Część II STRATEGIE ROZPACZY

Rozdział 8

Diviwidiv miał bardzo pozytywny sen, delektował H J się każdą przeżywaną jak na jawie chwilą pewnego J,^ dnia ze swojego dzieciństwa. Śnił mu się osiemdziesiąty pierwszy dzień Cyklu Czystego Nieba. Jako podstawę snu jego wyższy poziom mózgu wybrał wspomnienia z danego dnia, z których usunął wszystkie nie w pełni satysfakcjonujące wydarzenia zastępując je zmyślonymi. Treść tych sfabrykowanych wypadków była wyborna, a wtopienie ich w otoczkę prawdziwych wspomnień niezauważalnych, tak że Divivvidiv obudził się z intensywnym poczuciem szczęścia i spełnienia. Chociaż raz nie dręczyły go we śnie żadne przeczucia, a trujące krople wyrzutów sumienia nie przesączały się do teraźniejszości. Diviwidiv wiedział, że w nadchodzących latach będzie nieraz powracał do tego lub bardzo podobnego snu.

Leżał tak w nikłym polu grawitacyjnym swego łóżka i rozkoszował się ciepłą poświatą wypełniającą mu umysł pomiędzy snem a jawą. Po chwili uświadomił sobie, iż Xa czeka, aż będzie się z nim mógł porozumieć.

— O co chodzi? — spytał uniósłszy się do pozycji pionowej.

— Nic pilnego, Ukochany Stwrco. Dlatego też czekałem, aż w naturalny sposób powróciz do stanu świadomości — odparł niezwłocznie Xa, podkrślając swoje słowa żółtawą uspokajającą telebarwą.

— To bardzo roztropnie z tvojej strony. — Diviwidiv masował sobie ramię przygotowując się do aktywności ruchowej. — Wyczuwam, że mas dla mnie dobre wieści. Co to takiego?

— Statek Pierwotnych zawraa z dwoma męskimi osobnikami na pokładzie i tym rażeń nie zdołają mnie ominąć.

Diviwidiv zaniepokoił się.

— Jesteś tego pewien?

— Tak, Ukochany Stwórco, eden z nich jest związany emocjonalnie z jednym z żeńskiclosobników. Sądzi on, że jej statek został uszkodzony w zderzniu z moim ciałem w godzinach ciemności, a ona sama jej towarzyszki znalazły schronienie w siedzibie na pozornie podstawowym. Jego zamiarem jest odnalezienie i zabunie jej stamtąd.

— Interesujące! — zaciekawił się Divivvidiv. — Te istoty muszą mieć niezwykle silną tendncję do reprodukcji mono-gamicznej. Najpierw dowiadujeny się o ich ślepocie umysłowej, a teraz o tym. Ile to kalek noże spłodzić rasa, a mimo to pozostać żywa?

— Sformułowane w ten sposób Ukochany Stwórco, pytanie jest pozbawione sensu.

— No myślę. — Diviwidiv supił się na praktycznej stronie problemu. — Powiedz, cy Pierwotni rodzaju męskiego uświadamiają sobie, że n Jeżysz do klasy obiektów zupełnie obcych ich dotychczaso\emu doświadczeniu?

— Obiektów? Obiektów?

— Istot. Oczywiście, powinienm był określić cię słowem „istota”. Jak ciebie postrzegają?

— Jako zjawisko naturalne — dparł Xa. — Jako skupisko lodu lub jakiejś innej krystaliczne materii.

— To dobrze. Takie nastawienie zmniejsza niebezpieczeństwo, że poczynią jakieś szkody, a jednocześnie ułatwi nam pochwycenie ich.

Diviwidiv przestawił myślenie na wyższy poziom mózgu, by wykluczyć udział Xa w swoich rozważaniach. Uzyskanie okazów rasy Pierwotnych dla prywatnych badań Dyrektora Zunnununa było kaprysem, sprawą uboczną, nie należącą do wielkiego planu i jeśliby Xa został wskutek tego uszkodzony, wymierzone kary byłyby straszne. On, Divivvidiv, prawie na pewno zostałby poddany modyfikacji osobowości za zaniedbanie swoich obowiązków. Ostatecznie wielki plan był przedsięwzięciem ważnym i wyjątkowym w historii jego narodu. Przyszłość całej rasy…

— Ukochany Stwórco! — Wołanie Xa nieoczekiwanie wtargnęło w jego rozmyślania. — Chcę ci zadać jedno pytanie.

— O co chodzi? — zapytał Diviwidiv, mając nadzieję, że Xa nie ma zamiaru znów rozpoczynać męczących dociekań na temat swojej przyszłości. Xa nie byłby w stanie kierować rozrostem swego ciała, gdyby nie został wyposażony w potężną sztuczną inteligencję, lecz jego konstruktorzy na odległych, górnych piętrach Pałacu Liczb nie przewidzieli rozwoju jego samoświadomości.

— Powiedz mi, Ukochany Stwórco — rzekł Xa — co to takiego rop?

Szok spowodowany tym pytaniem był tak niespodziewany, tak silny, że Diviwidiv doświadczył chwilowego zawrotu głowy i niebezpiecznego osłabienia władz umysłowych. Przez jeden groźny moment o mało nie dopuścił Xa do sieci wyższego poziomu mózgu i wysiłek włożony w zablokowanie setek neuronowych połączeń wyczerpał go i osłabił.

Ratując się starym chwytem, by zachować resztki spokoju, zapytał:

— Kto ci powiedział o ropach?

Odpowiedź Xa nadeszła z lekkim opóźnieniem.

— Nie ty, Ukochany Stwórco. Ani nikt inny. To slowo osaczało mnie ostatnio ze wszystkich stron. Musialo ono istnieć przez cały czas w umysłach milionów inteligentnych istot, lecz kryjąca się za nim treść jest dla mnie nieuchwytna. Wiem tylko, że łączy się ono z lękiem, okropnym lękiem, by nie przestać istnieć…

— Nie powinieneś zaprzątać swych myśli tą sprawą — oświadczył Diviwidiv, wykorzystując wszelkie znane techniki wzmacniania myślowego, aby uwiarygodnić swoje kłamstwo. — Słowo to nie znaczy wiele. Ma ono swoje źródło w pewnych aberracjach ludzkiego umysłu, można je nazwać obrazą logiki. Metafizyka, religia, przesądy…

— Dlaczego w takim razie zaczęło się ono wdzierać w moją świadomość?

— Z żadnego szczególnego powodu. Jako rodzaj przypływu, prądu, wiru. Martwisz się sprawami, które ciebie nie dotyczą. Rozkazuję d się uspokoić i skupić na powierzonym zadaniu.

— Dobrze, Ukochany Stwórco.

Zadowolony z uległej postawy Xa Diviwidiv przerwał telepatyczne połączenie i pożeglował do komory ciśnień aajbliżej swojej rezydencji. Wkładając kombinezon umożliwiający funkcjonowanie w mroźnej, zewnętrznej atmosferze, zastanawiał się z pewnym niepokojem, w jaki sposób Xa przyswoił sobie termin „rop”. Czy oznaczało to po prostu, że wzrosła jego zdolność do komunikacji bezpośredniej? Czy też pogłębiło się poczucie zagrożenia na planecie ojczystej i strach zaczął przetaczać się w telepatycznych falach poprzez pobliski region kosmosu?

Diviwidiv wszedł do komory ciśnień i szczelnie zamknął za sobą wewnętrzny właz. Gdy tylko uchylił zewnętrzne drzwi, przenikliwe zimno uderzyło go w twarz, kłuło w oczy, a oddychanie stało się tak bolesne, że o mało się głośno nie zachłysnął. Metaliczne platformy stacji rozciągały się przed nim, płaskie i nagie w niektórych miejscach, w innych zabudowane skomplikowanymi konstrukcjami. Anteny urządzenia do teleportacji wbijały się w przesycone słońcem powietrze, tworząc wiotkie, delikatnie rzeźbione formy, a rzadkie migotanie zielonych ogników na ich czubkach wskazywało, że przesyłka z pokarmem dla Xa została odebrana. Poza kanciastymi granicami stacji ciało Xa, obecnie potężnie rozrośnięte, rozlewało się morzem białego, krystalicznego blasku, rozciągającym się w nieskończoność na wszystkie strony.

Diviwidiv nie potrafił objąć wzrokiem tego bezkresu bez pomocy odpowiedniego urządzenia, dlatego też wszechświat poza białym horyzontem składał się jedynie ze słońca i jednej z lokalnych planet widocznych na poprzecinanym smugami jasności tle. Mógł jednak wpatrywać się prosto w pyłek niebieskiego światła, swoją ojczystą planetę, Dus-sarrę i w kilka sekund uzyskał połączenie z dyrektorem Zunnununem.

— W czym rzecz? — spytał Zunnunun. — Czemu przerywasz mi pracę?

— Mam dobre wieści — odparł Divivvidiv. — Dziwnym i nieszczęsnym zbiegiem okoliczności próbki Pierwotnych, które ci dostarczyłem, zawierają wyłącznie osobniki żeńskie. Nie poszczęściło nam się także z drugim statkiem, zawierającym osobniki męskie, gdyż zawczasu spostrzegli obecność Xa i udało im się go wyminąć.

— Mówiłeś, że masz dobre wieści. — Zunnunun wycedził te słowa wraz z telebarwą rosnącego rozdrażnienia.

— Tak! Ten sam statek Pierwotnych posuwa się w tej chwili w stronę poziomu podstawowego, a jego załoga wierzy, lub też żywi taką nadzieję, że zagubione osobniki żeńskie schroniły się w siedzibach, które tam odnalazłem. Tym razem, Dyrektorze, ponad wszelką wątpliwość będę w stanie ich tobie przesłać, gdyż w prostej konsekwencji poprzedniego kontaktu fizycznego jedynym celem męskich osobników jest odnalezienie istot płci żeńskiej. Wpadną prosto w moje ręce.

— To nieprawdopodobne — zdumiał się Zunnunun. — Czy jesteś pewien tego, co mówisz?

— W zupełności.

— Rzeczywiście, przynosisz mi dobre wieści. Nie miałem pojęcia, że między jednostkami jakiegokolwiek gatunku mogą istnieć tak potężne więzy. Z przyjemnością będę oczekiwał na otrzymanie męskich okazów Pierwotnych i na wiążące się z tym eksperymenty.

— Służyć tobie to dla mnie przyjemność — odparł Diviv-vidiv zadowolony, że ponownie udało mu się nastroić Dyrektora przychylnie do siebie. — Czy przy okazji tej prywatnej rozmowy mogę poruszyć jeszcze jedną kwestię?

— Mów.

— Świadomość Xa wznosi się na coraz wyższe poziomy i właśnie przed chwilą próbował wybadać, co to są ropy.

— Czy on rozumie to słowo? Czy zna jego znaczenie?

— Nie. — Diviwidiv zawahał się, próbując sformułować zdanie. — Lecz wyczułem w tym jakiś podtekst… Czy miały miejsce jakieś nowe wydarzenia?

— Muszę powiedzieć: tak. — Nastąpiła chwila ciszy i kiedy Dyrektor Zunnunun odezwał się ponownie, jego słowa tonęły w chmurach dziwnych telebarw wskazujących na obawę i zmartwienie. — Jak wiesz, pewna potężna grupa w naszym społeczeństwie zmusiła tych w Pałacu Liczb do przeprowadzenia nowej oceny sytuacji i najnowsze dane potwierdziły opinię, że ropy rzeczywiście istnieją. Zdaje się, ie w pobliżu naszej galaktyki spotkało się najprawdopodobniej aż dwanaście ropów, a nie, jak wcześniej sądzono, siedem. Jeśli to prawda, to nie tylko nasza galaktyka przestanie istnieć, ale jeszcze nie mniej niż sto innych w tym rejonie kosmosu.

— Rozumiem.

Kiedy Diviwidiv przerwał kontakt, chłód zdawał się przenikać kombinezon z nieodpartą siłą. „To dziwne” pomyślał „dlaczego siła mająca unicestwić milion innych galaktyk miałaby być bardziej przerażająca, niż ta, która zagraża tylko tej jednej. Przecież mój los będzie w obu przypadkach identyczny. I dlaczego miałbym przeżywać wewnętrzne rozterki z powodu powziętego przez mój naród planu wymazania paru niedorozwiniętych i rzadko zaludnionych planet, podczas gdy sam kosmos skłania się do tak potwornego aktu zniszczenia.

Rozdział 9

Przez ostatnie pięćdziesiąt mil powietrznej wspina-czki Toller i Steenameert przechylali statek na burtę w krótkich odstępach czasu. Manewry te miały im umożliwić wczesne zlokalizowanie grupy drewnianych stacji i statków kosmicznych, aby mogli skierować się prosto do nich, przezwyciężając boczne wiatry. Ponieważ nawet przy dobrej widoczności trudno było odnaleźć te wytwory ludzkiej ręki, a co dopiero teraz, gdy niebo przesłaniała kryształowa tafla rozpraszająca światło słoneczne w jednolitą białą poświatę, Toller przypuszczał, że zadanie to będzie dwa razy trudniejsze niż zazwyczaj. Toteż jakie było jego zdziwienie, gdy z odległości trzydziestu mil dostrzegł ciemną plamkę w centrum przezroczystego dysku. Kiedy statek zbliżył się do niej, Toller odkrył przez lornetkę, że obiekt, choć nieregularny w ogólnych zarysach, skonstruowany jest na podstawie linii i kątów prostych. Jego sylwetka przypominała plan ogromnej budowli, do której na chybił trafił doczepiono liczne dobudówki.

Przez jakiś czas Toller nie dopuszczał do siebie narzucającego się automatycznie wniosku. W jego schemacie rzeczywistości nie było po prostu dla niego miejsca. Lecz ostatecznie w jego umyśle nastąpiło to bolesne przesunięcie.

— Cokolwiek to jest — zwrócił się do Steenameerta — jakoś me mogę sobie wyobrazić, by wyrosło tam samo z siebie, jak ta lodowa tafla. Musi to być jakaś stacja na poziomie podstawowym, lecz…

— Nie wybudowana przez podobne nam istoty — dokończył Steenameert.

— Macie rację. Te rozmiary. Może właśnie oglądamy pałac na niebie.

— Albo fortecę. — Głos Steenameerta był niski, ściszony, mimo że on i Toller byli sami na statku w przestworzach w strefie nieważkości. — Czy możliwe, żeby Farlandczycy zdecydowali się w końcu na inwazję?

— Jeśli tak, to w dziwny sposób się za to zabrali — odparł Toller zmarszczywszy brwi. Z miejsca odrzucił możliwość inwazji wojskowej z trzeciej planety układu. Bartan Drum-me był jednym z dwóch żyjących uczestników legendarnej wyprawy na Farland i Toller nieraz słyszał opowieść o mieszkańcach tej planety, zupełnie pozbawionych zapędów kolo-nizatorskich. Poza tym było jasne, że między tajemniczym morzem żywego kryształu a gigantyczną stacją istnieje jakiś związek, wydawało się mało prawdopodobne, by jakikolwiek władca, bez względu na to, jak obcą miał umysłowość, dokonywał inwazji w tak bezsensowny sposób.

— Nie. To jest coś zupełnie nowego — ciągnął Toller. — Dobrze wiemy, że istnieje wiele innych światów krążących wokół odległych gwiazd i wiemy, że niektóre z nich zamie, szkują cywilizacje o wiele bardziej rozwinięte niż nasza. Być może, Batenie, przyjacielu, to, co widzimy nad nami, jest… — Toller urwał, wpatrując się w egzotyczny blask swojej wizji, lecz konkretne pytanie Steenameerta sprowadziło go z powrotem na ziemię.

— Lecimy dalej, kapitanie?

— Naturalnie! — Toller zsunął chustę otulającą mu nos i usta, by jego słowa zabrzmiały wyraźnie. — Wciąż przypuszczam, że księżna i jej załoga schroniły się w jednej z naszych fortec, lecz jeśli nie znajdziemy ich tam, cóż, wtedy złożymy wizytę w jeszcze jednym miejscu.

— Tak jest, panie kapitanie.

Oczy Steenameerta wyzierające ze szczeliny pomiędzy chustą a brzegiem kaptura nie zdradzały, by działo się coś szczególnego, ale Tollera uderzył nagle fantastyczny wydźwięk jego własnych słów. Dłoń opadła mu bezwiednie na rękojeść szabli, gdy zdał sobie sprawę, że całe jego jestestwo przenika groza.

Kiedy po raz pierwszy usłyszał o zniknięciu Yantary, ogarnął go dławiący lęk, że ona już nie żyje. Jednak nie dopuszczał do siebie tej myśli, nie przyznawał się do niej sam przed sobą, odganiając ją z pomocą wytrenowanego optymizmu i absorbujących przygotowań do zorganizowanej pośpiesznie wyprawy ratunkowej. Jednak sytuację wzbogaciły nowe elementy — dziwaczne, przerażające i niewytłumaczalne i wyglądało na to, że nie wróżą nic dobrego.

Sześć drewnianych fortec nadal określano wspólnym mianem Stacji Obrony Wewnętrznej, która przylgnęła do nich od czasów wojny międzyplanetarnej, mimo iż z biegiem dni zatraciła ona swoje znaczenie. Toller i Steename-ert zlokalizowali je po overlandzkiej stronie lodowego muru, w odległości dwóch mil od obcej stacji. Zatoczywszy szeroki łuk ich statek zbliżył się ostrożnie do drewnianych cylindrów od strony zewnętrznej tak, że znajdowały się one pomiędzy nim a tajemniczym kanciastym obiektem. Toller zdecydował się na taki manewr, żywiąc nieśmiałą nadzieję, iż w ten sposób nie wyśledzą ich oczy obcych istot, choć nie miał żadnej pewności, czy obiekt jest w ogóle zamieszkany przez żywe stworzenia. Zdawał się osadzony w krystalicznej tafli, a oglądany przez lornetkę miał w sobie coś z ogromnej martwej machiny, niepojętego urządzenia, które umieszczono w strefie nieważkości, by wykonać jakieś niepojęte zadanie z polecenia równie niezrozumiałych konstruktorów.

Teraz, kiedy statek znalazł się w odległości dwustu jardów od cylindrów fortec, Toller zaczął podejrzewać, że są one puste. Osadzone były na podstawie z lodowej tafli, najwidoczniej przymocowane cienkimi obręczami z kryształu, jakie wyrosły wokół nich. Cztery cylindry stanowiły magazyny i pomieszczenia mieszkalne, dwa pozostałe, o wydłużonym kształcie, zbudowano jako funkcjonalne kopie statku kosmicznego, który odbył niegdyś podróż do F ar landu. Jednak wszystkie łączyła jedna wspólna cecha — bijąca od nich martwota.

Gdyby Yantara i jej załoga oczekiwały na pomoc w jednej z tych drewnianych skorup, z pewnością wystawiłyby straże, i do tego czasu zasygnalizowałyby swoją obecność zbliżającemu się statkowi. Jednak nie było widać znaku życia. Wszystkie luki tonęły w jednakowych ciemnościach, a drewniane stacje uparcie pozostawały tym, czym były, od kiedy Toller ujrzał je po raz pierwszy — bezwładnymi reliktami przeszłej epoki.

— Czy wejdziemy do środka? — spytał Steenameert. Toller potakująco skinął głową.

— Musimy. Tego się po nas oczekuje, lecz… — Słowa uwięzły mu w gardle. — Sami widzicie, że tam nikogo nie ma.

— Przykro mi, panie kapitanie.

— No tak. — Toller zerknął w kierunku dziwacznej obcej budowli, która sterczała z pokrywy lodowej daleko po lewej stronie. — Gdyby to był powietrzny pałac, jak niemądrze przypuszczałem, lub choćby forteca, mógłbym się chwycić słabej nadziei, że się tam schroniły. Wolałbym nawet, żeby zostały wzięte do niewoli przez najeźdźców z innej planety, lecz to coś wygląda jedynie jak duży blok ze stali… jak silnik… Yantara nie mogła spodziewać się, że znajdzie tam schronienie.

— Chyba że…

— Tak, Batenie?

— Chyba że w przypływie ostatecznej rozpaczy. — Ste-enameert zaczął mówić szybko, jakby obawiał się, że jego pomysł zostanie odrzucony. — Nie wiemy, jaką szerokość miał ten lodowy mur, kiedy księżna do niego dotarła, ale jeśli było ciemno i nastąpiło zderzenie, po którym statek przestał być zdolny do dalszego lotu, to znajdowałby się on teraz po landyjskiej stronie dysku. Po złej stronie, panie kapitanie. Niemożliwe byłoby zlokalizowanie ani dotarcie do naszych fortec, a w takich okolicznościach… ten… silnik mógłby wydać się miejscem odpowiednim jako schronienie. Poza tym, panie kapitanie, jest wystarczająco duży i może ma jakieś otwory lub drzwi prowadzące do środka i…

— Brawo! — przerwał mu Toller, gdy ciemności zalegające w jego umyśle zaczęły się nagle przejaśniać. — Powiem nawet więcej! Potraktowałem całą tę sprawę tak, jakby księżna Yantara była zwyczajną kobietą, lecz to przecież zupełnie mija się z prawdą. Mówiliśmy o przypadkowej kolizji, ale może wcale nie miała ona miejsca. Jeśli Yantarze udało się zawczasu dostrzec obcy obiekt, na pewno podjęła się zbadać go! Może ona i jej załoga w tej właśnie chwili obserwują nas przez jakiś otwór. Albo może spędziły kilka dni we wnętrzu maszyny, a zbadawszy ją, powróciły na Land? Może niepostrzeżenie minęliśmy się z nimi, kiedy lecieliśmy z komisarzem. Takie rzeczy nierzadko się zdarzają. Nie zgodzicie się ze mną, że takie rzeczy się zdarzają?

Wahanie, z jakim Steenameert skinął głową, uświadomiło Tollerowi to, czego sam już się domyślał — że pozwolił ponieść się emocjom zbyt daleko. Lecz wszystkimi dostępnymi środkami musiał zatamować ogarniającą go czarną rozpacz. Podczas tego niespodziewanego wybuchu nad/iei nie zważał, że reaguje jak niedojrzały młokos, że prawdziwy Toller Maraąuine zachowałby się inaczej. Przywrócono mu nadzieję i był zdecydowany trzymać się jej jak najdłużej.

Wzburzony faktem, że musi podjąć jakieś fizyczne działanie, kipiąc energią, Toller posłał Steenameertowi dziki uśmiech.

— Nie siedźcie tak, kręcąc, bezmyślnie gałkami. Mamy zadanie do wykonania.

Przeprowadzili pełną inwersję i wyłączyli silnik pozwalając statkowi zatrzymać się łagodnie nie dalej niż pięćdziesiąt jardów od najbliższego drewnianego cylindra. Wsporniki gondoli dotknęły jaśniejącej powierzchni muru, który z bliska okazał się niejednolitą masą przypadkowo połączonych kryształów o wymiarach dorosłego człowieka. Okazało się, że większość z nich jest sześciokątna w przekroju, pozostałe zaś okrągłe lub kwadratowe, przy czym wiele kryształów zdobiły wewnątrz pierzaste, jasnofioletowe wzorki. Ogólny efekt wzrokowy był nadzwyczajny: patrzyło się na pozornie nieskończony pejzaż nieziemskiego piękna i blasku.

Toller i Steenameert założyli plecaki z silniczkami odrzutowymi i ruszyli na inspekcję sześciu cylindrycznych stacji. Tak jak się spodziewali, były zupełnie puste, jeśli nie liczyć prowiantów zmagazynowanych na wypadek niebezpieczeństwa, które nigdy nie nadeszło. Zbudowane z pokostowanego drewna i wzmocnione obręczami z czarnego żelaza, skorupy ziały chłodem i ciszą większą niż grobowce. Toller cieszył się, że z góry domyślił się, iż Yantara i jej załoga znajdują się gdzie indziej, gdyż w przeciwnym razie otwieranie i przeszukiwanie każdej tonącej w mroku stacji byłoby nie do zniesienia.

Pod koniec inspekcji uderzył go fakt, że choć kryształy tafli rzeczywiście rozciągnęły się w dół, by otoczyć cylindry, zrobiły to w bardzo oszczędny sposób. Zamiast zakryć w całości wszystkie drewniane stacje, co wydawałoby się Tollerowi naturalne, okrążyły każdą z osobna. Z pewnością zjawisko to dałoby mu dużo do myślenia, gdyby jego umysłu tak mocno nie zaprzątały czekające go wydarzenia.

Ukończywszy oficjalną inspekcję Toller i Steenameert powrócili do statków, pozostawiając za sobą pióropusze białej pary i zabrali z niego siedem spadochronów oraz siedem worów lotniczych, które złożyli w najbliższym pomieszczeniu mieszkalnym. Toller obstawał przy przeniesieniu sprzętu w bezpieczne miejsce na wypadek, gdyby balon podniebny uległ uszkodzeniu podczas manewrowania blisko krystalicznych szpic muru.

Mając pod ręką wory lotnicze i spadochrony, on i Steenameert oraz kobiety, jeśli je uratują, byli zupełnie niezależni od statku w kwestii powrotu na Overland. Chronieni przed śmiertelnym chłodem wiatrów wełnianymi powłokami worów mogli opadać ku powierzchni planety dłużej niż dzień i noc i otworzyć spadochrony na ostatnie kilka tysięcy stóp lotu. Choć perspektywa takiej podróży może odstraszać niewtajemniczonych, w ciągu tych wszystkich lat, podczas których powszechnie korzystano z tego systemu, tylko jedna osoba poniosła śmierć. Był to niedoświadczony posłaniec, który, jak przypuszczano, zasnął tak mocno, iż nie zdążył na czas wydostać się z wora i otworzyć spadochronu.

Zostawiwszy za sobą zawieszony w odwróconej pozycji statek, Toller i Steenameert rozpoczęli dziwny, dwumilowy lot w kierunku ogromnego, obcego obiektu. Z silniczkami odrzutowymi na plecach sunęli w spacerowym tempie tuż pod błyszczącym sufitem z gigantycznych kryształów. Wydawało się, że rozrósł się on na chybił trafił i jedynie co pewien czas, w szerokich odstępach, natrafiali na bardziej regularne, płaskie powierzchnie, w obrębie których drobne, fioletowe wzory stawały się lepiej widoczne.

Tajemniczy obiekt rósł w oczach, a Toller zaczynał powątpiewać, czy przekonanie, iż to jedynie martwy silnik, jest słuszne. Tu i ówdzie na metalicznej powierzchni obudowy widniało coś jakby luki, a także włazy, rozmiarami nie ustępujące drzwiom wejściowym. Myśl, że Yantara może stoi w jednym z okien i patrzy, jak on się zbliża, jeszcze zwiększyła uderzającemu do głowy i przejmujące dreszczem podniecenie. Nareszcie po wielu latach czekania brał udział w przygodzie mogącej się mierzyć z wyczynami jego dziadka.

Dotarłszy do najbliższego krańca obiektu odkrył, że otoczony jest on pojedynczą metalową, wzmocnioną cienkimi wspornikami obręczą; równie dobrze mogłaby zostać odlana w którejś z hut na Overlandzie. Całość tkwiła w morzu kryształów, przylegając doń bez jakichkolwiek widocznych przerw. Toller wyłączył silnik i przystanął chwytając się obręczy. Steenameert pojawił się u jego boku w chwilę później.

— Najwyraźniej jest to jakaś poręcz — odezwał się Toller. — Coś mi się wydaje, że za chwilę poznamy przybyszów z innej gwiazdy.

Twarz Steenameerta skrywała niemal w całości chusta, lecz jego oczy błyszczały ciekawością.

— Mam nadzieję, że nie żywią złych zamiarów wobec intruzów takich jak my. Ktoś, kto jest w stanie umieścić taką fortecę w powietrzu…

Toller pokiwał w zamyśleniu głową i przebiegłszy obiekt wzrokiem ocenił go na przynajmniej pół mili szerokości. Wraz ze Steenameertem przycupnęli na krawędzi płaszczyzny wielkości obszernego placu parad, nad której środkiem górowało przypominające wieżę wybrzuszenie wrzynające się na sto lub więcej stóp w głąb mroźnego powietrza. Przypatrując się mu, Toller pozwolił zmysłom przyjąć inną perspektywę i nagle nie znajdował się już poniżej fantastycznego pejzażu. Nowa pozycja pozwoliła mu spoglądać w poprzek równiny w stronę dziwacznego zamku z wielkim dyskiem Overlandu dokładnie nad głową. Po prawej stronie, w oddali znajdowała się kępka zakrzywionych, stożkowatych prętów przypominających gigantyczne trzciny wyrzeźbione w stali i gdy na nie patrzył, na ich końcach zaczęły migotać zimne zielone ogniki. Przypomniało mu to, że myszkuje wśród zjawisk, które o niebo przekraczają jego zdolności pojmowania.

— Nic nie zdziałamy, tkwiąc tutaj bezczynnie — powiedział raźno, odpędzając od siebie rój niechcianych wątpliwości i onieśmielenie. — Jesteście gotowi, by…

Urwał oniemiały z przerażenia, gdy za jego plecami rozległ się nagły i niespodziewany hałas. Dźwięk ten był jak syczenie i trzeszczenie stapiające się w jedno, jak dziki płomień pochłaniający suche liście i patyki. Toller spróbował się obrócić, lecz strach i brak siły ciążenia udaremniły ten zamiar. Zamachał tylko rozpaczliwie rękami, a kiedy w końcu z pomocą obręczy odzyskał równowagę, było już za późno — pułapka zatrzasnęła się.

Wokół niego i jego towarzysza wyrosła z zapierającą dech w piersi szybkością iskrząca się kula zbudowana z kryształów wielkości pięści. Zamknęła ich w okrągłym więzieniu o średnicy kilku kroków.

Wyłoniła się z większych kryształów lodowego morza, a jej dolna część stapiała się z metalową obudową obcej stacji. Jej lśniąca materia otaczała także część obręczy, do której przywarli dwaj mężczyźni. Toller i Steenameert patrzyli przez chwilę na siebie z twarzami wykrzywionymi przerażeniem, po czym Toller ściągnął jedną z rękawic i dotknął wewnętrznej powierzchni kuli. Była zimna jak lód, lecz nie skropliła się pod wpływem dotyku.

— Szkło! — Wskazał na pistolet zawieszony u boku Stee-nameerta. — Zrób w tym kilka dziur i wkrótce się stąd wydostaniemy.

— Tak, tak… — Steenameert odpiął broń, jednocześnie wyjmując z sakwy kulisty zbiornik ciśnieniowy.

Gdy gorączkowo przykręcał go do spodu pistoletu, nagle cichy głos, spokojny i wszystkowiedzący, całkowicie przekonujący głos, odezwał się w głowie Tollera.

— Odradzam wam użycie broni. Materiał, którym zostaliście otoczeni, ma ochronną odwrotną warstwę energetyczną. Jej podstawowym zadaniem jest niedopuszczenie meteorów do konstrukcji głównej, ale działa skutecznie w przypadku każdego rodzaju pocisków. Jeśli broń wystrzeli, pocisk odbijać się będzie rykoszetem wewnątrz kuli ze stalą prędkością, aż jego energię wchłonie któreś z waszych ciał. Zatem jeśli oddacie strzał, kula nie poniesie szwanku, natomiast jeden z was najprawdopodobniej zginie.

Toller wiedział od razu, choć nie potrafił powiedzieć dlaczego, że obydwaj, on i Steenameert, słyszą te same słowa. Ten głos, który nie był głosem, raczej modulacją ciszy, przemawiał wprost do ich świadomości… umysł przemawiał do umysłu… co oznaczało…

Zerknął w prawo i wzdrygnął się spostrzegłszy, że tuż za ścianą krystalicznej kuli stoi jakaś postać. Szklana powierzchnia kuli przypominała plaster miodu i zniekształcała oraz powielała sylwetkę, jednakże najwyraźniej była to postać rozmiarów dorosłego mężczyzny, ludzka w zarysach, i przytrzymywała się obręczy tak, jak robiłby to każdy człowiek. Toller nie wątpił, że to ona jest źródłem wibrującego mu w głowie głosu, lecz nie mógł zrozumieć, jak przybyszowi udało się przebyć metaliczny płaskowyż tak szybko i niepostrzeżenie.

Odczuwał też obawę. Strach ten nie był podobny do żadnego ze znanych mu dotąd uczuć — kłębiły się w nim ksenofobia, szok i zwykła obawa o swój los, co odebrało mu mowę i zdolność do wykonania choćby najmniejszego ruchu. Widział, że Steenameert także stoi jak słup soli, przerwawszy przykręcanie zbiornika ciśnieniowego do pistoletu. Bezdźwięczna wiadomość nie była tylko stwierdzeniem, przekazaniem czystej wiedzy i obydwaj mężczyźni zrozumieli teraz, że pocisk, który uderzy w ścianę krystalicznej kuli, zostanie odrzucony z siłą o wielkości bezpośrednio zależnej od jego prędkości.

— Nie musicie się obawiać — zapewnił ich niegłos, sprawiając przy tym wrażenie czegoś, co mogłoby ujść za uprzejmość, gdyby nie protekcjonalny i zimny ton.

— Wcale się nie boimy… — Bezsłowne wyzwanie Tollera załamało się w chaosie myśli, kiedy zaczął się zastanawiać, czy jest w stanie nawiązać kontakt z obcą istotą.

— Przemawianie w normalny dla ciebie sposób pomoże ci sformułować myśli tak, że będziemy w stanie rozmawiać — podpowiedział mu obcy. — Lecz nie trać czasu na kłamstwa, puste przechwałki lub groźby. Chciałeś właśnie stanowczo stwierdzić, że się nie boisz, a to zupełnie mija się z prawdą. Musisz teraz skupić myśli i unikać błędu, jakim jest stawianie mi oporu.

Niezachwiana pewność siebie, z jaką przemawiał ten obcy, triumfujący ton osoby przekonanej o własnej wyższości, wywołały u Tollera reakcję odziedziczoną po dziadku, której nie był w stanie kontrolować. Fala niepohamowanego gniewu uderzyła mu do głowy, wytrącając go z paraliżu, który obezwładniał dotąd umysł i ciało.

— To ty jesteś o krok od popełnienia błędu! — wykrzyknął. — Nie znam twoich zamiarów, ale będę ci stawiał opór aż do śmierci. A mam tu na myśli twoją śmierć.

