Szeroką betonową autostradą mknie biały policyjny dodge z czerwonym migaczem na dachu. Za nim ciągnie kawalkada długich, czarnych cadillaków. Głos syreny urywa się na wysokiej, histerycznej nucie, gdy samochody po przebyciu błękitnego tunelu zatrzymują się u podnóża siedziby ONZ. Sześciu młodych, eleganckich mężczyzn, uśmiechając się zdawkowo w obiektywy fotografów, szybko wbiega po stopniach, wchodzi do wieżowca, gdzie w rozległym hallu, pod wysokim stropem unosi się nasz pierwszy sputnik — stary, jeszcze z lat pięćdziesiątych, dar rządu ZSRR dla Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Ogromna sala posiedzeń jest wypełniona po brzegi. Dziennikarze z ciekawością wpatrują się w szóstkę mężczyzn, siedzących za osobnym stołem. Reporterzy filmowi i telewizyjni wycelowali w nich długie obiektywy swoich kamer.
Rozpoczyna się konferencja prasowa.
— Ladies and gentlemen — mówi przewodniczący. Wspaniała współpraca kosmiczna dwóch wielkich mocarstw — Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych — wkracza dziś w nowy etap. Bliski już jest dzień, kiedy pierwsza wyprawa radziecko — amerykańska na Marsa wystartuje ze stacji orbitalnej „Mir–4”. Czuję się niezmiernie szczęśliwy, że z upoważnienia Akademii Nauk Związku Radzieckiego i Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej USA mogę przedstawić państwu załogę wyprawy marsjańskiej. Jej skład został ostatecznie zatwierdzony dopiero wczoraj. Na Marsa polecą sławni bohaterowie kosmosu i wybitni uczeni. Dowódcą wyprawy i statku kosmicznego „Gagarin” jest generał major Aleksander Siedow; dowódcą ładownika „Mayflower” i szefem grupy desantowej — generał brygady Allan Redford; obowiązki inżyniera pokładowego pełni doktor John Steinberg, laureat Nagrody Wienera, znany zapewne wszystkim jako konstruktor robota ZOOE, zdolnego do samoreprodukcji. Poza tym w wyprawie uczestniczy zastępca dyrektora Instytutu Problemów Medyczno — Biologicznych Kosmonautyki, doktor habilitowany nauk biologicznych Anzor Leżawa; astrofizyk, autor nowej teorii pulsarów, profesor Michael Lennon Junior i wreszcie geolog wyprawy, profesor Uniwersytetu Leningradzkiego, doktor habilitowany nauk geologiczno — mineralogicznych Jurij Razdolin. Załoga, po zakończeniu wszechstronnych treningów na terenie USA, jutro wylatuje do Związku Radzieckiego w celu kontynuowania przygotowań startowych, a następnie wypoczynku… Nie ulega najmniejszej wątpliwości — mówi dalej przewodniczący — że współpraca obu państw w dziedzinie organizacji pierwszej w historii wyprawy międzyplanetarnej stanowić będzie wspaniały przykład dobrej woli, triumf polityki pokoju dla dobra wszystkich narodów Ziemi… Szanowne panie i panowie! Szczegóły przyszłego lotu znacie już z posiadanych materiałów informacyjnych, proponuję więc przejść do pytań… Proszę! Widzę, że najszybszy był mister Jackson z United Press International…
Siedow siedzi w milczeniu na białym obrotowym taborecie w gabinecie swego starego znajomego, internisty Zorina; skupiony wzrok utkwił w podłodze, w palcach obraca linijkę. Cały gabinet lśni oślepiającą bielą. Profesor Zorin jest pod tym względem konserwatystą, nigdy nie brał sobie do serca zaleceń psychologów z Instytutu Estetyki Technicznej, gdyż uważał, że jeśli nawet biały, „szpitalny” kolor peszy nieśmiałego pacjenta, to lekarz ma w ten sposób ułatwione zadanie. W tym jasnym, sterylnym pokoju jedyną ciemną plamą jest kosmonauta.
— Mam nie najlepsze wieści, Aleksandrze Matwiejewiczu — mówi Zorin, przekładając papiery na biurku. — Niektóre wyniki twoich analiz pewnym ludziom nie bardzo się podobają…
— „Niektóre”, „pewnym ludziom”!.. — wybucha Siedow. — Warn wszystkim po prostu nie mieści się w głowie, że już dawno skończyłem dwadzieścia lat, a ciągle jeszcze latam, gwałcąc w ten sposób wasze zaśniedziałe instrukcje, zalecenia i różne wasze dysertacje…
— Nie życzę sobie rozmawiać w takim tonie — przerywa mu ostro Zorin. Następuje długa pauza. — Zrozum wreszcie — kontynuuje spokojnym, niemal czułym głosem — iż żaden z nas, niestety, wraz z wiekiem nie staje się zdrowszy.
— Zapamiętaj sobie, Andrieju Leonidowiczu — mówi Siedow — że zdrowia wystarczy mi jeszcze co najmniej na dziesięć, a może nawet na dwadzieścia komisji lekarskich,
— Ja również w to wierzę, ale na razie jest to wyłącznie moje subiektywne przekonanie, a obiektywne wyniki badań mówią co innego. — Bierze kartki z wynikami analiz. — Wprawdzie nie ma jeszcze, daję ci na to uczciwe słowo honoru, żadnych podstaw do paniki, ale musimy jeszcze raz cię pomęczyć. To mój obowiązek. Trzyletnia wyprawa na Marsa to nie dwutygodniowy spacerek na Księżyc. A z takimi papierkami komisja.cię jak nic odwali…
Siedow ściska linijkę tak mocno, że bieleją mu kostki palców.
— Twoja komisja i ty sam zawsze bardziej wierzyliście analizom moczu i kardiogramom niż żywym ludziom. Lekarz powinien być psychologiem, prorokiem, szamanem i hipnotyzerem, a wy przekształciliście się w operatorów elektronicznych pudełek! Bylibyście najszczęśliwsi, gdybym tylko zasiadał w prezydiach uroczystych akademii albo zajmował się pisaniem pamiętników! A ja chcę pracować, pracować, nie zaś zajmować doskonale płatne, nikomu niepotrzebne, specjalnie „za zasługi” wymyślone etaty, jasne? A zdrów jestem jak byk!
— Co wolno Jowiszowi, nie wolno bykowi — uśmiechnął się Zorin. — Nie wściekaj się, Sasza! W ciągu swojego czterdziestopięcioletniego życia zrobiłeś wystarczająco dużo, żeby nie opowiadać takich rzeczy… Ale mimo wszystko musimy cię zabrać na jakieś dwa tygodnie. Treningi już skończyliście, a jeździć z Amerykanami po kraju nie musisz, sami dadzą sobie radę. Wyjdzie ci to tylko na zdrowie. Sam wiesz, jak wygląda gruzińska gościnność… Słowem, likwiduj swoje sprawy…
— Łatwo ci mówić — warczy Siedow. — Muszę przecież pojechać na wieś do matki…
— Do matki możesz pojechać — ucieszył się Zorin. — Mleczka sobie popijesz, pospacerujesz…
Siedow wzdycha i macha ręką.
Sala operacyjna Instytutu Badań Kosmicznych. Trzy szeregi ustawionych amfiteatralnie stołów — pulpitów otaczają szerokim łukiem ścianę z niezliczonymi ekranami i tablicami świetlnymi. Lada moment zacznie się normalna „dziesięciominutówka”, wspólna narada radzieckich i amerykańskich służb, odpowiedzialnych za przygotowanie wyprawy na Marsa. Robota dość żmudna i monotonna, w której śladów romantyki mogą doszukać się tylko początkujący w zawodzie absolwenci wydziału dziennikarstwa. Z wyrazem senności na twarzy wchodzi do sali członek Akademii Nauk, IIja Djicz Zujew. Podaje rękę generałowi pułkownikowi Wincentemu Kiryłowiczowi Samarinowi, wita się z kosmonautami i operatorami przy pulpitach, na których stoją tabliczki: „Dyżurny balistyk”, „Dyżurny KMB” (Kontrola medycznobiologiczna), „NASA”, „Bajkonur”, „Canaveral”, „Służba Słońca”, „Mir–4”. Zujew leniwym ruchem zdejmuje marynarkę i wiesza ją na oparciu krzesła. Dziewczyna w białym fartuszku stawia przed nim filiżankę czarnej kawy.
— Dziękuję — mówi Zujew, upija łyk kawy i zerka na wielką tablicę świetlną zegara cyfrowego. Jest 8.59. Mówi głośno, zwracając się do całej sali: — Zaczynamy, towarzysze! Słuchamy Houston…
Zapłonął wielki ekran, na którym, niczym w zwierciadle, odbiła się dokładnie taka sama sala, z tą tylko różnicą, że tabliczki nad pulpitami były angielskie, a na miejscu Zujewa siedział Michael Cateway, szef amerykańskiej części projektu.
— Dzień, dobry, mister Cateway — mówi wesoło Zujew. — Prosimy o potwierdzenie startu statku transportowego nr 47.
— Start nastąpił o 19.41.05 czasu uniwersalnego. U nas wszystko w porządku.
— O.K.! — mówi Zujew. — Prosimy o potwierdzenie ze stacji orbitalnej.
Na innym ekranie rozbłyska nowy obraz: dwóch mężczyzn w lekkich dresach w kabinie dyspozycyjnej stałej stacji orbitalnej „Mir–4”.
— Tu „Mir–4”. Start o 19.41.05. Przyjęliśmy. Radioiatarnie zaczynają pracę na zbliżenie zgodnie z sygnałem transportowca. „47” cumuje do trzeciej platformy, zgodnie z waszym życzeniem.
— W porządku — mówi Cateway. — Proszę o zapasowy kanał łączności.
— Chwileczkę — odpowiada stacja. Jeden z mężczyzn siedzących za pulpitem nagle unosi się, leci pod strop i wraca na miejsce z dziennikiem pokładowym w ręku. — Wasze zapasowe pasmo od 112,34 do 112,73.
— Czy są jakieś pytania do bazy w Houston? — pyta Zujew.
— Pytanie do doktora Righta — mówi po angielsku Lennon, siedzący przy pulpicie opatrzonym tabliczką „Łączność z załogą”. Na ekranie pojawia się nowa twarz. To Right, konstruktor układów orientacji przestrzennej „Mayflower’a”.
— Halo, Mielcie! Potrzebuję informacji na temat erozji próżniowej powierzchni optycznych fotopowielaczy — mówi Lennon.
— Obliczenia dostaniecie dziś po kolacji — odpowiada Right.
— A wcześniej się nie da
— Po naszej kolacji — uśmiecha się Right. — U was to będzie po śniadaniu.
— O.K.
— Słuchamy teraz „Służby Słońca” — przerywa im głośno Zujew.
— Tu Krym — rozjarza się ekran. Przystojna, mocno opalona kobieta zaglądając do notatek mówi tonem nauczycielki klas pierwszych szkoły podstawowej:
— Mówiliśmy już o tym w nocy, a teraz powtarzamy dla wszystkich. Ze względu na rozbłyski chromosferyczne załoga „Gagarina” musi zawiesić pracę w otwartym kosmosie od godz. 11.00 do 14.00. Prognoza na najbliższą dobę…
W głośnikach narasta ostry gwizd, przechodzący gwałtownie w niskie, przeciągłe dudnienie. Obrazy na ekranach falują, jakby je ktoś siedzący z tyłu wściekle szarpał i rozdzierał. Trwa to zaledwie parę sekund, a potem wszystko wraca na swoje miejsce.
— O co chodzi? Kto odpowiada za łączność?! — krzyczy Zujew poirytowanym głosem.
Znad pulpitu „Dyżurny łączności” młody inżynier, zmieszany i zaczerwieniony, mówi lekko się jąkając:
— U nas jest wszystko w porządku, Iljo Iljiczu… Amplituda…
— To się nazywa w porządku?! Nie interesują mnie amplitudy. Nie możemy normalnie porozmawiać z Krymem, a zamierzamy utrzymywać łączność z Marsem! Pytam, jak długo to jeszcze będzie trwało?
— Iljo Iljiczu — zaczyna inżynier, ale Zujew natychmiast mu przerywa:
— Co to za zakłócenia? Skąd te zakłócenia? Kto nam przeszkadza? Trzeba go odnaleźć i przykładnie ukarać!
— Sądzę, że są to zakłócenia o pochodzeniu jonosferycznym…
— Młody człowieku, ja tymi sprawami zajmuję się już prawie od czterdziestu lat — Zujew ze złością rzuca na pulpit białe słuchawki — i jakoś dawniej jonosfera nikomu nie przeszkadzała. Zażądam utworzenia specjalnej komisji. Najwyższy czas skończyć z tym bałaganem! Brak nam podstawowej dyscypliny i elementarnej kultury pracy!
— Nie rozumiem? — pyta przystojna dyżurna krymskiej „Służby Słońca”.
— To was nie dotyczy…
Cateway zimnym głosem pyta po rosyjsku, z silnym obcym akcentem:
— Mister Zujew, kiedy wasza służba nadawała prognozę aktywności słonecznej, u nas nastąpiło zakłócenie w łączności. Co to znaczy?
— U nas też były zakłócenia, ale jeszcze nie wiem, co to znaczy. Zbadamy to i wyjaśnimy…
— Ale to nabiera cech regularności…
— Proszę mi wybaczyć, ale z równym powodzeniem mogę zgłaszać podobne pretensje wobec Houston.
— U nas jest wszystko w porządku.
— I u nas jest wszystko w porządku. Powtarzam, zbadamy sprawę. Na czym to stanęliśmy? Prognoza na najbliższą dobę. Proszę Krym.
— Przewidujemy aktywność w normie. Oczekiwana dawka promieniowania do 11 miliradów na dobę — mówi dobitnie opalona dyżurna.
— To wszystko? — pyta Zujew.
— Wszystko.
— Wobec tego proszę przygotować mi dane na temat aktywności Słońca podczas naszej rozmowy, bo tu niektórzy zwalają własne błędy na jonosferę. — Zujew zerka złym okiem na młodego inżyniera przy pulpicie „Dyżurnego łączności”. — Czy „Gagarin” wie o zakazie pracy w otwartym kosmosie? — pyta zwracając się do jednego z ciemnych ekranów.
Milczenie.
— Wzywam „Gagarina”! — mówi niecierpliwie Zujew.
— Na „Gagarinie” przespali seans łączności — szepcze Leżawa do Razdolina.
Kosmonauci, oprócz dyżurującego Lennona, siedzą w wygodnych fotelach, na których zazwyczaj sadza się „Bardzo Ważne Osobistości”, chętnie odwiedzające ośrodek, zwłaszcza wtedy, gdy istnieje całkowita gwarancja powodzenia jakiegoś eksperymentu kosmicznego.
— Wzywam „Gagarina”! — skanduje głośno Zujew, bębniąc piórem o pulpit.
Ekran zapala się:
— Proszę nam wybaczyć, Iljo Iljiczu! Mamy tu…
— Co tam znów macie? Bez przerwy jakieś niespodzianki! Też „amplitudy”?
— Ależ nie, nic podobnego — uśmiecha się z ekranu zmieszany kosmonauta.
— Zakaz pracy na zewnątrz statku odebraliście?
— Tak. Nie mamy zresztą w planie żadnych prac w otwartym kosmosie. Wszystkie badania i próby statku przebiegają zgodnie ze standardowym harmonogramem. Kontrole awaryjnego systemu łączności zakończyliśmy dziś o 6.35. Żadnych uwag nie mamy. — I kończy nieoficjalnym tonem: U nas wprawdzie wszystko w porządku, ale… — Mówiąc to patrzy gdzieś w bok.
— Co tam się u was dzieje? Wyduście wreszcie! — mówi z niezadowoleniem Zujew.
— Zbiesił się nam wentylator bateryjny. Lata po całym statku i nie możemy go złapać…
— Siatką go, drania! Siatką! — krzyczy Razdolin.
— Jaką siatką? — pyta zdumionym głosem człowiek z ekranu.
— Na motyle.
Wszyscy się śmieją.
— Dlaczego Saszy tak długo nie ma? — pyta Redford pochylając się ku Leżawie.
— Nie znasz lekarzy? Nasi wcale nie są lepsi od waszych — odpowiada Anzor.
Ponownie rozjarza się ekran krymskiej „Służby Słońca” i ta sama przystojna opalona kobieta melduje swym „pedagogicznym” głosem:
— Według naszych obserwacji nie mogły wystąpić zakłócenia łączności wywołane aktywnością Słońca.
— Tak — mówi Zujew. — Dziękuję. Będziemy szukać. I znajdziemy! — wykrzykuje bijąc pięścią w pulpit, aż podskakuje filiżanka po kawie…
W gabinecie roboczym „bloku marsjańskiego” Instytutu Badań Kosmicznych przy stołach zawalonych wykresami i dziennikami pokładowymi siedzą Redford i Lennon. Wchodzi Steinberg, najwyraźniej czymś zatroskany, co zresztą nie przeszkadza mu żuć gumy.
— Musimy pogadać, boys — mówi ponurym tonem, podchodząc do stołu Allana.
— Teraz? — Redford podnosi głowę.
— Tak będzie najlepiej…
Lennon wstaje od swojego stołu i wolno podchodzi do nich.
— Masz jakieś kłopoty, John? — pyta Steinberga.
— Można to i tak określić. — Steinberg wypluwa gumę i przykleja ją do stołu. — Rozmawiali ze mną chłopcy z naszej służby bezpieczeństwa i prosili, żebym trochę poniuchał.
— A o co chodzi? — pyta Redford.
— O to na przykład, co Rosjanie wyprawiają z łącznością.
— A co oni wyprawiają z łącznością? — pyta Lennon nie patrząc na nikogo.
— Ostatnio regularnie zakłócają łączność ośrodka w Houston, blokują nasze urządzenia telemetryczne. Silne zakłócenia występują nawet na najkrótszych falach, co prowadzi do zafałszowania i całkowitej utraty obrazu w kanale wizyjnym. Z początku Rosjanie usiłowali nas przekonać, że winne jest Sionce, zwalali wszystko na jonosferę. Naiwne tłumaczenie, bo to przecież można bardzo łatwo sprawdzić. Nasi technicy w Houston naturalnie sprawdzili i okazało się, że to wszystko lipa. Jest oczywiste, że nas zagłuszają, zagłuszają nawet systemem obrony przeciwrakietowej. A to, jak sami się domyślacie, przestaje być dowcipne…
— Jak można przypuszczać, że oni to robią umyślnie, skoro te zakłócenia blokują również ich własną łączność? — pyta Redford.
— No, może chcą sobie w ten sposób zapewnić alibi — Steinberg wzrusza ramionami. — To zupełnie co innego, kiedy się wie, że nastąpi przerwa w łączności, a co innego, gdy taka przerwa zaskakuje…
— Słuchaj, Allan — wtrąca się Lennon. — Nawet jeśli nie jest to robione umyślnie, jeśli oni naprawdę nie mogą wykryć przyczyny tych zakłóceń na Ziemi, to jak poradzimy sobie z nimi na orbicie?
