„Płetwa Rekina” wypłynęła poza redę. W oddali powiewały ledwie dostrzegalne chusteczki, którymi żegnali nas dostojnicy Alamakoty, rodzina Lewkoników i nasi przyjaciele. Tylko Alojzy stał nieruchomo na pokładzie bajkajaku, z ręką przyłożoną do admiralskiego kapelusza. Odprowadzał nas do granicy wód terytorialnych. Ale i on wkrótce zniknął nam z oczu.
Chociaż Rezeda obiecała rodzicom, że najbliższe wakacje spędzimy wspólnie w Alamakocie, teraz markotnie spoglądała w dal, przejęta pierwszym rozstaniem z rodziną. Szybko jednak odzyskała zwykłą pogodę ducha. Usiadła obok kapitana statku i wraz z nim przystąpiła do rozwiązywania krzyżówek.
„Płetwa Rekina” była to staromodna motorowa łajba, która mogła rozwijać niewielką szybkość, a byle burza groziła jej zatopieniem. Na szczęście kapitan miał wyjątkowego nosa i potrafił tak lawirować, że przemykał się zręcznie pomiędzy nieprzychylnymi wiatrami. Wolał raczej nadłożyć drogi, niż wadzić się z nawałnicą. Czekała nas więc długa podróż i nikt nic mógł przewidzieć, kiedy dotrzemy do celu.
Z usposobienia kapitana wynikało też i to, że załoga była niemrawa i niedbała. Opanowany namiętnością rozwiązywania krzyżówek, kapitan mało czym się przejmował, a już najmniej troszczył się o porządek na statku. Nic więc dziwnego, że Weronik natychmiast podwinął nogawki, przyniósł kubły, szczotki, mydło i zabrał się energicznie do szorowania pokładu. Pan Kleks beztrosko pogwizdywał, a gdy Weronik zlewał deski wodą, ślizgał się po nich jak sztubak, twierdząc, że pomaga mu to w skupianiu myśli. Zresztą trzeba przyjmować, że wielki uczony robił to z ogromną zręcznością i wprawą godną mistrza jazdy na lodzie.
Pogoda, tak jak poprzednio, sprzyjała nam przez cały czas. Niebo było bezchmurne, a fala łagodnie omywała kadłub statku.
Tri-Tri wiernie nam towarzyszył. Pragnąc przed nieuniknioną rozłąką dać dowód swej życzliwości, raz po raz podsuwał mi do ust różne tłuste muszki. Nie chciałem mu sprawiać przykrości, dopiero więc gdy odlatywał na dalsze łowy, ukradkiem wyrzucałem te ptasie przysmaki do morza.
Pan Kleks obserwując nas nie omieszkał mi dociąć:
– Patrzę na twoją zażyłość z kolibrem i zachodzę w głowę, jak człowiek twojego pokroju mógł uwierzyć w podobną brednię. Ojciec przemieniony w ptaka! Śledź nie wymyśliłby nic głupszego. Nikomu o tym przynajmniej nie opowiadaj. Wyśmieje cię każdy, nawet dziecko! A może uważasz, że Tri-Tri to także jakoś osobistość przemieniona w ptaka?
Tu pan Kleks wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. Trzęsła mu się głowa, broda i brzuch. Z nosa spadły okulary. Parskał i prychał, zachłystywał się własnym chichotem, którego nie mógł w żaden sposób opanować, po prostu i dosłownie pokładał się ze śmiechu.
