Andrzej Ziemiański - Ucieczka z Festung Breslau

kwiecień 1945 r.

Schielke zabłąkał się do piekła zupełnie przypadkowo. Szkoła przy Hubenstrasse wcale nie była jego celem; miała być przystankiem na trasie niebezpiecznej podróży, miejscem wytchnienia i załatwienia jednej, prostej sprawy. Niestety zawiódł się ogromnie. W tej szkole imienia Dantego Diabeł rządził na parterze, Szatan z kolegami piętro wyżej, a Lucyfer osobiście władał kondygnacjami na szczycie. Prawdopodobnie po tym, czego dokonał w życiu, szczególnie ostatnio, w dniach obrony Festung Breslau, ślepy los uznał go za członka jazdy piekielnej i wysłał we właściwe miejsce.

Inferno! Wehrmacht urzędował u Lucyfera, Iwan u diabłów i szatana. Tylko północna klatka schodowa była jeszcze w rękach niemieckich. Walczono o każdą salę lekcyjną, każdy nauczycielski gabinet, pomieszczenia gospodarcze, nawet ubikacje. A on, głupi Schielke, przepełniony poczuciem obowiązku wlazł w sam środek kotła wypełnionego wrzącą smołą. Kiedy dotarł na placyk za szkołą, odpoczywający tam żołnierze zerwali się, stając na baczność. I nie dlatego, że był oficerem - zwykły kapitański stopień nie robił tu wrażenia. Holmes miał jednak rację. Schielke przekonał się o tym wielokrotnie. Holmes zawsze miał rację. Wyglądał tutaj jak wielki król rzucony w mierzwę biednych szaraczków. Patrzyli na niego z szacunkiem, z nadzieją, z bezgraniczną ufnością, jak na istotę nie z tego świata, która wyprowadzi ich z otchłani ku światłu. Nie intencje, które miał dość trywialne, a sam jego wygląd sprawiał, że każdy chciałby służyć pod takim dowódcą jak on.

Schielke miał na sobie stalowy, wypucowany do połysku hełm z kolorowymi insygniami jednostki i zdobyczne okulary przeciwsłoneczne jakiegoś zestrzelonego pilota. Elegancję skórzanej kurtki lotniczej podkreślały: niedbale zawiązany, idealnie biały szalik, amerykańskie spodnie z kieszeniami typu cargo wpuszczone w spadochroniarskie buty i obcisłe, lśniące, skórzane rękawiczki. Całości dopełniały Żelazny Krzyż zdobiący kołnierzyk i broń, którą miał przy sobie. Z ramienia zwisał mu na pasku amerykański pistolet maszynowy Thompsona z bębnowym magazynkiem i przednią, wystającą rękojeścią - dokładnie taki sam jak u gangsterów z filmów o Chicago. W kaburze pod pachą tkwiła rosyjska tetetka, a przy biodrze służbowy luger. Ludzie wokół, mający na sobie szare, poszarpane i brudne mundury, za kimś takim poszliby w ogień. Nie wiedzieli, że paradoksalnie Schielke na froncie nigdy nie był i, co oczywiste, nie zamierzał się tam znaleźć.

-Poruczniku. - Podszedł do wyprężonego na baczność frontowego oficera. - Czy służy u pana stolarz Franz Ritter?

-Tak jest! Szeregowy Franz Ritter znajduje się w moim oddziale. Nie wiem, kim jest w cywilu!

Schielke skinął głową.

-Wezwijcie go natychmiast, poruczniku. Mam kilka ważnych pytań.

-To niemożliwe, panie kapitanie. Ritter służy teraz na trzecim piętrze.

-Chyba nie rozumiem.

-Tam jest straszna jatka. Walczą wręcz, na bagnety, na pięści, na...

Schielke powoli, wystudiowanym ruchem rozpiął guzik kurtki i wyjął złotą papierośnicę. Nie poczęstował porucznika. Po chwili tylko wydmuchnął dym w jego oczy.

-Teraz rozumiem. Po prostu pani nauczycielka kazała im być cicho, a pan wydal rozkaz, żeby walczyli w kapciach. Czyżbym się mylił?

Porucznik przygryzł wargi. Miał pecha, bo wokół rzeczywiście było wyjątkowo cicho. Żadnych wystrzałów, huku granatów, nikt nie krzyczał, nie wzywał pomocy, nie jęczał. Nawet artyleria w oddali przycichła. Jedynym wyraźnym, dającym się nazwać odgłosem był świergot ptaków dochodzący z gałęzi potrzaskanych drzew.

-To przeczekanie - wyjaśniał porucznik. - Lada chwila może się znowu zacząć.

Schielke nie miał ochoty wierzyć w te brednie oficerka frontowego, który bał się własnego cienia. Widział już wielu takich, którzy stracili nerwy. W przeciwieństwie do oficerów sztabowych, wystarczył byle wystrzał w oddali, a oni, rozedrgani, w strachu kryli się w najbliższej dziurze.

-No to może stanę pod oknem i zawołam głośno. Pytania, które chcę zadać, nie są tajne.

-Nie usłyszy pana, kapitanie. Oni wszyscy mają uszkodzony słuch od wybuchów.

-Aha. - Schielke postanowił dobić go starą, sztabową sztuczką. - W takim razie sam pójdę na to trzecie piętro i porozmawiam z nim w języku migowym.

-Ale... - Porucznik nie wiedział, co ma robić. Nagle podjął decyzję. - Dobrze, przydzielę panu kilku ludzi.

Schielke wyjął z kieszeni piersiówkę. Powoli, z namaszczeniem, ciągle w lśniących rękawiczkach zdejmował nakrętkę.

-Napijmy się przed akcją dla kurażu. - Pociągnął wielki łyk i podał piersiówkę wprost do brudnej łapy tamtego. - Pan też.

Młody żołnierz zaskoczony propozycją nie wiedział, czy powinien odmówić i obrazić wyższego rangą, czy przyjąć poczęstunek i złamać regulamin. Wybrał to drugie. Wypił wielki haust, przełknął szybko i mlasnął odruchowo. Chciał się skrzywić, ale nagle zamarł w bezbrzeżnym zdziwieniu, patrząc szeroko otwartymi oczami na Schielkego.

-Tak, tak, to zwykła woda. - Schielke odebrał mu piersiówkę. - Chyba nie sądził pan, że piję wódkę podczas służby? - Zerknął na żołnierzy stojących wokół. Kilku uśmiechnęło się kpiąco pod adresem swojego dowódcy. Punkt dla sztabowca z kontrwywiadu. Holmes zawsze miał rację. Wszystkie jego rady sprawdzały się w prawdziwym życiu. Należało odróżnić się od innych. To, plus odpowiedni wygląd, wystarczało w zupełności. Mimo że nie miał żadnego rozkazu na piśmie i nikogo tak naprawdę nie reprezentował, był teraz rzeczywistym dowódcą poharatanej jednostki. Jak zwykle dodało mu to pewności siebie.

-Dobrze - mruknął. - Moi ludzie idą za mną.

Kilku zapaleńców wystąpiło od razu naprzód. Co za głupia tłuszcza, łatwa do kierowania, pomyślał. Wystarczy odrobina teatru. Wskazał palcem najbliższego żołnierza.

-Ty! Jak się nazywasz?

-Herman Gross, panie kapitanie! Melduję się na rozkaz.

-Prowadzisz grupę. Ty i ty - wskazał dwóch następnych - osłaniacie pierwszego. Reszta idzie za mną.

