CZĘŚĆ DRUGA. „EL AMOR BRUJO”

6

Chudy mężczyzna cisnął swoje pakunki na ziemię.

– Zgubiliśmy ich! Znowu!

– Cholernie jestem zmęczony – stwierdził Thore Andersen. – Nie spaliśmy już od dwóch dni.

– Wyśpisz się później. Teraz chodzi o to, żeby ich dogonić. I nie przeklinaj w mojej obecności, wiele razy już to ode mnie słyszałeś!

Oczy asystentki jarzyły się fanatyzmem.

– Musimy już być w pobliżu.

– Oni są bliżej – stwierdził kościsty przywódca.

– Gdyby nam się udało ich wyprzedzić! Niepotrzebni już nam są jako przewodnicy.

– Nie mów tak – stwierdził chudy. – My znamy tylko ukrytą wioską i jej tajemnicę. Nic nie wiemy o drodze, która do niej prowadzi. W tej plątaninie dolin, wąwozów i przełęczy łatwo zabłądzić.

Pozwolili sobie na półgodzinny odpoczynek w ponurym nastroju i znów podjęli pościg. Thore Andersen zasnął i trzeba go było budzić.

Oczy pozostałych dwojga zapadły się głęboko i jarzyły blaskiem. Nie potrafili odpocząć, chcieli przeć naprzód, skarb kusił i przywoływał. Thore Andersen podkradł trochę prowiantu, ale jego zwierzchnicy nawet nie zwrócili na to uwagi. Sił dodawała im wola zdobycia skarbu.

– Musimy mieć coś do jedzenia – stwierdziła Emma. – Kto nie dopilnował zabrania dostatecznej ilości zapasów?

– Na przykład ty – odparł Alonzo z pochmurną miną. W żołądku aż go ściskało z głodu.

– Ja? Czy ja doprawdy muszę pilnować wszystkiego? Wy nie macie mózgów i sami nie potraficie myśleć? Tommy, Kenny, tam jest jakieś jeziorko. Nałówcie ryb!

Dwaj Norwegowie zaprotestowali jak szaleni. Jak można łowić bez odpowiedniego sprzętu?

– Wejdźcie do wody i łapcie ryby rękami! – wrzasnęła Emma. Miała serdecznie dość wszystkiego, jak często się zdarza, kiedy człowiek porządnie zgłodnieje.

– Przeklęty babsztyl! – mruknął Kenny.


Sześcioro pomocników rycerzy – Miguela trudno było bowiem uznać za takiego – zeszło nad rzekę, która dziko toczyła z szumem swoje wody.

Z drugiego brzegu wabił znak orła.

– Nigdy w życiu nie zdołaliby przeprowadzić tędy koni – orzekł Morten.

– Z całą pewnością nie – potwierdził Jordi, który kilkakrotnie zdążył obejść brzeg. – Ale są tu ślady filarów starego mostu. Bardzo starego.

– Widocznie rzeka zerwała most już dawno temu – powiedziała Sissi. – Ciekawe, czy zbudowano go właśnie w celu wykorzystania tej drogi, prowadzącej do zapomnianej wioski.

– Może i tak – odparł Jordi. – A może zbudowali go mieszkańcy, którzy musieli opuścić wioskę, gdy zawaliło się tamto przejście?

– To pewnie było tak dawno temu, że oni nie umieli wznosić mostów – stwierdził Antonio. – Sądzę raczej, że most to dzieło ludzi rycerzy. Wioska musiała stanowić doskonałą kryjówkę dla skarbu.

– Tak wspaniałą, że nikt nie zdołał jej odnaleźć przez pięćset lat – zaśmiała się z rezygnacją Sissi.

– Tak czy owak nasza podróż dobiegła końca – oznajmił Morten z nadzieją w głosie. – Dalej już nie dotrzemy.

Nikt go jednak nie słuchał. Wszyscy rozważali możliwości. Owszem, mieli ze sobą długą linę, lecz po drugiej stronie nie było nic, na co dałoby się zarzucić lasso. Zawędrowali już na tyle wysoko, że nie rosły tu żadne drzewa.

Lecz gdyby tak ktoś zdołał przepłynąć na drugą stronę i umocować linę za pomocą kamienia zaklinowanego poprzecznie pomiędzy dwoma skalnymi blokami…

– Ja to mogę zrobić – oświadczyła Sissi. Miguel zdecydowanie zaprotestował:

– Nie, ja się tym zajmę. To nie jest zadanie dla kobiet ludzkiego rodu.

No tak, pomyśleli. Jeśli ktoś to potrafi, to chyba rzeczywiście tylko on.

Starannie umocowali linę na swoim brzegu rzeki, a drugim końcem mocno obwiązali w pasie Miguela. Rzucił się w nurt.

Natychmiast porwał go prąd, silnie uderzając nim o brzeg. Miguel znalazł się pod wodą, napił się jej, wciągnął do płuc. W końcu wielkim wysiłkiem wydostał się na powierzchnię i zaraz znów zniknął w odmętach.

W jednej chwili pojął, że jest człowiekiem w znacznie większym stopniu, niż mu się to dotychczas wydawało. Tabris przyzwyczajony był traktować podobne wyzwania jak zabawę. Teraz zaś okazało się, że wszystkie jego niezwykłe magiczne siły, wszystkie nadprzyrodzone zdolności zniknęły.

Odczuł to jako piekącą klęskę. Bark bolał go od uderzenia o kamienisty brzeg, prąd nie przestawał nim szarpać. Miał ogromne problemy z oddechem, trudno bowiem było utrzymać głowę nad powierzchnią wody, by zaczerpnąć powietrza. A jeśli lina pęknie? Rzeka porwie go i uniesie w dal w ciągu zaledwie kilku sekund.

Towarzysze, pozostający na brzegu, z przerażeniem obserwowali jego zmagania. Antonio rozważał już, czy nie wyciągnąć Miguela z powrotem, lecz Jordi go powstrzymał.

– Zaczekajmy. Starajmy się go nie upokorzyć – ostrzegł. – Przyjście mu z pomocą to ostateczne rozwiązanie.

Miguelowi udało się odetchnąć głębiej. Drugi brzeg…? Usiłował dostrzec go poprzez wodę. Dotarcie tam wydawało się niemożliwe.

Przeklęte, żałosne ludzkie ciało! Nie miał jednak zamiaru się poddawać. Wyszukiwał na dnie rzeki płaskie kamienie, od których starał odpychać się nogą. Za każdym razem prąd znów go porywał, lecz też i za każdym razem był bliżej celu. Teraz na szczęście nauczył się już, że musi mieć usta zamknięte.

I nagle pojawiła się w nim nowa, całkowicie nieoczekiwana reakcja – szacunek dla tych ludzi, którzy pomimo braku nadprzyrodzonych mocy zdołali przeżyć w twardym świecie, w dodatku czyniąc takie ogromne postępy techniczne i społeczne. To przecież… to przecież prawdziwy cud!

Owa nowa myśl wstrząsnęła nim tak mocno, że przestał się pilnować i prąd znów go porwał. Usłyszał czyjś krzyk strachu – ta osoba bała się o niego! I wiedział, kto krzyczy. Miguel poczuł w sercu jakieś ciepłe ukłucie. Nie rozumiał swojej reakcji. Nie pojmował, że wzruszyła go ta troska. Takie doznania bowiem były najzupełniej obce demonowi, nie potrafił sobie z nimi radzić.

Jeszcze raz padł ofiarą prądu, znalazł się pod wodą, przez moment najzupełniej bezradny.

I właśnie to poczucie bezradności wzbudziło w nim zdrowy, pełen oburzenia gniew. Nie mógł dłużej znieść swojej niezdarności i dzięki temu udało mu się odszukać pod wodą jeszcze jeden płaski kamień, od którego odepchnął się z siłą podwojoną przez wściekłość.

Dotarł wreszcie do poszarpanego brzegu po drugiej stronie, w który mocno się wczepił. Poobijany i wycieńczony, wydostał się na ląd przy wtórze radosnych okrzyków towarzyszy.

Podziękował za tę owację przesadnie niskim ukłonem i szerokim uśmiechem.

Stał się teraz jednym z nich. A może raczej należałoby powiedzieć: byli sobie równi.

7

Miguel nie szczędził wysiłków, by umocować linę jak najbezpieczniej. Chciał teraz wywrzeć wrażenie na swych towarzyszach. To również było dla niego całkiem nowe uczucie. Często zerkał na drugi brzeg rzeki, choć sam nie bardzo wiedział, dlaczego tak robi. Jakby chciał się upewnić, że wszyscy tam są. Że nikogo nie brakuje.

Oni zaś ze swej strony robili, co mogli, by jak najmocniej napiąć linę, tak aby za bardzo się nie zmoczyć przy przedostawaniu się na drugi brzeg.

W końcu Miguel dał znak Sissi, że może zaczynać. Już wcześniej zdążył zrozumieć, że dziewczyna jest niezwykle sprawna.

I że się nie boi.

Sissi oplotła linę rękami i nogami i zaczęła posuwać się naprzód, zawieszona nad szumiącymi głodnymi falami, które próbowały jej dosięgnąć i opryskać najbardziej jak mogły.

Miguel powitał ją, choć bardzo oszczędnie.

– Niezła jesteś.

– Dziękuję – odparła. – Kto teraz?

– Unni. Potrzebowałem twojej pomocy, żeby przyjąć ją i resztę słabeuszy. Dziękuję ci za ten twój krzyk strachu, ale nawet przez chwilę nie byłem w niebezpieczeństwie.

– Unni na ogół nie jest słaba.

– Wiem o tym, ale potrzebne jej miękkie lądowanie.

– Wiesz, że jest w ciąży?

– Tak. Ona i Jordi powiedzieli mi o tym. Chociaż nie rozpływał się w słowach, ton jego głosu świadczył o dumie z okazanego mu zaufania.

Dał znak Unni, że ma się przygotować.

Udało jej się przedostać na drugą stronę względnie łatwo. Zmoczyła tylko pupę.

Na drugim brzegu odetchnęła z ulgą.

– Powiem, jak pewna dama cierpiąca na chorobę morską w drodze na Gotlandię statkiem jeszcze przed nastaniem epoki samolotów: „Bez względu na to, ile to będzie kosztować, do domu wracam lądem”. My chyba nie będziemy wracać tą samą drogą?

– Chyba mamy nadzieję, że tak właśnie będzie.

– No tak, oczywiście – przyznała Unni przygnębiona. Zaraz jednak jak zwykle się ożywiła. – Miguelu, wyglądasz jak przytopiony kot!

– Tak to już bywa, kiedy trzeba być człowiekiem. Skinął ręką na Juanę, która właściwie była gotowa do startu. Bracia Vargasowie zdążyli już zorientować się w zamysłach Miguela: najpierw Sissi, by mogła pomóc mu po drugiej stronie, a obaj bracia na samym końcu. Na każdym brzegu rzeki miały być po dwie silne osoby. Linę bowiem należało przez cały czas napinać, tak aby przejście sprawiało jak najmniej kłopotu, a to wymagało siły.

Dzień był pogodny, przejrzysty, niebo bezchmurne, przynajmniej na tyle, na ile mogli to stwierdzić pochłonięci wymagającym niezwykłej koncentracji zadaniem i poprzez zasłonę z drobin piany, unoszących się nad wodą. Zorientowali się, że wyżej zerwał się wiatr, w dolinie jednak panował względny spokój.

Unni obserwowała Miguela w czasie, gdy Juana przeprawiała się na drugą stronę. Brak doświadczenia i treningu w posuwaniu się na rękach to jedno, a kiedy na dodatek wisi się nad szalejącą rzeką, to może być za dużo jak na jeden raz. Juanie przeprawa sprawiała wiele trudu, widać to było wyraźnie po ostrożnym, powolnym tempie, w jakim posuwała się naprzód. Na twarzy Miguela malowało się napięcie i ogromna koncentracja, gdy razem z Sissi napinał linę.

I to ten, który twierdzi, że jest całkowicie pozbawiony jakichkolwiek uczuć dla innych, pomyślała Unni. Może rzeczywiście to dopiero stadium wstępne, ale doprawdy jest na dobrej drodze!

Chyba że to narzucona mu ludzka skóra przydaje mu większej elastyczności. I gdy zmieni skórę, na powrót stanie się brutalnym Tabrisem.

Juanie jedna noga zsunęła się z liny, na co wszyscy zareagowali okrzykiem przerażenia. Miguel wyglądał tak, jakby już chciał rzucić się jej na pomoc, na szczęście jednak dziewczyna odzyskała równowagę i wkrótce potem trzy pary pomocnych rąk wyciągnęły ją na właściwy brzeg.

Była tak przerażona swoim „wypadkiem”, że spontanicznie rzuciła się na szyję mokrusieńkiemu Miguelowi.

– Zmoczysz się – powiedział sztywno, odsuwając ją od siebie, lecz w jego ruchu nie było zwykłej dotychczas niechęci.

Na przeciwległym brzegu Morten, będąc świadkiem wypadku Juany, podjął decyzję.

– Zostaję tutaj! Nie ma sensu, żebyście ciągnęli mnie ze sobą dłużej. Tylko wam zawadzam.

Ale wtedy Antonio wpadł w złość.

– Nie mamy czasu na żadne bzdury! W pojedynkę tutaj nie dasz sobie rady, pod żadnym względem. Prześladowcy depczą nam po piętach, a poza tym sam nigdy w życiu nie zdołałbyś odnaleźć powrotnej drogi, gdybyśmy stamtąd nie wrócili.

Głos Jordiego brzmiał łagodniej, lecz i w jego słowach przebijała stanowczość:

– Czy to nie ty swego czasu byłeś taki dumny ze swoich silnych rąk? Jeśli nie zdołasz utrzymać nóg w górze, przedostaniesz się na drugą stronę, posuwając się na samych rękach.

Morten ze zgrozą patrzył, jak nisko nad wodą wisi lina, a w myślach czuł już, jak prąd ciągnie go za nogi, zmuszając, by się puścił „mostu”.

– Owszem, mam bardzo silne ręce – powiedział w nagłym przypływie odwagi. – Gdybyście tylko mi pomogli założyć nogi na linę i napięli ją mocno jak wszyscy diabli, to rzucę się do tej rzeki z pogardą dla śmierci.

– Właśnie tak trzeba myśleć, Mortenie! I staraj się po drodze odpychać od siebie wszelkie wątpliwości.

Wy nie wiecie, że płacz ściska mnie w gardle, pomyślał chłopak, łapiąc linę. Boże, jaka ona cienka i śliska! Przyjaciele pomogli mu skrzyżować nogi.

Wszystkie trzy dziewczyny dały sobie radę, pomyślał niemal z rozpaczą. Nawet Juana. Nie mogę teraz okazać się żałosnym Mortenem, który robi w majtki przy każdej najdrobniejszej nawet okazji.

Lina nieprzyjaźnie się opuściła i do połowy znalazł się w wodzie. Woda wpadła mu do gardła! Nie wolno się puścić nogami, pomocy!

– Naprężcie linę! – krzyknął spanikowanym falsetem, ale ostatnia sylaba zniknęła w plusku pod wodą.

Przyjaciele robili co mogli, lecz dla Mortena przeprawa okazała się rzeczywiście niezwykle mokra. Już przy samym brzegu nogi odmówiły mu posłuszeństwa i zawisł na samych tylko rękach. Sissi czekała w gotowości, by rzucić mu się na pomoc, lecz Miguel stwierdził:, Ja już i tak jestem mokry”, po czym wskoczył do wody, jedną ręką trzymając się liny, i chwycił Mortena za ramię. Chłopak unosił się już na wodzie porywany prądem, a teraz popełnił okropny błąd, bo puścił linę i zamiast niej złapał się Miguela. Gdyby dziewczęta nie przystąpiły do akcji i nie wyciągnęły ich obu na brzeg, i Morten, i Miguel odpłynęliby w nieznaną dal, niesieni wartkim prądem.

Jordi, silniejszy od młodszego brata Antonia, miał przeprawić się jako ostatni. Antonio, dosyć ciężki, również nie uniknął kąpieli. W końcu na drugim brzegu znalazł się i Jordi, przemoczony, lecz zdaniem Unni jeszcze przez to piękniejszy.

Przejrzeli bagaże. Najważniejsze rzeczy zapakowali w plastik, więc nic wielkiego się nie stało, zresztą z pewnymi stratami zawsze trzeba się liczyć.

– Powiedziałeś mi to samo, Jordi, kiedy ja miałam przechodzić na drugą stronę – śmiała się Unni. – Ale tym razem się udało.

– I bardzo dobrze – uśmiechnął się Jordi, obdarzając ją mokrym uściskiem.

– Nie odwiązałeś liny? – spytał zdziwiony Morten.

– Przecież mamy nadzieję, że będziemy tędy wracać – odparł cierpko Jordi.

– Ale to znaczy, że pomożemy wrogom!

– Starałem się jak mogłem, żeby ukryć linę po tamtej stronie. To samo zrobimy tutaj i opuścimy ją do wody. Jeśli mimo to ją zobaczą, trudno, nic na to nie poradzimy. No, ruszamy dalej! W stronę orła.

– Ale przecież jesteśmy kompletnie przemoczeni!

– Wyschniemy w marszu. Przestań już narzekać, Mortenie! Straszny z ciebie mieszczuch!

– Ze mnie?

– Mógłbyś przynajmniej narzekać konstruktywnie – wtrąciła się Unni. – Nie być tak negatywnie nastawiony do wszystkiego, żeby zabijać w nas wszelką żądzę przygody. Nie patrz na nieznane trudności, które się piętrzą przed nami, tylko na to, co już udało nam się osiągnąć. Na wszystkie te niezwykłe przeszkody, które mamy już za sobą!

– Dziękuję bardzo! Za sobą mamy całe hordy wrogów!

– Ach, spadaj! – powiedziała Unni z rezygnacją, odchodząc od niego.