— To bardzo ciekawe. — Myśl obcej istoty zaprawiona była rozbawieniem. — Jeden z żeńskich osobników waszego gatunku zareagował dokładnie w ten sam nierozsądny, wojowniczy sposób, Tollerze Maraąuine, i jestem prawie pewien, że był to ten osobnik, z którym jesteś emocjonalnie związany.

Odpowiedź ta wstrząsnęła Tollerem.

— Uwięziliście nasze kobiety?! — zawył zapominając o swojej sytuacji. — Gdzie one są? Jeśli wyrządziliście im jakąś krzywdę…

— Nie stalą im się żadna krzywda. Po prostu przetransportowałem je w bezpieczne miejsce daleko stąd, co mam zamiar uczynić także z wami. Wstrzyknę teraz uspokajający gaz do wnętrza kuli. Niczego się nie obawiajcie. Gaz ten sprawi, iż zapadniecie w głęboki sen, a kiedy odzyskacie świadomość, będziecie już w przyjemniejszym otoczeniu. I choć zachodzi konieczność, by zatrzymać was tam na czas nieokreślony, nie zabraknie wam niczego.

— Nie jesteśmy zwierzętami, by nas zamykać w klatkach i karmić! — wypalił Toller czując, jak wzbiera w nim gniew. — Udamy się z tobą w miejsce, gdzie uwięziono nasze kobiety, lecz z własnej woli i z otwartymi oczyma. Takie są moje warunki i jeśli na nie przystaniesz, daję ci słowo honoru, że żaden z nas nie wyrządzi ci krzywdy.

— Twoja arogancja jest zdumiewająca i równa jedynie twojej nieświadomości — nadeszła spokojna odpowiedź z nutką rozbawienia. — Istoty na twoim prymitywnym poziomie rozwoju nigdy nie byłyby w stanie mnie zranić. Niemniej jednak uspokoję cię, byś nie sprawiał mi kłopotu podczas transportu.

Postać za kryształową ścianą wykonała nieznaczny ruch, który na lodowej powierzchni odzwierciedliła fala rozmazanych kolorów, po czym dziwnie pociemniał jeden z sześcianów, co wskazywało, że przyłożyła coś do jego zewnętrznej powierzchni. Steenameert dokończył składanie broni, podniósł ją i wycelował w ciemną plamę.

— Samobójstwo, Batenie Steenameert? — Głos, który nie był głosem, miał w sobie coś z obojętnej litości botanika obserwującego, jak drobna muszka zbliża się do pajęczyny. — Zdecydowanie nie.

Steenameert spojrzał na Tollera oczami o niezgłębionym wyrazie spomiędzy chusty i kaptura i opuścił pistolet.

Toller skinął głową z widoczną aprobatą i umyślnie nie zastanawiając się nad swoim zamiarem dobył szabli i jednym sprawnym ruchem wbił ją w kryształową ścianę. Zacisnął rękę wokół obręczy, zmieniając swe ciało w zamknięty układ sił, i zatopił czubek stalowego ostrza w błyszczących sześcianach z mocą, która sprawiła, że szkliste kawałki rozprysnęły się na wszystkie strony.

Kryształowa kula wrzasnęła.

Wrzask był bezdźwięczny, ale poza tym w niczym nie przypominał dokładnie przemyślanego i kontrolowanego sposobu umysłowego komunikowania się używanego przez obcą istotę. Toller dobrze wiedział, choć nie rozumiał w jaki sposób, że wydobywa się on ze ścian krystalicznej kuli i z majaczącego w górze lodowego jeziora, zwielokrotniony jęk agonii, a przypadkowa harmonia zderzała się z dysonansem echa wciąż na nowo, aż wszystko ucichło i dał się słyszeć dziwny, skamlący głos, który nie był głosem…

— Zraniono mnie, Ukochany Stwórco! Nie powiedziałeś mi, że Pierwotni są w stanie uszkodzić moje cialo.

Posłuszny instynktowi wojownika Toller nie pozwolił, by ten niespodziewany głos zastraszył go lub zmniejszył impet jego ataku. Ugodził wroga i był to sygnał, by przeć dalej ze wznowionym impetem. By zabić. Jego szabla zdawała się napotykać dziwaczny opór, jakby przebijała warstwę niewidzialnej gąbki, lecz powtórzone kilkakrotnie cięcia były na tyle silne, by uszkodzić i wyrwać z miejsca szklane kryształy. W nie więcej niż kilka sekund strzaskał kolejne dwa i utworzył nieduży otwór w krystalicznej kuli.

Zmieniwszy taktykę zaczął siec w krawędzie otworu rękojeścią szabli i pomimo niewidzialnego oporu udało mu się wyrwać w całości dwa kryształy i wyrzucić je na zewnątrz w kosmiczną pustkę. W gorączkowym natchnieniu przerzucił szablę do drugiej ręki i jął bić w to samo miejsce odzianą w rękawicę pięścią. Tym razem nie czuł, by jakaś tajemnicza siła hamowała jego ciosy i wkrótce kilka następnych sześciennych kryształów oderwało się od całości znikając mu z oczu i znacznie powiększając dziurę w ścianie kuli.

Ponownie rozległ się nieludzki wrzask. Idąc za przykładem Tollera Steenameert przytrzymał się obręczy i jął zasypywać ciosami nieregularny brzeg otworu powiększając zniszczenie.

W huczącym, rozpalonym umyśle Tollera czas praktycznie zatrzymał się aż do chwili, gdy utorowawszy sobie drogę znalazł się na zewnątrz kryształowego więzienia i z trudem pokonując brak siły ciężkości ruszył za ubraną w srebrny skafander postacią, która rzuciła się do ucieczki. Jego lewa dłoń zacisnęła się na gardle obcej istoty, a szabla niepostrzeżenie pojawiła się w jego dłoni, by pchnąć w bok tamtego.

— Jak to zrobileś? — Słowa obcego zaprawione były odrazą z powodu kontaktu fizycznego, lecz Toller nie czuł już przed nim strachu. — W pełni zharmonizowałeś kontrolę nad swoimi mięśniami — ciągnął głos — bez żadnych wyczuwalnych dla mnie logicznych procesów umysłowych! Jak to się stało?

— Zamilcz — warknął Toller przerzucając nogę przez obręcz, by nie dopuścić, aby on i jego jeniec oddalili się od metalowej obudowy stacji. — Gdzie są kobiety?

— Wszystko, co trzeba ci wiedzieć — odparła obca istota z niewzruszonym spokojem — to to, że znajdują się one w bezpiecznym miejscu.

— Posłuchaj! — Toller chwycił obcego za ramię i przyciągnął do siebie, spoglądając mu w twarz po raz pierwszy. W jednej chwili obrzucił ją badawczym, zaciekawionym spojrzeniem, stwierdzając, że ma zadziwiająco ludzki rozkład rysów. Główne różnice stanowiła szara skóra, oczy bez źrenic, składające się jedynie z białych gałek z czarnymi dziurami i mały zadarty nos bez środkowej przegrody. Toller mógł zajrzeć w głąb jamy nosowej, gdzie pokryte czerwonymi żyłkami pomarańczowe membrany trzepotały tam i z powrotem lub zwierały się w takt oddechów obcej istoty. — Wcale mnie nie słuchałeś. — Powstrzymując się, by nie odepchnąć od siebie tej ohydnej karykatury człowieka, Toller naparł na szablę, wgniatając ją głębiej w błyszczące srebro jej skafandra. — Albo powiesz mi natychmiast wszystko, co powinienem wiedzieć, albo cię zabiję.

Ziemiste usta obcego wykrzywiło coś na kształt uśmiechu.

— Z takiej odległości? Tak blisko? Będąc w fizycznym kontakcie? Żadna istota humanoidalnego gatunku nie mogłaby…

W głowie Tollera zawirowały karmazynowe błyskawice. Jego umysł zawrzał, tonąc w rozmazanych obrazach Van-tary i trupów obcych porywaczy. I szalona wściekłość, odurzająca i odrażająca, haniebna i radosna wściekłość ogarnęła całą jego istotę. Przyciągnął obcego do siebie, wbijając jednocześnie ostrze szabli i tylko przestraszony krzyk Steenameerta przywrócił mu zdrowy rozsądek.

— Zraniłeś mnie! — Na ciche słowa obcego padł cień zaskoczenia i początek przerażającego odkrycia. — Zrobiłbyś to! Byłeś zdecydowany mnie zabić!

— Właśnie to ci cały czas tłumaczę, szarogęby! — zgrzytnął zębami Toller.

— Mam na imię Divivvidiv.

— Przede wszystkim, szarogęby, przypominasz trupa — ciągnął Toller. — I nie miałbym najmniejszych wyrzutów sumienia, gdyby trzeba było pogodzić twój wygląd z rzeczywistością. Powtarzam więc, jeśli nie powiesz mi…

Urwał zbity z tropu, gdy twarz obcego przebiegł nagły skurcz, a kruche ramię, które trzymał w uścisku, poczęło wibrować w harmonii z wewnętrznymi drgawkami. Znaczone czarną obwódką usta wykrzywiały się UNymtMryt nlf, falując to w jedną, to w drugą stronę, jak koritlnwief targany przeciwnymi prądami, i wyrzucały w pnwietrM dryfujące nitki pienistej śliny.

Zamazane echo odebrane przez umysł Tollera powiedziało mu, że jeńcowi nigdy przedtem bezpośrednio nie grożono śmiercią. Z początku Divivvidiviemu wydawało się niemożliwe, by jego życiu mogło coś zagrażać, a teraz doświadczał gwałtownej reakcji emocjonalnej.

Toller mając po raz pierwszy wgląd w całkowicie różną od swojej kulturę, zareagował zwiększeniem nacisku szabli.

— Kobiety, szarogęby… Nasze kobiety! Gdzie one są?

— Zostały przetransportowane na moją ojczystą planetę. — Divivvidiv odzyskiwał powoli równowagę psychiczną, lecz jego słowa nabrzmiały strachem, odrazą i z trudem powstrzymywaną histerią. — Są teraz w bezpiecznym miejscu, miliony mil stąd, w stolicy najbardziej rozwiniętej cywilizacji w tej galaktyce. Zapewniam cię, że nie leży w możliwościach istot Pierwotnych, takich jak ty, zmienić w jakikolwiek sposób okoliczności, zatem jedyną logiczną rzeczą, jaką powinieneś uczynić…

— Twoja logika różni się od mojej — uciął Toller starając się, by zabrzmiało to nieustępliwie, tak by ukryć strach budzący się w jego sercu. — Jeśli kobiety nie powrócą całe i zdrowe, to ja wyślę cię w inny świat. Świat, z którego jeszcze nikt nie powrócił. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno…

Rozdział 10

Pkój był przestronny i niemal pusty, a główny mebel stanowił niebieski sześcian, który mógłby uchodzić za łóżko, gdyby nie brak siatki zabezpieczającej. Pod ścianami ciągnął się pas prostokątnych i okrągłych płyt, które bezustannie zmieniały kolor, jedne powoli, inne raptownie. Podłoga zrobiona była z szarozielonego jednolitego materiału, gęsto usianego niedużymi otworami. Toller zauważył, że jego stopy mocno trzymają się podłoża, a wiec nie trzeba było używać lin zerograwitacyjnych, i szybko się zorientował, że otwory w podłodze stanowią część systemu próżniowego.

Jednak nie zastanawiał się zbytnio nad otoczeniem, gdyż jego uwaga koncentrowała się na Diviwidivim, zdejmującym właśnie skafander. Po srebrzystym kombinezonie biegły szwy, rozstępowały się błyskawicznie, gdy przesuwało się po nich małą przetyczką. W ten sposób Diviwidiv wyłonił się ze skafandra w kilka sekund, ukazując drobne ciało o humanoidalnym kształcie i wymiarach. Przyodzia-ny był w jednoczęściowy strój, na który składała się niezliczona liczba skrawków czarnego sukna, nakładających się na siebie jak ptasie pióra.

Cudzoziemski ubiór, łysa szara czaszka i trupiu Iwuri prawie pozbawiona nosa — wszystko to wzbudziło w Tul-lerze nieodpartą ksenofobię. Wzrosła jeszcze, gdy odkrył, że obcy wydziela zapach. Woń ta nie była sama w sobie nieprzyjemna, raczej słodka i ciężka jak rosół, lecz niepr/y-zwoitość jej źródła czyniła ją obrzydliwą. Spojrzał na Steenameerta i zmarszczył nos. Steenameert, dotąd obserwujący bacznie dziwne pomieszczenie, zrobił podobnie.

— Pewnie zdziwisz się, kiedy ci powiem, że ty także wydzielasz nieprzyjemną woń — zauważył Divivvidiv. — Choć przypuszczam, że twoja jest raczej związana z brakiem higieny i wydałaby się równie przykra członkom twojego własnego gatunku.

Toller uśmiechnął się lodowato.

— Przychodzisz już do siebie po lekkim ataku drgawek, nieprawdaż? Znów ci sztywnieje kark? Przypomnę ci zatem, że nadal mogę w dowolnej chwili odebrać ci życie i jestem zdecydowany to zrobić.

— Jesteś zwykłym krzykaczem, Tołłerze Maraąuine. W głębi serca wątpisz, czy zdolny jesteś odegrać rolę społeczną, jaką sobie narzuciłeś, i starasz się zamaskować ten fakt na najróżniejsze sposoby, a jednym z nich jest wywrzas-kiwanie czczych gróźb.

— Uważaj, co mówisz, szarogęby! — ryknął Toller, zaskoczony łatwością, z jaką to niesamowite stworzenie z odległych rejonów wszechświata przeniknęło najgłębsze zakamarki jego umysłu, a następnie obojętnie wyjawiło tajemnice, do których on bał się przyznać przed samym sobą. Zerknął na Steenameerta, który ponownie zaczął przyglądać się pomieszczeniu, najwyraźniej starając się postępować dyplomatycznie.

— Radzę wam uwolnić się z tych ciężkich, izolowanych skafandrów — odparł Diviwidiv niewzruszony. — Choć wyglądają bardzo prymitywnie, z pewnością są całkiem skuteczne i wkrótce zaczną watn przeszkadzać zważywszy na panującą tu temperaturę.

Toller, który oblewał się potem już od dłuższej chwili, posłał Diviwidiviemu podejrzliwe spojrzenie.

— Jeśli masz nadzieję, że mnie zaskoczysz, kiedy będę zajęty…

— Nawet nie pomyślałem o czymś podobnym. — Diviwidiv stał teraz blisko Tollera, kiwając się lekko na prostych nogach. — Przecież wiesz.

Wielorakie poziomy komunikacji, na które składał się ich kontakt umysłowy, nie pozostawiały wątpliwości, że obcy nie kłamie. Jednak Toller zaczął się zastanawiać, czy to także należy do techniki telepatycznej. Czy supermowa może być narzędziem superkłamstwa, takiego, w które słuchacz wierzy bez zastrzeżeń?

— Trzymaj go na muszce, gdy będę się rozbierał — pouczył Steenameerta. — Jeśli wykona najmniejszy ruch, mrugnie okiem, wpakuj mu kulkę.

— Twoje procesy myślowe są niezwykle skomplikowane jak na istotę Pierwotną.

Diviwidiv zdawał się stopniowo odzyskiwać pewność siebie, a swoje słowa okrasił tonem rozbawienia.

— Cieszę się, że zrozumiałeś wreszcie, że nie masz do czynienia z dzikusami — rzucił Toller, gramoląc się ze skafandra. — Lecz z jakiej racji jesteś taki z siebie zadowolony, szarogęby? Jest jakiś powód?

— Powód jest racjonalny. — Z okolonych ciemną obwódką ust Diviwidiviego wyrwał się niespodziewanie ludzko brzmiący chichot. — Teraz, gdy miałem okazję bliżej przyjrzeć się strukturze waszych umysłów i odkryć, iż jesteście skłonni ulec rozumowi, uświadomiłem sobie, że mogę chronić siebie i swoje interesy jasno określając waszą sytuację. Im więcej informacji wam przekażę, tym stabilniejszy będzie związek między nami. Toteż zaproponowałem, byśmy przenieśli się tutaj, w bardziej sprzyjające otoczenie, by móc kontynuować naszą rozmowę bez niepotrzebnych przeszkód.

— Jeśli o mnie chodzi, to nic nie jest w stanie mi przeszkodzić — rzekł Toller zastanawiając się, czy Diviv-vidiv zdaje sobie sprawę z całej rozciągłości tego kłamstwa. Sam sposób komunikacji wystarczał, by pogrążyć jego umysł w zamęcie, a jeśli brało się pod uwagę niesamowity charakter i wygląd obcego, nie wspominając o dziwacznych okolicznościach ich spotkania, to należało się dziwić, że jego mózg jeszcze w ogóle funkcjonował. Przez cały czas musiał przywoływać myśl o Yantarze. Nic nie miało znaczenia poza odnalezieniem jej, wybawieniem i bezpiecznym powrotem na Overland.

— Nie ma potrzeby, byście celowali do mnie z tej barbarzyńskiej broni — rzekł Divivvidiv, gdy Toller zdjął skafander i wziął pistolet od Steenameerta, by tamten także mógł się rozebrać. — Powiedziałem ci, że rozum weźmie górę nad silą.

— W takim razie nie masz się czym niepokoić — odparł Toller beztrosko. — Jeśli dojdzie do sprzeczki, ty będziesz do mnie strzelał swoimi sylogizmami, ja natomiast będę musiał poprzestać na strzelaniu zwykłymi nabojami.

— Nabierasz pewności siebie.

— A ty, szarogęby, stajesz się meczący. Powiedz mi teraz, jak planujesz odzyskać kobiety, ratując zarazem swoje życie?

Divivvidiv zaczął promieniować odcieniami wskazującymi na rozdrażnienie.

— Chcę ci zadać pytanie, Tollerze Maraąuine. Może ono wydać ci się bez związku z naszą sytuacją, ale jeśli opanujesz na chwilę zniecierpliwienie, z pewnością łatwiej przyjdzie ci coś zrozumieć. Czy to brzmi rozsądnie?

Toller bez przekonania skinął głową, podejrzewając niejasno, że obcy nim manipuluje.

— Świetnie! A więc, z ilu planet składa się wasz system?

— Z trzech — odparł Toller. — Landu, Overlandu i Far-landu. Mój dziadek, ojciec mojego ojca, którego imię mam zaszczyt nosić, zginał na Farlandzie.

— Twoja wiedza astronomiczna jest niepełna. Czy nie zwróciłeś uwagi, że teraz w lokalnym systemie istnieją cztery planety.

— Cztery planety?! — Toller wpatrywał się w Divivvidi-viego marszcząc brwi, przypominając sobie, że ktoś mówił mu niedawno o jakiejś niebieskiej planecie. — Skąd nagle cztery planety? Mówisz tak, jakby za pomocą magii przyłączono do naszego układu nowy świat.

— Dokładnie tak się stało, choć nie miało to nic wspólnego z magią. — Diviwidiv pochylił się do przodu. — Moi współbracia przetransportowali naszą ojczystą planetę, która zwie się Dussarra, przez setki lat świetlnych. Wyrwali ją z dawnej orbity dookoła odległego słońca i umieścili na nowej orbicie wokół waszego. Czy daje ci to jakieś pojęcie o naszej potędze?

— Tak, o potędze twojej wyobraźni — odparł Toller z pogardą w głosie na przekór przerażającej pewności, że obcy przekazuje niepodważalną prawdę. — Nawet gdybyście byli w stanie przenieść całą planetę, w jaki sposób jej mieszkańcy mogli przetrwać zimno i ciemności międzygwiezdnej pustki? Jak długo trwała ta podróż?

— Nie trwała ani sekundy! Podróż międzygwiezdna odbywa się momentalnie. Koncepcja ta o niebo przerasta możliwości waszego pojmowania, oczywiście zupełnie nie z waszej winy, niemniej jednak postaram się przekazać wam analogie, które w pewnej mierze ułatwią wam zrozumienie.

Na ułamek sekundy Diviwidiv zamknął swoje nieludzkie oczy. Toller poczuł, jakby w jego głowie coś się szarpnęło i uczucie to przejęło go niepokojem, a zarazem było dziwnie przyjemne. Z piersi wyrwało mu się westchnienie, gdy jego umysł przeniknął błysk intelektualnej jasności, jak promień światła z latarni morskiej. Przez jedną, przepełnioną złudną nadzieją chwile wydawało mu się, iż jcnl bliski poznania wszystkiego, co każda pełnowartościowa istota powinna wiedzieć. Potem obraz zakołysał się, poczuł usuwać się coraz szybciej i gdy światło zniknęło, pozostało po nim dojmujące poczucie straty. Filozoficzna ciemność, która wtoczyła się na jego miejsce, była jednak mniej przygniatająca, mniej monolityczna niż przedtem. Miejscami świtało. W jednej przelotnej chwili ujrzał próżnię wewnątrz próżni, międzygwiezdną przestrzeń, jak gąbczasta nicość pooraną tunelami i kanałami jeszcze większej nicości; niematerialne autostrady galaktyczne, ich początki były zarazem końcami…

— Wierzę ci, wierzę — wymamrotał. — Lecz to niczego między nami nie zmienia.

— Sprawiasz mi zawód, Tollerze Maraguine. — Diviwidiv stanął na swoim porzuconym skafandrze, przyssanym do podłogi siłą prądów powietrznych, i zbliżył się do Tolle-ra. — Gdzie podziała się twoja ciekawość? Gdzie duch naukowych dociekań? Czy nie pragniesz dowiedzieć się, dlaczego moja rasa zdecydowała się na tak gigantyczne przedsięwzięcie? Myślisz, że to codzienna sprawa, gdy członkowie inteligentnej rasy przenoszą swoją planetę na drugi koniec galaktyki?

— Już ci powiedziałem: nic mnie to nie obchodzi.

— Ależ przeciwnie! To musi obchodzić każdą żywą istotę na wszystkich planetach tego systemu! — Usta Divivvidiego drgnęły konwulsyjnie wykrzywione niewidzialnymi falami emocji. — Widzisz, moja rasa ucieka przed śmiercią. Jesteśmy wygnańcami, uchodzącymi przed najstraszliwszą katastrofą w historii wszechświata. Czy fakt ten nie budzi w tobie ani odrobiny zastanowienia?

Toller spojrzał na Steenameerta, który nie zdjąwszy jeszcze skafandra zamarł w bezruchu i po raz pierwszy od wielu dni troska o Yantarę i jej los odsunęła się na dalszy plan.

— Katastrofa! — zawołał. — Ale przecież gwiazdy oddalone są od siebie o miliardy miliardów mil! Czy mówisz o jakiejś potężnej eksplozji? Nawet jeśli kiedykolwiek się wydarzy, nie potrafię sobie wyobrazić jak.

— Ona się już wydarzyła — przerwał mu Divivvidiv. 1 fakt, że gwiazdy dzielą miliardy mil, nie ma tu znaczenia. Skala eksplozji byla tak niewyobrażalna, że zniszczone zostaną setki galaktyk.

Toller starał się wywołać w umyśle obraz odpowiadający słowom obcego, lecz wyobraźnia odmówiła mu posłuszeństwa.

— Co mogło doprowadzić do tego? A jeśli już się wydarzyła, to co my tu robimy? Skąd możesz o niej wiedzieć?

Divivvidiv stał bardzo blisko i zapach jego spoconego ciała gęstniał w nozdrzach Tollera.

— I znów zrozumienie tego nie leży w twoich możliwościach, lecz…

Promień światła z latarni morskiej był bardziej oślepiający niż poprzednio i Toller skurczył się wewnętrznie chcąc uciec, lecz nie potrafił się osłonić. Odkrył, że objawiona mu wizja kosmosu jako nicości naszpikowanej otworami jeszcze większej nicości była bardzo uproszczona. Kosmos, który teraz postrzegał, zrodził się z eksplozji o niewyobrażalnej sile i w chwilę później został usiany wrzącymi masami zwanymi ropami. Stanowiły stosunkowo stare relikty z okresu historii kosmosu, trwającego nie dłużej niż ludzki oddech i miały średnicę w przybliżeniu jednej milionowej średnicy ludzkiego włosa, a masę tak ogromną, iż jeden ich cal ważył mniej więcej tyle, co średniej wielkości planeta. Ropy wiły się, obracały i oscylowały, a w tych swoich ślepych skrętach ni mniej, ni więcej, tylko decydowały o rozkładzie materii we wszechświecie: układach galaktyk, układach gromad galaktyk, układach rojów gromad galaktyk.

Podczas gdy wszechświatowi przybywało lat i pojawiały się pierwsze zalążki rozumnego życia, liczba ropów malała. Marnotrawiły niesamowite pokłady energii na oszalałe pląsy i zawijasy, na wysyłanie fal grawitacyjnych, stając się coraz większą rzadkością w kosmosie. Gdy tak samobójczo kończyły swe istnienie, wszechświat stawał się coraz bardziej stabilny i bezpieczny dla tak delikatnych organizmów biologicznych jak istoty ludzkie. Lecz proces ten nie był jednorodny. W niektórych nienormalnie zapchanych ropami regionach nieuniknione były interakcje i zderzenia o konsekwencjach niemożliwych do opisania w żadnym systemie matematycznym.

W pewnym miejscu nie mniej niż dwanaście ropów zderzyło się i wyzwoliło całą wspólną energię w potężnej eksplozji, która miała unicestwić może setki galaktyk i wybić głębokie piętno na tysiącu innych. Żadna żywa istota nie była w stanie ujrzeć tej eksplozji, gdyż czoło fali uderzeniowej poruszało się z prędkością niemal równą prędkości światła. Jednak na podstawie danych uzyskanych za pomocą kosmicznych sond rozumnym istotom udało się odkryć, że miała ona miejsce. A kiedy dokonano tego odkrycia, pozostała tylko jedna rzecz do zrobienia.

Uciekać.

Uciekać daleko i szybko…

Toller gwałtownie zamrugał oczami, gdyż zdawało mu się, iż jego wizję przebiegła jakby wodna fala, lecz niemal od razu zorientował się, że jest to efekt iluzoryczny i subiektywny. Jego wewnętrzny model wszechświata rozpadł się w drobny mak i powstał na nowo w drastycznie odmiennej formie, jednak teraz i Toller był inny. Krótkie spojrzenie na bladą twarz i tępy wzrok Steenameerta upewniły go, że on także doświadczył podobnej metamorfozy.

Głos z odległej przeszłości Tollera wyszeptał ostrzeżenie: Stałeś się bezbronny! Gdyby szarogęby miał taki zamiar, mógłby cię zniszczyć w jednej chwili.

W odpowiedzi na tę przestrogę Toller obudził czujność. Skupił wzrok na twarzy obcej istoty, lecz nie znalazł w niej nic prócz wyrazu rosnącego odprężenia i satysfakcji. Nie wyczuwał z jego strony żadnej groźby, ale właśnie ten fakt mógł być sam w sobie swoistym rodzajem zagrożenia. Znajdowali się w twierdzy Diviwidiviego i nie mieli pojęcia, jakich sił magicznych może on użyć, by doprowadzić swe zamiary do skutku jednym kiwnięciem palca.

Usiłując oswoić się ze wszystkim, czego się dotąd nauczył, Toller potrząsnął głową, jakby przychodził do siebie po mocnym uderzeniu. Jego umysł tonął w falach czystej wiedzy, zanurzając się w niej do tego stopnia, że normalne procesy myślowe zostały wstrzymane, lecz nawet w tym stanie Toller zachował świadomość, że jedno ważne pytanie pozostało bez odpowiedzi. Lecz co to było za pytanie? Powiedziano mu zbyt wiele w zbyt krótkim czasie, a jednak dręczyło go przekonanie, że powiedziano mu zbyt mało. I przez cały ten czas ta ohydna obca istota w zwiewnych czarnych łachmanach sprawiała wrażenie coraz bardziej zadowolonej z obrotu spraw.

— Z jakiegoż to powodu wygładzasz na tak zadowolonego z siebie, szarogeby? — mruknął Toller. — W końcu między nami nic się nie zmieniło.

— Ależ zmieniło się — zapewnił go Divivvidiv, zaprawiając znowu swe słowa lekkim rozbawieniem. — Nie jesteście odporni na racjonalne rozumowanie i dlatego w tym przypadku logika działa na moją korzyść, a na waszą szkodę. Wciąż nie przyznając się do tego przed sobą zaczynacie uświadamiać sobie bezsensowność stawania w szranki z przedstawicielami najpotężniejszej cywilizacji w waszej galaktyce.

— Nie pozwolę, by…

— A teraz, ponieważ posunęliśmy się już tak daleko ciągnął Diviwidiv bezlitośnie — dokończę tę budowlę logiki, która dla mnie jest warownią nie do zdobycia przet was. Właśnie miałeś zamiar spytać, dlaczego wasza para dwóch nic nie znaczących światów została wplątana w ucig” czkę Dussarrańczyków przed unicestwieniem… Odpowiedzią jest fakt, że bliźniacze planety połączone wspólną atmosferą stanowią niesłychaną rzadkość. Dussarrańskim astronomom znane są tylko trzy podobne przypadki w tej galaktyce. Każdy z nich jest jednak zbyt odległy i gorzej dopasowany niż Land i O\erland. Jak już wiecie, jesteśmy w stanie momentalnie przenosić naszą ojczystą planetę od gwiazdy do gwiazdy, lecz ograniczenia energetyczne powstrzymują nas od skoków większych niż kilka lat świetlnych za jednym zamachem. Oznacza to, że śmiertelny front, który wkrótce pochłonie i ten region galaktyki, będzie zawsze deptał nam po piętach, chyba… chyba że, Tollerze Maraąuine, znaleźlibyśmy sposób, by przeskoczyć do innej galaktyki.

Toller usłyszał swój własny oddech, regularny i bezosobowy, jak szum fal na odległej plaży.

— Zaprojektowaliśmy maszynę, która umożliwiłaby nam przeniesienie ojczystej planety na wymaganą odległość, lecz do jej skonstruowania potrzebne były specyficzne warunki fizyczne. Oczywiście wymagany jest brak siły ciążenia, by maszyna nie uległa zniszczeniu pod wpływem własnego ciężaru. Ten czynnik nie nastręczał nam żadnych problemów. Jednakże potrzebny jest także nieograniczony dopływ tlenu i helu, by maszyna mogła się swobodnie rozrastać. I to jest właśnie powód, dla którego zdecydowaliśmy się umieścić Xa w barycentrum waszych dwóch planet. Do całej wiedzy, jaką wpoiłem w twój umysł, Tollerze Maraquine, muszę dodać, że Xa jest już prawie ukończony. Zostanie uruchomiony w przybliżeniu za sześć dni Ucząc od dzisiaj i kiedy to się stanie, planeta Dussarra zwyczajnie zniknie wam z oczu. W jednej chwili zostanie przeniesiona do innej galaktyki, odległej od tego miejsca o dziewięć milionów lat świetlnych. Przyjmij do wiadomości to, co ci mówię, Tollerze Maraąułne, dla spokoju ducha. Nic nie możesz zrobić, by odzyskać wasze kobiety. Siły tysięcy cywilizacji podobnych wam nic by nie wskórały w tej sytuacji. Nalegam, byś przyjął to, co mówię i powrócił spokojnie na swoją planetę, wolny od wyrzutów sumienia, świadomy, że uczyniłeś wszystko, co było możliwe.

Toller wpatrywał się w błyszczące pośród czerni oczy obcej istoty, wprawiony w trans, trwając w jedności z sobą i z kimś innym, z postacią heroicznego bohatera z zamierzchłych czasów, którego przykład i radę, choć odbite w zwierciadle własnej osobowości, cenił ponad wszystko.

„Co uczyniłby prawdziwy Toller?” pytał sam siebie, bezgłośnie poruszając ustami. Pozostał w bezruchu kilka sekund, na wpół poddając się umizgom logiki obcego, po czyni wzdrygnął się szeroko otwierając oczy, jak człowiek wymykający się stalowym szczękom pułapki.

— Weź ode mnie ten pistolet — rzekł do Steenameerta. — A podaj mi moją szablę.

— Znów cię zgubiłem. — Diviwidiv odskoczył pospiesznie. — Podejmujesz decyzje nie myśląc. Co masz zamiar uczynić?

Toller wziął szablę od Steenameerta i zwierając palce na znajomym rzeźbieniu rękojeści przyłożył ostrze do gardła obcego. Przed oczami migotały mu karmazynowe ogniki.

— Co mam zamiar uczynić, szarogęby? — wycharczał. — Otóż mam zamiar odłączyć twoją głowę od reszty ciała, jeśli nie przestaniesz opowiadać mi tego, co ty chcesz, bym usłyszał, a nie zaczniesz mówić tego, co ja pragnę wiedzieć. Czy twój cudowny umysł przyjął to do wiadomości? Mów natychmiast, jak mogę uratować nasze kobiety! — Stalowe ostrze poczęło wrzynać się w gardło Divivvidiviego.

Czarne usta obcego wykrzywiły się, a jego ciało drgało konwulsyjnie, lecz tym razem groźba natychmiastowej śmierci nie zburzyła całkowicie jego samokontroli.

— Powiedziałem ci wszystko, co było do powiedzenia. Musisz zrozumieć swoją sytuację! Nie możesz nic zrobić.

— Mogę cię zabić.

— Tak, lecz co ci z tego przyjdzie? Nic! Nic.

— Mogę… — Toller nie pozwolił sobie przerwać. — Powiedziałeś, że przetransportowano kobiety na twoją planetę, w jednej chwili, za pomocą jakiegoś urządzenia…

— Tak.

— W takim razie podążymy ich śladem tym samym środkiem transportu — wypalił Toller zaszokowany własnymi słowami.

Drżenie ciała Diviwidiviego osłabło.

— Czy twoja tępota nie ma granic, Tollerze Maraąuine? Żądasz, by przetransportowano cię w samo serce dussa-rrańskiej metropolii, której liczba ludności sięga trzydziestu milionów? Czego ty i twój towarzysz możecie tam dokonać?

— Wezmę ciebie jako zakładnika i przehandluję twoje żałosne życie. Ciało Diviwidiviego przestało się trząść.

— To wprost niewiarygodne, lecz istnieje szansa, choć j nieskończenie mała, że w swojej ślepocie i prymitywnym j uporze odniesiesz zwycięstwo tam, gdzie przewyższające cię f intelektualnie istoty byłyby skazane na porażkę. Co za l intrygująca teza! Mogłaby z powodzeniem posłużyć jako \ jeden z tematów do dyskusji na następnym posiedzeniu.

— Dość! — Wciąż trzymając ramię obcego w uścisku swojej lewej ręki, Toller opuścił nieznacznie ostrze szabli. — | Zrobisz, jak ci rozkazuję? Zawieziesz nas na Dussarrę?

