CZĘŚĆ DRUGA

LUNAPARK PRZYBYWA…

9

W miesiąc po zabiegu, w ostatnim tygodniu czerwca Amy pracowała w „Dive" od poniedziałku do piątku, od dziewiątej do siedemnastej, i w soboty od południa do osiemnastej. W lokalu stale tłoczył się tłum opalonych, tryskających energią nastolatków.

W sobotni wieczór o osiemnastej, kiedy Amy zbierała się już, aby pójść do domu, pojawiła się Liz Duncan, wyglądająca jak milion dolarów, w obcisłych czerwonych szortach, białym podkoszulku i bez biustonosza.

– Mam dziś wieczorem randkę z Richardem. Umówiliśmy się tu o wpół do siódmej. Dotrzymasz mi towarzystwa?

– Wątpię, abyś mogła się poczuć samotna – rzuciła Amy. – Gdybyś usiadła sama przy stoliku, w dwie minuty przysiedliby się do ciebie wszyscy faceci z tego lokalu.

Liz badawczo przyjrzała się obecnym w „Dive" nastolatkom, po czym pokręciła głową.

– Nic z tego. Kiedy się już z kimś umówiłam, a potem z nim zerwałam, facet wie, że nie może liczyć na nic więcej i jakakolwiek próba odnowienia związku między nami mija się z celem.

– I co z tego?

– A to, że większość facetów w tym lokalu nie przysiadłaby się do mnie, bo zaliczyłam prawie wszystkich.

– Rany – jęknęła Amy. – To okropne.

– Ale prawdziwe – stwierdziła Liz.

– Jesteś zła.

– Dlatego chłopaki mnie lubią. No to jak, dotrzymasz mi towarzystwa, dopóki Richard się nie zjawi?

– Jasne – odparła Amy.

Podeszła do automatu i wzięła dwie cole, po czym wraz z Liz usiadły przy pierwszym stoliku od frontu, skąd mogły widzieć Main Street. Przed lokalem stał samochód Liz, żółta toyota celica. Rodzice podarowali go jej w nagrodę za ukończenie szkoły.

– Chociaż bardzo się staram – zaczęła Amy – nie potrafię wyobrazić sobie ciebie i Richiego Atterbury'ego jako pary.

– Czemu nie? Oboje byliśmy w szkole oryginałami – stwierdziła Liz. -On był klasowym geniuszem z ilorazem inteligencji sto osiemdziesiąt, a ja klasową kurwą mającą na liście zaliczonych stu osiemdziesięciu facetów.

– Nie rozumiem, dlaczego mówisz o sobie w ten sposób – powiedziała Amy. – Przecież, na miłość Boską, nie miałaś ich aż tylu.

– Nie myśl sobie, że ja się umartwiam czy coś w tym rodzaju. Ja się tym rozkoszuję – stwierdziła Liz. – Naprawdę. Uwielbiam to, czym jestem. To jedyny prawdziwy odlot.

– Richie zawsze był taki nieśmiały.

– Już nie jest – odparła Liz. Mrugnęła. – Wyobraź sobie, że musiałam wszystkiego go nauczyć. Był taki nieudolny, niezdarny i niewinny. Prawdziwe wyzwanie. Ale stanął na wysokości zadania i całkiem nieźle mu to wychodzi. To doprawdy bardzo podatny materiał. Łatwy do zdeprawowania.

– A ty go deprawujesz?

– Dokładnie.

– Czy to nie jest odrobinę melodramatyczne?

– Nie. Bo właśnie to robię. Sprowadzam na złą drogę Richiego Atterbury’ego, szkolnego geniusza.

– Elizabeth Ann Duncan, wieczna kusicielka, wszechwiedząca kobieta upadła z egzotycznego Royal City -rzuciła sarkastycznie Amy.

Liz uśmiechnęła się.

– To cała ja. Wiesz, że jeszcze trzy tygodnie temu, zanim zaczęłam z nim chodzić, Richie nie miał pojęcia jak smakuje trawka? Wyobrażasz sobie? Teraz już przypala regularnie.

– To jedyny powód, dla którego się z nim spotykasz? Tylko po to, by go deprawować?

– Nie – odparła Liz. – To naprawdę cholernie zabawne móc otwierać mu oczy na całkiem nowe rzeczy, nowe doświadczenia, uczyć nowych doznań. Ale nawet gdyby nie był taki zielony, i tak byłoby mi z nim dobrze. Jest taki inteligentny I wydaje się, że wie masę interesujących rzeczy na prawie każdy temat. Nigdy dotąd nie spotykałam się z geniuszem. To coś innego.

– Wygląda na to, że ten związek ma szansę przetrwać dłużej niż poprzednie – stwierdziła Amy.

– Nic podobnego – zaprzeczyła pospiesznie Liz. – Zakładam, że to potrwa jeszcze miesiąc, no, góra sześć tygodni. A potem -żegnaj Richie. Niezależnie od tego, jak jest inteligentny, po prostu mi się znudzi. Poza tym gdybym miała ochotę na stały związek – a nie mam – ale gdybym z jakiegoś osobliwego powodu miała chęć na coś takiego, nigdy nie związałabym się z nikim w tej parszywej dziurze. Nie chcę, aby ktoś zatrzymywał mnie tutaj, skoro zamierzam już niebawem wyruszyć na zachód.

– Nadal planujesz stąd wyjechać?

– Tak, do diabła. Do połowy grudnia będę pracować w biurze mojego ojca, umoszczę tam sobie gniazdko, a potem rzucę tę robotę na parę tygodni przed Bożym Narodzeniem. Po świętach spakuję swoje rzeczy do mojej małej żółtej toyoty i wyruszę na pełnym gazie ku krainie słońca i wielkich możliwości.

– Do Kalifornii?

– Zdecydowałam się na Vegas – stwierdziła Liz.

– Las Vegas?

– To jedyne Vegas, jakie znam.

– Co będziesz tam robić?

– Sprzedawać – powiedziała Liz i ponownie się uśmiechnęła.

– Ale co?

– Nie wygłupiaj się.

– Wcale się nie wygłupiam.

– Jesteś głupia jak but.

– Nie rozumiem. Co zamierzasz sprzedawać?

– Moją dupę.

– Co?

– Będę się rżnęła na prawo i lewo.

– Będziesz się rżnęła?

– Jezu! -jęknęła Liz. – Posłuchaj, dziecino, czy wiesz, ile może zarobić w Vegas dobrze płatna call girl? Sześciocyfrowe sumy, ot co!

Amy patrzyła na nią z niedowierzaniem.

– Chcesz mi wmówić, że wybierasz się do Vegas, żeby zostać tam dziwką?

– Niczego nie próbuję ci wmówić – ucięła Liz. – Po prostu stwierdzam fakt, maleńka. Poza tym nie będę zwyczajną kurwą. Kurwa to takie wulgarne słowo Kurwy są tanie. Ja będę hostessą, która co wieczór towarzyszy innemu dżentelmenowi. Wiesz, hostessy mają bardzo wysokie zarobki. A ja będę droższa niż większość z nich.

– Nie mówisz serio.

– Oczywiście, że mówię serio. Jestem atrakcyjna, mam ładną twarz, długie nogi, zgrabny tyłek, talię osy i TO – wypięła piersi, aż cienki materiał podkoszulka naprężył się mocniej, ukazując wyraźnie kształtny, jędrny biust. -Jeśli oduczę się rozrzutności i właściwie ulokuje moje pieniądze, zanim skończę dwadzieścia pięć lat, będę warta co najmniej milion.

– Nie zrobisz tego.

– Zrobię.

– Zgrywasz się.

– Posłuchaj, jestem regularną nimfomanką. Wiem o tym, równie dobrze jak ty. Praktycznie wszyscy o tym wiedzą. Nie potrafię oprzeć się facetowi i uwielbiam urozmaicenia. Tak więc skoro i tak pieprzę się prawie codziennie, czemu nie miałabym brać za to forsy?

Amy przyjrzała się jej badawczo, a Liz nie odwróciła wzroku. W końcu Amy powiedziała:

– Boże, ty naprawdę chcesz to zrobić.

– Dlaczego nie?

– Liz, życie prostytutki nie jest przyjemne. Nie składa się z samych radości i zabaw. Jest ponure i samotne.

– Kto tak twierdzi?

– No… wszyscy tak mówią.

– Wszyscy pieprzą bzdury.

– Jeśli odejdziesz, aby robić coś takiego… Liz… to będzie po prostu tragedia. Tak, Liz, inaczej nie można tego określić. Zaprzepaścisz całe swoje życie, zrujnujesz wszystko.

– Mówisz jak twoja matka – rzuciła Liz z pogardą w głosie.

– Wcale nie.

– Właśnie, że tak – oznajmiła Liz. – Mówisz tak samo jak ona,

– Naprawdę? – spytała Amy.

– Dwulicowa moralizatorka, przekonana bez reszty o swojej racji.

– Po prostu martwię się o ciebie.

– Wiem, co robię – stwierdziła Liz. – Posłuchaj, kiedy jesteś dobrze opłacaną call girl, twoje życie jest nie kończącym się przyjęciem. Co może być w tym. Ponurego czy samotnego? To ciągła zabawa, radość i śmiech. Zwłaszcza w Vegas, gdzie życie nie jest nudne nawet przez minutę.

Amy była kompletnie zbita z tropu. Nie potrafiła pogodzić się z myślą, że któregoś dnia będzie miała przyjaciółkę prostytutkę. Przez chwilę siedziały w milczeniu popijając colę i słuchając Boba Segera, którego głos wypływał z głośnika szafy grającej z siłą młota pneumatycznego.

Kiedy muzyka ucichła, Liz zapytała:

– Wiesz, co byłoby wspaniałe?

– Co takiego?

– Gdybyś pojechała ze mną do Vegas.

– JA?

– Pewno. Czemu nie?

– Boże – szepnęła Amy, poruszona tym pomysłem.

– Wiem, że jestem diabelnie seksowna i w ogóle – stwierdziła Liz. – Ale ty też jesteś niczego sobie. Masz wszystko, czego potrzeba, aby odnieść w Vegas wielki sukces.

Amy roześmiała się, odrobinę zakłopotana.

– Poważnie – dodała Liz.

– Nie ja.

– Faceci ustawialiby się w kolejce, żeby móc się z tobą przespać. Wiesz co, w tym mieście mogłabyś podbić nawet Liberace'a i Franka Sinatrę razem wziętych.

– Nie, Liz, nie mogłabym zrobić czegoś takiego. Nigdy w życiu.

– Ale z Jerrym to robiłaś.

– Nie dla forsy.

– Kompletna głupota.

– Poza tym to było coś zupełnie innego. Jerry był moim chłopakiem.

– No i co z tego? – rzuciła Liz. – Czy dla Jerry'ego miało to jakiekolwiek znaczenie? Kiedy tylko usłyszał, że zaskoczyłaś, od razu cię rzucił. Był twoim chłopakiem, ale nie okazał ci odrobiny oddania, taktu, współczucia czy lojalności, choć powinnaś się tego po nim spodziewać. Gwarantuję ci, że żaden z facetów w Vegas nie potraktuje cię jak szmatę.

– Przy moim szczęściu – stwierdziła Amy – moim pierwszym klientem byłby żądny krwi szaleniec, z nożem rzeźnickim w garści.

