Przybywając do Hatrack River, jedenastoletni Alvin utracił swoje imię. W domu, w miasteczku Vigor Kościół, niedaleko miejsca, gdzie Chybotliwe Kanoe wlewa swoje wody do Wobbish, wszyscy wiedzieli, że jego ojcem jest Alvin, młynarz dla miasteczka i całej okolicy. Alvin Miller. Co jego imiennika, jego siódmego syna, czyniło Alvinem Juniorem. Ale teraz miał zamieszkać tam, gdzie nawet sześć osób nie spotkało w życiu jego taty. Nie trzeba imion takich jak Miller i Junior. Będzie po prostu Alvinem, zwykłym Alvinem, ale to samotne słowo budziło uczucie, jakby tylko w połowie pozostał sobą.
Przybył do Hatrack River pieszo, przez setki mil terytoriów Wobbish i Hio. Kiedy wyruszał z domu, miał na nogach parę solidnych rozchodzonych butów i worek zapasów na plecach. Pokonał w ten sposób pięć mil, potem zatrzymał się przed ubogą chatą i oddał żywność jej mieszkańcom. Jakąś milę dalej spotkał biedną rodzinę, wędrującą na zachód, na nowe ziemie w kraju Szumiącej Rzeki. Oddał im swój namiot i koc z worka. A że mieli trzynastoletniego syna mniej więcej wzrostu Alvina, ściągnął te solidne buty i oddał im je także, razem ze skarpetkami. Sobie zatrzymał tylko ubranie i pusty worek na plecach.
Ci ludzie gapili się na niego jak na wariata. Martwili się, że tato Alvina się wścieknie, kiedy się dowie, jak jego syn wszystko rozdaje. Alvin wyjaśnił, że to wszystko należy do niego i może z tym robić, co zechce.
— Jesteś pewien, że twój ojciec nie wyjdzie nam na spotkanie z muszkietem albo nas gdzieś nie zamkną? — zapytał ubogi mężczyzna.
— Na pewno nie, psze pana — odparł młody Alvin. — A to dlatego, że jestem z miasta Vigor Kościół, a ludzie stamtąd nie zechcą was widzieć, chyba że będą zmuszeni.
Prawie dziesięć sekund trwało, zanim sobie przypomnieli, że gdzieś już słyszeli o tym miasteczku.
— To ci od masakry nad Chybotliwym Kanoe — stwierdzili. — Ci, co mają krew na rękach.
Alvin kiwnął głową.
— Sami widzicie, że dadzą wam spokój.
— Czy to prawda, że każdemu podróżnemu każą słuchać tej strasznej, krwawej historii, jak to z zimną krwią wybili wszystkich Czerwonych?
— Ich krew nie była zimna — sprostował Alvin. — I opowiadają o tym tylko podróżnym, którzy zawędrują do samego miasta. Nie schodźcie z gościńca, zostawcie ich w spokoju, idźcie dalej. Kiedy przekroczycie Wobbish, znowu będziecie w okolicy, gdzie chętnie powitają osadników. Niecałe dziesięć mil stąd.
Nie protestowali już więcej. Nie pytali nawet, dlaczego on sam nie musi opowiadać tej historii. Wspomnienie masakry nad Chybotliwym Kanoe wystarczało, żeby każdy milkł — jakby usiadł w kościele. Jakby poczuł nabożny, wstydliwy szacunek. Bo chociaż większość Białych potępiała ludzi z rękami we krwi, którzy mordowali Czerwonych nad Chybotliwym Kanoe, wiedzieli, że na ich miejscu postąpiliby tak samo. I to ich ręce ociekałyby krwią, póki nie opowiedzieliby obcemu o swojej zbrodni. Przez tę wstydliwą świadomość niewielu podróżnych miało ochotę zatrzymywać się w Vigor Kościele albo budować chaty w kraju nad górną Wobbish. I ci biedacy też wzięli buty i namiot Alvina, po czym odeszli drogą, zadowoleni z kawałka płótna, który mogą rozciągnąć nad głową, i kawałka skóry na nogach swojego syna.
Wkrótce potem Alvin porzucił gościniec i zagłębił się w lesie, w samym sercu puszczy. Gdyby nosił buty, potykałby się, szeleścił, robił więcej hałasu niż bizon w krzakach… czyli tyle, ile zwykle robili wszyscy Biali. Ale że był boso, że dotykał skórą leśnego poszycia, stał się jakby innym człowiekiem. Kiedyś przebiegł za Ta-Kumsawem całą tę krainę z północy na południe i nauczył się przy nim, jak biegnie czerwony człowiek, słuchając zielonej pieśni żyjącego lasu, poruszając się w doskonałej harmonii z tą bezgłośną i słodką muzyką. Kiedy młody Alvin biegł w ten sposób, nie myśląc, gdzie postawić stopę, ziemia miękła mu pod nogami, puszcza prowadziła do celu, żadne patyki nie łamały się pod palcami, krzaki nie drapały, nie pękały odpychane gałęzie. Za sobą nie zostawiał żadnych śladów, nawet złamanego źdźbła.
Jak Czerwony… tak właśnie biegł. I po chwili ubranie białego człowieka zaczęło go uwierać. Zatrzymał się i rozebrał, wepchnął rzeczy do worka i ruszył nagi jak sójka, czując na ciele muśnięcia liści. Po chwili pochłonął go rytm biegu. Zapomniał o wszystkim prócz własnego ciała, stał się częścią lasu, pędził przed siebie mocniejszy i szybszy, bez picia i bez jedzenia. Jak Czerwony, który potrafi bez końca biec przez puszczę, bez odpoczynku pokonując setki mil w ciągu dnia.
Alvin wiedział, że to właśnie jest naturalny sposób podróży. Nie w skrzypiących, trzeszczących wozach, które turkoczą po suchym gruncie i grzęzną na błotnistych drogach. Nie na koniu, gdy zwierzę dyszy i poci się pod siodłem — niewolnik ludzkiego pośpiechu, nie zmierzający do żadnego własnego celu. Po prostu człowiek wśród lasu, bose stopy na ziemi, naga twarz wystawiona do wiatru. Człowiek śniący podczas biegu.
Biegł przez cały dzień i całą noc, aż do rana. Jak znajdował drogę? Wyczuwał cięcie rozjeżdżonego gościńca po lewej stronie — niby zadrapanie czy ukłucie. I chociaż szlak wiódł przez wiele miasteczek i wsi, Alvin wiedział, że znajdzie go przed Hatrack. Przecież tą drogą podążała jego rodzina z nim, nowo narodzonym niemowlęciem, wznosząc mosty na każdej rzece i strumieniu. I chociaż nigdy tej drogi nie przemierzył i teraz też na nią nie patrzył, wiedział przecież, dokąd prowadzi.
Dlatego drugiego ranka przystanął na skraju lasu, na granicy pola zielonej falującej kukurydzy. Zresztą w tej zasiedlonej krainie tyle było farm, że puszcza i tak nie mogła dłużej podtrzymywać jego snu.