— Zastanawiam się nad czymś innym — dorzuca Steinberg. — Jaką role mamy odegrać na orbicie, skoro tutaj, na Ziemi, Rosjanie rzeczywiście prowadzą jakąś podwójną grę…
— John, jak ci nie wstyd! — mówi ostrym tonem Redford.
— A niby dlaczego muszę wszystkiemu wierzyć?! — wybucha Steinberg. — Zastanów się, ty idealisto! Wierzysz wszystkim tym umowom, protokołom i innym podobnym papierkom. A wiesz, jak to się u nich nazywa? Świstek!
— Co to jest? — pyta Redford.
— Trickery przekłada beznamiętnie Lennon.
— Chłopaki ze służby bezpieczeństwa chcą, żebyśmy wyniuchali tutaj, jakie to są zakłócenia i dlaczego Rosjanie kręcą — cicho już, ugodowo mówi Steinberg.
— Jestem generałem brygady lotnictwa wojskowego Stanów Zjednoczonych — głucho, lecz twardo odpowiada Redford. — Byłem cztery razy w kosmosie i po prostu nie zdążyłem przejść przeszkolenia szpiegowskiego. Powiedz swoim chłopakom, że nie mam kwalifikacji do wykonania ich polecenia…
— Słuchaj, Allan, kto tu mówi o szpiegostwie? — oponuje zmieszany Steinberg.
— A co wobec tego znaczy wyniuchać?
— Może po prostu spytać i zobaczyć, jak oni na to zareagują — wyjaśnia Lennon,
Redford zamyślił się, a potem gwałtownie wstał.
— Zgoda. Idziemy.
W ogromnej hali montażowej, gdzie pod wysokim stropem zawsze rozbrzmiewają odgłosy krzątaniny i dudniące echa, stoi statek marsjański „Gagarin”, dokładna kopia pojazdu, którego próby kończą się obecnie na przystani stacji orbitalnej „Mir–4”.
Konstrukcja ta, rozmiarami zbliżona do wielkości statku pełnomorskiego, wyglądem swym nie przypomina niczego, co człowiek dotychczas znał. „Gagarin” zmontowany na orbicie będzie latał jedynie w próżni kosmicznej, dlatego jego projektanci nie musieli troszczyć się o zwartość konstrukcji i nadanie statkowi kształtów aerodynamicznych. Próżnia i nieważkość wytworzyły nowy styl, zrodziły niemożliwą do zrealizowania w warunkach ziemskich architekturę międzyplanetarną, w której po raz pierwszy nie trzeba było szukać kompromisów między racjonalizmem a swobodą rozwiązań.
Cały statek opleciony jest przewodami energetycznymi, kablami łączności, wężami zasilającymi, otoczony pulpitami sterowniczymi i całym mrowiem przyrządów. Stanowi on jądro pozornego laboratoryjnego chaosu, który może wydać się chaosem jedynie laikowi, gdyż dla fachowca pełen jest surowej logiki, wzorem celowości.
Opodal statku za przenośnym pulpitem siedzi na okrągłym obrotowym taborecie Leżawa z teką dokumentów w rękach. Przekłada je, tasuje, wyciąga spinacze i spina dokumenty w innych kombinacjach. Obok grzebią się w papierach Siedow i Razdolin. W rozkładzie zajęć cała ta kancelaria nosiła nazwę „Pracy nad dokumentacja”. Teraz jednak, kiedy zjawili się Amerykanie i nieoczekiwanie rozpoczęli tę rozmowę o przerwach w łączności radiowej, wszyscy naturalnie odłożyli swoje papierki. Pretensje Amerykanów były tak zaskakujące, że Razdolin początkowo nie wiedział, jak na nie zareagować.
— Jestem geologiem i zupełnie się na tym nie znam — powiedział zmieszany.
— Ja również nie jestem specjalistą w dziedzinie łączności, ale nie trzeba być fachowcem, żeby zorientować się, że ktoś robi z ciebie durnia — rzucił ostrym tonem Steinberg.
— Chyba niepotrzebnie poruszyliśmy tę sprawę — powiedział ugodowo Lennon.
— Jak w ogóle mogłeś coś podobnego pomyśleć! — Leżawa napada na Steinberga z całym swym gruzińskim temperamentem. — Uważasz, że robimy z ciebie durnia?!
— Cicho, panowie! Cicho — przywołuje ich do porządku Siedow. — Allan, jestem ci wdzięczny za to, że zwróciłeś się do nas ze swymi wątpliwościami. Chciałbym, żeby również w przyszłości wszystkie niedopowiedzenia między nami były rozstrzygane w ten właśnie sposób. Rzeczywiście nie wiem, co się dzieje z łącznością. Daję ci na to słowo honoru. Uważam, że trzeba zapytać o to Zujewa.
Popatrzył pytająco na przyjaciół. Anzor energicznie kiwnął głową.
— Idziemy — powiedział Razdolin. Amerykanie nie spodziewali się takiego posunięcia.
— Ale czy Zujew znajdzie teraz dla nas chwilę czasu? — powiedział powątpiewająco Lennon.
— Uważam, że nas przyjmie — odparł Siedow.
Szli długimi korytarzami Ośrodka Marsjańskiego, mijali niezliczone drzwi, za którymi pracowały setki ludzi. Ludzie ci pracowali dla nich, dla tej szóstki: kreślili, liczyli, myśleli i niepokoili się o nich, chociaż większość załogi ośrodka nigdy nie widziała żadnego z kosmonautów. Robota nagliła i nie było czasu na zaspokajanie własnej ciekawości.
Redford zatrzymał się na chwilę przy automacie z wodą sodową, wyjął z kieszeni monetę i zaczął szukać otworu, do którego mógłby ją wrzucić. Siedow nacisnął guzik i woda popłynęła do aluminiowego kubka. Redford wziął kubek, który okazał się przykuty do automatu cieniutkim stalowym łańcuszkiem. „Tak, czasami istotnie trudno jest zrozumieć Rosjan” — pomyślał, odstawiając lekko pogięty kubek na myjkę urządzenia.
Wreszcie podeszli do sekretariatu Zujewa. Przed chwilą zakończyła się kolejna narada techniczna i jak zawsze po tego rodzaju zebraniach na korytarzu pod drzwiami sekretariatu i w samym sekretariacie kłębili się ludzie. Jedni z nich oburzali się, inni zdumiewali, inni wreszcie wyraźnie się cieszyli z wyników narady. Kosmonauci przedarli się do drzwi gabinetu przez zadymiony sekretariat, w którym zewsząd słychać było podniecone głosy.
— Byłem przekonany, że Ilja Iljicz nas poprze, bo tylko ślepy nie zauważy, że urządzenie przestaje pracować, jeśli przechył przekracza 8 stopni…
— Czemu się oburzacie? — To już inny głos. — Zujew ma rację. My tu zostaniemy na zielonej trawce, a oni muszą dwa lata lecieć…
— Czy Walery Pietrowicz zdąży czy nie zdąży, to nie jest temat do dyskusji. Zmuszą go do tego, żeby zdążył…
— Może ja się nie znam na technologii, bo przecież to nie moja specjalność, ale dlaczego nie można było wszystkiego zawczasu przewidzieć? Dlaczego Amerykanie niczego nie przerabiają?!
— Przerabiają — rzuca w przelocie Redford. — Bardzo często przerabiają!
— Nie sądzę! — wykrzykuje oburzony dyskutant, nie odwracając nawet głowy.
— Pan nie sądzi, a ja jestem Amerykaninem i wiem — odpowiada dowódca „Mayflowera”.
Sześciu kosmonautów wchodzi do gabinetu, na którego drzwiach widnieje malutka tabliczka: „Członek Akademii Nauk I. I. Zujew”.
Duże biurko z pulpitem selektora. Mała tablica z różnokolorowymi kredami i gąbką. Drewniane uchwyty do zawieszania rysunków technicznych i tablic. Wielki stół konferencyjny ze stojącymi na nim niklowymi ciężarkami, którymi przyciska się arkusze kalek i bristolu. Globusy Ziemi, Księżyca i Marsa. Makieta statku międzyplanetarnego „Gagarin” i przestrzenna podobizna amerykańskiego ładownika „Mayflower”. Na ścianach dwa portrety: Ciołkowskiego i Korolewa.
Zujew siedzi za biurkiem, a w fotelu obok niego Siedow. Lennon przysiadł na bocznym oparciu sąsiedniego fotela. Razdolin kręci globus marsjański, Redford z rękami skrzyżowanymi na piersi stoi pod oknem, a Leżawa bezszelestnie przechadza się po dywanie, strzelając palcami rąk. Tylko Steinberg w pozie grzecznego ucznia siedzi przy wielkim stole konferencyjnym.
Wszyscy milczą. Zujew zdejmuje okulary, przeciera oczy, zakłada je z powrotem, wstaje i mówi zwracając się do Siedowa:
— A w ogóle to oni mają rację. Rzeczywiście kręcimy…
Kosmonauci nie oczekiwali takiej odpowiedzi i teraz siedzą w milczeniu, nie spuszczając oczu z Zujewa.
Szef programu kosmicznego ponownie siada za biurkiem i zwracając się już do wszystkich, mówi:
— Tak, kręcimy. Kręcimy, bo wstydzimy się powiedzieć prawdę. Liczyłem się z wieloma rzeczami, wielu niespodzianek oczekiwałem, bo istotnie mieliśmy do rozwiązania masę różnych trudności, ale żeby potknąć się na łączności!.. To przecież podstawowa rzecz! Zamęczyliśmy astronomów, Instytut Atmosfery, powołaliśmy trzy komisje radiowców, konsultowaliśmy się z Ministerstwem Obrony i nikt niczego nie potrafi rozsądnie wytłumaczyć…
— Ale to przecież niemożliwe — wzrusza ramionami Lennon.
— Właśnie! — wykrzykuje Zujew.
— Nie wierzę w duchy, mister Zujew — mówi ironicznie Steinberg, — Nie chciałbym również uczestniczyć w wyprawie, której łączność nie zależy od naszego Ośrodka Dyspozycyjnego w Houston.
Zujew patrzy mu prosto w oczy i mówi wolno:
— Doskonale pana rozumiem i nie nalegam. Przygotowałem się do spotkania z ludźmi, którzy postarają się zrozumieć moje kłopoty. Nie chciałem rozmawiać z wami na ten temat, zanim sam nie wyrobię sobie poglądu na to, co się dzieje. Jest to kwestia prestiżu naukowego. Ale skoro doszło do tej rozmowy…
— Słuchaj, Allan — zwraca się Siedow do Redforda. — Czy nie sądzisz, że to dyskusja nie na temat?
— Chyba masz rację — odpowiada Redford.
— Czy przynajmniej wiadomo, gdzie znajduje się źródło zakłóceń? — pyta Siedow.
— Przestań skrzypieć — szepcze ze złością Leżawa do Razdolina, który zatrzymuje wirujący marsjański globus.
— Źródło jest atmosferyczne, a właściwie nawet pozaatmosferyczne, bardzo silne, aperiodyczne, z niezmiernie szerokim i nieostrym widmem częstotliwości…
— Może to jakiś pulsar? — pyta Razdolin bez przekonania.
Lennon śmieje się niewesoło. Na czym jak na czym, ale na pulsarach się zna.
Redford gwałtownie odwraca się do niego i wykrzykuje po angielsku:
— Przestań, Michael!
Potem podchodzi do biurka Zujewa.
— Nie chcielibyśmy, żeby wam… został, jak to będzie?… — denerwuje się i nie może znaleźć właściwych słów. — Został… mud… Jak to będzie po waszemu? — patrzy błagalnie na Razdolina.
— Nieprzyjemny osad — domyśla się Razdolin i natychmiast podpowiada po angielsku:
— We would not like you to have unpleasant memories…
— Tak, tak — przytaknął Redford.
— W porządku — odpowiada Zujew bez uśmiechu.
— Jeśli cokolwiek się wyjaśni, proszę nas zawiadomić — mówi Lennon.
— Obiecałem to już rano Catewayowi. Chciałbym to zrobić jak najwcześniej…
Skrajem rzadkiego lasu, miedzy polami i łąkami wije się droga gruntowa, którą jedynie na mapach samochodowych nazywa się „szosą”. W zakurzonym gaziku obok kierowcy, młodego rozczochranego chłopaka w kraciastej koszuli, siedzi Siedow, oparty o metalową poręcz. Oczy ma zamknięte, ale nie wiadomo, czy zmrużył je oślepiony słońcem czy też drzemie znużony drogą…
Wczesny ranek na wsi. Z nizin wypełza mgła, ale słońce przebija się przez nią, wygląda spoza gęstego świerkowego lasu. Siedow wybiega z chaty rozebrany do pasa, w zawiniętych do kolan spodniach od dresu. Oblał się z wiadra zimną, studzienną wodą, wstrząsnął się, niedbale wytarł starym ręcznikiem i ostrożnie stąpając białymi, delikatnymi, „miejskimi” bosymi nogami po mokrej od rosy trawie podszedł do obórki, wziął starą kosę, wyszedł na łączkę za domem i zaczął kosić.
…Przy ognisku stoi rozsiodłany koń. Odblaski płomienia kładą się na jego boki, na Siedowa, na chłopców, którzy wypędzili konie na nocne pastwisko i teraz spokojnie siedzą wokół ognia, czekając, aż dopieką się kartofle, i z ciekawością zerkają na milczącego kosmonautę. Twarzy niemal nie widać, gdyż ogień raczej zaciera ich rysy, zamieniając je w tragiczne maski. Siedow rozgrzebał patykiem gorące węgle i wybiera z popiołu parujące bulwy. Nie czekając, aż ostygną, kruszy je w palcach i dmuchając na poparzone dłonie wrzuca do ust kawałki kartofla.
…Siedow rzucił się do ciepłej, atramentowoczarnej wody i nurkując dotarł niemal do dna, znieruchomiał w gęstej, absolutnej ciemności…
— Towarzyszu generale, przyjechaliśmy — kierowca ostrożnie dotknął ramienia Siedowa.
Na skraju wsi stał niewysoki łuk, który miejscowy artysta najwyraźniej skopiował z paryskiego Łuku Triumfalnego. Na cała szerokość bramy rozciągał się czerwony transparent z napisem: „Serdecznie witamy naszego drogiego ziomka, bohatera Kosmosu, towarzysza Aleksandra Matwiejewicza Siedowa!”
Pod bramą triumfalną zebrali się już wszyscy rejonowi i kołchozowi notable, przestępowali z nogi na nogę członkowie amatorskiej orkiestry pod dyrekcją Lubow Timofiejewny, kierowniczki miejscowego klubu. Dyrygentka uniosła rękę do góry, opuściła ją energicznie i orkiestra huknęła jakąś uroczystą melodię.
Siedow ciężko westchnął i wysiadł z samochodu. Podeszły do niego wystrojone dziewczęta z chlebem i solą. Pionierzy wręczyli mu bukiet kwiatów. Towarzysze z komitetu rejonowego rozpoczęli przemowy. Siedow tymczasem szukał oczyma matki. Miała na sobie nową bluzkę, którą kupił jej w Sao Paulo, i śnieżnobiałą chustkę…
I oto już siedzą przy długim stole, uginającym się od jadła i napojów, a towarzysz z zaczerwienioną twarzą wygłasza długi toast. Siedow prawie go nie słyszy, gdyż wokół krzątają się i rozmawiają nieznajomi ludzie, dzielący go od siedzących na przeciwległym krańcu przyjaciół, krewnych i sędziwej nauczycielki Nadieżdy Iwanowny…
Aleksander Matwiejewicz je obiad wraz z matką i dwoma bratankami. W kącie pokoju świeci niebiesko ekran telewizora. Idzie akurat program dla dzieci i bratankowie nie wiedzą, gdzie patrzeć, na ekran czy na stryjka.
— Szura, zapomniałam ci powiedzieć — mówi matka, dokładając kiszonej kapusty na talerz syna. — Rano, kiedy jeszcze spałeś, przyszli do ciebie pionierzy. Powiedziałam im, żeby wpadli po obiedzie. Wszystkie twoje fotografie już dawno ode mnie wyciągnęli i teraz chcą cię zobaczyć żywego!
— Do pionierów mogę się wybrać — powiedział Siedow. — Oni przynajmniej nie zmuszają do picia…
Nieoczekiwanie obraz na ekranie telewizora drgnął, rozpadł się na wąskie pasma i zniknął, a z głośnika rozległ się ogłuszający, przenikliwy ryk. Siedow podszedł szybko do aparatu i przekręcił potencjometr. Po kilku sekundach równie nieoczekiwanie obraz powrócił.
— Nie mogę jakoś uregulować — westchnęła matka. — Codziennie ryczy jak wściekły. Czasami tak wrzaśnie, że wszystko człowiekowi leci z rąk. Nasza Luba, która kieruje klubem, dzwoniła do rejonu i skarżyła się na to. Odpowiedzieli jej, że wiedzą i niedługo naprawia… U was pewnie w Moskwie czegoś takiego w telewizorach nie ma…
— Mamo, muszę już jechać — powiedział cicho Siedow.
Dom Anzora Wachtangowicza Leżawy stoi u podnóża Mtacmindy. Obszerne mieszkanie z wielką oszkloną werandą wychodzi na zbocze góry, gdzie w gęstej, kędzierzawej zieleni kryje się wielka, hałaśliwa i droga restauracja, do której Anzor za żadne skarby świata nie chciał zaprowadzić swoich gości, przekonując ich, że prawdziwe gruzińskie przyjęcie można urządzić jedynie w domu.
Kilku przyjaciół Anzora stoi wokół wielkiego, pięknie nakrytego stołu, podczas gdy; jego żona i siostra Lija krzątają się w kuchni, przyrządzają barani udziec, szaszłyki i kurczęta tabaka, kończąc przygotowania, na które nawet najlepszym gospodyniom zawsze zabraknie przynajmniej kwadransa.
Trzy malutkie dziewczynki, córki Anzora, wystrojone z okazji przyjęcia siedzą cichutko w kąciku, zmęczone po trzech dniach nieustannych ćwiczeń w grzecznym dyganiu i na śmierć przerażone wykładami mamy i ciotki, które uczyły je prawideł dobrego tonu.
Nareszcie rozlega się dzwonek u drzwi. Cała piątka kosmonautów wpada do mieszkania i po nieuniknionym zamieszaniu siada wreszcie za stołem.
Anzor mówi cicho po angielsku, że jeśli którykolwiek z toastów wznoszonych przez tamadę będzie można pominąć, da znak, kładąc palec na krawędzi kielicha.
Rozpoczyna się gruzińska uczta. Tamada mówi długo i kwieciście. Po każdym jego toaście goście patrzą z nadzieją na Leżawę, ale Anzor ani razu nie daje im umówionego znaku. Lekko się czerwieni i rozkłada ręce. Steinberg po każdym wypitym kielichu stawia długopisem „ptaszka” na białej, papierowej serwetce, na której widać już całe stado tych „ptaków”.
Przy stole jest bardzo wesoło i Tamada z największym trudem zmusza gości do słuchania swych oracji.