Załoga, zwabiona dziwnymi odgłosami, otoczyła uczonego, kapitan oderwał się od krzyżówki, Weronik przerwał swoją pracę, a pan Kleks śmiał się do rozpuku, trzymał się za brzuch i wołał wycierając łzy:
– Nie wytrzymam! Pęknę ze śmiechu! Czuję się, jakby mnie ktoś łaskotał… Nigdym się tak jeszcze nie uśmiał… Adasiu, zejdź mi z oczu, nie rozśmieszaj mnie, bo mi się wszystkie guziki poobrywają…
Śmiech pana Kleksa był tak zaraźliwy, że całe towarzystwo zaczęło mu wtórować. Sternik ryczał tubalnym głosem, Weronik piszczał falsetem, Rezeda chichotała cienko jak komar. Tri-Tri w przekonaniu, żeśmy zwariowali, ofiarował mi na pożegnanie ostatnią muszkę, pogłaskał mnie dziobkiem po uchu i ruszył w drogę powrotną do Alamakoty. Widziałem go wtedy po raz ostatni.
Czułem się doszczętnie ośmieszony. Tak, strzeliłem nieprawdopodobne głupstwo. Ale poznanie Rezedy i pozyskanie jej serca wynagrodziło mi w pełni moją kompromitację.
Wziąłem ją za rękę i zaprowadziłem na prawą burtę, gdzie kwitły krzaki róż, zasadzone tam przez pana Lewkonika.
– Twoja matka ma rację – rzekłem. – Lepiej obcować z kwiatami niż z ludźmi.
Powiedziałem to bez większego przekonania, ale byłem ogromnie rozżalony na pana Kleksa.
Nie pamiętam już dokładnie,jak długo trwała nasza podróż, ale chyba ze dwa tygodnie. Przez ten czas niestrudzony pan Kleks zdążył przeprowadzić wiele obserwacji i badań, z których powstało jego nowe dzieło o doskonaleniu umysłu ludzkiego za pomocą przeszczepiania mózgu delfinów.
A ja i Rezeda przysłuchiwaliśmy się pilnie narzeczu mew i zdołaliśmy doprowadzić mewi słownik do litery jot.
Tylko Weronik stawał się coraz bardziej zatroskany i mruczał pod nosem: „Oj, panie Chryzantemski, panie Chyryzantemski!” Albo: „Nie, panie Modeście… O, nie!”
Piątego dnia naszej żeglugi wyłowiliśmy z morza łódź z trzema bajdockimi rozbitkami. Cyklon porwał ich statek i podrzucił w górę tak wysoko, że z całej załogi tylko oni trzej zdołali się uratować skacząc wraz z łodzią na spadochronach. Po spożyciu obfitego posiłku Bajdoci przystąpili swoim zwyczajem do opowiadania bajek. Opowiedzieli nam o dwóch braciach – bogatym i biednym, następnie o dwóch siostrach – dobrej i złej, wreszcie o sierotce Dorotce i niegodziwej macosze. Ale po przygodach w Alamakocie bajki te wydały nam się ckliwe i mdłe, wobec czego woleliśmy wrócić do naszych zajęć. Poszliśmy z Rezedą na rufę, skąd rzucaliśmy mewom kawałki chleba, żeby skłonić je do większej gadatliwości. Pracowaliśmy w skupieniu nad ptasim słownikiem i tylko od czasu do czasu dobiegały nas westchnienia starego dozorcy: „Nie, panie Modeście… O, nie!”
Wreszcie pewnego słonecznego dnia jeden z majtków obwieścił: „Ziemia!”, a po godzinie ukazały się naszym oczom wieże rodzinnego miasta. Serce zabiło mi mocniej.
„Płetwa Rekina”, która wypłynęła z Alamakoty pod banderą zmyślonego państwa Landrynkonii, wywiesiła teraz właściwą flagę.
Wysiedliśmy na ląd z uczuciem ulgi i radości, jak każdy podróżnik, który po długiej nieobecności wraca do ojczyzny.
Pan Kleks pojechał wprost do Akademii, umawiając się ze mną na dzień następny, my zaś, to znaczy Rezeda, Weronik i ja, ruszyliśmy ku domowi. Byłem pełen wzruszenia, radości, ale i niepokoju zarazem. Zresztą, wszyscy troje przeżywaliśmy te same mieszane uczucia.