Stał tam przez chwilę, zanim sobie przypomniał, kim jest i dokąd zmierza. Muzyka lasu rozbrzmiewała głośno za plecami, przed nim zaś cichła nagle. Jedyne, co wiedział na pewno, to że przed nim leży miasto, a rzeka płynie może z pięć mil dalej. Tyle wyczuwał. Ale odgadł, że ta rzeka to Hatrack River, a zatem i miasto jest właśnie tym, gdzie miał się zjawić.
Planował dobiec lasem do samych jego granic. Teraz jednak nie miał wyboru — musiał przejść te ostatnie mile na nogach Białego albo wcale ich nie pokonać. Coś podobnego nigdy nie przyszłoby mu do głowy: na świecie istnieją miejsca tak gęsto zamieszkane, że jedna farma styka się z drugą i tylko rząd drzew albo płot znaczy granicę między nimi. Farma za farmą. Czy to właśnie zobaczył Prorok w swoich wizjach krainy? Zamordowana puszcza, a na jej miejscu te pola. Czerwony człowiek nie może już biegać, jeleń nie znajdzie kryjówki ani niedźwiedź barłogu na zimę. Jeśli tak, to nic dziwnego, że wszystkich swoich wiernych poprowadził na zachód, za Mizzipy. Tutaj nie było życia dla Czerwonych.
Alvin patrzył na to trochę smutny, a trochę przestraszony. Pozostawił za sobą żywą krainę, którą poznał tak dobrze, jak człowiek zna własne ciało. Ale nie był przecież filozofem. Był jedenastoletnim chłopcem i też chciał zobaczyć miasto, porządne i cywilizowane miasto na wschodzie. Poza tym miał tutaj sprawę, na której załatwienie czekał cały rok — odkąd się dowiedział, że jest taka dziewczyna, żagiew, która zobaczyła, jak zostaje Stwórcą.
Wyjął z worka ubranie i włożył je na siebie. Potem ruszył miedzą, aż dotarł do drogi. W miejscu, gdzie przecinała strumień, znalazł dowód, że to właściwy szlak: zadaszony most wznosił się nad wąskim potoczkiem, który dałoby się pokonać jednym skokiem. To jego ojciec i bracia zbudowali ten most i inne, podobne, na całej trasie z Hatrack do Vigor Kościoła. Zbudowali jedenaście lat temu, kiedy Alvin był niemowlakiem i ssał pierś mamy, a wóz toczył się na zachód.
Podążył tą drogą. Nie było tak znów daleko. Niedawno setki mil pokonał w dziewiczej puszczy, nie męcząc stóp. Ale droga nie miała nic wspólnego z zieloną pieśnią i nie poddawała się jego krokom. Po paru milach bolały go nogi, był brudny, spragniony i głodny. Miał nadzieję, że już niedaleko. Inaczej zacznie żałować, że oddał buty.
Tablica przy drodze głosiła: Miasto Hatrack, Hio.
Miasto było spore w porównaniu z wioskami pogranicza. Oczywiście, nie mogło się równać z francuskim Detroit, ale tamto było cudzoziemskie, a to… no, amerykańskie. Domy i zabudowania wyglądały jak surowe budowle z Vigor Kościoła i innych osad, tyle że były wygładzone i rozrośnięte. Cztery ulice przecinały główną drogę, przy niej stał bank, parę sklepów, kościołów, a nawet sąd okręgowy i kilka domów z szyldami mówiącymi, że mieszka tu Prawnik, Doktor albo Alchemik. Jeżeli żyją tu ludzie wolnych zawodów, to jest to miasto prawdziwe, nie tylko rokujące nadzieje, jak Vigor Kościół przed masakrą.
Niecały rok temu zobaczył wizję miasta Hatrack. Wtedy, kiedy Prorok Lolla-Wossiky zabrał go do trąby powietrznej, którą przywołał nad jeziorem Mizogan. Ściany tornada zmieniły się wtedy w kryształ i Alvin widział w nich wiele rzeczy. Wśród nich właśnie Hatrack w czasach, kiedy się tam urodził. Oczywiście, przez jedenaście lat wiele się zmieniło. Właściwie niczego tu nie rozpoznawał. Miasto było wielkie i nikt chyba nie zauważył, że Alvin jest tu obcy. Nikt go nie powitał.
Minął już prawie połowę centrum, kiedy zrozumiał nagle, że to nie z powodu wielkości miasta ludzie nie zwracają na niego uwagi. Powodem był kurz na jego twarzy, bose nogi, pusty worek na plecach. Zerkali, oceniali go jednym spojrzeniem i odwracali głowy, jakby przestraszeni, że podejdzie i poprosi o chleb albo miejsce na nocleg. Alvin pojął to, choć jeszcze nigdy nie spotkał się z czymś podobnym. W ciągu ostatnich jedenastu lat miasto Hatrack, Hio, nauczyło się odróżniać biednych od bogatych.
Gęsto zabudowana część miasta już się skończyła. Minął ją, a nigdzie nie zauważył ani jednego warsztatu kowala, którego szukać tu powinien. Nie zauważył też zajazdu, gdzie się urodził i którego szukał naprawdę. Przed sobą widział już tylko kilka świńskich farm, cuchnących jak zwykle świńskie farmy. Dalej droga skręcała trochę na południe i nic więcej nie mógł zobaczyć.
Kuźnia musi tu przecież być… Dopiero półtora roku temu Bajarz zabrał umowę terminatorską, którą tato spisał dla Makepeace'a, kowala z Hatrack River. A niecały rok temu Bajarz osobiście powiedział Alvinowi, że przekazał list i że Makepeace Smith jest przychylny. Takiego właśnie użył słowa — przychylny. Alvin nie zrozumiał tego z początku i myślał, że Makepeace Smith jest zgarbiony. Dopiero potem Bajarz mu wytłumaczył, o co chodzi. W każdym razie kowal mieszkał tu jeszcze rok temu. A żagiew z przydrożnego zajazdu, którą zobaczył w kryształowej wieży Lolli-Wossiky — ona też musi tu być. Czy nie napisała w książce Bajarza „Narodził się Stwórca”? Kiedy spojrzał na te słowa, płonęły ogniem jak wyczarowane, jak wiadomość wypisana boską ręką na ścianie w tej biblijnej opowieści: „Podzielono, zważono, rozdzielono”. I to się spełniło. Babilon się rozpadł. Moc proroctwa sprawiała, że litery tak świeciły. Jeśli zatem ów Stwórca to sam Alvin — a wiedział, że tak — to ta dziewczyna z pewnością więcej widziała swoim wzrokiem żagwi. Na pewno wie, czym naprawdę jest Stwórca i jak się nim stać.