Nagle jednak się zatrzymała. Postanowiła sprowokować Mortena i zawołała do pozostałych:

– Naprawdę nie wiem, po co ciągniemy za sobą tego tchórzliwego bubka, który myśli wyłącznie o sobie i przez cały czas nie przestaje tęsknić za domem.

– Wcale nie! – ryknął Morten, trafiony w najczulszy punkt. – Jeszcze wam pokażę…

– Dobrze, dobrze, wiemy, że starasz się jak możesz – łagodził Antonio.

– Czy to ma być komplement? – zaczął już Morten, lecz przerwała mu Juana.

– Moim zdaniem jesteście niesprawiedliwi wobec Mortena – stwierdziła. – Kto jest odważniejszy niż osoba, która się boi, a mimo wszystko robi coś, przezwyciężając ten strach?

– No, no, to dopiero grad komplementów! Ja miałbym się czegoś bać?

Nagle jednak usłyszał siebie tak, jak oni go słyszeli. Na sekundę zaniemówił, a w końcu zaczął się śmiać.

Nastrój natychmiast się poprawił i mogli wyruszyć dalej.

Dlaczego zawsze nazywamy Mortena chłopcem? zadawała sobie pytanie Unni. Przecież on zalicza się raczej do starszych w grupie. Bez wątpienia jednak jest bardzo dziecinny i ma też dziecinny wygląd przez to swoje naiwne błękitne spojrzenie i jasną grzywkę. Ale i tak go lubimy.

Tego rodzaju drobne utarczki słowne jak ta ostatnia były nieuniknione. Właściwie wszyscy mieli nerwy napięte do ostateczności, dokuczał im głód i zmęczenie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Niemniej jednak powodem sprzeczek zawsze bywał Morten. Na szczęście to zauważył i postanowił, że musi coś z tym zrobić, bo przecież wcale tego nie chciał.

Ale czy wytrwa w swoim postanowieniu? Nic pewnego.

Być może właśnie Morten był najbardziej zwyczajny z nich wszystkich, bo przecież ludzie pełni są słabostek, które z mniejszym lub większym powodzeniem starają się ukryć przed światem. Morten natomiast nie robił nic, by je ukryć. Być może w tym objawiała się jego siła.

Unni podeszła do niego i w marszu objęła go za ramiona.

– To my rozpętaliśmy wszystko, pamiętasz? Oboje uczestniczymy w tej akcji od samego początku.

Morten wyraźnie się uradował.

– Rzeczywiście, bez nas…

– Bez nas nic by z tego nie wyszło – zapewniła go Unni Morten odwrócił się i popatrzył na rzekę.

– Udało nam się – powiedział z promiennym, choć pełnym zdziwienia uśmiechem. – Pomyśl, że się udało!

Tak naprawdę zamierzał powiedzieć „mnie się udało”, lecz w porę ugryzł się w język Lepiej nie przeciągać struny.

8

Orzeł wskazał im drogę przez pasmo wzgórz, po którego obu stronach wznosiły się szczyty. Droga na samą górę nie wydawała się daleka ani trudna.

Po drodze jednak pojawiały się przed nimi coraz to nowe wzniesienia. Stawały się coraz wyższe i wyższe. Nagle w pewnej chwili Unni mocno uścisnęła Jordiego za rękę.

Wszyscy się zatrzymali. Wpatrywali się w kształt rysującego się w oddali wzgórza. Wyglądało jak przyczajony drapieżnik.

Najpierw stali w milczeniu, a w końcu pokonali ostatnie metry dzielące ich od krańca wąwozu.

Roztaczał się stąd widok na głęboką dolinę. Na jej środku wznosiła się owa niezwykła góra. Jeszcze dziwniejszy był las, porastający dno doliny wokół góry.

Unni zacytowała tekst odnalezionej przez nich starej baśni:

EL VALLE MAGICO Y ENCANTADO. Czyli „Zaklęta dolina”. Był sobie kiedyś las. Wielki las, otoczony górami i sam otaczający góry. Dziwny był to las. Drzewa, niepodobne do innych drzew w okolicy, przywędrowały z dalekich krajów aż w te górskie okolice. Pośrodku lasu znajdowała się niezwykła góra. Wysoka, miała kształt skulonego zwierzęcia, lecz nie to było takie dziwne. Na górze siedział zły stwór. Pilnował skarbu. Skarbu ukrytego we wnętrzu góry. Ale to nie była prawda. Pewnego dnia mieli się tu zjawić dwaj bracia, lecz tylko jeden miał wrócić do domu. AMOR ILIMITADO SOLAMENTE. Na chwilę zapadła cisza.

– Cóż to, na miłość boską, za drzewa? – spytała Juana.

– Górska brzoza? – podsunął Antonio. – Jak, do pioruna, mogła tu trafić skandynawska górska brzoza, i to w miejscu, gdzie nie ma żadnych innych drzew?

– Pnie rzeczywiście przypominają brzozy – stwierdził Jordi po namyśle. – Ale to z pewnością nie jest ten sam gatunek. Górskie brzozy o tej porze roku dawno straciły już liście, a przynajmniej pożółkły. Tymczasem tam w dole listowie jest niezwykle gęste, a w dodatku ciemnozielone.

– Będziemy musieli przyjrzeć się temu z bliska – oświadczyła Unni beztrosko. – Bez wątpienia trafiliśmy we właściwe miejsce. Ale czy to już ostateczny cel wędrówki? Czy baśń mówi o tym cokolwiek?

– Nie – odparł Antonio. – Pamiętacie naszą dyskusję z Pedrem? Doszliśmy wówczas do wniosku, że skarb nie spoczywa we wnętrzu góry, lecz w dolinie, w której stoi kościół. Ale to nie była prawda, tak mówi baśń. Istotny jest kościół. A nie buduje się kościołów we wnętrzu góry, przynajmniej nie na co dzień.

– Uważasz więc, że to nie jest właściwa dolina?

– Wydaje mi się, że nie, że tak naprawdę to tylko drogowskaz.

Jordi przyglądał się okolicy zmrużonymi oczyma.

– Nie podoba mi się atmosfera, która tutaj panuje. Ma w sobie coś chorego… – Zawahał się.

– Atmosfera w dolinie? – dopytywała się Juana.

– Nie, to znaczy tak. Ale głównie chodzi mi o tę górę…

Unni zadrżała.

– Wydaje mi się, że powinniśmy jak najszybciej pokonać tę część drogi.

– Masz rację – przyznał Miguel. – Nie możemy stąd zobaczyć całego szczytu góry, ale jest tam coś, co nie wróży nic dobrego.

– Nie próbuj tylko powiedzieć, że na szczycie siedzi wstrętny stwór – prychnął Morten.

– Nie bądź tego taki pewien – odparł Jordi. Jego głos zabrzmiał złowróżbnie. – W każdym razie musimy się starać unikać tej góry.

– Co się stało z doliną? – szepnęła Unni, właściwie do siebie, lecz i tak wszyscy ją usłyszeli.

Juana podeszła do Miguela. O dziwo, wziął ją za rękę, jakby na znak, że może poczuć się bezpieczna.

Przynajmniej na razie. Kiedy upora się już z tym wszystkim i na powrót stanie się Tabrisem, sytuacja całkiem się odmieni.


Zrobili sobie przystanek w miejscu osłoniętym od wiatru, słońce bowiem świeciło teraz mocniej i grzało, a wielu z nich potrzebowało wysuszyć się i przebrać. Głównym powodem tej przerwy była Juana, która nagle zaczęła kichać, a wiedzieli przecież, że nie mogą sobie teraz pozwolić na żadne przeziębienie. Należało ją jak najprędzej rozgrzać. Nie tylko zresztą ją.

Z miejsca, w którym się zatrzymali, nie widzieli porośniętej lasem doliny ani też owej dziwacznej góry i właściwie byli z tego powodu radzi. Mieli stąd natomiast widok na rzekę, przez którą z takim trudem się przeprawili, a tam, przynajmniej na razie, panował spokój. Nie widzieli żadnych prześladowców.

Juanę otulono pledem, wcześniej zaś bardzo zażenowana musiała rozebrać się niemal ze wszystkiego. Jordi zaczął rozcierać jej plecy, a Miguel, nie czekając, poszedł w jego ślady. Ach, gdyby tylko miał lżejszą rękę, pomyślała Juana. Było jej okropnie zimno w nogi, ale nie śmiała się do tego przyznać. Przygnębiała ją myśl, że może ściągnąć chorobę na całą grupę, i z wdzięcznością przyjęła od Antonia tabletki, mające zapobiec przeziębieniu.

Jordi rozdzielił wśród przyjaciół trochę jedzenia. Unni zauważyła, że zarówno on, jak i Miguel zrezygnowali ze swoich porcji. Nie miała jednak siły na dyskusje z nimi. Obaj byli przecież niezwykli, być może potrafili dłużej sobie radzić bez jedzenia niż reszta.

Zorientowała się jednak, że Jordi bardzo się martwi brakiem zapasów. Powinni jak najszybciej odnaleźć wioskę w zapomnianej dolinie, a potem czym prędzej wracać w zamieszkane okolice.

Jej spojrzenie prześlizgnęło się od Jordiego, któremu pisane było pozostanie w tej dolinie na zawsze, na Miguela, który otrzymał rozkaz zabicia ich wszystkich i porwania Urraki. Nadzieja Unni mogła się uchwycić jedynie faktu, że te dwie przepowiednie były sprzeczne ze sobą.

Popatrzyła na Miguela i Juanę. Siedzieli zajęci spokojną rozmową. Miguel usiadł przy dziewczynie, żeby ją jak najmocniej rozgrzać. Unni wiele by dała, żeby usłyszeć, o czym rozmawiają.

To Miguel zaczął wypytywać Juanę o jej życie na ziemi, a ona starała mu się tłumaczyć. Opowiadała o swojej samotności w Oviedo. Jej rodzice mieli gospodarstwo bardziej w środku kraju, nie opływali w bogactwa, lecz stać ich było na wysłanie uzdolnionej córki do dobrych szkół. Nauka jednak wiązała się z samotnością. Juana była nieśmiałą dziewczyną, wychowaną według surowych zasad, zawsze obawiającą się, czy aby nie przeszkadza i czy nie sprawia komuś kłopotu, skupiła się więc wyłącznie na swoich studiach. W krótkich słowach opowiedziała mu o swojej pracy doktorskiej na temat piętnastowiecznej Asturii io tym, jak przypadkiem nawiązała kontakt z Jordim i z Unni, którzy przekazali jej opowieść rycerzy – dzięki niej jej rozprawa mogła nabrać zupełnie fantastycznego wymiaru – i jak przez to wplątała się w tę jakże skomplikowaną sprawę.

– Mogłaś się przecież wycofać.

– Nie, odkąd…

Odkąd poznałam ciebie, chciała powiedzieć, lecz prędko zmieniła to na „odkąd poznałam rycerzy”.

Ach, że może tak siedzieć obok Miguela i opowiadać mu historię swego nudnego życia! To było… wręcz niebiańskie. Wybacz mi to wyrażenie, Królowo Niebios, lecz naprawdę tak czuję.

– A ty? – spytała nieśmiało. – Jak się czujesz, będąc człowiekiem?

Miguel uśmiechnął się półgębkiem.

– To prawdziwy koszmar, ale musisz wiedzieć, że zacząłem odczuwać dla was, ludzi, podziw, a nigdy nie sądziłem, że to możliwe.

Ach, ten jego piękny profil! Gdyby tylko wolno jej było go dotknąć, pogładzić po włosach. Wzięła się w garść.

– Podziw? O czym ty mówisz?

– Przecież wy nie macie żadnych możliwości, żeby dawać sobie radę. Tacy jesteście we wszystkim bezradni, a mimo to udało wam się przetrwać, i to przez setki tysięcy lat. Widzę przecież, że Morten jest wśród was najsłabszym ogniwem, lecz i tak trzymacie się razem, a on jakoś się stara.

– A… ja? – spytała Juana cicho.

– Pod względem słabości zajmujesz drugie miejsce z kolei, ale to dlatego, że jesteś delikatną kobietą. Poza tym uważam cię za silną.

– Rozumiem, o co ci chodzi. Rzeczywiście, wydaje mi się, że mam sporo sił.

– Jesteś nadzwyczaj silna. Nie nabrałaś dystansu do mnie, kiedy… sama wiesz. Ty i… jeszcze parę osób.

– A jakże bym mogła? – spytała łagodnie. – Przecież uratowałeś mi życie. Poza tym uważam, że wyglądałeś wtedy fascynująco, mimo że budziłeś grozę. Och, przepraszam, nie powinnam chyba tak mówić.

Zrobiła gest wskazujący na to, że chce wstać i uciec od własnych słów, którymi się zdradziła. Miguel jednak złapał ją za nadgarstek i przytrzymał. Ach, te twarde jak żelazo ręce!

Na szczęście zaraz ją puścił. Popadł w jakieś przesycone smutkiem milczenie, nie patrzył już na nią, chociaż miał pełną świadomość, że ona tam siedzi i że on pragnie, by była blisko. Przeniósł wzrok na Mortena i Sissi, prowadzących jakąś drobną sprzeczkę.

Zdaniem Juany zapanował między nimi naprawdę miły nastrój. Nigdy wcześniej tak ze sobą nie rozmawiali. Tak długo, niewymuszenie, po koleżeńsku.

Nie śmiała się poruszyć. Czekała, aż on się odezwie, i rzeczywiście, nastąpiło to dość nagle i niespodziewanie.

Miguel wykrzyknął poruszony:

– Chciałbym… Nie!

– Powiedz, o co chodzi.

Spuścił głowę i wbił wzrok w ziemię pomiędzy kolanami. A potem zapłonęła w nim wściekłość, od której oczy mu pozieleniały. Jarzyły się, kiedy patrzył wprost na Juanę.

– Nienawidzę tego, że jestem człowiekiem. Pragnę znów być Tabrisem i żałuję, że nie jesteście żeńskimi demonami. Bo jako ludzi… nie mogę was tknąć!

Z tymi słowami podniósł się i agresywnym tonem spytał Juanę:

– Idziemy dalej?

Posłuchała go, bardzo wzburzona.

Siedząca w pobliżu Unni, przerażona brutalnością dźwięczącą w jego głosie, również zerwała się ze swego miejsca.

– Owszem, jeśli wszystkim już wyschły tyłki, to idziemy! A po cichu zwróciła się do Juany:

– Coś ty mu takiego powiedziała, że tak się wściekł a ciebie tak uradowało? Aż promieniejesz i błyszczysz jak wyszorowany miedziany kociołek. Cała twarz i oczy ci się świecą.

Juana uśmiechnęła się zakłopotana.

– To on sam powiedział coś, co go rozzłościło.

Unni popatrzyła na nią badawczo, ale tylko odpowiedziała uśmiechem, o nic więcej już nie pytała. Stwierdziła, że Juanie musi być wolno mieć jakieś tajemnice.

Młoda historyczka w duchu śmiała się cicho. Ciekawe, co by Unni powiedziała, gdyby Juana zrobiła teraz teatralny diabelski grymas i spytała: Czy potrafisz, Unni, wyobrazić mnie sobie jako żeńskiego demona?

Czuła jednak, że Unni przyjęłaby to we właściwy sposób. Dlaczego jednak on mówił o żeńskich demonach w liczbie mnogiej? Wystarczyłby przecież jeden!


Leon – Wamba podniósł się z wysiłkiem. W stawach zachrzęściło mu jak w zardzewiałych zawiasach.

Czyżby dotarły do niego jakieś głosy? Czyżby nadszedł wreszcie właściwy czas i wkrótce zjawi się ktoś, kto wskaże mu drogę do ukrytego skarbu? Kto zniszczy moc zaklęć Urraki i odtąd skarb już na zawsze będzie znów jego własnością?

Znów? Wamba nigdy nie był jego właścicielem. A tym bardziej Leon.

Przeczuwał, że jacyś ludzie wędrują przez góry i zmierzają do jego doliny, lecz czy możliwe, by naprawdę słyszał z oddali jakieś głosy? Może tylko sobie to wmawia? Musi ostrożnie wyjrzeć, tak aby go nie zauważyli.

Jeśli oczywiście w ogóle ktoś tam jest?

Uf, jak trudno się poruszać! Już od dłuższego czasu nigdzie nie chodził. Sapał i dyszał, przemieszczając się na krawędź swojego płaskowyżu. Ostrożnie, tylko ostrożnie!

Och, doprawdy, w dole, w tym płytkim wąwozie, porusza się kilka maleńkich kropek. Kierują się w stronę lasu.

Na twarzy Wamby pojawił się paskudny uśmieszek. Niech no tylko spróbują, czeka ich niezła niespodzianka!

Wzniósł przecież obronny mur, nikt się przez niego nie przedrze.

Mózg Leona – Wamby działał tak ospale, że potrafił się jedynie cieszyć ze śmiertelnego niebezpieczeństwa, na jakie natkną się ci ludzie. Wcale nie myślał o tym, że powinien za wszelką cenę starać się utrzymać ich przy życiu, by odnaleźli dla niego ukrytą wioskę.

Ale dwie myśli naraz to było już zbyt wiele dla umysłu, który przez tyle lat pracował na jałowym biegu. Być może Leon powinien mieć bodaj przeczucie, że coś w jego sposobie myślenia się nie zgadza, ale w wielkim, odpychającym ciele, które, kołysząc się, wycofywało się od krawędzi, niewiele pozostało z Leona.

9

Las przy bliższym poznaniu okazał się straszny, wprost zatrważający. Żadne z nich nigdy wcześniej nie widziało takich drzew, wydawały się prastare, jak gdyby rosły tu od zawsze.

– Zaklęty las – mruknęła Sissi.

Gdy zatrzymali się w odległości dziesięciu, dwunastu metrów od najbliższego drzewa, Jordi powiedział cicho:

– W Ameryce Północnej jest las nazywany the petrified forest, skamieniały las. Przypomniał mi się teraz, chociaż wcale nie jest podobny. Bo w tamtym lesie pnie są szarobiałymi skamielinami, to drzewa, które naprawdę zmieniły się w kamień, gałęzie są nagie, jak ręce po amputacji wyciągają się do nieba. Tamte drzewa są bardziej rzeźbami, a ten las to coś zupełnie innego.