– Nie, nie, nie – ucięła Liz. – Klientów przysyłano by ci wyłącznie za pośrednictwem i aprobatą twoich bossów oraz wyższych pracowników kasyn i hoteli. Przysyłaliby ci samą śmietankę, lekarzy, prawników, sławnych artystów, milionerów, biznesmenów… zajmowałabyś się wyłącznie najlepszymi.


– Może to cię zdziwi – stwierdziła Amy – ale nawet milioner biznesmen może okazać się zbrodniczym psychopatą z nożem za pazuchą. To rzadkość, przyznaję, niemniej może się przydarzyć.

– A więc ty też będziesz nosiła nóż w torebce – znalazła wyjście Liz. -W razie gdyby zaczął zachowywać się dziwnie, możesz po prostu uderzyć pierwsza i tyle.

– Masz odpowiedź na wszystko, prawda?

– Jestem wprawdzie dziewczyną z małego, starego Royal City w Ohio -powiedziała Liz – ale nie jestem wieśniaczką.

– Mimo to nie sądzę abym pod koniec roku pojechała z tobą do Las Vegas – mruknęła Amy. – Minie naprawdę sporo czasu, zanim umówię się z kimkolwiek na randkę, że już nie wspomnę o seksie. Na razie mam facetów powyżej uszu.

– Akurat ci uwierzę – odcięła się Liz.

– To prawda.

– Tego lata nie szło ci najlepiej, miałaś trochę kłopotów – przyznała Liz. -Ale to minie.

– Ja nie żartuję.

– W zeszłym tygodniu poszłaś do lekarza, tak jak ci poradziłam – stwierdziła Liz z filuternym uśmieszkiem.

– I co z tego?

– A to, że masz receptę na pigułki. Czy brałabyś receptę, gdybyś faktycznie zamierzała trzymać się z dala od facetów?

– Ty mnie na to namówiłaś – przypomniała Amy.

– Dla twojego własnego dobra.

– Żałuję, że w ogóle poszłam do tego lekarza. Nie będę potrzebowała pigułek ani niczego innego, aż do ukończenia college'u. Zamierzam siedzieć prosto, ze złączonymi nogami i zachowywać się cnotliwie.

– Akurat – powtórzyła Liz. – Za dwa tygodnie od dziś będziesz leżała na wznak, przygnieciona ciężarem jakiegoś zwalistego, napalonego samca. Najwyżej za dwa tygodnie. Wiem o tym. Znam cię na wylot. Wiesz, dlaczego tak łatwo jest mi ciebie przejrzeć? Bo jesteś dokładnie taka sama jak ja. Jesteśmy jak dwie krople wody. No, może zewnętrznie nie bardzo, ale w środku, w głębi serca jesteś zupełnie do mnie podobna. A w gruncie rzeczy tylko to się liczy. Właśnie dlatego w Vegas obie zrobimy karierę. I ubawimy się przy rym setnie.

Richie Atterbury podszedł do stolika. Był wysoki i chudy, ale mimo to atrakcyjny. Miał ciemne włosy i nosił okulary w rogowych oprawach, dzięki czemu przypominał nieco Clarka Kenta.

– Cześć, Liz. Cześć, Amy.

– Cześć, Richie. Masz ładną koszulę – odpowiedziała Amy.

– Naprawdę tak uważasz? – zapytał.

– Tak. Podoba mi się.

– Dzięki – rzucił łamiącym się głosem Richie. Spojrzał na Liz swymi dużymi, łagodnymi oczyma i zapytał:

– Jesteś gotowa na kino?

– Nie mogę się doczekać – odparła Liz. Wstała. – Wybieramy się do kina dla zmotoryzowanych – powiedziała do Amy. – Nazwa jak najbardziej pasuje. – Uśmiechnęła się znacząco. – Bo Richie zawsze wie, jak i gdzie zaparkować swój aparat.

Richie zaczerwienił się.

Liz wybuchnęła śmiechem i dorzuciła:

– Miałabym szansę obejrzeć choć urywek tego filmu, gdyby Richie zamontował parę listew pod sufitem w samochodzie.

– Liz, jesteś okropna – mruknęła Amy.

– Uważasz, że jestem okropna? – spytała Liz zwracając się do Richiego.

– Moim zdaniem jesteś wspaniała – rzekł Richie i odważył się objąć ją jedną ręką w talii. W dalszym ciągu wydawał się nieśmiały i zahukany, nawet jeżeli Liz zdołała bardziej niż przelotnie zapoznać go z seksem i narkotykami.

Liz spojrzała na Amy:

– Widzisz? On uważa, że jestem wspaniała, a przecież jest klasowym geniuszem, więc chyba wie co mówi.

Amy uśmiechnęła się wbrew sobie.

– Posłuchaj – powiedziała Liz – kiedy będziesz gotowa by rozpocząć życie od nowa, kiedy znudzi cię odgrywanie roli cnotki, zadzwoń do mnie. Umówię cię z kimś i wybierzemy się na randkę we czworo.

Amy obserwowała, jak Richie i Liz wychodzą i wsiadaj ą do żółtej celiki. Liz prowadziła.

Odjechała od krawężnika przy wtórze upiornego pisku opon, który sprawił, że wszyscy klienci w „Dive" mimowolnie spojrzeli w stronę okien.

Kiedy Amy wyszła z lokalu za dwadzieścia siódma, nie poszła prosto do domu. Krążyła bez celu ponad godzinę, ale nie oglądała wystaw mijanych sklepów ani nie zwracała uwagi na domy, obok których przechodziła; nie cieszyła się ciepłym wiosennym wieczorem – po prostu szła przed siebie, rozmyślając o przyszłości.

Kiedy o ósmej wróciła do domu, ojciec pracował w swoim warsztacie. Matka siedziała przy kuchennym stole przeglądając jakieś czasopismo, słuchając programu radiowego i sącząc wódkę z sokiem pomarańczowym.

– Jeżeli nie jadłaś kolacji w pracy – powiedziała – w lodówce powinien być jeszcze zimny rozbef.

– Dziękuję -odparła Amy – ale nie jestem głodna. Zjadłam spory obiad.

– Jak chcesz – powiedziała mama i podkręciła radio.

Amy uznała ten gest za zakończenie rozmowy. Weszła na piętro. Spędziła godzinę z Joeyem, grając z nim w remika. Joey uwielbiał tę grę. Chłopiec wydawał się jednak dziwnie ponury. Nie był tym samym, tryskającym życiem Joeyem, odkąd matka zmusiła go do pozbycia się wszystkich jego plakatów i figurek potworów. Amy usilnie próbowała go rozbawić i mały śmiał się, ale miała wrażenie, że nie robi tego szczerze, po prostu udaje. Był jakiś spięty; Amy nie znosiła, kiedy się tak zachowywał, ale nie wiedziała, jak do niego dotrzeć, w jaki sposób poprawić mu humor.

Później w swoim pokoju ponownie stanęła naga na wprost olbrzymiego lustra. Krytycznie przyglądała się swojemu ciału, usiłując oszacować, czy rzeczywiście mogła mierzyć się z Liz. Nogi miała długie i dość zgrabne, uda kształtne i sprężyste, całe ciało należycie – choć bez przesady – umięśnione. Pośladki Amy były krągłe, jędrne i twarde, brzuch już nie płaski, ale wręcz lekko zapadnięty. Piersi nie miała wprawdzie tak dużych jak Liz,, ale wcale nie były małe, a do tego kształtne, sterczące, o dużych ciemnych sutkach.

Było to bez wątpienia ciało stworzone do seksu, przykuwające uwagę i zadowalające mężczyznę. Ciało kurtyzany?

A może hostessy, jak to określiła Liz?

Nogi, biodra, pośladki i piersi dziwki. Czy po to właśnie się urodziła? Aby sprzedawać samą siebie? Czy przyszłość prostytutki była nie do uniknięcia? Czyjej przeznaczeniem było obściskiwać nocami nieznajomych w hotelowych pokojach?

Liz stwierdziła, że dostrzega zepsucie w oczach Amy. Mama powiedziała to samo. W rozumieniu mamy zepsucie było monstrualną, złą istotą, którą należało powstrzymać za wszelką cenę – Liz jednak uważała, że to nic takiego, że nie należy się tego bać, a wręcz przeciwnie, przyjąć to z radością i oddaniem.

Teraz Amy spojrzała na swoje odbicie w lustrze, próbując zajrzeć do swojej duszy – ale choć patrzyła z uwagą, nie zdołała dostrzec nic oprócz dwojga ciemnych i dość ładnych oczu; nie zauważyła ani piekielnego zepsucia, ani łaski niebieskiej.

Czuła się samotna, sfrustrowana i przeraźliwie wręcz zakłopotana.

Chciała zrozumieć siebie. Bardziej niż czegokolwiek chciała jednak odnaleźć dla siebie właściwe miejsce w świecie, tak by nie czuła się spięta, bezradna i zagubiona.

Jeśli jej nadzieje na pójście do college'u i zostanie artystką były niemożliwe do spełnienia, nie chciała marnować cennych lat walcząc o coś, czego nie była w stanie uzyskać. Przecież i tak jej życie było ciągłą walką.

Dotknęła piersi i sutki natychmiast się wyprężyły, dumne i sztywne, wielkości koniuszków jej małych palców. Tak, to była zła, grzeszna rzecz, jak mówiła mama, ale czuła się dzięki temu tak dobrze i słodko…

Gdyby mogła mieć pewność, że Bóg jej usłucha, uklękłaby i poprosiła Go o znak, niezbyt święty znak, że jest dobrym lub złym człowiekiem. Wątpiła jednak, czy Bóg zechce jej wysłuchać po tym, co uczyniła z dzieckiem.

Mama powiedziała, że była zła, że Coś czyhało w jej wnętrzu i że poluzowała cugle temu Czemuś. Mama powiedziała, że Amy ma skłonności do złego. A matka powinna wiedzieć takie rzeczy o swojej córce.

Ale czy na pewno?

NA PEWNO?


* * *

Przed pójściem do łóżka Joey raz jeszcze przeliczył swoje oszczędności. W zeszłym miesiącu dołożył do słoika kolejne dwa dolary i dziewięćdziesiąt pięć centów. Miał teraz równo trzydzieści dwa dolary.

Zastanowił się, czy będzie musiał przekupić kogoś z lunaparku, aby pozwolił mu przyłączyć się do załogi, kiedy wesołe miasteczko będzie opuszczać Royal City. Stwierdził, że musi mieć co najmniej dwadzieścia dolarów na życie, zanim sam zacznie zarabiać pieniądze, sprzątając po słoniach i wykonując inne prace, odpowiednie dla zatrudnionego w wesołym miasteczku dziesięciolatka. Pozostawało dwanaście dolarów na ewentualną łapówkę.

Czy to wystarczy?

Postanowił poprosić ojca o dwa dolary na kino.

Tyle tylko, że wcale nie pójdzie do „Rialto" na popołudniowy, niedzielny seans. Zajrzy do Tommy'ego Culpa i będzie się u niego bawił do wieczora, a jeżeli ojciec spyta go, czy był w kinie, powie, że tak i dołączy dwa dolary do swego funduszu ucieczkowego.

Postawił skarbonkę na biurku.

Kiedy modlił się przed snem, prosił Boga, aby mama nie wypiła tego wieczoru zbyt dużo i nie weszła znowu do jego pokoju.

Następnego dnia, w niedzielę, Amy zadzwoniła do Liz.

– Halo – odezwała się przyjaciółka.

– Tu ciotka cnotka – zameldowała się Amy.