Stwórca. Ludzie szeptem wymawiali to imię. Albo z żalem, jakby twierdząc, że świat skończył już ze Stwórcami i więcej ich nie będzie. Owszem, niektórzy uważali, że stary Ben Franklin był Stwórcą, ale on zaprzeczał temu aż do dnia swojej śmierci… i temu, że jest czarodziejem. Bajarz, który znał Bena jak ojca, twierdził, że Ben stworzył w życiu tylko jedno: Konwencję Amerykańską. Kawałek papieru, który związał razem kolonie szwedzkie i holenderskie z angielskimi i niemieckimi osadami z Pensylwanii i Suskwahenny, a co najważniejsze, również z narodem czerwonych Irrakwa. Razem utworzyli Stany Zjednoczone Ameryki, gdzie Czerwony i Biały, Holender, Szwed i Anglik, bogaty i biedny, kupiec i robotnik, wszyscy mogli głosować, wszyscy mogli przemawiać i nikt nie mógł nikomu powiedzieć: „Jestem lepszy od ciebie”. Niektórzy uważali, że dzięki temu Ben Franklin jest najwspanialszym ze Stwórców, jacy kiedykolwiek chodzili po świecie. Ale nie, mówił Bajarz. Ben był raczej spoiwem, wiązadłem. Nie Stwórcą.
To ja jestem tym Stwórcą, o którym pisała żagiew. Dotknęła mnie, kiedy się rodziłem, i wiedziała, że mam w sobie materiał na Stwórcę. Muszę znaleźć tę dziewczynę. Urosła już, ma szesnaście lat. Musi mi powiedzieć, co widziała. Bo moc, którą mam w sobie, i wszystkie rzeczy, których mogę dokonać, mają jakiś ważniejszy cel niż cięcie kamieni bez użycia rąk, leczenie chorych i bieganie po lesie tak jak to potrafi każdy Czerwony, ale nikt z Białych. Czeka mnie w życiu praca, wielkie dzieło, a wciąż nie mam pojęcia, jak się do niego zabrać.
Stojąc tak na drodze między dwoma świńskimi farmami, Alvin usłyszał nagle ostre bim bom żelaza, uderzającego w żelazo. To prawie tak, jakby kowal zawołał go po imieniu. Tu jestem, mówił młot. Szukaj mnie przed sobą, przy drodze.
Zanim jednak Alvin dotarł do kuźni, tuż za zakrętem gościńca zobaczył zajazd, gdzie przyszedł na świat — wyraźny jak wizja z kryształowej wieży. Ze świeżo pobielonymi ścianami, błyszczał w słońcu przykurzony tylko pyłem lata. Nie wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, ale jego widok musiał budzić radość w znużonym wędrowcu.
A w nim radość podwójną, ponieważ w środku, przy odrobinie szczęścia, ta żagiew wytłumaczy mu, co powinien robić ze swoim życiem.
Alvin zapukał do drzwi, ponieważ sądził, że tak należy. Nigdy jeszcze nie zatrzymywał się w zajeździe i nie miał pojęcia, że istnieje izba dla gości. Zastukał raz, potem drugi, potem zawołał. Wreszcie drzwi się otworzyły. W progu stanęła kobieta z ubielonymi mąką rękami i w kraciastym fartuchu, kobieta tęga i wyraźnie rozzłoszczona nie do pojęcia… Jednak Alvin poznał ją. W wizji z kryształowej wieży właśnie ona wyciągnęła go z łona matki, własnymi palcami obejmując za szyję.
— Co ty sobie myślisz, mały, żeby tak walić do drzwi i wrzeszczeć, jakby się paliło? Czemu zwyczajnie nie wejdziesz i nie usiądziesz jak wszyscy inni? A może jesteś taki ważny, że służący musi drzwi przed tobą otwierać?
— Przepraszam, psze pani — odpowiedział z szacunkiem Alvin.
— A jakąż możesz mieć do nas sprawę? Jeśli jesteś żebrakiem, to muszę ci wyjaśnić, że nie dostaniesz żadnych resztek. Dopiero po kolacji. Ale proszę, możesz poczekać do tego czasu, a jeśli masz poczucie wdzięczności, mógłbyś narąbać nam trochę drewna. Tyle że kiedy tak patrzę na ciebie, jakoś nie wierzę, żebyś miał więcej niż czternaście lat…
— Jedenaście, psze pani.
— No, to duży jesteś jak na swój wiek, ale wciąż nie rozumiem, czego możesz tu szukać. Nie podam ci alkoholu, choćbyś nawet miał pieniądze, w co wątpię. To chrześcijański dom, a właściwie więcej niż chrześcijański, bo jesteśmy szczerymi metodystami. To znaczy, że nie tkniemy i nie podamy nikomu ani kropli. A choćby nawet, to na pewno nie dzieciom. I założę się o dziesięć funtów smalcu, że nie masz pieniędzy na nocleg.
— Nie, psze pani — przyznał Alvin. — Ale…
— No właśnie. Wyciągasz mnie z kuchni znad ciasta na chleb i od dziecka, które lada chwila zacznie płakać o mleko. A pewnie nie staniesz u stołu i nie wytłumaczysz moim gościom, że obiad się spóźnia z powodu pewnego chłopaka, który sam sobie drzwi nie potrafi otworzyć, o nie! Sama będę musiała przepraszać jak umiem najlepiej. To bardzo niegrzecznie z twojej strony, jeśli wolno mi tak powiedzieć, a nawet jeśli nie wolno.
— Psze pani — przerwał jej Alvin. — Nie chcę jedzenia i nie chcę noclegu.
Znał się na grzeczności wystarczająco, by nie dodawać, że wędrowców zawsze witano serdecznie w domu jego ojca, mieli pieniądze czy nie. A człowiek głodny nie dostawał resztek, o nie; siadał przy stole taty i jadł z całą rodziną. Alvin zaczynał rozumieć, że w cywilizowanym kraju wygląda to inaczej.
— Oferujemy tu tylko jedzenie i pokoje — oświadczyła oberży s tka.
— Przyszedłem tu, psze pani, bo w tym właśnie domu się urodziłem już prawie dwanaście lat temu.
Kobieta zmieniła się natychmiast. Nie była już gospodynią w zajeździe. Była położną.
— Urodziłeś się w tym domu?
— W dniu, kiedy mój najstarszy brat Vigor zginął w wodach Hatrack River. Pomyślałem, że pamiętacie może ten dzień i pokażecie mi grób brata.
Jej twarz zmieniła się znowu.
— To ty — szepnęła. — Ty jesteś tym chłopcem, który się wtedy urodził… Siódmy syn…
— Siódmego syna — dokończył Alvin.
— Ależ wyrosłeś! Tak, co to był za dzień! Moja córka stała obok, patrzyła daleko i zobaczyła, że twój duży brat żyje jeszcze, kiedy ja wyciągałam cię z łona…
— Wasza córka. — Alvin zapomniał się i przerwał kobiecie w pół zdania. — Jest żagwią.
— Już nie jest — odpowiedziała lodowatym tonem.
Jednak Alvin prawie nie zauważył zmiany w jej głosie.
— To znaczy, że straciła talent? Ale jeśli tu jest, chciałbym z nią porozmawiać.
— Nie ma jej — oświadczyła gospodyni.