— Nie mam innego wyboru. Wyruszymy natychmiast.

— No, to mi się zaczyna podobać. — Toller zwolnił uścisk na ramieniu Diviwidiviego, potem zacisnął palce ponownie z taką siłą, że obcy aż skrzywił się z bólu. — A może nie powinno mi się podobać?

— Nie rozumiem cię! Co się stało?

— Przestałeś się trząść, szarogęby. Przestałeś się bać.

— Ależ to naturalna reakcja na twoją nową propozycję.

— Tak? Nie ufam ci, szarogęby. — Toller posłał mu lodowaty uśmiech. — W taki właśnie sposób my, Pierwotni, prowadzimy negocjacje z wrogiem. W dużej mierze polegamy na naszych zwierzęcych instynktach, którymi gardzą takie przemądrzałe istoty jak ty. Coś mi mówi, że bardzo byś pragnął, abyśmy przenieśli się na Dussarrę za pomocą twojego magicznego urządzenia. Podejrzewam, że gdybyśmy tak zrobili, zostalibyśmy natychmiast zniszczeni lub pozbawieni świadomości, albo obezwładnieni w jakiś inny sposób, i zdani na waszą łaskę.

— Nie ma sensu wdawanie się w polemikę z twoimi nieokiełznanymi i aroganckimi urojeniami. — W słowach Diviv-vidiviego dała się słyszeć wyzywająca nutka. — Czy możesz mnie zatem powiadomić o swoich najnowszych propozycjach wysuniętych pod egidą twoich jakże cennych prymitywnych instynktów?

— Naturalnie! — Toller pomyślał o swoim dziadku i na jego ustach wykwitł słaby uśmieszek. — Zabieram cię na Dussarrę jako zakładnika, tak jak to postanowiłem, lecz podróż odbędzie się bez geometrycznych sztuczek. Niedaleko czekają dwa kolcorroniańskie statki kosmiczne, zbudowane z dobrego drewna i zaopatrzone w prowiant. Jeden z nich zawiezie nas na Dussarrę.

Rozdział 11

Słowa Pierwotnego, gdy już wynurzyły się z kłębów bezkształtnych plam reakcji emocjonalnych, były tak nieoczekiwane, tak śmieszne w swojej treści, że z początku Diviwidiv poczuł zaledwie cień wstrząsu czy niepokoju. Odkrycie, że Pierwotni zdolni są działać w skoordynowany i celowy sposób, podczas gdy ich system nerwowy nie emituje żadnych sensownych sygnałów, wytrąciło go nieco z równowagi, lecz szybko złożył to na karb przejściowego stanu wywołanego gniewem lub lękiem. Z pewnością wyższy Pierwotny zapomni ten przypadkowy szereg słów, jedynie pozornie przypominający logiczne zdanie, gdy tylko umilknie burza w jego umyśle.

— Co o tym sądzisz? — spytał Pierwotny, a jego obrzydliwie różowe usta o grubych wargach rozszerzyły się. Diviwidiv przyglądał mu się przez chwilę i poczuł, że zaczyna ogarniać go przerażenie, kiedy rozszyfrował z wol-j na powracające procesy umysłowe obcego. Pierwotny usły-) szał swoje słowa tak, jakby wymówiła je obca istota., Podobnie jak Divivvidiv, był zaskoczony ich treścią, lecz, teraz jego mózg wtaczał się na powrót na tory czegoś, co mogło uchodzić za racjonalne rozumowanie, a on sam zaczynał przyjmować na siebie odpowiedzialność za swoje słowa oraz za ich niedorzeczną treść.

— Ten pomysł jest szalony — odparł Diviwidiv. — Nie musisz wprowadzać go w czyn tylko dlatego, że zwerbalizowałeś go w momencie dużego napięcia emocjonalnego. Bądź rozsądny, Tollerze Maraąuine, chroń dzisiejszego siebie przed sobą z zamierzchłych czasów.

Diviwidiv wtłoczył treść swoich słów w umysł Pierwotnego, pewien, iż ten olbrzym o odpychającym zapachu zmieni zdanie. Ku przerażeniu Divivvidiva, Pierwotny zareagował mieszaniną pogardy, zadowolenia, dumy i najzwyklejszego, ślepego uporu.

— Nie upadaj na duchu, szarogeby! — ryknął. — Powinieneś okazać mi wdzięczność. Wystawiłeś moją cierpliwość na ciężką próbę, chełpiąc się kosmicznymi wojażami swojego gatunku, jeśli tak można określić te wasze geometryczne sztuczki, lecz teraz zapoznam cię z realiami podróży w otchłaniach. Mój dziadek ze strony ojca, którego imię mam zaszczyt nosić, był pierwszym człowiekiem, który odważył się przelecieć jednym z naszych statków kosmicznych na inną planetę i czuję się wyróżniony faktem, że przeznaczenie powołało mnie, bym wskrzesił jego czyny. Wkładaj z powrotem te srebrzyste fatałaszki, szarogeby. Mamy przed sobą długą drogę.

— Ależ to jest samobójstwo! Szaleństwo! — Diviwidiv poczuł, jak dygocze na myśl, że miałby narażać życie w jednej z tych barbarzyńskich drewnianych skorup, którym przyjrzał się przelotnie w początkowej fazie rozwoju Xa. Zachował te kruche wytwory Pierwotnych na wypadek, gdyby Dyrektor zainteresował się ich pochodzeniem. Dlaczego nie był na tyle przewidujący, by je zniszczyć? I dlaczego konstruktorzy stacji, ci autokraci z najwyższych pięter Pałacu Liczb, nie wzięli pod uwagę możliwości pojawienia się intruzów?

— Samobójstwo, mówisz? Lepsze to, niż pozwolić ci teleportować nas w sam środek jednego z waszych miast. — Wyższy Pierwotny rozluźnił nieco uścisk na ramieniu Di-viwidiviego, zmniejszając ból.

Olbrzym z każdą chwilą stawał się coraz bardziej pewny siebie, lecz Divivvidiv uświadomił sobie rosnący niepokój w umyśle jego towarzysza. Nie potrafił dokładniej zanalizować tego stanu, gdyż zbyt dużą część jego umysłu pochłaniały obecne kłopoty, lecz miał nadzieję, że Ste-enameert wytoczy jakiś rozsądny argument przeciwko podróży w jednym z tych drewnianych statków kosmicznych. Na niższym poziomie mózgu Divivvidiv słyszał nawoływania Xa, rozpraszający odgłos, który potęgował i tak już niebezpiecznie wysoki poziom stresu.

— Nie macie żadnych przyrządów astronawigacyjnych, zatem planowana przez was podróż jest niewykonalna. — Divivvidiemu nasunęła się nowa myśl. — Wiem, że faktycznie wierzysz w to, iż twój dziadek przeleciał jednym z waszych statków na inną planetę, ale bez wiedzy o dokładnej szybkości i…

— Pomagały mu w tym najróżniejsze obliczenia. — Olbrzym mocniej naparł na szablę, broń, rekompensującą mu widocznie niedostatki umysłu. — A mnie będziesz ty pomagał. Cóż to dla ciebie, szarogęby! Już od dawna rozwodzisz się nad swoją niezmierzoną wiedzą z najróżniejszych dziedzin nauki.

— Nadal utrzymuję, że ryzyko jest niewyobrażalne. Wasz tak zwany statek kosmiczny może rozpaść się powyżej… — Divivvidiv nie dokończył myśli, gdyż drugi barbarzyńca nagle dał upust swoim obawom.

— Czy mogę coś powiedzieć, panie kapitanie? — Jego zaniepokojone spojrzenie skierowane było wprost w twarz olbrzyma. — Tylko jedno słowo.

— O co chodzi, Baten?

Uzyskawszy dostęp do myśli Steenameerta Diviwidiv rozczarował się odkrywając, że jego obawy związane są bardziej z przedstawioną mu kosmologiczną wizją niż z praktyczną stroną najbliższej przyszłości. Niemniej jednak jego interwencja oderwała większość umysłowej energii olbrzyma od Diviwidiviego, co dało rnu wreszcie sposobność, by zorientować się we własnej sytuacji.

— Co się dzieje, Ukochany Stwórco? — Xa natychmiast znalazł drogę do umysłu Diviwidiviego. — Usunąłem uszkodzenie w moim ciele, ale wciąż odczuwam niejaki ból. Żałuję, że nie wyposażono mnie w organy zmysłu umożliwiające mi widzenie i słyszenie wewnątrz stacji. Czy Pierwotni są z tobą?

— To nie twoja sprawa.

— Ale ktoś mówił o ropach, Ukochany Stwórco! Czy to ty? Czy jesteś zdolny do wymawiania słów, które nie mają odpowiedników w rzeczywistości?

— Żadna etyczna istota nie jest do tego zdolna — odparł Divivvidiv poirytowany. — A teraz siedź cicho.

~ Czy jesteś etyczną istotą, Ukochany Stwórco?

— Mówię ci: siedź cicho! — Diviwidiv zamknął wszystkie połączenia niskomózgowe, by zakończyć dociekania Xa.

— Ten strach na wróble opowiedział nam o potężnej eksplozji, panie kapitanie — rzekł Steenameert do olbrzyma. — Musimy dobrze rozważyć to, co powiedział. Całe galaktyki ulegną unicestwieniu! Według niego Land i Over-land wkrótce zostaną zniszczone w mgnieniu oka.

— Baten, dlaczego zawracasz mi teraz głowę całą tą gadaniną o galaktykach i eksplozjach?

Odpychająca twarz niższego Pierwotnego ożywiła się.

— On mówił, że to nastąpi niedługo, panie kapitanie.

— Niedługo? Jak długo jest niedługo?

— Właśnie tego powinniśmy się dowiedzieć.

— Ukochany Stwórco! — Diviwidiv osłupiał stwierdziwszy, że najwyraźniej bez żadnego wysiłku głos Xa ponownie wdarł się do jego umysłu. — Czy powiedziałeś Pierwotnym, że mam zostać zabity już za sześć dni?

Sposób sformułowania pytania nasunął Diviwidiviemu podejrzenie, że ciężki pancerz stacji musi być gdzieś nieszczelny, co umożliwia Xa przechwytywanie szmerów myślowych interakcji, które nie są przeznaczone dla niego. Choć kiedy indziej takie odkrycie byłoby pożyteczne, w tym momencie spotęgowało tylko u Diviwidiviego uczucie gniewu i zaniepokojenia.

— Rozkazuję ci! — Przesłał te słowa do Xa, zbierając wszystkie siły. — Powróć do stanu wewnętrznej ciszy i czekaj, aż cię wezwę.

— …pytam cię, szarogęby! — krzyczał olbrzym. — Ile czasu minie, nim naszą ojczystą planetę pochłonie siła eksplozji, o której mówiłeś?

— Nie potrafię podać dokładnej liczby, ale będzie to za około dwieście waszych lat.

— Dwieście lat. — Olbrzym zerknął na swego towarzysza. — To bardzo krótko jak na życie planety, lecz dla mnie w tym momencie wydaje się to wiecznością. Mamy wiele do zrobienia, Baten, i musimy działać szybko.

— Szybciej, niż myślisz — dodał Diviwidiv, otaczając tę myśl obronnym murem wyższego poziomu mózgu, tak żeby nawet Xa nie mógł domyślić się, co dzieje się w jego umyśle. Poczucie winy, które trapiło go uprzednio, kiedy przypominał mu się los, jaki jego rasa zgotowała mieszkańcom bliźniaczych planet, i tak teraz zniknęło. Świeże w jego pamięci uczucie pogardy, odrazy i strachu, jakie wywołał w nim olbrzymi Pierwotny, miało w tym swoją zasługę.

„Nie dalej niż za dziesięć dni, Tollerze Maraąuine” pomyślał „twój nic nie znaczący ojczysty świat przestanie istnieć”.

Rozdział 12

Kiedy Cassyll Maraąuine wyszedł z pałacu, był cały _A mokry od potu. Nie zważając, iż nie licuje to z powagą jego stanowiska, błyskawicznie ściągnął z siebie oficjalny żupan i rozpiął bluzę pod szyją, chłodząc rozgrzane ciało. Szukając wzrokiem Bartana Drumme’a oddychał głęboko orzeźwiającym porannym powietrzem.

— Wyglądasz jak gotowany homar — zauważył jowialnie Bartan, wyłaniając się zza podstawy posągu króla Chak-kella, który dominował nad dziedzińcem tak, jak w swoim czasie Chakkell dominował nad całą planetą.

— Tam w środku jest jak w piekarniku. — Cassyll otarł chusteczką pot z czoła. — Daseene zabija się żyjąc w takich warunkach, lecz kiedy próbuję jej poradzić, by przewietrzyła…

— Co za sens być władcą, jeśli nie można podporządkować śmierci królewskim edyktom.

— To nie jest odpowiedni temat do żartów — odparł Cassyll. — Obawiam się, że Daseene nie pozostało już wiele czasu, a ta zadziwiająca sprawa bariery lodowej oraz jej obawa o los księżnej Yantary mogą tylko wszystko pogorszyć.

— A ty niepokoisz się o bezpieczeństwo Tollera. Czy istnieje waga, na której można porównać takie uczucia?

— Toller umie zatroszczyć się o siebie. Bartan pokiwał głową.

— Tak, lecz nie jest swoim dziadkiem.

— Co to znaczy?! — krzyknął Cassyll, nie ukrywając rozdrażnienia. — Jak bardzo zwichnięte musiałoby być moje drzewo genealogiczne, gdyby mój ojciec i mój syn byli jedną osobą.

— Wybacz, przyjacielu. Kocham młodego Tollera niemal tak gorąco jak… — Bartan podniósł ramiona aż do poziomu uszu, co oznaczało, że zgadza się, by zmienili temat rozmowy. — Usiądźmy na jakiejś wygodnej ławce.

— Z pewnością będzie milej widziana niż niewygodna ławka.

Trącając się łokciami, by pokazać, że ich przyjaźń nie ucierpiała ani trochę, obydwaj mężczyźni skierowali się w stronę rzeki Lain. Dotarłszy do niej w pobliżu Mostu Lorda Glo skierowali się na wschód, wzdłuż nadbrzeża, aż usiedli na jakiejś marmurowej ławce. Powietrze było czyste, balsamiczne, przesycone tą specyficzną poranną ciszą dla uprzywilejowanych, która charakteryzuje administracyjne tereny w miastach. Ogromne chmury ptert, błyszcząc jak szklane bańki, podążały z biegiem rzeki, przemykając i tańcząc kilka stóp nad lekko pomarszczoną powierzchnią wody.

Bartan odczekał chwilę, po czym rzekł:

— Jaki jest werdykt?

— Chce wysłać flotę.

— Czy powiedziałeś jej, że nie rozporządzamy żadnymi Statkami?

— Tak, lecz odparła, żebym nie zawracał jej głowy drobiazgami. — Cassyll wybuchnął wymuszonym śmiechem. — Drobiazgami.

— Co masz zamiar zrobić?

— Obiecałem, że dowiem się, ile dokładnie statków możemy wystawić demontując inne, jeśli zajdzie taka potrzeba, i że jej o tym zakomunikuję. Wiele części silników trzeba będzie naprawić lub wymienić, a poza tym brakuje płótna na balony. Może minąć i dwadzieścia dni, nim będzie mógł wystartować pierwszy statek… — Cassyll umilkł, obracając złoty pierścień, który nosił na szóstym palcu lewej ręki.

— A ty miałeś nadzieję, że Toller powróci na długo przedtem — dokończył Bartan ze współczuciem. — Prawdopodobnie powróci… Z tą księżną wiszącą mu u szyi. Nie tak łatwo odciągnąć go z raz obranego kursu.

— Doskonale powiedziane. Zrobiłem dziś rano nowe pomiary i wygląda na to, że bariera ma już niemal sto mil średnicy. A to oznacza, że żaden statek nie mógłby jej wyminąć.

— A widzisz? — powiedział Bartan z nutką wesołości w głosie. — Toller musi wkrótce powrócić.

— Jesteś dobrym przyjacielem, Bartanie — odparł Cassyll próbując się uśmiechnąć. — Kocham cię, ale kochałbym cię jeszcze bardziej, gdybyś umiał mi powiedzieć, dlaczego ta niebieska planeta pojawiła się w naszym układzie i sprawiła, że krystaliczny mur wyrósł pomiędzy nami a odziedziczoną przez nas po przodkach planetą.

— Sądzisz, że te dwie rzeczy są w jakiś sposób powiązane?

— Jestem tego pewien. — Cassyll spojrzał w niebo na enigmatyczny dysk białego światła unoszący się w zenicie. — Tak jak jestem pewien, że żadna z nich nie wróży nam nic dobrego.

Rozdział 13

W nadchodzących godzinach mój umysł będzie absorbowało wiele spraw — rzekł Tol-ler do Diviwidiviego, opuszczając należący już do rytuału przytyk do koloru jego twarzy, na znak, że mówi z całkowitym spokojem, przedstawiając suche fakty. — Toteż korzystając z sytuacji chciałbym jasno określić twoją sytuację. Twoim obowiązkiem jest zachować własne życie, a najłatwiej będzie ci to osiągnąć, jeśli udzielisz mi wszelkiej pomocy w naszym przedsięwzięciu. Jeśli odkryję, że mnie okłamujesz, dajesz mi wykrętne odpowiedzi lub pozwolisz, bym popadł w tarapaty, o których mogłeś mnie zawczasu ostrzec — zabiję cię. Twoja egzekucja może nie być natychmiastowa, ponieważ jesteś mi potrzebny. Ale jeśli stwierdzę, że działałeś na moją szkodę w jeden z wymienionych sposobów, i sprowadzi to na nas groźbę bezpośredniego ataku, zginiesz. Dobrze wiesz, że nie waham się w takich sprawach. W każdej chwili będę gotów ściąć ci głowę i jeśli dasz mi ku temu jakiś powód, nawet tak błahy jak kichnięcie, przyśpieszysz tylko swój zgon. Zdaję sobie sprawę, jak nikłe są moje szansę przeżycia, praktycznie moje życie już się skończyło, więc nie łudź się, iż będziesz w stanie wybłagać litość w jakichkolwiek okolicznościach. Jeśli chcesz zachować swoje życie, musisz stać się bezwzględnie posłusznym narzędziem mojej woli. Czy wyraziłem się jasno?

— Bardzo jasno — odparł Diviwidiv. — Twoja skłonność do stawiania spraw na ostrzu noża nie wykazuje tendencji do zaniku.

Toller zmierzył obcego marszcząc brwi i zastanawiając się, czy taka tchórzliwa istota byłaby zdolna do bezczelności w bardzo niebezpiecznej dla siebie sytuacji. Skończył zawiązywanie rzemyków przy skafandrze, po czym odebrał pistolet od Steenameerta, by ten mógł uczynić to samo. Divivvidiv wsunął się już w swój srebrzysty strój, który sprawiał, że jego wygląd był bardziej do przyjęcia dla ludzkich oczu, zatem bez przeszkód mogli wyruszyć w podróż na jego ojczystą planetę. Toller starał się nie myśleć o tym, co ich czeka. Przyszłość, jaką sobie zgotował, najeżona była nieprzewidzianymi niebezpieczeństwami, ale nie próbował ich sobie wyobrażać, żeby nie ogarnęły go wątpliwości, mogące osłabić jego władzę nad Diviwidivim.

— Jeszcze jedno pytanie, nim wyruszymy, i będziesz miał czas przetrawić ostrzeżenia, jakich ci udzieliłem — rzekł do obcego ogarniając wzrokiem niegościnny pokój. — Czy sam fakt, że opuścisz to miejsce, zaalarmuje lub w jakikolwiek inny sposób da przewagę naszym przeciwnikom?

— Jest to mało prawdopodobne — odparł obcy. — Cała stacja działa automatycznie. Mało prawdopodobne, by na tym etapie ktoś z Dussarry próbował porozumieć się ze mną osobiście.

— Mało prawdopodobne? Czy tylko takiego zapewnienia możesz nam udzielić?

— Kazałeś, bym mówił prawdę.

— Bardzo dobrze. — Toller skinął na Steenameerta i cała trójka skierowała się do drzwi, za którymi znajdowała się komora ciśnień. Obcy poruszał się pewnie, swobodnie przesuwając stopy po perforowanej podłodze, podczas gdy Toller i Steenameert dokonywali karkołomnych ewolucji przechylając się na boki, jakby balansowali na cienkich linach. Kiedy dotarli do wejścia do komory, Diviwidiv odpiął ze ściany szare metaliczne pudełko i jął przyczepiać je sobie do pasa za pomocą błyszczących klamer.

— Zostaw to — rozkazał Toller.

— Ależ widziałeś to już przecież. — Divivvidiv rozłożył ręce w dziwacznie ludzkim geście. — To tylko mój transporter.

— Urządzenie, które pozwala ci mknąć z szybkością strzały. Zdaje się, że pamiętam, jak przybliżyłeś się do nas z niewyobrażalną prędkością, kiedy Baten i ja siedzieliśmy uwięzieni w tej szklanej klatce. — Toller dźgnął pudełko szablą i odsunął od obcego. — Nie ma sensu, żebyś się obciążał pokusą ucieczki, zwłaszcza że zamierzam eskortować cię do mojego statku w królewskim stylu.

Toller odpiął od pasa zwój cienkiej liny, przeciągnął jej wolny koniec wokół ciała Diviwidiviego i zawiązał mocny supeł. Wciągnął Divivvidiviego do komory ciśnień i dał mu znak, by wystukał kod na tablicy rozdzielczej, wyglądającej jak opakowanie niebieskich tabletek na jednolitej szarej ścianie. Wewnętrzny właz zasunął się cicho, niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, i w kilka sekund później otworzyły się zewnętrzne drzwi, ukazując szarometaliczny płaskowyż i iskrzące się za nim kryształowe morze. Do środka wtargnęło lodowate powietrze. Zadowolony, że nie będzie już oglądał przytłaczającej architektury wnętrza stacji, Toller owinął twarz chustą i ruszył w znajomy krajobraz strefy nieważkości.

Słońce przybliżyło się do Overlandu, przecinając poziom podstawowy i wschodząc nad sztucznym horyzontem nakreślonym przez ogromny dysk, o którym Toller wiedział teraz, że jest jakąś niepojętą maszyną. Promienie słoneczne, pod niedużym kątem uderzające w miliardy kryształów, utworzyły barykady pryzmatycznego ognia i kłuły w oczy. Blask był tak oślepiający, iż nawet Overland, ta jaśniejąca półkula majacząca dokładnie nad ich głowami, wydawał się w porównaniu widmowo blady.

Toller wydał trochę liny, włączył swój silnik i pomknął ku Stacjom Obrony Wewnętrznej, wlokąc Diviwidiviego, który haniebnie koziołkował za nim. Cała trójka wyfrunęła poza obręb obcej stacji, a otaczająca ich pustka łapczywie chłonęła odgłosy silników. Toller leciał w milczeniu zaabsorbowany przypominaniem sobie kolejnych etapów wyprowadzania statku kosmicznego z powietrznego pomostu. Podczas dwóch obowiązkowych kursów zdawało mu się, że wszystko jest proste i oczywiste, lecz odbyły się one dawno temu i teraz cała operacja wyglądała na niesamowicie złożoną.

Na koniec w jaskrawej łunie przed nimi ukazała się grupa drewnianych cylindrów, jak gromadka żółtych, pomarańczowych i brązowych plamek, które przywdziały swoje prawdziwe barwy dopiero, gdy Toller zatoczył szeroki łuk, zostawiając słońce za plecami. Tuż obok kołysał się statek podniebny. Balon tracił kształt, gdyż znajdujący się wewnątrz gaz wytracał ciepło. Na powierzchni planety ciężar opadającej powłoki wyrzuciłby gaz na zewnątrz, lecz przy braku grawitacji balon jedynie zmarszczył się, jak skóra jakiegoś dogorywającego stworzenia głębinowego.

Toller wyłączył silnik i zahamował skracając linę, by przyciągnąć do siebie milczącego jeńca. Steenameert z wprawą zatrzymał się w pobliżu, dryfując kilka jardów nad fantastycznym skupiskiem ogromnych kryształów. Dwie mile dalej na płonącym morzu wznosiła się obca stacj a, jak zamek majaczący na tle najciemniejszej części nieba, gdzie rzadkie meteory przemykały ukradkiem w niepamięć.

— Rzadki widok, Batenie — rzekł Toller. — Niewielu może pochwalić się, że oglądało coś podobnego. Będziesz go niewątpliwie długo pamiętał.

— Mam nadzieję, panie kapitanie — odparł Baten, a w jego oczach odbiło się zdziwienie.

— Chcę, byś zaniósł z powrotem dwie wiadomości: jedną dla mojego ojca, a drugą dla Królowej Daseene. Nie mam czasu, by je napisać, zatem słuchaj mnie uważnie.

Toller urwał, gdyż Steenameert gwałtownie zamachał rękami, by wyrazić sprzeciw.

— Co wy mówicie?! — wykrzyknął. — Czy nie służyłem wam dość dobrze?!

Tym razem to Toller się zdziwił.

— Nikt nie sprawowałby się lepiej. Mam zamiar zamieścić wzmiankę w wiadomości do Królowej, żebyście…

— Dlaczego więc odprawiacie mnie w decydującym momencie naszej podróży?

Toller zsunął chustę z twarzy i uśmiechnął się.

— Jestem szczerze wzruszony waszą lojalnością, Batenie, lecz sprawy doszły do punktu, w którym nie mam prawa niczego więcej od was wymagać. Podróż na ojczystą planetę tych intruzów niemal z całą pewnością zakończy się moją śmiercią, nie mam co do tego najmniejszych złudzeń, lecz przyjmuję ten los, gdyż jest to sprawa mojego osobistego honoru. Wyruszywszy z jasno wyrażonym zamiarem odnalezienia księżnej Yantary nie mogę wrócić do Prądu i przyznać, że zarzuciłem swą misję tylko dlatego…

— A co z moim osobistym honorem? — wypalił Steenameert głosem drżącym z emocji. — Czy myślicie, że honor jest przywilejem arystokratów? Czy wyobrażacie sobie, że mógłbym komukolwiek spojrzeć prosto w oczy ze świadomością, że zarzuciłem swoje obowiązki przy pierwszym powiewie niebezpieczeństwa?

— Batenie, ależ to wykracza poza zakres twoich obowiązków!

— Nie dla mnie. — W głosie Steenameerta zabrzmiała nowa nutka zaciętości, która zmieniła go nie do poznania. — Nie dla mnie.

Toller milczał przez chwilę czując, że zaczynają szczypać go oczy.

— Możesz towarzyszyć mi w podróży na Dussarrę pod jednym warunkiem.

— Mianowicie, panie kapitanie?

— Pod warunkiem, że przestaniesz zwracać się do mnie „panie kapitanie”. Wpakujemy się w to prywatnie, zapominając o Służbach Podniebnych i ich rytuałach. Wyruszymy na tę wyprawę jako przyjaciele i ludzie sobie równi, zrozumiałeś?

— Ja… — Stanowczość sprzed chwili zdawała się opuszczać Steenameerta. — To będzie dla mnie dosyć trudne… dla kogoś, kogo wychowano…

— Jeszcze przed chwilą twoje wychowanie nie miało znaczenia — przerwał mu Tołler, uśmiechając się szeroko. — Dawno nikt mnie tak nie złajał.

Steenameert uśmiechnął się nieśmiało.

— Obawiam się, że chyba straciłem panowanie nad sobą.

— Zachowaj je, dopóki nie wylądujemy na Dussarze. Potem będziesz mógł pofolgować sobie na dobre. — Toller przeniósł wzrok na jeńca. — Co na to powiesz, szarogęby?

— Powiem, że jeszcze nie jest za późno, byście przerwali to bezsensowne przedsięwzięcie — odparł Diviwidiv przerywając długą ciszę. — Dlaczego nie wykorzystacie jakoś tej skąpej inteligencji, jaką wam dano…

— Nie zrozumiał ani słowa z naszej rozmowy — rzekł Toller do Steenameerta. — I on nazywa nas Pierwotnymi.

Nie mówiąc już nic więcej Toller włączył silniczek i ruszył wraz z obcym w kierunku najbliższego statku kosmicznego. Pokryta pokostem, gładka, drewniana powierzchnia lśniła w słońcu ciepłą brązową barwą. Statek złożono w strefie nieważkości z pięciu cylindrycznych części, które przetransportowano na pokładach statków powietrznych z Overlandu. Miał cztery jardy średnicy i w przeszłości wydawał się Tollerowi ogromny, lecz teraz, w porównaniu z obcą stacją, zdawał się zupełnie nieodpowiedni do celów, do jakich go zbudowano. Przypominając sobie, że przecież jego dziadkowi udało się przeprawić w podobnym wehikule przez międzyplanetarną pustkę, Toller otrząsnął się z wątpliwości. Przyjrzał się uważnie obręczy z kryształów, która łączyła statek ze szklaną taflą, i zwrócił się do Divivvidiviego:

— Mocne są te kajdany? Czy jeśli po prostu wystartujemy, może dojść do uszkodzenia statku?

— Kryształ rozkruszy się z łatwością.

— Jesteś pewien? Może byłoby lepiej, gdybyś rozkazał tej maszynie, aby zwolniła obręcz.

— Najlepiej będzie, jeśli teraz nie będę się komunikował z Xa. — Twarz obcego zasłaniała nieprzezroczysta szybka, lecz Toller wyczuł, że mówi prawdę. — Pamiętaj, że będę z wami wewnątrz tej barbarzyńskiej machiny. To także moja sprawa, by nie stała się jej żadna krzywda.

— Świetnie — odparł Toller, odwiązując od pasa koniec liny, do której przytroczony był obcy i pozwalając mu dryfować swobodnie. — Mój towarzysz Pierwotny i ja mamy do wykonania pewne prace, które będą wymagać od nas bacznej uwagi. Zatem zostawię cię tu na krótką chwilę, prosząc, byś się nie oddalał. Czy posłuchasz mojej prośby?

— Obiecuję, że nie ruszę się nawet o cal.

Toller wypowiedział swą prośbę z udawaną kurtuazją dobrze wiedząc, że obcy nie jest w stanie zmienić pozycji i nie oczekiwał riposty, która odpowiadałaby jego poczuciu humoru. Przemknęło mu przez myśl, że ta wymiana zdań mogłaby mieć pewne znaczenie na przyszłość, gdyby pojawiły się perspektywy normalnych kontaktów między kulturą dussarrańską i kolcorroniańską. Jak na razie miał na głowie bardziej palące sprawy.

Tylną część statku kosmicznego stanowił specjalnie zaprojektowany statek podniebny, w którym normalną kwadratową gondolę zastąpiono kapsułą kosmiczną. W jej wnętrzu znajdował się złożony pełnowymiarowy balon, umożliwiający załodze opuszczenie się na powierzchnię planety i ponowne dołączenie do statku macierzystego, oczekującego na orbicie. Toller nie przewidywał, by mieli wykorzystać ładownik w nadchodzącej misji, ponieważ opuszczanie się za pomocą balonu było zarazem zbyt jawne i okropnie powolne.

— Jak uważasz, Batenie? — spytał, kiedy dryfowali swobodnie w zimnym, rozrzedzonym powietrzu. — Czy warto spróbować pozbyć się kapsuły? Mamy mnóstwo dobrych lewarków, a jakoś nie w smak mi myśl, że będziemy wlec za sobą dodatkowy silnik i te wszystkie przyrządy sterownicze.

— Uszczelnienie z mastyksu jest już dosyć stare — odparł Steenameert z powątpiewaniem. — Z pewnością przesiąkły nim skórzane uszczelki, drewno, kołki, olinowanie… Wszystko pewnie jest twarde jak bazalt. Nawet z pomocą lewarów do oddzielenia kapsuły potrzeba by było czterech lub pięciu mężczyzn, a poza tym nie mamy pojęcia, jakie szkody mogą powstać podczas tej operacji. A na dodatek trzeba będzie skrócić wały steru i podłączyć je do głównego silnika.

— Mówiąc krótko — wtrącił Toller — bierzemy statek tak jak jest! Wspaniale! Bądź tak dobry i znajdź nasze spadochrony i wory lotnicze, a ja w tym czasie zrobię przegląd statku. Wkrótce będziemy już w drodze.

Lot na Dussarrę nie obfitował w wiele niespodzianek. Praktycznie wszystko, co wiedziano na temat podróży do miejsc leżących poza parą Land — Overland pochodziło % zapisków Ilvena Zavotle’a, który był jednym z uczestników legendarnej wyprawy na Farland. Toller miał okazję zapoznać się z wypisami z jego dziennika na kursach w Służbach Podniebnych i z poczuciem ulgi stwierdził, że wiernie odpowiadają one rzeczywistości. Miał wiele rzeczy do przemyślenia nawet bez jakichś chimerycznych zachowań statku czy kosmosu.

Kiedy wpłynęli w przestrzeń kosmiczną, niebo stało się Czarne, zgodnie z przewidywaniami, i w krótkim czasie Statek rozgrzał się, co skłoniło ich do zdjęcia skafandrów. Według dawno nieżyjącego już Zavotle’a przejmujący chłód panujący w strefie nieważkości pomiędzy bliźniaczymi planetami był spowodowany konwekcją atmosferyczną, a kiedy statek wkraczał w międzyplanetarną pustkę, obficie absorbował energię słoneczną. Również zgodnie z przewidywaniami meteory — dominujący rys nocnego nieba ojczystej planety — przestały być widoczne. Zavotle wyjaśniał, że meteory wciąż przemierzają przestrzeń kosmiczną z niewyobrażalną prędkością, lecz można je obserwować tylko, gdy natrafiają na atmosferę planety. Możliwość, że statek zostanie w mgnieniu oka unicestwiony przez niewidzialny pocisk ze skały, nie przykuła na dłużej myśli Tollera.

Szybko zorientował się, że sterowanie statkiem jest najcięższym i jedynym zadaniem, nieco przypominającym próbę utrzymywania kijka na czubku palca. Stanowisko pilota na najwyższym pokładzie wyposażone było w niezbyt silny teleskop, zamontowany równoległe do wzdłużnej osi statku. Koniecznie należało utrzymywać skrzyżowanie nitek celowniczych przyrządu dokładnie na odpowiedniej gwieździe, co wymagało sporej koncentracji i umiejętnego posługiwania się bocznymi silnikami.