-Tak jest! Tak jest! - rozległo się z różnych stron.

O tak. Pokaże temu głupiemu frontowcowi, jak potrafią dowodzić oficerowie sztabu. I to bezpośrednio na miejscu akcji. Kilku ludzi ruszyło bez szemrania. Czuł nawet, że byli dumni z uczestnictwa w tej akcji. Kilkoma sztuczkami zdołał przekonać tych zmobilizowanych niedawno młokosów, że nareszcie są dowodzeni przez właściwego człowieka na właściwym miejscu. Bóg wojny robił wrażenie. Schielke zerknął jednak na swój automat Thompsona, przywieziony niedawno z Francji na specjalne zamówienie kontrwywiadu. Jezu Chryste! Ani po lewej stronie, ani po prawej nie miał rękojeści suwadła zamka. Więc gdzie jest? Jak przeładować to cholerstwo? Na szczęście zauważył. Jest! Na górze. Szarpnął gwałtownie za rękojeść. Ostry trzask sprawił, że ci, którzy szli najbliżej, spojrzeli na niego z uznaniem. Taka broń... Legendarna. Schielke zastanawiał się, czy w bębenku przysłanego z zachodniego frontu pistoletu maszynowego są amerykańskie naboje? Albo w ogóle jakiekolwiek? No nie. Powinny być, sądząc po ciężarze broni. Kompletnie się na tym nie znał. Jedyne, z czego strzelał, to służbowy pistolet. Zaliczył dwa strzelania w ramach szkolenia. Średnio celnych, delikatnie mówiąc. W sumie w życiu odpalił ze dwadzieścia naboi do tarczy. Ale też nikt nie oczekiwał od niego cudów. Przecież służył w kontrwywiadzie, w którym ważne było to, żeby się przynajmniej sam nie postrzelił z własnego pistoletu. Holmes też zresztą nie potrafił strzelać. I mówił, że to bez znaczenia. Istotne są spokój ducha i panowanie nad sytuacją. To ostatnie wychodziło im obu nad podziw dobrze, szczególnie od niedawna. Nie walka kowbojów z Indianami. Starcie mędrców z targanym żądzami, ciemnym plebsem.

-To jest nasza klatka schodowa - szepnął Gross, wskazując ciemne przejście. - Same schody są bezpieczne, ale podesty trzeba przeskakiwać.

-Bo?

-Bo strzelają z korytarzy, panie kapitanie.

-Nie można czymś zasłonić wylotów?

-Są worki z piaskiem. Ale lepiej przeskakiwać na chybił trafił, niż się za nimi czołgać, bo rzucą granat.

Wzniósł oczy ku niebu.

-Jest tu jakiś lazaret?

-Nie, panie kapitanie.

-To czemu, kurwa, nikt nie wysłał ludzi po okolicznych domach i nie wymontował metalowych siatek z łóżek na ramach? Przez to granat nie przeleci.

-Bo wtedy poleją benzyną, panie kapitanie. A my ich granatami nie odpędzimy przez siatkę.

Schielke przełknął ślinę. Logika szeregowego była istotnie niepodważalna. No dobrze. Przecież oficer sztabowy nie musi znać się na wszystkim. Kiedy dotarli do pierwszego podestu na piętrze, istotnie zobaczył prymitywną barykadę z worków wypełnionych piaskiem. Kilku skulonych za nimi żołnierzy ożywiło się, widząc nowego oficera. Niecodzienny widok wyraźnie ich poruszył.

-Niech pan skacze pierwszy, kapitanie - szepnął Gross. - Nie zdążą strzelić.

Skakać? O nie. Schielke wyprostowany wyszedł śmiało i stanął na rozkraczonych nogach. Nacisnął spust thompsona. W środku były jednak naboje, bo strzelił dwa razy, zanim automat się zaciął. Usiłując opanować panikę, ukrył się za załomem korytarza. Wyjął bębnowy magazynek i szarpiąc za rękojeść suwadła, zlikwidował zacięcie. Podłączył magazynek ponownie. Przeładował. To był naprawdę jego pierwszy dzień na froncie. Tuż za Schielkem doskoczył Gross. Potem kolejno reszta grupy. Ze strony przeciwnika nie padł ani jeden strzał.

-Ale zmyłka, panie kapitanie - szepnął z boku ktoś bardzo zdyszany. - Sądzili, że pan pociągnie serią i da się zabić, a my w tym czasie przywalimy z miotacza płomieni i będzie po nich. Ale zmyłka!

-No - dodał Gross - głupie Iwany pochowały głowy.

Żołnierze śmiali się cicho. Właśnie wstępowała w nich nowa nadzieja. Ci leżący za barykadą pokazywali uniesione do góry pięści. Też przez chwilę czuli się lepiej. Schielke pociągnął łyk z piersiówki. W tej samej kieszeni miał oczywiście schowaną drugą, napełnioną koniakiem. O co im chodzi? - pomyślał. Kompletnie nie rozumiał, jak zmylił przeciwnika, w jego mniemaniu chyba wyimaginowanego.

-Ruszamy dalej!

-Tak jest!

Drugie piętro osiągnęli bez problemu. U wylotu korytarza musieli znowu skakać. Dowódca pierwszy, za nim żołnierze. Tym razem przeciwnik strzelał, odpowiadały mu cekaemy zza barykady. Nikt jednak nie został nawet ranny. Żołnierze rzucali swoje kurtki i plecaki, żeby sprowokować przeciwnika, a potem w chwili ciszy sami skakali do przodu, osłaniając się dymem płonącej kliszy, którą zrabowali w pobliskim zakładzie fotograficznym, palili nawet upchane w pudełkach piłeczki pingpongowe z jakiegoś klubu sportowego. Ogień Rosjan był nieskuteczny. Natomiast huk w zamkniętym pomieszczeniu rozsadzał bębenki w uszach i sprawiał, że chciało się wymiotować. Schielke po raz pierwszy poczuł, że tak naprawdę boi się przeraźliwie. Co na jego miejscu zrobiłby Holmes?

Zdjął przyprószony wapnem hełm i wytarł go chustką.


-Panowie - powiedział beznamiętnie, usiłując ukryć drżenie głosu. - To dla mnie honor i wielki zaszczyt móc wami dowodzić podczas tej akcji. Przed nami już tylko trzecie piętro.

Bingo! Za sobą miał teraz tylko czystą, żywą furię gotową do ataku i wpatrzoną w niego jak w Boga. Jak łatwo kierować ludźmi, jeśli się trzyma nerwy na wodzy. Jak bardzo, jak panicznie się bał, kiedy już zahuczało w uszach. To były prawdziwe strzały. Nie jak na strzelnicy. Te były prawdziwe. Niech to szłag! Paraliżujący strach dosłownie dławił. W co on się pakował, do diabła? Po co? Przecież mógł siedzieć bezpiecznie na tyłach. I... I co? Jego pruska natura wymagała spełnienia obowiązku. Jego ludzki strach nakazywał spieprzać stąd jak najszybciej. Co wybrać? Jak zachowałby się Holmes?

-Panowie. - Postąpił krok do przodu i znowu zdjął z głowy swój wymuskany hełm. - Proponuję, żeby uczcić minutą ciszy wszystkie zmarnowane sowieckie pociski. - Pochylił głowę i dotknął ręką czoła niby to w ramach głębokiej zadumy.