Alvin zrozumiał wreszcie, że nie chce mówić o córce. — Nie mamy już żagwi w Hatrack River. Dzieci przychodzą na świat i nikt ich nie dotyka, żeby sprawdzić, jak leżą w brzuchu matki. I tyle. Nie powiem ani słowa więcej o tej dziewczynie, która uciekła, zwyczajnie uciekła i…
Kobieta zająknęła się i odwróciła plecami do Alvina.
— Muszę wyrobić chleb — powiedziała. — Cmentarz jest tam, na wzgórku.
Odwróciła się ponownie, a na jej twarzy nie pozostał nawet ślad żalu, gniewu czy co tam czuła jeszcze przed sekundą.
— Gdyby tu był mój Horacy, pokazałby ci drogę. Ale sam trafisz. Jest ścieżka. To tylko rodzinny cmentarz z parkanem dookoła. — Złagodniała nagle. — Kiedy już skończysz, wróć tutaj. Podam ci coś lepszego niż resztki.
Szybkim krokiem wróciła do kuchni. Alvin podążył za nią.
Obok kuchennego stołu stała kołyska, a w niej leżało dziecko. Spało, chociaż wierciło się trochę. Było w nim coś dziwnego, chociaż Alvin nie od razu zrozumiał, o co chodzi.
— Dziękuję za zaproszenie, psze pani, ale nie proszę o jałmużnę. Odpracuję wszystko, co zjem.
— Pięknie powiedziane… Jak prawdziwy mężczyzna. Twój ojciec był taki sam, a ten most, co go zbudował na Hatrack, ciągle tam stoi. Mocny jak wtedy. A teraz już idź, odwiedź cmentarz, a potem zaraz wracaj.
Pochyliła się nad wielką bułą ciasta na stolnicy. Alvin miał wrażenie, że przez chwilę płakała i może widział, a może i nie, łzy kapiące jej z oczu prosto do ciasta. To jasne, że chciała zostać sama.
Spojrzał na dziecko i zrozumiał, co w nim jest niezwykłego.
— To pikanińskie dziecko? — zapytał.
Przerwała ugniatanie, ale ręce miała do przegubów zagłębione w cieście.
— To dziecko — oznajmiła. — I to moje dziecko. Adoptowałam go i jest mój, a jeśli nazwiesz go pikaninem, ugniotę ci gębę jak to ciasto.
— Przepraszam, psze pani. Nie chciałem pani urazić. On ma taki odcień skóry, że wydawało mi się…
— Oczywiście, że jest półczarny. Ale to tę białą połowę wychowuję, jakby był moim własnym synem. Nazwaliśmy go Arthurem Stuartem.
Alvin natychmiast zrozumiał dowcip.
— A nikt nie może króla nazwać pikaninem, prawda?
Uśmiechnęła się.
— Raczej nie. A teraz biegnij, mały. Jesteś coś winien swojemu bratu i lepiej spłać ten dług od razu.
Alvin bez trudu znalazł cmentarz i z satysfakcją przekonał się, że Vigor ma porządny nagrobek, a jego grób jest zadbany nie gorzej od pozostałych. Nie było ich wiele. Dwie płyty z tym samym imieniem: „Mała Missy”, i datami mówiącymi o dzieciach, które umarły młodo. Na sąsiednim nagrobku było napisane „Dziadunio”, pod spodem prawdziwe imię i daty mówiące o długim życiu.
I Vigor.
Alvin ukląkł przy grobie i spróbował sobie wyobrazić, jak wyglądał Vigor. Wydawał mu się podobny do Measure'a, ukochanego brata, którego Czerwoni pojmali wraz z nim, Alvinem. Vigor musiał przypominać Measure'a. A może to Measure przypominał Vigora. Obaj gotowi na śmierć, gdyby zaszła potrzeba. Dla rodziny. Vigor ginąc, ocalił mi życie, myślał Alvin, zanim jeszcze się urodziłem. I walczył do ostatniego tchu, tak że przyszedłem na świat jako siódmy syn siódmego syna, a wszyscy moi starsi bracia wciąż żyli. Tyle samo poświęcenia, odwagi i siły okazał Measure, który przecież nie zabił ani jednego Czerwonego i który o mało co nie zginął, próbując zapobiec masakrze nad Chybotliwym Kanoe, a przecież wziął na siebie tę samą klątwę co jego ojciec i bracia: miał krew na rękach, jeśli obcemu przybyszowi nie opowiedział prawdziwej historii o rzezi wszystkich tych niewinnych Czerwonych. Dlatego kiedy Alvin klęczał przy grobie Vigora, miał wrażenie, że to Measure tu leży, choć Measure wcale nie umarł.
W każdym razie nie całkiem umarł. Ale jak pozostali mieszkańcy, nigdy już nie opuści Vigor Kościoła. Będzie żył do śmierci tam, gdzie nie musi spotykać obcych. Pod koniec na całe dni będzie mógł zapominać o zbrodni popełnionej zeszłego lata. Cała rodzina już tam pozostanie i wszyscy sąsiedzi; dożyją końca swych dni, aż umrą wszyscy nieszczęśni, dzieląc swą hańbę i samotność, jakby byli jedną rodziną. Wszyscy.
Wszyscy oprócz mnie. Na mnie klątwa nie ciąży. Pozostawiłem ich za sobą.
Klęcząc na małym cmentarzu, Alvin czuł się jak sierota. Mógłby nim być. Wysłany tutaj do terminu wiedział, że cokolwiek zrobi, cokolwiek uczyni, nikt z rodziny nie przybędzie go zobaczyć. Może od czasu do czasu wracać do domu, do tego posępnego miasteczka, ale ono bardziej przypominało cmentarz niż ta zielona łąka. Bo chociaż tutaj spoczywali umarli, w niedalekim mieście kwitło życie i nadzieja, ludzie patrzyli w przyszłość zamiast oglądać się za siebie.
Alvin także powinien spoglądać w przyszłość. Musiał odkryć drogę do celu, dla którego przyszedł na świat. Zginąłeś za mnie, Vigorze, bracie, którego nigdy nie spotkałem. A ja jeszcze nie wiem, dlaczego to takie ważne, abym żył. Odkryję to kiedyś i mam nadzieję, że będziesz ze mnie dumny. Przekonasz się, mam nadzieję, że warto było za mnie umierać.
Kiedy przemyślał już sobie wszystkie te sprawy, kiedy serce wypełniło się żalem i opróżniło ponownie, Alvin zrobił coś, czego jeszcze nigdy nie próbował. Zajrzał pod ziemię.
Niczego nie rozkopywał. Taki miał dar, że nie patrząc, mógł wyczuć, co jest pod ziemią. Jak wtedy, gdy zaglądał do wnętrza kamienia. Teraz chciał zobaczyć, gdzie spoczywa ciało brata. Niektórzy mogliby wziąć to za coś w rodzaju okradania grobów, ale przecież w żaden inny sposób nie mógł popatrzeć na człowieka, który zginął, aby go ocalić.