– A, witaj, siostrzyczko.

– Postanowiłam zerwać z celibatem.

– Alleluja!

– W moim zakonie jest zimno i strasznie wieje.

– Chyba nudą – mruknęła Liz.

– Co masz dla mnie, żebym przestała się nudzić?

– Co powiesz o Buzzie Klemmecie?

– Nie znam go – odparła Amy.

– Ma osiemnaście lat, niedługo skończy dziewiętnaście. Był od nas dwa lata wyżej…

– O, starszy facet!

– … ale rzucił szkołę w jedenastej klasie. Pracuje na stacji Arco na rogu Main i Broadwayu.

– Na pewno wiesz, jak podrywać takie typki – stwierdziła sarkastycznie Amy.

– Może faktycznie jego obraz nie wygląda zachęcająco – dodała Liz -ale poczekaj, aż go zobaczysz. To istna góra.

– Góra czego?

– Samych mięśni.

– A umie mówić?

– Całkiem nieźle.


– Potrafi sam wiązać sobie sznurowadła?

– Nie jestem pewna – odparła Liz. – Ale zazwyczaj nosi mokasyny, więc nie będziesz musiała się o to martwić.

– Mam nadzieję, że wiesz co robisz.

– Zaufaj mi – stwierdziła Liz. – Spodoba ci się. Na kiedy mam cię z nim umówić?

– Kiedy chcesz – mruknęła Amy. – Tylko pamiętaj, że ja rano pracuję.

– Jutro wieczorem?

– Świetnie.

– Urządzimy randkę we czworo – ucieszyła się Liz. – Ja, Richie i ty z Buzzem.

– Gdzie pójdziemy?

– Może do mnie? Posłuchamy muzyczki, obejrzymy jakiś film na wideo, przypalimy kilka jointów. Mam taką trawę, że nic, tylko jarać. Odlot będzie jak ta lala.

– A co z twoimi rodzicami? – zapytała Amy.

– Wyjeżdżają dziś na dwutygodniowy urlop. Do Nowego Orleanu. Starych nie ma, chata wolna.

– Ufają ci na tyle, że zostawiają samą na całe dwa tygodnie?

– Liczą, że nie spalę domu do fundamentów – odparła Liz. – I tylko to się dla nich liczy. Nic więcej ich nie obchodzi. Posłuchaj, mała, cieszę się, że w końcu przejrzałaś na oczy. Obawiałam się, że nici z naszego wspólnego letniego wyjazdu. Zobaczysz, teraz, kiedy znów jesteś w formie, rozpętamy prawdziwe piekło.

– Nie jestem pewna, czy sobie tego życzę. Chcę się zabawić, umówić się na randkę, ale nie sądzę, żebym miała ochotę się z kimś pieprzyć. Mam dość na jakiś czas. Powiedzmy, dopóki nie skończę college'u.

– Tak, tak, na pewno – stwierdziła Liz.

– Ja nie żartują.

– Narzuć sobie tempo, jakie uważasz za stosowne, nie zamierzam cię do niczego zmuszać. Tak czy inaczej, nieźle się zabawimy, kiedy moich starych nie będzie w mieście.

– A w przyszłym tygodniu rozpoczyna się festyn – rzuciła Amy.

– No właśnie! Mam cholerną ochotę przypalić dobrego skręta, a potem poszaleć na tych odlotowych karuzelach!

– Tak też myślałam.

– A wiesz, jak to jest, kiedy na haju przejeżdżasz przez Tunel Strachu i wszystkie te plastikowe potwory wyskakują na ciebie z ciemności?

– Nie mam pojęcia – odparła Amy.

– To naprawdę zabawne.

– Nie mogę się tego doczekać – stwierdziła Amy.

10

Janet Middleneir pracowała na państwowej posadzie jako specjalistka od zabezpieczeń technicznych. Jej zadaniem było pilnować, żeby wszystkie budynki publiczne – sądy, remizy, biblioteki, szkoły, biura szeryfa, i wszystkie subsydiowane przez rząd obiekty i stadiony sportowe były zawsze czyste, dobrze oświetlone i bezpieczne, zarówno dla gości jak i dla pracowników. Była odpowiedzialna za inspekcję całości tych budynków, jak również stanu wszelkich znajdujących się w nich urządzeń mechanicznych i nie mechanicznych. Janet zaledwie kilka lat temu skończyła college, pracowała od dwóch lat i nadal była oddana swej pracy tak jak w dniu, kiedy ją zaczynała. Obowiązki traktowała nieomal jak świętość, a słowa „zaufanie publiczne" w dalszym ciągu coś dla niej znaczyły, nawet jeśli dla niektórych ludzi, z którymi pracowała, ich wydźwięk był już odrobinę przebrzmiały. Nie pracowała na tyle długo, by zostać skażona korupcją, związaną nieuchronnie z każdym stanowiskiem sądowym. Janet po prostu ZALEŻAŁO.

W poniedziałek, dwudziestego trzeciego czerwca, kiedy lunapark przybył do Rockville w Maryland, Janet Middleneir stawiła się w przyczepie, pełniącej również stronę biura Fredericka Fredericksona, srebrnowłosego właściciela i kierownika BAM. Z typową dla siebie rzeczowością i zwięzłością Janet wyjaśniła, iż zamierza dokonać inspekcji całego wesołego miasteczka, dopóki nie upewni się, że wszystkie atrakcje zostały należycie zabezpieczone. Nie zezwoli na otwarcie lunaparku, jeżeli pozostanie choć cień zagrożenia dla zdrowia i życia obywateli jej hrabstwa.

Naginała nieco swoje kompetencje, a może nawet je przekraczała.

Właściwie nie była pewna, czy sprzęt w wesołym miasteczku podlegał pod jej jurysdykcję, choćby nawet znajdowało się ono na błoniach będących własnością hrabstwa. Pod tym względem prawo nie było dostatecznie jasne.

Nikt z tutejszego urzędu bezpieczeństwa publicznego nie dokonywał dotychczas inspekcji lunaparku, ale Janet nie chciała przepuścić takiej okazji. Zaledwie przed paroma tygodniami pewna młoda dziewczyna zginęła, kiedy w Wirginii zawalił się diabelski młyn, i choć w BAM nigdy nie wydarzył się żaden tragiczny wypadek, Janet zamierzała wziąć to wesołe miasteczko dokładnie pod lupę, zanim udzieli zezwolenia na jego oficjalne otwarcie.

Kiedy wyjaśniła panu Fredericksonowi, co zamierza, przez chwilę obawiała się, że zechce ją spławić, a nie była pewna, jak by się zachowała, gdyby zaproponował jej łapówkę. Wiedziała, ze lunaparkowcy mieli swojego człowieka, którego zadaniem było przekupywanie urzędników państwowych; nazywali go „smarowaczem", bowiem zjawiał się w miasteczku przed przybyciem tam lunaparku i “smarował" policję oraz kilku ważniejszych oficjeli, wykorzystując w tym celu zielone wizerunki bardziej znanych prezydentów oraz darmowe bilety dla przyjaciół i rodzin przekupywanych.

Jeżeli „smarowacz" nie wypełnił swojego zadania, zwykle do lunaparku przybywała policja i zamykała całe miasteczko, nawet jeżeli było ono z gruntu uczciwe, a nie nastawione, jak większość, na wyciągnięcie jak największej sumy pieniędzy z kieszeni odwiedzających je frajerów. Nie opłaceni, a co za tym idzie wściekli gliniarze byli w stanie zamknąć na cztery spusty nawet najbardziej pruderyjne show „z dziewczynkami" i z punktu widzenia prawa uznać znajdujące się w lunaparku karuzele oraz inne atrakcje za niebezpieczne, szybko i skutecznie powalając całe miasteczko na kolana. Nie chciała, aby ludzie z BAM-u uznali, że zależy jej na łatwym groszu.

Na szczęście pan Frederickson okazał się wykształconym, elokwentnym, wytwornym dżentelmenem, co było dla niej miłym rozczarowaniem; w lot pojął wszystko – i podziwiał szczerość intencji, jakie nią kierowały. Nie zaproponował jej łapówki. Zapewnił, że jego ludziom, podobnie jak i jemu, zależy na bezpieczeństwie i zdrowiu gości odwiedzających miasteczko, po czym wypisał jej zezwolenie, na podstawie którego mogła do woli zwiedzać i kontrolować znajdujące się na terenie lunaparku urządzenia. Pełnomocnik Fredericksona, Max Freed, wydał Janet plakietkę z literami VIP, aby wszyscy lunaparkowcy służyli jej wsparciem i pomocą.

Przez cały ranek i większość popołudnia, w kasku, z wielką latarką i notatnikiem w rękach Janet kręciła się po terenie przyglądając się, jak lunapark powstaje niczym feniks z popiołów, kontrolując zamocowania sworzni, śrub i bolców, wczołgując się – gdy było to konieczne – w mroczne zakamarki; nie przeoczyła niczego. Okazało się, że Frederick Frederickson mówił prawdę – pracownicy BAM podczas ustawiania konstrukcji lunaparku wykazywali się dokładnością, pieczołowitością i niemal przesadną sumiennością.

Kwadrans po trzeciej dotarła do Tunelu Strachu, który zdawał się gotowy na przyjęcie gości godzinę i piętnaście minut przed czasem. Teren wokoło tunelu był pusty i spokojny. Chciała, aby ktoś oprowadził ją po tunelu, ale nie zauważyła nikogo kompetentnego i przez chwilę zastanawiała się, czy nie zrezygnować z inspekcji tego miejsca. Na całym terenie lunaparku nie natrafiła na żadne poważniejsze uchybienie i było mało prawdopodobne, aby akurat tutaj napotkała rażące oznaki łamania przepisów bezpieczeństwa. Prawdopodobnie będzie to tylko strata czasu.

Ale jednak…

Weszła na podwyższenie, minęła kasę i znalazła się w korytarzu, którym przejeżdżały wagoniki. Prowadził on do ogromnych drzwi ze sklejki, pomalowanych tak, by wyglądały jak masywne, obite metalem grube wrota zakazanego, posępnego zamczyska. Gdy się do nich zbliżyła, okazało się, że drzwi są uchylone.

Zajrzała do środka.

Wewnątrz nie było tak ciemno, jak wieczorami, gdy tunel przyjmował dziesiątki gości. Wzdłuż całej długości torów zawieszone były lampy, których szereg znikał za zakrętem pięćdziesiąt stóp dalej. W momencie otwarcia tunelu lampy zostaną wygaszone. Jednak nawet w ich świetle Tunel Strachu wydawał się mroczny i posępny.

Janet wśliznęła się do środka.

– Halo? – rzuciła w przestrzeń. Nikt jej nie odpowiedział.


– Jest tam kto? – spytała. Cisza.

Włączyła latarkę, zawahała się przez chwilę, po czym zrobiła pierwszy krok.

Tunel Strachu śmierdział wilgocią i smarami.

Uklękła i obejrzała sworznie łączące dwa odcinki toru. Były należycie zamocowane.

Wstała i poszła w głąb budynku.