Pomimo braku doświadczenia Steenameert szybko okazał się lepszy w tej dziedzinie niż Toller, a poza tym twierdził, że lubi dłuższe wachty przy pulpicie. Takie rozłożenie obowiązków odpowiadało Tollerowi, zapewniając mu to, czego potrzebował najbardziej — czas, w którym mógłby oswoić się ze wszystkimi wydarzeniami ostatnich kilku gorączkowych godzin. Przez większość przeprawy wylegiwał się w hamaku na okrągłym pokładzie, czasem drzemiąc, a czasem obserwując Steenameerta i Divivvidi-viego.

Ten ostatni był bardzo zaniepokojony podczas pierwszych godzin lotu, lecz kiedy stało się jasne, że statek nie eksploduje, stopniowo zaczął odzyskiwać spokój ducha. On także spędził większość czasu w hamaku, lecz nie pozostawał bezczynny. Wyjaśnił im, że Dussarra znajduje się tylko osiem milionów mil od bliźniaczych planet i krąży po mniej więcej podobnej orbicie. Informacje te uprościły parametry lotu, choć wykonanie odpowiednich kalkulacji było żmudnym zadaniem dla kogoś, kto nie był zawodowym matematykiem i pracował bez żadnych pomocy.

Posługując się ołówkiem, który trzymał w dziwaczny sposób cienkimi szarymi palcami, Divivvidiv notował coś od czasu do czasu w brulionie podarowanym mu przez Tollera. Często dawał Steenameertowi instrukcje co do odpalania lub wyłączania głównego silnika lub też nastawiania astrocelownika. Czasami wpadał w podobny do transu stan, w którym, jak przypuszczał Toller, używał telepatii lub jakichś nieznanych zmysłów, by kontrolować położenie statku względem celu podróży. Innym możliwym wyjaśnieniem było to, że obcy porozumiewa się ze swoimi ziomkami i przygotowuje zasadzkę na swoich prześladowców.

W interesie wszystkich zainteresowanych leżało, by ukończyć lot jak najszybciej, lecz Toller nie posiadał się ze zdziwienia, kiedy nie dalej niż po godzinie podróży Diviv-vidiv przepowiedział czas tranzytu na trzy do czterech dni, z uwzględnieniem wszystkich zmiennych. Kiedy Toller spróbował przeanalizować te obliczenia, okazało się, że musi przyjąć, iż podróżują z prędkością stu tysięcy mil na godzinę, i wtedy zarzucił wszelkie kalkulacje. Promienie słoneczne wpadające przez luki do wnętrza statku zdawały się trwać w bezruchu: rozgwieżdżony wszechświat trwał pogodny i niezmienny jak nigdy — toteż lepiej było zapomnieć o przejmującym chłodem świecie matematyki i wyobrażać sobie, że dryfuje się łagodnie od jednej wyspy do drugiej po szklistym czarnym morzu.

Jedną z cech, jaką Toller odziedziczył po dziadku, był brak cierpliwości — nawet kilka dni bezczynności wystarczało, by zakłócić mu wewnętrzny spokój. Przeczytał dziennik Ilvena Zavotle’a od deski do deski i bez trudu potrafił powtórzyć w myślach odpowiedni fragment słowo w słowo: „Nasz kapitan na długie godziny opuszcza stanowisko przy sterze. Spędza całe dnie na środkowym pokładzie, tkwiąc w bezruchu przy jednym z luków. Wydaje się, że znajduje pewną pociechę w tych chwilach zadumy, kiedy nie robi nic, tylko wpatruje się w otchłań wszechświata”. Ukradkiem, z przedziwnym zakłopotaniem, Toller czasami naśladował swojego dziadka i schodził do hadesu na dolnym pokładzie, gdzie skąpe promienie słoneczne rysowały pomieszczenie cienistymi wzorami pomiędzy rozporami i pakami, które zawierały zapasy kryształów energetycznych, soli strzelniczej, pożywienia i wody. Wciskał się w wąską szparę pomiędzy dwa pojemniki i najzwyczajniej pozwalał myślom swobodnie płynąć, podczas gdy sam wyglądał przez jeden z luków. Odgłosy silnika były tam donośniejsze, a zapach smołowanej, płóciennej okładziny statku bardziej wyczuwalny, ale lepiej mu się myślało w samotności.

W sposób nieunikniony jego myśli zwracały się często ku zagadkom i niebezpieczeństwom najbliższej przyszłości.

Nie mógł uwierzyć, że jeszcze tak niedawno utyskiwał na brak przygód w swoim życiu, na niemożność wykazania, iż jest wart znamiennego imienia, jakie nosił. Brał oto udział w przygodzie, niezwykłej i tak beznadziejnej, że nawet ten pierwszy Toller Maraąuine pewnie by mu ją odradził, w przygodzie, której pozytywnego zakończenia, mimo usilnych prób, nie był w stanie sobie wyobrazić.

Pomysł ten nasunął mu się na myśl w chwili całkowitej rozpaczy i uczepił się go z wdzięcznością, i z doskonałą pewnością maniaka, dostrzegłszy wyraźną ścieżkę pośród wszystkich barier i pułapek losu. Wszystko zdawało się tak doskonale przemyślane. Nie mógł dać się teleportować na obcą planetę w pościgu za ukochaną, zatem poleci tam na kolcorroniańskim statku i weźmie całą Dussarrę przez zaskoczenie. Divivvidiv zaręczał, że nie jest żadną znaczącą postacią w swoim społeczeństwie, a zatem jest bezwartościowy jako zakładnik, lecz jego zapewnieniom przeczył fakt, iż mianowano go dowódcą potężnej stacji. Scena została przygotowana dla bohatera uzbrojonego jedynie w śmiałość, wyobraźnię i wierną szablę, bohatera, który miał zatrwożyć i pokrzyżować plany obcej nacji. Niezauważeni, po kryjomu opuszczą się za pomocą worów lotniczych i spadochronów w pobliże stolicy wroga, potajemnie przeszukają cytadelę ich przywódcy. Sesje przetargowe, w których Toller będzie górą, potem odnalezienie Yantary, i powrót na Overland za pomocą teleportera, statku podniebnego lub spadochronu… i sielankowe, wspaniałe życie z Yantarą u boku…

Ty głupcze! — karcił go wewnętrzny głos, oskarżając z taką samą siłą, z jaką przed chwilą snuł niedorzeczne plany, i w takich momentach Toller wił się i krzyczał niemal, przejęty wstrętem do samego siebie. Tylko jeden aspekt tej dziwacznej sytuacji pozostawał niewzruszony pośród burzy jego myśli, wzmacniając postanowienie, by przeprowadzić całą sprawę do końca. Przyrzekł sobie i innym, że stanie u boku Yantary i wspominając to nie miał innego wyboru, jak przeć dalej, bez względu na nikie szansę zwycięstwa, nawet jeśli zdawało się, że czeka go pewna śmierć.

Oglądana z wysokości czterech tysięcy mil ojczysta planeta obcych wyglądała uderzająco podobnie do Landu i Overlandu. Warstwa chmur składała się z tych samych wzorów szeroko rozlanych rzek zmieniających się w kręte strumienie lub pojedyncze pierzaste zawirowania. Dopiero kiedy Toller przebił się wzrokiem przez te cacuszka z błyszczącej mgły, zauważył, że stosunek obszaru lądów do oceanów jest o wiele mniejszy, niż się tego spodziewał. Dominował kolor niebieski i tylko gdzieniegdzie majaczyły matowe plamy ochry lądów.

— Wygląda na to, że wszyscy skończymy z mokrymi tyłkami — rzekł ponuro spoglądając przez jeden z luków na ogromną, wypukłą tarczę planety.

— Wciąż nie jest za późno, byś zarzucił swój niedorzeczny plan. — Diviwidiv zwrócił na Tollera swoje otoczone czarną obwódką oczy. — Nic nie stoi na przeszkodzie, byś zawrócił do domu i zaczai żyć bezpiecznie i w spokoju.

— Starasz się zachwiać naszym postanowieniem.

— Robię tylko to, co kazaleś mi robić, bym zachował życie: służę ci solidnymi informacjami i radą.

— Stajesz się nadgorliwy — odparł Toller. — W tym momencie jedyne informacje, jakich od ciebie potrzebuję, dotyczą lotu na powierzchnię. Jesteś pewien, że wziąłeś należytą poprawkę na boczne wiatry? Choć nie mam ochoty wpaść wprost do morza, to myśl, że możemy wylądować w samym sercu miasta, przejmuje mnie podobnym wstrętem.

— Możesz mi zaufać. Wziąłem pod uwagę wszystkie istotne czynniki.

Po odwróceniu statku w punkcie środkowym lotu Diviv-vidiv prawie w ogóle nie opuszczał siatki zabezpieczającej, zagłębiając się w cichych medytacjach lub wydając częste, szczegółowe instrukcje dotyczące poprawek w kursie i szybkości statku. Toller doszedł do wniosku, że obcemu, nawet przy jego niesamowitych zdolnościach, trudniej jest prowadzić statek, gdy porusza się on „do tyłu”, co wymaga kierowania się według gwiazd leżących po stronie przeciwnej do kierunku lotu.

Jednak teraz, gdy statek znalazł się na orbicie na obrzeżach dussarrańskiej atmosfery, Divivvidiviemu znacznie poprawił się humor. Wyglądał na odprężonego i bardziej przystępnego niż zwykle. Było widać, że obawia się spadania w dół poprzez atmosferę planety, lecz z jakiegoś osobliwego dla jego gatunku powodu fakt, iż nie wymagało to walki na śmierć i życie, pozwolił mu stawić czoło tej ciężkiej próbie z takim samym męstwem, jak w miarę odważnemu człowiekowi.

Przywdział już swój srebrzysty skafander i przeglądając zapasy żywności trwał w oczekiwaniu na opuszczenie statku, które miało nastąpić za niecałą godzinę. Dowiedziawszy się, że prowiant Kołcorronian składa się głównie z pasów suszonego mięsa i ryb, urozmaicony okrągłymi ciastkami ze sprasowanego ziarna i suszonych owoców, zaczął domagać się, by zabrano jego własne zapasy. Pożywienie to składało się na ogół z różnokolorowych sześcianów twardej galarety zawiniętej w złocistą folię. Diviwidiv wyjął kilka z nich z kieszeni i przyglądał się uważnie tym połyskującym klockom, najprawdopodobniej w poszukiwaniu najsmaczniejszego kąska.

Tollera ponownie uderzyło jego opanowanie i dokładając wszelkich wysiłków, by przewidzieć leżące przed nimi przeciwności, zastanawiał się, czy Diviwidiv nie posiada zasobów wiedzy, których nie ujawnił w żadnej z telepatycznych rozmów. Ćwicząc się w praktycznej strategii Toller spróbował przenieść się w wyobraźni tysiące lat w przód historii kolcorroniańskiej cywilizacji, starając się koncentrować głównie na rozwoju technologii wojennej i nagle przed oczyma ukazała mu się niepokojąca wizja.

— Powiedz mi, szarogęby — odezwał się. — To coś, co ftazywasz Xa… To tylko zwykła maszyna, prawda? j — Zasadniczo tak.

— I wyposażyłeś ją w umiejętność wyraźnego postrzegania obiektów oddalonych o tysiące mil.

— Tak.

— Zatem wydaje mi się logiczną konsekwencją, że twoja ojczysta planeta, kolebka waszej cywilizacji, obfituje w podobne maszyny.

Toller poczekał, aż jego słowa wywrą pożądany efekt, lecz obcy odczytał resztę jego myśli nie czekając, aż zacznie mówić dalej.

— Jesteś w biedzie! — Diviwidiv jak zwykle zaprawił swą odpowiedź pewną dozą rozbawienia. — Nie posiadamy urządzeń, które mogłyby — wyśledzić ten statek, i ostrzec o jego obecności. Nie patrolujemy naszej przestrzeni powietrznej. Po co?

— By ostrzegać przed najeźdźcami, wrogimi armiami.

— Lecz skąd mieliby pochodzić tacy najeźdźcy? / dlaczego jakaś cywilizacja miałaby żywić wrogie zamiary względem Dussarrańczyków?

— Podbój — odparł Toller krótko, żałując, że w ogóle zaczął tę rozmowę. — Pragnienie podbojów i sprawowania władzy nad…

— Myślisz kategoriami plemiennymi, Tollerze Maraąuine. W cywilizowanych społeczeństwach nie ma na nie miejsca.

Diviwidiv ponownie zabrał się do sortowania swoich kolorowych sześcianów.

— Pewność siebie to wróg…

Ku swojemu rozdrażnieniu Toller stwierdził, że nie jest w stanie dokończyć czegoś, co w zamyśle miało być aforyzmem. Przejęty niepokojem zaczął operować dźwignią urządzenia powietrznego, mieszając nowy ładunek soli strzelniczej z wodą w przewodach zbiornika. Diviv-vidiv na początku lotu z zainteresowaniem przyjrzał się temu mechanizmowi, po czym wyjaśnił, że powietrze to mieszanina gazów, z których tlen podtrzymuje życie, umożliwia rozniecenie ognia i przyczynia się do korozji żelaza. Przy połączeniu soli strzelniczej z wodą wytwarzają się duże ilości tlenu, co umożliwia załodze statku przeżyć długą podróż przez międzyplanetarną pustkę. Toller zanotował sobie te naukowe informacje, gdyż mogły one wzbogacić wiedzę uczonych w Prądzie, ale wolał się nie zastanawiać, jakie są szansę, że kiedykolwiek oni je otrzymają.

Najprościej byłoby sprowadzić statek do poziomu, gdzie powietrze nadaje się do oddychania, wyłączyć główny silnik i wyskoczyć. W ten sposób opuszczaliby statek, pozornie unoszący się nieruchomo w powietrzu, a sprawa wsunięcia się w wory lotnicze oraz związania się razem nie nastręczałaby większych problemów. Jednak Diviwidiv zauważył, że bezwładny statek podążyłby za nimi w dół atmosfery, a po zderzeniu z ziemią eksplodował jak ogromna bomba, najprawdopodobniej powodując śmierć wielu Dussarrańczyków.

Toller nie przejął się zbytnio tą perspektywą, uważając całą ludność obcej planety za zaprzysięgłych wrogów, lecz przystał na sprzeciw Diviwidiviego, obawiając się, że śmierć pobratymców może źle nastroić obcych do handlu wymiennego, jaki miał zamiar z nimi przeprowadzić. Ponadto nie chciał, by lądowaniu towarzyszyła olbrzymia eksplozja.

Z tych więc powodów, po wprowadzeniu w atmosferę, statek został położony na bok i ustawiony na kursie, który według Diviwidiviego miał umożliwić mu nieszkodliwe zatonięcie w morzu. Główny silnik wciąż pracował, drążek na pulpicie wskazywał minimalne tempo i Toller wraz ze Steenameertem stanęli wobec problemu pilnowania więźnia podczas opuszczania statku, stopniowo nabierającego prędkości. Znacznie od nich lżejszy Diviwidiv spadałby wolniej i wystarczyłaby tylko chwila nieuwagi, a wykorzystując prawa fizyki uciekłby na dobre.

Zdając sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa Toller dopilnował, aby, nim opuszczą statek, cała trójka połączyła się kawałkiem liny. Jedyne wyjście, znajdujące się w środkowej części, było bardzo wąskie, nie naruszające całości konstrukcji statku, wobec czego zmuszeni byli ścisnąć się w raczej nieprzyjemnej pozycji, podczas gdy Toller wypychał pokryte smarem grube śruby. Klapa włazu była wymodelowana jak ścięty stożek, panujące wewnątrz statku ciśnienie dociskało ją do uszczelnionej framugi. Toller musiał użyć wszystkich sił w wolnej ręce, by podważyć i wciągnąć do środka ten rzeźbiony drewniany dysk.

Huczący podmuch lodowatego powietrza bił w skafander Tollera. Chwytając mocniej nikłą postać Diviwidivie-go i obejmujące go ramię Steenameerta, wyskoczył w zimne, białawe światło słoneczne. Pokoziołkowali w opływającym kadłub statku strumieniu powietrza. W chwilę później uszy wypełnił im napastliwy, przerywany gwizd, a wszechświat zajaśniał oślepiającą bielą, kiedy porwały ich dławiące wyziewy silników.

Przykre odurzenie trwało jeszcze kilka sekund, a potem unosili się już swobodnie w przesyconym słońcem powietrzu, setki mil ponad powierzchnią Dussarry. Nad ich głowami majaczył wachlarz gwiazd, galaktyk i zamarzniętych komet, przesłonięty z lekka błyszczącym obłokiem wyziewów statku, który sunąc po dziwacznym kursie szybko zniknął im z oczu. Na swoją ojczystą planetę Toller mógł już powrócić jedynie za pomocą magicznego przekaźnika materii, lecz w tym momencie nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać.

Bezwładna lewitacja w górnych partiach atmosfery, gdy w dole zieją jedynie tysiące mil pustej przestrzeni, jest mrożącym krew w żyłach przeżyciem nawet dla weteranów kolcorroniańskich Służb Podniebnych i Toller zdawał sobie sprawę, że musi ono być jeszcze bardziej przerażające dla Diviwidiviego. Ten jednak nie trząsł się ze strachu, za to jego ręce i nogi majtały bezładnie i nie wyglądał na przytomnego.

— Wsadźmy go do wora lotniczego, zanim wszyscy zamarzniemy na śmierć! — krzyknął Toller.

Steenameert skinął głową i obydwaj zbliżyli się do Diviv-vidiviego po łączącej ich linie. Masywny spadochron obcego przeszkadzał im podczas przeciągania podbitego wełną worka przez jego głowę i poprawiania najróżniejszych zamknięć i pierścienia wentylacyjnego.

— Tu jest wygodniej, niż myślałem — powiedział Diviv-vidiv. — Będę mógł spać i śnić podczas spadania. Lecz co się stanie, jeśli będę miał trudności z wydostaniem się z tego wora, kiedy nadejdzie czas, by otworzyć spadochron?

— Bądź spokojny! — krzyknął Toller w otwór worka. — Nie pozwolimy ci odpaść.

Chusta okrywająca jego twarz była sztywna od zamarzniętej pary i mimo, że miał na sobie skafander, zaczynał się trząść z zimna. Odsunął się od obcego i wgramolił do swojego worka bardzo powoli, gdyż przeszkadzała mu w tym nieporęczna szabla. Poczuł się dosyć niewyraźnie, gdy zdał sobie sprawę, że z utęsknieniem oczekuje, aż znajdzie się we wnętrzu przytulnego i ciepłego wora lotniczego.

Gdy tylko zawinął się w swój kokon, zamknął oczy i zapadł w drzemkę. Spadał w stronę powierzchni planety, lecz minie trochę czasu, nim nabierze takiej prędkości, że obudzi go gwizd wiatru. Na razie panowała cisza, a on był bardzo wyczerpany i sytuacja nie wymagała żadnego działania.

Toller ocknął się w nieokreślonym czasie później i z miejsca wiedział, że na zewnątrz zalegają ciemności. Cień Dussarry pochłonął te trzy drobne istoty, które złożywszy swój los w ręce sił grawitacyjnych planety, odbywały długą pielgrzymkę z obrzeży kosmosu. Zdjęty nagłą ciekawością ujrzenia obcego, tonącego w mroku świata, Toller przetarł oczy, otworzył wór i zerknął na zewnątrz.

Widział bezkształtne plamy, jakimi byli Steenameert i Diviwidiv, ostro zarysowujące się na srebrzystym tle wszechświata, lecz jego wzrok przykuł dopiero widok enigmatycznej planety rozpościerający się w dole. Widoczna półkula niemal w całości tonęła w mroku i tylko jej wschodnią krawędź zdobiło cieniutkie pasemko niebiesko-białego światła. Toller wielokrotnie miał okazję przyglądać się Landowi i Overlandowi z podobnej perspektywy, lecz tutaj miejsca, gdzie noc dzierżyła swe berło, zdominowane były senną czernią ożywianą jedynie odbitym światłem gwiazd. Nie był przygotowany na to pierwsze spojrzenie w głąb pogrążonego we śnie świata, który stanowił dom wysoko rozwiniętej technicznie cywilizacji.

Większe masy lądów, w świetle dziennym zdające się nie mieć znaczenia, mrugały mnóstwem światełek. Wyspy wydawały się jaśniejsze od otaczających ciemności, a nawet oceany usiane były obficie punkcikami światła i wywoły w umyśle Tollera obrazy gigantycznych statków, ogromnych jak miasta, uwikłanych w szlaki handlowe biegnące dookoła całego globu. Planeta mogła też być na przykład wielką, matową kulą z milionem otworów przebitych na powierzchni, by mogła emitować światło z wewnętrznego źródła.

Toller przez długi czas chłonął wzrokiem ten widok, aż poczuł się nasycony i oczyszczony i wtedy zamknął wylot worka, odcinając się od natrętnego chłodu.

W momencie, gdy jego stopy dotknęły ziemi, wiedział, że został oszukany i zwabiony w zasadzkę.

Trzy spadochrony otworzyły się równocześnie ponad pogrążonym w ciemnościach krajobrazem, w którym jedynym znakiem życia była cienka linia świateł kilka mil na zachód. Pogoda była bezwietrzna, tak że niedoświadczony Diviwidiv nie miał większych kłopotów z lądowaniem i Toller poczuł ponowną falę dawnego optymizmu, kiedy cała trójka opadła łagodnie na jaśniejącą w świetle gwiazd łąkę. Przygotował się na to delikatne zetknięcie z ziemią, uczucie zagłębiania się butami w miękki torf, zapach trawy…

Wizualnie nic się nie zmieniło. Jeśli brać pod uwagę świadectwo oczu, Toller wylądował na czymś, co z powodzeniem mogło ujść za kołyszącą się sawannę z jego ojczystej planety. Steenameert i Diviwidiv znajdowali się w niewielkiej odległości po jego lewej stronie. Oni także stali wśród traw, a jednak Toller czuł pod stopami kamienne płyty. On i jego dwaj towarzysze znajdowali się na otwartym skrawku pustego pastwiska, a jednak słyszał jakiś ruch wokół, czuł nacisk umysłów.

— Broń się, Baten! — krzyknął, dobywając szabli. — Zostaliśmy zdradzeni!

Sapiąc z gniewu obrócił się do Divivvidiviego, lecz spowita w skafander postać znikneła. Tak jakby rozpłynął się w powietrzu.

— Zlóż broń, Tollerze Maraąuine. — Głos Diviwidiviego był zarazem uprzejmy i pogardliwy. — Jesteście otoczeni przez ponad tysiąc oficerów porządkowych, z których wielu ma przy sobie broń. Jakakolwiek próba oporu skończy się waszą śmiercią.

Toller potrząsnął głową i warknął:

— Ale wpierw zdołam wielu z nich położyć trupem.

— Zapewne, lecz jeśli tak się stanie, nigdy już nie ujrzysz swojej kobiety. Przebywa ona tylko kilka mil stąd i w przeciągu paru minut możesz być przy niej. Żywy pewnie będziesz w stanie pocieszyć ją lub jej usłużyć, ale martwy…

Toller owi szabla wypadła z dłoni, słyszał, jak brzekneła na kamiennych płytach, a do oczu napłynęły mu łzy bezsilności.

Rozdział 14

Dopiero kiedy Toller i Steenameert poddali się naci-f) J skowi mnóstwa rąk i pozwolili sobie skrępować „Xx nadgarstki na plecach, z oczu zdjęto im nałożone przez obcych łuski. Informacje z siatkówki znów bez przeszkód popłynęły do mózgu, nie zakłócane czynnikami zewnętrznymi i dwaj Kołcorronianie nagle przejrzeli.

Nadal panowała noc, lecz dostrzegalne w świetle gwiazd łąki zastąpiła złożona diorama majaczących w tle słabo oświetlonych budynków i szeregów ciemnych sylwetek Dussarrańczyków nie opodal. Toller zgadywał, że stoi niemal w samym środku ogromnego placu. Ciągnące się wokół budowle wznosiły się łagodnie zakrzywionymi liniami, w przeciwieństwie do opartej na kątach prostych architektury jego ojczystej planety, a ich obłe kontury zdobiły tu i ówdzie wysmukłe drzewa, kołyszące się nieprzerwanie, mimo że wilgotne, nocne powietrze było zupełnie nieruchome. Jedynym znajomym elementem krajobrazu, jaki Toller mógł dostrzec, była twarz Steenameerta, zwrócona ku niemu ponad morzem ruchliwych, szemrzących sylwetek ubranych na czarno obcych.

— Zdaje się, że wygrałeś — powiedział Toller usiłując ukryć drżenie głosu. — Czarodziejskie sztuczki pokonały siłę.

Diviwidiv przysunął się bliżej, torując sobie drogę wśród ciżby wonnych ciał.

— Dla własnego dobra, Tollerze Maraąuine, porzuć te prymitywne wyobrażenia o czarach. W przyrodzie nie ma miejsca na nieuczciwe przywileje. To, co powszednie dla mojej rasy, tobie wydaje się sztuczką tylko dlatego, że nasza cywilizacja stoi na wyższym poziomie w każdej dziedzinie poznania.

„Jeśli człowieka własne oczy wodzą na manowce, to muszą być w tym jakieś czary”.

— To całkiem proste. Kiedy znajdowaliśmy się wystarczająco blisko ziemi, mogłem telepatycznie wezwać na pomoc kilku moich współbraci Dussarrańczyków. Gdy tylko zebraliśmy się dość licznie, by zyskać nad wami przewagę, podyktowaliśmy wam, co macie widzieć. Zrobiliśmy to w ten sam sposób, w jaki tłum może zagłuszyć pojedynczy głos. Nie było tu nic magicznego.

— Jednak nie możesz zaprzeczyć, że szczęście wam sprzyjało — mruknął Toller czując, że popychają go w stronę pojazdu, który zatrzymał się w pobliżu. — Fakt, że wylądowaliśmy tak blisko miasta, wprost w ramiona waszych sługusów… to musiała być albo magiczna sztuczka, albo ślepe szczęście.

— Ależ skądże! — Toller stracił z oczu Diviwidiviego w tym tłumie ciał, lecz słowa obcego nadal dochodziły do niego bez zakłóceń. — Gdy tylko powiadomiłem moich współbraci, co się dzieje, posterowali oni lokalnymi wiatrami tak, że wylądowaliśmy właśnie tutaj. Mówiłem ci od samego początku, Tollerze Maraąuine, twoja misja nie miala żadnych szans powodzenia. Powracam teraz na swoją placówkę, jest zatem mało prawdopodobne, byśmy się jeszcze kiedyś spotkali. Nie musisz się jednak obawiać o swoje życie.

W przeciwieństwie do was. Pierwotnych, my, Dussarrań-czycy, nie…

W nienaturalny dla Diviwidiviego sposób jego procesy myślowe utraciły swoją charakterystyczną wyrazistość. Na chwilę przesłoniła je wełnista mgiełka, jej odcień Toller niejasno utożsamił z poczuciem winy, a potem połączenie myślowe urwało się na dobre. Samo pojęcie telepatii było dla Tollera czymś tak nowym, że nawet samo myślenie w tych kategoriach wprawiało go w tępe zdumienie, lecz był przekonany, że obcy doświadczył nagłego przesilenia prawdopodobnie wywołanego stresem podczas spadania z obrzeży kosmosu.

Poczucie winy! Słowo to, jak natrętny komar, brzęczało i tańczyło w ogłupiałym umyśle Tollera. „Czy szarogęby mnie okłamał? Czy Baten i ja zostaliśmy oszukani? Czy prowadzi się nas jak owce na rzeź?”

Nieporadnie i niewprawnie próbował sięgnąć umysłem do jedynego Dussarrańczyka, jakiego znał, lecz odpowiadała mu tylko głucha myślowa cisza. Diviwidiv wycofał się, schował za palisadą swojej poprzedniej egzystencji, a poza tym nie było czasu na introspekcję. Pojazd, który wyłonił się z nocnych ciemności otulających obce miasto, był łudząco podobny do olbrzymiego czarnego jaja. Unosił się na szerokość dłoni nad nieskazitelnie gładkim chodnikiem. W jego boku, bez pomocy żadnego widocznego urządzenia, powstał otwór: w jednej chwili statek stanowił całość, a zaraz potem okrągłe wejście odsłaniało mieniące się czerwienią wnętrze. Dziesiątki rąk pchały jego i Ste-enameerta w tamtą stronę.

W pierwszym odruchu Toller chciał ze wszystkich sił stawić opór, lecz w jakiejś części umysłu błysnęła mu nadzieja, że może Diviwidiv nie jest tak do końca jego wrogiem. Była to nikła nadzieja, oparta jedynie na pewnych niuansach myśli i spostrzeżeniu, iż obcy ma chyba poczucie humoru, ale była to jedyna, ledwie widoczna gwiazda przewodnia.

Wraz z depczącym mu po piętach Steenameertem wgra1 molił się do pojazdu czując, jak zakołysał się on lekko pod jch ciężarem. Drzwi zawarły się za nimi w mgnieniu oka jak stopiony metal ustępujący pod napięciem powierzchniowym, a gdy stopy mocniej przywarły mu do podłogi, zorientował się, że wehikuł wzbił się w nocne niebo. W środku nie było miejsc siedzących, lecz nie miało to znaczenia, gdyż dwaj odziani w grube skafandry Kolcorronianie zajmowali niemal całą ciasną przestrzeń. Prościej było stać.

Tollerowi od jakiegoś czasu robiło się coraz goręcej, ale uświadomił to sobie dopiero, gdy wzdłuż pleców zaczęły przemykać ukradkowe strumyczki potu.

— No cóż, Batenie — rzekł przygnębiony. — Wyraźnie cię ostrzegałem, że coś takiego może się wydarzyć.

Steenameert zdobył się na uśmiech.

— Ja nie narzekam. Zobaczę rzeczy, których w życiu sobie nie wyobrażałem, a mojemu życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.

— Jeśli możemy zaufać słowom szarogębego, a już raz nas okłamał.

— Ale miał po temu powód! Teraz jednak nic by nie zyskał, mówiąc nam nieprawdę.

— Może masz rację.

Toller przypomniał sobie zastanawiające wahanie, telepatyczne plamy poczucia winy i wyrzutów sumienia okalające ostatnią wiadomość Diviwividiego, lecz nie starczyło mu czasu, by podążyć tym torem myśli. Obaj ze Steenameertem zachwiali się i oparli o siebie nawzajem, kiedy pojazd zatrzymał się z niedostrzegalnym niemal szarpnięciem. W obudowie ukazał się nieduży otwór, potem rozszerzył się promieniście, jak drobne fale na wodzie, tworząc okrągłe wyjście.

Za nim ciągnął się jakby krótki korytarz. Zdawał się skonstruowany z cętkowanej, szklanej rury o eliptycznym przekroju. Ściany pomazane były na szaro, żółto i pomarańczowo i albo podświetlono je od zewnątrz, albo też emitowały własną łagodną poświatę. Toller spojrzał na lewo i na prawo i zauważył, że koniec eliptycznej rury styka się z obłą powierzchnią transportera tak ciasno, że nie można by wsunąć tam nawet kawałeczka najcieńszego papieru. Przeniósł wzrok na drugi koniec korytarza. Kończył się on jajowatą ścianą, w jej środku znajdowała się mała, okrągła szczelina, bez przerwy otwierając się i kurcząc w sposób, u Tollera budzący, choć był wyczerpany i wykończony nerwowo, pewne biologiczne skojarzenia.

— Czy ktoś stara się dać nam do zrozumienia, że jesteśmy mile widziani? — zwrócił się do Steenameerta, ruszając do przodu niezdarnie, w obszernym skafandrze, z rękami nadal skrępowanymi na plecach. Kiedy dotarli do końca korytarza, szczelina w ścianie rozszerzyła się, pozwalając im wejść do ogromnego, zamkniętego pomieszczenia o za-wikłanej architekturze. Był to okrągły hol otoczony schodami i galeriami. Widok tak monumentalnego wnętrza najprawdopodobniej oszołomiłby Tollera, gdyby znajdował się w odpowiednim stanie ducha. W tym momencie jednak jego wzrok prześlizgnął się po okazałej architekturze i zatrzymał na małej grupce biegnących ku niemu kobiet.

A pierwszą wśród nich była księżna Yantara.

— Tollerze! — krzyknęła, a jej piękna twarz zmieniła się w maskę jakimś nieludzkim sposobem spotęgowanego pożądania. — Tollerze, kochanie! Przybyłeś! Przybyłeś! Przybyłeś! Powinnam była domyślić się, że to będziesz ty!

Wpadła na niego z takim impetem, że niemal cofnął się o krok. Zarzuciła mu ramiona na szyję i całowała wilgotnymi ustami, natarczywie wsuwając mu język między zęby.

Toller poczuł na ciele przyjemny dreszcz. Trwając w tym błogim oszołomieniu prawie nie zauważył krągłej porucznik Partree, która podeszła do niego z tyłu i zabrała się za rozwiązywanie mu rąk. Pozostałe trzy kobiety obstąpiły Steenameerta z podobnym zamiarem. Yantara odsunęła Tollera na długość ramienia, wciąż obejmując go za szyję, i dopiero teraz do jej świadomości wtargnął prawdziwy obraz sytuacji.

— Jesteś więźniem! — stwierdziła oskarżycielsko. — Zostałeś pojmany, dokładnie tak, jak my! — Odskoczyła od Tollera, a twarz jej przybrała grymas rozczarowania i gniewu. — Czy twój statek także wpadł prosto w tę dziwną rafę?

— Nie. Natknąłem się na nią w dzień i zdołałem ją wyminąć. Dotarłszy do Prądu, gdzie dowiedziałem się o twoim zniknięciu, natychmiast wyruszyłem na poszukiwania.

— A gdzie są twoi żołnierze? Toller potarł zdrętwiałe nadgarstki.

— Nie ma żadnych żołnierzy. Towarzyszył mi tylko Baten. Yantara oniemiała na chwilę i rzuciła niedowierzające spojrzenie swojej porucznik.

— Wyruszyłeś jak generał na czele jednoosobowej armii, by stawić czoło najeźdźcy?

— Wtedy przecież nie mogłem wiedzieć o obecności wroga — odparł Toller sztywno. — Kierowała mną jedynie troska o twoje bezpieczeństwo. Zresztą dwóch ludzi czy tysiąc… co by to zmieniło?

— Czy stoi przede mną prawdziwy Toller Maraąuine › głoszący defetyzm, czy jego sobowtór skonstruowany przez te ohydne istoty, które odebrały nam wolność? — Yantara obróciła się na pięcie i, nim Toller zdążył zaprotestować, podążyła w stronę najbliższych schodów.