Żołnierze wyli ze śmiechu. Schielke czuł, że zdobył tych ludzi, którzy dobrowolnie chcieli spełnić każdy jego rozkaz. To nic, że Ruscy strzelają, to nic, że niemieckie cekaemy ledwie się wyrabiają. Nieważny huk, gwiżdżące rykoszety, swąd, dym, zwały tynku. To nic. Ważne, żeby odróżnić się od wszystkich innych. Dobrze pojął nauki Holmesa.

-Panowie. Proszę za mną.

Gross doskoczył z boku.

-Panie kapitanie - wydyszał. - Trzecie piętro trochę różni się od innych. Tam się w ogóle nie da wyjść na korytarz. Ani się pokazać. Po prawej stronie Iwany, po lewej nasi, ale nie całkiem. W ścianach wykuliśmy małe przejścia, ale tylko przez kilka sal.

-A wyżej?

-A wyżej to już tylko dach. A nad nim albo Ruskie, albo Amerykany. Zależy, które bombowce akurat nad celem. Strach wyjrzeć.

-Jak grubo buczą, to amerykańskie - podpowiedział jeden z żołnierzy w wieku może siedemnastu lat. Wielki hełm zabawnie przekrzywiał się na jego głowie. - Jak cienko, to Sowieci.

Ktoś tłumaczył, jak wygląda sytuacja na trzecim piętrze. Po prawej stronie korytarza są Rosjanie, po lewej nasi, ale nie do końca, bo Iwany zdobywają salę za salą. Na sam korytarz nie można nawet wyjrzeć, bo to strefa śmierci. Wehrmacht umieścił w korytarzu dwie miny. Jedną małą przy klatce schodowej zajętej przez Rosjan. Drugą przy własnej klatce. Tę minę nazywano Młotem Thora. Była zwykłą skrzynką oblepioną gruzem i świetnie zakamuflowaną cegłami. Zawierała kilkanaście kilogramów trotylu otoczonego butelkami z benzyną zagęszczoną żelatyną jadalną i przykrytego woreczkami zawierającymi metalowe kulki z łożysk. Młot Thora to była naprawdę właściwa nazwa dla tej machiny śmierci. Ostateczne rozwiązanie i argument Niemców w walce z przeznaczeniem. Schielke widział już wiele takich konstrukcji montowanych naprędce z wszystkiego, co było pod ręką. Znak, że dyskusja z Panem Bogiem na temat tego, kto ma rację, ciągle trwała. Miny można było łatwo uruchomić - to znaczy powiadomić zwykłym gwizdkiem ich operatorów ukrytych daleko z tyłu.

Samym korytarzem nie można było przejść. To była przestrzeń całkowicie kontrolowana przez Ruskich. Żołnierze wykuli więc wąskie przejścia w ścianach po lewej stronie szkoły. Przeciskali się właśnie przez pierwsze, kiedy Gross spytał:

-A wie pan, kapitanie, dlaczego nie odpaliliśmy jeszcze tych min?

-Nie mam pojęcia.

-Bo to broń ostateczna. Dla osłony naszej ucieczki. Odpalimy je, jak tylko uda się odblokować naszych ludzi, którzy utknęli w innych klasach, i wtedy chodu.

-To są tu odcięci nasi żołnierze?

-Są. Czasem w nocy słychać ich krzyki.

-Szlag! - Z trudem przeciskali się przez kolejne przejście do następnej sali. Nowa grupa przerażonych żołnierzy skupionych pod ścianami dość dużej sali patrzyła na niego jak na zjawisko z innego świata. Znowu w ich oczach zauważył cień nadziei. Sam niestety wiedział, że była to płonna nadzieja. Nie przyszedł tu, żeby ratować świat. - Dlaczego ten budynek jest taki ważny? - zapytał.

-To rygiel całego odcinka obrony. Jak padnie, a to się stanie już dzisiaj, będziemy uciekać aż za Odrę. Całym naszym małym frontem.

-No ładnie - skomentował krótko Schiełke.

Gross zatrzymał się na środku sali pod osłoną wewnętrznej barykady wykonanej z potrzaskanych mebli i worków z piaskiem.

-Dalej nie możemy już iść.

-To ostatnia nasza placówka?

-Nie. Wehrmacht jest jeszcze za ścianą, ale przez korytarz nie da się przejść.

-Czemu nie wykujecie przejścia jak te poprzednie?

-To ściana nośna. Cholera wie, co się stanie.

-Rozumiem - rzucił Schiełke.

Wypił łyk wody z manierki przy pasie, a potem poprawił koniakiem z piersiówki. Było gorąco i potwornie duszno, śmierdziało spaloną nitrocelulozą i okropnym ludzkim potem. W powietrzu wisiała zawiesina ohydnych woni. Zza rozbitych okien nie dostawał się tu nawet najmniejszy podmuch wiatru. Pieprzony kwiecień. Upał jak w lipcu.

-Gdzie jest Franz Ritter?

-W tej drugiej sali. - Gross wskazał palcem ścianę nośną.

Schiełke zrobił ruch, jakby chciał zbliżyć się do drzwi prowadzących na korytarz, ale jakiś żołnierz chwycił go mocno za ramię i szarpnął. Chciał podejść do okna, ale ten sam żołnierz przytrzymał go znowu.

-Na korytarzu śmierć od razu - wyjaśnił. - W oknie trzeba trochę poczekać. Aż wycelują.

-Budynek jest otoczony przez Sowietów?

-Nie. Ale snajperów mają wszędzie.

-Czyli daleki, niepewny strzał.

Schielke wyraźnie się zdenerwował. Bardzo nie podobało mu się miejsce, w którym się znajdował, ale musiał wypełnić swoją misję. Musiał, bo to już była kwestia jego ambicji i honoru. A poza tym całkowicie prywatnie chciał udowodnić Holmesowi, że jest po prostu lepszy od niego. Bardziej skuteczny w akcji.

-Co jest pod oknem? — spytał Grossa.

Ten domyślił się natychmiast, o co chodzi oficerowi.

-Nie, nie... To nie jest dobry pomysł, panie kapitanie.

-Co jest pod oknem, Gross?!

-Gzyms. Tak, na tyle szeroki, że można na nim postawić stopę, ale...

-W jakiej odległości jest następne okno w klasie obok?

-Jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt centymetrów.

-Jest potrzaskane tak jak to tutaj?

-Tak. - Gross potrząsnął głową. - Tak, to najlepszy sposób na popełnienie samobójstwa.

Schielke był zbyt zdenerwowany, żeby słuchać. Odwrócił się do żołnierzy, którzy w oczekiwaniu na cud ciągle patrzyli na niego jak na święty obraz w kościele.

-Macie jeszcze te swoje świece dymne?

Potwierdzili zdecydowanymi ruchami głów. On sam nie zaprzątał swojej żadnymi głupimi myślami. Wokół było zbyt spokojnie, żeby uwierzyć, że naprawdę znalazł się w piekle. Nie przywykł do frontu, no i był prostolinijnym Niemcem - dla niego spokój oznaczał spokój i nic więcej.

-Wy dwaj - zaczął wydawać rozkazy - skombinujecie jakąś linę albo kabel i mnie przywiążecie. Jesteście asekuracją. Ty - wskazał młodzika w za dużym hełmie - rzucisz granat. Byle gdzie, tak dla picu. Reszta wystawia świece dymne... - zawahał się. - Skąd wieje wiatr?

-Mniej więcej stamtąd. - Jeden z żołnierzy wskazał kierunek. - Ale bardzo słabo.