Po obu stronach toru, na niewielkich podwyższeniach, w ukrytych w ścianach niszach stały postacie naturalnej wielkości – odrażający, wykrzywiony w okrutnym grymasie pirat, dzierżący w dłoni pałasz, wilkołak o szponach pomalowanych fosforyzującą farbą, tak że w ciemności wyglądały jak lśniące ostrza. Pysk i długie kły monstrum pokryte były sztuczną krwią. Uśmiechnięty, zbryzgany posoką psychopata z siekierą w dłoni, stojący nad okaleczonymi zwłokami ostatniej swojej ofiary i wiele, wiele innych, a co jeden to okropniejszy. W tym świetle Janet widziała, że to tylko zgrabnie wykonane manekiny, ale mimo to w ich towarzystwie czuła się nieswojo. Chociaż wszystkie były teraz nieruchome, wyglądały jakby lada moment miały się na nią rzucić. Z prawdziwą przykrością musiała stwierdzić, że się ich boi. To nie zdołało jej jednak powstrzymać przed dokonaniem przeglądu sworzni mocujących przy kilku z nich; musiała upewnić się, że nie runą na któryś z przejeżdżających wagoników i nie zranią odwiedzających.

Idąc korytarzem i przypatrując się mijanym potworom Janet zastanawiała się, dlaczego ludzie lubili odwiedzać tak posępne miejsca i co ich tu bawiło.

Pokonała pierwszy zakręt i podążając coraz szybciej i dalej w głąb tunelu, nie mogła nadziwić się bogactwu pomysłów nagromadzonych przy tworzeniu tego miejsca. Na powierzchni wielkości średniego domu towarowego nagromadzono całą rzeszę przerażających istot. Nie podobało jej się tu, ale musiała przyznać, iż tunel był urządzony z prawdziwą maestrią i rzadko spotykaną w podobnych miejscach inwencją twórczą.

Znajdowała się dokładnie w centrum ogromnej budowli. Stała właśnie pośrodku torowiska, patrząc na zwisającego z sufitu pająka wielkości człowieka, kiedy nagle ktoś położył jej rękę na ramieniu. Wstrzymała oddech, drgnęła, odsunęła się o krok i odwróciła gwałtownie, a gdyby głos nie uwiązł jej w gardle, z całą pewnością by krzyknęła.

Na torach za nią stał niewiarygodnie wysoki mężczyzna. Mierzył dobrych sześć i pół stopy, miał ogromne bary, szeroką pierś i ubrany był w strój Frankensteina: czarny garnitur, czarny dres z golfem, rękawice – imitacje wielkich rąk potwora i gumową maskę zakrywającą całą głowę.

– Boi się? – zapytał. Głos miał głęboki i ochrypły. Przełknęła ślinę, odetchnęła głęboko i powiedziała:

– Tak, na Boga. Ale mnie pan wystraszył!

– Moja praca – powiedział

– Co?

– Straszenie. Moja praca.

– Och, pracuje pan tu, w Tunelu Strachu?

– Moja praca – powtórzył.

Uznała, że musiał być niedorozwinięty. Jego zwięzłe, krótkie stwierdzenia przypominały jej wypowiedzi opóźnionych w rozwoju dzieci.

Usiłując odgrywać przyjazną duszę i w nadziei, że on także zachowa się podobnie, powiedziała:

– Mam na imię Janet. A ty?

– Co?

– Jak masz na imię?

– Gunther.

– Ładne.

– Nie lubić.

– Nie lubisz swego imienia?

– Nie.

– A jak chciałbyś się nazywać?


– Victor.

– Też ładnie.

– Victor jego ulubiony.

– Czyj?

– Jego.

Nagle stwierdziła, że znalazła się w dziwnej sytuacji: w słabo oświetlonym tunelu, poza zasięgiem wzroku i słuchu wszystkich, którzy mogliby przybyć jej z pomocą, sam na sam z wielkim półgłówkiem, którzy mógłby przełamać ją na dwoje jak kromkę chleba.

Postąpił krok w jej stronę.

Cofnęła się.

Stanął.

Ona również się zatrzymała, rozdygotana i w pełni świadoma, że nie zdoła mu uciec. Miał dłuższe nogi i prawdopodobnie znał ten teren lepiej niż ona.

Spod jego maski dał się słyszeć dziwny dźwięk -jakby węszenie psa.

– Jestem pracownicą państwową – powiedziała powoli, w nadziei, że ją zrozumie. – Bardzo ważną pracownicą.

Gunther milczał.

– Bardzo ważną – powtórzyła nerwowo Janet. Poklepała plakietkę VIP-a otrzymaną od Maxa Freeda. – Pan Frederickson powiedział, że mogę bez przeszkód myszkować po całym lunaparku. Wiesz, kim on jest? Znasz pana Frede-ricksona?

Po prostu stał tam, wielki jak ciężarówka, i wpatrywał się w nią. Twarz miał ukrytą pod maską, ręce zwisały luźno wzdłuż boków.

– Pan Frederickson jest właścicielem lunaparku – powiedziała cierpliwie. -Musisz go znać. Prawdopodobnie jest twoim szefem. Powiedział, że mogę zaglądać wszędzie gdzie zechcę.

Wreszcie Gunther znów się odezwał:

– Czuć kobieta.

– Co?

– Czuć kobieta. Dobrze pachnieć. Ładna.

– O, nie – powiedziała i zaczęła się pocić.

– Chcieć ładna.

– Nie, nie – powiedziała. – Nie, Gunther. To nie byłoby w porządku. Wpakowałbyś się w niezłe tarapaty.

Znowu zaczął węszyć. Maska wyraźnie mu w tym przeszkadzała, nie mógł uchwycić jej zapachu, toteż zdjął maskę potwora Frankensteina, ukazując swoje prawdziwe oblicze.

Kiedy Janet ujrzała, co było ukryte pod maską, cofnęła się chwiejnie o kilka kroków i krzyknęła przeciągle.

Nim jednak ktokolwiek zdołał usłyszeć jej krzyk, Gunther rzucił się na nią i uciszył jednym ciosem wielkiej ręki.

Upadła.

A Gunther runął na nią całym ciężarem.


* * *

Na piętnaście minut przed otwarciem wesołego miasteczka Conrad dokonywał zwykle ostatniego przeglądu Tunelu Strachu. Przemierzał całą długość torowiska, aby upewnić się, że wszystkie złącza były należycie zamontowane, a na szynach nie pozostawiono żadnych narzędzi ani desek, które mogłyby spowodować wykolejenie wagoników.

W sali Pająków Gigantów natknął się na martwą kobietę. Leżała na torach, pod jedną z ogromnych tarantul, na stercie zerwanych z niej, zakrwawionych ubrań – naga, pobita, zmasakrowana. Oderwana głowa spoczywała, twarzą do góry, o trzy stopy od ciała.

W pierwszej chwili pomyślał, że Gunther zabił jakąś kobietę z lunaparku. Byłaby to najgorsza rzecz, jaka mogła się przydarzyć. Ciał ludzi z zewnątrz można było pozbyć się w taki sposób, aby nie zwrócić uwagi policji na BAM i jego załogę. Gdyby jednak zginął ktoś z obsługi miasteczka, gliniarze weszliby na teren lunaparku i prędzej czy później zainteresowaliby się Guntherem. Lunaparkowcy zaakceptowali chłopca, tak jak wszystkie dziwolągi, ponieważ nie wiedzieli o jego niepohamowanej żądzy gwałtu i zabijania, o jego pragnieniu krwi. Nie zawsze był tak gwałtowny. Lunaparkowcy nie zdawali sobie sprawy, jaki stał się niebezpieczny w ciągu ostatnich trzech lat, kiedy zaczął odczuwać wpływ popędu płciowego. Nikt nie zwracał uwagi na Gunthera, był wśród nich cieniem, ledwie dostrzegalną obecnością. Gdyby jednak zginęła któraś z tutejszych kobiet, ktoś mógłby zechcieć przyjrzeć się uważniej Guntherowi, a wówczas w żaden sposób nie udałoby się ukryć prawdy.

Kiedy trochę ochłonął, Conrad stwierdził, że martwa kobieta nie należała do ich personelu. Nigdy dotąd jej nie widział. A więc nadal miał szansę uratować Gunthera i siebie.

Wiedząc, że nie ma wiele czasu na ukrycie dowodu zbrodni, Conrad obszedł zakrwawione szczątki i pospieszył w stronę drugiego końca sali Pająków Gigantów. Zanim dotarł do następnego zakrętu, wyszedł z korytarza dla wagoników i wdrapał się na podwyższenie, gdzie zastygli w śmiertelnym pojedynku mężczyzna i pająk wielkości człowieka. Teraz, gdy w tunelu nie było zwiedzających, postacie nie ruszały się. Człowiek i tarantula stali przed stertą głazów z papier mache. Conrad obszedł sztuczne kamienie i ukląkł.

Nie docierało tu światło z podwieszonych pod sufitem tunelu lamp.

Wysunął dłoń przed siebie i wymacał szorstką podłogę z desek.

Po paru sekundach odnalazł metalowy pierścień, którego szukał. Pokręcił go i uniósł klapę jednego z sześciu rozmieszczonych w Tunelu Strachu wejść do pomieszczeń służbowych.

Wsunął się do otworu tyłem i na brzuchu, wymacując stopami szczeble drabinki. Zszedł w atramentową ciemność. Kiedy jego głowa znalazła się poniżej poziomu podłogi tunelu, stopami dotknął drewnianej podłogi piwnicy; odsunął się od drabinki i wyprostował.

Sięgnął ręką w mrok po prawej stronie, namacał łańcuszek do zapalania światła i pociągnął. Zapaliło się dwa tuziny żarówek, ale mimo to piwnica nadal wydawała się mroczna, Znajdował się w nisko sklepionym pomieszczeniu, pełnym przeróżnych maszyn, kół zębatych, kabli, pasów i łańcuchów transmisyjnych, bloków i innych dziwnych urządzeń składających się na mechaniczne trzewia Tunelu Strachu.

Odwracając się od drabinki Conrad wśliznął się pomiędzy dwie maszyny i wszedł w wąski przesmyk biegnący wzdłuż rzędów długich kabli, naciągniętych na kilkanaście wielkich, metalowych kół. Pospieszył do zakątka z warsztatem stolarskim, metalowymi szafkami uginającymi się pod stertami zapasowych części, stosem brezentowych płacht i paroma kombinezonami roboczymi. Szybko zdjął marynarkę, ściągnął spodnie i włożył kombinezon. Nie chciał tłumaczyć się Duchowi z krwi na ubraniu.

Wziął złożony brezent i szybkim krokiem wrócił do drabinki.

Znalazłszy się ponownie na górze, w tunelu, wrócił do leżącej na torach martwej kobiety.

Spojrzał na zegarek. Otwarcie zaplanowano na szesnastą trzydzieści, i jak wskazywał zegarek, było punktualnie wpół do piątej. Właśnie w tej chwili otwierano bramę lunaparku i do środka wchodziły grupki odwiedzających. W przeciągu dziesięciu minut pierwsi z nich zaczną kupować bilety do Tunelu Strachu.

Duch nie uruchomi maszynerii, dopóki nie uzyska ostatecznego raportu o stanie torowiska. Musi zastanowić się, dlaczego zajmuje to Conradowi tyle czasu. Za dwie, trzy minuty zacznie go szukać.

Conrad rozłożył brezent w korytarzu dla wagoników. Uniósł wciąż jeszcze ciepłe zwłoki i ułożył na płótnie. Następnie, schwyciwszy za długie włosy, podniósł oderwaną głowę kobiety – usta miała otwarte szeroko, oczy wybałuszone – i również położył na brezencie. Przykrył ją stertą podartych ubrań, a potem dołożył jeszcze latarkę, mały notes i kask. Co to za kobieta, żeby chodzić w kasku? Co ona robiła w tunelu? Zaczął rozglądać się za torebką. Kobieta powinna mieć przy sobie torebkę… szukał wokoło, ale nie znalazł.