Niewątpliwie miał rację. Ten las był żywy, lecz w bardzo nieprzyjemny sposób. Białe pnie, które na pierwszy rzut oka wzięli za brzozy, były pokrzywione, powykręcane niczym w udręce. I miały miliardy wiecznie zielonych liści o ciemnej barwie, gładkich i jakby woskowanych, drobnych, lecz grubych.

Upłynęła dość długa chwila, nim zorientowali się, że nie są to wcale liście drzew, lecz jakichś dziwnych pnączy, porastających pnie jak pasożyty. Gałęzie drzew kończyły się ślepo, kompletnie pozbawione liści, były jakby obezwładnione, zaduszone.

– Widzieliśmy po drodze mnóstwo bluszczu – powiedziała w końcu Sissi oszołomiona widokiem. – Bluszcz żyje w symbiozie z drzewami i jakoś to funkcjonuje, ale to tutaj…?

– Rośliny pasożytnicze najgorsze w swoim rodzaju – pokiwał głową Antonio. – Te drzewa nie mają żadnych szans.

– Wydaje się mimo wszystko, że nie są martwe – stwierdził Morten.

Stali, przyglądając się pnączom, które przez cały czas się poruszały, wspinały po pniach i gałęziach, wysuwały w powietrze, wibrując leciutko jak łby węży.

– Owszem, te drzewa żyją – zgodził się z nim Jordi; – Ale cierpią. Ach, Boże, jakże one cierpią!

Nagle Juana z krzykiem uskoczyła w bok. Zobaczyli, że długie pnącze pełznie ku nim po ziemi.

– Jordi, czy ty przypadkiem nie masz dużego noża? – zawołał Miguel.

– Mam. Antonio też ma nóż.

– Dajcie mi ten większy – nakazał Miguel.

Z nożem Antonia podbiegł do najbliższego drzewa, starając się unikać pędów wijących się po ziemi i zwieszających z drzewa. Jordi pospieszył za nim. Miguel z ogromną precyzją ściął łodygę pnącza przy samym korzeniu. Opadło z sykiem, zwieszając zwiędłe liście przez gałąź drzewa.

– Cóż za prędka śmierć – zauważyła Unni.

Jordi był już przy następnym drzewie i ciął porastające je pnącze. Unni przestraszona zawołała: „Uważaj”, bo wijący się pęd zaatakował od góry, sięgając do szyi Jordiego, lecz na szczęście jemu udało się prędzej zadać cios. Również ta roślina zginęła z sykiem. Unni odetchnęła z ulgą.

– Doskonale się spisaliście, chłopcy, ale przecież mamy do czynienia z całym wielkim lasem. Macie zamiar ścinać go na akord?

Umilkła, bo z lasu dobiegł przenikliwy syk, jak gdyby zaszeleściły miliony liści.

Wydają takie dźwięki jak grzechotnik, pomyślała Unni. Dokładnie takie jak grzechotnik. A jeśli będą próbowały nas zaatakować?

Odruchowo się cofnęła.

– Musimy przejść przez ten las! – krzyknął Jordi z całych sił, bo szelest liści stał się teraz ogłuszający.

– Skąd wiesz?

– Widzisz ten wąski wąwóz po drugiej stronie? Unni musiała porządnie zadrzeć głowę, żeby zobaczyć, o czym mówi Jordi. Las zasłaniał widok, lecz ponad wierzchołkami drzew, tuż obok pojedynczej góry, ujrzała szczyty dwóch innych gór rozdzielonych wąską rozpadliną.

– Sądzisz, że to tam? – zawołała.

– A gdzieżby indziej?

Rzeczywiście, możliwości wyboru nie było zbyt wiele. Dolinę zamykały nagie górskie zbocza. Wprawdzie nie mogli zobaczyć wszystkiego, gdyż góra w znacznym stopniu przesłaniała im widok, wyglądało jednak na to, że innego wyjścia stąd nie ma.

– Spójrzcie! – zawołała Sissi. – Kolejne dwa drzewa są wolne, pnącza się poddają!

– One są ze sobą połączone – stwierdził Antonio z ulgą. – A jeśli cały ten las jest zaklęty i pnącza stanowią jedną wielką pajęczynę i teraz zginie każdy najmniejszy nawet pęd?

Sprawa jednak nie była aż tak prosta. Jeszcze cztery czy pięć drzew się oswobodziło, a potem nie działo się już nic.

– Musimy odnaleźć pierwotny korzeń – gorączkował się Jordi. – Ale jak do niego trafić?

– Czy nie możemy po prostu wyciąć drogi dla siebie? – zaproponował Morten.

– Nie mam ochoty zostawiać lasu, który cierpi – odparł Jordi.

Morten zacisnął zęby. Dlaczego zawsze innym przychodzą do głowy altruistyczne pomysły? To trochę tak jak z tymi dziećmi, które zobaczyły spadającą gwiazdę i postanowiły wypowiedzieć życzenie: „Czego sobie życzyłaś?” – spytał chłopiec. „Chciałabym dostać nową lalkę, konika i zostać królową balu, a ty?” „Zażyczyłem sobie, żeby był pokój na ziemi i żeby wszyscy ludzie żyli szczęśliwie” – odpowiedział chłopiec, na co rozgniewana dziewczynka zawołała: „Ty zawsze musisz wszystko zepsuć!”

Tak samo czuł się teraz Morten. Dlatego spytał nie bez złośliwości:

– A nie masz nawet odrobiny współczucia dla tych pnączy?

Jordi odparł spokojnie:

– One już przez wieleset lat pasożytowały na innych i dobrze im się żyło.

– Skąd o tym wiesz?

– Czuć mi tu czarami, Mortenie, i z całą pewnością nie jest to dzieło Urraki. Coś mi mówi, że musi się za tym kryć Wamba.

Rozmawiając, powoli zagłębiali się w las. Mężczyźni na przemian używali noży. Musieli przy tym zachowywać wielką ostrożność, ponieważ przez cały czas pędy i odrosty usiłowały ich dosięgnąć, owinąć się wokół czyjegoś ramienia albo szyi. Na wszelki wypadek więc pracowali dwójkami, by w razie niebezpieczeństwa druga osoba mogła uwolnić zaatakowaną.

Unni podeszła do jednego z uwolnionych drzew i pogładziła pień ręką.

– Bardzo chcielibyśmy ściągnąć z was wszystkie te zwiędłe pnącza, przewieszone przez wasze gałęzie – szepnęła. – Ale mamy tak mało czasu. Wybaczcie!

Wydało jej się, że w odpowiedzi czuje lekkie drżenie białego pnia. Zapewne jednak po prostu chciała je poczuć.

A wyżej ze swej groty we wnętrzu góry powoli wyłonił się Wamba i z wielkim wysiłkiem zaczął kołyszącym krokiem schodzić w dół zbocza. Chciał zobaczyć, jak jego las okrąża przeklętych intruzów.

Pomiędzy gęstymi ciemnozielonymi liśćmi na widniejącym przed nimi olbrzymim drzewie jaśniało coś czerwonego.

– Cóż to, na miłość boską, może być? – zdumiała się Juana.

Jordi ściął główną łodygę pnącza i na ziemię spadło cale mnóstwo pasożytniczych pędów. Prawdziwe drzewo ukazało się w całej swej okazałości.

– Owoce? – wykrzyknął Morten. – Naprawdę? A ja przecież jestem taki okropnie głodny!

– Stop! – rozległo się wołanie wielu głosów, gdy już chciał podbiec do drzewa. – Pamiętaj, że to zaklęty las i owoce mogą być trujące.

Morten zatrzymał się jak wryty.

– Kto spróbuje pierwszy? – spytał niepewnie.

– Dziękuję bardzo za propozycję, nie mam ochoty być twoim chłopcem do próbowania potraw – odparła ostro Unni. – Wiesz chyba, jaki był los przedstawicieli tej profesji w dawnych czasach? Ktoś taki musiał próbować wszystkich potraw, zanim zjadł je król czy też sułtan, i za każdym razem padał martwy!

– I cały czas był to jeden i ten sam człowiek? – próbował się z nią droczyć Antonio.

– Oczywiście. Ale mam lepszą propozycję – powiedziała Unni, zdejmując z szyi magicznego gryfa Asturii. – Jeśli wy, chłopcy, będziecie pilnować, żebym się nie potknęła i żeby nie zaatakowały mnie te złośliwe pełzające potwory, to mogę przetestować to jabłuszko czy co też to jest.

– Wygląda mi raczej na brzoskwinię.

– Doskonale. Tylko pamiętaj, Mortenie, jak się zje za dużo brzoskwiń, to można dostać niezłej biegunki.

Podeszła do drzewa osłaniana przez Jordiego, trzymającego w pogotowiu nóż. Podniosła gryfa do góry i przysunęła go do najbliżej wiszącego owocu. Czy była to brzoskwinia czy nie, nie wiedziała. Bacznie obserwowała amulet.

Nic się nie stało. Nie poczuła żadnego gorąca w dłoni, w której ściskała gryfa, jedynie spokój. Chłodny, bezpieczny spokój.

– Wszystko w porządku. Mortenie, możesz spróbować.

– Ty pierwsza.

– Tchórz! Dajcie mi owoc!

Pozostali też się zbliżyli i każdy sięgnął po swój owoc. Smakował naprawdę cudownie. Morten przez cały czas podejrzliwe obserwował innych i zdecydował się w końcu jako ostatni. Gdy tylko wbił zęby w miąższ, Unni odegrała przedstawienie. Złapała się za gardło i „umarła” w dramatyczny sposób. Morten wstrząśnięty wypuścił owoc, który trzymał w ręku, i prędko wypluł odgryziony kawałek.

– To smakuje mniej więcej jak persymona – stwierdziła Juana. – Nie jest to z pewnością ten sam owoc, ale bardzo smaczny.

Mortenowi zrobiło się okropnie nieprzyjemnie.

– Nie wolno ci tak robić, Unni – poskarżył się. – Za każdym razem doprowadzasz do tego, żebym się wygłupił.

– Sam potrafisz to doskonale. Unni pogłaskała drzewo.

– Dziękujemy ci, drzewo, twoje owoce to dla nas ocalenie od śmierci głodowej.

Wmówiła sobie, że usłyszała: „To ja wam dziękuję”, Unni bowiem nie brakowało fantazji.

– Możemy zerwać kilka owoców i zabrać je ze sobą? – spytała.

Zapewne uzyskali pozwolenie, gdyż drzewo nic nie powiedziało.

– To znacznie poprawiło naszą sytuację – stwierdził Antonio, gdy pakowali owoce do bagażu.

W tym czasie jednak pasożytnicze rośliny podpełzły bliżej. Wędrowcy mieli teraz tylko jedną drogę – powrotną.

– Cóż to za bestie? – westchnęła Sissi. – Gdybym również ja miała nóż, moglibyśmy posuwać się szybciej.

– My nie jesteśmy drzewami, durnie! – zawołała Unni do pełznących po ziemi, szukających ofiary pędów. – Nie jesteśmy pod żadnym względem smaczni, składamy się z samej skóry, kości i mnóstwa żółci. Psik! Uciekajcie! Uważajcie na Mortena, on dzisiaj nie myl nóg!

– Podobnie jak cala reszta – odparował Morten, uskakując z objęć drapieżnego pędu. – Chyba że w rzece. Pomocy! Zostawcie moje szlachetne odnóża!

Chociaż starał się żartować, w jego głosie dał się słyszeć strach.

Jordi zorientował się, że sytuacja staje się krytyczna.

– Te rośliny zaczynają rosnąć coraz gęściej, jakby naprawdę się ocknęły. Musimy odnaleźć główny pień.

– Ale przecież się nie przedrzemy – stwierdziła wystraszona Juana. – Nie dotrzemy nawet do żadnego drzewa. Au! – uderzyła w pęd, który oplatał się wokół jej nogi. Miguel natychmiast znalazł się przy niej i obciął go, lecz nie na wiele się to zdało.

– Dziewczęta – powiedział Jordi. – Biegnijcie z powrotem do drzewa owocowego, tam raczej będziecie bezpieczne.

– A ja? – spytał Morten.

– Masz nóż?

– Nie. To znaczy tak, nożyk do masła.

– Wobec tego idź razem z dziewczętami, będziesz je bronić.

Antonio i Sissi mimo wszystko zostali z Jordim i Miguelem, by w razie potrzeby ich zastąpić, gdyby ręce zaczęły odmawiać im już posłuszeństwa. Rzucili się na gęstwinę, tnąc i siekąc na wszystkie strony.

– Czy ty masz jakiś pomysł, Miguelu? Sprawiasz wrażenie, jakbyś bardzo świadomie podążał do celu – powiedział Jordi.

– Góra – odparł Miguel. – Wygląda na to, że całe to paskudztwo rozprzestrzenia się właśnie od tej strony.

Jordi z początku się nie zorientował, lecz po pewnym czasie dostrzegł, w czym rzecz. Im bardziej zbliżali się do zbocza góry, tym gęściej rosły tu pasożytnicze rośliny. Za każdym razem, gdy udało im się oswobodzić jakieś drzewo, sytuacja przynajmniej na chwilę stawała się łatwiejsza, gdyż wówczas więdły również odnogi, pełzające po ziemi w pobliżu pnia. Nie obeszło się jednak bez ataków. Dobrze, że było ich czworo, bo dzięki temu mogli zmieniać się i ratować z uścisków szarżujących pędów.

Zauważyli w końcu, że chyba zbliżają się do jakiegoś ważnego miejsca. Łodygi czy też może raczej pnie pasożytniczych roślin grubością dorównywały pniom drzew i teraz bardzo trudno było się pomiędzy nimi przedrzeć.

Niestety, usłyszeli też krzyk Mortena wzywającego pomocy.

– Nie mamy na to czasu – stwierdził Antonio zgnębiony. Zlewał go pot i cały pokryty był zwiędłym liśćmi.

Ale Jordi zaniepokoił się o Unni.

– Weź nóż, Miguelu! Ja pobiegnę z powrotem. Zaraz tu do was wrócę.

Gdy jednak dotarł do drzewa owocowego, czekała go niespodzianka. Cała trójka, Morten, Unni i Juana, wspięli się na najniższe gałęzie i siedzieli tam teraz w spokoju, zajadając każde swój owoc.

Nie, wcale nie wołali! Owszem, słyszeli dochodzące z oddali głosy. Może i wołanie o pomoc, sądzili jednak, że to nawołuje się między sobą grupa Jordiego.

– To znaczy, że nie jesteśmy w tym lesie sami – powiedział Jordi w zamyśleniu. – Spróbujcie wdrapać się wyżej, tak żeby nikt was nie zauważył. Dotarliśmy już prawie do głównego korzenia.

– Ale przecież my im w ten sposób pomagamy – wtrącił się Morten. – Sprzątamy to zielsko i być może jeszcze zapewniamy jedzenie!

– Trudno, inaczej być nie może – odparł Jordi. – I tak już mamy dość kłopotu z próbami utrzymania się przy życiu.

Powiedziawszy to, puścił się biegiem.

Bardzo chciał zabrać ze sobą Unni, nie podobało mu się, że zostawia ją bez żadnej ochrony. Tam jednak, dokąd śam zmierzał, było jeszcze niebezpieczniej.

Musieli działać szybko, zanim ich prześladowcy odkryją drzewo o dziwnych owocach. I to w podwójnym rozumieniu tego określenia, bo wszak teraz na tym drzewie wisiały naprawdę niezwykłe owoce.

Och, nie! Przypomniała mu się teraz jedna z najbardziej wstydliwych epok w dziejach ludzkości. Gorączka nienawiści rasowej w dziewiętnastym i dwudziestym wieku i gorzka pieśń „Strange fruits are hanging from the tree”* [Strange fruits are hanging from the tree (ang.). – Dziwne owoce zwisają z drzewa (przyp. tłum.)]. Jordiego na wspomnienie zła tkwiącego w białym człowieku aż ścisnęło w żołądku.

A przecież miał dość problemów tu i teraz.

10

Miguel i Sissi cięli jak opętani, natomiast Antonio musiał zająć się własną zranioną ręką. Nie wyglądała najlepiej, to jeden z pędów niczym bat rozciął mu dłoń na całej szerokości.

Sissi nagle się zatrzymała.

– Zobacz, jaka ciemność przed nami – szepnęła do Miguela, który natychmiast przysunął się bliżej, żeby ją osłaniać.

Podniósł głowę. Nieco dalej w głąb wśród plątaniny pasożytniczych roślin przy skalnej ścianie ujrzał olbrzymi gruby pień. Najprawdopodobniej nigdy nie zdołaliby go wyminąć.

– To on – oświadczył.

Wrócił Jordi i przekazał pozostałym, czego się dowiedział.

– Źle dla tych ludzi – stwierdził cierpko Antonio. – Jeśli rzeczywiście słyszeliśmy krzyk wzywający ratunku, to, doprawdy, mają z czym się zmagać. Ale co my zrobimy z tym? – spytał, wskazując na paskudztwo.

Rośliny atakowały teraz ze zdwojoną mocą. Sissi opędzała się od nich jak szalona, zadając ciosy na lewo i prawo.

– Przyszedł mi do głowy pewien pomysł! – zawołała. – Masz tu chyba linę, Antonio, prawda?

– Nie, lina została nad rzeką.

– No tak, oczywiście, głupia jestem. Ale nietrudno o to w ogniu walki. Pomysł spalił na panewce. Ktoś ma jakiś inny?

Rozmawiając, nawet na chwilę nie przestawali ciąć.

– Gdybym tylko mógł stać się Tabrisem… – zaczął Miguel rozmarzonym tonem.

– Nie, już raczej wezwiemy Urracę – stwierdził Jordi. Oczy Miguela rozbłysły.

– O, tak, wezwijcie ją, wtedy na pewno stanę się Tabrisem!