-Wystarczy. Wykonać!

-Tak jest!

Gross przyglądał się ze sceptycyzmem, jak przywiązują oficera wyrwanym ze ściany kablem, który naprędce spletli. Coś tam mruczał pod nosem na temat tego, że zamiast uprzęży lepiej byłoby zrobić z tego stryczek, co dałoby szybszy efekt, ale nie odważył się powiedzieć tego głośniej. W końcu byli gotowi do akcji.

-Świece!

Pięć dymiących ładunków przymocowanych do bagnetów na karabinach wysunęło się za okno.

-Granat!

Chłopak odczekał chwilę i rzucił tak zręcznie, że eksplozja nastąpiła jeszcze w powietrzu. Schielke wychylił się ze skrajnego okna, namacał ręką framugę następnego. W gęstej zasłonie dymu usiadł na parapecie i postawił nogę na gzymsie. Trzymając się obydwu framug, zrobił krok i gibnął się, puszczając prawą dłoń. Bez problemu przeskoczył parapet wybitego okna. Cała akcja trwała raptem może dwie sekundy. Nikt z nieprzyjaciół nie zdążył wystrzelić. Nikt z żołnierzy uwięzionych w przestronnym pomieszczeniu nie zorientował się, że ktoś w ogóle wszedł przez okno. Wszyscy w napięciu patrzyli na drzwi.

Schielke uwolnił się od asekuracyjnego kabla, przełożył automat Thompsona z pleców na przód i krzyknął:

-Co tu się, do cholery, dzieje?!

Jakby trzasnął piorun, nie zrobiłby większego wrażenia. Widok ducha, który zmaterializował się za ich plecami, sprawił, że najpierw poruszyli się w nagłym paroksyzmie i o mało nie wystrzelali wzajemnie, potem zamarli. Znowu kolejna grupa zaczęła patrzeć na niego jak na istotę z innego świata, zbawiciela, który poprowadzi ich z krainy cienia ku światłu. Holmes zawsze miał rację. Tylko wygląd świadczy o człowieku. Wygląd, zachowanie i tych kilka drobnych faktów, które zawsze można wygrać na swoją korzyść.

Jedna z widmowych postaci zerwała się na równe nogi.

-Melduje się sierżant...

-Już, już... - Ruchem ręki uciszył nadgorliwy meldunek tamtego. - Nie wymieniajcie nazwiska, bo i tak nie zapamiętam. Pytałem natomiast, co tu się dzieje?

-Tak jest!

-O Boże. - Schielke wzniósł oczy ku powale. - Czy wy znacie regulamin? Co odpowiada zapytany podoficer swojemu oficerowi?

-Odpowiada: słucham!

Nowe spojrzenie do góry.

-To ja słucham. Czy mam powtórzyć pytanie po raz trzeci?

Idealna gierka sztabowa. Parę głupich słów i już frontowy prostaczek gubi się przy wykształconym sztabowcu. Już wiadomo, kto jest kim, kto rządzi, a kto jest zerem w tym rachunku. Niepotrzebne żadne rangi i wojskowe stopnie.

-Jesteśmy odcięci.

-Alleluja - rzucił oschle Schielke.

Patrzyli na siebie w milczeniu. Jeden z pobłażaniem, drugi w kompletnym zagubieniu. Postanowił mu pomóc.

-Macie jakiś plan?

-Myśleliśmy, że to pan nas uratuje.

-A jak mnie nie było, to o czym myśleliście? - Tym razem pytanie padło z wyraźnym, uprzejmym zainteresowaniem. Ktoś z tyłu nie wytrzymał i parsknął śmiechem, widząc konfuzję sierżanta.

-Mamy... Mamy ładunki wybuchowe pod tamtą ścianą. Jak usłyszymy Iwanów po drugiej stronie, to odpalimy je i zawalimy na nich ścianę.

-A potem?

-No nie wiem. - Sierżant poprawił się natychmiast: - Znaczy, no nie wiem, panie kapitanie.

-Aha. Czy jest tu jakiś saper?

-Jestem! - Kolejna postać zerwała się na nogi. Zjawiskowa z powodu koca zawieszonego na hełmie w taki sposób, że żołnierz raczej przypominał ruską babę. - Melduje się...

-Już, już. I tak nie zapamiętam waszego nazwiska. Przenieście ładunki spod tamtej ściany pod tę. - Wskazał ręką przeciwny kierunek.

-Ale to ściana nośna.

-Więc nie każę wam jej całej wysadzać. Zróbcie mały otwór, żebyście mogli przez niego uciec do kolegów - wydawał dyspozycje Schielke.

-A jak kogoś z tamtych zabijemy?

-To spróbujcie ich ostrzec. Jak się boicie, że Iwan podsłucha, to krzyczcie szyfrem. Na przykład: „Gross, wszyscy idą na północ!” - Miał nadzieję, że najbardziej rozsądny żołnierz z tamtej grupy to zrozumie i odsunie ludzi pod właściwą ścianę.

-Ale to ściana nośna - powtórzył saper.

-Macie dwie możliwości. Albo uciekniecie przez otwór, albo zginiecie i będzie obojętne, czy przez zawalenie sufitu, czy od kul Rosjan. Tertium non datur!

-Jezu... Nie rozumiem.

-To po łacinie. „Trzeciego wyjścia nie ma”.

Schielke nie zamierzał się więcej zajmować głupkiem. Miał cholernie mało czasu, a przebywanie tu w każdej chwili groziło jakimś idiotycznym atakiem, kontratakiem, antykontratakiem, przeciwantykontratakiem, jakimś durnowatym zabijaniem ludzi i robieniem sobie nawzajem krzywdy. Był absolutnym pacyfistą z samej głębi swoich przekonań, wojna mierziła go i przede wszystkim nudziła.

-Szeregowy Ritter!

-Jestem! - Kolejny człowiek wpisany przez społeczeństwo na listę strat stanął na baczność

-Spocznij.

Ritter miał łagodną, choć surowo ociosaną twarz, oszpeconą trochę przez bliznę o szarpanych brzegach przecinającą lewy policzek. Na pewno nie pamiątkę wojenną. Blizna była bardzo stara. Tak jak inni patrzył na oficera jak na swoją ostatnią nadzieję. Ten jednak musiał go rozczarować. Mimo wrodzonego pacyfizmu nie był instytucją charytatywną rozdającą szczęściena lewo i prawo. Nie on był winny wszelkich nieszczęść i niezbyt go one, prawdę powiedziawszy, obchodziły. Po prostu wytrenował w sobie trzeźwe myślenie i taki sam pogląd na wszystkie sprawy.

-Jesteście cieślą budowlanym, prawda?

-Tak. Byłem.

-Zbijaliście specjalistyczne skrzynie do przewozu dzieł sztuki, tak?

-Tak jest! Byłem dobrym cieślą, panie kapitanie.

-No właśnie. I nie dziwi was, że w takiej chwili akurat tak potrzebnego fachowca skierowano na front? Na pierwszą linię?

-Prawdę powiedziawszy, nie rozumiem pytania, panie kapitanie. Dostałem normalne wezwanie z komendy uzupełnień.

-Prowadzę śledztwo w sprawie serii tajemniczych zabójstw wśród grupy ludzi zajmujących się ewakuacją cennych zabytków. Stąd moje pytanie.