Dlatego zamknął oczy, spojrzał pod ziemię i znalazł zwłoki w przegniłej drewnianej trumnie. Przekonał się, że Vigor był dużym chłopcem — inaczej nie zdołałby odepchnąć i przekręcić drzewa w rwącym strumieniu wody. Ale duszy Vigora tam nie było. I chociaż Al z góry o tym wiedział, był trochę rozczarowany.
Potem tajemne spojrzenie powędrowało do maleńkich ciał, ledwie się trzymających własnych prochów, i do zwłok Dziadunia, kimkolwiek był, świeżo — najwyżej rok temu — złożonych w ziemi.
Jednak nie tak świeżo jak to drugie ciało. Ciało bez nagrobka. Martwe najwyżej od wczoraj. Mięso wciąż trzymało się kości dziewczyny, a robaki nie zaczęły jej jeszcze pożerać.
Alvin krzyknął zaskoczony i przerażony oczywistym domysłem. Czy to możliwe, że leży tu pogrzebana dziewczyna-żagiew? Jej matka twierdziła, że uciekła, ale kiedy ludzie uciekają, często się zdarza, że wracają martwi. Inaczej czemu by matka była zrozpaczona? Córka oberżysty pochowana bez nagrobka… To świadczyło o rzeczach strasznych. Czyżby uciekła i taką okryła się hańbą, że rodzice nie zaznaczyli jej grobu? No bo niby dlaczego?
— Co z tobą, chłopcze?
Alvin wstał i odwrócił się. Przed nim stał tęgi mężczyzna, z takich, co to od pierwszego wejrzenia budzą przyjazne uczucia. Choć w tej chwili minę miał niezbyt przyjazną.
— Co robisz na tym cmentarzu?
— Proszę pana — odparł Alvin. — Tutaj jest pochowany mój brat. Mężczyzna zastanowił się i uspokoił.
— Pochodzisz z tej rodziny… Ale przecież już wtedy wszyscy ich chłopcy byli starsi niż ty teraz…
— Jestem tym, który się urodził tamtej nocy.
Mężczyzna chwycił Alvina w ramiona.
— Dali ci na imię Alvin, prawda? — zapytał. — Jak twojemu ojcu. Tutaj nazywamy go Alvinem Budowniczym Mostów. Jest legendą. Niech popatrzę, jaki wyrosłeś. Siódmy syn siódmego syna wraca zobaczyć miejsce swych narodzin i grób brata. Oczywiście, zostaniesz w moim zajeździe. Jestem Horacy Guester, jak już pewnie zgadłeś. Cieszę się, że cię poznałem. Ale czy nie jesteś trochę duży jak na… ile? Dziesięć, jedenaście lat?
— Prawie dwanaście. Wszyscy mówią, że jestem wysoki.
— Mam nadzieję, że jesteś zadowolony z tego nagrobka, co go postawiliśmy twojemu bratu. Podziwialiśmy go tutaj, choć poznaliśmy dopiero po śmierci, nigdy za życia.
— Jestem zadowolony — potwierdził Alvin. — To dobry kamień. — A potem, ponieważ nie mógł się powstrzymać, chociaż wiedział, że to niemądre, zadał pytanie, które najbardziej go męczyło: — Ale nie rozumiem, psze pana, dlaczego pochowaliście tu wczoraj dziewczynę, a jej grobu nie znaczy żaden kamień ani krzyż.
Horacy Guester pobladł nagle.
— Oczywiście, że to widzisz — szepnął. — Przenikacz albo co. Siódmy syn. Boże, ratuj nas wszystkich.
— Czy postąpiła haniebnie, że nie ma nagrobka?
— Nie haniebnie — zapewnił go Horacy. — Bóg mi świadkiem, chłopcze, że ta dziewczyna żyła szlachetnie i umarła bez grzechu. Nie zaznaczyliśmy jej grobu, żeby ten dom nadal mógł być schronieniem dla innych takich jak ona. Ale proszę cię, chłopcze, nie mów nikomu, że znalazłeś ją tutaj. Skazałbyś na cierpienie dziesiątki i setki zagubionych dusz podążających drogą z niewoli ku wolności. Czy uwierzysz mi, zaufasz i zostaniesz mi przyjacielem w tej sprawie? Zbyt wielkie byłoby to cierpienie, jednego dnia stracić córkę i dopuścić do wydania tego sekretu. A że przed tobą nie mogę zachować tajemnicy, ty musisz dochowywać jej ze mną, Alvinie. Powiedz, że tak.
— Dochowam, jeśli to honorowy sekret — obiecał Alvin. — Ale jaki honorowy sekret każe człowiekowi własną córkę grzebać bez kamienia?
Horacy szeroko otworzył oczy, a potem roześmiał się głośno, jakby wzywał do siebie oszalałe ptaki. Po chwili uspokoił się i klepnął Alvina po ramieniu.
— To nie moja córka spoczywa tu w ziemi, chłopcze. Skąd ci to przyszło do głowy? To czarna dziewczyna, zbiegła niewolnica, która umarła zeszłej nocy w drodze na północ.
Dopiero teraz Alvin uświadomił sobie, że ciało było za małe na szesnastolatkę. To było ciało dziecka.
— Ten maluch w waszej kuchni to jej brat?
— Jej syn — odparł Horacy.
— Przecież jest taka mała…
— To nie powstrzymało jej białego pana. Nie wiem, co sądzisz o niewolnictwie, ale proszę, żebyś się teraz zastanowił. Pomyśl o tym, co pozwala Białemu pozbawić dziewczynę cnoty i nadal chodzić w niedzielę do kościoła, gdy ona jęczy ze wstydu i rodzi dziecko-bękarta.
— Jesteście Mancypacjonistą, prawda? — domyślił się Alvin.
— Pewnie jestem — przyznał oberżysta. — Ale pewnie wszyscy dobrzy chrześcijanie są w głębi serca Mancypacjonistami.
— Pewnie tak.
— Mam nadzieję, że ty jesteś. Bo gdyby się rozeszło, że pomagaliśmy niewolnicy uciec do Kanady, będą mnie szpiegować odszukiwacze i łapacze od Appalachee po Kolonie Korony. Nikomu nie zdołam już pomóc.
Alvin zerknął na grób i pomyślał o dziecku w kuchni.
— Powiecie temu małemu, gdzie leży jego matka?
— Kiedy będzie dość duży, żeby wiedzieć i nie powtórzyć — odparł mężczyzna.
— W takim razie dochowam waszego sekretu, jeśli wy dochowacie mojego.
Mężczyzna uniósł brwi.
— Jaki możesz mieć sekret, Alvinie? Taki chłopiec jak ty…
— Nie mam ochoty, żeby wszyscy tu wydziwiali, jak to jestem siódmym synem. Przyszedłem terminować u Makepeace'a Smitha. To chyba jego słyszałem, kuł w kuźni niedaleko stąd.
— I wolałbyś, żeby ludzie nie wiedzieli, że umiesz wypatrzeć ciało leżące w nie oznaczonym grobie.