– Och, nie, same niemądre pomysły! Szkoda, że nie mamy trochę dynamitu.

– Ależ mamy! – rozjaśniła się Sissi. – Hassę i Nisse stwierdzili, że ładunek wybuchowy może nam się przydać.

Przyjaciele ogromnie się przerazili.

– I ty wędrowałaś przez całą tę drogę z materiałem wybuchowym? Jeździłaś z nim samochodem?

– E tam, jest zabezpieczony. To specjalność Hassego. Mam go w plecaku.

Odpowiedzią na jej słowa było milczenie. Koniec końców jednak, w czasie gdy Miguel ciął i niszczył usiłujące ich zadusić rośliny, Sissi z największą oczywistością pod słońcem zamontowała niewielki ładunek wybuchowy wyjęty z prostokątnego pudełka, umieściła go w dziurze w ziemi, którą mężczyźni wykopali nożami pomiędzy korzeniami obrzydliwej rośliny, a potem wyjęła niewielkie urządzenie do zdalnego sterowania, na którego widok mężczyźni pobledli z przerażenia, uświadamiając sobie, że Sissi miała je przez cały czas przy sobie. A potem wszyscy rzucili się do ucieczki.

– Jak teraz nie wybuchnie, to będzie kompromitacja wszech czasów – stwierdził Antonio.

– Oczywiście – powiedziała Sissi. – Bo wtedy wrócimy tam, żeby się przekonać, dlaczego nie wybuchło, i dopiero wtedy łupnie.

Miguel nie odzywał się wcale. Tym razem nie rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi.

– Ale ten ładunek był maleńki – szepnął Jordi, jak gdyby coś nakazywało mu milczenie. – Pewnie tylko pstryknie.

– Hassę zna się na rzeczy. Jego ojciec jest inżynierem pirotechnikiem, a zainteresowanie Hassego tymi sprawami graniczy z piromanią. On chyba wie wszystko o materiałach wybuchowych… Och, nie, zabieraj te swoje wstrętne palce! Nie, nie, Miguelu, nie mówiłam do ciebie, tylko do tych obrzydliwych pnączy!

Chociaż powinni być na to przygotowani, to jednak mimo wszystko gwałtownie drgnęli, gdy Sissi uruchomiła zapalnik i ładunek wybuchł z ogłuszającym hukiem.

Stali odrobinę zbyt blisko i gwałtowny podmuch powietrza ich przewrócił. Leżąc, szeroko otwartymi oczyma patrzyli, jak olbrzymi korzeń unosi się nad ziemią, a potem, śmiertelnie zraniony, z powrotem opada. Więdnące liście posypały się z góry na las i na ludzi niczym brudnobrunatny śnieg.

Sissi prędko odkopała się z zaspy zwiędłych liści.

– Świetnie, prawda? – rozpromieniła się uszczęśliwiona.

– Fenomenalnie! – westchnął Antonio. – Nigdy nic podobnego nie widziałem.

W całym lesie, który w ciągu kilku sekund zmienił się z ciemnozielonego w brunatny i miejscami biały, tam gdzie ukazały się prawdziwe pnie, niósł się szelest.

Chwilę potem nadbiegła trójka przyjaciół.

– Co się stało? Jesteście ranni? – dopytywała się wystraszona Juana.

Miguel wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku.

– Ach, wy ludzie! Coraz to nowe niespodzianki. Doprawdy, ileż wy umiecie!

Był tak wzburzony, że nie zastanawiając się, porwał Sissi w objęcia, ale zaraz w poczuciu winy ją puścił.

– Cały zaszczyt za to, co się stało, przypada Sissi i jej przyjacielowi Hassemu – oznajmił Jordi. – Wybaczymy więc jej chyba, że przez tyle tygodni narażała nasze życie. No, ale teraz musimy się spieszyć. Nie jesteśmy sami w tym dotkniętym czarami lesie.

Jordi nie śmiał powiedzieć tego głośno, kiedy Miguel był w pobliżu, lecz zastanawiał się, czy przypadkiem Urraca nie przyłożyła ręki do cudownego pojawienia się owoców. Nie podejrzewał jej obecności w lesie, który zapewne z takiego czy innego powodu stanowił dla niej zagrożenie, lecz być może obserwowała rozwój wypadków z któregoś ze wzgórz otaczających dolinę i trzymała nad nimi swą magiczną opiekuńczą dłoń. Żadnej pewności jednak nie miał.

Jego chwila zadumy spowodowała zaledwie króciutką przerwę w rozmowie z przyjaciółmi.

– Czy ktoś ma pojęcie o kierunkach?

Morten z dumą wyciągnął mapę i kompas.

– Proszę, proszę – rzekł Antonio ze szczerym podziwem. – A więc każdy może się do czegoś przydać. Co byśmy poczęli bez ciebie, Mortenie?

– Byłoby wam cudownie – zachichotał chłopak.

– O, nie, bardzo by nam ciebie brakowało – zaprotestował z powagą Antonio, a wszyscy pozostali przychylili się do jego opinii.

Morten wyraźnie się wzruszył, bo nieswoim głosem zapytał:

– Idziemy?

Thore Andersen krzyczał:

– Ratunku! Niech ktoś nas stąd zabierze! To przecież czysty obłęd! Czyżby nikt nie miał przy sobie sekatora?

– Nie bądź idiotą! – syknął chudy mężczyzna, lecz i w jego głosie dała się słyszeć panika. – Co to może znaczyć? Te drzewa są przecież żywe!

– Nie – krzyknęła asystentka falsetem. – To wcale nie drzewa, to jakieś piekielne pnącza! Pomóżcie, uwolnijcie mnie!

Trójka nieznajomych weszła do lasu nieco bardziej z lewej strony niż ci, których ścigali. Nie zauważyli więc drogi utorowanej przez gęstwinę. Męczyli się okropnie, chociaż chudy miał nóż. Thore Andersen trzymał rewolwer, lecz do czego mógł strzelać? Tego rodzaju broń w tej sytuacji była do niczego niezdatna. Asystentka posługiwała się jedynie własną wściekłością i rwała zdradzieckie pędy, lecz tak czy owak cała trójka była przestraszona do obłędu. Przeczuwali, że może się to skończyć tylko w jeden sposób, ale przecież do tego nie mogli dopuścić.

Nagle usłyszeli głuchy odgłos eksplozji, dochodzący gdzieś ze środka doliny. Niczego nie mogli pojąć.

Na pół przyduszeni z całych sił walczyli o życie i nagle… Koszmar zelżał.

Wtedy jednak oni leżeli już nieprzytomni na ziemi.


Emma, Alonzo, Kenny i Tommy, przeprawiwszy się przez rzekę płynącą w dolinie, wspinali się na pasmo wzgórz, przemoczeni do suchej nitki i źli. Przeprawa przez rzekę poszła im łatwo, no, stosunkowo łatwo, ponieważ ci, którzy podążali przed nimi, odkryli linę w wodzie i za jej pomocą przeszli na drugi brzeg.

Wprawdzie lina nie była napięta i przez to przeprawie towarzyszyły okrzyki szalonego strachu, a ich palce zaciskały się na prowizorycznym moście, prawie drętwiejąc. Tamci jednak nic nie wiedzieli o Emmie i jej bandzie, niemalże depczącej im po piętach, pozostawili więc linę widoczną na obu brzegach.

Alonzo brawurowo rozpoczął przejście na drugą stronę rzeki, nie miał bowiem pojęcia, jak bardzo silny jest tu prąd. Woda zerwała mu spodnie i buty, on sam jednak zdołał się utrzymać i w końcu znalazł się po drugiej stronie. Reszta po jego doświadczeniach zachowała większą ostrożność i wspólnymi siłami zdołali naprężyć nieco linę. Przeprawili się na drugi brzeg kompletnie przemoczeni. Emma na swoje szczęście nie mogła zobaczyć, jak wygląda. Jasne włosy zwieszały jej się w strąkach jak płaska zasłona, wyraźnie też było widać, że dawno już powinna była przeprowadzić kurację rozjaśniającą włosy, miała bowiem trzycentymetrowe czarne odrosty. Po ładnie zarysowanych kościach policzkowych spływał tusz do rzęs, malując na policzkach równoległe smugi.

Stanęli w końcu na szczycie, Alonzo w stanowczo zbyt krótkich zapasowych spodniach Tommy’ego, i zobaczyli rozpościerający się w dole piękny ciemnozielony las.

– No proszę, czeka nas miła chwila odpoczynku w zielonym gaju – stwierdziła Emma. – Wszystko jakoś się nam dobrze układa.

Gdy usłyszeli wybuch, niczego nie mogli pojąć. Z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami patrzyli tylko, co się dzieje z pięknym lasem.

Leon – Wamba wciąż jeszcze znajdował się wysoko na szczycie swojej góry, gdy ziemia pod nim się zatrzęsła i rozległ się potężny huk, który na moment go ogłuszył. Przerażony usiadł tak jak stał, a wokół niego w powietrzu uniosła się ziemia, liście i kawałki drewna.

Co się wydarzyło w jego lesie? Czyżby bogowie się rozgniewali? Wamba nigdy wcześniej nie doświadczył żadnej eksplozji, lecz to, co pozostało w nim z Leona, wspominało coś podobnego. Wamba jednak nie potrafił się w tym wszystkim połapać.

Nagle otworzył oczy na tyle, na ile dało się to zrobić. Były one bowiem ledwie szparkami. Co się stało z jego lasem? Z jego twierdzą? Z jego czarodziejskim tworem? Od głównego pnia pnączy, który kiedyś tu umieścił, wśród ciemnej zieleni rozchodziły się coraz dalej i dalej, niczym kręgi na wodzie obszary więdnących liści. Piękne gładkie liście znikały na jego oczach, fale zarazy zataczały coraz szersze kręgi, odsłaniając stare, pierwotnie rosnące w tym miejscu drzewa.

W piersi Wamby wezbrał niezłomny gniew, któremu stary czarnoksiężnik dał ujście w postaci potwornego wrzasku. Kto mógł mu to zrobić? Czyżby te siedem ludzkich robaków, których nadejście obserwował?

A może to przez tych trzech, którzy pojawili się później? Wiedział też, że do lasu zmierza jeszcze jedna czteroosobowa grupa. A przecież to las miał ich wszystkich pojmać, pochwycić i opleść dławiącymi pędami.

Kto ośmielił się mu sprzeciwić? Kto zniszczył tę część dzieła jego życia?

Urraca?

O, nie, z pewnością wyczułby jej obecność. Zresztą Urraca nie żyła już od wieluset lat.

Nie przyszło mu do głowy, że jego sytuacja przedstawia się podobnie. Wamba nie zdawał sobie sprawy, że żyje jakby za pośrednictwem Leona, że przeniknął w ciało i duszę tego łotra. Leon był w zasadzie jedynie skorupą, osłoną, a właściwie ostatnio nawet o tym trudno już było mówić, gdyż z każdym dniem coraz bardziej zmieniał się w Wambę. Z Leona pozostały właściwie jedynie pojawiające się od czasu do czasu wspomnienia, odzywający się momentami głos rozsądku i pewna znajomość współczesnych czasów. Nic poza tym.

Wamba był teraz wściekły. Ogarnął go również strach. Nie mógł pojąć, co się dzieje. Patrzył tylko, jak stare drzewa wyciągają się jakby w górę i oddychają z ulgą. Drzewa, które sadziła tu Urraca, by służyły pomocą przejeżdżającym tędy ludziom rycerzy. Wamba jednak przeżył ich wszystkich i wzniósł tu swoją twierdzę, grotę, wysoko na szczycie góry i zniszczył las Urraki swymi wyrafinowanymi pasożytniczymi pnączami. To one stanowiły jego ochronę, a on mógł tylko siedzieć i czekać, aż nadejdzie ktoś, kto wskaże mu, gdzie jest ukryty wielki skarb. Miejsce to bowiem Urraca zaczarowała, zaklęciami ukryła prowadzącą do niego drogę.

Teraz coś zaczęło się dziać i nie było to wcale przyjemne. Jak to możliwe, że ktoś zdołał zniszczyć jego bastion i przywrócić do życia te przeklęte stare drzewa? Wamba ze złością i przerażeniem obserwował sytuację.

Nie widział natomiast, że po drodze, którą podążał Antonio z przyjaciółmi, drzewa nachylały się nad nimi, proponując owoce rozmaitego rodzaju, ludzie zaś dziękowali im za to i uzupełniali zapasy.

Na obranym przez nich szlaku drzewa i krzewy ustępowały im, odsuwały się na boki.

Dobrze, że tak było, zaczynało się już bowiem ściemniać. Upłynął cały dzień, trudny dzień dla wszystkich. Musieli przecież przebyć wąwóz, równinę, przeprawić się przez spienioną rzekę i pokonać las, który pragnął udusić całą siódemkę.

„Całą ósemkę” – poprawiła Unni, a przyjaciele po chwili zastanowienia przyznali jej rację. Rzeczywiście było ich ośmioro, chociaż ósmy uczestnik wyprawy miał zaledwie centymetr długości.

Syci, zadowoleni i pełni nowej otuchy szybkim krokiem podążali ścieżką, która się przed nimi otwierała.

Natomiast przed dwiema pozostałymi grupami drzewa ukrywały swoje owoce, nie wskazywały im też żadnej ścieżki.

11

To jak w baśni, rozmyślała Unni podczas marszu ku temu, co, ich zdaniem, powinno być właściwym wąwozem. „Dobrzy” pomagają komuś, kto znalazł się w potrzebie i w ramach wdzięczności również mogą liczyć na czyjąś pomoc. „Źli” natomiast napotykają przeszkody.

To prastary motyw. Najstarszy wariant tej baśni to chyba opowieść o niewolniku Androklesie, który wyciągnął lwu cierń z łapy, a gdy rzucono go na pożarcie dzikim zwierzętom w cyrku w Rzymie, lew go rozpoznał. Cesarz tak wzruszył się na widok obopólnej radości z powtórnego spotkania człowieka i zwierzęcia, że i jednemu, i drugiemu darował wolność. Inny bardzo znany przykład to norweska baśń o córce żony i drugiej córce.

Unni był zbyt przejęta tym, co się działo, żeby móc sobie przypomnieć tytuł baśni.

Ale to oczywiste, że gdy ma się do czynienia z czarami, to jest się częścią baśni, pomyślała.

Baśnie jednak na ogół dobrze się kończą. Na tę myśl ciężko zrobiło jej się na sercu, bo ich baśń nie mogła mieć szczęśliwego zakończenia.

Tymczasem pomimo tej świadomości nie przestają przeć naprzód, zamiast od razu się wycofać i jak najszybciej wrócić do domu.

Ale wtedy już na pewno zakończyłoby się to tragedią: Jordi i Morten umarliby jako pierwsi, potem Sissi, a na koniec Unni. Pozostawiliby przy tym dwoje niewinnych nienarodzonych jeszcze dzieci potwornemu losowi, skazując je na śmierć w dwudziestym piątym roku życia, a jeśli nie dwoje, to przynajmniej jedno z nich.

Rycerze zaś musieliby przez całą wieczność pędzić na swych zmęczonych wierzchowcach, ścigani przez czterech katów inkwizycji. Urracę i królewskie dzieci czekałby podobny los.

Ogarnięta przygnębieniem dreptała za przyjaciółmi. Czuła się już bardzo zmęczona. Nawet dowcipne uwagi zdawały się w niczym nie pomagać.

Zresztą nawet one chyba się już wyczerpały.

Na swoim posłaniu w ciemności leżała Zarena. Miała akurat chwilę przerwy w bardzo rozległych reperacjach.

Mistrz stał przy niej i przyglądał jej się uważnie, aż Zarena zaczęła się wić z pożądania.

– O, nie! – ryknął. – Nie zadowolisz mnie teraz! Twoje ciało przypomina lustro rozbite na tysiąc części. Dopiero jak je poskładasz z powrotem, to pobłogosławię cię swoją wspaniałością.

Zarena obróciła górną połowę ciała i wsparła się na rękach jak spragniona łupu, choć być może nieco wyczerpana tygrysica.

– Pozwól mi więc wrócić na ziemię i zemścić się na tym zdrajcy Tabrisie!

– Na ziemi nie udało cię niczego osiągnąć. On postarał się znacznie lepiej. Jest już blisko celu.

– Ale przecież ukarałeś go, Mistrzu. Uczyniłeś z niego człowieka.

– Tylko na pewien czas. On się do nich nie przywiąże, zabije ich wszystkich, gdy już zdobędzie dla mnie Urracę.

– Po cóż ci Urraca, skoro masz mnie?

– Ciebie? Ty jesteś przecież jedynie zabawką, nic nie potrafisz. Jesteś warta mniej niż jej mały palec.

Wielki Mistrz odszedł. Fakt, iż całkiem ją zignorował, wprawił Zarenę w olbrzymią wściekłość.

– Tabris cię zdradzi, panie! – zawyła, próbując przywołać go z powrotem. – Już zdradził, przyłączając się do tych nędzników.

– Wróci – odparł spokojnie Mistrz. Zarena mogła tylko wzdychać z bezsilności.

Wamba siedział wciąż oszołomiony na zboczu, przyglądając się zniszczeniom, jakie poczyniono w jego lesie. Właściwie był to las Urraki, lecz on tak go nie nazywał.

W głowie mu się kręciło. Ociężałymi ramionami opędzał się od owadów, które okazały się całkiem spore. To czterej kaci postanowili go odwiedzić.

Usiedli przed nim, a on patrzył na nich spode łba.

– Wspaniały, wielki, zły czarnoksiężniku – przypochlebiali się. – My wiemy, kto zniszczył twój piękny las.

Wamba wiedział, że tych tutaj widział już wcześniej. To oni obudzili go do życia, a potem napuścili na niego jakiegoś szaleńca z mieczem.

– Czego chcecie? – mruknął niewyraźnie.