— Podczas gdy my tu bawimy się i radujemy — mówi — nasz przyjaciel i towarzysz Aleksander Matwiejewicz Siedow jęczy na torturach, zadawanych mu przez lekarzy. Jest nam niewymownie przykro, że nie ma tu tego wspaniałego człowieka. Proponuję wypić toast za jego zdrowie, za to, aby wyszedł zwycięsko ze wszystkich prób na Ziemi, żeby podołał wszystkim przeciążeniom w kosmosie!
Redford wstaje z kielichem w ręku, za nim powstają pozostali.
— Zauważyłem już — mówi Redford — że w Gruzji jest zwyczaj uzupełniania toastów. Chcę więc powiedzieć parę słów na temat Saszy. Cieszę się niezmiernie, że go spotkałem, i bardzo chciałbym razem z nim pracować…
Noc w mieszkaniu Leżawy. W sypialni, na kanapie w saloniku, w gabinecie ojca i na szerokim tapczanie na tarasie śpią goście, których Anzor nie puścił do hotelu.
Lija wraz z żoną Anzora cicho, starając się nie brzęczeć naczyniami, sprzątają ze stołu. Podchmielony Anzor usiłuje im pomagać. Kobiety próbują go namówić, aby poszedł spać, ale on czeka na ojca, którego jeszcze nie widział i z którym koniecznie „musi wypić odrobinkę wina”. Ojciec Anzora jest majstrem zmianowym w walcowni blach w hucie żelaza. Wreszcie na dole pod tarasem cicho szczękają drzwi samochodu i do pokoju wchodzi Wachtang Gieorgiewicz. Całuje syna, myje się, a potem cicho, zerkając na drzwi, za którymi śpią goście, siada przy stole i nalewa wina.
— No, opowiadaj, co nowego, kosmonauto…
— Cicho, oni dopiero co zasnęli — odpowiada Anzor. Cała ich dalsza rozmowa toczy się szeptem. — Nawet nie wiem, od czego zacząć. Jeszcze zanim przyjechali Amerykanie, powzięto decyzję o przeprowadzeniu badań biologicznych. Kiedy referowałem tę sprawę na naradzie, początkowo wszyscy podnieśli wielki krzyk, bo obecnie interesują się wyłącznie przerwami w łączności i biologia nikogo nie obchodzi. Zujew jednak natychmiast wszystkich przywołał do porządku i całkowicie mnie poparł. Obliczyłem koszty i podałem je, a Zujew na to: „Leżawa potrzebuje siedmiu milionów i musimy te pieniądze mu dać. Bo tak trzeba…”
— Ile?! — wykrzyknął ojciec.
— Siedem milionów. Tak. Zapłacimy, powiada, skoro potrzeba.
— A ty jesteś przekonany, że potrzeba?
— Naturalnie. Sam tylko analizator fotosyntezy kosztuje…
— Czekaj. Wyobrażasz sobie, co to jest siedem milionów?
— Wyobrażam sobie. Przecież ci tłumaczę! Analizator…
— Nie, nie wyobrażasz sobie! — Wachtang Gieorgiewicz podniósł głos, Anzor zamachał na niego rękami, więc znów obniżył głos, do szeptu: — Widzę, że was, młodych, socjalizm rozpieścił, co mówię: rozpieścił, zdemoralizował. Tak, tak, właśnie zdemoralizował. Własnych pieniędzy nie mieliście i nie macie, więc nie potraficie ich liczyć. A pieniądze państwowe to dla was cyferki i papierki! Milion, miliard! Potraficie wymawiać takie liczby bez zmrużenia oka. A porządny człowiek już przy liczbie „tysiąc” powinien się mocno zastanowić.
— Niby dlaczego?! Przecież ja tych pieniędzy nie kradnę!
— Nie, nie kradniesz. Gorzej, ty ich nie czujesz. Za to twoi koledzy — gestem głowy wskazuje pokój, gdzie śpią Amerykanie — bebechami czują każdego dolara. „Siedem milionów”!
— Słuchaj, tatusiu, to jest ogromny program. Analizatory metabolizmu, obserwacje ekologiczne, szereg problemów z dziedziny ochrony środowiska naturalnego…
— Co ty będziesz mi mydlił oczy swoim środowiskiem! Nie waż się mnie straszyć! Czytałem niedawno w jakimś czasopiśmie, że w Niemczech już w XVIII wieku tacy sami panikarze jak ty stwierdzili, że dym z kominów fabrycznych wytruje wszystkich ludzi. Nie będę się spierał o to, że potrzebne są filtry, że rozmaitych paskudztw nie należy spuszczać do rzeki. Ale siedem milionów! Za te pieniądze można wybudować jeszcze jedną walcownię!
— Ojcze, wstyd mi za ciebie! Jesteś przecież działaczem państwowym, deputowanym… Jaka znów walcownia? O czym ty mówisz?
— Tak, jestem działaczem państwowym i staram się myśleć właśnie jak działacz! Za siedem milionów mogę zbudować walcownię blach cienkich i z tej blachy będą później puszki. Do puszek w fabrykach ludzie włożą soki, dżemy, owoce, mięso, mleko. — Wachtang Gieorgiewicz wściekle wymachuje rękami, chwytając ze stołu różne potrawy. — A ty przecież wiesz, że puszek brakuje, że tu, w Azerbejdżanie, gniją oliwki, a na Ukrainie nawet prosięta nie chcą już żreć jabłek. Jestem hutnikiem i nikt mi za oliwki głowy nie urwie, ale jestem także obywatelem, który doskonale rozumie, że głupio jest kupować zagraniczną oliwę, a jednocześnie marnować własne oliwki. Oto, po co mi jest potrzebne siedem milionów!
— Rozumiem. Powiedziałeś prawdę i twoje oburzenie jest szczere. Ale twoja prawda jest malutka. Krajowi potrzebny jest papier, mówili ludzie podobni do ciebie. Dzieciom potrzebne są elementarze, studentom brakuje podręczników. Mówili tak i wycinali lasy na papier. Dzieci czytały „sosna”, a sosen nie było. Studenci pisali prace dyplomowe na temat erozji gleb i nie wiedzieli, że erozję wywołały ich podręczniki. Hydrologowie przegradzali rzeki, aby uzyskać energię, i powodowali zagładę ryb, osuszali bagna i powodowali załamanie się bilansu wodnego na ogromnych przestrzeniach. Sądzisz, że robili to wszystko na złość ludziom? Nie obliczali nakładów i zysków? Nie argumentowali tak jak ty? Mówiąc o przyrodzie, traktowaliśmy ją w kategoriach arytmetyki, a teraz zrozumieliśmy, że potrzebna jest nawet nie algebra, lecz matematyka wyższa!
— Ojcowie zawsze są głupi…
— Nic podobnego. Po prostu chcesz dziś uratować gnijące oliwki, ja zaś chcę, aby one i jutro rosły na drzewach! Lękasz się, że część plonów się zmarnuje, a mnie potrzeba siedmiu milionów, aby ten plon w ogóle był. Ja też jestem obywatelem tego kraju i mogę ci powiedzieć, że komunizmu nie zbudujemy dopóty, dopóki nie nauczymy się myśleć nie tylko o jutrze, lecz także o przyszłych latach!
Redforda obudził ich głośny szept i teraz uważnie wsłuchiwał się w spór ojca z synem. Rozumiał, co mówią, gdyż rozmawiali po rosyjsku.
— Ojcze, doskonale wiesz, że nikt nie da mi tych milionów dla zaspokojenia moich głupich zachcianek — szepcze Anzor. — Uzasadniłem konieczność wydania każdej kopiejki z tych milionów, udowodniłem, że nie mogę się obejść bez najmniejszej śrubki, którą za nie kupię…
— Znam te wasze argumenty. Jesteś człowiekiem uczciwym, ale zaślepionym, więc nieobiektywnym i potrafisz takich rzeczy nagadać…
— Tatusiu! Zrozum, że im więcej człowiek wie, tym więcej może! Weźmy tę zapalniczkę. Ludzie pierwotni spożytkowali krzemień do wyrobu toporów i noży, potem za pomocą krzemienia krzesali ogień, a teraz ten sam krzemień w postaci półprzewodników używamy do budowy komputerów. Kosmonautyka już dzisiaj służy geologom, meteorologom i rybakom, i jeszcze tysiącom innych ziemskich zawodów!
Anzor krzyczał i wszyscy jego goście dawno się już obudzili. Tylko Steinberg spał jak zabity, ściskając w ręku serwetkę ze swymi „ptaszkami”.
— A przypomnij sobie, co sam mówiłeś — nacierał syn. — Przypomnij sobie, jak razem z dziadkiem kąpałeś się w naszej rzece, jak łowiliście w niej pstrągi, jak polowaliście na bażanty pod Tyflisem. Medejka zapytała mnie kiedyś: „Tatusiu, widziałeś kiedyś dzięcioła? Bardzo bym chciała kiedyś zobaczyć dzięcioła…” A ty gadasz o walcowni, o puszkach do konserw…
— A jednak bez puszek i dzięcioł nie sprawi radości — kręci głową ojciec. — Jeśli Medejka nie będzie miała puszek, nie zechce też patrzeć na dzięcioła.
Lija, która wchodząc do pokoju usłyszała ostatnie słowa, wykrzyknęła:
— Powariowali. Jakie puszki? Jakie dzięcioły? Już siódma. Kładźcie się i pośpijcie przynajmniej ze dwie godziny. Idę na targ. Dom jest wymieciony do czysta, czym nakarmię Amerykanów, kiedy się obudzą?
Głos zza drzwi:
— Amerykanie już się obudzili.
Drzwi otwierają się cicho i do pokoju wchodzi Redford. Ubrany jest w farmerki i jaskrawą letnią koszulę z krótkimi rękawami. Z szacunkiem podaje rękę Wachtangowi Gieorgiewiczowi i mówi w zadumie:
— Przepraszam, ale słyszałem waszą rozmowę… Nie chodzi o to, który z was ma rację. Może to zabrzmieć dziwnie, ale akurat ta kwestia wydaje się nie mieć najmniejszego znaczenia…
Przez poczekalnię dworca lotniczego w Tbilisi przeciskają się zwartą grupką kosmonauci pod przewodnictwem Anzora. Leżawa otwiera drzwi z tabliczką „Pokój dla deputowanych do Rady Najwyższej” i wpuszcza wszystkich do środka. Dywany, wyściełane meble, w kącie włączony kolorowy telewizor, niewielki stół z owocami i winem, trzy kelnerki w wykrochmalonych fartuszkach i koronkowych przepaskach na włosach.
Leżawa rozlewa białe wino do kieliszków.
— Znowu? — pyta z niepokojem Steinberg patrząc na kieliszki i wyjmuje z kieszeni długopis.
— Obyczaj uświęcony tradycją — mówi surowo towarzyszący im dystyngowany Gruzin. — Przed daleką podróżą należy wypić róg wina! Nie myśmy to wprowadzili, nie my będziemy zmieniać…
Jego słowa zagłusza ryk telewizora. Steinberg podchodzi do odbiornika, przycisza go i mówi spokojnie:
— Znów to samo. Silne wyładowanie w antenie odbiorczej.
Wycie i zakłócenie obrazu, które zazwyczaj trwało zaledwie kilkanaście sekund, nie znika. Steinberg jeszcze silniej przykręca gałkę wzmocnienia, ale nawet teraz telewizor trzeszczy tak, jakby go najpierw rozżarzono do czerwoności, a teraz polewano wodą. Amerykanin zdumiony patrzy na swych przyjaciół, którzy milczą równie jak i on zaniepokojeni.
W szklanej kabinie wieży kontroli lotów dyspozytor krzyczy do mikrofonu, ale samolot podchodzący do lądowania nie słyszy go, zrywa więc z uszu słuchawki i rzuca je na pulpit.
Gabinet naczelnika lotniska. Dzwoni telefon. Naczelnik podnosi słuchawkę i słyszy coś takiego, co na moment odbiera mu mowę:
— Włodzimierzu Stiepanowiczu, cały system łączności radiowej nie funkcjonuje. Cały!
— Jak to cały?
— Tak, cała łączność przestała funkcjonować. Nie działa łączność dalekosiężna, łączność bliskiego zasięgu, wewnętrzna, pelengatory i nawet telewizory w poczekalniach. Wszystko zdechło, rozumiecie, Włodzimierzu Stiepanowiczu? Jedynie radar na pasie startowym jeszcze dyszy, ale to wszystko.
— Czekaj, przecież wszystko naraz nie mogło się zepsuć, prawda?
— Włodzimierzu Stiepanowiczu, zepsuło się wszystko naraz i na tym polega największy dowcip…
Alarm bojowy. Zapalają się światełka na pulpitach sterowniczych podziemnych sztolni międzykontynentalnych rakiet balistycznych i stalowe płyty, osłaniające je od góry, wolno odjeżdżają na bok wraz z całym swoim kamuflażem: drzewami, stogami siana, pasiekami… Następuje błyskawiczna sztafeta krótkich raportów wojskowych, podobnych do siebie jak dwie krople wody, tylko ich kolejni odbiorcy mają coraz więcej gwiazdek i złota na pagonach. Sztafeta kończy się na Kremlu, gdzie mężczyzna w podeszłym wieku, ubrany w skromny szary garnitur, zdejmuje słuchawkę z dziwacznego białego telefonu, a inny mężczyzna na drugim końcu przewodu również zdejmuje słuchawkę i mówi do niej odwrócony ku oknu, za którym widać zielony trawnik i zastęp śmiertelnie poważnych skautów, pełniących wartę wzdłuż niskiego metalowego ogrodzenia.
W owych dniach świat czytał:
„Człowiek nie jest już najważniejszym aktorem na scenie Wszechświata!”
„Tragedia na lotnisku w Dakarze”.
„Statek kosmiczny czy automatyczny szpieg?”
„Jedenaście statków oceanicznych zaginęło bez wieści”.
„Senator Steinson jest przekonany, że mamy do czynienia z nowym trikiem Moskwy”.
„Boom religijny przynosi Watykanowi codziennie siedem miliardów lirów dochodu”.
„Spisek wymierzony przeciwko rewolucyjnym narodom na całym świecie!”
„Koniec świata czy początek nowej ery?”
Szok, w który ludzkość została wtrącona tak błyskawicznie i nieoczekiwanie, na szczęście i na chwałę człowieka bardzo szybko ustąpił miejsca energicznym próbom opanowania sytuacji. Wrzaski zaciekłych ekstremistów, bredzących o „umyślnym ataku radiowym”, zostały szybko wyciszone i zdezawuowane wiadomościami, iż gigantyczne zakłócenia nie ominęły ani jednego kraju. W ten sposób zwolennicy rozpętywania histerii wojennej momentalnie utracili grunt pod nogami. Jednakże świadomość tego, że owe tajemnicze, niezrozumiałe, niejasne co do ostatecznych celów poczynania, których źródło lub ośrodek dyspozycyjny znajduje się poza Ziemią, nikogo nie uspokoiła, lecz wywołała chyba jeszcze większą obawę.
Osiągnięte w ostatnich latach zacieśnienie współpracy międzynarodowej, rozwój kontaktów ekonomicznych i kulturalnych na coraz dalszy plan odsuwało groźby konfliktów zbrojnych. Ludzie na całym świecie zaczęli żyć spokojniej, coraz bardziej pewni jutra. I oto zupełnie nieoczekiwanie zjawiło się nowe realne niebezpieczeństwo, nieporównanie groźniejsze, bo wymierzone przecie wszystkim. A fakt, że jest to zagrożenie, niemal w nikim nie wzbudzał wątpliwości. Szereg wielkich katastrof transportowych, spowodowanych nagłym zakłóceniem łączności radiowej, wymownie świadczył o wrogości nieznanych sił.
Astronomowie, zazwyczaj niezmiernie dalecy od bieżących wydarzeń politycznych, zostali niezwłocznie wezwani „na samą górę”, aby wytłumaczyli czynnikom oficjalnym najwyższego szczebla naturę dziwnego zjawiska. Nie potrafili niczego określonego powiedzieć, więc z rozczarowaniem i rozdrażnieniem zostali odesłani do swych obserwatoriów, gdzie badania nie ustawały ani na chwilę i ludzie przez okrągłą dobę nie odchodzili od teleskopów. Praca obserwatoriów cieszyła się zainteresowaniem nie znanym w całej dotychczasowej historii astronomii, dziennikarze i reporterzy telewizyjni dosłownie szturmowali ich mury i ogromne „zasieki” anten dalekiej łączności kosmicznej. Często luźne uwagi poszczególnych uczonych były komentowane dość dowolnie, co powodowało nowe lawiny plotek i pogłosek.
Chcąc nieco uspokoić opinię publiczną, sekretarz generalny ONZ zaprosił na posiedzenie Organizacji Narodów Zjednoczonych najwybitniejszych specjalistów z wszelkich dziedzin astronomii, aby wysłuchać ich opinii na temat powstałej sytuacji. I choć upłynęło już dość wiele czasu od wystąpienia niezrozumiałych, zdumiewających zakłóceń radiowych, żaden z uczonych nie potrafił powiedzieć nic rozsądnego na ich temat. Była to zupełnie wyjątkowa i może jedyna sytuacja w historii nauki. Astronomowie i astrofizycy mogli zażądać od swoich rządów wszystkiego i niezwłocznie wszystko by otrzymali. Ale żądali czasu, a tego akurat nikt im nie mógł dać. Ogromne siły i środki, lawiny słów zużywane były jak na razie zupełnie na próżno.
Jako pierwszy zabrał głos Polak, profesor Andrzej Brzozowski:
— Panie i panowie! Przede wszystkim chciałbym przypomnieć fakty, na których wszyscy moi szanowni koledzy opierają swoje hipotezy. Jest to konieczne również dlatego, że w zalewie dezinformacji dosłownie utonęły wiadomości prawdziwe i rzeczowe. Oto fakt numer jeden: nasza planeta, jak wiadomo, poddawana jest ostatnio silnemu napromieniowaniu w widmie częstotliwości radiowych, co prowadzi do poważnych zakłóceń łączności radiowej w nader szerokim zakresie długości fal. To jest bezsporne. Gdzie leży źródło tego promieniowania? Dzisiaj możemy już z wielką dozą prawdopodobieństwa założyć, że to hipotetyczne źródło znajduje się w skali kosmicznej bardzo blisko, gdzieś pomiędzy Ziemią a Księżycem. Ponieważ obserwacje optyczne nie dały jak dotąd żadnych wyników, uważamy, że obiekt ten ma znikome rozmiary. Z drugiej strony, jeśli założyć, że źródłem promieniowania jest jakaś nie znana nam kometa lub inne ciało naturalne, poruszające się po określonym torze, to prawa mechaniki niebieskiej pozwoliłyby Ziemi wyjść ze strefy jego działania w ciągu zaledwie paru godzin. To z kolei daje podstawy do przypuszczenia, że mamy do czynienia z nadajnikiem celowo zorientowanym.
Reakcja sali była gwałtowna. Profesor uniósł rękę i kontynuował, nie czekając, aż na widowni zapanuje spokój.