„Najpierw jestem zbyt lekkomyślny, a potem zbyt bojaź-liwy” pomyślał, czując się zarazem urażony i zakłopotany.

W roztargnieniu patrzył na trzy kobiety w mundurach szeregowców, które zajęły się Steenameertem. Pomagały mu wygramolić się z ciężkiego skafandra z najwyraźniej nie malejącym zainteresowaniem, uśmiechając się i zasypując go pytaniami. Steenameert wyglądał na onieśmielonego, lecz zadowolonego.

— Musicie wybaczyć mojej arystokratycznej kapitan — odezwała się porucznik Partree, spoglądając na Tollera z błyskiem niesmaku w oczach. — Warunki w tutejszym areszcie trudno by nazwać uciążliwymi, lecz księżnej, w której żyłach płynie królewska krew, a zatem jest nadzwyczajnie wrażliwa, tutejsze życie bardziej daje się we znaki niż zwykłym ludziom.

Toller niemal z wdzięcznością powitał iskrę gniewu, która przywróciła rzeczywistości ostre kontury.

— Przypominam was sobie, poruczniku. I widzę, że nadal jesteście niezdyscyplinowani i nielojalni.

Partree westchnęła.

— I ja przypominam was sobie, kapitanie. I widzę, że nadal jesteście ogiupieni jak młody cielak.

— Poruczniku, nie będę tolerował tego rodzaju… — Toller nie dokończył zdania, przypominając sobie nagle, że przecież zezwolił Steenameertowi na kontynuowanie tej podróży w nieznane pod warunkiem, że zapomną o dzielących ich rangach t przynależności do różnych klas społecznych. Uśmiechną! się ze skruchą i zaczął ściągać z siebie krępujący, ciepły skafander.

— Przepraszam — powiedział. — Ciężko pozbyć się starych przyzyczajei. Wiem, że kilka razy podawałaś mi swoje imię, lecz przyznam, że uleciało mi z pamięci.

— Jerene. Uśmiechnął się.

— Mam na imig Toller. Czy moglibyśmy zawrzeć przymierze i stawić cioło wspólnemu wrogowi? — Spodziewał się, że jego słowa ułagodzą nieco nieustępliwą porucznik, toteż zdziwił się, gdy niepokój zagościł na jej okrągłej twarzy.

— A więc to prawda — wyszeptała, a z jej głosu wyparował właściwy jej, opanowany ton. — Nigdy nie proponowałbyś czegoś podobnego w normalnych okolicznościach. Powiedz mi, Tollerze, czy rzeczywiście zostaliśmy przeniesieni na inną planetę? Czy jesteśmy na zawsze zgubieni? Naprawdę uwięziono nas na nieznanej planecie miliony mil od Overlandu?

— Tak. — Toller zauważył kątem oka, że pozostałe trzy kobiety przysłuchują się bacznie temu, co mówi. — Jak to? Nic o tym nie wiecie?

— Noc zaskoczyła nas jakieś dwie godziny drogi od poziomu podstawowego — odparła Jerene głosem cichym i zamyślonym. — Zapadła decyzja, że będziemy posuwać się dalej z ograniczoną prędkością i przeprowadzimy inwersję o brzasku…

Mówiła dalej, opisując, jak załoga, która w większości pogrążona była we śnie, wpadła w panikę słysząc okropny łoskot dochodzący od strony balonu. Cztery wąskie rozpory przebiły i rozpruły powłokę. Niemal natychmiast kłęby duszącego gazu miglignowego spłynęły w dół z wlotu, podczas gdy cała zwiotczała konstrukcja zapadła się do wewnątrz. W końcu, potęgując jeszcze zamieszanie i przerażenie załogi, gondola utonęła w kurczących się zwałach zniszczonej powłoki.

Minęło kilka dłużących się w nieskończoność minut, nim zatrwożonym astronautkom udało się wydostać z wraku. Odbite od Landu światło było na tyle silne, że pozwoliło dokonać niesamowitego odkrycia: statek zderzył się z krystaliczną barierą, ciągnącą się wzdłuż horyzontu jak zamarznięte morze. A tylko dwieście jardów od nich wznosił się dziw nad dziwy, bajkowy zamek, nieziemski i tajemniczy, rysując się wyraźnie na tle srebrzystego nieba.

Jakoś udało im się odnaleźć wystarczającą liczbę silnicz-ków i zdołały dolecieć do zamku. Jakoś udało im się także zlokalizować właz na jego metalicznej powierzchni.

Weszły do środka i znów jakoś, bez wyczuwalnego upływu czasu, odkryły, że są uwięzione w szarożółtej katedrze…

— Tak podejrzewałem — podsumował Toller, kiedy porucznik skończyła opowieść. — Coś mi mówiło, że ona… że wszystkie nadal żyjecie.

— Ale co się nam przydarzyło?

— Dussarrańczycy używają gazu, sprawiającego, że ktoś, kto go wdycha, szybko traci świadomość. To musiał…

— Tyle to same się domyśliłyśmy — przerwała mu Jere-ne. — Lecz co stało się potem? Powiedziano nam, że zostałyśmy magicznie przeniesione na inną planetę, lecz nie wiemy, czy można ufać słowom tych potworów. Sądziłyśmy, że wciąż jesteśmy w zamku. Prawda, że nasze ciała mają normalny ciężar, jakbyśmy stały na Overlandzie, lecz to może być kolejna magiczna sztuczka.

Toller potrząsnął głową.

— Przykro mi, lecz to, co wam powiedziano, jest prawdą. Nasi prześladowcy umieją podróżować w przestrzeni międzygwiezdnej z prędkością myśli. Rzeczywiście przenieśli was w mgnieniu oka na swoją ojczystą planetę, Dussarrę.

Jego słowa wywołały okrzyki niedowierzania i trwogi u przysłuchujących się kobiet. Wysoka blondynka z zadartym noskiem, ubrana w mundur kaprala, wybuchnęła śmiechem i szepnęła coś do stojącej obok towarzyszki. Toller zorientował się, że lekcje kosmologii i historii galaktyk, jakie pobrali wraz ze Steenameertem u Diviwidiviego, zmieniły fundamentalnie ich myślenie, co utrudniało im teraz porozumienie z istotami własnego gatunku. Z zakłopotaniem uświadomił sobie, jak musiał wyglądać w oczach Divivvidiviego, gdy pogrążony był jeszcze w niewiedzy.

— A skąd ty możesz wiedzieć, że wszystkie te bujdy o cudownych wojażach w kosmosie są prawdziwe? — spytała Jerene wyzywającym tonem. — Musisz polegać na tym, co ci powiedziano, tak jak my.

— Mylisz się — odparł Toller wyzwoliwszy się wreszcie ze skafandra. — Kiedy Baten i ja weszliśmy do tego, jak go zwiecie, zamku, pojmaliśmy jego władcę o trupiej twarzy i przywieźliśmy tutaj jako zakładnika na pokładzie dobrego, kolcorroniańskiego statku. Tak więc możemy zaświadczyć, że wszyscy w tym właśnie momencie znajdujemy się miliony mil od Overlandu. Jesteśmy na ojczystej planecie najeźdźców.

Oczy Jerene rozszerzyły się, a gdy spojrzała na Tollera, na jej twarzy wykwitł rumieniec.

— I uczyniłeś to wszystko dla… — Zerknęła w stronę schodów, którymi oddaliła się Yantara. — Wziąłeś jeden z tych wiekowych statków ze Stacji Obrony… i poleciałeś na inną planetę… a wszystko dla…

— Całą drogę na ziemię z naszym zakładnikiem przebyliśmy w worach lotniczych i ze spadochronami — wtrącił Steenameert, przerywając przedłużającą się ciszę. — 1 dopiero wtedy ten przeklęty strach na wróble zapanował nad naszymi zmysłami i wpadliśmy prosto w ręce żołnierzy zaczajonych w zasadzce. Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby walka była uczciwa i honorowa. Wdarlibyśmy się tutaj z naszym zakładnikiem drżącym ze strachu przed utratą życia, bo miałby ostrze szabli na gardle i wymienilibyśmy go na was.

— Muszę powiadomić o tym naszą kapitan. — Jerene z trudem łapała powietrze, a źrenice jej oczu rozszerzały się, gdy wodziła wzrokiem po twarzy Tollera. — Trzeba zapoznać ją ze wszystkimi faktami.

— Ona sądzi, że wciąż jesteśmy w naszej strefie nieważkości? — Toller westchnął z ulgą i uśmiechnął się pojąwszy, dlaczego stosunek Yantary do niego zmienił się tak raptownie. — To zupełnie naturalne, iż oczekiwała, że pojawię się na czele uzbrojonej armady. To zupełnie naturalne, że poczuła się trochę rozczarowana.

— Tak, lecz gdyby wykazała trochę więcej cierpliwości… — Steenameert zaniechał komentarza i opuścił głowę.

— Co mówisz, Batenie?

— Nic. Zupełnie nic.

— Panie kapitanie? — Wysoka blondynka postąpiła krok naprzód i zwróciła się do Tollera. — Czy moglibyście powiedzieć nam, jak długo już tu jesteśmy?

— A co? Nie umiecie liczyć dni?

— Wewnątrz tej kopuły nie istnieje dzień ani noc. Oświetlenie nigdy się nie zmienia.

Na Tollera, który właśnie próbował pogodzić się z myślą, że pozostanie w tym więzieniu przez długi czas, perspektywa życia w jednostajnym świetle podziałała przygnębiająco.

— Powiedziałbym, że jesteście tutaj od jakichś dwudziestu pięciu dni. A co z posiłkami? Nie można liczyć czasu według nich?

— Posiłki! — Blondynka skrzywiła się. — W każdej celi stoi koszyk, który te potwory nieustannie wypełniają klockami. No cóż, każda z nas ma nieco inną opinię na temat tego, co zmuszone jesteśmy zjadać.

— Pikantne kopyto niebieskorożca — rozmarzyła się inna wysoka kobieta, szeregowiec o brązowych oczach i śniadej cerze.

— Pikantne gówno niebieskorożca — skwitowała kwaśno trzecia, wywołując tym wybuch śmiechu koleżanek. Miała kasztanowe, krótko przycięte włosy, które zdecydowanie nie pasowały do jej przeciętnie ładnej twarzy.

— To są Tradlo, Mistekka i Arvand — przedstawiła je Jerene. — 1 jak zapewne zauważyłeś, zdążyły zapomnieć, jak należy zachowywać się w obecności oficera.

— Ranga nie ma już dla mnie znaczenia. — Toller skinął głową kolejno pozdrawiając trzy kobiety. — Mówcie, co chcecie i róbcie, co chcecie.

— W takim razie… — Arvand podbiegła w podskokach do Steenameerta, ujęła jego dłoń i posłała mu ciepły uśmiech. — Smutno jest spać samemu, nie sądzisz?

— To niesprawiedliwe! — krzyknęła jasnowłosa Tradlo łapiąc Steenameerta za ramię, czym wprawiła go w jeszcze większe zakłopotanie. — Wszystkie racje muszą być podzielone równo.

Toller pragnął jak najszybciej udać się na poszukiwanie Yantary, ale zachowanie Jerene wyraźnie wskazywało, że ma wielką ochotę dalej z nim rozmawiać. Nie przeszkodził, kiedy odwróciła się od reszty, zręcznie stwarzając przestrzeń, w której mogli bez przeszkód omówić sprawy doniosłej wagi.

— Tollerze, wybacz, że cię lekceważyłam — zaczęła niepewnie. — Ale ty zawsze robiłeś wokół siebie tyle zamieszania… a na dodatek ta szabla… dawałeś jasno do zrozumienia, że pragniesz naśladować swojego dziadka, więc — teraz sama nie rozumiem dlaczego — wszyscy, którzy cię spotykali, z góry zakładali, że te ambicje są próżne. A teraz, gdyby nie to, co uczyniłeś, gdybyś nie przeleciał na inną planetę przez czarną otchłań kosmosu w jednej z tych antycznych beczek, gdyby cię tu nie było… Mogę powiedzieć jedynie, że Yantara jest najszczęśliwszą kobietą na świecie i że nie musisz już nigdy więcej usuwać się w cień swojego dziadka. Nie ma żadnych wątpliwości, że ty i on to bratnie dusze.

Toller zamrugał oczami, by zwalczyć nagłe szczypanie pod powiekami.

— ^Doceniam to, co mówisz, ale ja tylko…

— Powiedz mi — Jerene przybrała rzeczowy ton znacznie szybciej, niżby Toller tego pragnął. — Czy te potwory rzuciły na nas jakiś czar? Jak to się dzieje, że słyszymy to, co mówią, nawet kiedy ich nie widzimy, kiedy nie wydają żadnych dźwięków? Czy to magia?

— Nie ma w tym żadnej magii — wyjaśnił Toller, ponownie uświadamiając sobie przepaść, jaka wyrosła miedzy nim a resztą istot jego rasy. — Tak porozumiewają się Dussarrańczycy. Osiągnęli taki poziom rozwoju, że nie muszą wymawiać słów ustami. Rozmawiają ze sobą przy pomocy myśli, umysł rozmawia z umysłem, bez względu na odległość. Czyżby nie wyjaśniono wam tego?

— Ani słowa. Jeśli o nich chodzi, to traktują nas jak zwierzęta.

— Przypuszczam, że posiadłem tę wiedzę, gdyż strach na wróble, z którym mieliśmy do czynienia, chciał zyskać na czasie i zachować życie. — Toller rozejrzał się z odrazą po galeriach kopuły. — Kiedy Dussarrańczycy się z wami kontaktują?

— Jest taki jeden, chyba go nazywają Dyrektorem — odparła Jerene. — On czasem potrafi rozmawiać z nami całymi godzinami. Zawsze pyta o nasze życie na Over-landzie, o nasze rodziny, pożywienie, metody uprawy ziemi, różnice miedzy ubiorem mężczyzn i kobiet. Nic nie jest dla niego oczywiste. I jest jeszcze jeden, najprawdopodobniej kobieta, ona wydaje nam rozkazy.

— Jakie rozkazy?

Jerene wzruszyła ramionami.

— Kiedy mamy opuścić cele i zejść do głównego holu. Tego typu rzeczy. Czekamy tutaj, podczas gdy jeden z potworów uzupełnia zapasy wody i pożywienia.

— Czy ten tak zwany Dyrektor składa wam kiedykolwiek osobiste wizyty? Czy jacyś Dussarrańczycy wyglądający na ważne osobistości w tutejszym społeczeństwie przeprowadzają czasami inspekcję?

— Trudno powiedzieć. Czasem widujemy grupki tych potworów za tamtą przegrodą, lecz… — Jerene wskazała oszkloną konstrukcję w kształcie pudła, która zamykała jedno z wejść do kopuły. — Dlaczego pytasz o takie rzeczy, Tollerze?

Posłał jej słaby uśmiech.

— Straciłem jednego świetnego zakładnika, a teraz szukam następnego.

— Lecz z tego, co nam powiedziałeś… Ucieczka stąd jest niemożliwa.

— I tutaj się mylisz — odparł Toller cicho, a jego twarz przybrała ponury wyraz. — Można uciec z każdej twierdzy, pod warunkiem, że się tego pragnie. Pod warunkiem, że się jest przygotowanym na ostateczną ucieczkę.

Toller i Steenameert spierali się o tradycyjne i nowoczesne metody wyrobu mebli, a zwłaszcza o projektowanie krzeseł.

— Nie zapominaj, że żelazo mamy dopiero od pięćdziesięciu lat, czy coś koło tego — mówił Toller. — Konstrukcja wsporników i klamer kątowych na pewno się polepszy, tak jak i konstrukcja drewnianych śrub.

— To nie ma większego znaczenia — odparował Steenameert. — Meble powinno się traktować jak dzieła sztuki. Krzesło musi być w takim samym stopniu rzeźbą, jak urządzeniem do podtrzymywania grubych tyłków. Każdy artysta ci powie, że drewno należy łączyć jedynie z drewnem. Czopy i fugi jak jaskółczy ogon są naturalne, Tollerze, poza tym są bardziej trwałe, i mają pewną prawidłowość.

Steenameert mówił dalej, podczas gdy Toller ukląkł i zaczął próbować podłogę galerii grubą igłą do zszywania rozdartych powłok wziętą z sakwy ratunkowej. Toller spojrzał na przyjaciela i potrząsnął głową, dając do zrozumienia, że konstrukcja podłogi jest zbyt mocna, by można ją rozerwać i zaskoczyć kogoś, kto ewentualnie przebywał w pomieszczeniu poniżej. Stali nad szklaną obudową w tej części pierwszej galerii, gdzie według porucznik Jerene zbierały się czasami grupki Dussarrańczyków, by obserwować jeńców.

— Tak, lecz od czasów Migracji tylko bogaci byli w stanie korzystać z usług kompetentnych stolarzy — rzekł Toller prostując się. — A na pewno lepiej jest, gdy zwykli obywatele i ich rodziny posiadają cokolwiek, by posadzić swoje tyłki, niż żeby mieli kucać na ziemi. Nawiasem mówiąc wątpię, by wiele z tych wyżej wymienionych tyłków było grubych.

Toller i Steenameert głośno rozmawiali o konstrukcji mebli, co powodowało powstawanie w ich umysłach obrazów złączy i ram, a jednocześnie próbowali znaleźć słabe punkty konstrukcji swojego więzienia. Kontynuowali dyskusję schodząc w dół, aż do samej obudowy. Byli zupełnymi nowicjuszami, prawdziwymi pierwotnymi w ciemnym, migotliwym i niezgłębionym świecie telepatii, lecz spotkanie z Divividivim dostarczyło im wystarczającej ilości informacji, by mogli zorientować się, że obcy popełniają błędy, a wiec da się ich przechytrzyć. Prawdopodobnie podejmowano próby wniknięcia w ich najskrytsze procesy myślowe, lecz Kolcorronianie byli wojownikami z urodzenia i posiadali dar mylenia przeciwnika.

— Nie zaprzeczysz jednak, że konstrukcja drzwi została ulepszona dzięki żelaznym zawiasom i okuciom — rzekł Toller, gdy dotarł do obudowy. Ogólnie rzecz biorąc, była ona nadspodziewanie podobna do czegoś, co zbudowałby do tego samego celu rzemieślnik na Landzie lub Overlan-dzie. Trzyczęściowa, prostokątna, z jedną krawędzią przymocowaną do ściany kopuły. Każdy z trzech fragmentów biegł od podłogi aż do pierwszej galerii, oszklony od połowy w górę.

Spierając się wciąż o historyczny rozwój stolarstwa na ojczystej planecie, Toller niezobowiązująco oparł się o ścianę i poczuł, że drgnęła ona lekko. Przewyższał wzrostem każdego obcego, przynajmniej z dotychczas widzianych, a ponadto miał o wiele masywniejszą budowę ciała. Oszacował zatem, że musi być przynajmniej trzy razy cięższy od przeciętnego Dussarrańczyka. Przewyższał obcych także tężyzną fizyczną, posiadał siłę, z jaką Dussarrańczycy nie przywykli się stykać. Istniała więc możliwość, że bariera, która wydawała się Dussarrańczykowi nie do pokonania, ustąpiłaby za jednym zamachem pod naporem Tollera i Steenameerta.

Obcy mieli nad garstką Kolcorronian niezaprzeczalną przewagę, lecz z obserwacji Tollera wynikało, że są zarazem zbyt pewni siebie, zbyt zadufani. Ich najlepsi myśliciele użytkowali swoją energię na badania odległych abstraktów, takich jak rozpad galaktyk, zapominając o bezpośrednich zagrożeniach w najbliższym otoczeniu. Byli jak królowie, którzy przygotowują mury obronne przed nieprzeliczonymi armiami, a ignorują służącego z fiolką trucizny lub uśmiechniętą konkubinę z cienkim sztyletem.

— Przyznaję ci rację w kwestii konstrukcji drzwi, ale to jest szczególny przypadek — powiedział Steenameert, kiwając głową znacząco po wypróbowaniu materiału nogą. — Metal ma tam naturalną funkcję, lecz jeśli chodzi o krzesła i stoły, nie ma dla niego miejsca.

— Zobaczymy, zobaczymy — odparł Toller, gdy podjęli przerwaną powolną wędrówkę dookoła kopuły.

Przebywali w więzieniu nieokreślony czas, nie więcej jednak niż kilka godzin, a niespokojna i niecierpliwa natura Tollera burzyła się już przeciw monotonii aresztu. Telepatyczny głos o wyraźnie kobiecej barwie skierował jego i Steenameerta do cel na piętrze. Toller zmierzył swój pokój z zasady niechętnym wzrokiem i stwierdziwszy, że mu się nie podoba, ruszył na poszukiwanie innego. Jako że wszystkie cele były identyczne i nie miały nawet drzwi, nie istniał żaden powód, by woleć jedną od drugiej, lecz reakcja, którą miał nadzieję sprowokować, nie nastąpiła.

Poleżał przez chwilę na gąbczastym sześcianie, mającym mu służyć za łóżko, ale szybko ogarnęło go znudzenie i poszedł odwiedzić Yantarę w jej celi. Miał nadzieję, że może jej nastawienie uległo pozytywnej zmianie, gdy dowiedziała się od Jerene, że niemożliwe było przybycie na czele armii żołnierzy. Jednak Yantara leżała powściągliwa i małomówna. Jej cela przylegała do cel pozostałych kobiet. Starając się podejść do tego filozoficznie Toller przekonywał sam siebie, iż świadomość uwięzienia miliony mil od domu każdą kobietę mogłaby wpędzić w depresję.

Niepokojąc się coraz bardziej, zbadał wszystkie galerie kopuły. Była tak przestronna, że mogłaby pomieścić dwadzieścia razy więcej jeńców niż w tej chwili. Toller nie zauważył w żadnej celi śladów wcześniejszego zamieszkiwania. Czy to miejsce zaprojektowano na więzienie? Czy Dussarrańczycy w ogóle znali coś takiego jak więzienia? Czy może ta kopuła ze sztucznym, rzęsistym oświetleniem była odpowiednikiem klatki na ptaki?

Rwący strumień pytań zawirował w pamięci Tollera. Tuż przed tym, jak rozstał się z Diviwidivim, umysłowe procesy obcego wydawało się zakłócać jakieś przykre uczucie. Intuicyjnie Toller skojarzył je wtedy z poczuciem winy i patrząc teraz z perspektywy czasu, coraz bardziej dochodził do przekonania, że ma rację. W tamtym momencie Toller obawiał się, że prowadzą jego i Steenameerta na rzeź, lecz podejrzenia te okazały się bezpodstawne. Zatem co było prawdziwą przyczyną niepokoju w duszy Diviv-vidiviego?

Oczywiście istniała jeszcze sprawa Xa, tego fantastycznego morza żywego kryształu, i powodu jego obecności w strefie nieważkości pomiędzy Landem i Overlandem. Teraz, gdy miał umysł przesycony egzotycznymi pojęciami, gdy dziwaczność stała się do pewnego stopnia normą, Toller mógł uwierzyć, że zadaniem Xa jest przerzucenie całej planety do galaktyki oddalonej o miliony lat świetlnych.

Kiedy po raz pierwszy zetknął się z tą koncepcją, była zbyt daleka od realiów życia na bliźniaczych planetach. Pojęciowa bańka mydlana, abstrakcyjny pałac z nitek babiego lata. Lecz teraz wszystko wyglądało inaczej.

On i Yantara oraz kilku wiernych towarzyszy zostali uwięzieni na tej nieszczęsnej planecie i… i…

Na jego czole pojawiła się głęboka bruzda, gdy przed oczami poczęły mu migać inne wspomnienia. Podczas pierwszego starcia Diviwidiv powiedział, że międzygalak-tyczne przenosiny mają nastąpić za sześć dni. Czy na pewno mówił o sześciu dniach? Tak, dobrze pamiętał ten moment. Lot na Dussarrę trwał mniej więcej cztery dni, i jeszcze więcej jakże cennego czasu upłynęło podczas długiego spadania z obrzeży kosmosu…

Lodowaty strumyczek potu spłynął po karku Tollera, gdy uświadomił sobie, że małej grupce Kolcorronian zostały zaledwie godziny.

A może tylko minuty.

Rozdział 15

Widok odzianych na czarno postaci o trupich twarzach, które zebrały się za obudową z metalu i szkła, pojawił się jakby w odpowiedzi na modlitwę.

Toller zamarł w pół kroku, starając się okiełznać tumult myśli, próbując myśleć i nie myśleć zarazem. Nagłe odkrycie, że niesamowite przenosiny w odległe partie wszechświata mają nastąpić w bardzo bliskiej przyszłości, napełniło go pesymizmem. Potrzebował nowego zakładnika, by mieć choć nikłą nadzieję ucieczki z Dussarry, ale zdawkowa wzmianka na ten temat w rozmowie z Jerene była jedynie sposobem na ukrycie przejmującej rozpaczy. Na przestrzeni całej historii społeczeństwo kolcorroniańskie przeżywało nieraz wielkie przesilenia i choć trudno przeprowadzać tutaj paralelę, nie mógł jakoś sobie wyobrazić, by grupa dostojników państwowych lub naukowców na Overlandzie zdecydowała się odwiedzić zwierzyniec w takim momencie.

A jednak w aseptycznym i ponurym oświetleniu kopuły zgromadziło się kilku wrogów, narażając się na niebezpieczeństwo zdecydowanego ataku. Szansa na sukces Kolcorronian niemal równała się zeru. Jednak samo jej istnienie, bez względu na to, jak mało realne, stanowiło tę jedyną zachętę, jakiej potrzebował Toller. Wystarczającą. Skierował się na drugi koniec pomieszczenia, gdzie Ste-enameert i dwaj szeregowcy, Mistekka i Arvand, siedzieli ze skrzyżowanymi nogami i prowadzili ożywioną dyskusję. Kobiety spojrzały na niego, nie ruszając się z miejsca, lecz Baten podniósł się pospiesznie ujrzawszy wyraz twarzy Tollera.

— Chodź, Baten — powiedział Toller ściszonym głosem. — Zajmij swój umysł tym, o czym przed chwilą myślałeś, i idź za mną. To może być nasza ostatnia szansa. — Spojrzał na siedzące kobiety. — Idźcie natychmiast na górę i powiedzcie Yantarze i Jerene, żeby przygotowały się do wyjścia. Być może trzeba będzie działać bardzo szybko.

Obrócił się i skierował w stronę obudowy, w której znajdowało się teraz około dziesięciu Dussarrańczyków. Steenameert postępował u jego boku.

— Celujemy w prawą krawędź tego pudła… tak, ciemny Kailian jest rzeczywiście wyśmienitym winem… sądzę, że siła uderzenia będzie największa, jeśli naprzemy z prawej strony… ale wydaje mi się, że jest zbyt kwaskowaty w smaku…

Zarzucając wszelkie konkretne myśli, poddając się jedynie dzikiej wściekłości, Toller puścił się galopem. Krawędź obudowy rosła mu w oczach, a białka oczu w szarych twarzach zwracały się w jego kierunku. Pędził ile tchu w piersiach, słysząc parskanie Steenameerta, który starał się dotrzymać mu tempa. Metalowo-szklana obudowa wypełniła całe jego pole widzenia. Głos instynktu wołał, by się zatrzymał, bo narazi się na okropne rany.

Wyjąc jak zwierzę, Toller uderzył w obudowę ramieniem i poczuł, że jej krawędź ustępuje pod naciskiem i wylatuje ze ściany kopuły. Niemal w tej samej sekundzie Steenameert wjechał nogami w jej dolną część. Boczna szyba obudowy wygięła się wgnieciona do środka, więżąc w narożniku kilku Dussarrańczyków. Ogromna szklana płyta runęła na Steenameerta, który gramolił się na nogi. Oczami wyobraźni Toller widział już setki ostrych odłamków, lecz szyba odskoczyła bez szwanku na podłogę. Niektórzy z Dussarrańczyków wydawali ciche miauknięcia, pierwsze dźwięki, jakie Toller usłyszał z ich ust, i wycofywali się w panice.

— Nie spieszcie się tak z tym odchodzeniem! — krzyknął Toller opierając ramię na metalowej płycie, nie zwalniając nacisku na uwięzionych Dussarrańczyków. — Mamy tutaj trzech waszych i chyba potrzebują opieki medycznej.

Przyglądał się zdobytym na chybił trafił zakładnikom. Dwaj ciągle stali na nogach, wyprostowani i unieruchomieni za kawałkiem obudowy, którą przyciskał Toller i patrzyli mu w twarz z odległości kilku cali. Trzeci opadł w kucki, najprawdopodobnie straciwszy przytomność lub życie. Toller spoglądał dzikim wzrokiem na stojącą parę, nie ukrywając obrzydzenia, jakie wywoływały w nim pozbawione nosa twarze i drżące usta o czarnych konturach. Obcy nie wydawali żadnych dźwięków, lecz głowę Tolłera wypełniał bezładny telepatyczny wrzask. Był to destylat czystego strachu, który przypominał o fakcie, że Dussar-rańczycy nie są rasą wojowników, toteż Toller wziął to za dobry omen, napawający nadzieją co do przyszłych losów współtowarzyszy.

— Sprawdź, czy kobiety są gotowe do ucieczki! — krzyknął do Steenameerta. — Tymczasem ja przekonam tych obdartusów, by posłuchali głosu rozsądku.

Steenameert skinął głową i pomknął w kierunku astro-nautek, wśród których była też Yantara, stojących na podeście schodów. Toller przeniósł wzrok na wnętrze obudowy. Obcy, w jego oczach wyglądający jednakowo w postrzępionych, czarnych strojach, skupili się obok wyjśflia z kopuły. W powietrzu unosił się ciężki zapach ich ciał.

— Który z was jest przywódcą? — warknął Toller. — Który z was, koszmarów sennych, może mówić w imieniu pozostałych?

Obcy nie udzielili żadnej odpowiedzi. Sekundy upływały niemiłosiernie, a oni nic, tylko gapili się na Tollera oczyma przypominającymi czarne odthiczenie na białej porcelanie. Mimo że żadne telepatyczne głosy nie wpływały do jego głowy, nie miał wątpliwości, że przekazywano milczące ostrzeżenia do innych Dussarrańczyków, co ponagliło go do poparcia swoich słów działaniem.

— Widzę, że nie obejdzie się bez odrobiny brutalności — rzekł, posyłając obcym spokojny uśmiech, jakim zawsze poprzedzał akt przemocy. Była to cecha, którą jak mu mówiono, odziedziczył po swoim dziadku i którą kultywował na wpół świadomie od wczesnej młodości. Bez ostrzeżenia zmienił pozycję i raptownie podwoił siłę, z jaką napierał na płytę. Uwięzieni pomiędzy nią a ścianą obcy sapnęli głośno, ich popielate twarze wykrzywił grymas bólu i Toller był niemal pewny, że słyszy trzask pękających kości.

— Przestań, dzikusie! — Ktoś z grupy obcych przy wyjściu postąpił krok naprzód. — Niczym nie można usprawiedliwić takiego barbarzyństwa.

— Może nie — odparł Toller kiwając głową. — Lecz gdybyś ty i twoi obrzydliwi ziomkowie nie porwali moich przyjaciół i nie umieścili ich w klatce jak zwierzęta, co stanowi wasz rodzaj barbarzyństwa, nigdy byście się nie narazili na mój rodzaj barbarzyństwa. Czy rozumiecie tę zasadę? Czy też może pojęcie naturalnej sprawiedliwości istnieje jedynie wśród niedouczonych Pierwotnych?

— Pierwotny to stosowna nazwa dla ciebie, Tollerze Ma-raąuine — nadeszła bezgłośna odpowiedź. — Czy nie potrafisz zrozumieć, że niemożliwością jest, byś opuścił tę planetę?

— A czy ty nie potrafisz zrozumieć, że opuszczę tę planetę w ten czy inny sposób? I jeśli okaże się, że śmierć jest jedyną ucieczką, nie omieszkam zabrać ze sobą w drogę kilku waszych. — Toller zerknął na lewo i dostrzegł, że reszta towarzyszy dotarła już do obudowy. Ku jego zdziwieniu Yantara trzymała się na końcu grupy i spoglądała na niego niepewnym, zakłopotanym wzrokiem.

— Jesteśmy z tobą, Tollerze! — zawołał Steenameert.

— Wspaniale! — Toller z powrotem skupił uwagę na obcym. — Zostałeś wybrany na rzecznika pozostałych, zatem zakładam, że jesteś dosyć ważną personą i dlatego będziesz miał zaszczyt być moim głównym zakładnikiem. Podejdź tutaj.

— A jeśli odmówię?

— Ledwie zacząłem przygniatać te wspaniałe okazy męskich Dussarrańczyków, a ich karłowate kości zaczęły pękać. — Toller ponownie naparł na płytę, a dwaj stojący za nią jeńcy niespokojnie poruszyli głowami.

— Jeśli zabijesz moich zastępców, stracisz tę drobną przewagę, jaką teraz posiadasz.

— To będzie dopiero początek zabijania — odparł Tolłer żałując, że nie ma przy sobie szabli. Z obserwacji wynikało, że Dussarrańczycy nie grzeszą odwagą, lecz ku jego zaskoczeniu obcy, z którym rozmawiał, okazał się niespodziewanie uparty. Z wyglądu nie wyróżniał się niczym wśród swoich kompanów: strój z czarnych kawałków materiału był chyba powszechny wśród obcych, lecz ten Dussarrańczyk sprawiał wrażenie bardziej jeszcze władczego niż Diviwidiv.

„A może…” gdzieś w głębi umysłu Tollera rozbłysła niesamowita myśl. „Czy możliwe, by fortuna oddała w moje ręce najlepszego z możliwych zakładników? Czy ta niczym nie wyróżniająca się postać może być królem Dus-t sarrańczyków? Jak nazywał go Diviwidiv? Dyrektor! A imię? Zunnunun”.

— Powiedz mi, ty obdartusie — przemówił łagodnie. — Jak masz na imię?

— Moje mię jest bez znaczenia — odparł obcy. — Ostatni raz odwołuję się do twego rozsądku. Twój plan, jeśli można tak określić tę szaloną wizję, to zmusić nas, byśmy odesłali was tam, skąd przybyliście, za pomocą specjalnego urządzenia. Wtedy ty i twoi współbracia powrócilibyście na ojczystą planetę balonem lub na spadochronach. Czy to trafna rekapi-tulacja waszych ambicji?

— Gratulacje, trupia gębo! — Odmowa podania imienia dała Tollerowi inspirację i zachętę.