— Dokładnie zrozumieliście. Nie zdradzę waszego sekretu, a wy nie zdradzicie mojego.
— Masz moje słowo — oświadczył mężczyzna. I wyciągnął rękę. Alvin ujął jego dłoń i uścisnął mocno. Większość dorosłych nie pomyślałaby nawet, żeby dobijać targu z takim dzieciakiem. Ale ten człowiek podał mu rękę, jakby byli sobie równi.
— Zobaczycie, że umiem dotrzymać słowa — zapewnił Alvin.
— A w tej okolicy wszyscy ci powiedzą, że Horacy Guester nie łamie obietnic.
Po czym Horacy opowiedział mu, jak to mówią dookoła, że malec to najmłodszy dzieciak Berrych i że oddali go na wychowanie starej Peg, bo sami mają dość, a ona zawsze chciała mieć syna.
— To akurat szczera prawda — dodał Horacy Guester. — Zwłaszcza teraz, kiedy Peggy uciekła.
— Wasza córka — domyślił się Alvin.
I nagle oczy Horacego wypełniły się łzami. Barki mu zadrżały od szlochu. Alvin jeszcze nie widział, żeby dorosły tak płakał.
— Odeszła dziś rano — szepnął Horacy.
— Może chciała tylko odwiedzić kogoś w mieście albo co…
Horacy pokręcił głową.
— Wybacz, że tak się popłakałem. Przepraszam. Jestem okropnie zmęczony, prawdę mówiąc, a na dodatek rano dowiaduję się, że jej nie ma. Zostawiła nam list. Odeszła, to pewne.
— Znacie tego człowieka, z którym uciekła? Może się pobiorą? To już się zdarzało, na przykład tej szwedzkiej dziewczynie w kraju Szumiącej Rzeki…
Horacy poczerwieniał lekko ze złości.
— Jesteś młody, więc nie wiesz, że lepiej nie mówić takich rzeczy. Powiem ci od razu, że nie uciekła z żadnym mężczyzną. To dziewczyna cnotliwa i nikt nie śmiałby twierdzić inaczej. Nie, mój chłopcze. Uciekła samotnie.
Alvin pomyślał, że widział wiele niezwykłych rzeczy: trąbę powietrzną zmienioną w kryształową wieżę, pas płótna z wplecionymi w nie duszami wszystkich mężczyzn i kobiet, morderstwami i torturami, opowieściami i cudami. Znał życie lepiej niż większość jedenastoletnich chłopców. Ale to było najdziwniejsze ze wszystkiego: dziewczyna porzucająca dom ojca bez męża ani nikogo. Nigdy jeszcze nie widział kobiety, która samotnie wyrusza gdziekolwiek poza własne podwórko.
— Czy ona… czy jest bezpieczna?
Horacy zaśmiał się gorzko.
— Bezpieczna? Oczywiście. Jest żagwią, Alvinie, najlepszą, o jakiej słyszałem. Widzi ludzi na całe mile, zna ich serca. Nie urodził się jeszcze taki, co mógłby podejść do niej ze złością w duszy, a ona by nie wiedziała od razu, co zamierza. Nie, to nie o nią się martwię. Lepiej o siebie zadba niż niejeden mężczyzna. Tylko że…
— Tęsknicie za nią — podpowiedział chłopiec.
— Nie trzeba chyba żagwi, żeby to zgadnąć. Dobrze mówię, chłopcze? I trochę mnie zraniła, że tak zwyczajnie wstała rano i odeszła. Nikogo nie uprzedziła. Mógłbym ją pobłogosławić na drogę. Jej mama wyrysowałaby jakiś dobry heks. Co prawda małej Peggy to niepotrzebne, ale przynajmniej zapakowałaby jej jedzenie na drogę. Ale nic z tego. Żadnego bądźcie-zdrowi ani zostańcie-z-Bogiem. Zupełnie jakby uciekła przed jakimś potworem i miała tylko tyle czasu, żeby do węzełka zabrać zapasową sukienkę i wybiec za drzwi.
Uciekła przed potworem. Te słowa ukłuły Alvina w samo serce. Była taką żagwią, że mogła zobaczyć, jak przybywa Alvin. I uciekła tego dnia, kiedy dotarł do celu. Gdyby nie była żagwią, mógłby to być przypadek, że zniknęła akurat dzisiaj. Ale była. Zobaczyła go. Wiedziała, że nadchodzi z nadzieją, że ją spotka i będzie błagał, by mu pomogła stać się tym, kim się urodził. Zobaczyła to wszystko i uciekła.
— Bardzo mi przykro, że jej nie ma.
— Dziękuję ci za współczucie, przyjacielu. To ładnie z twojej strony. Mam tylko nadzieję, że to nie na długo. Że zrobi, co sobie zaplanowała, i wróci. Może za parę dni, może tygodni. — Zaśmiał się znowu czy może załkał, co brzmiało prawie tak samo. — Nie mogę nawet zapytać żagwi w Hatrack River o jej przyszłość, bo to właśnie żagiew odeszła.
Horacy znów się rozpłakał. Potem chwycił Alvina za ramiona i spojrzał mu w oczy, nie próbując nawet ukrywać łez.
— Alvinie, zapamiętaj, że widziałeś mnie, jak płaczę nie po męsku. I wiedz, że tak czują się ojcowie, kiedy odchodzą ich dzieci. Twój tato tak czuje się teraz, kiedy ty jesteś daleko.
— Wiem — odparł Alvin.
— A teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym zostać tu sam.
Alvin położył mu dłoń na ramieniu, tylko na chwilę, i odszedł. Nie w dół, do zajazdu, na obiad obiecany przez Peg Guester. Był zbyt poruszony, żeby siąść z nimi do stołu. Jak mógłby wyjaśnić, że jemu także ucieczka żagwi złamała serce? Nie, musiał to zmilczeć. Odpowiedzi, jakich szukał w Hatrack River, zniknęły wraz z szesnastoletnią dziewczyną, która nie chciała się z nim spotkać.
Może poznała moją przyszłość i teraz mnie nienawidzi? Może jestem paskudnym potworem, o jakim nikomu się nie śniło?
Podążył za głosem kowalskiego młota. Doprowadził go do źródlanej szopy łączącej brzegi strumienia wypływającego ze zbocza. Ruszył z prądem po łące, aż doszedł do kuźni. Gorący dym unosił się z paleniska. Alvin zaszedł od frontu i zobaczył kowala za szerokimi, rozsuwanymi drzwiami: przekuwał gorący żelazny pręt w zakrzywioną podkowę.
Alvin przyglądał mu się z ciekawością. Nawet tutaj wyczuwał żar ognia; w środku musi być gorąco jak w piekle. Mięśnie kowala przypominały pięćdziesiąt różnych okrytych skórą powrozów trzymających ramię. Przemieszczały się i przesuwały względem siebie, kiedy młot wznosił się w górę, potem napinały równocześnie, kiedy opadał. Stojąc blisko, Alvin z trudem wytrzymywał straszny huk żelaza o żelazo, kowadło niby kamerton podtrzymywało dźwięk. Pot ściekał z ciała kowala. Rozebrany do pasa, białą skórę miał zaczerwienioną od żaru, poznaczoną sadzami z paleniska i strużkami potu. Przysłali mnie na naukę do diabła, pomyślał Alvin.