– Wielki, wspaniały, przebiegły czarnoksiężniku, twój czas już nadszedł. Ci głupcy, którzy mają odszukać twój szlachetny skarb, znajdują się teraz w lesie. Ześlij na nich grzmot i błyskawicę, o ty, niezwyciężony! My zaś będziemy cię wspierać, jeśli tylko zechciałbyś nam wyświadczyć maleńką przysługę.

Przekrzywili łyse głowy, patrząc na niego pochlebnym wzrokiem.

– Uff – sapnął Wamba.

Potraktowali to jako zachętę. Ten, który przemawiał w ich imieniu, stwierdził błyskawicznie:

– Wystarczy jeden ruch twojej ręki, a przywrócisz nam naszych dziewięciu nieszczęsnych braci. To dla ciebie drobnostka.

Wamba wstał. Czterej mnisi odskoczyli.

– Gdzie są ci, którzy mają znaleźć dla mnie skarb? – ryknął i zaczął schodzić w dół.

– To bagatelka. Już mówiliśmy. Obiecaj nam powrót naszych braci, a wskażemy ci tych łotrów.

Wamba machnął potężnym ramieniem. Kaci uznali, że lepiej zniknąć.


Troje nieznajomych nie spało już od dwóch dni. Leżeli teraz wycieńczeni atakiem pasożytniczych pędów i nie mogli dojść do siebie nawet na tyle, żeby usiąść. Stan nieprzytomności bez żadnych przeszkód nieuchronnie przeszedł w sen.


Na szczycie pasma wzgórz Emmę i jej trzech kawalerów tak wystraszył widok zmieniającego się lasu, iż czym prędzej biegiem wrócili na szczyt, postanawiając, że tam rozbiją obóz na noc. Wybrali dokładnie to samo miejsce, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej odpoczywała ścigana przez nich grupa.


Pogoń więc na pewien czas ustała. O tym jednak nie wiedział ani Jordi, ani żaden z jego towarzyszy, wędrujących dalej.

– Antonio! – zawołała Unni, kiedy starali się odnaleźć drogę w zapadającym zmierzchu. – Przeoczyliśmy wejście do wąwozu!

Antonio się zatrzymał.

– Wiem, ale ścieżka prowadzi nas dalej.

– Dokąd? Przecież nie ma żadnego innego przejścia.

– Wydaje mi się, że powinniśmy słuchać wskazówek drzew – wtrącił Jordi.

Miguel oświadczył:

– Pobiegnę pod górę, przyjrzę się temu wąwozowi.

– Dobrze.

Z niecierpliwością czekali na jego powrót. Nieobecność Miguela się przedłużała.

Jordi tonem lekkiej desperacji powiedział:

– Wiecie, zastanawiałem się nad tym, że chyba nie ma drugiej osoby do tego stopnia skazanej na śmierć co ja.

– O co ci chodzi? – spytał Morten. Jordi zaczął obliczać na palcach:

– To mnie pisane jest pozostanie w dolinie. Tabris planuje zabicie nas wszystkich, włącznie ze mną. A na dodatek mogę już za kilka tygodni umrzeć jako trzydziestolatek. W jaki sposób miałbym zdążyć dokonać tego wszystkiego? Zwłaszcza że już jestem uważany za bardziej umarłego niż żywego!

Chociaż mówił o sprawach bardzo poważnych, to jednak nikt nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Jordi także.

– Zatroszczymy się o to, żebyś mógł obchodzić trzydzieste urodziny, a potem następne – oświadczyła z mocą Sissi.

– Na nas też możesz liczyć – zawtórowali wszyscy inni Oni również byli skazani na śmierć, chociaż nie w tak zadziwiającym stopniu jak Jordi. Miguel wreszcie wrócił.

– Musiałem iść dalej, niż liczyłem, żeby móc porządnie się rozejrzeć – wyjaśnił. – Wąwóz prowadzi donikąd. Jest ślepy.

Dead end - stwierdziła Unni.

– Mówisz, że musiałeś iść daleko? – spytał Antonio.

– Tak, biegłem.

A z doświadczenie wiedzieli, że Miguel potrafi biegać niewiarygodnie szybko.

– Biegłeś wąwozem?

– Tak, daleko w głąb, kilka razy zakręcał.

– No cóż – wzruszył ramionami Jordi. – Drzewa wiedzą, co robią. Będziemy więc dalej iść ścieżką, którą nam wytyczają. Lecz jeśli ten wąwóz zakręca… to może w najlepszym razie oznaczać, że nasi prześladowcy dadzą się złapać w pułapkę i będą szukać tam.

– Miejmy nadzieję, że tak właśnie się stanie.

– No, cudowne dzieci inkwizycji z pewnością doniosą o wszystkim Emmie – przypomniała Sissi.

– Śmierć cudownym dzieciom – syknęła Unni przez zęby.

– A więc zdecydowane – oświadczył Antonio. – Idźmy dalej, zanim zrobi się całkiem ciemno.

– Czy nie zauważyliście czegoś dziwnego? – spytała w pewnej chwili Sissi. – Ścieżka się za nami zamyka.

Obejrzeli się w tył.

– Doskonale – ucieszył się Antonio.

Unni zwróciła się do Jordiego szeptem, by Miguel jej przypadkiem nie usłyszał:

– Myślisz, że jest tu Urraca?

– Na pewno nie ma jej w pobliżu, ale z pewnością gdzieś tu krąży – odparł Jordi.

Przystanął, żeby zaczekać na Miguela. Unni również się zatrzymała, lecz Jordi najwyraźniej nie chciał, by była świadkiem tej rozmowy, bo podszedł do Miguela. Unni, widząc to, ruszyła naprzód, lecz nie starała się dogonić przyjaciół.

– Mam do ciebie prośbę, Miguelu – powiedział Jordi. – Wiem, że twoim obowiązkiem jest zabić nas, gdy będzie już po wszystkim. Ale chciałbym cię prosić, żebyś oszczędził Unni.

Miguel nie odpowiedział.

Jordi mówił dalej, uśmiechając się z wysiłkiem.

– Mój czas pod każdym względem dobiega końca. Ale ty otrzymałeś rozkaz zabicia tylko sześciu osób. Dziecko, którego spodziewa się Unni i z którym wiążemy tak wielkie nadzieje, nie podlega twojej umowie z Ciemnością. Pozwól Unni żyć tak, by dziecko mogło zobaczyć świat.

– Wciągasz mnie teraz w jakieś niezwykle skomplikowane konstelacje. Jak miałbym sobie z tym poradzić?

Jordi uniknął odpowiedzi, ponieważ przywołał go Antonio, i teraz Unni czekała na Miguela. Sprawiał wrażenie zdezorientowanego, jakby pełnego wahania, szedł, ciągnąc nogę za nogą, jakby nie miał już dłużej ochoty być z nimi.

– Co się stało, Miguelu? Zerknął na nią z ukosa.

– Wiele różnych rzeczy – odparł krótko.

Unni czekała. Szli obok siebie, w pewnym oddaleniu od reszty.

– Unni, ty jesteś taka mądra…

Doprawdy, pomyślała. Postanowiła jednak mimo wszystko wystrzegać się jakichkolwiek głupich uwag.

– Co mam zrobić z Juana? – spytał.

– Czy ona ci dokucza?

– Nie, wcale nie, raczej wprost przeciwnie. I właśnie przez to jestem taki niespokojny.

Ach, przyjacielu, masz przed sobą daleką drogę!

– Nie chcę wcale jej zasmucać, ale tak jak jest, jest źle. Wszystko jest źle.

– Rzeczywiście można tak powiedzieć – odparła Unni, ale teraz ich słowa się mijały.

Mówili o zupełnie różnych rzeczach.

– Jordi nas wzywa! – zauważył nagle Miguel. – Najwyraźniej coś znaleźli.

Znaleźli? Tu, w tej dolinie, nie zapowiadało to niczego dobrego.

12

Wyglądało jednak na to, że obawy były nieuzasadnione. Ich towarzysze zatrzymali się przy gęstych krzakach, rosnących przy górskim zboczu, zamykającym dolinę.

– Tutaj ścieżka się kończy – oznajmił ucieszony Morten.

– Sissi wczołgała się pod krzaki i znalazła jaskinię. Możemy w niej spędzić noc.

– Świetnie! – powiedziała Unni. – Nikt nas nie zobaczy.

Miguel przenosił wzrok z Sissi na Mortena. Najwyraźniej uważał, że chłopak sam mógł się czołgać, zamiast pozostawiać wszystko przyjaciółce. Mruknął jednak tylko:

– Kolejna jaskinia?

– Czyżbyś i ty nabawił się grotofobii? – zażartowała Unni.

– Nie, wprost przeciwnie – odparł Miguel. – Okazuje się, że ten kraj posiada niezwykłe bogactwo systemów grot, z czego możemy się tylko cieszyć. To prawdziwe błogosławieństwo.

– To dzięki wapieniowi – zauważył rzeczowo Antonio. Ucieszeni ze znalezionej kryjówki, jedno po drugim pełzli na czworakach między krzakami, które zaraz się za nimi zamykały. Byli bezpieczni.

– Dziękujemy ci, lesie! – zawołała Unni. – Albo tobie, Urraco – dodała już ciszej.

Wejście do jaskini było o wiele wyższe, niż się tego spodziewali. A w samej grocie mogli poruszać się wyprostowani. Ale Unni nagle zatrzymała się jak wryta i usiłowała zawrócić.

– To nie jest dobre miejsce – oświadczyła prędko. Zatrzymał ją jednak Miguel, idący tuż za nią.

– Masz rację, ale dla nas nie jest niebezpieczne. Jordi, który już był w środku, odwrócił się i wyciągnął rękę.

– Chodź, Unni. Jakoś to wytrzymamy. Pozostała czwórka niczego nie zauważyła.

– Cóż za wspaniała jaskinia! – powiedział Morten z podziwem.

Grota była rzeczywiście wysoka i rozległa. W świetle kieszonkowej latarki dostrzegli ślady ludzi, którzy kiedyś już musieli tu nocować. Tu i ówdzie posadzka była pobrudzona sadzą, w kącie na stosiku odpadków leżały szczątki kości, taki śmietnik z epoki kamiennej.

Antonio podniósł z ziemi niedużą kostkę i przyjrzał się jej uważnie.

– W dolinie były kiedyś zwierzęta – skonstatował. – Lecz było to z pewnością, zanim Wamba zaczął dławić dolinę.

Unni szczękała zębami. Rzeczywiście w grocie panował chłód, lecz raczej nie dlatego skuliła się i ciaśniej owinęła kurtką. Trzymała się blisko Jordiego i nie chciała patrzeć na ściany. Tego jednak trudno było uniknąć, przecież otaczały ją ze wszystkich stron.

– Mogło się tu ukrywać wielu ludzi, i to z końmi – stwierdził Antonio. – Ale nie będziemy rozpalać dziś wieczorem ogniska. Lepiej nie ściągać na siebie niczyjej uwagi.

Mieli kilka latarek i zapasowe baterie, ale postanowili używać tylko jednej, żeby oszczędzać światło. Nie wiedzieli przecież, co jeszcze ich czeka, i jak długo będą musieli pozostawać na pustkowiu.

– Wygląda na to, że nasi prześladowcy udali się na spoczynek – powiedziała Sissi.

– No cóż – zamyślił się Jordi, który umościł posłanie dla siebie i dla Unni pod jedną ze ścian na wolnym miejscu, za co dziewczyna była mu bardzo wdzięczna. Cieszyła się, że Jordi widzi to samo co ona. – Nie jestem tego wcale taki pewien, z zewnątrz dobiegają jakieś dźwięki.

– Co za dźwięki? – spytała wystraszona Juana.

– Nie wiem. Jakiś odległy ryk, powarkiwanie i jęki. Nasłuchiwali. Z początku panowała zupełna cisza, potem jednak rozległo się coś, co z powodu dużej odległości pozostało tylko nieartykułowanym dźwiękiem, lecz z tonu głosu można było wnioskować, że jest to chyba nieprzyjemne przekleństwo.

– Wydaje mi się, że odgłosy dochodzą z tej wysokiej góry, która wznosi się pośrodku doliny – stwierdził Miguel, obdarzony wyjątkowo dobrym słuchem.

– Czyżby Alonzo uwierzył w historie o skarbie ukrytym we wnętrzu góry i próbował się na nią wdrapać? – uśmiechnął się Jordi kącikiem ust.

– Nie – zaprotestował Miguel. – Ten głos jest zbyt mocny, niesie za daleko. Z pewnością nie należy do ludzkiej istoty.

– Masz na myśli trolla? – spytał Morten słabym głosem.

– Już raczej tak.

– Och, nie strasz nas!

– „Stwór może zabić”.

Wszystkim po plecach przeszedł dreszcz. Ile z tej baśni było prawdą?

– Jutro postaramy się to zbadać – zdecydował Antonio. – I spróbujemy się zorientować, gdzie może być wejście do ukrytej doliny. Czy wszyscy znaleźli już sobie miejsce do spania?

Owszem, lecz tak naprawdę tylko Antonio powoli zapadał w sen.

Unni kurczowo ściskała Jordiego za rękę, on więc nie miał najmniejszych szans na spanie. Przesunął w końcu ramię tak, by Unni mogła się do niego przytulić, a głowę oprzeć na jego barku. Dopiero gdy poczuła oddech ukochanego na piersi i pulsowanie jego żyły na szyi na własnych wargach, trochę się uspokoiła.

– Dlaczego oni tu leżą, Jordi? – szepnęła nieszczęśliwa. – I tak strasznie dużo krwi!

– Przyjrzałem im się bliżej – odszepnął. Kiedy mówił, lekkie drgania jego skóry przenosiły się na jej twarz i Unni nareszcie mogła przymknąć oczy, ogarnięta szczęściem, że Jordi istnieje i żyje.

Tylu tu było umarłych.

– Jest ich ośmiu – powiedział Jordi cicho.

– Wiem o tym.

– Schronili się tu, chcieli się ukryć i poderżnięto im gardła we śnie.

– Ale nie pozostały po nich żadne szczątki.

– Prawdopodobnie zwłoki wyniesiono stąd i gdzieś ukryto. Ale zamordowano ich dokładnie tutaj.

– Są ubrani w proste stroje z piętnastego wieku. Chłopi albo rzemieślnicy, tak mi się przynajmniej wydaje. Naiwni, lojalni…

– O tym nic nam nie wiadomo.

– Ależ tak! Patrzą prosto na nas, Jordi! Po ich oczach można poznać, że niczego nie rozumieją. Nie mam siły dłużej tu być.

– Ciemno już. Nie pali się żadna latarka, w której blasku byłoby ich widać.

– Czy ciemność jest bezpieczniejsza?

Jordi przyciągnął ją jeszcze mocniej do siebie.

– Przestałam już lubić naszych przodków rycerzy – szepnęła Unni.

– Nie wiemy przecież, czy to oni. W każdym razie nie zrobili tego własnoręcznie.

– Marna pociecha. Miguel też ich widzi. Mam na myśli tych umarłych.

– Wiem. Zdolność jasnowidzenia to przekleństwo, Unni – Oczywiście, chociaż czasem potrafi być i błogosławieństwem.

– Ale nieczęsto. Postaraj się teraz zasnąć.

– To będzie trudne. Słyszysz? Jeszcze ktoś szepcze.

– Tak, ale na szczęście nie możemy się słyszeć.

– Sissi i Morten leżą na jednym z tych zabitych.

– Zauważyłem, ale nie chciałem nic mówić.

– Ja też. Jordi, bez względu na to, co się dalej stanie, to kocham cię.

– Twoje uczucie jest odwzajemnione, wiesz o tym.

– Dziękuję. Powiedz mi, co jest z tym Miguelem?

– Och, całe mnóstwo. To chodząca zagadka. Spij już, kochana Unni.

– Tak, ale w ostatnich dniach był jakiś bardzo poirytowany. A jednocześnie odnosił się do Juany z wielką życzliwością.

– Czy nie tego właśnie chciałaś?

– Nie wiem. Mam przeczucie, że coś tu jest nie tak. Ale dobrze, nie będę już więcej mówić. Dobranoc – Dobranoc, kochana.

Jordi, obejmując ją mocno, nasłuchiwał okropnych wrzasków, dobiegających spoza groty. Teraz rozlegały się jeszcze bliżej.

Również inni nie mogli zasnąć.

Juana i Miguel, leżący w pewnym oddaleniu od siebie, kiedy latarka zgasła, a Antonio tuż obok zasnął, usie dli w końcu i szeptem prowadzili rozmowę. Sissi i Mor ten ułożyli się pod przeciwległą ścianą wielkiej groty.

– Jak to jest? – spytał szeptem Miguel. – Czy ludzie, którzy połączyli się w pary, pozostają razem na całe życie?

– Nie, niestety, nie. Dawniej zdarzało się to znacznie częściej, lecz przede wszystkim dlatego, że kościół i prawo stanowiły, że tak ma być. Obecnie małżeństwo trwające do końca życia staje się coraz większą rzadkością.

– Dlaczego?

– Ludzie nudzą się sobie i ich drogi się rozchodzą w różne strony. Wielu zakochuje się w nowych osobach – Ale Unni i Jordi się nie rozstają?

– No właśnie. I powinni mieć szansę na przeżycie małżeństwa, które trwałoby całe życie.

– Powinni dostać szansę?

– Niestety, długie życie nie będzie im dane.

– No tak, to prawda.

Miguel przez chwilę milczał, najwyraźniej o czymś rozmyślał.

– A Sissi i Morten?

– Oni? Wydaje mi się, że nie mają nawet romansu.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Że nie sypiają ze sobą. Nie kochają się. Są po prostu przyjaciółmi. Przynajmniej na razie. Ale może tylko tak mi się wydaje.

– Myślisz, że coś między nimi będzie?

– Nic o tym nie wiem. Sądzę, że nie za bardzo do siebie pasują.

– A ty też nie znalazłaś sobie jeszcze mężczyzny. Unni tak powiedziała.

– Rzeczywiście. A dlaczego o to pytasz?

– Próbuję pojąć, jak to jest być człowiekiem.