— Ten plan nigdy się nie powiedzie! Rozsądniejsi członkowie waszej grupy mają poważne wątpliwości co do jego przeprowadzenia i wykazują pod tym względem zadziwiającą mądrość.

Wzrok Tollera ponownie pobiegł ku Yantarze, lecz ona opuściła głowę nie odwzajemniając spojrzenia.

— Nie mogę pozwolić sobie na wchodzenie w szczegóły, Tollerze Maraąuine — ciągnął obcy. — Lecz sprawa polega na tym, iż macie duże szczęście, że znaleźliście się tutaj, na Dussarze. Musicie zaufać moim…

— Jesteś królem wszystkich Dussarrańczyków! — wrzasnął Toller, dając upust wściekłości spotęgowanej świeżo kiełkującymi obawami. — To trwa zbyt długo! Mów szybko, jak masz na imię, albo, klnę się na swój honor, zgniotę tych trzech tak, że krew tryśnie im oczami!

Obcy uniósł dłoń do swojej wklęsłej piersi.

— Mam na imię Zunnunun.

— Tak myślałem! — Toller posłał Yantarze, Steenameer-towi i pozostałym triumfujące spojrzenie. — A teraz dam…

— Mc nie zrobisz — przerwał Zunnunun uciszając Tollera z zadziwiającą łatwością. — Planowałem zbadać psychologiczne więzi pomiędzy tobą a twoim wybranym osobnikiem żeńskim, lecz doszedłem do wniosku, że w stanie nie zmodyfikowanym albo zabijesz się, albo będziesz sprawia! więcej kłopotów, niż jesteś wart. Dlatego też podjąłem decyzję, by zakończyć twoje życie. Toller potrząsnął głową.

— Trzeba by wielu takich jak ty, by mnie zabić.

— Ależ ja nie mam zamiaru cię zabijać — głos Dussarrańczyka był teraz lekki, rozbawiony, pełen zadowolenia z siebie. — Twoje ciało pozostanie w doskonałym zdrowiu i posłuży mi do eksperymentów rozrodczych, lecz zamieszka w nim inna, bardziej uległa osoba.

— Nie możesz tego zrobić.

— Ależ mogę! W rzeczywistości ten proces już się rozpoczął, w co uwierzysz, jeśli będziesz chciał się poruszyć. — Usta Zunnununa wykrzywiła parodia uśmiechu. — Miałeś rację twierdząc, że nasza rozmowa się przedłuża. W tym czasie zgromadziłem wystarczającą liczbę moich ludzi, by stworzyć telepatyczną soczewkę. Została już nastawiona na twój mózg i za kilka sekund przestaniesz istnieć… Żegnaj, Tollerze Maraąuine.

Toller próbował rzucić się na obcego, lecz tak jak zostało przepowiedziane, nie był w stanie wykonać żadnego ruchu, i coś zaczęło się dziać w jego umyśle. Nastąpiła inwazja. Rozluźnienie. Wstydliwe, lecz radosne uczucie uległości, świadomość, że życie w roli Tollera Maraquine’a Drugiego zawsze było nużące i że oto nadszedł czas, kiedy może z radością zrzucić ten ciężar.

Rozdział 16

Dwanaście statków! To wszystko?! — Daseene rzuciła Cassyllowi pełne wyrzutu spojrzenie. — Byłam pewna› że możemy wystawić o wiele więcej.

— Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość, ale fabryka nawet przy tej ilości pracuje na najwyższych obrotach — odparł Cassyll, starając się ukryć zniecierpliwienie, gdyż powtarzał to już trzeci raz w ciągu ostatniej godziny. — Główną przeszkodą jest brak niezawodnych silników i części zamiennych.

— Ależ przecież widziałam setki silników zalegających plac parad w Kandell. Widziałam je na własne oczy! Jeden przy drugim!

— Tak, lecz są to drewniane urządzenia starego typu, zbędne, gdyż w nowoczesnych statkach zastąpiono je silnikami ze stali.

— W takim razie wstawcie je z powrotem — wypaliła Daseene, poprawiając kornet wysadzany perłami.

— Niestety nie będą pasować do nowych zawieszeń. — Jako weteran podobnych utarczek z Królową, Cassyll przemawiał tonem odzwierciedlającym chłodny rozsądek. — Przystosowanie jednych do drugich zabrałoby bardzo dużo czasu, a poza tym w starych silnikach brakuje wielu pomocniczych elementów.

Daseene przymrużyła powieki i pochyliła się do przodu na swoim tronie.

— Czasami, mój drogi Maraąuine, przypominasz mi swojego ojca.

Cassyll uśmiechnął się mimo zaduchu panującego w sali audiencji.

— Doceniam ten komplement, Wasza Wysokość.

— To nie miał być komplement i ty dobrze o tym wiesz — odparła Daseene. — Twój ojciec oddał drobną przysługę mojemu mężowi podczas Migracji i…

— Jeśli wolno mi choć odrobinę ożywić pamięć Waszej Wysokości — wtrącił Cassyll sucho — mój ojciec uratował życie całej waszej rodzinie.

— Nie mam pewności, czy było to aż tak dramatyczne. W każdym razie przysłużył się jeden jedyny raz, a resztę życia spędził na przypominaniu mojemu mężowi tego wydarzenia i żądaniu w zamian przywilejów.

— Mam zaszczyt służyć Waszej Wysokości w każdej chwili — rzekł Cassyll, gładko kierując rozmowę na znajome tory. — I nigdy bym się nie odważył prosić w zamian o przywileje.

— Nie, ty nie musisz. Ty po prostu niczym się nie przejmujesz i wszystko załatwiasz po swojemu. I właśnie o to mi chodzi! Twój ojciec miał zwyczaj udawać, że robi to, czego chce król, a zawsze robił to, co sam chciał. Ty masz dokładnie ten sam zwyczaj, Cassyllu Maraąuine. Czasem podejrzewam, że to ty, a nie ja rządzisz tym królestwem. — Daseene pochyliła się do przodu, przyglądając się mu bacznie swoimi wodnistymi oczami.

— Nie wyglądasz dobrze, mój drogi przyjacielu. Twoja twarz zrobiła się karmazynowa, a pot perli się na skroniach. Czy cierpisz na febrę?

— Nie, Wasza Wysokość.

— Cóż, coś musi cię trapić. Nie wyglądasz najlepiej. Według mnie powinieneś pójść do swojego medyka.

— Zrobię tak bez zwłoki — odparł Cassyll. Z upragnieniem wyczekiwał momentu, kiedy będzie mógł wydostać się z rozpalonego wnętrza komnaty, lecz nie dopiął jeszcze celu swojej wizyty. W przeciwieństwie do tego, co stwierdziła Daseene, wcale nie był absolutnym panem swoich losów. Patrzył w jej drobną twarz, zastanawiając się, czy bawi się jego kosztem. Prawdopodobnie doskonale wiedziała, że dręczy go nadmierny upal i czekała, aż zemdleje lub podda się i zacznie błagać o chwilę wytchnienia.

— A tak swoją drogą, dlaczego zajmujesz mi tak dużo czasu? — spytała. — Na pewno czegoś chcesz.

— Tak się właśnie składa, Wasza Wysokość, że jest jedna…

— Ha.

— To zupełnie rutynowa sprawa… hm… w zakresie mojej władzy… lecz pomyślałem, że przy okazji wspomnę o tym Waszej Wysokości. Nie, żeby było to coś…

— Mów, Maraąuine! — Rozjątrzona Daseene spojrzała w sufit. — O co chodzi?

Cassyll przełknął ślinę, próbując pokonać suchość w gardle.

— Bariera lodowa pomiędzy Landem i Overlandem jest bardzo ciekawa z naukowego punktu widzenia. Ja i Bartan Drumme mamy przywilej być głównymi doradcami naukowymi Waszej Wysokości i, po trzeźwym przeanalizowaniu wszystkich faktów, uważamy, że powinniśmy towarzyszyć flocie, co…

— Nigdy! — Twarz Daseene raptownie zmieniła się w alabastrową maskę, na której utalentowany artysta wymalował podobiznę kobiety, jaką niegdyś była. — Zostaniesz tutaj, gdzie cię potrzebuję, Maraąuine. Tutaj na ziemi! To samo tyczy się twojego serdecznego przyjaciela, wiecznego młokosa, Bartana Drumme'a. Czy wyraziłam się jasno?

— Bardzo jasno, Wasza Wysokość.

— Dobrze wiem, że niepokoisz się o syna, tak jak ja obawiam się o bezpieczeństwo swojej wnuczki. Lecz bywają chwile, kiedy trzeba być głuchym na głos serca — rzekła Daseene z wigorem, który zaskoczył Cassylla.

— Rozumiem, Wasza Wysokość. — Cassyll ukłonił się i odwracał właśnie w stronę wyjścia, kiedy Daseene zatrzymała go unosząc dłoń.

— Zanim odejdziesz — powiedziała. — Pozwól przypomnieć sobie, co mówiłam wcześniej. Nie zapomnij zobaczyć się z doktorem.

Rozdział 17

Okrzyk przerażenia Steenameerta dotarł do Tollera poprzez ciemne pokłady duszy, gdzie niewidzialne światy przemierzały swe orbitalne ścieżki. Każdy świat był ucieleśnieniem nowej osobowości, a któraś z nich przeznaczona była dla niego. Nie obchodziły go już sprawy poprzedniego wcielenia. Nieufny i lekko poirytowany pytał sam siebie, dlaczego ten młody człowiek wykrzykuje jego imię. Co takiego w najczarniejszych odmętach kosmosu mogło być na tyle ważne, że przeszkadzano mu w takiej chwili, gdy zapadały doniosłe decyzje co do jego losu?

Lecz działo się coś jeszcze! W otaczającym go ponurym krajobrazie rozpoczynała się jakaś bitwa. Potężne, zewnętrzne siły napierały na psychiczną soczewkę, której krzywizna decydowała o wszystkich aspektach przyszłości…

Uwolniony z umysłowego i fizycznego paraliżu Toller odrodził się dla świata zgiełku. Dziesiątki odzianych w czarne poszarpane stroje Dussarrańczyków pędziło w poprzek kopuły w stronę szklanej obudowy. Jakaś kobieta przenikliwie krzyczała. Obcy, których przed chwilą Toller zgniatał pod płytą, kulejąc uciekali w stronę swego przywódcy.

Otaczający dotąd Zunnununa, rozbiegli się do odległycł części budynku.

— Chodźcie z nami! — Jakiś Dussarrańczyk pojawił się'J u boku Tollera i ciągnął go za ramię. — Jesteśmy waszymi^ przyjaciółmi!

Toller strzasnął z ramienia dłoń o szarych palcach. Obcy nie różnił się niczym od innych z tym wyjątkiem, że jego ubranie, upstrzone było w kilku miejscach ciemnozielonymi łatami w kształcie rombu.

— Przyjaciółmi? — Toller wykonał taki ruch, jakby chciał odtrącić obcego, ale odebrawszy telepatyczne wyjaśnienie zrozumiał, że grupa tych z łatami przywróciła mu jego osobowość. Wybór nie nastręczał żadnego problemu: zostać i stanąć twarzą w twarz z niepokonanym Dyrektorem Zunnununem albo schwycić tę niespodziewaną szansę wybawienia.

— Baten! — Toller dostrzegł, że Steenameert przygląda mu się z niepokojem. — Musimy im zaufać!

Steenameert skinął głową, podobnie jak niektóre z kobiet stojących za nim. Ludzie rzucili się do ucieczki razem z wybawcami. Drogę zastępowali im inni Dussarrańczycy wysypujący się z niezliczonych wejść do kopuły. Starli się z przeciwnikami i zapanował niesamowity chaos, gdy ubrane na czarno ciała zwarły się ze sobą w groteskowych zmaganiach.

Toller szybko wprowadził odpowiednie poprawki w ocenie sytuacji, gdy zorientował się, że dussarrańskim sposobem walki wręcz było rzucanie się na przeciwnika, zwieranie się z nim rękami i nogami i powalanie na ziemię. Dokonawszy tego leżeli nieruchomo w parach, jak kopulu-jące owady, uniemożliwiając swoim przeciwnikom dalszy udział w zmaganiach. W bitwie nie używano żadnej broni. Obcy walczyli jak rozzłoszczone dzieci i choć byli do siebie wrogo nastawieni, najwyraźniej brakowało im umiejętności unieszkodliwiania przeciwników. Toller odetchnął z ulgą, gdy stało się dla niego jasne, iż ani on, ani jego nowi sprzymierzeńcy nie zostaną unicestwieni w przeciągu kilku sekund krwawej konfrontaqi. Zarazem jednak dostrzegł i negatywną stronę zaistniałej sytuacji. Zwycięstwo miała zapewnione liczniejsza gromada.

Po raz wtóry żałując, iż nie ma przy sobie szabli, Toller natarł na jednego z nieprzyjaciół, otaczających go z szeroko rozpostartymi ramionami. Powalił wroga na ziemię druzgocącym ciosem pięści, po czym, pałając żądzą mordu, nadepnął mu obcasem na kark, jednocześnie zwalając z nóg dwóch innych.

Kiedy poczuł, jak twarda tkanka zmienia się z chrzęstem w bezładną maź, z miejsca wiedział, że Dussarrańczyk jest martwy. Jednak znacznie bardziej dramatyczne potwierdzenie tego faktu nadeszło z otaczającego go kłębowiska ciał. Wszyscy bez wyjątku, sprzymierzeńcy i wrogowie, zaczęli wić się w konwulsyjnych drgawkach, jakby jakaś niewidzialna siła rozrywała ich od środka. Pary walczących rozpadły się, a powietrze wypełniło głośne, udręczone zawodzenie. Toller i pozostali Kolcorronianie stali się naraz jedyną ruchomą i w pełni sprawną siłą na tym dziwacznym polu bitwy.

— Co się dzieje?! — zawołała zdezorientowana Jerene, zwracając jasne oczy na Tollera.

— Te wszystkie obdartusy przeżywają cierpienia, gdy jeden z nich umrze w pobliżu — odparł Toller, przypominając sobie, co Diviwidiv opowiedział mu o dziwnym telepatycznym proteście, jaki towarzyszy śmierci Dussarrańczy-ka. — Kłopot w tym, że podlegają temu także ci, którzy nam sprzyjają. Podnieście ich na nogi i zmuście do biegu. Inaczej będziemy zgubieni.

Szóstka Kolcorronian od razu przystąpiła do pracy, wyłuskując obcych z zielonymi znakami, stawiając ich na nogi i zmuszając do biegu. Trzeba było ciągnąć lub popychać biedaków przez kilka jardów, nim ich kończyny zaczęły się same poruszać. Cała grupa przesunęła się pod sklepionym przejściem, weszła w korytarz i ruszyła niezdarnie w kierunku dwuskrzydłowych drzwi na jego końcu. Gromadka innych Dussarrańczyków, sprzymierzeńców, sądząc po strojach, oczekiwała na nich przy drzwiach sygnalizując, by się pospieszyli.

— Mam na imię Greturk. — Obcy, którego Toller prowadził przed sobą, obejrzał się i spojrzał mu w oczy, a jego słowa przepełniał lęk i wstręt. — Odebraleś mu życie z roz~ myslem! Zachowałeś się jak Vadavak! Czy nie masz żadnych l uczuć?

— Tak, czuję potężne pragnienie wydostania się stąd.

— Nie to miałem na myśli.

— Wiem, mówiłeś o refluksie. — Toller zaczął go mocniej popychać, by dodać wagi słowom. — Lepiej będzie dla ciebie, jeśli zrozumiesz, że z radością skręciłbym kark tysiącu Dussarrańczykom, by osiągnąć cel. Przygotuj się zatem na jeszcze kilka refluksów na wypadek, gdyby zaatakowano nas ponownie.

Prawdopodobieństwo nowego ataku zmalało jednak, gdy dotarli do podwójnych drzwi, przez które przepchnęły ich niecierpliwe dłonie. Sine twarze obcych tańczyły wokół Tollera, wyłaniając się i ginąc w mroku, kiedy z korytarza wychynęli w ciemną noc, rozjaśnianą jedynie sztucznym oświetleniem. Światło częściowo dochodziło z fasad prostokątnych budynków, ale poza tym w powietrzu unosiły się całe jego bloki i niezliczone, różnokolorowe promienie, pomiędzy nimi dryfowały jaskrawe czerwonożółte linie.

Toller nie miał czasu, by dokładnie przyjrzeć się tej egzotycznej scenerii, ponieważ kilka kroków dalej oczekiwał na nich jajowaty pojazd, większa wersja tego, który przywiózł jego i Steenameerta do kopuły. Miał wrażenie, że spód wehikułu nie dotyka ziemi. Okrągłe wejście ukazywało przyćmione wnętrze, skąd inni Dussarrańczycy ponaglali ich gestami. Toller zatrzymał się przy wejściu pomagając swoim ludziom i obcym sprzymierzeńcom wdrapać się do środka. W głębi korytarza pojawiało się coraz więcej obcych, najwidoczniej powróciła im ruchliwość. Pędzili w ich stronę jak trzepoczące czarne ptaki, chcące wzbić się w powietrze. Toller nie czuł strachu przed prześladowcami, których można było pokonać uśmiercając tylko jednego z nich, lecz martwiło go przekonanie, że Zunnunun ma zbyt dużą władzę, by udało się im utrzymać przez dłuższy czas zdobytą przewagę, że z pewnością w tym momencie Dyrektor przygotowuje się do kontrataku. Toller wskoczył do wnętrza owalnego pojazdu, powiększając jeszcze panujący tam ścisk. Wejście przestało istnieć i przyprawiające o mdłości przeciążenie zasygnalizowało, że pojazd ruszył i bezgłośnie nabiera wysokości. Toller nie widział ani pilota, ani stacji, z której pilot mógłby sterować pojazdem, i nagle doznał niesamowitego wrażenia, że dussarrański statek sam sprawuje kontrolę nad swoimi ruchami.

Próbował się rozejrzeć wokół, by upewnić się w swoim przekonaniu, gdy zorientował się, że tuż obok niego, w dusznym ścisku obcych i kolcorroniańskich ciał, stoi Yantara. Miała twarz bladą, przerażoną i nieruchomą, podobną raczej do tragicznej maski prawdziwej kobiety i choć oczy patrzyły na niego, nie miał wcale pewności, że go widzi. Dziwnie speszony, spróbował wywołać na usta pogodny uśmiech.

— Odwagi, Yantaro — szepnął. — Przyrzekam, że bez względu na to, co nas spotka, będę trwał u twego boku.

Minęła dziwna, ponadczasowa chwila, gdy wzrok Van-tary błądził po jego twarzy, i naraz — dla Tollera był to jakby doskonały wschód słońca — odwzajemniła uśmiech. — Tollerze! Mój drogi Tollerze! Wybacz, że nie byłam…

— Mc nie mówcie! — Greturk, stojący obok Tollera, przerwał telepatycznym ostrzeżeniem. — Nie myślcie o tym, co się dzieje, bo wtedy łatwo nas wyśledzą. Spróbujcie zapomnieć, kim i czym jesteście. Spróbujcie uwierzyć, że nie jesteście niczym więcej, niż bąbelkami powietrza unoszącymi się w ogromnym kotle z wrzącą wodą, sunącymi w prawo i w lewo, wirującymi i tańczącymi w nieprzewidywalnych kierunkach.

Toller przytaknął i zamknął oczy. Był pęcherzykiem unoszącym się w ogromnym kotle, poruszającym się tu i tam, po niebezpiecznych i nieprzewidywalnych ścieżkach.

Tak mocno zaabsorbowało go utrzymywanie umysłowej dyscypliny, eliminujące wszelkie konkretne myśli, iż prawie nie zauważył, kiedy pojazd się zatrzymał. W jednym momencie stał wyprostowany, nie będąc w stanie wykonać żadnego ruchu z powodu ścisku, a w następnym chwiał się lekko w pustej przestrzeni, gdy Dussarrańczycy znikali w otworze wyjściowym, który ukazał się w ścianie pojazdu. Nie odbierał żadnych werbalnych sygnałów telepatycznych, lecz głowę wypełnił mu pulsujący pośpiech. Powietrze samo w sobie wydawało się drżeć wprawiane w ruch przenikliwym, panicznym strachem.

— Musicie szybko opuścić pojazd — nadeszła bezgłośna wiadomość od Greturka, jedynego obcego pozostającego jeszcze w jajowatym statku. — Mamy bardzo malo czasu.

— Co tu się dzieje? — wtrąciła Jerene, nim Toller zdążył zadać to samo pytanie.

Czarne usta Greturka wykrzywił grymas.

— Znajdujemy się w środku konfliktu domowego, można powiedzieć, że wojny domowej, pierwszej od tysięcy lat.

— Wojny domowej! — powtórzył Toller. — Dlaczego w takim razie zajmujecie się kilkoma postronnymi istotami, takimi jak my?

— Może to was zdziwić, lecz ty i reszta twoich przyjaciół stanowicie centrum kontrowersji, dzielącej społeczeństwo dussarrańskie.

Toller zamrugał powiekami.

— Nie rozumiem.

— Wiem, że decydent odpowiedzialny za projekt Xa wyjaśnił ci główne powody, dla których jesteśmy obecni w tej części galaktyki. Ile z tych informacji utkwiło ci w pamięci?

— Mówił coś o ropach — odparł Toller marszcząc brwi. — O eksplozji, mającej zniszczyć dziesiątki galaktyk…

Steenameert odchrząknął i podszedł bliżej.

— Powiedziano nam, że to morze kryształu… ten Xa, jest maszyną, przy pomocy której wasza ojczysta planeta zostanie wystrzelona do odległej galaktyki, gdzie będziecie bezpieczni przed skutkami eksplozji.

— Wprawiacie mnie w zdumienie — odparł Greturk spoglądając to na Tollera, to na Steenameerta, wskazując jednocześnie na wyjście z pojazdu. — To niezwykłe, że rasa na waszym poziomie rozwoju jest w stanie przyswoić sobie pojęcia tak odległe od pierwotnej, opartej na mitach wizji.

— Nie lubimy, gdy nazywa się nas Pierwotnymi — warknął Toller. — Diviwidiv doświadczył tego na własnej skórze.

— I pewnie dlatego nie wyjawił wam informacji, która, jak przewidywał, wywołałaby groźną reakcję z waszej strony.

— Mów, co to za informacja! — Toller spojrzał gniewnie w szarą twarz obcego. — Mów albo będę zmuszony…

— Nie ma potrzeby, byś na mnie krzyczał, Tollerze Mara-ąuine — odpowiedział Greturk. — Byłem przeciwny projektowi Xa od dnia jego narodzin. Nie poczuwam się do winy, zatem nie widzę powodów, dla których nie miałbym wyjawić wam, że w momencie, gdy Dussarra zostanie przeniesiona do docelowej galaktyki, wasza ojczysta planeta i sąsiadująca z nią… przestaną istnieć.

Rozdział 18

Podobnie jak pozostałych Kolcorronian, Tollera tak Ł^ ogłuszyły słowa Greturka, że mimo drobnej budo-LJ wy obcy z łatwością pchnął go i wyprowadził z pojazdu. Na zewnątrz panowała ciemność poprzecinana,,tak jak uprzednio, błyszczącymi, kolorowymi liniami i zakrzywionymi na kształt stożka kolumnami, nad którymi unosiła się tafla zielonej poświaty. Nie zwracając uwagi na otoczenie, Toller zatrzymał Greturka, chwytając go za ramię. Pozostali otoczyli ich ciasno.

— Dlaczego? — dopytywał się, używając słów raczej z przyzwyczajenia, gdyż telepatyczna komunikacja była doskonale zrozumiała, a każdemu słowu towarzyszyły wzmacniające je warstwy znaczeń. Kolcorronianie wiedzieli, że na ojczystą planetę zapadł wyrok śmierci, lecz ich umysły nie były w stanie oswoić się „z tą myślą.

Greturk na próżno próbował uwolnić się z uścisku Tollera.

— Teraz najważniejsze, byśmy się pospieszyli.

— A jeszcze ważniejsze, byś się jasno wytłumaczył — odparował Toller, nie ruszając się z miejsca. — Dlaczego Overland ma zostać zniszczony?

Otoczone ciemnymi plamami oczy Greturka omiotły całą grupę i Toller z miejsca zorientował się, że poddadzą ich temu dziwnemu rodzajowi telepatii, kiedy w jednej chwili wszczepiano głęboko w umysł wiele faktów i tak, jak kiedyś w rozmowie z Diviwidivim, poczuł jak mózgowy promień o natężeniu światła latarni morskiej począł obracać się w jego świadomości…

— Kiedy bliźniacze planety obracają się wokól wspólnego środka ciężkości, dyskoidalne urządzenie zwane Xa wiruje wraz z nimi. Dwa razy w ciągu jednego pełnego obrotu oś Xa przecina dokładnie ojczystą planetę Dussarrańczyków: raz, kiedy przenika przez Land, a raz kiedy przenika przez Overland. Właśnie w jednym z tych momentów doskonałego wyrównania Xa zostanie uruchomiony, czyniąc z Dussarry ognisko supergeometrycznych energii, a te przeniosą planetę do docelowej galaktyki. W tym samym momencie Land i Overland przestaną istnieć w tym układzie. Ponieważ Overland ma mniejszą masę, impuls przeniesienia zostanie skierowany przez nią w nadchodzącym ogniskowaniu, które nastąpi za niecałe dziesięć minut. Jeśli mamy zapobiec przenosinom, a co za tym idzie, uratować wasze ojczyste planety, musimy działać jak najszybciej. Dyrektor z pewnością pośle za nami Vadavaków. PUŚĆ MNIE NATYCHMIAST I PODĄŻAJCIE ZA NAMI.

Moment zjednoczenia dobiegł końca i Toller, zupełnie przekonany, że to — co usłyszał, jest prawdą, popędził za małym Dussarrańczykiem. Kierowali się w stronę okręgu chylących się do wewnątrz kolumn, których czubki ginęły w zielonym ogniu. Yantara trzymała go za lewą rękę, Steenameert zaś biegł u jego prawego boku dotrzymując kroku Jerene. Trzej szeregowcy, Tradlo, Mistekka i Ar-vand, sunęły tuż za nimi, a z ich ponurych, napiętych twarzy jasno wynikało, że zrozumiały, co powiedział im Greturk. Błyszczące bloki i krzyżujące się świetliste linie potęgowały otaczającą ich ciemność, lecz w jakiś sposób Toller wiedział o toczącej się bezgłośnie bitwie. Setki, a może tysiące odzianych na czarno Dussarrańczyków sczepiło się ze sobą w tym dziwnym, typowym dla nich stylu walki wręcz, krępując się nawzajem i osadzając w miejscu, a każdy z nich zadowalał się unieruchomieniem swego antagonisty.

— Dlaczego to robisz! — krzyknął Toller w kierunku pleców Greturka, dając upust ciekawości kumulującej się w zakątkach jego umysłu od momentu ucieczki z kopuły. — Co cię obchodzi, że giną inni?

I znów wirujący promień umysłowej światłości, lecz tym razem szybszy. Wpłynęła migotliwa wiedza… jak strzał z bicza…

— Od dawna już dussarrańskie społeczeństwo rozdziera wewnętrzny konflikt w kwestii przenoszenia planety. Pomimo przeróżnych oświadczeń z Pałacu Liczb na temat ropów wielu obywateli zawsze wątpiło w ich rzeczywiste istnienie. Dopuszczamy słuszność innych interpretacji danych z sond kosmicznych. W każdym razie naszym zdaniem między-galaktyczne przenosiny są posunięciem zbyt pochopnym w danej sytuacji. Niestety nie udało się nam przekonać Dyrektora Zunnununa do naszego punktu — widzenia ani zyskać poparcia większości społeczeństwa.

Wydawało się, że przeniesienie nastąpi bez jakiegokolwiek społecznego oporu i wtedy rozeszły się pogłoski, że jedną z planet zamieszkuje rasa humanoidalna. Dyrektor Zunnunun starał się zapobiec rozprzestrzenianiu się tej plotki i nalegał, by stację Xa skonstruowano w sposób umożliwiający kontrolowanie jej przez jednego decydenta.

Jego plan miał wszelkie szansę powodzenia, gdyby nie jedno nieprzewidziane wydarzenie. Otóż z konieczności Xa musiał zostać wyposażony w pewien rodzaj świadomości, by kontrolować własny rozrost. Lecz technologowie nigdy wcześniej nie budowali podobnego urządzenia na taką skalę. Jakie też było ich zdumienie, kiedy osiągnąwszy pewien poziom skomplikowania, Xa wyksztalcil samoświadomość, osobowość i zaczai obawiać się unicestwienia. Podczas niedostatecznie zabezpieczonych rozmów między Xa a decydentem Divivvidivim, adepci z Dussarry ustalili ponad wszelką wątpliwość, że w wyniku przeniesienia unicestwiona zostanie pączkująca cywilizacja — i to wystarczyło, by zjednoczyć i zmobilizować siły partii opozycyjnych.

Telepatyczną komunikacją w umyśle Tollera umieszczono mnóstwo suchych informacji jak ziarenek piasku, gorejących odcieniami niepokoju i pośpiechu. Ogarnęła go rozpacz, jakby zbyt szybko upływał czas, jakby zatrzaśnięto mu przed nosem niewidzialne drzwi do wielkiej szansy. Toller spróbował przyspieszyć, by zrównać się z Greturkiem, ale obcy biegł chyżo i z łatwością utrzymywał się na czele. Znajdowali się teraz jakieś czterdzieści kroków od stożkowatych kolumn i Toller dostrzegł, że wewnątrz okręgu czekają inni naznaczeni zielenią obcy. Było ich co najmniej sześciu, niektórzy machali ponaglająco w ich stronę, pozostali usiłowali przesunąć białą skrzynkę wielkości małego biurka.

— Dlaczego biegniemy! — zawołała zdyszanym głosem pędząca za Tollerem kapral Tradlo. — Co zyskamy… tym morderczym biegiem… jeśli i tak już nic nie można zrobić?

„Dobre pytanie” pomyślał Toller. Przyszło mu na myśl, że nie ma przecież najmniejszego sensu uciekać za pomocą przekaźnika materii na planetę, która za chwilę zostanie unicestwiona.

— Możemy wiele zrobić — nadeszła odpowiedź Gretur-ka. — Problem w tym, że musimy to zrobić odpowiednio szybko.

— Co możemy zrobić? — pytanie to wyrwało się jednocześnie z ust kilku Kolcorronian.

— Ten biały przedmiot, wnoszony przez moich braci w tej chwili na płytę przekaźnika, jest uproszczoną wersją maszyny, która przeniosła naszą planetę w jej obecne położenie. Nasz plan polega na tym, by przenieść go na Overland i z jego pomocą przesunąć planetę o niewielką odległość. Kilkadziesiąt mil wystarczy, by doprowadzić do destabilizacji Xa, co pociągnie za sobą przemieszczenie się jego osi. W takich warunkach przeniesienie Dussarry nie będzie wykonalne.

Toller zatrzymał się gwałtownie na obrzeżu oświetlonego na zielono okręgu i wbił wzrok w białą skrzynkę.

— Jak takie coś może poruszyć całą planetę? — spytał z powątpiewaniem. — Przecież to jest o wiele za małe.

Nawet w tej chwili niesamowitego pośpiechu w odpowiedzi Greturka zabrzmiała nutka ironicznego rozbawienia.

— A jaki duży musi być punkt podparcia, Tollerze Mara-ąuine?

Zanim Toller zdołał odpowiedzieć, dokładnie nad jego głową rozległ się ogłuszający pomruk, a wysoko w podniebnych ciemnościach ukazały się zakrzywione rzędy świateł. Pozostawały one w pozycji niezmiennej względem siebie sprawiając wrażenie, jakby należały do olbrzymiego statku powietrznego, który unosił się w” górze. Paraliżujący pomruk wzmagał się i cichł w coraz szybszym tempie, chłoszcząc dźwiękowymi torturami umysł i ciało.

— Biegnijcie na środek płyty! — Greturk miotał się i tańczył wokół grupy Kolcorronian jak opiekuńczy ptak, popędzając ich, by się ruszyli. — Nie mamy już czasu.

Wciąż trzymając dłoń Yantary w swojej, Toller wstąpił na okrągłą płytę wykonaną z miedziopodobnego materiału o średnicy jakichś dziesięciu kroków. Steenameert wraz z trzema szeregowcami stanęli tuż obok niego, dołączając do gromadki obcych, tłoczących się wokół białej skrzynki.

I nagle, zupełnie bez żadnych fizycznych doznań, wykonali międzyplanetarny skok.

Widok upstrzonej jaskrawymi światłami nocy na Dus-sarze rozpłynął się w jednej chwili i grupę podróżników otoczyły nieprzeniknione ciemności. „To niemożliwe” pomyślał Toller oniemiały z wrażenia i dopiero wtedy uświadomił sobie, że choć zmuszony był przyjąć pojęcie telepor-tacji rozumowo, w głębi serca czaiło się przekonanie, że nie jest ona wykonalna. Nie poczuł w ciele żadnego ukłucia, żadnego mrowienia, które mogłoby zaświadczyć, że przebył miliony mil, a jednak… Krótkie spojrzenie na bogato zdobione niebo bliźniaczych planet upewniło go, że stoi na spokojnych łąkach swojego ojczystego świata.

Wyrósłszy na Overlandzie, spędziwszy większość dorosłego życia na przemierzaniu jego powietrznych przestrzeni, Toller posiadł niemal instynktowną umiejętność posługiwania się bliźniaczą planetą jak zegarkiem czy kompasem. Zerknąwszy przelotnie na Land tkwiący w centralnym punkcie nieboskłonu zorientował się, iż znajdują się na równiku Overlandu, nie więcej niż pięćdziesiąt mil od stołecznego miasta. Ogromny dysk Landu był niemal równo podzielony na dzień i noc, i wskazywał, że niedługo wstanie świt, co potwierdzało słowa Greturka o czasie przeniesienia Dussarry.

Kiedy na powrót skupił uwagę na bardziej przyziemnych sprawach, dostrzegł w szarym świetle nadchodzącego poranka kilku obcych klęczących na białej skrzynce. Otworzyli małe drzwiczki w jednej ze ścianek, a któryś pospiesznie regulował coś w jej wnętrzu. W chwilę później obcy zatrzasnął drzwi i zerwał się na nogi.

— Przenośnik został włączony i zadziała za cztery minu-tyl. Rozprostował ramiona i zaczął zagarniać nimi gwałtownie, a znaczenie tego gestu Kolcorronianie zrozumieli w mig bez telepata'. — Wycofujemy się do linii bezpieczeństwa.