— Jest całkiem prawdopodobne, że zetknęliśmy się z obcym intelektem, który usiłuje nawiązać z nami kontakt. Próbujemy zbadać obiekt będący źródłem promieniowania i planujemy wystrzelenie w rejon tego obiektu statków bezpilotowych oraz stacji automatycznych. Nie chcemy ryzykować. Tak w największym skrócie wygląda sytuacja i najbliższe zamierzenia na przyszłość. A teraz — zakończył Brzozowski — gotów jestem odpowiadać na pytania.
Przewodniczący uniósł się ze swego miejsca, ale uprzedził go korespondent jednej z gazet francuskich, który nie czekając na udzielenie głosu niemal wykrzyknął swoje pytanie:
— Czy można założyć, że Ziemi i całej ludzkości zagraża niebezpieczeństwo?
Nastąpiła pauza.
Profesor Brzozowski nie odpowiedział od razu. Wszystkie oczy były skierowane na niego. Niektórzy dziennikarze nawet powstawali ze swoich miejsc.
— Musimy być przygotowani na wszystko…
Pytanie: — Czy jest możliwe, że promieniowanie to zawiera jakieś sygnały, jaką informację. Czy przedsięwzięto próby jej rozszyfrowania?
Richard Coguel, obserwatorium Jodrell Bank, Anglia:
— W tej chwili możemy stwierdzić jedynie, że pomiary promieniowania, dokonane przez obserwatoria na całym świecie, nie wykryły najmniejszych fluktuacji jego parametrów. Od chwili gdy to promieniowanie wykryto po raz pierwszy, dosłownie nic się nie zmieniło. Jakby ktoś nagle zapalił żarówkę, która od tego czasu świeci równo i jasno bez chwili przerwy. Nie wykryto promieniowania optycznego ani rentgenowskiego.
Pytanie do sir Coguela:
— Czy można powiedzieć, iż Ziemia poddawana jest swoistej kontroli radarowej?
— To jest mało prawdopodobne… Gdybyśmy dysponowali źródłami o takiej mocy i chcieli przeprowadzać badania radiolokacyjne nie znanej planety, wybralibyśmy zupełnie inną metodykę i inny zakres częstotliwości…
Pytanie: — Czy nauce znane były dawniej źródła promieniowania o takiej mocy?
Doktor Thorchana, profesor Uniwersytetu Madraskiego, Indie:
— Naturalnie! Nauka zna źródła promieniowania o nieporównywalnie większej mocy, które funkcjonują we wszechświecie od niepamiętnych czasów. Są to tak zwane radiogwiazdy. Jeśli jednak założyć, że mamy do czynienia z błądzącą radiogwiazdą, to nie wiadomo, w jaki sposób tego rodzaju obiekt kosmiczny mógł znaleźć się niespodziewanie w granicach Układu Słonecznego, gdyż normalnie powinien być zaobserwowany już wiele lat temu, i to w ogromnej odległości od naszej planety.
Pytanie do doktora Thorchany.
— Czy astronomowie stykali się z superkarłowatymi, błądzącymi gwiazdami radiowymi?
— Nie, nikt nigdy nie zaobserwował ciała, które w najmniejszym nawet stopniu przypominałoby źródło promieniowania, jakie znajduje się obecnie w pobliżu Ziemi.
Pytanie: — Czy dysponujemy choć przybliżonymi danymi co do wielkości emitera i jego kształtu geometrycznego.
Doktor Michael Lennon Senior, profesor Uniwersytetu Harvardzkiego, USA:
— Nic na ten temat nie potrafimy powiedzieć. Jak już mówił mój kolega, mister Brzozowski, źródło promieniowania nie jest widoczne w teleskopach optycznych. Dysponujemy jednym tylko doniesieniem z Australii, że na tle tarczy księżycowej zauważono niewyraźny czarny punkcik, ale obserwatorzy nie byli pewni, czy nie ulegli złudzeniu, i prosili o skontrolowanie tej wiadomości.
Obserwacji nie udało się powtórzyć. Kontrola radiolokacyjna w tych warunkach jest niemożliwa. W tej sytuacji skłonny jestem przypuszczać, że średnica emitera nie przekracza kilkudziesięciu metrów.
Pytanie do profesora Lennona:
— Czy znane są metody generowania tak wielkich mocy w równie niewielkich ciałach?
— Teoretycznie tak. Można przypuścić, że w kosmosie znajduje się bardzo doskonałe urządzenie termojądrowe lub generator energii, działający na zasadzie „spalania” antymaterii. Ale podczas pracy tego rodzaju urządzeń energetycznych musiałyby wydzielać się ogromne ilości ciepła. Tymczasem brak zakresu podczerwonego w widmie promieniowania dowodzi, że źródło jest zimne, zaś metody usuwania takich ilości ciepła nie dość, że nie są znane praktyce kosmonautycznej, lecz wydają się wręcz teoretycznie niemożliwe. Krótko mówiąc nie znamy procesów, które mogłyby podtrzymywać równowagę energetyczną takiego zwartego układu przez czas dłuższy niż parę sekund.
Pytanie: — Jeśli istotnie mamy do czynienia z posłańcami hipotetycznej cywilizacji pozaziemskiej, to czy przynajmniej możemy się domyślać, co skłoniło ich do odwiedzenia właśnie naszej planety?
Członek Akademii Nauk Związku Radzieckiego Aleksander Ponomariow, obserwatorium w Pułkowie:
— Wizyta tego rodzaju obiektu w Układzie Słonecznym da się łatwo wytłumaczyć.
Według naszej teorii pojawienie się życia jest najbardziej prawdopodobne na planetach krążących wokół gwiazd klasy spektralnej F8KO, a do tej właśnie klasy należy nasze Słońce. Zrozumiałe jest również zainteresowanie się Ziemią, wyróżnienie jej spośród Układu Słonecznego. Praca ziemskich stacji telewizyjnych sprawiła, że nasza planeta pod względem mocy promieniowania elektromagnetycznego w zakresie metrowym ustępuje tylko Słońcu. Jej emisja radiowa jest co najmniej milion razy silniejsza od podobnej emisji Wenus i Marsa. Dlatego sygnał, który nazywamy zakłócającym, dociera do nas właśnie na tym zakresie.
Pytanie do Ponomariowa:
— Ale dlaczego ci gwiezdni przybysze tak długo nie zmieniają metod sygnalizacji, dlaczego nie podejmują żadnych innych kroków?
— Kiedy mówimy o szeroko pojmowanym kosmosie, musimy pamiętać o względności takich pojęć jak mało i wiele, szybko i wolno… Jest całkiem możliwe, że dla innej cywilizacji tydzień naszych lęków i niepokojów nie trwa dłużej niż dla nas mgnienie oka… Zbyt mało o nich wiemy, aby wyciągać jakiekolwiek wnioski…
Na kosmodromie niepogoda. Siąpi deszcz. Na platformie startowej stoi statek łączności orbitalnej. Przypomina obelisk opleciony rusztowaniami. Opodal platformy, za skarpą kanałów odprowadzających gazy odlotowe, widać peryskopy schronu, w którym mieści się stanowisko kontroli przedstartowej i urządzenia zdalnego odpalania rakiety. W oddali, na zboczu niskiego wzgórza, za kurtyną drobnego deszczu bieleje hala montażowa. Jej ogrom przyprawia o zawrót głowy. W tym kosmicznym hangarze przygotowuje się do startu statki i rakiety nośne. Bocznica kolejowa łączy halę montażową z platformą kosmodromu.
W hangarze trwa kolejna, ostatnia już kontrola statku kosmicznego. Ilja Iljewicz Zujew, którego trudno rozpoznać w szarym kombinezonie kosmonauty, stoi w otoczeniu kilku inżynierów pod czerwonymi osłonami dysz rakiety nośnej.
— Pamiętajcie, że drugi statek może być nam potrzebny w każdej chwili. W każdej chwili, rozumiecie? — Zujew jest bardzo poważny. — Nawet na kilka godzin przed „każdą chwilą”… Nie wolno zwlekać z montażem. Intensyfikujcie wszystkie prace, rozpalcie wszystko do czerwoności, ale przyspieszajcie!.. Nie odlatuję przecież na rok. Powiedzcie Orłowowi, żeby zapomniał o dotychczasowym harmonogramie. Ci cholerni przybysze nie liczą się z naszym harmonogramem!
— Ale my już i tak, Iljo Iljiczu, pracujemy na trzy zmiany. Ludzie po prostu padają ze zmęczenia…
— Rozumiem, doskonale to rozumiem. Dostaniecie więcej ludzi. Ja też nie zamierzałem lecieć na stację orbitalną, myślałem, że już wylatałem swoje, ale lecę. Muszę popatrzeć na wszystko własnymi oczyma. Przecież ta historia z przybyszami to nawet nie fantastyka, to wręcz… — Szuka odpowiedniego słowa. — To cholera wie co! Wydawało się nam, że jesteśmy przygotowani na wszystko… Opracowaliśmy język kosmiczny, zwoływaliśmy konferencje i narady na temat cywilizacji pozaziemskich. A oni tymczasem przylecieli i niczego nie możemy zrozumieć… Dobra, idziemy do bunkra. Chłopaki pewnie już nie mogą się mnie doczekać.
Bunkier to centralna dyspozytornia kosmodromu. Tylna, przeszklona ściana sali otacza amfiteatr foteli, przy których umieszczono głośniki łączności selektorowej. Przez szybę widać ogromny świecący ekran — słowem jest to zwyczajna dyspozytornia kosmiczna, nie lepsza i nie gorsza od innych.
Zujew z kosmonautami przysiadł w kąciku i uparcie powtarza swoje:
…Powinniśmy iść na pewniaka, ale nie możemy, bo wiemy zbyt mało. Rozumiem waszą niecierpliwość, pojmuję waszą gotowość aktywnego działania. Mój Boże, jestem wprawdzie starym człowiekiem, ale wszystko doskonale rozumiem i nie musicie mnie agitować. Lecz ani ja, ani żaden inny człowiek na Ziemi nie potrafi powiedzieć wam w tej chwili niczego konkretnego. Dlatego bardzo was proszę, abyście przestrzegali dotychczasowych instrukcji, trzymali się starego planu. Co tam macie? „Atlantydę”? No to ćwiczcie tę swoją „Atlantydę”… Pamiętajcie przy tym, że antena laserowa, którą tam wysłaliśmy, jest konstrukcją absolutnie nową i niezmiernie precyzyjną. Nauczcie się montować to urządzenie i posługiwać się nim. Ta antena bardzo się wam może przydać… I nie myślcie, że o was zapomnimy!
— Przepraszam, Iljo Iljiczu, ale ja tego zupełnie nie rozumiem! — wybucha nagle Leżawa. — Zaszło coś prawdziwie fantastycznego, wydarzył się prawdziwy kosmiczny cud, a nie chcecie ani na jotę zmienić programu przygotowań marsjańskich! Dopiero co przesiedzieliśmy dwie doby w symulatorze, który imitował awarię elementów paliwowych przy jednoczesnym wyłączeniu się wszystkich baterii słonecznych. Komu to potrzebne, skoro tuż obok naszej planety wisi kosmiczna radiolatarnia, która być może zwiastuje wyjście człowieka w inne światy, do innej galaktyki, w inne wymiary!..
— Właśnie dlatego — przerywa mu ostro Zujew. — Właśnie dlatego powinniście być gotowi do natychmiastowego działania. A żeby być gotowym, nie należy bezczynnie czekać, tylko pracować. Trzeba być w formie. My tymczasem postaramy się czegoś dowiedzieć…
— Nie dowiecie się niczego, dopóki nie wyślecie człowieka w pobliże emitera — odparowuje Lennon. — Trzeba wierzyć w rozum i dobrą wolę tych, którzy przysłali tu swój gigantyczny nadajnik radiowy.
— Ach tak, „trzeba wierzyć w rozum”! — ironizuje Zujew. — Przecież my, mili panowie, mieszkamy na tej samej planecie i jesteśmy do siebie podobni jak dwie krople wody, ale dopiero teraz z wielkim trudem uczymy się tej „wiary w rozum”. Przypomnijcie sobie… Chociaż nie, jesteście za młodzi, aby pamiętać. A ja pamiętam swoją pierwszą podróż do Houston. Nie mówmy więc na razie o innych galaktykach! Tymczasem… — głos Zujewa staje się na moment zimny i oschły.
— Jako członek Międzynarodowej Komisji Specjalnej i jako przewodniczący Komitetu RadzieckoAmerykańskiego oświadczam wam oficjalnie, że dopóki nie wyjaśni się coś konkretnego, nie będziemy zmieniać programu waszych treningów przedstartowych ani forsować ich przebiegu. Nie będziemy zmieniać niczego — skanduje. — A teraz chodźmy na dół, na mnie już czas… Nie martwcie się i uwierzcie w mojego nosa. Bez was i tak niczego nie przedsięweźmiemy…
Kosmonauci widzą na ekranie telewizora, jak do włazu kabiny statku orbitalnego zbliża się klatka windy.
— Po co on leci? — pyta milczący do tej pory Steinberg. — Nie dowierza swoim ludziom na stacji orbitalnej?
— Człowiek, któremu Zujew nie dowierza, nie pozostanie na orbicie nawet przez godzinę — odpowiada spokojnie Siedow. — Ale Zujew nie puści „Gagarina” chociażby na Księżyc, zanim sam nie sprawdzi każdego guziczka bez względu na to, czy przybysze istnieją czy tylko stanowią wytwór naszej wyobraźni. Zujew to jest Zujew. Trudno to wytłumaczyć. Dla niego nie istnieje nic poza „Gagarinem”, tak samo jak poprzednio wszystko przysłaniał mu „Mir”, „Zwiezda”, a jeszcze wcześniej „Saluty” i „Sojuzy”…
Odezwały się głośniki łączności wewnętrznej:
— Rozpoczynam odliczanie. Godzina do startu. Powtarzam: godzina do.startu! Rozpocząć ewakuacje, platformy…
Po cielsku rakiety zaczynają spływać skłębione pary tlenu.
Obszerna kuchnia w mieszkaniu Aleksandra Matwiejewicza Siedowa. Tylko w niedzielę całej rodzinie udaje się zasiąść wspólnie do śniadania.
— Wiera! Jak ty siedzisz? — irytuje się ojciec. — Co ty wyprawiasz z nogami? Usiądź prosto. Jak długo jeszcze będę ci musiał o tym przypominać?!
Dziewczynka siada przy stole patrząc spode łba na rozgniewanego ojca. Żona Aleksandra Matwiejewicza w milczeniu nalewa mu kawę.
— Co to się dzieje z naszą pocztą? — tym samym poirytowanym tonem ciągnie Siedow. — Już dziewiąta, a gazet nie ma!
— Na razie posłuchaj sobie radia — mówi uspokajająco żona.
— Co tu ma do rzeczy radio?
Dziewczynka ześlizguje się z taboretu i wychodzi z kuchni.
— Co trzeba powiedzieć mamie?! — krzyczy za nią Siedow.
— Dziękuję — dobiega z przedpokoju głosik córki.
— Sasza, co z tobą? — mówi czule żona. — Czy my jesteśmy temu winne?
Siedowa ogarnia wstyd. Weronika ma świętą rację, uważając, że zachowuje się poniżej wszelkiej krytyki. Tak, nerwy rzeczywiście zaczynają odmawiać mu posłuszeństwa. Całkiem możliwe, że Zorin i jego koledzy nie bez kozery chcą zatrzymać go na Ziemi. Bo jeśli i w kosmosie zacznie tracić równowagę… No, dobra. Już niewiele tego czekania, niebawem wszystko się zdecyduje.
Siedow ujmuje rękę żony i mówi zupełnie innym, przepraszającym i zmęczonym głosem:
— Wiesz, co najbardziej mnie irytuje? To, że oni zawsze udają okropnie zapracowanych. Dawno już na to zwróciłem uwagę. Komisja zbiera się w niedzielę! Wszyscy jej członkowie spodziewają się pochwał za niezmierną pracowitość… To rekordziści udawania, mistrzowie działań pozorowanych. Wszystko na pokaz! Żebyś zobaczyła, jak zachowują się na kosmodromie. Na twarzach maski z gazy, wszędzie porozwieszali tabliczki „Witajmy się bez podawania rąk”, niezwykłe zatroskanie na obliczach. Sądzisz, że tylko nasi są tacy? Amerykanie są jeszcze gorsi! Gdy kosmonauta idzie korytarzem, to włączają syrenę i ludzie uciekają, kryją się po kątach jak przed zapowietrzonym. A dzisiaj jest „komisja”! Cóż to w końcu za problem przeznaczyć na złom Siedowa albo łaskawie zezwolić staruszkowi, żeby sobie jeszcze trochę poskakał… Znużyło mnie już to, okropnie znużyło! Wiem, co powiesz. Tak, nalatałem się już, wszystko już widziałem, ale właśnie dlatego muszę tam być! Jestem tam potrzebny, rozumiesz? Te konowały nie potrafią zrozumieć całej wagi wydarzenia. A przecież od tego, jak się tam — pokazał palcem na sufit — wszystko potoczy, może zależeć cała nasza przyszłość, całe nasze życie!
— Ale jeśli teraz będziesz szalał, niczego to nie zmieni i nikomu nie przyniesie żadnego pożytku. Postaraj się uspokoić…
— Dobrze. Już jestem spokojny. Jestem spokojny jak kamień, jak Sfinks, jak Steinberg! Spokojnie zabieram córkę i spokojnie jadę z nią… do ogrodu zoologicznego, jak przystało wzorowemu ojcu, który spędza niedzielę na łonie rodziny. Wierka, chcesz pojechać do ogrodu zoologicznego? — krzyczy w otwarte drzwi przedpokoju.
Dziewczynka, która jak wszystkie dzieci znakomicie wyczuwa nastrój, nie podskakuje z radości, tylko pytająco patrzy na matkę. Matka uśmiecha się. Dzieciak uwierzył w końcu, że nikt z niego nie żartuje, i krzyczy głośno „hura!”
— I nie spodziewaj się nas przed obiadem! — Siedow całuje żonę i wychodzi.
Weronika odprowadza go uśmiechem, ale kiedy drzwi na klatkę schodową zamykają się, opada na krzesło i wybucha płaczem.
W dole wisi błękitna Ziemia. Nad Europą jest chmurno, ale przez jasne, upalne niebo bardzo wyraźnie przebija żółtawy Półwysep Arabski. Zielonkawy klin Indii rozcina migotliwe, drżące odblaskami przestwory oceanu, a na północy stromo zapadają za rozmyty horyzont czekoladowobiałe Himalaje. Zujew patrzy na Ziemię przez iluminator międzyplanetarnego statku kosmicznego „Gagarin”, przycumowanego do jednego z pomostów stacji orbitalnej „Mir–4”. Potem w milczeniu odpływa od iluminatora…
Kolejna transmisja telewizyjna z pokładu stacji orbitalnej. Przy mikrofonie Zujew.