Nie macie pojęcia, co się ze mną działo, gdy z daleka ujrzałem rodziców stojących na balkonie. Pewnie stali tak od wielu dni w oczekiwaniu mojego powrotu.
Gnałem ulicą jak szalony, ciągnąc za sobą Rezedę, i po chwili byłem już w domu. Na pewno każdemu z was zdarzyło się wracać po długiej rozłące do swoich najbliższych, nie potrzebuję więc opisywać, jak wygląda wtedy powitanie.
Matka, płacząc z radości, ściskała mnie tak zapamiętale, że aż kapelusz, który zawsze wkładała wychodząc na balkon, spadł jej z głowy.
– Pan Chryzantemski powiedział nam, że wyjechałeś w podróż, ale nie wiedział, dokąd – rzekł ojciec głosem przypominającym ćwierkanie ptaka. – A kto jest ta miła panienka? – zapytał patrząc na Rezedę.
– To moja narzeczona, panna Rezeda Lewkonikówna… Argonauci jeździli po złote runo, konkwistadorzy po bogactwa, a ja wyruszyłem po największy skarb, po moją najdroższą Rezedę. Pragnę, abyście pokochali ją tak samo jak mnie.
– Piękne imię: Rezeda! – zawołała matka. – Właśnie mam nowy kapelusz, przybrany bukiecikiem rezedy. Witam cię, moje dziecko, w naszym domu. Zawsze marzyłam o takiej uroczej żonie dla mego Adasia. Wszystko to przeczułam i już nawet przygotowałam dla ciebie nakrycie. Chodźmy do stołu, bo zupa stygnie. Co dzień tak stygła, odkąd wyjechałeś.
Na obiad była zupa pomidorowa z ryżem, potem moje ulubione kurczęta z mizerią, a na deser lody o trzech smakach. Cytrynowe, malinowe i pistacjowe. Od razu przypomniały mi się barwy narodowe Alamakoty.
Na przemian z Rezedą opowiadaliśmy rodzicom o tym dziwnym i ciekawym kraju. Ojca najbardziej zainteresowały szczegóły dotyczące konstrukcji Alojzego, zwłaszcza że w swojej bibliotece posiadał książkę pana Kleksa o energii kleksycznej. Był to właściwie tylko grzbiet, ale nie ulegało wątpliwości, że ojciec zaraz po obiedzie napisze nową wersję tego dzieła i ponownie je przeczyta.
Rodzice podziwiali osobliwości, które przywiozłem z Alamakoty. Matka natychmiast wypróbowała na sobie sok owocu gungo, ojciec zaś, chociaż bardzo nie lubił smaku mleka, napił się soku laktusowego, po czym z ogromną ciekawością oglądał zdjęcia Rezerwatu Zepsutych Zegarków, królewskiej fregaty, „Anemonowej Piętki”, zwłaszcza zaś Kwaternostra I, Alojzego oraz trzynogich i trzyrękich Alamakotańczyków.
Przez ten czas matka zajęła się Rezedą. Widziałem, że moi rodzice bardzo przypadli jej do serca, wesoło więc szczebiotała opowiadając o panu Lewkoniku, o Multiflorze, o przyszłej królowej Alamakoty.
W mieszkaniu pięknie posprzątanym przygotowany był dla mnie gabinet, a pracownię do wypychania ptaków ojciec przeznaczył dla Rezedy. Zresztą ptaki jak zwykle wietrzyły się na balkonie, matka więc przy mojej pomocy szybko pokój przemeblowała i nadała mu wygląd niezwykle przytulny.
Gdy Rezeda poszła rozpakowywać swoje rzeczy, a ja zostałem sam z rodzicami, rzuciłem od niechcenia pytanie:
– Jak to się stało, że po powrocie z Akademii nie zastałem nikogo w domu i musiałem wyruszyć w podróż bez pożegnania? Bardzo mi było przykro…
To przez twoją matkę – rzekł ojciec. – Wynajęliśmy w Laskach Waniliowych nad rzeką Wkrbrdą letnisko, żebyś mógł po skończeniu Akademii wypocząć. Matka postanowiła zrobić tam wielkie porządki. Zabrała elektroluks i pojechaliśmy wczesnym rankiem. A potem spóźniliśmy się na pociąg i wróciliśmy dopiero wieczorem.