Cała grupa popędziła jak najdalej od maszyny. Toller czuł, jak małe dłonie popędzają go do biegu. Dussarrań-czycy pomimo swego koszmarnego wyglądu okazali się pierwszej wody altruistami. Posunęli się niemal do ostateczności, narażając się na niewyobrażalne niebezpieczeństwa, a wszystko jedynie po to, by uratować zupełnie nie znaną sobie cywilizację. Toller był świadom, że on nie zachowałby się tak w podobnej sytuacji i znienacka poczuł w stosunku do nich przypływ zmieszanych uczuć szacunku i sympatii. Biegł razem ze wszystkimi zgubiwszy gdzieś po drodze Yantarę i zatrzymał się, kiedy i inni zwolnili, jakieś sześćdziesiąt jardów od tajemniczego białego sześcianu.

— Czy to wystarczająco daleko? — spytał Greturka, starając się wyobrazić sobie moment wyzwolenia sił o takiej mocy, że poruszą planetą ociężale sunącą przez czas i prze-trzeń na cienistej orbicie, masywną i zadowoloną z siebie.

— Teraz znajdujemy się w bezpiecznej odległości — odparł Greturk. — Gdyby przenośnik zbudowano legalnie i bez tak wielkiego pośpiechu, opatrzono by go osłoną. Powinien mieć jeszcze szeroko rozstawione pręty, żeby ^udaremnić wszelkie próby jego odwrócenia. Przyśpieszając czas przeniesienia, Dyrektor Zunntmun zmusił nas do uproszczenia jego konstrukcji.

Toller zmarszczył brwi, wciąż oszołomiony nawałem nowych pojęć.

— Co stałoby się z człowiekiem, który znajdowałby się zbyt blisko przenośnika w momencie, gdy zdarzy się to, co ma się zdarzyć?

— Nastąpiłoby zderzenie geometrii. — Oczy Greturka zabłysły jak dwa księżyce w bladym świetle poranka. — Atomy ciała zostałyby pocięte na miliard miliardów kawałeczków…

— Mówiono mi, że mój dziadek zginął w ten sposób — rzekł Toller zduszonym głosem. — Śmierć musiała nastąpić natychmiast… i bezboleśnie, ale nie sądzę, bym pragnął naśladować go aż do tego stopnia.

— Jesteśmy bezpieczni, stojąc w takiej odległości od maszyny — odparł Greturk rozglądając się wokół. — W każdym razie bezpieczni od skutków działania urządzenia.

— Ile czasu pozostało do momentu, gdy Xa zostanie uruchomiony?

Greturk nie sprawdził tego na żadnym chronometrze, jednak jego odpowiedź nadeszła natychmiast.

— Prawie siedem minut.

— A pozostały trzy minuty, aż to coś, ten przenośnik, zrobi, co do niego należy. — Toller odetchnął głęboko z satysfakcją i zerknął na resztę towarzyszy. — Wygląda na to, że jesteśmy bezpieczni. Jak myślicie, moi drodzy współbracia? Powinniśmy zacząć przygotowywać się do uczczenia naszego ocalenia?

— Z chęcią spełnię kilka pucharów ciemnego Kailiana — zawołał ochoczo Steenameert, a pozostali, pod cichym spojrzeniem obcych, wznieśli radosny okrzyk, machając rękami na znak zgody.

Radość Tollera była pełna, gdy Yantara zbliżyła się do niego i wtuliła swoją dłoń w jego. Jej twarz w rozpalającym się świetle przedświtu była nieziemsko piękna i Toller poczuł nagle, że całe jego życie nie było niczym więcej, jak preludium do tego momentu najwyższego spełnienia. Stawił czoło wyzwaniu godnemu prawdziwego Tollera Mara-ąuine, bez mrugnięcia okiem wykonał, co należało, a teraz nadszedł czas nagrody.

— Tak pochłonęło mnie gratulowanie sobie, że zapomniałem zupełnie o tobie i twoich towarzyszach, którym tyle zawdzięczamy — rzekł do Greturka. — Czy będziecie mogli bezpiecznie powrócić na Dussarrę?

— Powrót do domu może przysporzyć nam trochę kłopotów, lecz w tym momencie obawiam się czegoś o wiele poważniejszego. — Greturk nadal bacznie obserwował otoczenie, jakby spodziewał się, że za każdym ledwo widocznym źdźbłem trawy może czaić się śmiertelny wróg. — Boję się, że Dyrektor Zunnunun napuści na nas Vadavaków. Oczywiście zrobiliśmy, co w naszej mocy, by utrudnić pościg, lecz Zunnunun dysponuje środkami znacznie przewyższającymi nasze.

— Któż to są ci Vadavakowie? — spytał Toller. — Czy to dzikie bestie, którym nie można się wymknąć?

— Nie. — Myśli Greturka tonęły w czymś bardzo zbliżonym do zakłopotania. — Są to Dussarrańczycy urodzeni z poważnymi uszkodzeniami części mózgu odpowiedzialnej za percepcję i komunikację. Nie są oni zdolni bezpośrednio komunikować się z innymi Dussarrańczykami. Upośledzenie to jest dla nas czymś takim, jak dla was głuchota.

— Lecz dlaczego powinniśmy się ich obawiać?

— Vadavakowie nie przeżywają refluksu. Mogą zabijać.

— To znaczy — rzekł Toller, zaczynając rozumieć powód zakłopotania Greturka — że są tacy jak ja.

— Dla normalnego Dussarrańczyka odebranie komuś życia jest najgorszym okropieństwem.

— Chyba jest to spowodowane bardziej lękiem przed refluksem niż zasadami etycznymi. — Toller dobrze wiedział, że może urazić obcego, który tak wiele zrobił dla więźniów, lecz nie był w stanie zdusić w sobie tych słów. — Ostatecznie wy, szlachetni Dussarrańczycy, wcale sprawnie przygotowaliście unicestwienie całej ludności mojej ojczystej planety. Czy to nie obraża waszej delikatnej wrażliwości? Czy wolno zabijać, dopóki robi się to podczas kosmicznej przeprowadzki?

— Wielu z nas zaryzykowało życie, by uchronić was od śmierci — odparował Greturk. — Nie twierdzimy, że jesteśmy doskonali, ale…

— Wybacz mi niewdzięczność i szorstkie obyczaje — uciął Toller. — Posłuchaj, jeśli tak bardzo lękasz się, że ci Vadavakowie wypełzną za chwilę z nicości, to czy nie możesz przestawić regulatora przenośnika tak, by zadziałał wcześniej? Czekanie przez cztery minuty rzeczywiście może być męczące.

— Wybraliśmy cztery minuty wziąwszy pod uwagę takie czynniki, jak wycofywanie się przez trudny teren. Teraz, kiedy maszyna została uruchomiona, nie można ani przyspieszyć, ani zwolnić jej wewnętrznych procesów. Nie można też wyłączyć urządzenia i przywrócić do stanu inercji.

Steenameert, który bacznie przysłuchiwał się rozmowie, podniósł rękę.

— Jeśli ta maszyna jest odporna na wszelkie zakłócenia, jeśli nie można jej wyłączyć, to czy nie jesteśmy już na wygranej pozycji? Czy nie jest już za późno, by wróg mógł nas pokonać?

— Gdybyśmy mieli wystarczająco dużo czasu, moglibyśmy uczynić przenośnik odpornym na wszelkie zakłócenia. — Powieki Greturka drgały przez chwilę. — A tak można go zneutralizować zwyczajnie przewracając na bok.

— Co?! — Steenameert rzucił Tollerowi zdumione spojrzenie. — 1 to wystarczy, by ta maszyna przestała działać.

Greturk potrząsnął głową w zadziwiająco ludzki sposób.

— Wewnątrz przenośnika nic się nie zmieni, ale jeśli nie będzie stał poziomo, a oś oddziaływania nie będzie przechodzić przez lub w pobliżu środka planety, jego energia napędowa zostanie zmarnowana.

— Ja… — Toller urwał, gdyż niemal niewyczuwalny powiew chłodu wtargnął do jego umysłu, uczucie niepokoju tak słabe, tak przelotne, że mogło być wytworem jego wyobraźni. Uniósł głowę i przerywając dyskusję przyjrzał się otoczeniu. Zdawało się, że nic się nie zmieniło. Trawiasty płaskowyż ciągnął się aż po horyzont, którego regularną linię załamywały na północy niewielkie wzgórza. Niedaleko, w szarym poblasku świtu błyszczała łagodnie biała obudowa przenośnika. Grupa Kolcorronian i Dussarrań-czyków wyglądała dokładnie tak jak przedtem, a jednak Toller odczuwał niejasne zaniepokojenie.

Bezwiednie zerknął w niebo i dokładnie na środku Landu dostrzegł stykającą się niemal z terminatorem oddzielającym ciemną półkulę planety, żółtą pulsującą gwiazdę. Zorientował się, że patrzy na Xa wiszącego tysiące mil w górze.

W tym samym momencie dobiegł go słaby telepatyczny głos — pełen napięcia, wymęczony i bezbronny — głos, który spływał z zenitu.

— Dlaczego mi to robisz, Ukochany Stwórco? Proszę, blagom, nie zabijaj mnie.

Czując się jak intruz, Toller powiedział cicho do Gre-turka:

— Xa jest… nieszczęśliwy.

— Dla nas wszystkich dobrze się złożyło, że wzrastająca świadomość Xa umożliwiła mu… — Greturk zadrżał nagle jakby w spazmie bólu i zwrócił się ku wschodowi.

Pozostali Dussarrańczycy uczynili podobnie. Toller podążył za ich wzrokiem i serce zabiło mu mocniej, gdy spostrzegł, że na uprzednio pustym płaskowyżu mrowi się około pięćdziesięciu odzianych w biel osób. Znajdowali się w odległości czterystu jardów, a nad nimi unosiła się rozmazana elipsa zielonkawego światła.

— Vadavakowie! — Greturk postąpił krok do tyłu. — I to tak blisko.

Toller wlepił wzrok w Greturka.

— Czy są uzbrojeni?

— Uzbrojeni?

— Tak! Uzbrojeni! Czy mają przy sobie broń? Greturk zaczął się trząść, lecz jego telepatyczna odpowiedź była wyraźna i logiczna.

— Vadavakowie wyposażeni są w osłabiacze, przyrządy do korekcji społecznej specjalnie zaprojektowane przez Dyrektora Zunnununa. Są to czarne pałki z błyszczącymi czerwonymi zakończeniami. Najmniejszy kontakt z takim zakończeniem powoduje przenikliwy ból i paraliż na kilka minut.

— Słyszałem o bardziej przerażających rodzajach broni — parsknął Toller i ścisnął dłoń Yantary, a potem puścił ją i położył rękę na ramieniu Steenameerta w geście zachęty. — Co myślisz, Batenie? Damy nauczkę tym nachalnym karłom?

— Zetknięcie z jednym z osłabiaczy powoduje ból i paraliż — dodał Greturk. — Vadavakowie trzymają po jednym osłabiaczu w każdej ręce. A kontakt z dwoma jednocześnie powoduje ból i śmierć.

— O, to już poważniejsza sprawa — rzekł Toller trzeźwo, wpatrując się w rozmazaną plamę bieli, jak dotąd stanowiącą jedyną oznakę obecności nieprzyjaciela. — Jak szybko następuje śmierć?

— Po pięciu, może dziesięciu sekundach. To zależy od wielkości i siły osobnika.

— W dziesięć sekund można wiele zdziałać — odparł Toller, czując suchość w gardle, gdy spostrzegł, że Vadava-kowie ruszyli już w ich stronę. — Gdybym tylko…

— Twoja szabla jest w posiadaniu Dyrektora Zunnununa i nigdy już jej nie odzyskasz, ale jeden z naszych tak ją zholografował, że możliwe było wykonanie kopii. — Greturk skinął na któregoś z Dussarrańczyków, a ten podszedł dźwigając zrobiony z jednolitego materiału worek. — Mieliśmy nadzieję, że Vadavakowie nigdy nas nie dogonią i w takim przypadku zniszczylibyśmy je, nawet wam nie pokazując. Ale teraz nie mamy wyjścia.

Dussarrańczyk otworzył worek i Toller poczuł przypływ dzikiej radości na widok siedmiu szabel o wyraźnym, starokolcorroniańskim wzorze.

— Tylko ostrożnie — ostrzegł Greturk. — Nie dotykajcie ostrzy gołymi dłońmi. Mają one monomolekularne krawędzie, które nigdy się nie stępią i zagłębią się w ciele z łatwością, jakby wchodziły w świeży śnieg.

— Szable! — Okrągła twarz Jerene przybrała gniewny grymas. — Czego wy się spodziewacie po tej kolekcji antyków? Nie mogliście skopiować naszych pistoletów?

Greturk ponownie potrząsnął głową.

— Nie było czasu… nie mogliśmy wyraźnie dostrzec ich wewnętrznych mechanizmów. Wszystko, czego można było dokonać, dysponując tak ograniczonym czasem, to uzyskać pięć pomniejszonych wersji szabli dla mniejszych i słabszych osobników żeńskich waszej rasy.

— To bardzo ładnie z waszej strony — wypaliła Jerene sarkastycznie. — Lecz może zaciekawi was, że żadna z tutaj obecnych kobiet nie…

— Nieprzyjaciel się zbliża! — krzyknął co tchu w piersi Toller. — Będziemy się sprzeczać, czy idziemy walczyć?!

Ruchem ręki wskazał na pobłyskujące w szarości białe plamki. Nacierający Vadavakowie rozrastali się w oczach, stawali się coraz więksi jako grupa i każdy z osobna. Wyrastały im nogi, ręce, twarze, nieśli ze sobą zdolność do zadawania śmierci. Zza horyzontu wystrzelił promień wschodzącego słońca jak strumień oślepiającego ognia, rozlewając proroczą, melodramatyczną poświatę po naturalnej arenie, na której miały się ważyć losy trzech światów.

Toller wybrał jedną z szabel z worka i balansował nią, by upewnić się, czy machinacje obcych nie zepsuły jej wyważenia. Z doskonale sobie znaną bronią w dłoni od razu poczuł się raźniej, ponownie zawitał w nim duch dziadka. Mimo to nie zniknął niepokój, jak tego chciał i oczekiwał. Siedmiu Kolcorronian, z których tylko jeden potrafił posługiwać się szablą, miało stawić czoło co najmniej pięćdziesięciu dobrze uzbrojonym obcym. Bez wątpienia jego legendarny imiennik zacierałby tylko ręce z radości — lecz bez względu na to, ile wizji nadchodzącej bitwy dzisiejszy Toller wyczarował w wyobraźni, nie było żadnej, w której nikt z towarzyszy nie poniósłby śmierci. Niektórzy, jeśli nie wszyscy, musieli umrzeć i Toller nie widział w tym żadnej chwały. Było to poniżające, bezlitosne, deprymujące, obrzydliwe i przerażające.

Jeśli jednak nie uda się im obronić dussarrańskiej maszyny przez następne trzy do czterech minut, do momentu, gdy wykona ona swe doniosłe zadanie, to wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci na Overlandzie zostaną unicestwieni przez niewyobrażalny impuls energii. I właśnie to — bardziej niż wszystko inne — musiało być jedyną prawdą, która będzie kierować jego działaniem podczas nadchodzącej próby.

Omiótł wzrokiem grupę swoich wojowników, zastanawiając się, czy jego twarz jest tak samo blada. Trzymali szable w dłoniach i spoglądali na niego, a ich oczy zdawały się wyrażać ślepą wiarę w jego dowództwo. Ufność, z jaką składali w jego ręce swój los, była spuścizną tych czasów, kiedy chełpił się i przechwalał swoją nieugiętością w boju — i teraz zadrżał na myśl o odpowiedzialności, jaką wziął na swoje barki. Wszyscy wiedzieli, że staną oko w oko ze śmiercią, bali się i w tym momencie najcięższej próby pokładali w nim nadzieję. Prawdopodobnie był teraz dla nich podporą i na myśl, jak jest niegodny, ogarnął go żal i poczucie winy.

— Jeśli wyjdziemy na spotkanie nieprzyjacielowi, zdoła nas oskrzydlić i przewrócić maszynę. Usłyszał siebie, jak przemawia stanowczym i pewnym głosem. — Musimy stworzyć linię obrony na obwodzie linii bezpieczeństwa i przyrzec sobie uroczyście, że żaden z Vadavaków się przez nią nie przedrze. Wiele jest rzeczy, które chciałbym powiedzieć. — Oczy Toller a przelotnie spotkały się z oczami Yantary i musiał stłumić pragnienie, by wyciągnąć rękę i dotknąć jej twarzy. — Lecz nie ma na to czasu. Najpierw musimy wykonać zadanie.

Obrócił się na pięcie i pobiegł na ukos, by odgrodzić przenośnik od Vadavaków. W chwilę potem reszta Kolcor-ronian zajęła pozycje po obydwu jego bokach w odstępach, które, jak przeczuwali instynktownie, będą w stanie ochraniać szablami. Vadavakowie znajdowali się teraz zaledwie sto jardów od nich i biegli szybko, a odgłos ich stóp śmigających wśród trawy dochodził wyraźnie do linii obrony. Przed nimi tańczyły czerwone punkciki światła.

Toller mocniej ścisnął szablę, gdy dostrzegł, że wrogowie zamiast zwykłych strojów dussarrańskich mają białe hełmy i zbroje. Te ostatnie zrobione były z błyszczącego materiału nie krępującego ruchów, mimo że pokrywał tułów i kończyny. Sine twarze wyzierające z hełmów nadawały atakującym wygląd armii trupów, niestrudzonych, bo już martwych.

Toller wzniósł szablę do cięcia i czekał.

— Błagam cię, Ukochany Stwórco. — Słowa Xa spływały z bezkresu nieba. — Nie zabijaj mnie.

Jeden z Vadavaków wysforował się naprzód, mianując się pierwszym przeciwnikiem Tollera, i sunął z dwiema czarnymi pałkami wystawionymi do przodu jak żądła. Obcy musiał być przyzwyczajony do atakowania jedynie potulnych i bezbronnych, gdyż rzucił się na Tollera odkrywając głowę i tułów. Toller ciął go w wąską szyję, obcy zwalił się na ziemię w fontannie tryskającej krwi, a jego głowę łączył z resztą ciała tylko wąski pasek tkanki. Pałki upadły u stóp Tollera.

Toller przydepnął karmazynowe światełka na ich końcówkach, a potem z rozpędu wpadł na dwóch następnych Vadavaków. Najwyraźniej los, jaki spotkał ich kompana, nie nauczył ich niczego, gdyż trzymali się blisko siebie z osłabiaczami w wyciągniętych dłoniach. Odciął im ręce poniżej ramion dwoma ukośnymi cięciami, przecinając białą zbroję, jakby była zrobiona z papieru. Obcy opadli na kolana, rozwierając usta w niemym okrzyku agonii i wryli się kikutami ramion w ziemię.

Toller już o nich zapomniał, gdyż przestali być przeciwnikami. Powiódł wzrokiem po linii obrony. Vadavakowie rzucali się do walki z nie słabnącym uporem i zaciętością, jednak Toller z radością spostrzegł, że nie położono trupem żadnego Kolcorronianina. Brak doświadczenia w operowaniu szablą rekompensowała niezwykła ostrość kling, tak wiec Vadavakowie padali jak muchy. Linia obrony zatraciła swą regularność, lecz wciąż pozostawała nienaruszona, a białą falę obcych intruzów znaczyły czerwone plamy.

„Czy to możliwe?” zastanawiał się Toller. „Czy mimo wszystko ujdziemy z życiem? Pozostało bardzo niewiele czasu, nim przenośnik wykona swe zadanie, a jeśli Vadava-kowie będą na tyle głupi, by nie zmienić taktyki…”

Kątem oka dostrzegł migoczącą białą plamkę obcego, który przedarł się przez linię obrony i ruszył pędem do prostokątnego przenośnika. Toller drgnął i popędził, by zagrodzić mu drogę mniej więcej w połowie kręgu bezpieczeństwa. Ślizgając się na trawie obcy zatrzymał się i zwrócił do Toller a, a mleczne kulki jego oczu zabłysły spod krawędzi hełmu. Jedną z pałek osłabiacza dzierżył tak, jak trzyma się miecz. Starał się dosięgnąć ręki Tollera zbrojnej w szablę.

Toller uporał się z nim ukośnym cięciem, pozbawiając osłabiacz świecącej końcówki. Obcy cisnął go na ziemię, przerzucił drugą pałkę do prawej ręki i, najwyraźniej bez cienia strachu, podjął pojedynek. Świadom, że znajduje się w zasięgu działania śmiercionośnych promieni przenośnika, Toller zdecydował się zakończyć sprawę szybko i zasypał przeciwnika gradem nieprzerwanych ciosów. Właśnie miał zadać decydujące pchnięcie, gdy usłyszał jakiś dźwięk tuż za swoimi plecami. Okręcił się na pięcie w samą porę, by ujrzeć innego Vadavaka, który pędził z osłabiaczem wymierzonym w jego brzuch. Toller starał się wywinąć jarzącej się złowróżbnie końcówce, lecz nie uniknął zetknięcia i poczuł nagły ból w piersi. Opadł na kolana próbując złapać oddech, a jego dwaj przeciwnicy przestali się spieszyć, najwyraźniej smakując tę chwilę triumfu, i przystąpili do niego z wzniesionymi w górę czarnymi pałkami.

Ostrzeżono Tollera, że powtórne zetkniecie z czerwonymi końcami znaczy śmierć. Było jasne, że Vadavakowie mają zamiar dopiąć celu, wymierzając Tollerowi wielokrotne pchnięcia. Lecz on ani myślał tak łatwo dać się zabić, nie teraz, gdy stawka była tak wielka. Pomimo pulsującego bólu uczynił desperacki wysiłek, by unieść szablę i zasłonić się przed opadającymi pałkami. Ożywił się czując, że ramię porusza się niemal ze zwykłą szybkością i wprawą.

Vadavakowie nagle zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, natarli na niego osłabiaczami, lecz szabla błyskawicznie zatoczyła łuk. W jednej chwili czarne pałki rozsypały się po ziemi, a Toller zerwał się na nogi. Jeden z obcych umknął na bezpieczną odległość, drugiego jednak przy-szpiliło ostrze szabli w momencie, gdy rzucał się do ucieczki. Toller wyciągnął szablę z drgającego spazmatycznie ciała i ruszył biegiem z powrotem, by dołączyć do towarzyszy. Przez kilka pierwszych kroków doskwierał mu ból w nogach, lecz zelżał szybko, z czego można było wnioskować, że dussarrańskie osłabiacze nie są skuteczną bronią przeciw rosłemu, zdrowemu człowiekowi.

Zdawało się, że to pomyślny omen, lecz kiedy Toller po raz wtóry ocenił toczące się zmagania, zauważył, że sytuacja zmieniła się na gorsze podczas jego krótkiego pojedynku. Któraś z kobiet leżała na ziemi otoczona przez Vada-vaków, którzy dźgali ją żarzącymi się osłabiaczami. Bojąc się, że nieruchoma sylwetka to Yantara, Toller dopadł napastników z zachrypłym okrzykiem wściekłości. Wraz ze Steenameertem, w przeciągu niewyobrażalnie krótkiego czasu, czasu czerwonych mgieł i wrzących jaskrawych cząsteczek, zmienili co najmniej pięciu wrogów w krwawą mięsną masę.

Kobietą na ziemi okazała się kapral Tradlo. Osłabiacz wepchnięto jej głęboko w gardło, jasne włosy opadały w strąkach pozlepianych krwią. Było jasne, że nie żyje. Odwróciwszy wzrok od tego widoku Toller spostrzegł, że pozostałe kobiety podzieliły się w pary i toczą zacięty pojedynek wręcz. Po lewej stronie Jerene i Mistekka ścierały się z czterema Vadavakami i wyglądało na to, że sobie z nimi poradzą. Po prawej Yantara i Arvand tonęły niemal w grupie obcych, którzy nacierali na nie z każdej strony.

Zadziwiony beztroską, z jaką obcy zaniedbywali swoje flanki, Toller skinął na Steenameerta i obaj rzucili się na skłębioną masę białych sylwetek. I znów uczynili straszliwą rzeź zadając okropne, głębokie rany, które albo powalały wrogów na miejscu, albo zmuszały ich do odwrotu, kończącego się śmiercią w kałuży krwi.

Na ich miejsce pojawiali się następni, lecz Toller zaczynał wyczuwać zmianę w ogólnej sytuacji. Vada-vakowie, którzy nie mieli bojowego instynktu nawet w postaci szczątkowej, ponawiali ataki z nie malejącym ferworem mimo widocznego braku powodzenia, tak więc ich siły raptownie się wyczerpywały. Toller obrzucił przelotnym spojrzeniem pole walki i oszacował, że już mniej niż połowa Vadavaków utrzymuje się na nogach, a większość z nich nabiera ospałych i niezdecydowanych ruchów.

Jeszcze niecała minuta dzieliła ich od momentu, gdy przenośnik uwolni energię unicestwiającą planety. Od tej chwili wojownicy Dyrektora Zunnununa nie będą już prawdopodobnie mieli powodu, by kontynuować walkę, powinni wtedy wycofać się pospiesznie, zmniejszając liczbę swoich zabitych. Czując ponowną falę optymizmu, Toller zaryzykował spojrzenie w stronę Greturka i jego towarzyszy z nadzieją, że ujrzy sygnał, iż maszyna zacznie niedługo działać. Znieruchomiał zdziwiony, gdy spostrzegł, że jego sprzymierzeńcy zniknęli. Jedynym śladem ich obecności był rozpraszający się odcień zieleni w porannym powietrzu.

W sekundę później Toller zapłacił za chwilę roztargnienia w otaczających go śmiertelnych zmaganiach. Czyjś osłabiacz dotknął jego lewego ramienia, zadając przeszywający ból, a w chwilę później doznanie to powtórzyło się w okolicach lewego biodra. Dwukrotnie uderzono go osła-biaczem, lecz tym razem, w jakiś cudowny sposób, efekt był mniej bolesny niż uprzednio. Toller zdołał utrzymać się na nogach, a jego prześladowca, widocznie spodziewający się łatwej zdobyczy, wpatrywał się w niego z niedowierzaniem, kiedy Toller zadawał mu cios, by rozpłatać szyję. Uderzenie było niezbyt dobrze wymierzone, do czego przyczynił się częściowy paraliż, i koniec szabli dosięgną! jedynie gardła Vadavaka przecinając gładko tchawicę. Vada-vak cofnął się gwałtownie, nadziewając się na szablę wysokiej, ciemnowłosej Mistekki.

— Te ogromne szpile są całkiem niezłe! — krzyknęła do Tollera, a w jej brązowych oczach pojawił się błysk. — Zaczynam rozumieć, dlaczego zawsze nosiłeś coś takiego u boku.

— Nie trać koncentracji! — Toller jeszcze nie skończył mówić, gdy usłyszał, jak Steenameert ryczy z bólu. Obrócił się i ujrzał, że czterech Vadavaków otoczyło jego przyjaciela i dźga osłabiaczami, z których przynajmniej jeden dosię-gnął celu.

— Trzymaj się na nogach, Baten! — krzyknął, po czym rzucił się naprzód, pociągając za sobą Mistekkę i małą Jerene. Spadli na napastników jak drapieżne ptaki i znów w mgnieniu oka wywarli decydujący wpływ na stosunek sił. Steenameerta kilkakrotnie uderzono osłabiaczem i mimo że Arvand próbowała go podtrzymać, zwalił się na ziemię. Kiedy jednak Tołler uważnie przyjrzał się polu bitwy, w jego serce spłynęła otucha, gdyż Kolcorronianie zaczynali liczebnie górować nad wrogami. Spośród początkowych zastępów przeciwnika tylko dwóch osobników trzymało się jeszcze na nogach, ale Jerene wraz z Mistekką poradziły sobie z nimi bez większych trudności.

Trzej inni Vadavakowie, napotkawszy pierwszy raz w życiu silnych i dobrze uzbrojonych przeciwników, wycofywali się w popłochu przez płaskowyż do miejsca, w którym się uprzednio zmaterializowali. Jedyną oznaką życia, jaką Tołler z ulgą spostrzegł wśród obcych, był ruch na biało-karmazy-nowym dywanie rannych. Co prawda tragicznym zrządzeniem losu jedna Kolcorronianka poniosła śmierć, ale…

— Tołler! Za tobą!

Ostrzeżenie Jerene nadeszło zbyt późno. Tołler usłyszał nagły świst za plecami i od razu zrozumiał, że popełnił błąd. Był zbyt zadowolony z siebie, zbyt pewny, że drobnym Vadavakom brakuje wytrwałości cechującej prawdziwych wojowników. Doznał dziwnego, niesamowitego uczucia w lewej łydce. Nie odczuwał bólu, a jednak otrzymał właśnie najpoważniejszą w swoim życiu ranę. Zerknął w dół i zobaczył, że kolcorroniańska szabla, z pewnością należąca do Tradlo, przeszyła mu łydkę do kości. Ciął w tył wprost w rannego Vadavaka, który leżał na ziemi, udając martwego, i czyhał na okazję, by uderzyć. Obcy jęknął i potoczył się wprost na spotkanie z szablą Jerene.

— Musimy wykończyć ich wszystkich! — krzyknęła. — Nie okazujcie cienia litości!

— Dopilnuj, żeby wszyscy trzymali się z dala od maszyny — przypomniał Tołler zastanawiając się, dlaczego Vantara pozostaje w cieniu, kiedy jest przecież dowódcą Jere-ne. — W każdej chwili może detonować albo zrobić to, co ma zrobić.

Jerene skinęła głową i dała znak walczącym, by odsunęli się dalej od skrzynki, która jaśniała teraz jak świeży śnieg w promieniach wschodzącego słońca.

— A my rzucimy okiem na tę twoją nogę.

— Będę… — Toller spojrzał w dół i poczuł, że robi mu się słabo. Wpoprzek łydki rozciągało się coś na kształt czerwonych ust rozwartych w półuśmiechu. Pluły one krwią, spływającą po kostce, a w głębi połyskiwała kość. Kiedy próbował poruszyć nogą, stopa uparcie pozostawała na ziemi.

— Trzeba to zszyć. Tu i teraz — stwierdziła Jerene twardym, pozbawionym emocji głosem. — Niech mi ktoś poda apteczkę.

Toller pozwolił, by ułożono go na ziemi, tuż obok Steenameerta, który powoli zaczynał odzyskiwać przytomność. Czuł, że zbiera mu się na wymioty i z zadowoleniem przekazywał komuś innemu na pewien czas odpowiedzialność, nawet mimo bólu towarzyszącemu zszywaniu rany. Oparłszy brodę na rękach zacisnął zęby i starał się zapomnieć o bólu i myśleć o przenośniku. Jak będzie wygadał decydujący moment? Czy usłyszą potężną eksplozję? Czy oślepią ich rozdzierające niebo błyskawice? I dlaczego to przeklęte pudło potrzebuje tak dużo czasu, by uwolnić swą energię?

— Z pewnością minęły już cztery minuty od momentu, gdy przybyliśmy w to miejsce — rzekł do tych, którzy zebrali się wokół, by przypatrywać się zabiegom, jakim poddawano jego nogę. — Co o tym myślicie? Czy widzicie, by coś się działo?

Steenameert, który leżał z twarzą zwróconą ku niebu, przestraszył Tollera odpowiadając mu na pytanie, jak gdyby nigdy nie stracił przytomności.

— Nie wiem, co dzieje się z naszą cudowną białą skrzynką, Tollerze, ale wydaje mi się, że coś dziwnego rozgrywa się tam w górze.

Ruchem ręki wskazał ku zenitowi, a pozostali spojrzeli w górę. Toller zadarł głowę i syknął z bólu, gdyż niechcący przeszkodził zabiegom chirurgicznym. W centrum nieba wisiał ogromny dysk Landu równo podzielony terminatorem, a na samym środku linii pulsowała żółta gwiazda — Xa. Zaszły jednak pewne zmiany od momentu, gdy Toller przyglądał się mu po raz pierwszy.

Xa rozżarzył się i przypominał teraz miniaturowe słońce, migotał zaś tak gwałtownie, że impulsy zlały się w niemal jednolity strumień światła. Tollerowi przemknęło przez myśl, że tak bardzo absorbował go przenośnik Greturka i wydarzenia z nim związane, że praktycznie zapomniał o nieskończenie ważniejszym przenośniku, który rozrósł się w strefie nieważkości. Zbiorowa uwaga skupiona na odległym Xa zdawała się rozwierać telepatyczne wrota.

— Nie mogę uwierzyć, że mi to robisz, Ukochany Stwórco! — Z błyszczącego nieba spłynęły nabrzmiałe od udręki słowa. — Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem, przyspieszasz czas mojej śmierci. Błagam cię, Ukochany Stwórco, nie pozbawiaj mnie tych kilku ostatnich minut w twoim bezcennym towarzystwie.

— Co się tu dzieje?! — ryknął Toller podniósłszy się do pozycji siedzącej i wyrywając igłę i nić z rąk Jerene. — Greturk obiecał nam, że to jego przeklęte magiczne pudło zadziała o wiele wcześniej niż Xa, o wiele wcześniej, niż Dussarra zostanie przerzucona do innej galaktyki! A z tego, w jakim kierunku posuwają się sprawy… — Zamilkł, a na skronie wystąpił mu pot, gdy zrozumiał, że on, wszyscy, których znał, i ojczysta planeta mogą za chwilę ulec natychmiastowej zagładzie.

Steenameert uniósł się na łokciu.

— Może urządzenie Greturka jest wadliwe. Mówił nam przecież, że budowano je w wielkim pośpiechu. Dussarrań-czycy także popełniają błędy i być może mechanizm opóźniający, o którym nam opowiadał, nie jest… — Steenameert zamarł, a jego oczy rozszerzyły się, gdy trzęsącym się palcem wskazał na coś za ramieniem Tollera.

Toller pobiegł wzrokiem za jego spojrzeniem i przeklął siarczyście, gdyż ujrzał coś, co zatrwożyło go nawet w tym momencie decydujących i przełomowych wydarzeń. Obok skrzynki przenośnika ukazała się połyskująca postać jakiegoś Vadavaka, który widocznie musiał uchować się pośród chaosu panującego pod koniec bitwy. Przeszkolenie zawodowe uczyniło go silniejszym od przeciętnego Dussarrań-czyka. Na oczach skamieniałych z przerażenia Kolcor-ronian ukląkł, podsunął dłonie pod krawędź przenośnika, a następnie powoli, lecz pewnie wyprostował się.