Ale od razu wiedział, że to głupia myśl. Miał przed sobą ciężko pracującego człowieka, nic więcej. Zarabiającego na życie sztuką potrzebną każdej osadzie, jeśli miała się rozwijać. Sądząc po wielkości zagród dla koni czekających na nowe podkowy i po stosach prętów czekających na przekucie w pługi, sierpy, topory i tasaki, ten człowiek nie narzekał na brak zleceń. Jeśli nauczę się tego fachu, myślał Alvin, nigdy nie zaznam głodu, a ludzie będą mnie witać z radością.
I jeszcze coś. Coś związanego z gorącym ogniem i czerwonym żelazem. To, co działo się w tym miejscu, było jakoś zbliżone do tworzenia. Alvin pamiętał, jak pracował z granitową skałą, kiedy ciosał młyński kamień do ojcowskiego młyna. Potrafiłby pewnie sięgnąć do wnętrza żelaza i skłonić je, by ukształtowało się wedle jego woli. Jednak powinien się czegoś nauczyć przy kowadle i młocie, miechach i palenisku, wodzie w wiadrach… czegoś, co pomoże mu wypełnić przeznaczenie.
Dlatego patrzył teraz na kowala nie jak na potężną obcą istotę, ale jak na samego siebie w przyszłości. Widział, jak ukształtowały się mięśnie na grzbiecie i ramionach kowala. Sam był silny. Rąbał drwa, stawiał płoty, dźwigał i przenosił na farmach sąsiadów, żeby zarobić kilka miedziaków. Jednak przy takiej pracy całe ciało włączało się w każdy ruch. Człowiek wznosił siekierę, a potem opuszczał ją tak, jakby było częścią styliska. Nogi, biodra i grzbiet wspomagały uderzenie. Ale kowal trzymał w kleszczach rozżarzone żelazo, trzymał równo i nieruchomo na kowadle, a kiedy prawa ręka uderzała młotem, reszta ciała nie mogła nawet drgnąć, lewe ramię pozostawało niewzruszone jak skała. Taka praca inaczej formowała mięśnie, ramiona stawały się silniejsze, mięśnie zaczepione na barkach i mostku sterczały tak, jak nigdy u parobka na farmie.
Alvin zbadał siebie. Sprawdził, jak rosną mięśnie, i od razu pojął, jakich potrzeba im zmian. To był element jego daru: w żywym ciele znajdował drogę prawie tak łatwo, jak widział ją w wewnętrznych strukturach żywej skały. I już teraz skupił się, ucząc ciało, jak się przemienić i przystosować do nowej pracy.
— Chłopcze — zawołał kowal.
— Tak, psze pana — odpowiedział Alvin.
— Masz do mnie jakiś interes? Nie znam cię, prawda?
Alvin podszedł i wyciągnął list od taty.
— Przeczytaj mi, chłopcze. Oczy mam już nie najlepsze.
Alvin rozłożył papier.
Od Alvina Millera z Vigor Kościola. Do Makepeace'a, kowala w Hatrack River. Oto mój chłopak, Alvin, co o nim mówiliście, że może u was terminować, póki nie skończy siedemnastego. Będzie pracował ciężko i robił, co mu każecie, a wy nauczycie go być dobrym kowalem, jak w tej umowie, co ją podpisałem. To dobry chłopak.
Kowal sięgnął po list i przyjrzał mu się z bliska. Poruszał wargami, odczytując niektóre zdania. Potem z rozmachem położył papier na kowadle.
— No, ładnie — mruknął. — Nie wiesz, chłopcze, że spóźniłeś się o rok? Miałeś się zjawić zeszłej wiosny. Odrzuciłem trzy propozycje terminowania, bo miałem słowo twojego taty, że przyjedziesz. I tak przez cały rok zostałem bez pomocy, bo on tego słowa nie dotrzymał. A teraz mam cię przyjąć na jeden rok krócej niż w kontrakcie, i to nawet bez „jeśli się zgodzicie” albo „za przeproszeniem”.
— Przykro mi, psze pana — powiedział Alvin. — Ale w zeszłym roku mieliśmy wojnę. Jechałem tutaj, kiedy porwali mnie Choc-Ta-wowie.
— Porwali cię… Daj spokój, mały, nie opowiadaj mi takich głupot. Gdyby Choc-Tawowie cię złapali, nie miałbyś teraz takich eleganckich włosów na głowie. I na pewno brakowałoby ci paru palców.
— Ta-Kumsaw mnie uratował — wyjaśnił Alvin.
— I pewnie spotkałeś samego Proroka i chodziłeś z nim po wodzie?
Alvin to właśnie robił. Ale z tonu głosu kowala zorientował się, że lepiej o tym nie wspominać. Dlatego milczał.
— Gdzie twój koń?
— Nie mam konia.
— Twój ojciec wpisał datę na tym liście. Dwa dni temu! Musiałeś przyjechać konno.
— Biegłem.
Ledwie Alvin to powiedział, zrozumiał, że popełnił błąd.
— Biegłeś? — powtórzył kowal. — Boso? Z Wobbish tutaj musi być prawie czterysta mil! Stopy miałbyś porozrywane na strzępy, aż po kolana. Nie gadaj takich rzeczy, chłopcze! Nie chcę kłamców w moim domu!
Alvin stanął przed wyborem. Mógł wytłumaczyć, że potrafi biegać jak Czerwony. Makepeace Smith by nie uwierzył, więc Alvin musiałby mu pokazać, do czego jest zdolny. To nietrudne. Pogłaskać żelazny pręt i zgiąć go. Złożyć razem dwa kamienie, żeby połączyły się w jeden. Jednak Alvin postanowił nie ujawniać tutaj swego daru. Jak mógłby być dobrym uczniem, gdyby ludzie wciąż przychodzili prosić, żeby wyciosał im kominki, naprawił złamane koło albo robił to wszystko, do czego miał talent? Poza tym nigdy jeszcze się nie przechwalał, co potrafi. W domu wykorzystywał swój dar tylko wtedy, kiedy powinien.
Dlatego wolał nie mówić, do czego jest zdolny. Uczyć się jak zwyczajny chłopak, obrabiać żelazo sposobem kowala, pozwolić mięśniom rozwijać się powoli na ramionach, barkach i grzbiecie.
— Żartowałem — oświadczył. — Jakiś człowiek zabrał mnie na luzaka.
— Nie podobają mi się takie żarty — stwierdził kowal. — I nie podoba mi się, że tak łatwo przychodzi ci kłamstwo.
Co Alvin mógł na to odpowiedzieć? Nie mógł nawet protestować, że wcale nie kłamał — bo przecież skłamał mówiąc, że ktoś go tu podwiózł. Czyli był takim właśnie kłamcą, za jakiego wziął go kowal. Pomylił się tylko co do tego, które zdanie było kłamstwem.