Wreszcie dysząc z wysiłku ściągnął razem końce brezentu, szarpnął i wypchnął na platformę, na której człowiek i tarantula toczyły śmiertelny bój.

Następnie sam podciągnął się na podwyższenie i w tej samej chwili usłyszał czyjeś wołanie:

– Conradzie?

Z drżącym sercem Conrad obejrzał się za siebie, w głąb mrocznego tunelu.

To był Duch. Albinos stał pięćdziesiąt stóp dalej, na drugim końcu prostego odcinka torowiska, przy wejściu do sali Pająków Gigantów. Z tej odległości był jedynie bladą postacią; Conrad nie mógł w półmroku dostrzec twarzy albinosa. A skoro ja słabo go widzę, to i on nie lepiej widzi mnie, skonstatował z ulgą. Nie widzi płachty, a gdyby nawet, nie może wiedzieć, co jest w środku.

– Conradzie?

– Tu jestem.

– Coś się stało?

– Nie, nie. Nic.

– Brama otwarta. Za parę minut zjawią się tu tłumy klientów. Conrad przykucnął przy podłużnym pakunku, zasłaniając go własnym ciałem.

– Na torze były jakieś rzeczy. Śmieci. Ale już wszystko w porządku. Zająłem się nimi.

– Potrzebujesz pomocy? – spytał Duch ruszając w jego stronę.

– Nie, nie, nie. Wszystko mam pod kontrolą. Lepiej uruchom sprzęt i wyjdź na zewnątrz do kasy. Zacznij sprzedawać bilety. Zaraz możemy ruszać z tym koksem.

– Jesteś pewien?

– Oczywiście, że tak! – uciął Conrad. – Rusz się. Dołączę do ciebie za parę minut.

Duch wahał się przez chwilę, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali.

Kiedy tylko albinos znikł mu z oczu, Conrad zaciągnął brezentowy pakunek za jeden z głazów z papier mache. Miał pewne kłopoty z przeciśnięciem ponurego zawiniątka przez klapę w podłodze.

Wychylił się wraz ze swym brzemieniem do przodu, opuścił je tak daleko, jak tylko był w stanie, prostując sztywno obie ręce, po czym wypuścił końce brezentowej płachty.

Trup wylądował u stóp drabiny. Płachta rozchyliła się i upiorna oderwana głowa łypnęła w jego kierunku; jej usta zastygły w ostatnim niemym okrzyku.

Conrad ponownie zszedł po drabinie. Zamknął za sobą klapę, zgarnął końce brezentu i zaciągnął zwłoki do mało uczęszczanego pomieszczenia konserwacyjnego w narożniku piwnicy.

Powietrze wypełniło się nagle osobliwą muzyką, płynącą z taśmy. To Duch przygotowywał tunel do przyjęcia pierwszych miłośników mocnych wrażeń.

Krzywiąc się, Conrad po kolei sprawdzał kolejne elementy przesiąkniętego krwią ubrania kobiety. Przejrzał kieszenie jej dżinsów, bluzki i kurtki, szukając czegoś, co mogłoby dopomóc w zidentyfikowaniu zabitej.

Natychmiast odnalazł kluczyki od jej samochodu. Do kółka przyczepiony był breloczek w kształcie tablicy rejestracyjnej, jeden z tych, które sprzedają organizacje weteranów. Wybite numery był z pewnością prawdziwymi numerami jej samochodu.

Zanim jeszcze skończył przetrząsać jej rzeczy, natknął się na plakietkę BAM-u przypiętą do jej bluzki. To odkrycie zupełnie nim wstrząsnęło. Jeśli była jakąś szychą, sekretu Gunthera nie da się już długo utrzymać w tajemnicy.

Dopiero w ostatniej kieszeni Conrad odnalazł to, czego szukał. Była to laminowana legitymacja stwierdzająca iż kobieta nazywa się Janet Leigh Middleneir i pracuje dla urzędu bezpieczeństwa publicznego. Była inżynierem technikiem do spraw zabezpieczeń (cokolwiek to oznaczało), akredytowanym przez stan Maryland. Pracownica państwowa, kiepska sprawa. Ale nie tak kiepska jak się tego obawiał. Przynajmniej nie była siostrą ani kuzynką któregoś z lunaparkowców. Nie miała tu przyjaciół ani krewnych, nikogo, kto by jej szukał. Najwyraźniej zjawiła się w miasteczku z powodów czysto zawodowych, aby dokonać inspekcji zabezpieczeń. Nikt nie powinien zauważyć, że zniknęła, bowiem nikt nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Istniało spore prawdopodobieństwo, że Conrad zdoła wywieźć zwłoki poza teren lunaparku i upozorować śmierć kobiety w taki sposób, żeby policja nie domyśliła się, że zginęła podczas pełnienia obowiązków służbowych.

Jednak do zmroku był kompletnie uziemiony; ba, nawet wówczas będzie to nader ryzykowne zadanie. Teraz musiał wyjść na platformę i zająć się pracą, zanim Duch się zaniepokoi, co się z nim stało i znów zacznie go szukać.

Conrad wyjął z jednej z szuflad zwój sznura i przeplótł linkę przez otwory w brzegach brezentowej płachty. Następnie ściągnął linkę jak sznurowadło i zawiązał wokół jednego końca powstałego w ten sposób worka. Brezentowy worek z martwą kobietą i jej rzeczami w środku upchnął w rogu pomieszczenia. Zdjął zakrwawiony kombinezon i cisnął go na worek. Ręce też miał zakrwawione, toteż najlepiej jak mógł wytarł je w szmaty, leżące na blacie warsztatu stolarskiego. Szmaty rzucił na kombinezon. Na koniec przykrył wszystkie dowody zbrodni drugą płachtą brezentu, tak że mogło się wydawać, iż w kącie pokoju leży stos pomiętych szmat. Nikt nie znajdzie trupa, a przynajmniej nie w ciągu kilku godzin, kiedy zwłoki będą leżały w tym pomieszczeniu.

Conrad przebrał się we własne ubranie i tylnym wyjściem opuścił Tunel Strachu. Otworzywszy drzwi wyszedł na skąpany ciepłym słonecznym światłem plac za budynkiem.

Udał się do najbliższej toalety. Ponieważ bramę otwarto zaledwie kilka minut temu, nie było tu jeszcze nikogo. Conrad starannie umył dłonie, dopóki nie stały się czyste jak ręce chirurga,

Wrócił do Tunelu Strachu od frontu. Z gigantycznej maski klauna płynęły kaskady śmiechu.

Elton, jeden z pracowników Conrada, sprzedawał bilety. Duch stał przy wagonikach. Gunther, w kostiumie Frankensteina, warczał entuzjastycznie do pierwszych gości – nagle dostrzegł Conrada i ich spojrzenia spotkały się. Trwało to tylko chwilę i choć znajdowali się zbyt daleko, by móc widzieć nawzajem swoje oczy, zrozumieli się bezbłędnie.

ZNOWU TO ZROBIŁEM.

WIEM, ZNALAZŁEM JĄ.

I CO TERAZ?

OCHRONIĘ CIĘ.


* * *

Aż do wieczora Conrad pracował na platformie naganiacza, przyciągając klientów i mamiąc ich gładkimi słówkami. Po zapadnięciu zmierzchu zaczął skarżyć się na ból głowy i powiedział Duchowi, że idzie do swojego domu na kółkach, aby się położyć.

Zamiast tego udał się na olbrzymi parking przylegający do terenów, na których rozlokował się lunapark, i zaczął szukać wozu Janet Middleneir. Miał numery na breloczku z miniaturową tablicą rejestracyjną, ale było tam tyle samochodów, że znalezienie jej dodge'a omni zajęło prawie pół godziny.

Wyjechał z parkingu bramą służbową, zdając sobie sprawę, że pozostawia w pamięci ludzi potencjalny ślad dowodowy, ale nic nie mógł na to poradzić. Zatrzymał wóz w ciemnościach na tyłach Tunelu Strachu. O tej porze nie było tam żywego ducha. Miał nadzieję, że nie natknie się na kogoś spieszącego do ubikacji.

Wszedł do piwnicy tunelu tylnym wejściem i wyciągnął płachtę z trupem w środku. Z mrocznego tunelu powyżej dochodziły krzyki straszonych przez mechaniczne potwory nastolatków. Włożył upiorne zawiniątko do bagażnika omni i opuścił teren wesołego miasteczka.

Choć nigdy dotąd nie był równie zuchwały, stwierdził, że najlepszym miejscem na pozostawienie zwłok kobiety będzie jej własne mieszkanie. Gdyby policja uznała, że została zamordowana we własnym domu przez jakiegoś intruza, z pewnością nie powiązałaby śmierci z wesołym miasteczkiem. Byłby to po prostu jeszcze jeden z licznych aktów bezsensownej przemocy, z którymi gliny mają stale do czynienia.

Dwie mile za miasteczkiem, na parkingu przy supermarkecie spenetrował samochód usiłując znaleźć coś, dzięki czemu dowiedziałby się, gdzie mieszkała Janet Middleneir. Pod przednim siedzeniem odnalazł jej torebkę; zostawiła ją tam widać, zanim udała się na inspekcję urządzeń lunaparku. Przejrzał zawartość i znalazł jej adres na prawie jazdy.

Z pomocą mapy kupionej na stacji Exxon Conrad zdołał odnaleźć miłą dzielnicę, w której mieszkała kobieta. Było to osiedle długich jedno- i dwupiętrowych budynków w stylu kolonialnym, przy których znajdowały się parkingi. Mieszkanie Janet Middleneir mieściło się na parterze, w narożnej części jednego z budynków, na tyłach zaś, niecałe piętnaście stóp od tylnego wejścia, rozciągał się pusty parking.

W apartamencie było ciemno. Conrad miał nadzieję, że kobieta mieszkała sama. Nie odnalazł niczego, co wskazywałoby, iż była mężatką. Nie miała obrączki, a na dokumentach w jej torebce nie było wpisu „Mrs". Oczywiście mogła mieszkać z przyjaciółką albo z chłopcem. To oznaczałoby kłopoty. Conrad był gotów zabić każdego, kto stanąłby na jego drodze podczas pozbywania się przezeń zwłok.

Wysiadł z samochodu, pozostawiając zwłoki w bagażniku i wszedł do mieszkania. Rzut oka do szafy w sypialni upewnił go, że Janet Middleneir mieszkała sama.

Stał przez chwilę przy kuchennym oknie i patrzył, jak na parking wjeżdża samochód. Wysiadło z niego dwoje ludzi i weszło do sąsiedniego mieszkania.

W tym samym czasie z innego lokalu wyszedł jakiś mężczyzna, wsiadł do volkswagena rabbita i odjechał. Kiedy znów zapanował spokój, Conrad zszedł do omni, wyjął z bagażnika brezentowe brzemię i wniósł do środka, mając w duchu nadzieję, że nikt nie przyglądał mu się przez okno.

Wniósł pakunek do niewielkiej łazienki i tam rozwinął sznury. Ostrożnie, aby się nie ubrudzić, rozchylił brzegi brezentu i wrzucił zawartość do wanny. W rozdartej jamie brzusznej zostało jeszcze sporo krwi, toteż skrzętnie rozsmarował ją na ścianach i podłodze.