– Nie zwalaj wszystkiego na mnie – zaprotestowała matka. – Przecież pan Chryzantemski miał Adasia uprzedzić. Prosiłam go o to. Nie pamiętasz? Weronik tego dnia musiał pojechać po ptaki do wypychania, a pan Chryzantemski wygrzewał się właśnie na ławeczce przed domem. Nic ci, Adasiu, nie powiedział? Może zapomniał?… Dawno już zauważyłam, że na starość traci pamięć.
Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy rozległ się dzwonek przy drzwiach. Poszedłem otworzyć i zobaczyłem Weronika. Miał na sobie znowu swój służbowy serdak i buty zasznurowane kablem od żelazka elektrycznego. Zza pleców starego dozorcy wyglądał nieśmiało pan Chryzantemski.
– Panie Weroniku – szepnąłem – tylko ani słowa o żadnym guziku, o przemianie w ptaka, o listonoszu… Koniec, grób, mogiła. Ani mru-mru!
Stary dozorca kiwnął głową i poszedł przywitać się z rodzicami. Za nim dreptał niepewnie pan Chryzantemski.
– Panie Modeście – rzekła matka z wyrzutem – zapomniał pan wtedy powtórzyć synowi to, o co prosiłam.
– Już nawet nie pamiętam, co zapomniałem – odparł wzdychając pan Chryzantemski. Miał widocznie ciężką przeprawę z Weronikiem i porządnie musiał od niego oberwać.
– Nie, panie Modeście… O, nie! – mruknął gniewnie stary dozorca.
– Faktycznie, proszę szanownej pani – ciągnął emerytowany sztukmistrz – pamięć mi ostatnio nie dopisuje. A w dodatku dziwne rzeczy dzieją się z moją głową. O, proszę popatrzeć…
Mówiąc to, strzepnął palcami nad uchem i w tej samej chwili z tegoż ucha wyleciało mu kilka świergoczących jaskółek. Wyfrunęły przez okno, przysiadły na poręczy balkonu, po czym zerwały się z trzepotem i poszybowały w dal.
Zwabiony ptasim świergotem, wylazł spod kanapy zaspany kot Hieronim, miauknął, przeciągnął się i leniwym krokiem pomaszerował do pokoju Rezedy.
– A może ten kot także wyszedł z pańskiego ucha? – zapytał zjadliwie Weronik.
– Kot? – powtórzył ze zdziwieniem sztukmistrz. – Nie widziałem żadnego kota. Ale jak pan chce, proszę bardzo…
To mówiąc, z nogawki szerokich spodni wyciągnął za ogon wrzeszczącego przeraźliwie Hieronima.
Byłem olśniony popisem pana Chryzantemskiego.
– Rezedo! – zawołałem. – Chodź tu prędko. Zobaczysz coś ciekawego.
Rezeda przybiegła ze swego pokoju, a Weronik wziął się pod boki i powiedział z przekąsem:
– No, panie Modeście, może pan teraz przemieni pana Niezgódkę w ptaka!
– O, nie! – zawołałem. – Tylko nie to! Proszę bez takich żartów!
Pan Chryzantemski stanął na wprost Weronika i rzekł przymrużając jedno oko:
– Panie Czyścioch, zdaje się, że pan ma dzisiaj muchy w nosie. Warto by je wypuścić.
Z tymi słowy pociągnął Weronika za nos i w tej samej chwili z nosa Weronika zaczęły wyfruwać roje much. W pokoju zrobiło się od nich czarno. Ojciec uciekł na balkon, a matka, która prowadziła nieustanną walkę z muchami, podniosła nieopisany lament:
– Co pan wyprawia! Niech pan natychmiast zabierze te muchy! Czy mam wezwać straż pożarną?