Ritter wybałuszył oczy. Nie mieściło mu się w głowie, że w tym morzu ognia, oceanie bólu i nieszczęścia, na powiększającym się codziennie cmentarzu ktoś prowadzi śledztwo w sprawie jakichś zabójstw nieistotnych wobec ogromu klęski. Był oczywiście służbistą, był wdrożony do dyscypliny, ale nie mógł uwierzyć. Śledztwo! I przez kogo prowadzone? Przez najbardziej energicznego i sprawnego oficera, jakiego zdarzyło mu się widzieć ostatnimi czasy. Przez człowieka, któremu komenda sama pchała się w ręce i pod którego dowództwem mogliby tu wiele zdziałać. Potrząsał głową.

-Kto was skierował na front? - indagował Schielke. - Podpadliście komuś? Zauważyliście coś niepokojącego? Coś zwróciło waszą uwagę?

-Nie, panie kapitanie. Nie widziałem niczego ważnego.

-Tego się akurat domyślam! - ryknął Schielke. - Bo gdybyście cokolwiek widzieli, toby was, psiakrew, zabili! A oni „tylko” wysłali was na front. Co widzieliście, co mogłoby nie pasować do rutynowych działań w waszej branży?

Oniryczna sytuacja. Wokół pole bitwy, Ruscy za ścianą, artyleria wali zewsząd, naloty co chwilę, wszyscy wokół mają naładowaną broń, a Schielke pyta o jakieś szachrajstwa w branży dzieł sztuki. To sen?

-Dobrze. Dobrze - powtórzył trochę już zdenerwowany. - Wymienię wam kilka nazwisk, a wy, Ritter, powiecie mi, którego nie znacie. Zrozumieliście?

-Nie zrozumiałem, panie kapitanie.

-Wskażcie nazwisko osoby, której NIE znacie. Jasne?

Tamten potwierdził ruchem głowy.

-Galant, Vorst, Clostermann, von Heimann, Klosinsky, Reibau...

-Wszystkich znam, panie kapitanie. To znaczy, znałem, bo...

-Wiem, dlaczego mówicie „bo” - uciął Schielke. - Dalej:

Gutom, Nahorsky, Zwiebelstein, Gauentr, Neumann...

-Tego nie znam - odważył się przerwać Ritter.

-Ale nazwisko słyszeliście?

-Tak, słyszałem. On robił wizytacje. Z Berlina przyjeżdżał. I wszyscy się bali. Mówili: „Neumann jedzie. Porzućcie wszelką nadzieję”. Nigdy go nie widziałem.

-Czym się zajmował?

-Nie wiem. Ja to zwykły robotnik, choć majster. Nigdy go nie widziałem.

-To jedna osoba czy kilka?

-Co?

Schielke nie wiedział, jak zapytać o to Rittera.

-Przyjeżdżał sam czy z kilkoma innymi osobami? To było nazwisko czy raczej rodzaj takiego określenia, jak „kontrola”, „panika”? Przyjeżdża Neumann - konkretny człowiek, czy raczej jest to „akcja: ratuj się, kto może”?

-Nie wiem. Nigdy nie był sam, bo zawsze przygotowywali większą salę na kolację. Dla jednego by tego nie robili.

Schielke wyjął cygaro z metalowego pojemnika. Długo podgrzewał je benzynową zapalniczką, potem zapalił. Wydmuchnął kłąb gryzącego dymu.

-Z czym kojarzy wam się Neumann?

-Nie wiem, panie kapitanie. Zawsze zamieszanie było.

-Z czym? - rzucił jeszcze raz.

Ritter usiłował sobie coś przypomnieć. Coś było. Niby kazano im przeczekać w pomieszczeniach dla robotników, ale coś było. Coś na granicy pamięci, czego Ritter nie mógł sobie przypomnieć. Nagły błysk.

-Laleczki, panie kapitanie. To były laleczki.

-Co?

-Laleczki. Takie małe, chińskie.

-Ja cię...

Huk na korytarzu rozsadzał bębenki w uszach. Wszystko, co żyło, runęło pod osłonę prowizorycznej barykady. Serie z broni maszynowej wyły rykoszetami od ścian. Ktoś rzucał granaty. Dźwięki nikły w amoku paniki, która ogarniała żołnierzy.

-Iwan ruszył!

Schielke nie wiedział, kto wykrzyczał te słowa. Podczołgał się do sapera.

-Ładunki gotowe?

-Co?

-Siecher?!

-Jawohl!

Kazał ludziom krzyczeć chórem: „Gross, idź na północ!”. Ledwie słyszał sam siebie. Panika dawkowała mu adrenalinę wprost do mózgu. Ktoś strzelał, ktoś się kulił bezwładnie za iluzoryczną osłoną barykady, strach dławił, nie pozwalając na zrozumienie czegokolwiek, co działo się wokół. Panie Dante, pomyślał, pan chyba także brałeś udział w walkach ulicznych. Poeta, piewca piekieł, milczał jednak. Rosjanie przeciwnie. Wyli, jakby samym krzykiem chcieli wprawić ściany w rezonans.

-Odpalaj!

-Ale to nośna - jęknął saper.

Odpalaj. Tertium non datur.

Saper znowu nie zrozumiał. Skulił się jak niemowlę i docisnął dźwignię detonatora. Schielke miał co prawda zatkane palcami uszy, ale to był najmniejszy problem. Miał ochotę wymiotować. Nie bardzo wiedział, gdzie są strony świata, gdzie strop, a gdzie podłoga. Dziurę w ścianie, mimo tumanów pyłu, jednak zobaczył.

-Za mną! - Skoczył do przodu. Była to ulotna chwila zrozumienia tajemnic dowodzenia. Właściwie jako najstarszy stopniem powinien zostać, dopilnować wszystkiego i opuścić pułapkę jako ostatni. Potworny strach jednak nie pozwalał nawet na dopuszczenie takiej myśli. Na szczęście teoria dowodzenia zostawiała mu furtkę. „Za mną!”. To znaczy, że wszyscy mają robić to, co on. Sam pokaże jak. Runął w szczelinę wyszarpaną w ceglanym murze, rzucając przed sobą thompsona. Na szczęście Gross zrozumiał, co to znaczy „udać się na północ”. Nietknięci żołnierze z drugiej sali sprawnie przejmowali uciekinierów. Mimo strzelaniny i wrzasków na korytarzu Schielke zdołał się choć trochę opanować. Drgała mu tylko lewa powieka.

-Jak sytuacja?

-Iwan ma nas w garści. Nie wiem, czy zdążymy przeskoczyć dalej.

-Szybciej!

Żołnierze pomagali kolegom czołgającym się przez dziurę w ścianie. Jeszcze jeden, jeszcze... Następny był Ritter. Utknął w wąskim otworze.

-To chlebak - ktoś krzyknął. - Chlebak go blokuje.

-Przeciąć pasek bagnetem! - rozkazał Schielke.

Ktoś błyskawicznie wykonał rozkaz. Żołnierze ciągnęli kolegę za ręce.

-Coś go trzyma!

Ritter wykrzywił się nagle.

-Iwan mnie złapał! Iwan mnie złapał za nogi!

-Jasny szlag! Ciągnijcie!

-Koledzy, ratujcie! - wył Ritter. - Ratujcie!

I niby co zrobić? Tamci mieli jego nogi, Niemcy ręce. Był na najlepszej drodze do rozerwania na pół. Co robić? Przecisnąć granat nad plecami? Toż zginie. Strzelać? Niby jak?

-Koledzy, nie zostawiajcie mnie - błagał Ritter.