Przemyślność jego planu napawała go makabryczną dumą. Gdyby zostawił martwą kobietę w sypialni, patologowie natychmiast zorientowaliby się, że nie została zabita w domu, bowiem na dywanie byłoby zbyt mało krwi potwierdzającej tę teorię (większość jej krwi pozostała w Tunelu Strachu, na torach i deskach pod szynami). Kiedy jednak gliny znajdą ją tutaj, w łazience, może dojdą do wniosku, że krew po prostu spłynęła do kanału ściekowego wanny.

Conrad przypomniał sobie o plakietce VIP-a na jej bluzce. Wyjął ją z wanny i włożył do kieszeni marynarki.

Zabrał również poplamiony krwią kask, latarkę oraz notes. Umył te rzeczy w umywalce, po czym zaniósł do szafy w przedpokoju i położył na szafce nad wieszakami. Nie wiedział, czy tam je zwykle trzymała, ale policja również nie mogła tego wiedzieć, a miejsce wydawało się najbardziej odpowiednie.

Złożył pusty brezent.

W kuchni, w ostrym blasku świetlówek uważnie przyjrzał się własnym dłoniom. Umył je w łazience, ale wciąż jeszcze miał pod paznokciami ślady zaschłej krwi. Podszedł do kuchennego zlewu i ponownie umył ręce, tym razem dużo energiczniej.

Znalazł szufladę, w której zmarła kobieta trzymała ręczniki. Owinął jednym z nich prawą rękę, a drugi ujął w lewą i podszedł do kuchennych drzwi. Otworzył drzwi, pośrodku których widniały trzy ozdobne szybki. Wyjrzał na parking – w jaskrawym świetle sodowych lamp nie zauważył żywej duszy. Przyłożył złożony ręcznik do szybki w drzwiach od wewnątrz, a od zewnątrz uderzył w nią prawą ręką, starając się czynić możliwie jak najmniej hałasu. Szkło pękło z cichym trzaskiem, po czym Conrad używając złożonego ręcznika rozrzucił odłamki szkła na kuchennej podłodze po przeciwnej stronie, tak by wyglądało, że zabójca podczas włamania sforsował drzwi od zewnątrz. Teraz delikatnie zamknął drzwi, wytrząsnął oba ręczniki, aby na tkaninie nie zostały odłamki szkła, złożył je i włożył do szuflady, z której wyjął. Nagle uświadomił sobie, że na odłamkach szkła mogły zostać nitki materiału. Spojrzał na lśniące drobiny. Nie miał czasu przyjrzeć się każdemu kawałkowi z osobna. Nie miał również czasu, by z lupą spenetrować wnętrze bagażnika, i sprawdzić, czy nie zostały tam ślady krwi. To był minus jego planu.

Nie pozostało mu nic innego, jak wierzyć, że mroczny bóg, który nim kierował, będzie go strzegł równie pieczołowicie jak dotychczas.

Zostawił kluczyki od samochodu Janet Middleneir na kuchennym stole i zabrał złożony brezent. Wychodząc z mieszkania, dokładnie wytarł klamkę chusteczką. Nie był notowany, jego odcisków palców nie mieli w policyjnej kartotece, jednak ostrożności nigdy za wiele.

Opuścił osiedle na piechotę. Lunapark znajdował się o trzy mile na zachód stamtąd, ale nie zamierzał przebyć tej drogi pieszo. Postanowił, że wróci do wesołego miasteczka taryfą, ale nie chciał wzywać taksówki zbyt blisko mieszkania Middleneir. Taksówkarz na pewno zarejestruje wyjazd i mógłby nawet zapamiętać jego twarz.

O milę od mieszkania kobiety pozbył się brezentu, wrzucając go do śmietnika na tyłach jednego z mijanych domów. Po przejściu kolejnej mili dotarł do hotelu Holiday Inn. Zajrzał do hotelowego baru, wypił dwie podwójne szkockie i zamówił taksówkę.

W samochodzie ponownie przemyślał uważnie wszystkie czynności, jakie wykonał od chwili, kiedy znalazł zwłoki kobiety na szynach w Tunelu Strachu i stwierdził, że nie popełnił żadnych poważniejszych błędów. Chyba dobrze zatuszował to morderstwo. Gunther – przynajmniej jeszcze przez jakiś czas – będzie cieszył się wolnością.

Conrad nie mógł im pozwolić, by odebrali mu Gunthera. Gunther był jego synem, jego szczególnym dzieckiem, krwią z jego krwi. Ale to nie wszystko – Gunther był darem piekieł, był narzędziem zemsty Conrada. Kiedy Conrad odnajdzie wreszcie dzieci Ellen, porwie je, zabierze w jakieś ustronne miejsce, gdzie nie będzie słychać ich krzyków, i przekaże je Guntherowi. Nakłoni Gunthera, aby zabawił się z nimi w kotka i myszkę. Nakaże mu, by torturował je przez kilka dni i niezależnie od tego, czy będą to chłopcy, czy dziewczynki -bezwzględnie wykorzystywał seksualnie, aż w końcu pozwoli mu rezerwacje na strzępy.

Siedząc w półmroku na tylnym siedzeniu taksówki Conrad uśmiechnął się. Ostatnimi czasy rzadko się uśmiechał. Nie cieszyło go to samo co innych ludzi; jedynie śmierć, zniszczenie, okrucieństwo i potępienie -mroczne dzieło Władcy Ciemności, któremu oddawał cześć – były w stanie wywołać uśmiech na jego ustach. Od dwunastego roku życia nie potrafił cieszyć się ani czerpać satysfakcji z prostych, niewinnych przyjemności.

Nie potrafił od TAMTEJ nocy.

Od Wigilii.

Przed czterdziestu laty.

Na święta rodzina Strakerów zawsze dekorowała cały dom, od piwnic aż po dach. Choinka musiała sięgać pod sufit. W każdym pokoju zawieszone były stroiki z bombkami, orzechami i świeczkami, łańcuchy i rozmaite cacuszka, kartki świąteczne od przyjaciół i krewnych.

W roku, kiedy Conrad skończył dwanaście lat, jego matka do ogromnej kolekcji dekoracji świątecznych dołączyła nowy przedmiot. Była to szklana lampa naftowa, której ścianki odbijały i zwielokrotniały migoczący wewnątrz płomyk tak, że wydawało się, jakby ich było sto, a blask oszałamiał patrzącego.

Młody Conrad był zafascynowany lampą, ale nie wolno mu było jej dotykać, bowiem mógłby się poparzyć. Wiedział, że potrafi się z nią obchodzić tak, by nie zrobić sobie nic złego, ale nie potrafił przekonać o tym matki. Dlatego też, gdy wszyscy spali, zszedł cichaczem na parter, zapalił zapałkę, przypalił knot – i niechcący przewrócił lampę.

Z początku był pewien, że zdoła ugasić ogień poduszką ściągniętą z sofy, jednak po chwili, kiedy uświadomił sobie, że się pomylił, było już za późno.

Tylko on zdołał ujść nietknięty z pożogi. Jego matka zginęła w ogniu, jego trzy siostry spłonęły żywcem, dwaj bracia również się spalili. Tato nie umarł, ale do końca życia pozostały mu na ciele blizny po pożarze – odrażające ślady, znaczące klatkę piersiową, lewe ramię, szyję i lewą stronę twarzy.

Utrata rodziny pozostawiła u taty okropne rany psychiczne, równie głębokie i dojmujące jak te fizyczne.

Nie był w stanie pogodzić się z myślą, że Bóg, w którego tak żarliwie wierzył, mógł pozwolić, by tak straszliwa tragedia dotknęła jego rodzinę akurat w noc wigilijną. Nie chciał uwierzyć, że był to wypadek. Wbił sobie do głowy, że Conrad był zły i celowo dokonał podpalenia.

Od tego dnia aż do ucieczki z domu w kilka lat później życie Conrada stało się piekłem. Tato stale go oskarżał i czynił mu wyrzuty.

Nie wolno mu było zapomnieć o tym, co uczynił. Ojciec przypominał mu o tym sto razy dziennie. Conrad dorastał w atmosferze poczucia winy i nienawiści do samego siebie.

Nigdy nie zdołał umknąć przed tym wstydem. To wracało do niego każdej nocy, w snach, nawet teraz, kiedy miał już pięćdziesiąt dwa lata. Jego koszmary wypełnione były ogniem, przeraźliwymi krzykami i zdeformowaną bliznami twarzą ojca.

Kiedy Ellen zaszła w ciążę, Conrad był pewien, że Bóg w końcu dał mu szansę uwolnienia się od potwornego brzemienia. Opiekując się rodziną i wychowując dzieci, prowadząc cudowne życie wypełnione miłością i szczęściem, może mógłby odpokutować za śmierć swojej matki, sióstr i braci. Z miesiąca na miesiąc, gdy ciąża Ellen stawała się coraz bardziej widoczna, Conrad umacniał się w przeświadczeniu, że to dziecko będzie początkiem jego zbawienia.

I wtedy urodził się Victor. Początkowo Conrad sądził, że Bóg raz jeszcze postanowił go ukarać. Zamiast dać mu szansę na odpokutowanie za grzechy, najwyraźniej zamierzał go w nich pogrążyć dając mu zgoła niedwuznacznie do zrozumienia, że nie może oczekiwać łaski ani pocieszenia duchowego.

Kiedy minął pierwszy szok, Conrad zaczął postrzegać swego syna potworka w innym świetle. Victor nie pochodził z nieba. Przybył z piekła. Dziecko nie było karą zesłaną przez Boga, ale błogosławieństwem Szatana. Bóg odwrócił się od Conrada Strakera, ale Szatan w geście przyjaźni obdarzył go swym dzieckiem.

Dla normalnego człowieka takie rozumowanie mogło wydać się absurdalne, ale dla Conrada, który rozpaczliwie usiłował uwolnić się od wstydu i poczucia winy, było jak najbardziej do przyjęcia.

Skoro bramy niebios były dlań bezpowrotnie zamknięte, również dobrze mógł pogodzić się z losem i wybrać piekło z gorliwością i umiłowaniem fanatycznego neofity. Był gotów pogodzić się ze swoim losem. Pragnął gdzieś przynależeć, mieć własne miejsce, choćby nawet miejscem tym miało być piekło. Jeżeli Bóg światłości i piękna nie da mu rozgrzeszenia, osiągnie przebaczenie ze strony Boga zła i ciemności.

Przeczytał tuziny książek na temat satanizmu i niebawem stwierdził, że piekło wcale nie wyglądało tak, jak wyobrażali je sobie chrześcijanie. Sataniści twierdzili, iż w piekle grzesznicy byli nagradzani za wszystkie popełnione za życia grzechy. Piekło było wymarzonym miejscem, w którym wszyscy pragnęli się znaleźć.

Najważniejsze było jednak to, że w piekle nie istniało poczucie winy.

Ani wstyd.

Kiedy tylko Conrad zaakceptował Szatana jako swego zbawiciela, zrozumiał, że podjął właściwą decyzję.

Nocne koszmary o ogniu i bólu nie ustały, aczkolwiek Conrad zdołał wreszcie odnaleźć w swym życiu spokój i zadowolenie, dużo głębsze aniżeli kiedykolwiek przed owym tragicznym wieczorem wigilijnym. Po raz pierwszy, odkąd pamiętał, jego życie nabrało sensu. Znalazł się na ziemi, by wypełniać dzieło

Szatana, a jeśli Diabeł mógł obdarzyć go szacunkiem dla samego siebie, gotów był długo i żmudnie pracować dla chwały Antychrysta.