— Nie dość, że nie potrafiliśmy nawiązać kontaktu z obiektem kosmicznym, to jeszcze w dodatku nadal nie znamy jego parametrów fizycznych. Jedyną pewną rzeczą jest to, że bez przerwy emituje fale radiowe o stałym natężeniu i charakterystyce kierunkowej. Szeroka strefa zakłóceń radiowych przesuwa się po powierzchni kuli ziemskiej w miarę jej obrotu. Dobrze przynajmniej, że obecnie wiemy dokładnie, gdzie w danym momencie zakłócenia te występują. Na przykład w tej chwili stożek promieniowania nakrył wschodnią część USA od Atlantyku do rejonu Missisipi, całą Kubę, kraje Ameryki Środkowej, Ekwador, zachodnie terytoria Kolumbii i Peru, i strefę przybrzeżną Chile, a na północy Wielkie Jeziora amerykańskie i centrum Kanady. Strefa zakłóceń przesuwa się na zachód z prędkością obrotową Ziemi…
Między wybiegami dla zwierząt nowego ogrodu zoologicznego, założonego niedawno w południowej dzielnicy Moskwy, spaceruje Siedow z córeczką, na próżno usiłując zapomnieć o przeklętej komisji, która, choć może to zabrzmieć zbyt górnolotnie, miała naprawdę zadecydować o jego losie.
— Tatusiu, dlaczego gęsi mają czerwone nóżki? — pyta Wieroczka. — To dlatego, że nóżki im stale marzną?
— Co? — Aleksander Matwiejewicz nie usłyszał, a w każdym razie nie zrozumiał pytania. — Co czerwone? Pewnie marzną… Tak mi się przynajmniej wydaje…
— Przecież jest ciepło!
— Tak, chyba jest ciepło… Kto tam wie, jak jest z tymi gęsimi nogami…
Wielu spacerowiczów rozpoznaje go i pozdrawia z radosnym uśmiechem. Inni po prostu zerkają z ukosa i wymieniają szeptem jakieś uwagi. W ogrodzie zoologicznym, mimo niedzieli, zwiedzających jest niewielu. Do Siedowa podchodzi chłopczyk i prosi o autograf. Za nim kilku innych.
— Przepraszam was, chłopcy, ale ja również chcę trochę odpocząć — mówi Siedow zrzędliwie i szybko odchodzi.
Przez chwilę idą w milczeniu zupełnie bezludną alejką.
— Tatusiu — pyta Wieroczka — dlaczego dawniej wszystkim podpisywałeś, a teraz nie?
— Dlatego, że dawniej byłem kosmonautą.
— A teraz?
— A teraz… — patrzy na zegarek. — A teraz nie wiem, kim jestem. Może po prostu generałem w stanie spoczynku.
W domku kosmonautów trwa jałowy, idiotyczny w swej beznadziejności spór, który rozpoczął się trzy tygodnie temu i to przygasając, to rozpalając się z nową siłą nie ustaje właściwie ani na chwilę.
— … to wszystko bardzo piękne, ale zadam wam pytanie, z którym zwrócił się do mnie mój ojciec i na które nie potrafiłem mu sensownie odpowiedzieć. Dlaczego właśnie my doznaliśmy tego zaszczytu, dlaczego właśnie nam złożył wizytę jakiś superintelekt? — gorączkował się Lennon. — Czym się wyróżniamy spośród innych?
— Wyróżniamy się tym, że istniejemy — ł odpowiada Leżawa.
— Słuchaj, Anzor, skoro wszystko wiesz, to wytłumacz mi, dlaczego oni badają nas tak długo? Chyba już najwyższy czas, żeby, wyrobili sobie jakieś zdanie i zdecydowali wreszcie, czy w ogóle opłaciło im się tu lecieć? Jeśli to statek turystyczny, to gdzie u diabła są turyści?
— Słusznie — przytakuje Lennon. — Czy możecie sobie wyobrazić, aby Ziemianie przelecieli miliony, miliardy, a może nawet miliony miliardów kilometrów i nawet nie spróbowali pogadać z istotami, które odkryli po przybyciu do celu podróży?
— Nie gorączkuj się, Michael, bo może oni akurat usiłują w tej chwili z tobą pogadać — rzuca spokojnie Leżawa.
— W ten sposób można wymyślić wszystko, co tylko dusza zamarzy — rozkłada ręce Razdolin.
— Święta prawda — mówi beznamiętnym tonem Leżawa. — Absolutnie się z tobą zgadzam! Istotnie, wymyślić można wszystko.
— Tatusiu, a dlaczego krokodyle zawsze śpią? — wykrzykuje zdumiona Wieroczka.
— Śpią? Krokodyle? powtarza Siedow. — Masz rację! Nie mają nic do roboty, córeczko, nie mają żadnych kłopotów, więc śpią. — Patrzy na zegarek, rozgląda się dokoła i mówi nie wiadomo dlaczego szeptem: — Wieroczka, może pojeździmy sobie na rowerze? Przecież lubisz jeździć na rowerze?… — I nie czekając na odpowiedź zaczyna przeciskać się w stronę wyjścia z terrarium. Niemal biegnie przez teren ogrodu zoologicznego. Tuż przy bramie zatrzymuje wolną taksówkę.
— Tatusiu, to my na rower tak się spieszymy?
— Na rower, córeczko, na rower…
Moskiewscy taksówkarze to ludzie bystrzy, — oczytani i oblatani. Kierowca rozpoznał więc słynnego kosmonautę i miał ogromną ochotę uciąć sobie z nim rozmowę. Powstrzymywała go jedynie wyjątkowo skupiona i poważna twarz niecodziennego pasażera. Wreszcie powiedział:
— Do Instytutu Medycyny Kosmicznej?
— Nie, jedziemy jeździć na rowerze — odpowiada głośno Wieroczka.
Siedow milczy i w ogóle zachowuje się tak, jakby nie usłyszał pytania.
— Tak, narobili nam ci Marsjanie kłopotów — mówi kierowca w przestrzeń. — Cóż też te dranie wyprawiają!..
—. A co właściwie wyprawiają? — Siedow odwraca się od okna i patrzy z zaciekawieniem na kierowcę. — Są jakieś nowości?
— Pewien pasażer, on ma zresztą też coś wspólnego z kosmosem — odparł z ożywieniem kierowca — mówił mi, że to jest statek z Marsa, a ci Marsjanie są podobni do naszych pająków, jednym słowem paskudztwo. No więc oni nas teraz badają, a jak skończą badać, to zaraz zaczną.
— Co zaczną? — pyta Wieroczka.
— Podbijać narody Ziemi — odpowiada kierowca bez cienia wątpliwości w głosie. — Ten pasażer mówił, że słyszał to na własne uszy w swoim instytucie, na poufnym zebraniu. Poważny człowiek, nie powinien chyba łgać — kończy na poły pytająco.
— Ale łże jak pies — mówi Siedow i znów odwraca się do okna.
Samochód zatrzymuje się przy bramie opatrzonej błyszczącą tabliczką z napisem „Instytut Medycyny Kosmicznej”.
W chwilę później Siedow z córeczką siedzi już w sekretariacie dyrektora Instytutu. Wieroczka zachowuje się spokojnie, chociaż bardzo się nudzi. Aleksander Matwiejewicz patrzy na obite skórą drzwi, za którymi obraduje komisja.
— Tatusiu, kiedy będziemy jeździć na rowerze? — pyta cichutko Wieroczka.
— Zaraz pójdziemy, córeczko… Zejdziemy do sali gimnastycznej — zwraca się Siedow do sekretarki. — W razie czego proszę mnie zawołać.
— Oczywiście, Aleksandrze Matwiejewiczu, oczywiście…
Znaleźli się w sali, w której Siedow spędził niezliczone godziny zarówno sam, jak i z przyjaciółmi. Wieroczka z zaciekawieniem myszkowała między przyrządami treningowymi, aż wreszcie ujrzała połyskujący niklem weloenergometr. Krzyknęła radośnie „rower, rower!”, szybko wskoczyła na siodełko i zaczęła wesoło kręcić pedałami. „Przeklęty rower!” — myśli Siedow. Ileż kilometrów na nim nakręcił!.. Nie ma zresztą na tej sali ani jednego przedmiotu, żadnego sprzętu, który by nie przypominał ciężkiej pracy, napięcia, skupienia, najwyższego wysiłku ciała i ducha, rozkoszy wypoczynku i znów pracy, pracy, pracy… W tej sali ludzkie serca wyprodukowały chyba tyle energii, ile wytwarza średnia elektrownia… A niech to diabli wezmą! Przecież nie jest wykluczone, że znalazł się tu po raz ostatni… Przyszedł pożegnać się…
— No, gratuluję! Wszystko w porządku, a ty się bałeś! Przecież mówiłem… — tymi słowami Andriej Leonidowicz Zorin przerywa smętne rozmyślania Siedowa.
Kosmonauta przez dłużą chwilę patrzy w milczeniu na lekarza, a potem podchodzi do huśtawki, przyrządu na pozór niewinnego, a w istocie bodajże najtrudniejszego do opanbwania. Popycha ławeczkę i z uśmiechem obserwuje jej regularne, zegarowe w swej precyzji ruchy.
Na Krymie widać już pierwsze oznaki nadchodzącej jesieni. Złociste słońce oświetla wyblakłą zieleń parku. Ale barwy tej wczesnej krymskiej jesieni nie są dostępne kosmonautom. Podwodny dom już wielokrotnie używano do treningów kosmicznych. Na dno morza u krymskich wybrzeży przyjeżdżali budowniczowie wielkich stacji orbitalnych, kosmiczni montażyści. Trenowali tam wszyscy ci, którzy mieli pracować w otwartym kosmosie, a i teraz, chociaż program lotu marsjańskiego nie przewidywał opuszczania statku, Zujew dopiął swego i Samarin skierował kosmonautów do „Atlantydy”, bo tak nazywało się podmorskie laboratorium. Dzisiaj w mesie „Atlantydy” zostali tylko Steinberg i Razdolin. Reszta była „na wyjściu”, jak Razdolin zapisał w dzienniku pokładowym. Siedział w samych tylko slipach przy wielkim iluminatorze i uważnie obserwował Wszystko, co się działo pod wodą. W ręku miał mikrofon ultradźwiękowego urządzenia łączności podwodnej. Ze swego miejsca widział opadającą stromo w dół mieliznę piaskowa, po której przebiegały słoneczne zajączki. Odbłyski światła skakały również po metalowej płycie, imitującej poszycie zewnętrzne „Gagarina”. Program dzisiejszego treningu przewidywał instalowanie specjalnej anteny zewnętrznej do łączności laserowej, którą w trybie awaryjnym postanowiono zamontować na „Gagarinie”, gdyż był to jedyny środek łączności, który nie bał się zakłóceń „Proteusza”, jak ostatnio dziennikarze zaczęli nazywać mityczny emiter.
Trzej mężczyźni z akwalungami na plecach wolno wirują w pstrym blasku refleksów słonecznych, starając się umocować na płycie przedmiot z grubsza przypominający zamknięta parasolkę. Obracają parasol „rączką” do góry, usiłując trafić „dolnym okuciem” w gniazdo płyty, ale nie udaje się im to, gdyż jeden z nich wypuszcza „rączkę” i parasol wolno wali się na bok. Dwaj pozostali nurkowie próbują podeprzeć go od dołu, ale „okucie” wyskakuje z gniazda.
— Nie — mówi spokojnie Razdolin, patrząc na ich krzątaninę przez szybę iluminatora. — W ten sposób nic nie zrobicie… Allan, podprowadź ją do gniazda, a Michael i Anzor niech lekko przytrzymują antenę od góry. Tylko leciutko, bez szarpaniny! Zaczynajcie.
Nurkowie ponownie unoszą parasol i zaczynają go prostować.
— O to mi właśnie chodziło — komentuje Razdolin. — Michael! Nie naciskaj! Przecież im przeszkadzasz! Masz tylko podtrzymywać. Anzor, uważaj, antena zaraz na ciebie spadnie. Nie puszczajcie jej od góry, dopóki Allan nie wyprostuje zastrzału… Dobra! Michael może puścić, Anzor niech jeszcze trzyma. W porządku. Mocujcie!
Za plecami Razdolina Steinberg, który tego dnia pełni dyżur, krząta się przy maszynce elektrycznej. On również jest w kąpielówkach, ale uzupełnił swój strój minimum białym, wykrochmalonym fartuszkiem. Na kuchence stoi duża patelnia z rozgrzaną słoniną i pokrojonymi w plasterki pomidorami, na które Steinberg wbija jajka.
— To ty wymyśliłeś taką jajecznicę? — pyta Steinberg nie odwracając głowy.
— Nic podobnego, wymyślili ją Ukraińcy na jakieś pięćset lat przed moim urodzeniem — odpowiada Razdolin.
Przez iluminator widać, jak ogromny parasol zaczyna się otwierać pod wodą na kształt gigantycznego kwiatu. Wewnętrzna powierzchnia uniesionej ku górze czaszy jest wypolerowana do zwierciadlanego połysku i cienie maleńkich fal, biegnących gdzieś wysoko nad nią, odbijają się w antenie laserowej, wywołując fantazyjną grę światła.
— Bardzo mi się podoba kuchnia rosyjska — mówi Steinberg, zerkając z satysfakcją na pełną patelnię. — Tylko wasz chleb mi się nie podoba.
— Powiedział, co wiedział! — odwraca się do niego Razdolin.
Z głośnika na ścianie odzywa się Redford;
— Nie zrozumiałem. Powtórz. Razdolin mówi do mikrofonu:
— To nie do was. U was wszystko jest w porządku. Zamocujcie antenę i wracajcie do domu. Jestem głodny.
Głos Lennona:
— John naturalnie śpi?
Steinberg podchodzi do Razdolina i mówi głośno w mikrofon:
— Za taką odżywkę dostaniesz swoją porcję oddzielnie.
— Nie rozumiem.
— Zrozumiesz.
— Dość rozmówek. Wyłączam się — ucina Razdolin.
Na uchwycie mikrofonu gaśnie malutki czerwony guziczek. Steinberg bierze polietylenowa torebkę, wkłada do niej jajko, kawałek słoniny, pomidor i kartkę, na której uprzednio napisał: „Śniadanie mister Lennona”. Zawiązuje torebkę szpagatem i wrzuca do wody w sztolni wejściowej. Razdolin ze śmiechem obserwuje jego poczynania. Wstaje, przeciąga się i mówi:
— Powiadasz, że nasz chleb ci nie smakuje? Ale przecież amerykański chlebuś przypomina w smaku watę.
— Dlaczego watę? — obraża się Steinberg.
— No dobrze, niech ci będzie! Nie watę, tylko styropian — poprawia się Razdolin.
— Ty niczego nie rozumiesz! — mówi John.
— Rozumiem, mój stary, że obaj jesteśmy patriotami — odpowiada ze śmiechem Razdolin, klepiąc Steinberga po ramieniu. — To zresztą bardzo dobrze! — Milczy przez chwilę, a potem kontynuuje poważnym tonem: — Jakże szczęśliwa byłaby nasza planeta, gdybyśmy spierali się tylko na temat smaku chleba…
— Skończyliśmy — melduje selektor głosem Redforda.
Razdolin zerka na wielki zegar elektryczny z wyraźnym czerwonym sekundnikiem, podchodzi do mikrofonu — zapłonął czerwony guziczek — i mówi obróciwszy się w stronę iluminatora:
— Gratuluje. Dziewiętnaście minut. To już nie czterdzieści trzy.
Jeden z kosmonautów spogląda na przegub i po chwili selektor oponuje nieco urażonym głosem Leżawy:
— Nie dziewiętnaście, tylko siedemnaście. Dokładnie zapamiętałem czas rozpoczęcia operacji.
— Niech ci będzie — zgadza się Razdolin. — Koniec treningu. Podano do stołu!
Wolno poruszając płetwami, trzej nurkowie płyną do podwodnego domu…
Seans łączności ze stacją orbitalną „Mir–4”.Przy mikrofonie Japończyk, profesor Yataki, jeden ze współtowarzyszy kosmicznej wyprawy Zujewa.
— Ostatnio uzyskane dane potwierdzają hipotezę, sformułowaną na kilka godzin przed naszym startem przez szanownego profesora Lennona. Największa powierzchnia przekroju emitera istotnie nie przekracza trzydziestu metrów kwadratowych — mówi Japończyk. — Jak na międzygwiezdny statek pilotowany są to wymiary nieprawdopodobnie małe, aby nie powiedzieć fantastyczne. Precyzyjne, z dokładnością do jednej setnej procenta, ulokowanie emitera w tym punkcie przestrzeni, gdzie nawzajem znoszą się siły przyciągania Ziemi i Księżyca, świadczy o wielkiej czułości aparatury grawitacyjnej i o dążeniu do optymalizacji trajektorii. Odnosi się wrażenie, że emiter pieczołowicie oszczędza energię dzięki wyborowi takiego właśnie toru, a jednocześnie wypromieniowuje takie jej ilości, jakie z trudem mogą wytworzyć wszystkie elektrownie Ziemi. Ale najbardziej zastanawia nas w tej chwili to, dlaczego emiter jest taki maleńki? Wszystkie nasze obliczenia dowodzą, że nie powinien taki być. Moglibyśmy spróbować wysnuć jakieś wnioski co do natury emitera, gdyby był chociażby sto, a jeszcze lepiej tysiąc razy większy. Ale tak…
Podwodny domek „Atlantyda”. Przy stole, wokół jajecznicy, rozsiedli się kosmonauci w kąpielówkach i frotowych koszulkach plażowych. Naturalnie spór trwa nadal.
— Jeśli masz rację — mówi gorąco Leżawa do Lennona — to wytłumacz mi, dlaczego i po co grzebiemy się z tą anteną?
— Po to, żebyśmy mogli porozumiewać się z Ziemią, gdyż „Proteusz” zagłuszy nasze transmisje radiowe — mówi Razdolin, odkrawając sobie solidny kawał konserwowanej szynki.
— Ale jeżeli polecimy na Marsa, emiter nie powinien nam przeszkadzać! — zauważa Redford. — Michael, wytłumacz mu, jesteś przecież astronomem.
— Wystarczy, aby „Proteusz” przesunął się o piętnaście stopni na swej obecnej orbicie i już będzie mógł nas zagłuszać wzdłuż całego toru — cedzi beznamiętnie Lennon. — O czym ty zresztą mówisz! Gdy tylko zechcą, to dysponując emiterami o takiej mocy nie dadzą nam nawet pisnąć! Ani w pobliżu Ziemi, ani w okolicach Marsa.
— Mówcie sobie, co chcecie, a ja jestem pewien, że wylecimy jej naprzeciw — potrząsa głową Razdolin.
— Nie jestem wprawdzie znawcą języka rosyjskiego — zauważa mimochodem Steinberg — ale dziwi mnie fakt, że o jednym i tym samym raz mówicie „on”, a raz znów „ona”.
— Wiele bym dał za to, żeby się dowiedzieć, czy to jest „on”, pilotowany statek kosmiczny, czy też „ona”, automatyczna stacja badawcza! — wykrzykuje Leżawa.
— A jeżeli to jest „ono”? — śmieje się Razdolin. — Coś trzeciego, coś zupełnie nam nie znanego?
Redford wstaje od stołu, podchodzi do telewizora i włącza tylko obraz. Czerwoni i biali piłkarze bezszelestnie biegają po zielonym boisku.
— Chcę sprawdzić zegarek — mówi nie odwracając głowy od ekranu.