Żołnierze wzmogli wysiłki. Materiał mundurowej bluzy trzasnął na obu ramionach. Pojawiło się więcej rąk do ciągnięcia. W tłoku szarpano już nawet za głowę, za kołnierz, pod pachy. Tamci jednak też byli silni. Ritter powoli wymykał się kolegom z rąk.

-Aaaaaa... Koledzy! Koledzy!

O mało go nie zadusili. Szarpnęli tak, jakby naprawdę chcieli rozerwać ciało na strzępy. Ciekawe, czy miał już wyłamane stawy.

Nagle Ritter przestał wyć.

-Oni mi tam coś robią... - powiedział prawie spokojnie, jakby w zdziwieniu. - Oni mi tam coś robią.

Żołnierze zamarli, nie rozluźniając chwytu.

-Ratunku... Oni mi tam... - Ritter wrzasnął nagle. Szarpnął się w paroksyzmie bólu. Na sekundę zastygł w przedziwnej pozie. Potem spojrzał na Schielkego. - Panie kapitanie - szepnął. - Ratunku...

Koledzy znowu zaczęli ciągnąć. Nieszczęsna ofiara szarpnęła się raz jeszcze. I jeszcze, ale trochę słabiej. Żołnierze wokół również patrzyli na swojego kapitana. Znowu ta ulotna chwila, kiedy trzeba podjąć natychmiastową decyzję. Chwila strachu, niepewności i rozedrgania. Co zrobiłby Holmes? „Całe życie to przedstawienie” - powiedziałby. „Przedstawienie w teatrze ludzkich kukiełek musi trwać dalej”. Niech to szlag.

-Ratujcie - szepnął Ritter.

Schielke wyjął zza pasa najbliżej stojącego żołnierza dwa granaty. Starannie odkręcił osłony, potem włożył trzonki do rąk ofiary zaklinowanej w otworze ściany. Ritter odruchowo zacisnął dłonie. Schielke wyszarpnął obie zawleczki.

-Zgiń, jak na Niemca przystało. Nie prosząc o litość. - Wyprostował się. - Puśćcie go! - zakomenderował. Żołnierze odskoczyli odruchowo.

Rosjanie bez trudu wciągnęli Rittera do siebie. Huk podwójnej eksplozji wstrząsnął ścianą. Ale nieszczególnie - w końcu była to ściana nośna. Wokół kilka par zwężonych oczu patrzyło na oficera z wyraźnym podziwem.

Z boku doskoczył sierżant.

-Iwan zajął już cały korytarz. Nie ma dokąd uciekać.

Cwałowanie Walkirii. Nuty Wagnera rozbrzmiewały wokół.

Panika w umyśle, kompletnie niepozbierane myśli, a jednocześnie wycie zbrojnych dziewic dosiadających wilków. Tych, które wojownikom zwiastują śmierć.

-Odpalić Młot Thora! - zawołał Schielke.

-Wszyscy zginiemy, panie kapitanie.

Nawet nie odwrócił głowy.

-Wykonać.

Gross nie miał wątpliwości. Rozległ się modulowany dźwięk gwizdka, który przebijał się przez barierę wszystkich innych dźwięków. Młot Thora. Symbol siły porażającej wrogów, nieulegania przeciwnościom; zaranie własnej inwencji twórczej. Kto jednak wiedział o pewnym szczególe? O pewnej z pozoru nieistotnej zasadzie?

Młot Thora zawsze wracał, jak bumerang. I ciekawe, w kogo wtedy trafiał?

Wszyscy momentalnie stracili słuch. Siłę dźwięku można było odczuć tylko przez kości, przez własne wnętrzności i jakieś takie potworne dygotanie. Zdawało się, że budynek szkoły runie nagle - wyraźnie się poruszył, obsypując wszystkich wewnątrz zwałami tynku i cegieł. Wokół bezgłośnie poruszały się dziwne sylwetki z otwartymi ustami. Dym z korytarza walił przez wszystkie możliwe otwory. Schielke potrząsał głową. Nie miał pojęcia, kiedy zaczął słyszeć jakiekolwiek dźwięki poza uporczywym „biiiiiiiiiiiiii”. Ktoś na korytarzu chyba wył. Zerknął w bok. Sierżant ciągle trzymał w ustach gwizdek. Jego policzki wydymały się miarowo. Jezu Chryste! On ciągle gwizdał! Schielke usłyszał to dopiero po kilku sekundach.

-Nie!

Chłopcy na drugiej barykadzie przy niemieckiej klatce schodowej usłyszeli gwizd chwilę później.

-Nie!

Było za późno. Wehrmacht odpalił drugą minę. Tę po stronie rosyjskiej klatki schodowej. Nie zrobiła takiego wrażenia jak poprzednia. Ogłupiali żołnierze kryli się za prowizorycznymi przeszkodami, nie mając pojęcia, co robić. Schielke wyjrzał na korytarz. Nie było drogi odwrotu. Korytarz po stronie niemieckiej płonął, kilku ogarniętych ogniem napastników biegało w chaosie, zderzając się ze sobą. Znowu ta ulotna chwila. Jeden jedyny moment, kiedy natychmiast trzeba podjąć decyzję, nawet złą, albo dać się zabić. Holmes zawsze powtarzał: „Nawet podjęcie złej decyzji jest o całe niebo lepsze niż niepodjęcie żadnej”. No to... No to śmierć!

-Za mną! - ryknął, wyskakując na korytarz. - Za mną!!!

Zaczął biec w stronę radzieckich pozycji wprost pod ich lufy karabinów, strzelając z automatu. Potknął się po kilku krokach oślepiony pyłem. Sierżant chwycił go za ramię. Pociągnął i obaj walnęli w ścianę, obejmując się odruchowo, żeby nie upaść. Z rozpędu wykonali przepiękny baletowy piruet, zatrzymując się na środku korytarza. Sierżant plecami do Rosjanina. Ten piekielny automat Thompsona ciągle strzelał, bo szew rękawiczki utkwił pomiędzy spustem a kabłąkiem i Schielke nie mógł cofnąć palca. Sto naboi w bębnowym magazynku potrzebowało więcej czasu, żeby go opróżnić. Pociski kalibru 0,45 cala, czyli mniej więcej grubości kciuka, masakrowały resztki ścian, wyjąc rykoszetami. Sierżantem coś szarpnęło. Dostał w plecy. Obaj patrzyli sobie w oczy. Tommygun ciągle strzelał. Schielke nie mógł odgiąć palca na spuście, sierżant dostał po raz drugi. Chwilę później po raz trzeci. Byli ciągle przytuleni.

Naboje skończyły się w chwili, kiedy jego żołnierze właśnie przebiegali obok. Ostrożnie opuścił ciało tamtego na brudne kafelki korytarza. Nieprzytomny ruszył dalej. Przerzucił pusty automat do lewej dłoni, spod pachy wyjął tetetkę, ale to był tylko odruch. Szedł jak lunatyk. Nie słyszał nawet odgłosów walki. Jeszcze kilka kroków. Jeszcze...

Zobaczył swoich żołnierzy na zdobytej rosyjskiej barykadzie przy klatce schodowej. Salutowali mu, kiedy kroczył ku nim w kłębach dymu. A sam zapomniał, jak się mówi. Po prostu zapomniał. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Toczył po nich wzrokiem niczym pijany, a oni brali to za wzrok karcący. Dopinali kieszenie i porządkowali umundurowanie. Jaśnie pan raczył spojrzeć. A on już nie umiał mówić. Szarpał się z pistoletem, ale w żaden sposób nie dało się zarepetować tetetki jedną ręką. Też zrozumieli to opacznie. Wskazywał na dół?