Pan Chryzantemski błyskawicznie wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa, strzepnął ją i podrzucił w powietrze. Wtedy wszystkie muchy zbiły się w dużą czarną kulę, a on zręcznie zawinął ją w chusteczkę i wyrzucił przez okno.
Zanim zdołaliśmy ochłonąć z wrażenia po tym niezwykłym popisie starego sztukmistrza, pan Chryzantemski ukłonił się, powiedział „do widzenia” i szybko opuścił mieszkanie.
Po jego wyjściu Weronik rzekł z ciężkim westchnieniem:
– Sami państwo widzieli… Prosiłem go, żeby mnie zastąpił. Ale kto mógł przewidzieć… Wie pan, panie Adasiu, co on narobił? W nocy wyprowadził wszystkich lokatorów w czasie snu, bez ubrania, na ulicę i tak ich zaczarował, że pływali w fontannie jak złote rybki. I co teraz będzie? Jak ja się wytłumaczę przed ludźmi? Mój honor dozorcy leży w błocie.
– Niech pan się uspokoi – pocieszyłem Weronika. – Wszystko biorę na siebie. Może pan spać spokojnie. Załatwię to tak, że nikt nie będzie miał do pana pretensji. A potem wyprawimy panu jubileusz. Ja i panna Rezeda zajmiemy się tym osobiście.
Stary dozorca miał łzy w oczach. W milczeniu wytarł mimochodem z kredensu czarne kropki, które pozostawiły tam muchy pana Chryzantemskiego, po czym pożegnał się i wyszedł. Odprowadziłem go do drzwi.
– Może pan na mnie polegać – powiedziałem mu na odchodnym. – Nic tak ludzi nie zbliża jak wspólna podróż. A my, panie Weroniku, byliśmy przecież razem w Alamakocie.
Gdy wróciłem do pokoju, zauważyłem, że kot Hieronim leży u Rezedy na kolanach.
– Widzę, że zamierzasz go wytresować – rzekłem z uśmiechem.
– Tak. Postaram się zmienić jego charakter. Nauczę go psiej wierności. Zamiast siedzieć pod kanapą, będzie odtąd wybiegał na twoje spotkanie. A ja razem z nim. Dobrze?
– Słuchaj, Adasiu – odezwała się matka – o jubileuszu Weronika pamiętasz, a zapominasz o własnych sprawach. To bardzo ładna cecha, ale musimy przecież pomyśleć o waszym ślubie. A potem wyjedziemy razem w podróż poślubną.
– Tylko nie razem – wtrącił się ojciec – starzy nie powinni wlec się za młodymi. Ślub mógłby się odbyć, powiedzmy, za miesiąc. Ósmego sierpnia. Bardzo lubię okrągłe daty.
Mój ojciec był trochę dziwakiem i za okrągłe liczby uważał trójkę, siódemkę, ósemkę i trzynastkę.
– A teraz idziemy spać – oświadczyła matka. – Na pewno jesteście zmęczeni po podróży. Dobranoc.
Wczesnym rankiem obudził mnie kot Hieronim łasząc się do mnie jak pies. Odgadłem w tym rękę Rezedy.
Ubrałem się szybko i nie czekając na śniadanie, podążyłem na ulicę Czekoladową do Akademii pana Kleksa.
Hieronim wyprężony, z zadartym ogonem, kroczył wiernie przy mojej nodze.
Zastałem pana Kleksa w gabinecie. Na drzwiach wisiała wprawdzie tabliczka z napisem „Ludziom wstęp wzbroniony”, ale zakaz ten dotyczył tylko uczniów Akademii, domokrążców, handlarzy i fryzjera Filipa, który był bardzo wścibski.