— Przepraszam — powiedział.
— Nie wezmę cię, chłopcze. I tak nie muszę cię przyjmować po roku spóźnienia. A w dodatku przychodzisz i od razu kłamiesz. Nic z tego.
— Przepraszam pana — powtórzył Alvin. — To się więcej nie zdarzy. W domu nie uważają mnie za kłamczucha i przekona się pan, że i tutaj poznają moją uczciwość. Proszę mi tylko dać szansę. Jeśli złapiecie mnie na oszustwie albo zobaczycie, że nie przykładam się do pracy jak należy, bez żadnego gadania możecie mnie wyrzucić.
— Nie wyglądasz na jedenaście lat, mały.
— Ale mam tyle, psze pana. Wiecie o tym. Wy sami, własnoręcznie wyciągaliście z rzeki ciało mojego brata Vigora tamtej nocy, kiedy przyszedłem na świat. Przynajmniej tato tak mówi.
Oczy kowala zaszły mgłą, jakby próbował coś sobie przypomnieć.
— Tak, prawdę powiedział. To ja go wyciągnąłem. Nawet po śmierci ściskał korzenie tego drzewa. Myślałem już, że będę go musiał wycinać. Podejdź tu, chłopcze.
Alvin zbliżył się. Kowal zbadał mu muskuły.
— Widzę, że nie jesteś leniwy. Lenie są słabi, a ty jesteś silny jak ciężko pracujący farmer. Co do tego nie możesz chyba kłamać. Ale i tak nie widziałeś jeszcze, co to jest prawdziwa praca.
— Jestem gotów się uczyć.
— W to nie wątpię. Wielu chłopców chętnie by się ode mnie uczyło. Inna praca trafi się albo i nie, ale kowal zawsze jest potrzebny. To się nie zmienia. Owszem, masz dość siły. Zobaczymy, czy także dość rozsądku. Popatrz na kowadło. To tutaj na końcu to dwuróg, rozumiesz? Powtórz.
— Dwuróg.
— A to gardziel. To stół… Nie jest pokryty stalą tyglową, żeby dłuto się nie stępiło, kiedy w nią uderzy. Tu mamy karb w stole, gdzie można pracować z gorącym żelazem. To otwór na przecinak, gdzie wkładamy koniec wydłużaka, gładzika i foremnika. A to otwór punktaka, bo kiedy wybijam dziury w żelaznej taśmie, właśnie tutaj trafia punktak. Zapamiętałeś to wszystko?
— Chyba tak, psze pana.
— W takim razie pokaż mi części kowadła.
Alvin wymienił je jak najlepiej potrafił. Nie pamiętał ich funkcji, ale poszło mu chyba nieźle, bo kowal z uśmiechem pokiwał głową.
— Chyba nie jesteś przygłupkiem. Uczysz się szybko. To dobrze, że jesteś duży jak na swój wiek. Nie muszę przez pierwsze cztery lata trzymać cię przy miotle i miechach, jak mniejszych chłopców. Ale twój wiek… to kłopot. Normalnie uczniowie terminują u mnie siedem lat, ale twój tata pisze w umowie, że póki nie skończysz siedemnastu.
— Mam już prawie dwanaście, psze pana.
— Dlatego słuchaj uważnie. W razie potrzeby chcę cię tu zatrzymać na pełne siedem lat. Nie życzyłbym sobie, żebyś wyprysnął gdzieś, kiedy tylko dość się nauczysz, żeby się na coś przydać.
— Siedem lat, psze pana. Na wiosnę, kiedy będę miał prawie dziewiętnaście, wtedy skończy się termin.
— Siedem lat to kawał czasu, mój chłopcze, a nie zapomnę, co mi dziś obiecałeś. Większość moich uczniów zaczyna, kiedy mają po dziewięć czy dziesięć lat. W wieku szesnastu czy siedemnastu mogą zarobić na życie i zacząć się rozglądać za żoną. Ty nawet o tym nie myśl. Spodziewam się, że będziesz tu żył po chrześcijańsku. Żadnego uganiania się za dziewczętami z miasta. Jasne?
— Tak, psze pana.
— No, to w porządku. Moi terminatorzy sypiają na stryszku nad kuchnią. Jeść będziesz przy stole, z moją żoną, dziećmi i ze mną. Chociaż byłbym wdzięczny, gdybyś w domu nie odzywał się nie pytany. Nie życzę sobie, żeby moi terminatorzy myśleli, że mają takie same prawa jak moje dzieci. Bo nie mają.
— Tak, psze pana.
— A na razie muszę na nowo rozgrzać tę taśmę. Zatem bierz się do miechów.
Alvin podszedł do uchwytu miecha. Miał kształt litery T, żeby można było pompować oburącz. Lecz Alvin przekręcił ją, aż miała taki sam kąt jak trzonek młota, kiedy kowal unosił go w górę. A potem zaczął dmuchać w miechy jedną ręką.
— Co ty wyprawiasz, mały! — wykrzyknął jego nowy mistrz. — Nawet dziesięciu minut nie wytrzymasz z jedną ręką.
— W takim razie za dziesięć minut zmienię na lewą — odparł Alvin. — Ale nie przygotuję się do pracy młotem, jeśli ciągle będę się zginał przy miechach.
Kowal spojrzał gniewnie. A potem wybuchnął śmiechem.
— Masz niewyparzoną gębę, mój mały, ale masz też zdrowy rozum. Rób po swojemu, jak długo dasz radę, ale pilnuj, żeby równo dmuchać. Potrzebny mi gorący ogień, a to ważniejsze, niż żebyś tak od razu wyrabiał sobie siłę w ramionach.
Alvin zaczął pompować. Po chwili czuł ból od wysiłku, do jakiego nie był przyzwyczajony — ból kąsający w szyję, pierś i grzbiet. Ale pracował dalej, nie zmieniając rytmu. Uczył ciało wytrwałości. Mógłby od razu rozwinąć właściwe mięśnie, skorzystać ze swej ukrytej mocy i nakazać im wzrost. Ale nie po to zjawił się tutaj — tego był prawie pewien. Dlatego pozwolił, żeby ból nadszedł, kiedy zechce, żeby ciało przekształciło się, jak zechce, żeby każdy nowy mięsień rozrastał się własnym wysiłkiem.
Wytrzymał piętnaście minut z prawą ręką, dziesięć minut z lewą. Czuł obolałe mięśnie i podobało mu się to uczucie. Makepeace Smith wydawał się zadowolony. Alvin wiedział, że zmieni się tutaj, że praca uczyni go silnym i sprawnym mężczyzną.
Mężczyzną, ale nie Stwórcą. Jeszcze nie całkiem stanął na ścieżce do celu, dla którego przyszedł na świat. Ale przecież na świecie już tysiąc lat albo i więcej nie było żadnego Stwórcy. Do kogo miał pójść do terminu, żeby nauczyć się tego fachu?