Młody kapral był najszybszy.

-Granaty! - wrzasnął. - Ładować wszystko, co macie, piętro niżej i na dół!

-Jezu Chryste! - rozległo się z dołu. - Nie rzucajcie!

-Nasi?

-No pewnie! Niczego nie rzucajcie!

-A wy to konkretnie kto?

-Byliśmy odcięci w sali na drugim piętrze. Nie wygłupiaj się, Rudi. To ja.

-To on - potwierdził kapral. - To naprawdę on. - Spojrzał na kapitana. - Schodzimy?

Schielke skinął głową. W dalszym ciągu nie potrafił wykrztusić słowa, a co gorsza przeszkadzało mu coś w ustach. Coś, co tam tkwiło.

Żołnierze zbiegali na dół, on szedł za nimi, ciągle niemy. Krok za krokiem, jak w malignie. Kapral poczuł się dobrze w swojej roli. Wrzeszczał przechylony przez barierkę, w ogóle nie bacząc, że ktoś może do niego strzelić.

-Hej tam! Pierwsze piętro! Jest tam ktoś z naszych?

-Tak. Tak! Jesteśmy uwięzieni w dwóch salach! Nie mamy amunicji!

-A Iwany?

-Na podeście nie ma nikogo.

Schielke szedł dalej jak automat. Pierwsze piętro. Podest rzeczywiście był pusty. Żołnierze skokami wydostawali się z dwóch sal, w których byli uwięzieni. Nie padł ani jeden strzał. Schielke ruszył schodami na dół.

-Nie! Panie kapitanie!

Nie dość, że nie umiał mówić, to jeszcze nie dosłyszał. Albo nie mógł zrozumieć, co się do niego mówi. Coś, co tkwiło w ustach, przeszkadzało okropnie. Ale nie mógł tego wypluć. Żołnierze ruszyli za nim ławą. Na parterze nareszcie spotkali Rosjan. Same służby tyłowe. Sanitariusze, ranni, telefonista, dwóch piechociarzy, obsługa cekaemu wycelowanego w podwórko i jakiś lejtnant. Armia Czerwona i Wehrmacht patrzyli na siebie w bezbrzeżnym zdumieniu. Jedni i drudzy, co było dość dziwne, bo niby czego mieli się spodziewać. Ale nie tak nagle. Nikt nie spodziewał się zwartych szeregów Niemców maszerujących w szyku szerokimi schodami. Cisza przedłużała się nieznośnie. Schielke odkrył nagle, co tak bardzo przeszkadzało mu w ustach. To cygaro. Dawno już wygasłe, przylepione do wargi, lekko rozmokłe. Nagle odzyskał mowę i podszedł do lejtnanta.

-Jest u was agoń? - spytał swoją łamaną ruszczyzną.

Jakby piorun trzasnął. Mężczyzna, młody ogorzały Azjata,

ruszył w tył, a za nim jego ludzie. Paniczna ucieczka, której Niemcy nie przeszkadzali. Nie padł ani jeden strzał. Żołnierze stali jak oniemiali, patrzyli na siebie, jeden na drugiego, potem przenosili wzrok na kapitana. Pierwszy otrząsnął się kapral. Posłał kogoś po posiłki, żeby można było zaryglować ten posterunek, krzyczał na ludzi, kazał dzielić się amunicją z tymi, którzy byli odcięci na wyższych piętrach. Schielke stał jak posąg. To był jego debiut na froncie i już po swoim pierwszym razie miał dość.

-Panie kapitanie! - ryczał kapral. - Budynek jest nasz!

Srał cię pies. Jedyne, czego chciał, to wyjść na świeże powietrze. Kiedy ruszył, żołnierze poszli za nim. Zrobił się ścisk w drzwiach, bo zderzali się z członkami oddziału luzującego.

Jego ludzie, w większości ranni, szli jednak za nim, jakby był owczarzem prowadzącym stado do bezpiecznej zagrody. Jakiś żołnierz pojął dopiero teraz, co się stało, i przypalił mu cygaro. Schielke zaciągnął się głęboko. Za ścianą najbliższej kamienicy, za tak zwanym „bezpiecznym murem” napotkali komitet powitalny. Samo szefostwo batalionu, pułkownik ze swoją świtą wyładowywali się właśnie ze swoich kubelwagenów. Widział dokładnie oficerów w nienagannych mundurach z mapnikami, planszetami, lornetkami Zeissa. Wszyscy patrzyli na niego. Czy Holmes naprawdę zawsze musi mieć rację? Liczyły się tylko wygląd i „wygranie” sytuacji. On w lotniczej kurtce, skórzanych rękawiczkach, amerykańskich spodniach, z thompsonem w jednej ręce i tetetką w drugiej, w przepoconym szaliku, z cygarem w ustach. Każdy oglądał amerykańskie kroniki filmowe, w których pokazywano generała Pattona. Podszedł do najwyższego stopniem.

-Panie pułkowniku... - Nie wiedział, co powiedzieć, więc powtórzył za kapralem. - Budynek jest nasz.

Stała się rzecz zupełnie nieprawdopodobna. Pułkownik jako pierwszy zasalutował niższemu stopniem. Schielke oddał honory, co było dość śmieszne, bo ciągle w prawej dłoni miał tetetkę. Nikomu do śmiechu jednak nie było. Widzieli go zupełnie inaczej. Jako faceta, który wszedł do piekła z niespełna dziesiątką ludzi i wyszedł, prowadząc połowę straconej, zdawałoby się, kompanii. A poza tym budynek był ich - rygiel tego odcinka frontu tkwił ciągle na swoim miejscu.

-Proszę mi wierzyć, panie kapitanie - powiedział pułkownik. - Już niedługo na pańskiej szyi zawiśnie nasze najwyższe odznaczenie.

-Niestety, panie pułkowniku, swojego zadania nie zdołałem wykonać.

-Ale uratował pan nasz front na tym odcinku. - Pułkownik zrobił zapraszający gest. - Proszę, tu jest nasza kawiarnia.

Poprowadził go na werandę niewielkiej kamienicy i zaprosił do stolika.

-Wie pan, wycofujemy tu żołnierzy z frontu, żeby mogli odpocząć przynajmniej przez dwie godziny po tej jatce w środku.

Kelner poda! natychmiast kawę i ciasto. Spytał, czy chcą po kuflu zimnego piwa. Obydwaj oficerowie zaprzeczyli. Schielke pierwszy raz w życiu widział coś takiego. Usiłował wyobrazić sobie, co czuje żołnierz, który najpierw musi walczyć w tej piekielnej szkole, wysadzać ściany, walić bagnetem w brzuch wroga, aby chwilę później znaleźć się w kawiarni. „Piwo, kawa, ciasto, cygaro, koniak?” - pyta kelner. „Zbieram ostatnie zamówienia, bo zaraz wracacie do rzeźni”.

Okazało się, że żołnierzom dostarczano w trybie ciągłym także wodę mineralną z pobliskiej opuszczonej fabryki. Piwo przynoszono z Biirgeliches Brauhaus znajdującego się tuż obok, ciasto pochodziło z okolicznych piekarni, w których rządzili teraz batalionowi kucharze. Papierosy i cygara ze sklepów z tytoniem albo z nadprodukcji fabryki, która dotąd musiała zaopatrywać cały Śląsk, a teraz zalewała Breslau około sześciuset tysiącami sztuk dziennie. Niedaleko produkowano też miny, choćby takie jak Miot Thora. Materiał wybuchowy pochodził z radzieckich niewybuchów. Okazało się, że inżynierowie znajdowali w środku sowieckich pocisków kartki z niemieckimi napisami: „Tylko tyle możemy dla was zrobić, towarzysze”.