Obraz telewizyjny nagle drgnął, zamigotał i rozpadł się na strzępy. Wszyscy spojrzeli na wielki zegar ścienny.
— Zgadza się co do sekundy — spokojnie mówi Redford i wraca do stołu.
— Zdumiewająca rzecz! Zachowujemy się tak, jakby nic nie zaszło. Przywykliśmy już do tego, że telewizor nie może dobrze działać — mówi Leżawa. — Czasami wydaje mi się, że ci „Marsjanie” byli zawsze.
— Zdolność adaptacji do zmieniających się warunków bytowania nie jest słabością, lecz silą rodzaju ludzkiego — mówi Steinberg. — A poza tym ludzie wierzą, że przybyszami zajmują się różni uczeni, którzy nie pozwolą skrzywdzić szarego człowieka. Już dziś wiele wiemy, a jutro będziemy wiedzieć jeszcze więcej…
— A pojutrze jeszcze więcej — samymi wargami uśmiecha się Lennon. — Jak ja nienawidzę biurokratów! Kongres nie może dogadać się z NASA, NASA nie chce podejmować decyzji bez Senackiej Komisji do Spraw Kosmosu, komisja uzgadnia swoje wnioski z Komitetem Astronautycznym Izby Reprezentantów…
— A w rezultacie my tutaj rozkoszujemy się życiem, natomiast „Proteusz” spokojnie sobie lata, co zresztą mało już kogo obchodzi — konkluduje ze smutkiem Redford. — Zainteresowanie „Proteuszem” skończyło się po tygodniu. Gdyby nie zakłócenia w łączności radiowej, dziś nikt by nawet o nim nic nie wspomniał. Dziewięćdziesiąt procent ludzi nawet nie potrafi sobie wyobrazić wagi tego wydarzenia. „Proteusz” w zasadzie nie przeszkadza im w robieniu interesów, dlaczego więc miałby ich obchodzić? Twojemu biznesowi przeszkadza, no to się denerwujesz.
Biznes Johna również jest zagrożony, wobec czego John także trochę się niepokoi…
— Słuchaj, Allan, co tu ma do rzeczy czyjś biznes? — krzywi się niechętnie Razdolin. — „Proteusz” nie jest problemem ekonomicznym ani technicznym, tylko moralnym. Wierzymy, że wszechświat jest skończony i poznawalny, że za prawdę nadal warto oddać życie, a tym bardziej cząstkę swego dobrobytu. Wolimy mieć jeden samochód mniej, jeśli w zamian znajdziemy się o centymetr bliżej prawdy!
— Jedyna rzecz, jakiej nam jeszcze do szczęścia brakowało — uśmiecha się krzywo Steinberg — to dyskusja na tematy polityczne.
— Och, nie mogę! — wykrzykuje Leżawa. — Nie mogę już dłużej! Jakże mi obrzydły takie rozmówki! O czym my tu gadamy? Jak długo to będzie trwało? Zamiast działać, ciągle tylko przelewamy z pustego w próżne…
— Czego jeszcze chcesz? — przerywa mu Lennon. Powiedzieliśmy Zujewowi, że chcemy lecieć do emitera, rozmawialiśmy z Catewayem… Decyzja należy do nich.
— A to niby dlaczego! Dlaczego to oni maja decydować? — wybucha ponownie Leżawa. — Porozmawialiśmy! Czyżbyś nie znał Catewaya? A twój ukochany Zujew znów zamknął nas na dnie morza, żebyśmy mu się nie plątali pod nogami. Siedzimy, jemy, gramy w szachy, oglądamy telewizję! Wypisz — wymaluj dom weteranów sceny. Mnie nie jest potrzebna imitacja nieważkości, rozumiesz? Ja żyłem w nieważkości przez bite dwa miesiące! I te idiotyczną antenę mogę w warunkach prawdziwej nieważkości sam zamontować w ciągu dziesięciu minut!
— Pogratulować — uśmiecha się Redford.
— Najbardziej oburza mnie to, że zachowujemy się tak, jakby absolutnie nic się nie zmieniło. A skutki tego wydarzenia mogą być straszliwsze od wszystkich naszych wojen razem wziętych.
— Nie dopuszczasz możliwości, że to wydarzenie równie dobrze może przynieść nam niewyobrażalne korzyści? — przerywa mu Lennon.
— Dopuszczam taką możliwość, ale bez względu na rodzaj następstw zanosi się na przewrót w losach cywilizacji ziemskiej. Czy nie możecie tego zrozumieć?
— Słuchaj, Anzor, czym ci się naraziliśmy, że tak na nas krzyczysz? — pyta z udawanym spokojem Steinberg.
— Naraziłeś się tym, że ćpasz jajecznicę ze skwarkami, zamiast lecieć w kierunku emitera!
— To ty ją ćpasz — zauważa z niezmąconym spokojem Steinberg. — Ja ją smażę…
Redford podchodzi do regału, przekłada na nim jakieś papiery, znajduje pojedynczą kartkę i wraca z nią do stołu.
— Spróbujmy spokojnie zastanowić się nad całą sprawą — mówi. — Coś już tu naszkicowałem…
Wszyscy obracają się ku niemu.
— Co to jest? — pyta Lennon.
— Zarys programu lotu w kierunku emitera. Naturalnie bardzo pobieżny…
— Jak zastanawiać się, to wszyscy razem! Na dźwięk tego wesołego, dobrodusznego głosu kosmonauci odwracają się jak na komendę. W sztolni wejściowej podwodnego domu wystaje z wody ludzka głowa o twarzy zasłoniętej maską do nurkowania. W domku zapada taka cisza, że słychać skrzypienie gumy, gdy przybysz ściąga maskę.
— Sasza, to ty? — pyta szeptem Redford.
— Ja — odpowiada z uśmiechem Siedow. Redford zamyka oczy, nabiera pełne płuca powietrza i krzyczy ze wszystkich sił:
— Hura! Sasza wrócił! Hura!
Pięciu wesołych, półnagich mężczyzn tarmosi i ściska mokrego Siedowa.
— No, mów! Wszystko w porządku?
— Przywiozłeś jakieś wiadomości?
— Wiadomości niedługo będą — uśmiecha się Siedow.
Głośno dzwoni telefon.
— Tu „Atlantyda”… Sasza, do ciebie — mówi Razdolin, który podniósł słuchawkę.
— Słucham. Tak… Dziękuję. Wszystko w porządku. Tak, przywitali mnie nieźle. — Zerka na kolegów. — Rozumiem… A porządek dzienny? Ach tak! — wykrzykuje radośnie. — Dziękuję… — Naturalnie, naturalnie… Do widzenia.
Odkłada słuchawkę i z uśmiechem patrzy na stłoczonych wokół niego kosmonautów.
— No?! — nie wytrzymuje Razdolin.
— Są wiadomości — mówi Siedow. — O godzinie dwunastej w czwartek odbędzie się narada radzieckoamerykańska. Będzie na niej omawiana sprawa zmiany programu naszego lotu. Skończyły się wasze wczasy!
Trzy jednakowe samochody pędzą górską drogą w stronę pięknego, białego pałacyku, którego malownicze wieżyczki i arkady kryją się wśród drzew bujnego parku.
W jednym z wozów Lennon, odwracając się z siedzącego z tyłu Razdolina, mówi:
— Słuchałem dziś waszego radia. Wiesz, jak dziennikarze nazwali nasze dzisiejsze spotkanie? Drugą Konferencją Jałtańską!
— A propos — Razdolin wskazuje ręką jeden z budynków. — W tym pałacu mieszkał prezydent Roosevelt…
Krótka pauza.
— A im było łatwiej — mówi powoli Lennon.
— Dlaczego?
— Wszystko było jasne i zrozumiałe. Był konkretny wróg i oczywisty cel.
— No, jednak nie łatwiej. Bądź co bądź była wojna.
— A ty jesteś pewien, że jutro nie zacznie się taka rzeź, w porównaniu z którą wszystkie poprzednie wojny wydadzą się niewinnymi zabawami?
— Jestem pewien — mówi twardo Razdolin.
— Dlaczego?
— Dlatego, że jestem komunistą, a co za tym idzie — optymistą. Świadomość społeczna może w jakiejś mierze pozostawać w tyle za rozwojem techniki, ale różnica poziomów nie będzie nigdy zbyt wielka.
— Co tu ma do rzeczy świadomość społeczna?
— Tego przedmiotu, który tam lata — Leżawa pokazuje palcem w niebo — nie mógł zrobić ktoś jeden, jakaś jednostka, bo jednostce nie jest to do niczego potrzebne. Jest ich wielu, a więc pojęcie świadomości społecznej da się zastosować również i do nich.
W drugim samochodzie jedzie Siedow ze Steinbergiem.
— Sasza — mówi John i natychmiast milknie, gdyż to słowo wyrwało mu się mimo woli, jako że nigdy nie zwracał się do swego dowódcy po imieniu. Siedow natychmiast wyczuł napięcie Steinberga i udał, że niczego nie zauważył. — Wiesz — Steinberg przełknął ślinę, jakby go coś dławiło w gardle — to ja wówczas rozpętałem tę sprawę… No wtedy, kiedy byliśmy u Zujewa… Później wiele o tym myślałem… Wszyscy już o tym zapomnieli, a ja wciąż pamiętałem. Chciałem więc… Zapragnąłem, żebyś wiedział…
— Dziękuję ci, John — Siedow położył mu rękę na ramieniu. — Zrozumiałem. Zrozumiałem wszystko jak należy, dziękuję…
Samochody zatrzymują się przed pałacowym tarasem. Na jego stopniach oczekuje kosmonautów generał pułkownik Samarin, Zujew oraz profesor Yataki i profesor Delongue, którzy byli z nim na orbicie, i szef amerykańskiej części „Programu Mars” Michael Cateway. Żartobliwe okrzyki, uściski dłoni, przyjacielskie poklepywania po ramionach. Z tarasu obserwuje tę scenę kilka kamer telewizyjnych i liczne obiektywy aparatów fotograficznych i filmowych.
— Przybyli posłowie Neptuna, można zaczynać — mówi ktoś głośno.
Wszyscy ruszają po schodach w górę… Jasna, obszerna komnata. Lustra na jej ścianach sprawiają, że wydaje się jeszcze większa niż w istocie. Wiatr lekko kołysze muślinowe firanki w otwartych oknach. Wielki okrągły stół, a na jego środku dwie chorągiewki — radziecka i amerykańska. Kosmonauci tym razem rozdzielili się na dwie grupy. Po lewej siedzą Amerykanie, po prawej — przedstawiciele ZSRR.
— Panowie, towarzysze! — zagaja Zujew. — Zebraliśmy się tu, aby omówić możliwość zmiany programu lotu statku kosmicznego „Gagarin” w związku z nieprzewidzianymi okolicznościami, które wszyscy doskonale znamy. Załoga nalega na wprowadzenie tych zmian. Wiem, że nie wszyscy się z tym zgadzają, że istnieją argumenty przemawiające przeciwko tym zmianom. Proszę o wypowiedzi.
Cateway prosi o głos. Uśmiecha się do siedzących przy stole i mówi po rosyjsku, ale z bardzo silnym obcym akcentem:
— O ile wiem, Rosjanie powiadają, że nie należy łapać dwóch srok za ogon. Jest takie przysłowie? To bardzo mądre porzekadło i dlatego jestem przeciwny wyprawie w rejon nie znanego emitera i nalegam, aby lecieć na Marsa zgodnie z dotychczasowym programem. Chodzi głównie o to, że ów program opracowywaliśmy wspólnie przez wiele lat, że wiemy, dokąd i po co lecimy. Nasz statek został przeznaczony do tego właśnie celu. Jest to aparat o wieloletniej samowystarczalności, z idealną załogą, wybraną i przygotowaną do wykonania zadań ekspedycji marsjańskiej. W skład załogi oprócz nawigatorów i techników wchodzi biolog, fizyk i geolog. Zbliża się wreszcie opozycja Marsa, a następna nastąpi dopiero za szesnaście lat. To wszystko nie pozwala na zmianę programu. Już od kilku lat ludzkość oczekuje wyprawy na Marsa… W drugim wypadku — kontynuuje Cateway — nie dysponujemy żadnym programem. Nie wiemy, w jakiej odległości od emitera powinniśmy się zatrzymać, nie wiemy też, co właściwie powinniśmy przedsięwziąć. Statek nie jest przystosowany do lotu zwiadowczego i nie posiada wyposażenia do penetracji otwartego kosmosu. Jego załoga nie jest przygotowana do wykonania zwiadu, gdyż wyjście w otwarty kosmos przewiduje jedynie program awaryjny. Zgodzicie się chyba ze mną, że do wykonania takich zadań niezbędna jest zupełnie inna ekipa, do której byłoby rzeczą skrajnie nierozsądną włączać tak znakomitych fachowców jak astrofizyka Michaela Lennona i geologa Jurija Razdolina. Nie wiemy zresztą zupełnie, jak zachowa się emiter i co może zrobić w ciągu najbliższych paru minut. My tu obradujemy, a on może już spokojnie odleciał. — Cateway usiadł i znów uśmiechnął się do wszystkich zebranych.
— Największy paradoks polega na tym, że Cateway ma świętą rację — mówi Siedow pochylając się w stronę Razdolina. — Ale mimo to musimy z nim dyskutować…
Siedow prosi o głos. Wstaje, wypręża się niemal na baczność. Jest blady i zdenerwowany, chociaż stara się to ukryć. Mówi szybko, połykając końcówki słów:
— Towarzysze, panowie! Jestem wojskowym i wykonam każdy rozkaz, jaki otrzymam. Jestem dowódcą statku i poprowadzę go tam, dokąd wyśle go zatwierdzony ostatecznie program. Ale w imieniu własnym oraz w imieniu moich towarzyszy, siedzących po obu stronach stołu, chcę powiedzieć kilka słów. Doskonale rozumiemy, czym jest lot na Marsa. Pojmujemy też dokładnie, że my, członkowie tej załogi, już nigdy nie zobaczymy Marsa, o którym wielu z nas marzyło przez długie lata. To, co wy nazywacie zmianą programu, dla nas oznacza przekreślenie życiowych planów. Ale rozumiemy także, że Mars jest przywiązany do Słońca i nigdzie nie odleci. Po latach nasze dzieci spełnią to, co zaplanowaliśmy, i zrobią to z pewnością lepiej od nas. Ale ani dzieci, ani wnuki, ani wszystkie następne pokolenia nigdy nam nie wybaczą, jeśli dzisiaj udamy, że niczego nie słyszymy i niczego nie widzimy. Mister Cateway ma absolutną rację. Może istotnie nasza narada jest zupełnie jałowa, gdyż emiter już odleciał. Co poczujecie, jeśli tak się stanie? Ulgę? Przecież wszystko pozostanie po staremu… Nie! Opanuje was poczucie bezpowrotnej straty, a nawet wstydu za nas wszystkich, za nasze niezdecydowanie, nieufność i podejrzliwość, za to, co tak często przeszkadza nam na Ziemi i co teraz, niestety, przenosimy w kosmos… Usilnie proszę o zmianę programu lotu „Gagarina” i zezwolenie naszej załodze — całej załodze, bez dokonywania w niej jakichkolwiek zmian — na przeprowadzenie rekonesansu w okolicach emitera kosmicznego!
Siedow siada na miejsce. Nagle w ciszy, która zapadła po jego przemówieniu, rozlegają się pojedyncze oklaski. Wszyscy odwracają głowy. To Redford oklaskuje Siedowa. Dołączają do niego najpierw kosmonauci, a potem pozostali uczestnicy narady.
Kabina łączności na stacji orbitalnej „Mir–4”. Przy kamerze telewizyjnej stoi operator w błękitnym kombinezonie. Jego nogi tkwią w „strzemionach” przymocowanych do podłogi. Siedow, unosząc się swobodnie w powietrzu, stara się zawisnąć nieruchomo w miejscu, które wskazuje mu operator. Jest skupiony i nieco poirytowany niewygodą, którą powoduje nieważkość. Dlatego zaczyna mówić bez żadnych wstępów, „bez rozbiegu”:
— Proszę wybaczyć mi lapidarność, ale musimy znaleźć się na statku… — patrzy na zegarek — za dwadzieścia dziewięć minut. Jak wiecie, zamierzaliśmy lecieć na Marsa. Nasza trasa uległa zmianie, co nie znaczy, że stała się łatwiejsza. Z wielu tysięcy punktów poprzedniego programu w obecnym został tylko jeden — zrozumieć. Głęboko wierzę, że nam się to powiedzie. Nasza załoga pozdrawia Ziemię. Do widzenia.
Wolno popłynął w stronę śluzy wyjściowej…
Zujew nacisnął kilka guzików na pulpicie zainstalowanym w małym gabineciku roboczym i powiedział pospiesznie, głosem pełnym zatroskania:
— Połączcie mnie z Siedowem, tylko szybko!
Kiedy jednak na ekraniku zapalił się napis „Proszę mówić”, ton Ilji Iljicza uległ całkowitej zmianie, stał się wesoły, a nawet beztroski:
— Aleksandrze Matwiejewiczu! Czemuś taki smętny? — odezwał się głos Zujewa w selektorze stacji orbitalnej.
Siedow jest sam w śluzie. Sprawdza wskazania przyrządów na tabliczkach rozrządczych plecakowych silników odrzutowych, a dopiero później pieczołowicie umieszcza je w miękkich pojemnikach. Odkłada sprawdzany właśnie silnik i mówi tonem, jakim przed chwilą zwracał się do kamery telewizyjnej:
— A niby czemu mam się cieszyć? Przecież czeka nas przerażająca robota…
Zujew, zaskoczony nieoczekiwaną odpowiedzią, przez dłuższą chwilę milczy.
— W jakim sensie przerażająca? — pyta wreszcie.
— W najdosłowniejszym. Przeraża nas odpowiedzialność. Przecież losy całej Ziemi zależą teraz od nas… — mówi spokojnie Siedow.
Znów następuje długa pauza. Potem Zujew odzywa się już nie tym dziarskim, wesołym głosem, lecz wolno, z niezachwianym przekonaniem:
— Masz rację, Aleksandrze Matwiejewiczu. Rad jestem, że to rozumiesz i że mi to powiedziałeś.
Czarna otchłań upstrzona mrowiem nieruchomych gwiazd. Głęboki cień pomostu cumowniczego stacji orbitalnej, przy którym spoczywa „Gagarin”, widoczny jest tylko dlatego, że w tym cieniu nie ma gwiazd. Jedynie łańcuszek świateł pozycyjnych statku kosmicznego błyszczy obok oświetlonych iluminatorów stacji. Nagle ogniki te drgnęły i wolno ruszyły z miejsca. Dziwaczny w kształcie kolos zaczął wypełzać z czarnego cienia, błyszcząc oślepiająco w promieniach słońca. Statek odbijał wolno i majestatycznie, niczym wielki okręt liniowy. Żadnych strumieni odrzutu, jakie niezmiennie towarzyszą startowi rakiet z Ziemi. Całkowita cisza, jedynie wewnątrz „Gagarina” słychać przenikliwy, wysoki gwizd silników magnetoplazmowych, dźwięk zupełnie nam jeszcze nie znany, melodia startu orbitalnego statku międzyplanetarnego. „Gagarin” rozpoczął swą drogę ku tajemnicy.