Kiedy Ellen zabiła Victora, Conrad zrozumiał, że zrobiła to dla Boga i wpadł we wściekłość. Mało brakowało, a byłby j ą zabił. Zdał sobie jednak sprawę, że za zamordowanie jej trafiłby do więzienia albo nawet został stracony, a zatem nie wypełniłby zadania, jakie wyznaczył mu sam Szatan.

Przyszło mu na myśl, że gdyby ponownie się ożenił, Szatan mógłby dać mu drugi znak w postaci jeszcze jednego demonicznego dziecka, które dorastałoby, aby zmienić się w żywą plagę.

Conrad poślubił Zenę, która w jakiś czas później urodziła mu Gunthera. Była diabelską Maryją, ale nie zdawała sobie z tego sprawy. Conrad nigdy jej tego nie powiedział. Skądinąd Conrad uważał siebie za szatańskiego Józefa, ojca i opiekuna Antychrysta. Zena sądziła, że dziecko było zwyczajnym dziwolągiem i choć nie czuła wobec niego szczególnej bliskości, zaakceptowała je, tak jak lunaparkowcy akceptuj ą wszystkich odmieńców.

Ale Gunther nie był zwykłym dziwolągiem.

Był czymś więcej. Dużo, dużo więcej.

Był świętością.

Był apostołem. Mrocznym apostołem.

Kiedy taksówka mknęła w kierunku lunaparku, Conrad patrzył na ciche podmiejskie domki i zastanawiał się, czy którykolwiek z mieszkających w nich ludzi zdawał sobie sprawę, iż przyszło mu żyć w ostatnich dniach Boskiego Świata. Zastanawiał się, czy choć jeden z nich wyczuwał obecność na ziemi Syna Szatana i to, że Dziecię Mroku niedawno osiągnęło brutalny wiek dojrzały.

Gunther rozpoczynał dopiero swoje rządy terroru. Nastanie tysiąc lat ciemności.

O tak, Gunther był czymś więcej aniżeli zwykłym dziwolągiem. Gdyby był tylko zdeformowanym mutantem, oznaczałoby to, że Conrad mylił się we wszystkim, co czynił przez ostatnie dwadzieścia pięć lat.

Ale nie tylko. Oprócz tego, że Conrad się mylił, znaczyłoby to również, że Gunther jest niebezpiecznym, żądnym krwi szaleńcem. A zatem Gunther musiał być czymś więcej niźli dziwolągiem. Był ową mityczną, mroczną bestią sunącą leniwie w kierunku Betlejem.

Gunther był zagładą świata.

Gunther był heroldem nowej Mrocznej Ery.

Gunther był Antychrystem.

MUSIAŁ nim być. Dla dobra Conrada, po prostu MUSIAŁ nim być.

11

Dla Joeya tydzień poprzedzający festyn straszliwie się wlókł. Chłopiec nie mógł się już doczekać dołączenia do załogi lunaparku i opuszczenia raz na zawsze Royal City, ale wydawało mu się, że zanim zdąży uciec, matka zamorduje go w jego własnym łóżku.

Nikt nie był mu w stanie pomóc i przyspieszyć upływ czasu. Matki rzecz jasna unikał. Tato był jak zawsze zajęty prawniczymi problemami i budową modeli kolejki. Tommy Culp, najlepszy kolega Joeya ze szkoły, wyjechał wraz z rodziną na wakacje.

Nawet Amy widywał ostatnimi czasy bardzo rzadko. Codziennie oprócz niedziel pracowała w „Dive". W ubiegłym tygodniu zaś co wieczór umawiała się z jakimś facetem imieniem Buzz.

Joey nie wiedział, jak miał Buzz na nazwisko. Być może "Saw"

Joey nie wybierał się do lunaparku przed sobotą, ostatnim dniem festynu, bo dzięki temu nikt nie zorientowałby się, dokąd uciekł, zanim wesołe miasteczko nie znalazłoby się w innym stanie. Jednak już w poniedziałek trzydziestego czerwca był tak podekscytowany, że po prostu nie mógł wytrzymać. Powiedział matce, że wybiera się do biblioteki, ale wsiadł na rower i prze-pedałował dwie mile dzielące go od terenów wesołego miasteczka.

W dalszym ciągu zamierzał uciec z domu dopiero w sobotę. Poniedziałek był jednak dniem, gdy w lunaparku przygotowywano wszystkie atrakcje, a Joey stwierdził, że skoro ma dołączyć do pracowników wesołego miasteczka, powinien wiedzieć wszystko o tym, co się tu robi.

Przez dwie godziny kręcił się po lunaparku, nie wchodząc nikomu w drogę, lecz uważnie przyglądając się wszystkiemu, zafascynowany szybkością, z jaką Diabelski Młyn i inne karuzele przybierały swój kształt. Kilku lunaparkowców, potężnych, mocno umięśnionych mężczyzn o ramionach pokrytych tatuażami, posłało w jego kierunku parę żarcików, na które odpowiedział dowcipnie. Wszyscy, których spotykał, wydawali mu się fajnymi facetami.

Kiedy dotarł do miejsca, gdzie stawiano Tunel Strachu, pracownicy montowali właśnie na jego szczycie olbrzymią głowę klauna. Jeden z robotników nosił maskę Frankensteina i na jej widok Joey zachichotał. Drugi był albinosem; spojrzał na Joeya mierząc go bezbarwnymi, wodnistymi oczyma, zimnymi jak oko samej zimy.

Te oczy były pierwszą rzeczą w całym wesołym miasteczku, która nie przypadła Joeyowi do gustu. Wydawały się patrzeć na wskroś niego i mimowolnie przypomniał sobie starą historię o kobiecie, której spojrzenie obracało ludzi w kamienie.

Wzdrygnął się, odwrócił od albinosa i pomaszerował w stronę centrum lunaparku, gdzie stawiano Ośmiornicę, jedną z jego ulubionych karuzeli. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, kiedy ktoś go zawołał.

– Hej, ty!

Szedł dalej, chociaż wiedział, że okrzyk był skierowany do niego.

– Hej, chłopcze! Zaczekaj chwilę!

Z westchnieniem, oczekując, że zostanie wyrzucony za bramę, Joey odwrócił się i ujrzał mężczyznę zeskakującego z platformy przy Tunelu Strachu. Nieznajomy był wysoki i szczupły, jakieś dziesięć lat młodszy od ojca Joeya. Włosy miał kruczoczarne z wyjątkiem zupełnie siwych pasemek na skroniach. Jego oczy były tak jasnoniebieskie, że Joeyowi skojarzyły się z płomieniem kuchenki gazowej u niego w domu.

Mężczyzna podszedł bliżej.

– Nie jesteś z wesołego miasteczka, co?

– Nie – odrzekł ponuro Joey. – Ale nikomu nie wchodzę w drogę. Naprawdę. Któregoś dnia… być może… chciałbym pracować w lunaparku. Po prostu miałem ochotę zobaczyć, jak to wszystko jest urządzone. Może pozwoliłby mi pan tu zostać, żebym mógł sobie jeszcze trochę popatrzeć?

– Ejże, ejże – rzekł nieznajomy. Stanął przed chłopcem i pochylił się. -Myślisz, że chcę cię wyrzucić?

– A nie chce pan?

– Na Boga, nie!

– To dobrze – mruknął Joey.

– Domyśliłem się, że nie jesteś zwykłym gapiem – powiedział mężczyzna. – Zauważyłem, że poważnie interesujesz się lunaparkiem. Ciekawi cię wesołe miasteczko jako takie, jako sposób na życie, prawda? Od razu rzuciło mi się to w oczy.

– Serio?

– O, tak. To wręcz z ciebie emanuje – rzekł nieznajomy.

– Sądzi pan, że mógłbym któregoś dnia… zostać lunaparkowcem? – spytał Joey.

– Ty? Ależ oczywiście. Masz w sobie to COŚ – zapewnił obcy pan. -Mógłbyś być lunaparkowcem i kim tylko zechcesz. Właśnie dlatego cię zawołałem. Widziałem to wyraźnie, nawet stojąc na platformie przy tunelu.

– No cóż… – zaczął Joey zakłopotany.

– Masz – powiedział nieznajomy. – Chcę ci to dać.

Sięgnął do kieszeni i wyjął dwa różowe, cienkie, prostokątne kartoniki.

– Co to takiego? – zapytał Joey

– Dwie darmowe przepustki do lunaparku.

– Żartuje pan.

– Czy wyglądam na dowcipnisia?

– Czemu mi je pan daje?

– Już ci powiedziałem – rzekł nieznajomy. – Masz w sobie to COŚ. Jak mówią lunaparkowcy, po prostu jesteś do tego stworzony. Tak czy inaczej, jeśli widzę kogoś, kto jest obdarzony tym szczególnym darem, zawsze wręczam mu parę darmowych przepustek. Przyjdź któregoś wieczoru i przyprowadź przyjaciela. Albo brata. Masz brata?

– Nie – odrzekł Joey.

– Siostrę?

– Tak.

– Jak ma na imię?

– Amy.

– A ty?

– Joey.

– Joey jak?

– Joey Alan Harper.

– Ja mam na imię Conrad. Muszę podpisać ci przepustkę. – Wyjął z drugiej kieszeni długopis i zamaszystym ruchem, dokładnie tak, jak tego oczekiwał Joey, złożył dwa podpisy na małych kartonikach.

– Bardzo panu dziękuję – rzekł Joey, uśmiechając się promiennie. – To wspaniałe!

– Wesołej zabawy – powiedział z uśmiechem nieznajomy. Miał bardzo białe zęby. – Może któregoś dnia zostaniesz lunaparkowcem i to ty będziesz wręczał darmowe przepustki ludziom, którzy są wyróżnieni tym niezwykłym, szczególny darem.

– Aaa… ile muszę mieć lat? – zapytał Joey.

– Aby zostać lunaparkowcem?

– Tak.

– Wiek nie gra tu żadnej roli.


– Czy dziesięciolatek też mógłby się do was przyłączyć?

– Sierota, owszem. Bez problemu – stwierdził Conrad. – Albo dzieciak, którego rodzice w ogóle się nim nie zajmują. Gdyby jednak miał kochającą rodzinę, która wszczęłaby poszukiwania, prędzej czy później musiałby wrócić do domu.

– Ale czy wy… znaczy, lunaparkowcy… nie ukrylibyście takiego chłopaka? – zapytał Joey. – Gdyby on nie chciał wrócić do domu, nie ukrylibyście go?

– Nie moglibyśmy tego zrobić – odrzekł mężczyzna. -To wbrew prawu. Gdyby jednak nikomu na nim nie zależało, gdyby nikt go nie chciał, lunapark by się nim zaopiekował. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. A co z tobą? Założę się, że twoi rodzice bardzo cię kochają!

– Wcale nie – rzekł Joey.

– Na pewno. Muszą cię bardzo kochać. A twoja mama?

– Nie – odparł Joey.

– Nie wierzę. Na pewno jest bardzo dumna, że ma takiego ładnego, bystrego synka.

Joey pokraśniał.

– Jesteś podobny do twojej mamy? – zapytał Joey.

– No… tak. Jestem bardziej podobny do niej niż do taty.

– Te same ciemne oczy i ciemne włosy?