Pułkownik miał niespożyty talent narracji, a Schielke czuł, że właśnie zaczyna odczuwać skutki szoku. Potwornie chciało mu się ziewać. Usiłując nie rozlać kawy z powodu nagłego drżenia rąk, dopił resztkę.

-Znakomita - powiedział. - Czy mógłbym prosić o zapakowanie części tych specjałów dla moich ludzi?

-Ależ oczywiście, panie kapitanie. I proszę się nie kłopotać. Odwieziemy pana we wskazane miejsce.

-Niestety, muszę odmówić. Moja misja jest ściśle tajna. Nikt z moich żołnierzy nie może wiedzieć, gdzie byłem i co robiłem.

-Rozumiem.

Nawet on nie mógł powstrzymać spojrzenia pełnego podziwu. Tak jak inni dał się nabrać na zwykły bajer. W każdym razie zapakowano mu sporą paczkę, w której był metalowy termos pochodzący z któregoś opuszczonego mieszkania oraz ogromny dwulitrowy kufel z pokrywką pochodzący z browaru.

-Tylko ostrożnie - ostrzegł kelner.

-Dziękuję.

-Panie kapitanie. - Pułkownik podniósł się również. - Gdybyśmy mieli więcej takich oficerów jak pan, to moglibyśmy tu trwać do końca świata.

Obaj zasalutowali przepisowo. Schielke ruszył już sam wzdłuż zrujnowanej ulicy. Musiał zobaczyć, co się dzieje z jego „polisą na życie”. Nie zamierzał iść po kapitulacji ani do gułagu, o którym zdążył usłyszeć zbyt wiele, ani w ogóle do jakiegokolwiek więzienia. Był pacyfistą, człowiekiem uczciwym i przewidującym. Dlatego też wykupił sobie „polisę”. Nie lubił tylko, gdy „polisa” nazywała go gwarantem emerytury. No ale trudno. Za każde ubezpieczenie trzeba płacić.

Hubenstrasse była tak zmasakrowana przez radzieckie pociski (te bez kartek: „Towarzysze, tylko tyle możemy dla was zrobić”), że z trudem mógł odnaleźć drogę. Utknął na skrzyżowaniu zablokowanym przez rozwalony transporter, który pod radzieckim ostrzałem wbił się w ciężarówkę. Zaczął się wspinać na sztuczną górę wykonaną z cegieł, metalu i pokancerowanych pojazdów. Ciekawe, co tu zrobią Polacy, kiedy już obejmą władzę w mieście.

Nie rozlał piwa. Zgrabnie zeskoczył z rumowiska wprost w ręce własnych żołnierzy zgromadzonych wokół służbowego horcha i furgonetki.

-Panie kapitanie, wszystko w porządku? - spytał Heini, salutując niedbale. Wszyscy wiedzieli, że oficer to „swój chłop” i nie da ich na zmarnowanie na jakimś zapomnianym przez Boga odcinku frontu.

-Mniej więcej - usłyszał w odpowiedzi.

Schielkego interesowała jednak tylko jego polisa na życie.

-Jest?

-Jest. - Heini wskazał kciukiem furgonetkę. - Zamknął się w środku i kazał puścić wentylator, bo mu za gorąco.

-Okej - rzucił Schielke po angielsku. W końcu trzeba znać język wrogów. - Jak sprawy?

-Spokój, panie kapitanie. Raz wystrzelili z czegoś grubszego, ale trafiło gdzieś na Hollandwiesen. Polikarpowy - mówił o lekkich radzieckich bombowcach - też dzisiaj nienachalne. Nuda.

-No to jest szansa dożyć wieczora. - Schielke otworzył tylne drzwi furgonetki i wspiął się do środka.

W ciasnym wnętrzu, na wielkim pudle radzieckiej radiostacji siedział Holmes. Osobista polisa na życie Schielkego, który podał mu teraz paczkę z termosem, kuflem i ciastem. Ten rozpakował błyskawicznie. Zawartość wyraźnie mu się podobała. Zaczął od ciasta.

-Wyśmienite! - wybełkotał z pełnymi ustami. - Wyborne!

Nie wiedział, za co zabrać się najpierw. Za ciągle chłodne piwo czy za pachnącą, aromatyczną kawę. - Widzę, że prochu powąchałeś.

-Daj mi, kurwa, spokój.

-Ojojoj. Zabiłeś kogoś i masz krew na rękach?

-Stul pysk!

-Aha. - Tamten nie miał wątpliwości. On nigdy nie miał wątpliwości. Cholerna maszyna intelektu. - Znaczy: zabiłeś.

-Idź do diabła!

-Durny pacyfista. Taki sam jak ja. - Ciasto zdecydowanie smakowało Holmesowi. Ciągle mówił z pełnymi ustami. - No, typowy Niemiec. Zaryzykował życie, żeby się czegoś dowiedzieć, bo ordnung najważniejszy.

-Zamknij się, powiedziałem.

-Kretyn!

-Idiota!

-No dobra, po raz kolejny się sobie przedstawiliśmy.

Holmes językiem wydłubywał z ciasta truskawki. Popijał je kawą. Schielke widział zaś Rittera, któremu wetknął w dłonie dwa granaty, oraz sierżanta, który zasłonił go przypadkowo i dostał trzy strzały. Widział śmierć, która kroczyła korytarzem szkoły podstawowej.

-Piwo też niezłe - powiedziała jego „polisa”. - To z tego browaru, co widać jego wieżę?

-Tak.

-No to już przestań się boczyć i powiedz, czego się dowiedziałeś, moja ty emeryturo. No i powiedz, naprawdę kogoś załatwiłeś?

-Tak.

-Ruskiego?

-Niemca.

-No ładnie. A znalazłeś Rittera?

-Tak. I właśnie jego zabiłem.

-Cholera, oszalałeś? Poszedłeś tam i spośród setek żołnierzy do wyboru ty musiałeś rozwalić akurat naszego jedynego świadka?

Schielke żachnął się i pociągnął łyk koniaku z piersiówki. Nienawidził tego sukinsyna. Nienawidził faceta, który miał zawsze rację. Miał go... Niestety, byli braćmi syjamskimi. Jeśli zginie Schielke, zginie również Holmes, prawie w tej samej chwili. Jeśli Holmes zginie, Schielke zostanie człowiekiem bez przyszłości. No chyba że przyszłość określi mu uzdrowisko Gułag. Byli nierozerwalni. Teraz już byli sobie przypisani. Prawdziwi syjamscy bracia. Śmierć jednego oznacza śmierć drugiego. I naprawdę tertium non datur.

-No dobra. - Holmes zajął się piwem. - Czego się dowiedziałeś?

-Neumann to nie człowiek - odparł Schielke.

-Aha - przyjął spokojnie tę informację. - To wiele wyjaśnia.

„The Holmes”, jak brzmiał jego pseudonim, czyli major Maciej Dłużewski, agent polskiego wywiadu, powoli podniósł się ze skrzyni kryjącej sowiecką radiostację.

-To wiele wyjaśnia - powtórzył.

Загрузка...