– Rozumiem. Rzeczywiście musisz zaczynać od zera. Jesteś jak pierwszy neandertalczyk. Albo picanthropus erectus czy człowiek z Jawy. Nie wiem, co mówią najnowsze badania o tym, który z nich był pierwszy. Tak czy owak, wszystko jest dla ciebie nowe.

Juana zdawała sobie sprawę, że mówi bardzo prędko, ale tak bardzo się bała, że Miguel zechce przerwać tę rozmowę, a ona mogła przecież być przełomowa. Nie wolno jej przerywać.

– Tak – powiedział zamyślony. – A najtrudniejsze jest to, że nie mam żadnych środków do pomocy, że wszystkiego muszę dowiadywać się sam. Uważam, że wy, ludzie, naprawdę doskonale sobie radzicie.

– To trochę trwało, nim osiągnęliśmy ten stan. Miguel prychnął.

– Cóż znaczy kilka milionów lat?

– Jesteś starszy?

Po jego głosie poznawała, że siedzi ze spuszczoną głową.

– Nawet nie pytaj.

Ojej! Teraz sama coś przerwała. Bardzo niemądre z jej strony, że zadała takie pytanie. Gorączkowo usiłowała nawiązać wątek i w końcu pozwoliła sobie na zbytnią śmiałość:

– Ale teraz jesteś taki jak my. Nie widzisz, Miguelu, że ty i ja jesteśmy do siebie podobni?

– Nie. Ja nie jestem człowiekiem.

– Ależ tak, teraz nim jesteś. Bardzo bym chciała lepiej cię poznać, Miguelu. Pozostał nam do spędzenia ze sobą bardzo krótki czas. Przez całe swoje życie robiłam tak, jak kazali mi rodzice. Teraz chcę być wolna!

Nie odpowiedział.

A Juana w jeszcze większym podnieceniu ciągnęła:

– Nie mogę powiedzieć ci tego wyraźniej. Nie mogę. Miguel niespodziewanie się podniósł.

– Stawiasz mnie w kłopotliwej sytuacji, Juano. Odszedł i położył się w pewnym oddaleniu. Juana jednak uznała to za zwycięstwo. „Stawiasz mnie w kłopotliwej sytuacji”. On jest wspaniały, szlachetny! To prawdziwy dżentelmen. Nie mógł dłużej być blisko niej, jeśli miał ją chronić.

Szczęśliwa, z mocno bijącym sercem, ułożyła się do snu. „El amor brujo”. Miłość to czarodziejska moc.

Jakiż on wspaniały, ten jej Miguel!

Pod przeciwległą ścianą Morten, leżący za plecami Sissi, objął ją ramieniem. Dziewczyna życzliwie, lecz zdecydowanie je odsunęła.

– Ale przecież jesteśmy przyjaciółmi – powiedział Morten odrobinę urażony.

– Właśnie dlatego, Mortenie – odparła Sissi, obracając się na plecy. – Jesteśmy przyjaciółmi i nigdy nie będziemy nikim więcej.

– Co ty znów opowiadasz? Wiem dobrze, że starasz się unikać takich intymnych sytuacji, ale sądziłem, iż to dlatego, że nie masz w tym względzie żadnego doświadczenia.

– Do diabła, dawno już tak nie jest! Ale dla nas dwojga to i tak bez znaczenia. Nigdzie nie zajdziemy.

– Myślałem, że jesteś we mnie zakochana. Sissi westchnęła.

– Rzeczywiście na początku mnie zafascynowałeś. Byłeś kimś nowym, kimś z miasta i kimś naprawdę zabawnym.

Nie przyznała się, że bardzo prędko się przekonała, iż jego opowieści o własnych dokonaniach są bardzo przesadzone. I że gdy spotkała braci Vargasów, to cała pozłota Mortena z niego opadła. Zamiast tego powiedziała:

– Wiesz, Mortenie, bardzo cię lubię i wiele bym dała, abyś pozostał moim przyjacielem, ale, ja się przy tobie nie rozpalam. A ty przy mnie, jak sądzę.

Morten na chwilę zaniemówił.

– Ja… Rzeczywiście, nie jesteś ani trochę w moim typie – powiedział prędko, wyraźnie urażony. W końcu jednak się uspokoił. Usiadł, śmiejąc się z pewnym zakłopotaniem. – Oczywiście, że pozostaniemy przyjaciółmi. Masz zupełną rację. Próbowaliśmy z wielkim wysiłkiem udawać miłość. Lepiej, że wszystko sobie wyjaśniliśmy.

Sissi w duchu westchnęła z ulgą.

– Tak, to dobrze, Mortenie. Nagle zaburczało mu w brzuchu.

– Muszę wyjść.

– To rzeczywiście gwałtowna reakcja – odparła Sissi cierpko, podnosząc się i opierając na łokciu. – Ale ja cię ostrzegałam. Mówiłam, żebyś nie jadł tyłu owoców naraz.

– Przecież były takie pyszne. A ja czułem okropny głód. Zaraz wracam.

Nie spieszy się, pomyślała Sissi, kładąc się z powrotem. Leżała, wpatrując się w ciemność, dopóki nie usłyszała dochodzącego z doliny niezwykłego ryku.

Morten w pośpiechu wrócił do groty.

– Do diabła, teraz to już było blisko!

– Co?

– Troll, oczywiście.

Sissi znów westchnęła. Cicho, z rezygnacją, nie bez współczucia. Biedny Morten. Ta wyprawa to nie dla niego.

13

Miguel naprawdę próbował spać i może nawet zdrzemnął się na chwilę. Nie mógłby przysiąc, że tak nie było.

Zdawał sobie jednak sprawę, że przechodzi poważny kryzys, i to nawet kryzys podwójny. Tymczasem nie miał nikogo, z kim mógłby porozmawiać, nikt by go i tak nie zrozumiał. Nawet ta bystra, obdarzona jasnością widzenia Unni nie pojęłaby, z czym się zmagał.

Gorąco pragnął oderwać się od tej grupy, przez którą czuł się rozdarty na strzępy. Tęsknił za domem, chociaż wiedział, że nie ma domu i że nigdy go nie miał. Nigdy jeszcze nie zbliżył się do nikogo tak bardzo jak teraz, a ci, do których się zbliżył, byli tylko ludźmi. Jak więc mógł mieć z nimi coś wspólnego?

„Duch wolnej woli”. Przecież sam nie wiedział, czego tak naprawdę chce. Jak więc miałby próbować tak wpłynąć na innych, by robili to, czego pragnął?

Miguel znów usiadł. Gęste krzaki przesłaniające wejście do jaskini nie pozwalały mu się zorientować, jaka to może być pora nocy. Postanowił jednak trzymać straż, w dolinie bowiem coś krążyło. Coś albo ktoś, kto również nie mógł zaznać spokoju.

Ten ktoś czy to coś znajdowało się już teraz bardzo blisko nich. Miguel wychwytywał odgłosy węszenia, mogące świadczyć o tym, że wokół nich krąży zwierzę. To „zwierzę” jednak potrafiło formułować słowa, chociaż niezrozumiałe. Nieznana istota przez chwilę stała przy krzakach, potem usiłowała się przez nie przedrzeć i wpadła we wściekłość, ponieważ jej się to nie udało. Była bardzo niezgrabna, niezdarna, poruszała się wolno i z wysiłkiem. Miguel zastygł w bezruchu i miał jedynie gorącą nadzieję, że nikt z jego towarzyszy nie obudzi się nagle ani nie poruszy. Gdyby był Tabrisem, bez wahania wyszedłby, żeby się zmierzyć z tym potworem. No tak, to musiał być potwór. Nic innego nie wchodziło w grę.

Lecz Miguel nie był już Tabrisem. Jakie to przykre! Jakie gorzkie!

I znów poczuł wewnętrzne rozdarcie. Pragnął na powrót stać się Tabrisem, lecz nie chciał wracać do Ciemności. Zetknął się z czymś, czego nie zaznał nigdy wcześniej, z przyjaźnią. Z akceptacją swojej skomplikowanej natury. Ale przyjaźń z ludźmi? Przecież ich nie znosił!

Był jeszcze jeden problem, o którym nie chciał ani nie mógł dyskutować z nikim innym, nawet z Unni czy też z tymi życzliwie usposobionymi braćmi o silnym charakterze. A już z całą pewnością nie z Juana.

To oczywiste, że nie zrozumieliby tej walki, którą toczył na wielu frontach. Sam przecież jej nie rozumiał.

Podniósł głowę. Grota wydała mu się nagle jakaś nowa, jak gdyby w pewnym sensie oczyszczona, lecz nie potrafił powiedzieć, co tak naprawdę się zmieniło.

Na chwilę zapanowała cisza. Potworna istota jakby przynajmniej na jakiś czas się poddała. Może zasnęła?

Miguel nie widział teraz swoich towarzyszy, wiedział jednak, gdzie leżą.

Jordi to szczęściarz, że ma Unni. Szkoda, że dziewczyna nie jest wolna, lecz dla tego akurat Miguel miał wiele szacunku. Nie wolno tknąć cudzej kobiety. Nauczył się tego od Antonia.

O czym on myśli? Przecież nie mógłby tknąć żadnej z tych kobiet ludzkiego rodu.

Zresztą wcale tego nie chciał. Skąd się biorą te niemądre uczucia, których ani trochę nie może pojąć?

Jego myśli stale krążyły wokół tego samego. Miguel zasłonił uszy rękami, jak gdyby to mogło pomóc. Na twarzy pojawił mu się wyraz rozpaczy. Zacisnął zęby.

Dlaczego nie mógł na powrót stać się Tabrisem? Tabris zabiłby ich wszystkich.

Daleko, w drugim krańcu doliny, troje nieznajomych spało ciężkim snem. Nie wiedzieli nic o Wambie, on bowiem tkwił przy tych, których upatrzył sobie jako przewodników, mających doprowadzić go do skarbu.

Nie miał jednak na tyle świetnego węchu, by odnaleźć ich samodzielnie. To kaci złożyli mu ponowną wizytę i donieśli, dokąd skierowała się ta duża grupa. Potem jednak grupa zniknęła i mnisi, chociaż szukali jej ze wszystkich sił, nie mogli nikogo odnaleźć.

Jak to można tłumaczyć? Nie mieli pojęcia. Nie domyślali się nawet, że grupa otrzymała nieoczekiwaną pomoc. Nie wiedzieli, że Unni nie mogła spać i że kiedy wszyscy już zasnęli, po cichutku wstała, a potem z sercem w gardle stanęła na środku pogrążonej w ciemności groty, pełna obaw, żeby przypadkiem na nikogo nie nastąpić, i wyciągnęła amulet Urraki, magicznego gryfa Asturii. Wydawał się bardzo lekki w ręku, Unni wiedziała jednak, że posiada on olbrzymią moc. Zostało to udowodnione już przy niejednej okazji.

„Urraco – prosiła – rozumiem już, dlaczego właśnie gryf Asturii otrzymał magiczną moc. Przecież właśnie tutaj, w tym starym dumnym królestwie, ukryte zostało samo sedno. I prawdopodobnie właśnie tutaj potrzebna nam będzie magia…”

Zaczekała chwilę, musiała znaleźć właściwe słowa. Gryf w jej ręce zaczynał się rozgrzewać. Ledwie odrobinę, lecz wyczuwała już różnicę pomiędzy jego temperaturą a temperaturą własnego ciała.

„Kochana Urraco, spraw, aby twój święty gryf pomógł tym ośmiu mężczyznom, którzy są tutaj i nie mogą zaznać spokoju. Spraw, by go odnaleźli”.

A wtedy ja będę mogła zasnąć, dodała w duchu z nadzieją, że Urraca nie odczyta jej myśli.

Gryf, czy też władająca nim Urraca, spełnił jej prośbę. Rozżarzył się tak, że Unni miała kłopoty z utrzymaniem go w dłoni, i zrobił swoje. Zamordowani odnaleźli spokój, ich zjawy na zawsze zniknęły. Nim jednak odeszły, Unni poczuła ich bliskość w postaci zimnego, lecz przyjaznego tchnienia wiatru. W podzięce zapewniły jeszcze bezpieczeństwo ludziom, przebywającym w grocie, należącej dotychczas do nich. Zatroszczyły się o to, by kaci inkwizycji nie mogli tu wytropić swej zdobyczy.

Dlatego właśnie mnisi zdezorientowani krążyli po dolinie, nie mogąc znaleźć swoich ofiar. Dlatego właśnie Miguel wyczuł później, że grota została w pewnym sensie oczyszczona.

Unni zasnęła. Spała, nie wypuszczając z ręki magicznego gryfa. Przyśniły jej się dziwaczne sny, z których większość zapomniała.

Jeden sen natomiast wrył jej się w pamięć. Sen o pięknej kobiecie ubranej w czerń i złoto, która nagłe stanęła przed nią i zaczęła mówić coś w jakimś prastarym języku, niezrozumiałym dla Unni.

Urraca jednak, gdyż z pewnością była to ona, również na coś wskazała. Wyciągnęła rękę w prawą stronę, nieco za siebie, przenikliwie wpatrując się w Unni, która mogła jedynie skinąć głową na znak, że rozumie, choć absolutnie nie było to zgodne z prawdą.

Zaraz potem obraz senny się rozwiał, a Unni spała dalej.

14

Miguel stał nad Antoniem.

– Najwyższy czas się obudzić. Poranne światło robi co może, żeby się tu wedrzeć. Musimy iść dalej.

W ciągu kilku sekund obudzili się wszyscy. Akurat w tym nabrali już pewnej rutyny.

– Aritonio, wczoraj wieczorem powiedziałeś coś inteligentnego? O co chodziło? – pytała Unni. – Mieliśmy dzisiaj rano zająć się dwiema rzeczami, powtórzysz to mojemu ociężałemu mózgowi? Nie jestem w stanie myśleć przed umyciem zębów.

Antonio, który zwijał swoje koce, uśmiechnął się. Nie zdążył jednak odpowiedzieć, bo zorientował się, że Jordiego i Miguela coś ogromnie zdziwiło.

– Co się stało, chłopcy?

– Co? Co? – odparł Jordi zmieszany. – Nie, nic, nie możemy wam o tym powiedzieć. Ale wygląda mi na to, że dokonał się tu jakiś cud.

– To prawda – powiedział Miguel. – Jak to się mogło stać?

– No, teraz to już musicie się wytłumaczyć – oświadczyła Sissi.

– Dobrze, niech wam będzie. I tak mamy zamiar opuścić zaraz tę grotę, więc chyba nie zaszkodzi, jeśli się wam do czegoś przyznamy – powiedział Jordi. – Mieliśmy tu towarzystwo wczoraj wieczorem i również w nocy, jak przypuszczam. Towarzystwo ośmiu zabitych ludzi z czasów rycerzy. Unni, Miguel i ja widzieliśmy ich.

– Co takiego? – wybałuszył oczy Morten. – I nic nam nie powiedzieliście?

– Przecież musieliśmy tutaj nocować. Jaskinia była dla nas ratunkiem.

– I wszędzie pełno było krwi – dodała Unni sadystycznie, patrząc na Mortena.

– Gdzie oni leżeli? – dopytywał się chłopak, udając że jej nie słyszy.

– Trochę tu, trochę tam – odparł Jordi wymijająco. – Ale teraz już ich nie ma. Zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Unni, masz taką tajemniczą minę, czyżbyś coś wiedziała?

Unni opowiedziała o gryfie i o swojej prośbie skierowanej do Urraki, a także o tym, jak owych ośmiu mężczyzn postanowiło w ramach wdzięczności za oswobodzenie zatroszczyć się, by mnisi nie mogli odnaleźć grupy.

– Cudownie! – rozjaśniła się Juana. – Jak to miło z ich strony!

– No tak, to prawda – zgodził się Antonio. – Ale teraz musimy ruszać dalej. Posilcie się trochę owocami…

– O, nie, dziękuję! – natychmiast zaprotestował Morten. – A poza wszystkim chciałem wam oznajmić, że Sissi i ja nie jesteśmy już parą. Ona mnie rzuciła.

Sissi poczerwieniała na twarzy.

– Parą nigdy nie byliśmy. I nie mów o żadnym rzuceniu. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi na świecie i nigdy nie byliśmy niczym więcej.

Ależ owszem, matką i sprawiającym kłopoty synem, pomyślała Unni.

– Ja tylko żartowałem – próbował łagodzić Morten.

– Kiepski żart – zauważyła Unni. – Ale od dawna już na niego czekaliśmy. Absolutnie nie jesteście w swoim typie.

Morten przyjął to na swój własny sposób.

– No właśnie. Nigdy nie zwracam uwagi na takie dziewczyny jak Sissi.

– Nigdy dotychczas nie spotkałeś nikogo takiego jak Sissi – cierpko zauważył Antonio. – Bo Sissi jest tylko jedna.

Miguel bacznie ich obserwował. Przenosił wzrok od Sissi do Antonia. Oto kolejny raz był świadkiem wybuchu uczuć, z którego nic nie mógł pojąć.

Juana stała z tyłu i nie przestawała się dziwić. Nie mogła pojąć, jak Sissi mogła odejść od Mortena. Przecież on jest taki miły i bardzo przystojny. Właściwie trochę go szkoda. Wszyscy na niego naskakiwali, przede wszystkim Antonio okazywał mu swoje zniecierpliwienie. Unni się z nim droczyła, lecz akurat jej Morten potrafił się odciąć, co sprawiało mu wyraźną przyjemność.

Sissi oczywiście jest silniejsza od Mortena, stąd więc widać ten brak równowagi, pomyślała Juana. Sissi jest śliczna, silna i odważna, czasami może nawet nieco przytłaczająca. I wcale nie zareagowała na pojawienie się Tabrisa, ani trochę się go nie przestraszyła!

Juana, chociaż bardzo lubiła Sissi i obie odnosiły się do siebie bardzo przyjaźnie, stwierdziła teraz, że powinna chyba przeprowadzić poważną rozmowę z młodą Szwedką.