Gabinet profesora przypominał bardziej laboratorium czarnoksiężnika z bajki niż pracownię wielkiego uczonego. Pośrodku stała słynna platforma elepelemele telektryczna, na ścianach wisiały lampy, reflektory, radary oraz lasery; w rogach pokoju umieszczone były reaktory i mózgi elektronowe, a na stołach pod ścianami leżały aparaty wynalezione i skonstruowane przez pana Kleksa. Zauważyłem wśród nich kombajn do leczenia chorych sprzętów, zapasowe bębenki podsłuchowe, senne lusterka, czyli podpatrywacze snów, zgadywacz myśli, kondensator energii kleksycznej, baterie przebieralników, skarbonki pamięci, retorty i wirówki do wytwarzania migdałów, orzechów oraz innych gruczołów, walcownię syntetycznej skóry ludzkiej i wiele innych.
Pan Kleks uściskał mnie na przywitanie, po czym stanął na jednej nodze i rzekł uroczyście:
– Doktorze Adamie Niezgódka! Dzisiaj wracam do Alamakoty, gdzie podejmę prace mające na celu uszczęśliwienie ludzkości. Tobie przekazuję moją Akademię! Mianuję cię jej dyrektorem. Będziesz moim następcą, czyli drugim Ambrożym Kleksem! Oddaję ci tę skarbnicę wiedzy i mądrości, a ty nie zawiedź mego zaufania! Tu w szufladzie są wszystkie klucze. A więc złoty klucz do sąsiednich bajek, klucz do moich sekretów oraz klucz do biblioteki, gdzie znajdziesz wszystkie moje dzieła oraz dokładną dokumentację moich wynalazków. Chodź, zapoznaj się z zawartością tej szafy.
Z tymi słowy pan Kleks otworzył pancerne drzwi biblioteki. Stały w niej rzędem grube tomy oprawne w skórę. Na grzbietach odczytałem tytuły dzieł. Było to: „Kleksotomia”, „Kleksopedia”, „Kleksografia”, „Kleksonautyka”, „Kleksometria”, „Kleksologia”, „Kleksozofia”, „Kleksomatyka”, „Kleksoznawstwo”, „Kleksochemia”, „Zasady energii kleksycznej”, „Kleksyczna budowa materii”, „Kleksotronika”, „Kleksykologia”, „Kleksofonia i kleksowizja” oraz inne.
– A oto moje najnowsze dzieła – rzekł z dumą pan Kleks. – Popatrz, tu jest „Alamakotanika”, tu zaś maszynopis „Kleksomakoty”. Oddasz tę pracę do druku. Znajdziesz w niej opis naszej podróży oraz kilka pochlebnych wzmianek o sobie. Na. pewno przeczytasz je z zadowoleniem. Aha, prawda! Muszę ci również przekazać mój ostatni wynalazek.
Z tymi słowy pan Kleks wyjął z podręcznej szafki mały aparacik wielkości puszki od konserw.
– No co? Domyślasz się, do czego to służy?
Oglądałem aparacik ze wszystkich stron, opukiwałem go, przyłożyłem do ucha, ale nie umiałem określić jego przeznaczenia.
– A więc powiem ci – ciągnął dalej profesor. – Jest to Kleksyczny Wsączalnik Domózgowy. Spójrz. Bierzemy jakikolwiek podręcznik i włączamy do niego tę oto rubinową soczewkę. Przewody z drugiego końca podłączamy do miedzianego pierścienia, który wkładamy w nocy na głowę ucznia. Naciskamy guziczek, po czym wiązki promieni przenoszą zawartość podręcznika wprost do mózgu uśpionej osoby. Jest to niezawodna metoda nauczania w czasie snu. Dzięki temu wsączalnikowi w ciągu dwudziestu nocy opanowałem dwadzieścia nowych języków. Strzeż tajemnicy tego wynalazku i stosuj go wyłącznie do nauczania w Akademii. Osiągniesz znakomite wyniki.