Kabina dowodzenia. Dość ciasne pomieszczenie z wielkim, łukowato wygiętym pulpitem, przed którym stoją trzy fotele. W środku siedzi Siedow, po jego lewej stronie Redford, a po prawej Steinberg. Siedow prawą ręką ujmuje rękojeść steru, przypominającą krótki lewarek zmiany biegów w samochodach sportowych, i wolno odchyla ją od siebie. W iluminatorach widać fragment stacji orbitalnej na tle rozmytej, błękitnawej tarczy Ziemi. Z głośnika, niezauważalnego wśród mnóstwa przyrządów na pulpicie, rozlega się równy, spokojny głos Zujewa:
— „Gagarin”, tu dwudziesty. Wystartowaliście bardzo dobrze. Miękko, płynnie. Na razie nie włączajcie skrajnego silnika, gdyż jego strumień plazmowy może wytrącić stację z orbity. Nie róbcie im kłopotów. Kąt penetracji ustalcie po odejściu na większą odległość, zgodnie ze standardowym programem lotu.
— Tu „Gagarin” — zrozumiałem — odpowiada Siedow. — Kąt penetracji dwadzieścia sześć sekund łukowych. Ustalimy go w odległości dwudziestu kilometrów. U nas wszystko w porządku, parametry lotu w normie. — I nagle dodaje głosem pełnym podniecenia i zachwytu: — Iljo Iljiczu! To się nazywa statek! Żeby taki ogrom dał się tak łatwo prowadzić!..
— A czyja to robota? — odpowiada z dumą w głosie Zujew.
Głos Steinberga: — Tu trzeci. Dziesiąta minuta lotu. Parametry plazmy w normie.
Głos Leżawy: — Tu czwarty. Układy bezpieczeństwa załogi w normie.
Głos Lennona: — Tu szósty. W dziesiątej minucie lotu odległość od stacji cztery tysiące osiemset trzydzieści cztery metry.
— Tu drugi — mówi Redford. — Dziesiąta minuta, raporty przyjąłem.
Radość, a nawet zachwyt wywołany posiadaniem tak sprawnego statku przytłumiona jest pełnym niepokoju napięciem, gotowością udzielenia natychmiastowej pomocy. W zasadzie „Gagarinem” może kierować jeden człowiek, a nawet komputer, który w rasie jakichkolwiek odchyleń od programu błyskawicznie zanalizuje przyczyny i w mgnieniu oka, nieporównanie szybciej od najlepszego pilota, znajdzie najskuteczniejszy sposób usunięcia dowolnych zakłóceń. Ale teraz, kiedy statek robi swoje pierwsze kroki, członkowie załogi zachowują się jak troskliwe niańki trzęsące się nad niemowlęciem. Siedow uważnie czuwa nad plazmowym sercem napędu. Razdolin pomaga mu siedząc przy rezerwowym pulpicie sterowniczym w głównym laboratorium fizycznym. Przełaz, na czas startu szczelnie zamknięty, łączy laboratorium fizyczne z komora śluzową, skąd przez łącznik można dotrzeć do „Mayflowera”, maleńkiego stateczku, który miał wylądować na powierzchni Marsa.
Przy pulpicie kontroli biologicznej siedzi Anzor Leżawa. Sterylna, szpitalną biel zespołu biomedycznego przyjemnie ożywia zieleń maleńkich cieplarenek. Wśród nich stoją klatki z białymi myszkami i świnkami morskimi, które już zdołały oswoić się z nieważkością i teraz siedzą na siatkach sufitowych lub śmiesznie pływają w powietrzu. W kardanowych uchwytach tkwią kuliste akwaria z rybkami, a pęcherzyki wtłaczanego do naczyń powietrza nie dążą jak zazwyczaj ku górze, lecz wirują wokół ścianek.
Michael Lennon, kontrolujący pracę automatycznych urządzeń nawigacyjnych, znajduje się w obserwatorium. Ta kabina różni się od pozostałych pomieszczeń „Gagarina” znacznie większymi iluminatorami i sposobem zainstalowania aparatury, która zdaje się przenikać na wylot przez ściany. Lennon siedzi — jak by najprecyzyjniej określić? — na bocznej ścianie, jeżeli przyjąć, że fotel Leżawy jest przymocowany do podłogi. „Gagarin”, zmontowany na orbicie stacjonarnej i przeznaczony wyłącznie do rejsów między planetami, nie zna pojęcia ciążenia, a więc także pojęcia „dołu” czy „góry”. Nic więc dziwnego, że konstruktorzy umieścili niektóre stanowiska robocze, wyjścia i wejścia jak na nasz ziemski gust dość dziwacznie. Na statku sześć kabin załogi ulokowano wokół szerokiej rury, pełniącej obowiązki korytarza. Jeśli wszyscy kosmonauci przymocują się pasami do swych posłań, to okaże się, że każdy z nich śpi w stosunku do któregoś z kolegów „do góry nogami”… Sens budownictwa prostokątnego zatraca się w warunkach nieważkości. Dlatego wielka mesa ma kształt kuli. Jedyna magnetyczna nóżka fotela, tocząc się po sferycznej powierzchni, może zająć w niej dowolne położenie, nic więc dziwnego, że Lennon może pracować „siedząc na ścianie”.
„Gagarin” legł na kurs prowadzący do tajemniczego emitera. Siedow wyprostował się w swym fotelu, przetarł pięściami oczy, musnął przycisk łączności wewnętrznej i powiedział wesoło:
— Przechodzimy na lot automatyczny. Dziękuję za dobrą robotę. Dyżur w sterowni obejmuje Steinberg. Pozostałych proszę na obiad…
Z różnych kabin i laboratoriów do kulistej mesy spływają kosmonauci. Po drodze wyjmują ze ściennych lodówek torebki i tuby z pokarmem, wsuwają je do podgrzewanych otworów w stole.
Razdolin włącza elektromagnes stołu, mocując w ten sposób na płycie sztućce oraz metalową folię tub i opakowań.
— Spośród wszystkich ludzkich wolności najtrudniejszą do zdobycia, wymagającą największych poświęceń i samozaparcia jest swoboda myśli — mówi Redford, wysysając grochówkę z tuby. — Nam, ludziom lecącym w kierunku „Proteusza”, tak samo trudno jest wyobrazić sobie odmienną psychologię i logikę, jak kilka lat temu konstruktorom nie mieściło się w głowach, że pokój w kształcie kuli jest idealnym pomieszczeniem do życia w nieważkości.
— Czemu jednak mówisz wciąż o odmiennej logice i psychologii? — oponuje Razdolin. — A jeśli u nich wszystko jest takie samo jak u nas?
— Jeśli tak jest — Siedow wyręcza w odpowiedzi Redforda — to po co, u diabła, przylecieli tu i brzęczą nam nad głowami? Gdybyś poleciał na inną planetę, też byś tak brzęczał?
— Słuchajcie, chłopcy — wtrąca się Leżawa — a może to brzęczenie zawiera jakieś informacje?
— Przecież ten Anglik — odzywa się Siedow — zapomniałem jego nazwiska…
— Coguel — podpowiada Lennon.
— Dziękuję. Przecież on wykazał, że promieniowanie emitera nie jest w żaden sposób modulowane. Utrzymuje stale tę samą moc, amplitudę i częstotliwość. Wyobraź sobie grubą księgę bez jednej chociażby litery, książkę składającą się wyłącznie z czystych stronic. To właśnie będzie ich zbiór opowiadań, zapis ich komunikatu.
— A ja jestem przekonany, że w tej pozornej monotonii coś się jednak kryje — nie daje się przekonać Leżawa. — W przeciwnym razie należałoby przyjąć…
Przerywa mu głos Steinberga, rozlegający się z głośnika łączności wewnętrznej:
— Dowódco! Tu trzeci. Można odnieść wrażenie, że stoimy w miejscu, chociaż z drugiej strony wszystko wskazuje na to, że lecimy. Niczego nie rozumiem…
Ludzie w mesie milkną. Siedow wciska jeden z klawiszy na stole i mówi:
— Tu pierwszy. Co to znaczy, że stoimy?!
— Ze wskazań aparatury wynika, że nie lecimy naprzód — odpowiada Steinberg niepewnym tonem.
— Dokąd więc lecimy? — pyta Redford.
— Gdzieś lecimy, ale nie w jego stronę! — wykrzykuje zdumiony Steinberg.
— Poczekaj, zaraz zorientujemy się, o co chodzi…
Wszyscy szybko nurkują w szeroki otwór przełazu prowadzącego do kabiny dowodzenia.
— Lecimy w kierunku emitera i jego promieniowanie było naszym zasadniczym pelengiem. Im bardziej się do niego zbliżamy, tym silniej go słyszymy. To jest oczywiste — tłumaczy Steinberg, kiedy wszyscy kosmonauci zebrali się przed pulpitem. — Oto przesunięcie widma częstotliwości wywołane naszym ruchem.
— Efekt Dopplera — mówi Siedow.
— Tak jest — zgadza się John. — Poziom nieustannie rósł. — Wciska przycisk i na jednym z ekranów pojawia się jaskrawozielona linia, wznosząca się równomiernie do góry. — Tak było, a potem zaczęło się coś takiego… — Nacisnął inny guzik i linia przestała się wznosić, przez jakiś czas szła poziomo, by wreszcie wolno i łagodnie opaść w dół. — Z tego wynika, że w tym miejscu zatrzymaliśmy się — John wskazał punkt na wykresie — a potem polecieliśmy gdzieś w bok od emitera.
— Co wykazuje namiar laserowy z Ziemi? — zapytał pospiesznie Redford.
— Że oddalamy się od niej dokładnie według programu lotu — Steinberg wskazał ręką inny ekran.
— Wszystko jasne — mówi nagle Lennon, unosząc się ponad oparciami foteli. — Odpowiedź może być tylko jedna, ale nie mieści się w głowie! Chłopaki, czyżby to była prawda?
Sala ośrodka kontroli lotów Instytutu Kosmicznego. Na wielkim ekranie ściennym widnieje świetlny wykres z Ziemią, Księżycem, pulsująca czerwoną gwiazdką emitera i białym krążkiem, pełznącym wolno w jego kierunku — „Gagarinem”. Przeskakują cyfry w okienkach opatrzonych napisami: „Czas pokładowy”, „Czas moskiewski”, „Czas Houston”, „Czas uniwersalny”. Za szeregami pulpitów siedzą dyżurni. Przy jednym z nich, opatrzonym tabliczką z napisem „Kierownik techniczny lotu”, tkwi Ilja Iljicz Zujew. Marynarkę powiesił na oparciu krzesła, zawinął rękawy koszuli, rozpiął kołnierzyk i rozluźnił węzeł krawata. Jest zmęczony, oczy ma zaczerwienione i od razu widać, że spędził przy tym pulpicie już wiele godzin. Wolno popija kawę z maleńkiej filiżanki, stojącej wprost na blacie pulpitu. Na sali panuje senna atmosfera, wszystko toczy się zgodnie z planem i jak to zwykle bywa, gdy nic szczególnego się nie dzieje, napięcie pierwszych godzin lotu „Gagarina” ustąpiło miejsca pewnej apatii. Dlatego nieoczekiwanie głośny okrzyk młodego koordynatora łączności zabrzmiał szczególnie alarmująco:
— Dwudziesty, dwudziesty szósty i trzydziesty, proszę o uwagę! Tu sto siódmy. Obserwatorium w Goldstone donosi, że o godzinie 17.25.43 czasu uniwersalnego rozpoczęło się zmniejszanie mocy sygnału emitera w tempie 183,3 kilowata na minutę. Spadek mocy utrzymuje się już od czterech minut. Zujew dosłownie podskoczył na swym foteliku:
— Uwaga, sto siódmy! Zapytajcie Goldstone, czy zaobserwowano zmianę współrzędnych emitera?
— Przyjąłem.
— Ładna historia! — westchnął Zujew. — Czyżby odlecieli? Właśnie teraz?! A niech to diabli wezmą! Ale z jaką szybkością trzeba lecieć, żeby tracić sto osiemdziesiąt trzy kilowaty na minutę? To przecież ludzkie pojęcie przechodzi! Stali, stali i nagle ruszyli z kopyta!
— Tu sto siódmy. Współrzędne emitera pozostały bez zmian. Informację z Goldstone potwierdziły obserwatoria w Mount Palomar i w Caracas.
— Przyjąłem — powiedział radośnie Zujew. — Dziękuję, sto siódmy. Uwaga czterdziesty! Jaka będzie moc nadajnika przy dotychczasowym spadku promieniowania i szybkości „Gagarina” zgodnej z programem lotu w momencie jego podejścia do ciała kosmicznego? Czekam.
Nacisnął klawisz na pulpicie i powiedział półgłosem po angielsku:
— Cateway! To ja! Jak ci się to podoba?! Milkną! Wyobrażasz sobie?
— Trzeba zawiadomić chłopców — odpowiada Cateway z malutkiego ekraniku na pulpicie.
— Jestem pewien, że oni już to zauważyli!
— Ale lepiej będzie ich uspokoić. — Zaraz, tylko otrzymam prognozę.
— Uwaga, dwudziesty. Tu czterdziesty. Jeśli natężenie promieniowania nadal będzie spadać w takim tempie, po zbliżeniu się „Gagarina” na sto metrów do emitera jego moc będzie równała się zeru.
Zujew znów podskakuje do góry:
— Oni w ten sposób wskazują nam, w jaki sposób trzeba cumować! A niech to diabli porwą!
Przez salę przetoczyła się fala pełnego troski ożywienia. Po niedawnej apatii nie zostało nawet śladu. Wiadomość, że emiter, który przez te wszystkie zwariowane tygodnie działał bez najmniejszej zmiany, nieoczekiwanie milknie, wytrąciła wszystkich z równowagi.
— Uwaga, stacje obserwacyjne! Uwaga, wszyscy dyżurni! Uwaga, „Gagarin”! Tu dwudziesty, uwaga, „Gagarin”!
— Dwudziesty, tu „Gagarin”, słuchamy was — rozlega się głos Siedowa.
— Rozpoczął się spadek mocy emitera. Od 17.25.43, powtarzam, od 17.25.43 moc spada w tempie 183,3 kilowata na minutę. Według naszych obliczeń w chwili waszego podejścia nadajnik powinien zupełnie zamilknąć. Jak mnie zrozumieliście?
— Zrozumieliśmy doskonale. Już przedtem to zrozumieliśmy. To zasługa szóstego, który natychmiast zorientował się w sytuacji.
— Moje gratulacje dla szóstego. Chłopcy! Wygląda na to, że was zauważyli, obserwują i zdają sobie sprawę z waszych zamiarów.
Rozumiecie, jakie to jest ważne?! — Zujew jest bardzo podniecony. Unosi się z fotela, obejmuje za ramiona stojących obok niego operatorów i niemal krzyczy do mikrofonu: — Zrozumcie, zrozumcie, chłopcy! Całkiem możliwe, że znajdujemy się teraz w punkcie zwrotnym historii ludzkości! Zapamiętajcie tę chwilę! Zapamiętajcie wszystko: ludzi, pogodę i kawę, którą piliście… Zapamiętajcie! Zanotujcie w pamiętnikach!.. Potomkowie, wasze dzieci i wnuki, zapytają was: a jak to wszystko się odbyło?…
— Koniec — mówi Siedow zwracając się do kolegów otaczających go w kabinie dowodzenia. — Na dziś przygód wystarczy. Wachtę obejmuje Razdolin. Pozostali idą spać. Jutro czeka nas trudny dzień.
Kosmonauci płyną w stronę wyjścia. Redford zatrzymuje się na chwilę, patrzy w iluminator i nie odwracając głowy mówi do Razdolina:
— Popatrz, jaki dziś mamy wspaniały księżyc… i w ogóle, Jura, ogromnie wiele piękna jest na tym świecie…
Ranek. Zresztą, jaki tam ranek?! Po prostu początek nowego dnia roboczego w kabinie dowodzenia „Gagarina”. Rozpoczął się ten dzień od nowych zagadek.
— Niczego nie rozumiem — zwraca się Siedow do Redforda. — Przecież promienie słoneczne powinny teraz oświetlać,Proteusza”, a zamiast wyraźnego kształtu widzimy jakąś ciemną, rozlaną plamę.
Na rozgwieżdżonym niebie tylko z największym trudem można dostrzec podłużny cień bez występów, ostrych krawędzi, nadbudówek i anten, bez najróżnorodniejszych wielkich i małych detali, nieodzownych na każdym statku kosmicznym Ziemian. Ten ciemny przedmiot bardzo wolno zbliża się i lekko wiruje.
— „Gagarin”! Dlaczego milczycie? Opowiadajcie wreszcie, co się tam u was dzieje! — mówi poirytowanym głosem Zujew.
Stojący obok generał Samarin kładzie mu rękę na ramieniu:
— Iljo Iljiczu, nie popędzaj ich.
— Trudno powiedzieć coś konkretnego — odzywa się Razdolin. — Ciemne ciało. Barwy nie potrafię określić. Kształtu również. Nieprawidłowy elipsoid. Mówiąc po prostu, wygląda to jak bulwa ziemniaczana…
— Co ty mi będziesz opowiadał o kartoflach! — rozzłościł się Zujew. — Jesteście o dwa kilometry od obiektu i nie potraficie powiedzieć o nim niczego rozsądnego. Jak on wygląda? Jak jest zorientowany? Co znaczy „ciemny”? Przecież on nie może być ciemny!
— Nie może, ale jest… — próbuje oponować Razdolin. — Widzimy tylko jego niewyraźną sylwetkę…
— Iljo Iljiczu! — Siedow ostrym tonem przerywa geologowi. — Proszę, aby Ziemia zostawiła nas w spokoju! Pozwólcie nam samym zorientować się w sytuacji. Nic wam nie możemy powiedzieć, gdyż sami na razie niczego nie widzimy.
— Ale przecież Słońce powinno go oświetlać… — już innym tonem próbuje upierać się Zujew.
— Powinno, ale nie oświetla! — niemal krzyczy Siedow. — Nie chce oświetlać i już… Nie ma nic, tylko jakaś zamazana bryła za iluminatorem, rozumiecie?!
— W porządku — mówi sucho Zujew. — Nie zadaję więcej żadnych pytań. Sami prowadźcie rozeznanie.
Lennon przegląda wyniki obliczeń zakończonych przed chwilą przez komputer pokładowy. Rozwichrza sobie włosy prawą dłonią i wykrzykuje w niebotycznym zdumieniu:
— To przecież niemożliwe!
Z kartką w ręku płynie do kabiny dowodzenia i „cumuje” za fotelem Siedowa.
— Dowódco! Zrobiłem parę obliczeń. Skoro niczego nie widzimy, znaczy to, że emiter pochłania niemal całe promieniowanie widzialne. Wynika z tego, że musi mieć zupełnie niewiarygodny współczynnik odbicia. Przecież żadne ciało w przyrodzie nie ma takiej charakterystyki pochłaniania!