Przecież takim zachowaniem nie zdobędzie się serca żadnego mężczyzny. Mężczyzny nigdy nie wolno w niczym przewyższać, a tak właśnie się stało w relacjach Sissi z Mortenem. Nic dziwnego, że czasami chodził z kwaśną miną i pokazywał kolce. Najwyraźniej cierpi na kompleks niższości. Chyba muszę coś zrobić, żeby przywrócić mu odrobinę męskiej dumy, mówiła do siebie w duchu Juana.

Trzeba jednak być ostrożną, tak żeby Miguel się w niczym nie zorientował. Może wszystko źle zrozumieć i jeszcze będzie mu przykro.

Posłała Mortenowi życzliwy, wyrozumiały uśmiech, lecz chłopak odczytał go jako drwinę. Kolejny ciepły uśmiech posłała Miguelowi, ten jednak był zbyt zajęty rozmową z Antoniem i Jordim, jego spojrzenie tylko ją omiotło, jak gdyby jej twarz była nieciekawą stroną w gazecie. Najwidoczniej jednak nie chciał z niczym się zdradzić przy tamtych dwóch.

– No, musimy ruszać dalej – stwierdził Antonio. – Miguelu, zechcesz sprawdzić, czy droga wolna?

To wyrażenie musiał wytłumaczyć mu dokładniej. W końcu jednak Miguel stwierdził, że rozumie, i spełnił prośbę. Noc, a przynajmniej jej początek, była przecież bardzo niespokojna, z zewnątrz dobiegało dziwne burczenie i sapanie. Ktoś bez powodzenia usiłował przedrzeć się przez krzaki i strasznie się zdenerwował, że nie jest w stanie tego zrobić.

W dodatku nikt nie wiedział, jak daleko zdołały zawędrować dwie pozostałe grupy. Od dawna już nie mieli żadnych wieści od bandy Emmy ani też od trojga nieznajomych. Ci ludzie mogli być wszędzie.

Miguel jak wąż prześlizgnął się przez zarośla. Prędko powrócił, kompletnie zdezorientowany.

– Nie mam pojęcia, co to za potwór, ale on tam ciągle jest. Jordi, pójdziesz ze mną, żeby go zobaczyć? Tylko musisz być ostrożny!

– Nikt tak nie potrafi wtopić się w otoczenie jak Jordi – powiedziała Unni.

– Czy to był ten troll? – dopytywał się Morten. Miguel odwrócił się w wejściu do jaskini.

– Chyba rzeczywiście można tak powiedzieć.

– Ratunku! – westchnął Morten.

Reakcja Jordiego była podobna, kiedy wyjrzał spoza gałęzi, prześlizgnąwszy się na brzuchu przez zarośla.

– Ach, nie! – mruknął bliski rozpaczy.

Potworna istota siedziała oparta o kamień przed grotą, pogrążona w półśnie, bo ciężka, wstrętna głowa opadła jej na piersi. Potwór ubrany był w szczeciniastą, na pół zjedzoną przez robactwo skórę i chociaż Jordi nie miał pojęcia, czym mógł się odżywiać ten stwór, to był on równie ciężki i gruby jak ostatnio.

Zachowując wszelką ostrożność, wycofali się i powrócili do groty. Czekały tu na nich pytające spojrzenia.

– Wamba – oznajmił krótko Jordi.

– Ale czy ty mu nie odrąbałeś głowy? – zdziwiła się Juana.

– Wcielił się w Leona. Przejął jego ciało. Po Leonie nie zostało już ani śladu.

– Jak długo on tam zamierza siedzieć? – spytał Morten.

– Może siedzieć do sądnego dnia. Ja nie mam zamiaru wychodzić i znów z nim walczyć. Nigdy w życiu!

To akurat wszyscy rozumieli doskonale.

– Czy nie dałoby rady przekraść się jakoś bokiem i go wyminąć? – spytała Sissi.

– Nie ma na to szans. Siedzi za blisko. Unni w geście bezradności rozłożyła ręce.

– No to jak, na miłość boską, mamy wyjść stąd i iść dalej w prawo?

– A ty skąd wiesz, że mamy iść w prawo? – zdziwił się Antonio.

– Przecież Urraca tak powiedziała.

– Urraca? Rozmawiałaś z Urracą?

– Ojej, nie, rzeczywiście, to był tylko sen. Zapomnijcie o tym.

Jordi jednak zdecydowanie chwycił Unni za kołnierzyk kurtki.

– Co powiedziała Urraca? To ważne. Chyba rozumiesz.

– No tak – odparła Unni onieśmielona. – Pojawiła się dlatego, że we śnie trzymałam w ręku gryfa Asturii. A prawdę mówiąc, to nie zrozumiałam, co ona mówiła, bo posługiwała się jakimś nieznanym mi językiem.

– Starohiszpańskim. Poza tym Urraca pochodziła właśnie stąd, z północy Hiszpanii, a tu jest wiele różnych języków i dialektów. Może przypomnisz sobie jakieś słowa?

– Wiem, że coś mi pokazywała. Na prawo. Wyciągnęła rękę i pokazała, przez cały czas intensywnie się we mnie wpatrując.

Jordi puścił jej kołnierzyk Chyba sam nie zauważył, jak mocno go ściskał.

– Czy w tym śnie znajdowałyście się gdzieś poza grotą?

Unni zmieszała się.

– Tego… nie… wiem.

Zaraz jednak oprzytomniała.

– Nie, byłyśmy tu, w środku. Widziałam skalne ściany.

– A słowa, Unni, jak one brzmiały? Dziewczyna pokręciła głową.

– Nie pamiętam. Coś jak „lota”, „kalfatar”. Ale nie, to chyba nie to.

– Gdzie ona stała? Pokaż dokładnie.

Unni czuła się nieszczęśliwa. Wszyscy się na nią patrzyli, oczekując inteligentnej odpowiedzi dotyczącej snu! Zamknęła oczy i spróbowała się skupić.

– Widziałam wejście do groty. Tak, tak właśnie było. Kątem lewego oka. A Urraca stała dokładnie naprzeciwko mnie.

– To znaczy, że wskazywała na wyjście z groty?

– Och, nie, wcale nie! Zaczekajcie! Może mogłabym to jakoś odtworzyć.

Unni zaczęła chodzić w kółko po wielkiej jaskini. W końcu stanęła mniej więcej pośrodku.

– Stałam tutaj. Sissi, czy mogłabyś być Urracą? Jesteś wprawdzie bardzo jasną blondynką, ale… O tak, właśnie tak! Odsuń się kawałek! A teraz wyciągnij prawą rękę, bardziej do tyłu. Teraz!

Jordi natychmiast wychwycił kierunek.

– Ona nie wskazywała na wyjście z jaskini. Ale to może oznaczać jakieś miejsce głębiej w dolinie.

Juana wyraźnie się nad czymś zastanawiała.

– Unni, czy słowo „lota” może mieć jakiś związek z kamienną płytą? Losa?

– Możliwe, we śnie przecież tak marnie słychać. I było jeszcze „kalfatar”.

– Czy to mogło być apartar? „Odsuwać w bok”? Unni zastanowiła się.

– Bardzo możliwe.

Jordi już obmacywał ściany. Przyłączył się do niego Miguel.

– Spójrz tutaj! – powiedział nagle. – Tuż nad podłogą. Tam jest jakaś szczelina. A pod nią jakieś drobne kamienie.

Jordi obmacał brzegi.

– Część ściany to płyta i być może da się ją przesunąć po tych kamieniach, jeśli… Chodźcie, chłopcy!

Sissi najwyraźniej sama się do nich zaliczała. Unni nie chciała się zanadto wysilać z uwagi na dziecko, za to Juana dość niezdarnie stanęła przy Miguelu. Stwierdziła jednak, że tylko przeszkadza, i w końcu się poddała.

Gdy wreszcie udało im się ustalić, w którą stronę należy pchać płytę, rozległ się zgrzytliwy głuchy odgłos, a przed nimi z wolna otworzył się korytarz. Dostatecznie wysoki, by do środka dało się wprowadzić konie.

– Juano, jesteś genialna!

– Wiem, wiem – roześmiała się. – Ale moim zdaniem wszyscy mamy w tym swój udział.

– Oczywiście – przytaknęła jej Unni. – A najmilsze ze wszystkiego jest to, że nie musimy wychodzić do trolla!

15

Stali w oślepiającej ciemności.

Zrobili, co mogli, żeby popchnąć kamienną płytę z powrotem na miejsce, by uniknąć prześladowców, lecz od środka nie było to łatwe, więc mieli pewne obawy, czy im się to udało.

Teraz trzeba było zapalić kilka latarek naraz. Ich światło rozjaśniło zdumiewający naturalny korytarz, wyżłobiony przez wodę w wapiennej skale przed milionami lat. Nigdzie nie dostrzegli nic, co mogłoby stanowić przeszkodę dla koni, najwyraźniej przez cały czas można było iść w pozycji wyprostowanej, przynajmniej tak daleko, jak teraz widzieli.

– Unni – rzekł Antonio z powagą. – Jak to właściwie było z tymi twoimi wizjami, gdy towarzyszyłaś rycerzom i Urrace w ich dramatycznej podróży, kiedy wieźli swych najdroższych do ukrytej wioski? Nie wspominałaś wtedy o żadnych korytarzach w skale, a przecież tutaj musieliśmy pokonać wiele, i to długich!

– „Drogą rycerzy nie można podążać” – przypomniał Jordi, który zawsze i wszędzie gotów był bronić Unni. – Być może oni jechali inną drogą niż ci, którzy wieźli skarb.

Unni usiłowała przypomnieć sobie tamte koszmarne wizje.

– Nie, wtedy chodziło o długą podróż rycerzy z miasta Leon. To tamtą drogą nie można podążać. Nie, nie pamiętam żadnych korytarzy w skale. Przypomina mi się jedynie, że księżyc od czasu do czasu znikał, wtedy robiło się ciemno, a odgłos kopyt uderzających o podłoże brzmiał jakoś głucho. Nie wiązałam tego z żadnymi grotami, ale tak musiało być, zwłaszcza pod koniec.

– Aha. W każdym razie znów jesteśmy w grocie. Miejmy nadzieję, że nie jest to jedna z tych wypełnionych wodą jaskiń, na których punkcie szaleją spragnieni przygód grotołazi.

– Nie, nie, my nie mamy czasu na żadne szaleństwa. Nie przypuszczam jednak, żeby zmuszali konie do brnięcia przez wodę.

– Cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak iść dalej i przekonać się, dokąd prowadzi ten korytarz. Wygląda przynajmniej na to, że wiedzie w górę.

Ruszyli. W miarę upływu czasu marsz pod górę stał się bardzo męczący i tu, w tym zamkniętym skalnym korytarzu, zaczęło brakować im tchu. Kiedy więc Juana oznajmiła: „Kamień wpadł mi do buta”, Jordi zaproponował chwilę odpoczynku. Usiedli pod ścianą, a Jordi rozdzielił po kawałku chleba. Spożywanie samych owoców przynajmniej dla niektórych stało się zbyt jednostajne.

– Miejmy nadzieję, że woda płynęła tędy dawno temu – powiedział Morten. – Pomyślcie tylko, co by było, gdyby teraz nastąpił potop?

– Rzeczywiście – roześmiał się Antonio. – Gdyby nadciągnęła wielka woda, porwałaby nas i zaniosła z powrotem do tej kamiennej płyty.

– Rozwaliłaby ją i cisnęła do jaskini – dokończyła Unni. – A tak w ogóle to zgaście latarki. Jeść możemy przecież po ciemku.

Otoczyła ich atramentowa ciemność. Unni przysunęła się do Jordiego. Nigdy przecież nie wiadomo, jakie zbłąkane dusze mogą się pojawić w tych dotkniętych nieszczęściem korytarzach.

– A propos prawdziwego potopu – odezwała się Sissi. – Podobno w związku z nim dokonano nowych, bardzo interesujących odkryć. Ale o tym możemy porozmawiać kiedy indziej.

– Nie, nie – powiedział Jordi. – Od całych tygodni i miesięcy koncentrujemy się na tej jednej jedynej sprawie. Przyda nam się krótka chwila wytchnienia, niech nasze mózgi choć na trochę zajmą się czymś innym. Opowiadaj, Sissi!

– Wiecie chyba, że w różnych religiach istnieje mit o wielkim potopie, który zalał całą ziemię, to znaczy tę część ziemi, która znana była danemu ludowi. W Biblii jest mowa o Noem i jego arce, w babilońskim eposie o Gilgameszu występuje Utnapisztim, odpowiednik Noego, tyle że w imieniu ma więcej liter i pojawia się już na tysiące lat przed Chrystusem. W mitologiach i religiach innych ludów są podobne opowieści. W każdym razie naukowcom udało się znaleźć ostatnio coś bardzo interesującego. Basen Morza Śródziemnego był kiedyś zupełnie suchy, to jeszcze dawniejsze dzieje. W końcu jednak Atlantyk przedarł się przez Gibraltar, który oczywiście był wtedy połączony z Afryką. Powstał największy w historii świata wodospad, o wiele, wiele wyższy i szerszy niż Niagara. Woda płynęła nim przez około pięciu tysięcy lat, aż w końcu utworzyło się Morze Śródziemne. Morze Czarne było w tamtych czasach zaledwie małym jeziorkiem wielkości zwyczajnego stawu, w końcu jednak Morze Śródziemne przelało się z kolei przez Bosfor i w przerażająco krótkim czasie zalany został cały olbrzymi obszar, będący dzisiaj Morzem Czarnym.

– Jak im się to udało stwierdzić? – spytał Jordi, gdy Sissi zakończyła swoją opowieść i na chwilę zapanowało milczenie. Było to jednak przyjemne milczenie. Dawało się w nim wychwycić więzy, które ich łączyły. Stanowiło chwilę wytchnienia po wszystkich ciężkich próbach, przez które musieli przejść wspólnie. Sissi odpowiedziała:

– Do odkrycia przyczyniła się nowoczesna technika, sondy głębinowe. Słynny kapitan Ballard, ten, któremu wśród innych licznych dokonań udało się zlokalizować „Titanica”, brał udział w tych poszukiwaniach. Stwierdzono, że na dnie Morza Śródziemnego leży kilometrowej grubości warstwa soli i dlatego woda w nim jest taka słona. A potem spuszczono się do Morza Czarnego w okolicach jego południowych wybrzeży na głębokość czterystu metrów.

– Jak tam zeszli? – spytała Juana.

– Najpierw zastosowali magnetograf czy sonar magnetyczny, nie pamiętam, jak to się nazywa, potem echosondę. Następnie posłali na dół miniaturowe łodzie podwodne z kamerami wideo. Na dnie tego morza wewnątrz lądu znaleziono ślady osadnictwa wzdłuż całego wybrzeża i sięgające daleko w głąb morza. Nie zbadano jeszcze całego Morza Czarnego, ono jest przecież wielkie. Ma taką powierzchnię jak prawie cała Finlandia. I właśnie to przelanie się Morza Śródziemnego przez Bosfor, w wyniku czego powstało Morze Czarne, było biblijnym potopem. Nikt nie zdążył przed nim uciec.

– Prawdziwa kara za grzechy – stwierdził Morten.

– Tak. Zginął cały lud, zalane zostały bardzo żyzne ziemie. Zresztą góra Ararat leży całkiem niedaleko stamtąd. A w Biblii przecież nie jest powiedziane, skąd pochodził Noe.

– Mój ty świecie! – westchnęła Juana. – To dopiero historia!

– Skąd ty to wszystko wiesz, Sissi? – dopytywał się Miguel.

Dziewczyna uśmiechnęła się do niego trochę niepewnie.

– Widziałam w telewizji, w domu, na którymś z kanałów przyrodniczych. Discovery, National Geografie czy jakiś Travel. Nie pamiętam już, na którym.

W głosie Unni zabrzmiała nostalgia.

– W domu… telewizor… Jak to strasznie daleko! Zapadła cisza. Nagle poczuli, jak bardzo oddalili się od współczesności.

Unni westchnęła drżąco. Oczy jej błyszczały.

– Tak bardzo was wszystkich lubię – powiedziała nieswoim głosem. – Nigdy nie miałam lepszych przyjaciół od was.

– Tak samo jak ja – zawtórowała jej Juana. – Wydaje mi się, że to taka przyjaźń, która przetrwa całe życie.

– Z całą pewnością – syknął Antonio przez zęby. – Zwłaszcza jeśli to Tabris będzie o tym decydował.

Po chwili milczącego napięcia odezwał się Jordi.

– Na razie jednak dobrze jest nam razem. Sissi, jak to możliwe, żeby takie stare ślady osadnictwa się zachowały?

– Tak samo jak w Morzu Bałtyckim. Nie dochodzi tam tlen.

– Teraz ja muszę coś powiedzieć – oświadczył Morten. – Czytałem niedawno, że Arka Przymierza, mam na myśli nie tę menażerię Noego, tylko arkę, w której przechowywane są Mojżeszowe tablice z przykazaniami, wciąż istnieje.

– Naprawdę? – zdziwiła się Unni. – To dlaczego jeszcze jej nie pokazali?

– Bo nikt nie może się do niej zbliżyć. Arka znajduje się w Aksum, w niewielkiej wiosce w Etiopii. Wiecie, królowa Saby, która, jak się przypuszcza, pochodziła z Etiopii, przybyła w dziesiątym wieku przed Chrystusem do króla Salomona do Jerozolimy. Po powrocie do domu urodziła syna, Menelika. Pierwszego z rodu, który władał Etiopią przez trzy tysiące lat. Menelik jako nastolatek został wysłany na dwór swego ojca, króla Salomona. Ale nie ułożyło mu się tam najlepiej. W grę wchodziła zazdrość i podobne rzeczy. Odesłano go więc z powrotem do domu wraz z wielkim orszakiem kapłanów. Nie pamiętam dokładnie dlaczego, ale właśnie ci kapłani potajemnie skradli ze świątyni Salomona Arkę Przymierza.

– Paskudnie zrobili – powiedziała Sissi.