Kleksyczny Wsączalnik Domózgowy był zadziwiająco prostej konstrukcji i nadzwyczaj łatwy w użyciu. Postanowiłem więc wypróbować go zaraz na sobie.
Użyłem do tego celu podręcznika języka chińskiego. I rzeczywiście, już po piętnastu minutach mogłem porozumieć się z panem Kleksem po chińsku, ale tylko w połowie, gdyż w tak krótkim czasie zdążyłem opanować zaledwie połowę tego języka.
– To chyba byłoby wszystko – powiedział pan Kleks. – Możemy teraz przejść na taras. Przyrządzę wyborną kawę. Kawa to moja specjalność.
Wielki uczony popijał kawę małymi łyczkami, głaskał brodę, od czasu do czasu przykładał jej koniec do ucha, jak gdyby nasłuchiwał.
Był widocznie roztargniony, mówił o kilku sprawach naraz, nad czymś dumał, wreszcie otrząsnął się z zamyślenia.
– Powiedz mi, Adasiu, jak znalazleś rodziców? Wszystko w porządku?
– Jak najbardziej – odrzekłem. – Dziękuję za pamięć.
– No widzisz – ciągnął pan Kleks – a tak łatwo dałeś się nabrać. Człowiek nie może przemienić się w ptaka. Byłoby to przeciwne ustalonym prawom natury, tradycyjnym prawom natury, jeśli można się tak wyrazić. Czy mnie rozumiesz?
– Oczywiście, panie profesorze.
– Ale… jeśli chodzi o mnie, to jest to całkiem inna sprawa. Nie-po-rów-ny-wal-na. Ja posiadam kleksyczny przebieralnik. Udoskonalony kleksyczny przebieralnik. Odkryłem piąty stan materii. Odkryłem kleksoplazmę. Dlatego ja mogę przemienić się w ptaka. I zaraz to uczynię, gdyż muszę niezwłocznie odlecieć do Alamakoty.
Po tych słowach pan Kleks wyjął z kieszeni kamizelki małą flaszeczkę, przyłożył do ust i wychylił duszkiem całą jej zawartość.
Wkrótce nastąpiło coś bardzo dziwnego. Pan Kleks powoli zaczął się zmniejszać, kurczyć, zmieniać kształt. Nogi stawały się coraz krótsze i cieńsze. Broda niepostrzeżenie połączyła się z nosem i uformowała w zgrabny ptasi dziób. Ramiona stopniowo przeobraziły się w skrzydła, a poły surduta w ptasi ogon. Przemiana odbywała się tak szybko, że zanim zdążyłem się spostrzec, pan Kleks już przybrał postać szpaka, zwinnie podskakiwał na ptasich nóżkach i wesoło świdrował mnie oczami.
– Panie profesorze! – zawołałem wstrząśnięty tym widokiem. – Panie profesorze, co to ma znaczyć?
– Ala-ma-kota, Ala-ma-kota – wyszczebiotał pan Kleks i potarł dziobek o płytę tarasu.
Kot Hieronim wyprężył grzbiet, oblizał się smakowicie i już, już gotował się do skoku, gdy pan Kleks zatrzepotał skrzydłami i w samą porę, tuż przed nosem Hieronima, uniósł się w powietrze.
Po chwili zatoczył nad Akademią koło i poszybował w kierunku południowo-wschodnim.
Odlatując pozostawił za sobą na niebie białą smugę jak odrzutowiec.
Przez chwilę wisiała ona w przestworzach nieruchomo, potem jednak stopniowo porozsuwała się na części, te zaś przybrały kształt liter i ułożyły się w znajome sylaby.
– Pa-ram-pam-pam – przeczytałem na głos rozpływające się w powietrzu litery.
Tą ulubioną niewymyślną śpiewką pan Kleks obwieszczał światu tryumf swego wielkiego umysłu, swoje zwycięstwo nad niewzruszalnymi dotychczas prawami natury.