– Tak – odparł Joey. – Jak moja mama.

– Wiesz… – zaczął Conrad. – Znałem kiedyś kogoś, kto wyglądał prawie tak samo jak ty.

– Kogo? – zapytał Joey.

– Pewną bardzo miłą kobietę.

– Ja nie wyglądam jak kobieta! – oburzył się Joey.

– Nie, nie – wycofał się pospiesznie Conrad. – Oczywiście, że nie. Ale masz takie same ciemne oczy i włosy jak ona. I jest też pewne podobieństwo w rysach twarzy.. Wiesz, to całkiem możliwe, że ona ma synka i to właśnie w twoim wieku. Tak. To całkiem możliwe. Wyobrażasz sobie, co by to było, gdyby okazało się, że jesteś synem mojej od dawna nie widzianej przyjaciółki?

Nachylił się do Joeya. Białka jego oczu miały lekko żółtawy odcień. Na ramionach widniały drobinki łupieżu, w wąsach utkwił okruszek chleba. Jego głos zabrzmiał ciepło, kiedy zapytał:

– Jak ma na imię twoja mama?

Nagle Joey ujrzał w oczach obcego, coś co spodobało mu się jeszcze mniej niż wyraz oczu albinosa. Wbił wzrok w dwa krystalicznie czyste, błękitne punkciki i odniósł wrażenie, że jego życzliwość była wyłącznie grą. Tak jak w filmie The Rockford files, gdzie prywatny detektyw Jim Rockford wydawał się pozornie życzliwy, miły i przyjazny, ale robił to tylko po to, by wyciągnąć od nieznajomego garść istotnych informacji, i to w taki sposób, by tamten nie zorientował się, że ktoś ciągnie go za język. Nagle Joey poczuł, że ten mężczyzna próbował go omamić, dokładnie tak, jak robił to Jim Rockford.

Tyle tylko, że Jim Rockford, pomimo swej fałszywej życzliwości, był w gruncie rzeczy porządnym, miłym facetem. Conrad zaś, ukrywający się za fasadą fałszywego uśmiechu, wcale nie był miły. W głębi jego błękitnych oczu nie było życzliwości ani ciepła… była tam jedynie ciemność.

– Joey?

– Tak?

– Spytałem, jak ma na imię twój a mama.

– Leona – skłamał Joey, choć w głębi duszy nie wiedział, dlaczego nie powinien powiedzieć prawdy. Czuł, że popełniłby niewybaczalny, największy błąd w całym swoim życiu. Leona była matką Tommy'ego Culpa.

Conrad popatrzył na niego surowo.

Joey chciał odwrócić wzrok, ale nie mógł.

– Leona? – zapytał Conrad.

– Tak.

– No cóż… może moja przyjaciółka zmieniła imię. Nigdy nie lubiła swego imienia. Może to jednak jest twoja matka. A ile ona ma lat?

– Dwadzieścia dziewięć – odrzekł pospiesznie Joey, przypominając sobie, że matka Tommy'ego Culpa wyprawiała niedawno przyjęcie urodzinowe, na którym -jak twierdził Tommy – goście popili się jak świnie.

– Dwadzieścia dziewięć? – spytał Conrad. – Na pewno?

– Jestem pewien – rzekł Joey. – Bo mama ma urodziny dzień przed moją siostrą, tak że co roku wyprawiamy jedno przyjęcie po drugim. Moja siostra skończyła osiem, a mama dwadzieścia dziewięć lat.

Zdziwił się, że kłamstwo tak łatwo przechodziło mu przez usta. Zwykle szło mu raczej kiepsko. Nie był w stanie nikogo oszukać. Tym razem jednak było inaczej. Zupełnie jakby ktoś starszy i mądrzejszy przemawiał przez niego.

Nie wiedział, skąd wzięło się w nim przekonanie, że nie wolno powiedzieć temu mężczyźnie prawdy. Mama nie mogła być kobietą, której poszukiwał Conrad – uważała, że wszyscy lunaparkowcy to szumowiny i złodzieje. Jednak okłamał Conrada i miał wrażenie, że ktoś inny kierował jego językiem, ktoś, kto nad nim czuwał, ktoś jak… Bóg.

Była to naturalnie idiotyczna myśl. Aby sprawić Bogu przyjemność, należało zawsze mówić prawdę. Dlaczego Bóg miałby skłaniać cię do kłamstwa?

Niebieskie oczy mężczyzny złagodniały, a gdy Joey powiedział, że jego matka ma dwadzieścia dziewięć lat, z jego głosu znikło również napięcie.

– No cóż – oznajmił lunparkowiec. – Wygląda na to, że twoja mama tonie moja stara przyjaciółka. Kobieta, o której myślę, powinna mieć teraz około czterdziestu pięciu lat.

Wpatrywali się w siebie przez dłuższą chwilę, chłopiec i nachylony w jego stronę mężczyzna, aż w końcu Joey powiedział:

– No to… dziękuję za darmowe przepustki.

– Jasne, jasne – rzekł mężczyzna, prostując się. Najwyraźniej chłopiec zupełnie przestał go interesować. – Przyjemnej zabawy, chłopcze. – Odwrócił się i pomaszerował w kierunku Tunelu Strachu.

Joey ruszył w przeciwną stronę, by przyjrzeć się, jak robotnicy stawiają Ośmiornicę.

Później spotkanie z niebieskookim lunaparkowcem wydawało mu się równie ezoteryczne jak sen. Jedynie dwie różowe przepustki ze zgrabnymi podpisami Conrada Strakera na obu z nich były dowodem na to, że zdarzenie faktycznie miało miejsce, że nie stanowiło wytworu wyobraźni Joeya. Przypomniał sobie swój strach i to, w jaki sposób oszukał nieznajomego, ale nie potrafił odnaleźć w sobie owego osobliwego odczucia, które sprawiło, iż uznał kłamstwo za uzasadnioną konieczność – i zawstydził się, że postąpił w taki, a nie inny sposób. Chyba jednak powinien był powiedzieć prawdę.


* * *

Tego wieczoru o wpół do siódmej Buzz Klemmet przyszedł po Amy do jej domu. Był przystojnym facetem, mocno owłosionym, umięśnionym i zadziornym; podtrzymywał starannie wypracowany wizerunek twardego macho. Matka spotkała się z nim tylko raz, drugiego wieczoru, kiedy przyszedł po Amy – i nie przypadł jej do gustu. Postępując zgodnie z obietnicą, że nie będzie się wtrącać w sprawy córki, nie powiedziała na Buzza ani jednego złego słowa, ale Amy bez trudu dostrzegła wyraz pogardy w jej oczach. Tego wieczoru matka została w kuchni i nie wychyliła nawet głowy, by spojrzeć na Buzza.

Richie i Liz siedzieli już na tylnym siedzeniu kabrioletu vintacge GTO, należącego do Buzza. Dach był opuszczony i kiedy tylko Buzz i Amy wsiedli, Richie powiedział:

– Ej, podnieś no dach, żebyśmy po drodze do lunaparku mogli śmiało przypalić skręta bez obaw, że ktoś nas przyuważy.

– Dobre, stare Royal City, Ohio – mruknęła Liz. – Wciąż jeszcze tkwi w średniowieczu. Uwierzylibyście, że w tym kraju są miejsca, gdzie można otwarcie popalić trawkę i nie wrzucą cię za to do pierdla?

Byzz postawił dach, ale ostrzegł:

– Wstrzymajcie się z paleniem, dopóki nie zatankujemy.

Pół mili od domu Harperów zatrzymali się przy stacji benzynowej. Buzz wyszedł, aby sprawdzić olej, a Richie, aby napełnić zbiornik wozu.

Kiedy dziewczyny zostały same, Liz pochyliła się w kierunku przedniego fotela i powiedziała:

– Buzz uważa, że jesteś najatrakcyjniejszą istotą, jaką w życiu spotkał.

– Tak, na pewno – mruknęła Amy.

– Poważnie tak sądzi.

– Sam ci to powiedział?

– Tak.

– Nic nie robiliśmy – powiedziała Amy.

– Między innymi dlatego tak właśnie uważa. Jest tak przystojny, że przywykł do dziewcząt, które na sam jego widok kładą się na wznak i rozrzucają szeroko nogi. Ale ty go zwodzisz, dajesz mu nadzieję i nagle ni stąd, ni zowąd zmuszasz, by się pohamował. On nie jest do tego przyzwyczajony. To dla niego nowość. Uważa, że kiedy wreszcie mu się oddasz, będzie po prostu bosko

– JEŻELI się oddam – stwierdziła Amy.

– Oddasz się – rzuciła z przekonaniem Liz. -Nadal nie chcesz się do tego przyznać, ale jesteś taka sarna jak ja.

– Może.

– Umawiasz się z nim od tygodnia i każdego wieczoru pozwalasz mu posunąć się o krok dalej – powiedziała Liz. – Cal po calu wyłazisz ze swojej skorupy

– Buzz powiedział ci, do czego doszliśmy? – spytała Amy.

– Tak – rzuciła Liz z uśmiechem.

– Jezu – mruknęła Amy. – Nie ma to jak dyskrecja.

– Daj spokój – odparła Liz. – Wcale cię nie obgadywał. Nie jestem dla niego kimś obcym. Ani dla ciebie. Przecież jestem twoją najlepszą przyjaciółką. Z Buzzem też łączą mnie stare więzi. Sypiałam z nim kiedyś i od tej pory pozostaliśmy bliskimi kumplami. Posłuchaj, mała, kiedy dziś w nocy opuścimy lunapark, pojedziemy do mnie. Starych nadal nie ma, chata wolna. Ty i Buzz możecie zająć ich sypialnię. Przestań bawić się z facetem. Odpuść mu. I SOBIE. Przecież tak jak i ja masz na to ochotę.

Buzz i Richie wrócili do samochodu. Richie przypalił skręta. Buzz skupił się na prowadzeniu wozu, a pozostali podawali sobie jointa z rąk do rąk i każdy z nich kilkakrotnie zaciągnął się głęboko, usiłując jak najdłużej zatrzymać dym w płucach. Na parkingu przy lunaparku zapalili drugiego skręta i posiedzieli w samochodzie, dopóki i tego nie skończyli.

Zanim dotarli do kasy, Amy zrobiło się przyjemnie, ciepło i wesoło. Kiedy wpłynęła do wnętrza lunaparku, oazy dźwięku i nieustannego ruchu, ogarnęło ją osobliwe wrażenie, że ten wieczór będzie jednym z najważniejszych w całym jej życiu. Dziś wieczorem będzie musiał podjąć decyzję dotyczącą niej samej – i albo zaakceptuje rolę, którą wybrały dla niej mama i Liz, albo postanowi, że będzie prawą, odpowiedzialną osobą, którą zawsze pragnęła być. Balansowała na cienkiej krawędzi i nadszedł czas, by wybrała jedną albo drugą stronę, aby podjęła decyzję co do własnej przyszłości. Nie miała pojęcia, skąd wzięło się w niej to przekonanie, niemniej było gruntowne i niezachwiane. Wiedziała i już. Z początku to ją nieco otrzeźwiło i odrobinę zaniepokoiło, ale Liz rzuciła nagle zabawną uwagę o grubej kobiecie, która szła alejką przed nimi i Amy wybuchnęła śmiechem – trawka zaczęła działać, śmiech zmienił się w nie kontrolowany chichot i ponownie odpłynęła.

Загрузка...