– Pewnie, że tak Ale Menelik wzniósł dla arki świątynię w Aksum. Uważał bowiem, że skoro przepotężna arka pozwoliła się skraść, to znaczy, że Bóg chciał, aby tak się stało. I od tej pory arka znajduje się właśnie tam. Strzeże jej jeden człowiek przez całe swoje życie i tylko jemu wolno ją oglądać. Obecnie jest to mężczyzna nazywany Aba Teklu, ale ma już ponad siedemdziesiąt lat i na swojego spadkobiercę wyznaczył dziesięcioletniego chłopca, któremu nigdy nie wolno opuszczać świątyni ani też stykać się z innymi ludźmi. Chłopiec zna tajemnice arki i nigdy nikomu ich nie zdradzi. Tak jest od trzech tysięcy lat. Dziennikarze próbowali się tam dostać, lecz oczywiście ich nie wpuszczono. Gdy ktoś pyta, czy arka naprawdę znajduje się w tej świątyni, Aba Teklu odpowiada z życzliwym uśmiechem, lecz bardzo zdecydowanie: „Nie wątpicie w to, ona jest tutaj!”

– To ogromnie ciekawe – stwierdziła Unni. – I naprawdę miło choć na chwilę się oderwać od naszych problemów.

– To prawda – przyznał Antonio. – Ale pora chyba iść dalej i przekonać się, dokąd zaprowadzi nas ten korytarz.

Ruszyli. Unni wyczuwała za plecami obecność Miguela, to znaczy wyczuwała Tabrisa, gdyż jego demonie cechy stawały się teraz coraz wyraźniejsze, pomimo że z wyglądu wciąż był Miguelem.

Unni zadrżała. To przecież oznaczało, że znajdowali się już bardzo blisko zapomnianej wioski. Ach, Tabrisie, Tabrisie, czy naprawdę musisz to zrobić? Czy musisz nas zabić?

Unni zaczekała moment, tak by mogli iść obok siebie. Wiedziała, że Miguel zmaga się ze swym wewnętrznym chaosem.

Z pewnym wahaniem powiedziała:

– Wydaje mi się, że zaczęłam rozumieć jeden z twoich problemów.

Miguel z początku nie odpowiedział. W końcu jednak rozległo się jego ciche, jakby zachęcające:

– Tak?

– Zrozumiałam twój stosunek do Juany.

Jej stwierdzenie wyraźnie go poruszyło, wyczuła to, lecz przyjęła jego milczenie za zachętę do dalszej rozmowy.

– Sam mówiłeś, że demon nie ma żadnych uczuć dla innych.

– To prawda.

Gdyby nie chciał jej słuchać, to chyba by odszedł, on jednak nie odsuwał się od niej nawet odrobinę.

Echo ich kroków miękko odbijało się od ścian. Przyjaciele byli już dość daleko z przodu.

– Tymczasem Juana stała się dla ciebie wielkim problemem. Zaczęło się od tego, że mimowolnie wywołała w tobie coś, do czego nie chciałeś się przyznać. Troskliwość.

– Nie masz racji, to się wcale tak nie zaczęło.

– To opowiedz!

– Owszem, możesz to usłyszeć – powiedział cierpko, z pewną pogardą. – Moja nienawiść do Zareny nie ma granic. Kiedyś szukała mnie, a Juana jak zwykle deptała mi po piętach. I wtedy ja, nie chcąc, żeby Zarena odniosła sukces i miała łatwość w dopadnięciu swej ofiary, zmieniłem się w Tabrisa i ukryłem Juanę pod swoimi skrzydłami, uprzednio wprawiwszy ją w trans. Ale byłem wtedy demonem i rozpaliła mnie bliskość Juany. To nastąpiło odruchowo, nie było w tym żadnych uczuć. Wydaje mi się, że Juana zaczęła się później domyślać, co się stało.

– Stało?

– Nic poza tym, że się rozpaliłem. Wszystko inne byłoby nie do pomyślenia.

– No tak, o tym rzeczywiście nie wiedziałam. Ale od tamtej pory między tobą a Juana zaczęło się dziać coś dziwnego, prawda? Coś poszło nie tak. Wiem, że przez pewien czas okazywałeś jej nieprzychylność, nawet wrogość, ale potem pożałowałeś tego i zacząłeś traktować ją lepiej, bo ona przecież jest miła, dobra i bardzo samotna. Ale kiedy przeszła ci złość, ona cię źle zrozumiała i zaczęła sądzić, że się w niej zakochałeś, ponieważ bardzo chciała w to wierzyć. Prawda natomiast jest taka, że ty nigdy nie kochałeś się w Juanie. Mam rację?

– Jesteś mądrą kobietą. Mówiłem to już wcześniej.

– Natomiast Juana przez te wasze zawikłane relacje sprawiła, że chyba zacząłeś odczuwać coś do innych. Pojawiła się w tobie ludzka strona, do której nie chcesz się przyznać.

– Mów dalej! – powiedział tonem, w którym zabrzmiała niemal groźba.

– Wszystko szło dobrze aż do dzisiaj.

– Skąd o tym wiesz? – wykrzyknął gwałtownie. – Przecież niczego nie dałem po sobie poznać!

– No tak, ale ja i tak to zauważyłam. El amor brujo. Czarodziejska siła miłości. Wiesz, Miguelu, wydaje mi się, że jesteś wspaniałym, dobrym człowiekiem.

– Człowiekiem? Dość już tego, nie chcę więcej niczego słuchać!

– I ja nic więcej nie powiem. Tylko to, że zacząłeś liczyć się z innymi i że to naprawdę niezwykłe jak na demona, o ile wolno mi się tak wyrazić. Ale wiesz, że po jutrzejszym dniu nie będziesz już musiał się z nikim liczyć – to przecież taki nudny ludzki wymysł. I właśnie stąd bierze się twój dylemat.

– Owszem, będę musiał się z kimś liczyć, ale w innym wymiarze.

– Oczywiście. To będzie niezwykłe, delikatne i bolesne. Nagle jakby cały bunt i opór wyparowały z niego.

– Co ja mam zrobić, Unni? Prędzej czy później znów stanę się Tabrisem i wtedy wszystko będzie już naprawdę niemożliwe.

– Wykorzystaj więc szansę teraz – uśmiechnęła się Unni. – Tylko daj jej trochę czasu, sprawdź, jak wszystko naprawdę wygląda. Niewiele wiesz o jej stosunku do… erotycznego związku. Z tym drugim postaram ci się pomóc.

– Dziękuję ci, Unni. Jordi to prawdziwy szczęściarz, że ma ciebie.

– A ja jego. Miguel westchnął ciężko.

– Cudownie będzie na powrót stać się Tabrisem, oderwać się od wszystkiego tego, czego nie znam.

– Owszem, ale od drobnych smutków nigdy się nie wyzwolisz.

Miguel nic na to nie powiedział. Unni zerknęła na niego z boku. Nagle Miguel zaczął wyglądać na bardzo zmęczonego i poważnego.

Unni zobaczyła też coś jeszcze…

– Dogonimy resztę? – zaproponowała z nadzieją, że nie usłyszał strachu dźwięczącego w jej głosie.

16

Unni wiedziała, że trzeba się spieszyć. Stwierdziła to, patrząc na Miguela. Niedaleko już było do doliny, w której jego zadanie miało się dopełnić. Poznawała to po jego oczach, lecz przede wszystkim dostrzegła podczas trwającej zaledwie sekundy wizji, kiedy to ujrzała jego ręce przypominające szpony, ostre kły i coś, co mogło przypominać rogi. Natychmiast znów zmienił się w Miguela, lecz to, co się stało, wzbudziło jej słuszne obawy. Unni wiedziała, że musi działać szybko.

Szybko, lecz tak, by nikogo nie zranić.

Trzeba działać, nim będzie za późno. Musi się teraz zmienić w intrygantkę jakich mało. El amor brujo albo bruja, czarodziejka miłości. Od czego zacząć? Naprawdę trzeba się spieszyć!

Los jej sprzyjał. Doszli do miejsca, w którym korytarz się zawalił. Nie został całkiem zasypany, lecz musieli usunąć kilka kamiennych bloków, by móc przejść dalej. Dzięki temu miała odrobinę czasu.

– Chodź – powiedziała do Juany. – Niech duzi i silni sobie z tym radzą. Czasami rola słabej bezbronnej kobiety jest naprawdę przyjemna.

Patrzyła, jak mężczyźni podchodzą do zawaliska. Miguel podał rękę Sissi. Zawsze zaliczał ją do silnych.

Unni odciągnęła Juanę na taką odległość, żeby nikt inny ich nie słyszał. Usiadły oparte plecami o skały.

– Jak twoja stopa?

– Stopa?

– No tak, przecież kamień wpadł ci do buta.

– Ach, to? – zaśmiała się Juana zawstydzona. – Próbowałam wtedy tylko ściągnąć na siebie uwagę Miguela, ale równie dobrze mogłam sobie tego oszczędzić. To była nieudana próba.

– Cóż, chyba rzeczywiście związek z nim należy uznać za uśmiercony w zarodku – rzuciła Unni lekko. – Zwłaszcza że ostatnio coraz bardziej zaczyna przypominać Tabrisa, im bliżej jesteśmy doliny. Bardziej niepokoi mnie Morten.

– Morten? A to dlaczego?

– Dobrze go znam i chociaż nie pokazuje tego po sobie, to jednak bardzo ciężko przyjął zerwanie z Sissi. Kolejny raz ktoś go odrzucił. Wprawdzie to nie miało dla niego tak wielkiego znaczenia – zastrzegła się Unni – lecz mimo wszystko znów wpadł w kolejną ze swoich najzupełniej zrozumiałych depresji. Wydaje mu się, że nikt go nie lubi.

– Ależ przecież ja go lubię! – oświadczyła zdumiona Juana, mimowolnie zerkając na zwałowisko głazów, gdzie Morten „dyrygował” całą operacją, nie robiąc nic konkretnego. – Wszyscy go przecież lubimy.

– Owszem, lecz czy mu to okazujemy? Przecież głównie odnosimy się do niego z sarkazmem. Tymczasem trzeba go zrozumieć, jego matka umarła, kiedy był mały. Przez to przekleństwo rycerzy, wiesz. A ojciec niezbyt się nim interesował. W szkole się z niego naśmiewano, jedynym stałym punktem w jego życiu była przez kilka lat Gudrun, ale w końcu Morten nie chciał już dłużej mieszkać w zapadłej dziurze nad morzem, jak wszyscy młodzi tęsknił do wielkiego miasta. Z dziewczynami nie układało mu się najlepiej, jakoś nie potrafił sobie z tym radzić, a potem Leon potrącił go samochodem i Emma porwała go w swoje szpony. Głęboko zraniła jego i tak marne poczucie własnej wartości. Cóż, Morten zawsze wybierał niewłaściwe dziewczęta, ale możesz mi wierzyć, że nigdy tak naprawdę nie był w żadnej z nich zakochany.

Zawsze był powierzchowny i kierował się wyłącznie wyglądem, pomyślała Unni, lecz na głos tego nie powiedziała.

– I często musiał przeżywać klęskę, tak jak teraz przy tym, co go spotkało w związku z Sissi. Doprawdy, jego poczucie własnej wartości jest teraz mniejsze niż zero.

Juana popatrzyła na Mortena stojącego w głębi naturalnego tunelu, w którym jedynie migotliwe błyski kieszonkowych latarek oświetlały jasnoszare ściany.

– Biedaczysko! Muszę ci powiedzieć, że ja również wiele myślałam o tym, żeby podreperować to jego nadszarpnięte poczucie własnej wartości, bo przecież on na to zasługuje. Tak naprawdę jest przecież bardzo miły, prawda?

– Rzeczywiście, bardzo. I ma też poczucie humoru, wiesz. Nieraz mu już ono pomogło. No i wiesz, przynajmniej wydaje mi się, że powoli rezygnuje z tendencji do przeskakiwania przez płot w miejscu, gdzie jest on najniższy. Bo wiesz, zawsze szedł po linii najmniejszego oporu.

Unni zorientowała się, że najwyraźniej nabrała pewnego przykrego zwyczaju językowego. Powiedziała „wiesz” stanowczo zbyt wiele razy w ciągu krótkiego czasu. Dokładnie tak jak inni, którzy używają „jakby” albo „więc” czy też innych zupełnie zbędnych słów i umieszczają je niemalże w każdym zdaniu. Stwierdziła, że musi nad tym zapanować.

– Tak, tak, Mortenowi potrzeba łagodnej, dobrej i kulturalnej dziewczyny, którą po części mógłby chronić, ale przede wszystkim na której mógłby polegać na dobre i na złe. Monika, jego poprzednia dziewczyna, przez bardzo zresztą krótki czas, była zbyt prosta. To taka zwyczajna dziewczyna z dobrej rodziny, która…

Ojej, musi uważniej dobierać słowa! Przecież Juana również była dziewczyną z dobrej rodziny, chociaż może wcale nie taką zwyczajną.

Dokończyła:

– … która nie dorównywała mu pod względem intelektualnym.

Doskonale to powiedziała, choć co prawda Unni nigdy nie uważała, by Morten jakoś specjalnie błyszczał intelektem.

Wstała. Zasiała już to, co miała zasiać, teraz mogła jedynie czekać, żeby się przekonać, co z tego wyrośnie.

– No, może trochę poudajemy, że w czymś pomagamy? Juana również wstała, lecz ujęła Unni za rękę. Dalej nie ruszały się z miejsca.

– Unni… czy ty również zauważyłaś jakąś zmianę w Miguelu?

– Tak – odparła Unni z powagą. – On się powoli zmienia w Tabrisa. Wprawdzie przeobrażenie następuje wolno, lecz staje się widoczne.

Juana tęsknie popatrzyła na Miguela. Jej wargi się poruszyły. Unni gotowa była przysiąc, że dziewczyna szepnęła: „A więc jednak się spóźniłam”. ‘

Ale w wyrazie twarzy młodej Hiszpanki nie było widać szczególnego żalu i zaraz, jakby na próbę, zerknęła na Mortena.

Pierwszy etap chyba już za nami, pomyślała Unni. Teraz pewnie będzie trudniej, bo muszę spróbować obrócić zło w dobro, nim rzeczywiście będzie za późno.

Nad Mortenem postanowiła wcale nie pracować.

Wiedziała, że bez trudu ulegnie kilku miłym słowom i parze ciemnych południowych oczu, jeśli tylko okażą mu zainteresowanie. Co z tego wyniknie później, to już mniej interesujące. Liczy się tu i teraz.

Mieli tak straszliwie mało czasu. Miguel wkrótce będzie już historią, a kiedy zamiast niego pojawi się Tabris, wszystko przepadnie.

Udało jej się zamienić kilka słów z Miguelem, kiedy nikt nie mógł ich usłyszeć. Odbierała od niego kamienie, które zdejmował z usypiska. Poczuła wtedy, że jego ręce są bardziej szponami niż ludzkimi dłońmi.

– Załatwiłam tę delikatną sprawę – powiedziała cicho. – Jesteś wolny, obyło się bez smutku.

Miguel skinął jej głową.

– Dziękuję.

Ukończyli pracę. Korytarz był dostępny. Unni musiała działać dalej. Otrzepała pył z dłoni i oświadczyła Sissi:

– Miguel przygląda ci się z wielkim podziwem. Szeroki, biały uśmiech Sissi aż zajaśniał w ciemności.

– Naprawdę? Może i tak, jeśli jest z tych, co lubią mięśnie.

– Chyba nie chodzi jedynie o mięśnie… Czy ty się nigdy go nie boisz?

– Miguela? A dlaczego miałabym się go bać? Przecież doskonale nam się ze sobą współpracuje.

– A Tabrisa się nie przestraszyłaś?

– Uważam, że wyglądał wspaniale. Chciałabym go znów zobaczyć.

To się może stać prędzej, niż byś tego chciała, pomyślała Unni.

– Powiedz więc o tym Miguelowi.

– Już mu mówiłam.

– I co on na to?

– Powiedział: „Phi, trzymaj się tego głupka Mortena”, a potem odszedł. Wydaje mi się, że sprawiał wrażenie trochę… Nie. Nic.

– Trochę zazdrosnego?

– Nie wiem. Nie chcę stawać na drodze Juanie. Teraz Unni mogła szczerze się uśmiechnąć.

– Coś mi się wydaje, że Juana jest bardziej zajęta pocieszaniem Mortena.

– Naprawdę? Ach, zobacz, czy to nie światło widać tam w oddali?

– Och, rzeczywiście!

Unni czuła się wyczerpana tą swoją zakulisową polityką, ale była z siebie bardzo zadowolona. Uczyniła, co w jej mocy, żeby zapobiec katastrofie.

Nic więcej chwilowo zrobić nie mogła, a co z tego wyniknie…?

Wkrótce wszyscy siedmioro stali w milczeniu, spoglądając w maleńką dolinę, z pozoru wydającą się dziewiczą nietkniętą puszczą, lecz…

Nie wiadomo skąd nadleciał wiatr i zawirował niczym gromada duchów zmarłych. Lodowatym podmuchem omiótł ich włosy i ubrania, szarpnął dębami porośniętymi bluszczem i przekwitłymi orchideami rosnącymi u ich stóp, jak gdyby chciał wyrwać kwiaty z ziemi.

Jordi zacytował na głos:

– „Istnieje droga skryta w lesie tak dokładnie, że dęby milczą, zaś orchidee porastające ziemię odwracają się, gdy je spytać. Jedynie ten, kto zna ucieczkę orłów, może odnaleźć ścieżkę, która już nie istnieje, kiedy bracia nadejdą z miejsca, gdzie orły są małe. Pięciu rycerzy to ostatni ludzie, którzy szli tą ścieżką. Śladem ich podążała la bruja. Ona to posiada teraz wiedzę o tym, którędy wiedzie ścieżka. Bracia mogą ją odnaleźć, a potomkowie trzej dopomóc. Stwór może zabić”.

Tą właśnie ścieżką przeszli. Dotarli do celu. Do ukrytej, zapomnianej doliny.

Загрузка...