Urządzenie zachwiało się w rytm jego ruchów i opadło na bok. W chwilę później, jakby wskutek uderzenia, coś wewnątrz skrzynki zaczęło emitować mechaniczny pisk.

Toller spróbował stanąć na nogi, lecz lewa łydka odmówiła niesienia ciężaru ciała i zwalił się boleśnie na ziemię.

— To jest ostatnie ostrzeżenie! — krzyknął, wijąc się wewnętrznie z bezsilności. — Trzeba odwrócić maszynę! Inaczej wszystko przepadło.

Spojrzał na trzy kobiety pragnąc, by podjęły się one zadania, którego on nie mógł wykonać. Mistekka i Arvand wpatrywały się w niego przykute do miejsca jakimś poprzednio nieznanym strachem. Yantara upadła na kolana, zasłoniła twarz dłońmi i zaczęła szlochać.

— Spodziewam się za to awansu! — krzyknęła Jerene, porywając się z ziemi. Ujęła w dłoń szablę i ruszyła pędem w stronę przenośnika. Siła drzemiąca w jej nogach, siła wytrawnej sprinterki pozwoliła jej sunąć przez trawę z szybkością, której Toller nie mógłby chyba dorównać, nawet gdyby jego noga była w pełni sprawna.

Samotny Vadavak, znacznie bardziej odważny i zatwardziały niż jego pokonani kamraci, zdecydował się nie wycofywać. Puścił się biegiem na spotkanie Jerene i kiedy dzieliło ich już tylko kilka kroków, zanurkował ku jej stopom. Częściowo unieszkodliwiła go, wymierzając koszący cios szablą, ale obcemu udało się uczepić goleni Jerene i powalić ją na ziemię. Nastąpił moment, kiedy nie można było dostrzec, co się dzieje, moment kiedy Toller oniemiał z niepokoju. A po chwili Jerene znów pędziła dalej.

Gdy dotarła do celu, pisk z białego sześcianu zdawał się nabierać intensywności. Jerene pochwyciła najbliższą górną krawędź pudła i próbowała pchnąć ją w przód, lecz przenośnik oparł się jej wysiłkom. Podbiegła od drugiej strony i na chwilę zniknęła z pola widzenia, gdy pochyliła się, by efektywniej uchwycić masywne urządzenie. I naraz, z szarpiącą nerwy powolnością, przenośnik opadł do normalnej pozycji.

Jerene w mgnieniu oka wyłoniła się zza niego i puściła się sprintem z odrzuconą w tył głową ku sparaliżowanym strachem towarzyszom. Przebyła może trzecią część odległości do linii bezpieczeństwa, gdy przenośnik raptownie zamilkł. Przy braku jego oszalałego pisku dały się słyszeć z bezgłośną, straszliwą wyrazistością, słowa bijące ze szczytu nieboskłonu.

— NIE ZABIJAJ MNIE, UKOCHANY STWÓRCO! NIE!…

Toller, którego twarz przemieniła się w nieludzką maskę strachu, ujrzał, jak błyszcząca skrzynia za biegnącą Jerene poczęła zmieniać wygląd. Lśniła i wyrzucała z wnętrza blade, rozdymające się obrazy samej siebie, które rozchodziły się promieniście zagarniając całą widoczną czasoprzestrzeń.

Jerene biegła przez migotliwą matrycę tego, co było, i tego, co mogło być, i Tollerowi wydawało się, że woła jego imię. Rozpaczliwym wysiłkiem podniósł się z ziemi i spróbował ruszyć w jej stronę.

Nad głową Jerene sklepienie niebieskie poczęło wić się i skręcać konwulsyjnie. Koncentryczne pierścienie oślepiającej światłości pulsowały biorąc początek w Xa i zderzały się w nieznośnym dysonansie z poświatą emanującą z białej skrzyni…

„Zbyt dużo dzieje się naraz” pomyślał Toller zdjęty obłędnym przerażeniem.

„Wszystko dzieje się naraz”.

Rozdział 19

Całą scenerię ogarnęła raptownie głęboka, aksamit-f \” na i nieskończona ciemność — noc, jakiej Toller nigdy nie doświadczył. Wyglądało to tak, jak gdyby nad planetą ktoś rozpostarł nieprzezroczystą płachtę. Czerń nad ich głowami potęgował jeszcze przenośnik, który po pokazie przestrzennych czarów lśnił teraz jak ogromny blok fluorescencyjnego lodu, rozsiewając bladą jasność po pogrążonym w ciszy polu bitwy.

Mrugając powiekami, Toller starał się przyzwyczaić do tych dziwnych, nowych warunków, gdy nagle Jerene znalazła się przy nim i pozwoliła, by zatrzymał ją w swych ramionach. Przywarła do niego na chwilę drżąc i z trudem łapiąc powietrze, po czym wyprostowała się i odstąpiła na krok. Przez moment zdawało mu się, że zasalutuje oficjalnie, by naprawić przekroczenie reguł dyscypliny. Yantara stała tuż obok. Przysunęła się i delikatnie ujęła jego ramię.

Toller prawie nie zdawał sobie sprawy z jej obecności, gdy spoglądał w przerażającą pustkę niebios. Z początku sądził, że ciemne sklepienie pozbawione jest jakichkolwiek cech. Jednak w miarę, jak oczy zaczynały oswajać się z nowym oświetleniem, dostrzegał zimne, odległe punkciki, które można było wziąć za gwiazdy. Ledwo widoczne i rzadko rozrzucone w porównaniu z tym, do czego przywykł w ciągu całego swego dotychczasowego życia, a siła ich światła była tak Ucha, że minęło trochę czasu, nim dotarła do Tollera rzecz ze wszystkich najdziwniejsza i najtragiczniejsza.

Bliźniaczy świat Landu zniknął ze swego miejsca w zenicie.

Zamiast niego na niebie nie było nic ponad garstkę lodowatych punkcików świetlnych ułożonych w nieznane konfiguracje.

Przezwyciężając paraliż Steenameert podniósł się na nogi tuż za plecami Tollera i odezwał głosem pogrążonego w zadumie dziecka:

— To wszystko było bezcelowe, Tollerze. Zostaliśmy wygnańcami. To miejsce nie jest naszym domem.

Toller pokiwał głową, nie próbując nawet odpowiedzieć, gdyż jego umysł i dusza wciąż oddawały się kontemplacji czarnej pustki rozciągającej się przed ich oczyma. „Rzeczywiście jesteśmy na wygnaniu” mówił do siebie w duchu. „Tak właśnie będzie wyglądał wszechświat, gdy się zestarzeje”.

— Panuje taka ciemność — szepnęła Yantara przytulając się mocniej do Tollera. — Wcale mi się nie podoba i jest mi zimno.

— W takim razie — odparł Toller, zdecydowanym ruchem uwalniając ramię z jej uścisku — proponuję, byś zaczęła zbierać drewno na ognisko. Do świtu może być jeszcze daleko, jeśli on w ogóle kiedyś nastąpi.

— Oczywiście, że nastąpi! — Rozgniewana odtrąceniem Yantara od razu przeszła do ofensywy. — Niemożliwe, by tak się nie stało. Dlaczego opowiadasz takie głupstwa?

Z żalem Toller odkrył, że nie ma ona najmniejszego pojęcia, nie przyświeca jej żaden błysk zrozumienia dla serii przełomowych wydarzeń. Jego wizja, ukształtowana w telepatycznych rozmowach z Divivvidivim i Greturkiem, była mglista i urywkowa, lecz czuł w kościach, że Overland nie został unicestwiony, tylko wyrzucony w niepojęcie odległą część wszechświata.

I wszechświat, o którym myślał, nie był już tym ograniczonym i zdefiniowanym bytem, nasuwającym się na myśl, kiedy uczeni kolcorroniańscy używali tego słowa. Stanowił teraz skłębioną, nierozwiązywalną i szalenie zwiewną koncepcję filozoficzną, którą Diviwidiv nazywał continuum czasoprzestrzeni. Toller poznał to pojecie podczas telepatycznych lekcji, lecz mimo wysiłków rozumienie go zacierało się mu w pamięci jak marzenie senne.

Teraz zniknęło już niemal w całości, a jedynym śladem jego obecności był wpływ, jaki wywarło na jego sposób myślenia. Nie będąc w stanie udowodnić tego w formie słownej, skłaniał się wierzyć, że niewyobrażalne siły uwolnione przez Xa podczas agonii przeniosły Overland tak w przestrzeni, jak i w czasie, być może w przyszłość jakiegoś równolegle istniejącego kosmosu.

Z trudem mógł teraz przypomnieć sobie, dlaczego pałał taką miłością do Yantary. Patrząc na jej piękną, lecz bezmyślną i wyniosłą twarz, wyczuwał niepokonaną przepaść rozwierającą się miedzy nimi. Zamknęła swój umysł, a w rezultacie nie była w stanie dzielić z Tollerem drążącego go niepokoju.

Kiedyś, podczas długich godzin lotu na Dussarrę, spytał Divivvidiego, skąd wie, że przenośnik nie ulokuje planety gdzieś w głębinach międzygwiezdnej przestrzeni, zbyt daleko od słońca, by można było wprowadzić w jej położenie drobne poprawki. Najprawdopodobniej nie znając zadowalającej odpowiedzi, Diviwidiv wymigał się od tego pytanią, rzucając kilka uwag na temat „twierdzenia o praw-dopodobieństwe całkowitym” i „zawiłych samopowstają-cych cechach konstrukcji Xa”, które w ostatecznym rozrachunku miały poradzić sobie ze „strefami biologicznej żywotności i dynamiką orbitalną”.

Tak więc Toller musiał zadać sobie pytanie, czy za horyzontem kryje się słońce. Albo za kilka godzin nastąpi wschód, albo Overland będzie się oziębiał, a wszyscy jego mieszkańcy przepadną w nie kończących się ciemnościach. W końcu zrozumiał, że odpowiedź otrzymać można tylko w jeden sposób — czekając. Czekanie w ciemnościach nie miało zaś żadnego sensu.

— Dlaczego nikt nie zbiera chrustu?! — zawołał odwracając się od Yantary. — Znajdźmy jakieś przyjemne miejsce z daleka od trupów tych dziwolągów i rozpalmy ogień, by się ogrzać przez noc.

Pokrzepieni na duchu tym swojskim zadaniem, Steena-meert, Mistekka i Arvand popędzili w stronę kępy krzaków cierpnika, którego obłe kształty majaczyły w świetle gwiazd. Yantara posłała Tollerowi przeciągłe spojrzenie. Jak się domyślił, miało ono wyrażać pogardę. Po czym obróciła się i wolno podążyła za resztą, pozostawiając go w towarzystwie Jerene.

— Trzeba założyć jeszcze kilka szwów na twojej nodze, ale teraz jest zbyt ciemno. — Jerene zerknęła na przenośnik, który zdążył się przemienić w plamę szarości. — Opatrzę teraz ranę, a skończę o świcie.

— Dziękuję — odparł Toller, czując nagle, że nie jest w stanie postawić kroku bez czyjejś pomocy. Rana, choć poważna, wydawała się nic nie znaczącym draśnięciem w porównaniu z rozmiarami jego ciała, i zdziwił się, gdy poczuł, że jest mu zimno, że jest chory i słaby. Stał cierpliwie, podczas gdy Jerene opatrywała go.

— Wychowanie na farmie przydaje się w takich wypadkach — powiedziała, kończąc opatrunek wzorowym węzłem.

— Jeszcze raz dziękuję — odpowiedział Toller z udanym oburzeniem, wdzięczny, że może oderwać się od dręczącego go niepokoju o słońce. — Jutro z rana zaopatrzysz mnie w nowe podkowy, a tymczasem czy mogłabyś pomóc mi dołączyć do reszty przy ognisku?

Jerene wstała, zarzuciła jego rękę wokół swojej szyi i pomogła dojść do źródła pomarańczowego światła, które właśnie zaczynało migotać w ciemnościach. Chodzenie wśród wysokiej trawy okazało się znacznie trudniejsze, niż przypuszczał, toteż ulżyło mu, gdy Jerene przystanęła, by odpocząć.

— Teraz należy mi się podwójny awans — powiedziała oddychając ciężko. — Ważysz prawie tyle, co mój ulubieniec, szarorożec.

— Zajmę się sprawą twojego awansu, gdy tylko… — Toller urwał wahając się, czy składać obietnice na przyszłość, która może wcale nie nadejdzie. — Postąpiłaś bardzo odważnie, kiedy pobiegłaś do tej maszyny. Krew mi się ścięła ze strachu, że nie zdążysz na czas.

— Po co się tak niepokoiłeś? — mruknęła Jerene. — Przecież zrobiłam to, czego się podjęłam.

— Może dlatego, że… — Toller uśmiechnął się uświadamiając sobie, że Jerene bawi się z nim w pradawną grę i gdy tak stali w ciemnościach, nagle ta gra stała się dla niego ważniejsza niż cały niepokój o przyszłość planety. Przyciągnął ją do siebie i pocałował z gorącą namiętnością.

— Księżna dobrze widzi, co robimy — rzekła Jerene prowokującym tonem, kiedy skończyli się całować, a jej oddech musnął ciepło jego usta. — Księżna nie będzie zadowolona.

— Jaka księżna? — spytał Toller i wraz z Jerene zaczęli się śmiać, przywierając do siebie w ciemnej nocy.

Toller nie spodziewał się, że zaśnie. Rana w nodze zaczęła pulsować jak pracowita maszyna i nie wyobrażał sobie, by mógł zrzucić z siebie ciężar świadomości i przestać zastanawiać się, czy jego świat nie spoczywa zagubiony w bezgwiezdnej, pustej przestrzeni. Jednak z ogniska płynęło przyjemne ciepło i czuł się bardzo dobrze, gdy tak leżał z Jerene u boku, z jej ramieniem na swojej piersi, wyczerpany i senny.

Wzdragając się otworzył oczy i zaczął rozmyślać, gdzie też się znajduje. Ognisko zmieniło się w obłożony bielą żar, lecz dawało wystarczająco dużo światła, by mógł dostrzec uśpione sylwetki maleńkiej grupy wojowników. Nagle powróciło palące pytanie. Gwałtownie uniósł głowę, tak że Jerene westchnęła przez sen, i przebiegł wzrokiem krawędzie świata.

Na linii horyzontu jaśniała słaba, lecz niewątpliwa perłowa poświata.

Wzrok Tollera zamglił się z wdzięczności, gdy w pełni zrozumiał cudowne znaczenie tej wątłej poświaty, po czym ponownie pogrążył się we śnie.

Rozdział 20

Królowa Daseene miała atak serca. Niemal z całą pewnością okaże się śmiertelny.

Gdy wieści o nadchodzącej tragedii rozeszły się z Prądu do innych miast i mniejszych społeczności Overlan-du, prości ludzie, których pogrążyły w smutku ostatnie wydarzenia, popadli w jeszcze większe przygnębienie i apatię. Ci o bardziej religijnej i przesądnej naturze utrzymywali, że chorobę Królowej zapowiedziało pasmo znaków, tak radykalnie zmieniających wygląd nieba. Wszyscy rozumieli, że trzy dni wcześniej o świcie wydarzyło się coś niezwykłego. Ranne ptaszki, którym zdarzyło się być poza domem w decydującym momencie, opisywały wszystko bardzo obrazowo. Mówiono, że początkowo w zenicie, w samym centrum ogromnego dysku Landu pojawiło się silne źródło żółtego światła, podobne do miniaturowego słońca. Zaledwie oczy zdołały przywyknąć do tego kosmicznego intruza, z różnych miejsc eksplodowało mnóstwo jasnych pocisków, wywołując pulsujące piekło na porannym niebie.

A. potem — i był to ostateczny, niewiarygodny akt w tym kosmicznym dramacie — niebo umarło.

Właśnie tego słowa: „umarło”, używano wielokrotnie. Wypływało ono spontanicznie na usta niedoświadczonych obserwatorów, którzy spędzili życie pod niebem zalanym światłem, upstrzonym astronomicznymi klejnotami do wyboru do koloru, bez liku.

Kiedy Land, wraz z Wielkim Kołem i miriadami pomniejszych srebrzystych spirali przestał istnieć, zdawało się, że niebo umarło. Nie było już tysięcy gwiazd, z których najjaśniejsze tworzyły gwiazdozbiór Drzewa; nieregularnych wstęg zamglonej światłości wijących się jak delikatne warkocze pomiędzy galaktykami; komet, których żarzące się, stożkowate pióropusze przecinały wszechświat; mknących meteorów ożywiających nocne niebo.

Wszystko to zniknęło w mgnieniu oka i teraz niebo wydawało się martwe, tym bardziej że zimne, obce i nieskończenie odległe punkciki świetlne zamiast rozjaśniać je, podkreślały jedynie panujące ciemności.

Toller Maraąuine stał wsparty na kulach i obserwował zachód słońca z wychodzącego na południe balkonu rodzinnego domu. W zasięgu ręki, na szerokiej balustradzie, czekał gorący trunek, lecz on zapomniał o nim na pewien czas patrząc, jak niebo przybiera coraz ciemniejsze i smutniejsze barwy. Opanował drżenie, mimo że obcość tonącego w czerni sklepienia niebieskiego stawała się coraz bardziej odczuwalna. Poruszył go nie tylko brak bliźniaczego świata. Spędził dość dużo czasu poza Overlandem, gdzie większość mieszkańców nawet nie była sobie w stanie wyobrazić ogromnej tarczy jakiejś planety zawieszonej nad głową, toteż szybko przyzwyczaił się do nowych warunków.

Obecny stan wyobcowania, co sam przed sobą musiał przyznać, brał się z ponurej pustki nocnego nieba. Dokładając wszelkich starań, by podejść do tego pragmatycznie, na zimno i rozsądnie, próbował zbagatelizować całą sprawę. „Jakie to ma znaczenie” pytał się w duchu „czy na nieistotnym i obojętnym nocnym niebie świecą miriady gwiazd, czy tylko porozrzucana ich garstka? Czy zmieni to wielkość zbiorów zboża, choćby o jedno ziarno?”

Problem polegał jednak na tym, że uspokajająca przecząca odpowiedź wcale go nie uspokajała. Nie miał pojęcia, jaki los spotkał Land i Dussarrę. Z tego, co wiedział, planety te już nie istniały. Zrozumiał jednak z przenikliwą jasnością umysłu, że Overland został, jak to określił Steenameert, wygnany w obce regiony continuum czasoprzestrzeni. Miejsce to otaczała swoista, przygnębiająca atmosfera. Overland został wyrzucony w rozkładający się wszechświat, stary i zimny… stary i zimny… I na myśl nasuwało się pytanie o największym znaczeniu: czy ludzkie życie, indywidualne i zbiorowe, będzie wyglądać tak, jak dotąd?

Fizycznie nie było przeszkód, by Kolcorronianie żyli tak, jak ich przodkowie od zarania dziejów. Lecz czy możliwe jest, by dojmujące poczucie osamotnienia, fakt, że mieszka się na najdalej wysuniętym posterunku w czarnych odmętach nieskończoności, nie zmieniły charakteru rasy?

Land i Overland, dwa bliźniacze światy położone tak blisko, że łączył je pomost powietrzny, mogły powstać w umyśle jakiegoś kosmicznego budowniczego, by zachęcić mieszkańców do kosmicznych podróży. I kiedy postawili już ten pierwszy, najważniejszy krok, zaczął uśmiechać się do nich wszechświat bogaty we wszelkie astronomiczne świecidełka, przepełniony takimi siłami życiowymi, że po prostu nie można się było odwrócić doń plecami. Środowisko przestrzenne predestynowało naród Tollera do patrzenia na zewnątrz, do wiary, że jego przyszłość leży we wniknięciu w ten przyjazny i żyzny wszechświat. A jak będą się czuli teraz? Czy kiedykolwiek narodzi się bohater z taką fantazją i odwagą, takim autorytetem, by spojrzeć na odległe, lodowate gwiazdy nowego, zimnego nieba Overlandu i przyrzec, że uczyni je swoimi?

Niechętny dalszym abstrakcyjnym domniemaniom, Tol-ler odwrócił się tyłem do czerwonozłotego zachodzącego słońca i upił łyk grzanej brandy. Trunek był nie tylko gorący, ale też doprawiony miodem, by skuteczniej chronić przed chłodnym powietrzem zmierzchu. Niespodziewanie poczuł, że rozlewające się po całym ciele ciepło niesie ukojenie, gdy tak patrzył na ojca i Bartana Drumme'a, którzy kręcili się wokół teleskopu ustawionego na balkonie. W jego oczach ci dwaj starsi mężczyźni stali się nagle granitowymi podporami, wykazując hart ducha i zdrowy rozsądek na ruchomych piaskach wszechświata, i jego podziw dla nich wzrósł ponad zwykłą miarę.

Dyskutowali o dziwnej, naukowej anomalii, osobliwym uszkodzeniu w materiale nowej rzeczywistości, które jak dotąd, zauważyło stosunkowo niewielu ludzi.

— To zakrawa na ironię — mówił Cassyll Maraąuine. — Nie będzie w tym żadnej przesady, jeśli powiem, że we wszystkich państwowych fabrykach większość stanowią wykwalifikowani inżynierowie i technicy, podlegający bezpośrednio mnie. Czas im płynie na wpatrywaniu się w najdokładniejsze przyrządy miernicze, jakie kiedykolwiek zbudowaliśmy, lecz żaden z nich nic nie zauważył.

— Nie bądź niesprawiedliwy — mruknął Bar tan. — W sposobie, w jaki koło łączy się z kołem, nie nastąpiła żadna zmiana, a większość twoich…

Cassyll potrząsnął siwiejącą głową.

— Tylko żadnych usprawiedliwień, drogi przyjacielu! Dopiero jakiś ubogi pracownik cardapińskiego browaru musiał przedrzeć się przez te wszystkie przeklęte bariery, jakie stawiają biurokraci. Przeniosłem tego człowieka z niskiego stanowiska na urząd jednego z moich osobistych doradców, gdzie…

— Powiedz mi, ojcze — przerwał mu Toller zaciekawiony. — Po co ten cały rwetes wokół pierścieni, kół i okręgów?

Co takiego dziwnego i intrygującego ma w sobie zwykły okrąg?

— Okrąg miał zawsze pewne niezmienne cechy, tak jak i każda inna figura geometryczna, i nagle cechy te uległy pewnym zmianom — odparł Cassyll poważnym tonem. — Dotychczas, jak ci zresztą wiadomo, obwód okręgu był dokładnie równy jego potrójnej średnicy. Teraz jednak, co można łatwo sprawdzić, stosunek obwodu do średnicy jest nieco większy niż trzy.

— Lecz… — Toller próbował przyswoić sobie tę myśl, ale jego umysł uchylił się od tego. — Co to znaczy?

— To znaczy, że jesteśmy bardzo daleko od domu — rzekł Cassyll z grymasem, który oznaczał, że powiedział coś istotnego.

— No dobrze, ale czy to w jakiś sposób wpłynie na nasze życie?

Cassyll żachnął się i zdjął pokrywę z okularu teleskopu.

— Tak właśnie mówi człowiek, który nigdy nie musiał zarabiać na chleb w handlu czy przemyśle! Ponowne zaprojektowanie i uruchomienie pewnego rodzaju urządzeń będzie kosztowało państwo zawrotne sumy. A do tego koszty utrzymania urzędników, księgowych…

— Urzędników?

— Pomyśl tylko, Tollerze. Mamy dwanaście palców, zatem naturalną podstawą wszystkich rachunków jest liczba dwanaście. To, oraz fakt, że obwód okręgu równał się dokładnie potrójnej jego średnicy, czyniło większość obliczeń dziecinnie prostymi. Od tej chwili jednak wszystko w tej kwestii się zmieni. I nie mam tu na myśli spraw tak podstawowych jak ta, że bednarz będzie musiał nauczyć się robić większe obręcze na beczki. Weź na przykład…

— Powiedz — wtrącił szybko Toller, starając się uprzedzić jedno z dygresyjnych przemówień ojca. — Jaki jest nowy stosunek? Powinienem choć to wiedzieć.

Cassyll rzucił Bartanowi znaczące spojrzenie.

— Wokół tej sprawy toczyły się zażarte dyskusje. Byłem zbyt zajęty, zważywszy przygnębiające wydarzenia w pałacu, by osobiście dokonać pomiarów. Niektórzy z mojego personelu twierdzą, że nowy stosunek wynosi trzy i siedem dziesiątych, co oczywiście jest bzdurą.

— Dlaczego? — spytał Bartan z niejakim zacietrzewieniem.

— Ponieważ, mój drogi przyjacielu, w świecie cyfr musi istnieć naturalna harmonia. Trzy i siedem dziesiątych do niczego nie pasuje. Nie ma wątpliwości, że gdy przeprowadzi się pomiary z należytą dokładnością, okaże się, że nowy stosunek podlega…

Toller odgrodził się w myślach od tego, co zapowiadało kolejną ciągnącą się w nieskończoność dyskusję, z jakich ojciec i Bartan Drumme czerpali niewysłowioną satysfakcję. Żałował, że Jerene nie stoi u jego boku, ale musiała wyjechać do rodziców, do miasteczka Divarl, i nie oczekiwał, by wróciła przed jutrem. Zmęczony staniem przy balustradzie skierował się do kanapy, ułożył na niej i odstawił kule na bok. Teraz, kiedy proces gojenia był już zaawansowany, nogę miał sztywną, a gdy poddawało się ją zbyt dużym naciskom, zadawała okropne tortury. Ciągłe wynajdywanie sposobów, by zapobiec przeszywającym ją bólom, osłabiało go i Wyczerpywało, Toller był zatem zadowolony, że może się położyć.

— Synu, może powinieneś pójść do pokoju i zażyć trochę snu — zaproponował Cassyll ciepło. — Rana była poważniejsza, niż sądzisz.

— Jeszcze nie teraz. Wolałbym zostać tu jeszcze chwilę. — Toller uśmiechnął się do ojca. — Zdaje się, że pamiętam, jak wiele razy rozmawialiśmy w ten sposób dawno temu, gdy byłem dzieckiem. Czy masz zamiar zapakować mnie do łóżka niezależnie od tego czy ja chcę, czy nie?

— Jesteś już zbyt dużym chłopczykiem, by cię tak traktować. A poza tym jestem zajęty i nie chcę, byś ciągle zawracał mi głowę prośbami o szklankę wody.

— I rurki z miodem — zażartował Bartan Drumme z drugiego końca balkonu. — Nie zapomnij o rurkach z miodem.

— Rurki z miodem! — Toller podniósł się na łokciu. — Czy to jest to, co ja…

— Tak, choć może się to wydawać dziwnym pożywieniem dla kogoś, kogo zaczęto nazywać Zabójcą Boga — rzekł Cassyll. — Nie wiedziałeś o tym, prawda? Można tylko zgadywać, jakiego rodzaju historie rozsiewa twój przyjaciel, Steenameert. Powiedziano mi jednak, że każda tawerna aż huczy od opowieści, jak to poleciałeś do krainy za niebiosami i zabiłeś tysiące bogów czy demonów… lub bliżej nieznaną mieszankę tych obydwu gatunków, by uratować Overland przed pożarciem przez ogromnego kryształowego smoka.

Cassyll urwał i posmutniał nagle.

— Teraz, kiedy rozważyłem całą sprawę, dochodzę do wniosku, że przeciętny, zamroczony piwem chłop rozumie w takim samym stopniu jak ja, a może i lepiej, co tu się wydarzyło. Tollerze, wszystko wyjaśniono ci, kiedy umysł rozmawiał z umysłem bez odwołania się do mowy. Czy nie przypominasz sobie, choćby urywkowo, co oznacza pojęcie czasoprzestrzeni? Z chęcią dowiedziałbym się, dlaczego te dwa słowa, które przecież nie mają żadnego logicznego związku, zostały połączone w tak osobliwy sposób.

— Nie umiem ci pomóc — odparł Toller wzdychając. — Kiedy Diviwidiv przemawiał wewnątrz mojej głowy, w pełni rozumiałem, co ma na myśli, lecz te wiadomości były jakby dymem pisane. Wszystko się rozwiało. Sięgam po znaczenie, a znajduję jedynie pustkę. Nie zupełną pustkę, ale taką, w której odbijają się echa jakichś znaczeń, jakby ogromne drzwi zawarły się na zawsze, jakbym był zbyt powolny, spóźniony. Przykro mi ojcze, sam chciałbym, by było inaczej.

— Nie ma sprawy. Odbędziemy tę podróż bez niczyjej pomocy. — Cassyll przyniósł gruby koc i okrył nim Tol-lera. — Noce są tutaj chłodniejsze.

Toller skinął głową i ułożył się wygodnie, poddając się luksusowi uczucia, że ktoś się nim opiekuje i nie ma żadnych pilnych spraw do załatwienia. Noga pulsowała ciepłem. Medycy przewidywali, że odtąd będzie musiał chodzić o lasce, lecz dawało mu to tylko jeszcze większe prawo, by wygrzewać się w przytulnym cieple jak dziecko, bezpiecznie pod kocem, który lepiej niż najgrubsza zbroja chronił przed zewnętrznym światem, mogącym go skrzywdzić.

Podczas, gdy jego umysł zasnuwał się z wolna mgiełką snu, Toller próbował określić swoją pozycję w nieznanym wszechświecie. Tyle zaprzepaszczono. Królowa Daseene umierała niezdolna, by stanąć oko w oko lub choć oswoić się z nową rzeczywistością. Jej marzenia o panowaniu na dwóch planetach rozsypały się pył. Marzenie to było przyjemne, łatwo stało się także marzeniem Tollera. Jednak nie będzie już długich na milę kolumn statków podniebnych wypełnionych bagażem handlowym i kulturowym, wytyczających szlaki pomiędzy Landem i Overlandem. Zamiast tego będzie… co…

Toller stwierdził, że nie jest w stanie poradzić sobie z zawiłymi i nieuchwytnymi zagadkami przyszłości. Zaczai osuwać się w głąb nieświadomości i znów z niej powracać, a za każdym razem, gdy otwierał oczy, niebo było ciemniejsze, a gwiazdy liczniejsze i jaśniejsze, niż oczekiwał. Balkon także tonął w ciemności, gdyż ojciec i Bartan Drumme używali teleskopu, zajęci sporządzaniem i porównywaniem notatek.

Toller przysłuchiwał się szmerowi ich słów. Drzemał i dryfował, na wpół świadom urywanych odgłosów rozmowy, i stopniowo zmieniał mu się nastrój. Zrozumiał teraz, że pozwolił, prawdopodobnie na skutek szoku bitewnego i niesamowitego wyczerpania, by nowe niebo onieśmieliło go, przygnębiło i zniechęciło. Pytał samego siebie, czy Kolcorron wyda kiedykolwiek wojownika, który rzuciłby wyzwanie tej nieruchomej, czarnej pustce i w momencie, gdy zadawał to pytanie, pesymizm zaślepił go do tego stopnia, że nie zauważył, iż właśnie znajduje się w towarzystwie takich bohaterów.

Cassyll i Bartan osiągnęli właśnie dojrzały wiek, a ich wkład w stary porządek rzeczy był o wiele większy, niż jego, udział zaś w nie zbadanej przyszłości będzie odpowiednio mniejszy. Lecz czy zniżyli się do rozczulania nad sobą? Nie! Ujęli szable, szable intelektu, i właśnie w tym momencie cicho i bez fanfar zajęci byli niczym innym, tylko budowaniem podstaw nowej astronomii.

W pół drogi między jawą i snem Toller uśmiechnął się.

Jego ojciec i Bartan rozmawiali ściszonymi głosami, by nie przeszkadzać Tollerowi w odpoczynku, lecz szept przenika do ąuasi-rzeczywistości śpiącego umysłu o wiele lepiej niż krzyki… jak dotąd zaobserwowano pięć planet w lokalnym systemie, Bartanie… licząc ten podwójny świat jako jeden, dałoby to… Jeśli odnaleźliśmy pięć w tak krótkim czasie, to czy niemyślisz, żemogą istnieć także jakieś inne?… „Powinienem wstać w tej chwili i wziąć udział w tym, co się dzieje…”

…To prawie niemożliwe — kremowa planeta opasana ogromnym pierścieniem… a może na dzisiaj wystarczy. Sprawdź swoje wstępne obliczenia, Cassyllu… nachylenie coś około dwudziestu stopni, co oznacza, że Overland będzie miał pory roku… „Jerene będzie ze mną już jutro rano i z jej pomocą będę w stanie przystąpić do pracy”… ludzie, a w szczególności farmerzy, muszą się przygotować, by radzić sobie ze zmianami, jakie pociągną za sobą pory roku… pory i powody… pory i powody… Mam dziwne obawy co do tej planety z pierścieniem, Bartanie. Jest taka wyjątkowa, taka majestatyczna. Z pewnością odegra główną rolę w naszych przyszłych sprawach Toller zapadł w głęboki, zdrowy sen.

Kiedy się ocknął, balkon był cichy i opustoszały, znak, że trwała głęboka noc. Zauważył, że przykryto go jeszcze kilkoma kocami, które chroniły przed rosnącym chłodem. Niebo wyglądało dokładnie tak, jak wtedy, gdy ujrzał je po raz pierwszy. W górze migotały nieznane gwiazdozbiory, a perłowy blask na wschodzie wydobywał z mroku mniejsze i bledsze gwiazdy.

Tym razem jednak uwagę Tollera zwróciła jaskrawa, podwójna planeta wschodząca ponad poświatą przedświtu. Pod wpływem impulsu odrzucił koc i stanął na nogach klnąc cicho, gdy rana w łydce wstrzyknęła w ciało znaczną dawkę bólu. Wziął kule i ruszył po wykafelkowanej podłodze w stronę najbliższego teleskopu. Kontuzja utrudniała nastawienie i wycelowanie przyrządu, mimo to w kilka sekund później spoglądał już w okular.

Jego oczom ukazała się zawieszona w atłasowej czerni błyszcząca planeta w towarzystwie wielkiego księżyca. Miała niebieskawy kolor, co prawdopodobnie oznaczało obfitość wód.

Ze wzrokiem wciąż utkwionym w tym świetlistym zjawisku Toller poczuł, jak po kręgosłupie rozchodzi mu się lodowaty chłód.

— Może masz rację, ojcze, co do tamtej planety z pierścieniem — wyszeptał. — Ale coś mi się wydaje…

Загрузка...