Redford mówi do Siedowa:
— Na Ziemi wciąż zastanawialiśmy się, skąd on bierze energię… Zewsząd. Ze Słońca, z gwiazd, z Ziemi, z Księżyca. On po prostu pożera światło…
Leżawa, obserwując zdumiewający obiekt przez iluminator swego laboratorium, również wpada w podniecenie.
— Tu czwarty — melduje do kabiny dowodzenia. — Sasza, głupia sprawa, ale wydaje mi się, że” on oddycha…
— Oddycha? Jak to oddycha?! — podskakuje Siedow.
— No, jeśli dobrze się przyjrzeć, to jego kontury lekko drgają. Sprawdźmy zapis radiolokatora, to powinno być widoczne na wykresie.
— Radiolokator pracuje bardzo źle — odzywa się Razdolin. — Sygnał odbity jest bardzo słaby, niemal na granicy odbioru…
— Ale spróbować zawsze warto — nalega niecierpliwie Redford.
Na zielonkawym ekranie ukazuje się drżący, nieprawidłowy owal. Widać wyraźnie, że jego kontury lekko pulsują, wybrzuszają się i znów opadają, ale bardzo wolno, płynnie, prawie niezauważalnie.
Mesa „Gagarina”. Znajdują się w niej wszyscy kosmonauci, poza pełniącym wachtę Leżawa.
— Dlaczego on wykazuje taką absolutną obojętność i nie reaguje zupełnie na naszą obecność? — mówi w zadumie Razdolin, machinalnie przebierając palcami po guziczkach automatycznej fonoteki. Rozlegają się strzępki „Bolera” Ravela, to znów głęboki głos lektora deklamuje fragment jakiegoś poematu…
— Jura, przestań, bardzo cię proszę! — mówi Steinberg po angielsku.
— A mnie zdumiewa — włącza się Lennon — ignorowanie prawa zachowania energii. Emiter pochłania energię i niczego nie oddaje w zamian. Gromadzi? Jak? Gdzie? W takiej znikomej objętości? Nawet czteropiętrowy dom jest większy od niego. Nie wiem, czy śmiać się czy płakać… Gdyby jeszcze…
Przerywa mu zdumiony okrzyk Leżawy, pozostającego na wachcie w kabinie dowodzenia:
— Patrzcie! Patrzcie!..
— Na miejsca! — krzyczy Siedow.
— Co tam się u was dzieje? — pyta z niepokojem głośnik. — „Gagarin”! Tu dwudziesty. Zameldujcie sytuację.
— Tu czwarty. Wszystko widać, wszystko widać jak na dłoni — mówi Leżawa głosem przerywanym ze zdenerwowania.
A w iluminatorze odbywa się zaiste zdumiewająca transformacja. To, co jeszcze przed chwilą było jedynie rozmytą, ciemną plamą, po prostu w oczach zaczyna nabierać kształtów. Dziwne, srebrzystozielone ciało zawieszone w kosmosie zupełnie nie przypomina statku międzyplanetarnego. Jest to raczej powiększony do gigantycznych rozmiarów model pierwotniaka, niewiarygodny mikroorganizm pulsujący wolno, niczym kropla nierozpuszczalnej cieczy wisząca w wodzie. Te ruchy — nieregularne, nie dające się przewidzieć na podstawie wcześniejszych obserwacji — nie miały w sobie niczego groźnego czy niepokojącego, a jednocześnie tak nieodparcie przykuwały wzrok, iż wręcz nie można było oderwać oczu od tej niewiarygodnej, kosmicznej fantasmagorii.
Zujew siedzi przy wielkim, okrągłym stole w jednym z gabinetów Ośrodka Kontroli Lotów:
— …Jedynym wynikiem dwutygodniowych obserwacji jest mocno naciągane, bardzo sporne równanie równowagi energetycznej emitera. Nie wiemy nadal, czy to jest pilotowany statek czy też automat. A mister Wilkins — pochylił głowę w stronę wysokiego, siwego mężczyzny, również siedzącego za stołem — słusznie dziś zauważył, że to wcale nie musi być siedziba istot rozumnych, lecz jedna myśląca istota, żyjąca samoistnie w kosmosie i podróżująca bez pomocy jakiejkolwiek aparatury. Brzmi to wprawdzie fantastycznie, ale również jest możliwe. Dlaczego niby nie?
— A dlaczego niby tak, Iljo Iljiczu? — pyta cicho inny uczony, siedzący opodal Zujewa. — Po co nam te wszystkie zmyślenia rodem z powieści fantastycznych? Potrzebne są nam fakty i tylko fakty, a nie „myślące superameby”…
Jeszcze inny uczestnik narady mówi leniwie, obcinając starannie gilotyną koniuszek cygara:
— Powiedzmy sobie szczerze, że wszystko wyobrażaliśmy sobie nieco inaczej. Mówiliśmy o kontakcie, a tymczasem minęło czternaście dni i żadnego kontaktu nie ma…
— To już wiemy — przerywa Zujew mężczyźnie z cygarem. — Czy ma pan jakieś pozytywne propozycje?
— Nie mam nawet propozycji negatywnych — odpowiada zagadnięty tym samym ospałym tonem.
Półciemna kabina dowodzenia na „Gagarinie”. W fotelu przy pulpicie siedzi tylko wachtowy — Siedow. Maleńkie lampki sygnalizacyjne ledwie oświetlają jego twarz.
Wydaje się, że on śpi. Ale nie, po prostu myśli.
— Sasza… — z ciemnego przełazu wypływa Redford. — To ja…
— A, Allan, siadaj. — Siedow prostuje się. — Czemu nie śpisz?
— Nigdy dobrze nie śpię w kosmosie. Chwilę milczą.
— Sasza, ciągle o tym wszystkim myślimy, ale znów na coś czekamy, tak jak czekaliśmy na start w podwodnym domku. Ja też jestem wojskowym i szanuję rozkazy, ale doskonale rozumiesz, że trzeba działać.
— Ziemia na razie milczy.
— Co to znaczy milczy? — irytuje się Redford. — Zapytaj jeszcze raz!
— Zujew nie należy do ludzi, którzy lękają się krzyku, wiesz o tym nie gorzej ode mnie.
— Co on mówi? — pyta Redford.
— Odpowiada tak, jak można się tego było spodziewać: „Gagarin” powinien utrzymywać stałą łączność z Ziemią i czekać na dyspozycje. Inna rzecz, że powiedział to dość niecodziennym tonem.
— Najgłupszą rzeczą, jaką może zrobić Zujew, jest radzenie się Catewaya — warknął Redford. — Jestem święcie przekonany, że kiedy mamusia Catewaya leżała w klinice położniczej, nasz przyjaciel mimo to zdołał uzgodnić z Kongresem swoje przyjście na świat.;
Sala konferencyjna w Ośrodku Kontroli Lotów. Table ronde uczonych.
— Cateway radzi czekać, ja natomiast wiem, że nie mamy na co czekać — mówi poirytowanym tonem Zujew.
— Jednak nic nam nie przeszkadza w czekaniu — odpowiada człowiek z cygarem.
— Ma pan niewątpliwie rację — wzrusza ramionami Zujew. — Z drugiej jednak strony czekać mogliśmy z równym powodzeniem na Ziemi. Wyprawę wysłaliśmy nie po to przecież, aby czekać, lecz po to, żeby zorientować się w sytuacji, żeby poznać i zrozumieć!..
— Dowiedzieliśmy się wielu rzeczy — mówi mężczyzna z cygarem. — Kontaktu nie ma, a to również jest wynik. W badaniach naukowych brak rezultatu pozytywnego nie przekreśla ich wartości konstruktywnej.
— I znów trudno mi zaoponować — mówi coraz bardziej zdenerwowany Zujew. — Chciałbym jednak zapytać, co mam powiedzieć kosmonautom? Jedyna propozycja działania jak na razie wyszła od nich. Czekają na naszą zgodę już od trzech dni.
— A kto weźmie na siebie odpowiedzialność za taką zgodę? — pyta złośliwie staruszek w czarnej, „akademickiej” czapeczce.
Następuje pauza. Wszyscy nawzajem unikają swoich spojrzeń i z nagłym zainteresowaniem zaczynają gapić się w stół.
— Ja — mówi półgłosem Zujew. — Ja wezmę, a poza tym posiadam pełnomocnictwa, udzielone mi w tym względzie przez nasz rząd.
Zebrani jak na komendę obracają się w jego stronę.
— To wielkie ryzyko, Iljo Iljiczu — mówi staruszek.
— Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa — odzywa się człowiek z cygarem.
Zujew podskakuje jak użądlony.
— Nie jestem hazardzistą! — skanduje.
Komora śluzowa „Gagarina”. Redford i Leżawa mają już na sobie skafandry. Siedow, Razdolin i Lennon krzątają się wokół nich, coś poprawiają, pomagają zapiąć silniki plecakowe, wygładzają tkaninę skafandrów — słowem zachowują się tak, jak rodzice wysyłający jedynaka po raz pierwszy do szkoły. — Podejdziesz i powiesz w nienagannej angielszczyźnie — wygłupia się Razdolin, kładąc rękę na ramieniu Redforda: „Serdecznie zapraszam na moje rancho w Teksasie…”
— Gdy tylko umocujecie analizatory, wracajcie nie tracąc ani sekundy — po raz któryś z rzędu przypomina Siedow. — Nie wiemy, jakich reakcji można się po nim spodziewać. Żadnych oględzin, żadnych oblotów. To rozkaz!
— Wyobraź sobie, Anzor — nie daje za wygraną Razdolin — że tam w środku siedzą malutkie, wyłupiastookie ludziki, wypisz, wymaluj żabki rzekotki. Stoły nakryte, zapraszają was, częstują… Siadacie, a potem cap taką pijaną żabkę i w nogi!
— A jeśli oni nas wsadzą do kieszeni? — pyta wesoło Leżawa.
Cała ta pozornie głupia gadanina, niezbędna do utrzymania wewnętrznej równowagi, zdaje się przemykać bokiem, nie zahaczając nawet o napięcie, które w równej mierze czują zarówno ci dwaj, którzy za moment wyjdą w otwarty kosmos, jak i ci, którzy pozostaną na statku i będą czekać.
— No dobra — powiedział półgłosem Redford i wszyscy natychmiast spoważnieli. — Już czas…
Obejmują się, całują. Z głośnika odzywa się Steinberg:
— Dowódco, jest 18.00. Trzeba zaczynać śluzowanie…
— Idziemy — odpowiada Siedow.
Cateway odpowiada na pytania dziennikarzy:
— Obiecałem was poinformować o wszystkich wydarzeniach, a ja zawsze dotrzymuję słowa. Tak więc podjęto decyzję wysłania dwóch kosmonautów w otwarty kosmos.
Rozlegają się podniecone głosy: — Kto? Kto wychodzi?
Kilku dziennikarzy już popędziło do sąsiedniej sali, aby skorzystać z telefonów i dalekopisów.
— Allan Bedford pierwszy zbliży się do emitera, a następnie Anzor Leżawa umocuje na jego powierzchni komplet czujników. Wyjście na zewnątrz statku zaplanowano na 18.30 czasu pokładowego. Lennon i Razdolin przeprowadzą reportaż telewizyjny, który będziecie mogli zobaczyć z galerii prasowej naszej sali operacyjnej…
Spocona z podniecenia twarz Siedowa przy iluminatorze kabiny dowodzenia. Dowódca ze swego miejsca doskonale widzi, jak z komory śluzowej wolno wypływają dwie srebrzyste figurki. Redford, płynący przodem, lekko poruszył ręką, pozdrawiając kolegów i miliony telewidzów na Ziemi. Z tyłu, nieco w bok od Redforda, płynie Leżawa, trzymający w rękach niewielki pojemnik z czujnikami.
— Allan, wszystko idzie normalnie — bardzo cicho, niemal szeptem mówi Siedow do krążka mikrofonu umocowanego tuż przy wargach. — Nie spiesz się, bo wszystko przebiega zgodnie z planem. Tylko się nie spiesz…
— Tu czwarty. Czy są jakieś zmiany obiektu? — nieco ochrypłym głosem pyta Leżawa. Najwidoczniej trochę się boi.
— Zrozumiałem, czwarty — odpowiada natychmiast Razdolin ze swojego stanowiska w laboratorium chemicznym. — Nie ma, nie ma żadnych zmian. Zachowuje się spokojnie.
— Kumkania nie słychać? — pyta znów Leżawa.
— Nie rozumiem… — odpowiada zaskoczony Razdolin.
— Przecież mówiłeś, że w środku są żabki! — śmieje się Leżawa.
— Czwarty, dość żartów! — przerywa mu ostro Siedow. I dodaje miękko: — Anzor, wybrałeś sobie nie najlepszą porę do dowcipkowania. Przynajmniej raz w życiu bądź poważny…
Lennon mówi beznamiętnie:
— Odległość między obiektem a drugim wynosi trzydzieści jeden metrów.
— Przyjąłem — kwituje spokojnie Redford.
Siedow przez swój iluminator doskonale widzi, jak dwie figurki podpływają coraz bliżej do „Proteusza”, popychane niewidzialnymi strugami odrzutu rakietowego.
— Wszystko w porządku, Allan — szepcze. — Nie spiesz się. Widzisz coś?…
— To przypomina ciecz — odpowiada Redford. — Zupełnie jak kropla oliwy w wodzie…
— Spokojnie, Allan. Hamuj. Podejdziesz wolniutko, ale na wszelki wypadek odwróć się…
— Tu drugi. Zrozumiałem. Nie denerwujcie się. U nas wszystko jest zupełnie okay!
Redford wolniutko, niczym piórko w nieruchomym letnim powietrzu, zbliża się do słabo pulsującego ciała emitera i wyciągnąwszy ręce do przodu łagodzi i tak już delikatne zderzenie.
— Jest kontakt! — mówi spokojnie.
— Przyjąłem — odzywa się Lennon.
— Zupełnie twarde ciało — melduje Redford. — Nic strasznego…
Odepchnął się od „Proteusza”, siłą bezwładności odpłynął od jego powierzchni i obrócił się twarzą w stronę wolno zbliżającego się Leżawy.
— Uwaga piąty, tu pierwszy — mówi pospiesznie Siedow. — Czy są jakieś zmiany w parametrach obiektu?
— Tu piąty — odpowiada natychmiast Razdolin. — Wszystko po staremu, nie ma żadnej reakcji.
Zujew w Ośrodku Kontroli Lotów skurczył się i sprężył jak do skoku. Niczego nie widzi poza ekranem telewizyjnym, gdzie na tle emitera błyszczą dwie srebrzyste figurki.
— Powierzchnia jest zupełnie twarda — dźwięczy w sali głos Redforda — a jednocześnie elastyczna… Nie wiem, z czym dałoby się to porównać… Wyobraźcie sobie gumę, bardzo twardą gumę napiętą jakimiś wewnętrznymi siłami… Ale gumę błyszczącą jak metal i jakby…
— Do tyłu! — rozlega się ostry, alarmujący krzyk Siedowa.
Wprost przed srebrzystymi figurkami na słabo pulsującym ciele emitera utworzył się nagle szeroki, błyskawicznie pogłębiający się lej. Jego krawędzie wytrysnęły do przodu, zagarnęły kosmonautów, połączyły za nimi i natychmiast wygładziły, aby za moment znów rozpocząć słabe, powolne pulsowanie. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą byli ludzie, teraz nie było nikogo.
Stało się to tak szybko, że przypominało magiczną sztuczkę, złudzenie optyczne. W pierwszym momencie nikt nie zareagował. Wszyscy zdawali się czekać na odwrotną sztuczkę czy też na jej dalszy ciąg. Ludzie znieruchomieli, stracili głowy z powodu nagłości i dziwnej prostoty wydarzenia. Nastąpił krótki spazm powierzchni emitera i kosmonauci zniknęli… Jak podrzucony sprężyną poderwał się blady, przerażony Zujew.
Siedow zmrużył powieki i przez chwilę trwał bez ruchu. Otworzył oczy, popatrzył przez iluminator i ujrzał tylko pustkę. Tajemniczy emiter, jeszcze przed chwilą jaskrawo świecący, szybko bladł, ciemniał, rozpuszczał się w czerni kosmosu.
— Członek Akademii Nauk uważa, że nie należy traktować reakcji emitera jako jednoznacznie agresywną. Wprawdzie podjęto niezwłocznie przygotowania do ewentualnego aktywnego oddziaływania na ciało kosmiczne, ale… — mówi komentator z ekranu telewizyjnego.
Lija szybko podchodzi do szafy, zdejmuje z niej walizkę i zaczyna pakować jakieś ubrania.
— Dokąd się wybierasz — pyta ojciec.
— Do Moskwy — odpowiada zupełnie spokojnym głosem.
— Po co?
— Nie wiem…
Siada obok walizki, coś w niej przekłada, potem nagle podrywa się i rzuca ojcu na szyję.
— Tato, tatusiu, co się stało? Potworność, prawdziwy koszmar! Co to było?
— Uspokój się. — Gładzi ją po głowie. — Nie wiem, co to było. Skąd mogę wiedzieć? Anzor wróci i wtedy nam wytłumaczy.
— Wróci?! — Pytanie zabrzmiało jak krzyk rozpaczy.
— Oczywiście. Anzor niebawem wróci. Jestem tego pewien.
— Skąd wiesz?! Jak to w ogóle można wiedzieć?
— Wiem… Usiądź. Zaraz napijemy się herbaty.
Idzie do kuchni, odkręca kran. Czajnik już jest pełny, woda płynie z dziobka, ale stary człowiek tego nie widzi, bo twarz ma zasłoniętą rękoma.
Matka Siedowa siedzi na brzeżku krzesła przy małym biureczku w domu kierowniczki klubu Lubow Timofiejewny, tej samej, która podczas uroczystego powitania Aleksandra Matwiejewicza dyrygowała orkiestrą. Lubow Timofiejewna jest opatulona w ciepłą chustę. Siedzi przed telewizorem i nie odrywa wzroku od ekranu.
— Timofiejewna — mówi matka Siedowa, mnąc w ręku chusteczkę mokra od łez. — Jesteś kobieta kształcona, więc wytłumacz mnie, głupiej, co to takiego było? Niczego nie rozumiem… Gdzie się podział ten Gruzin? Gdzie się oni obaj podzieli? Może ono ich zjadło? A co z Szura? Ja przecież Szurę znam, on przecież teraz pójdzie ich ratować. Boże, odpuść nam nasze winy…
Zujew stoi przed tłumem dziennikarzy: — Teraz jestem gotów odpowiedzieć na wasze pytania.
Podrywa się młody mężczyzna z notesem w ręku.
— Dziennik „l’Humanité”. Na ile godzin wystarczają zapasy powietrza, wody i pożywienia w skafandrach?
— Na osiemnaście godzin…
Dziennikarz patrzy na zegarek.
— Wobec tego za trzy i pół godziny ich zasoby muszą się wyczerpać?
— Tak, mniej więcej tak — odpowiada Zujew.
Obserwatorium Lennona na „Gagarinie”. Przy jego wielkich iluminatorach zebrali się czterej pozostali na pokładzie kosmonauci. Pełne napięcia oczekiwanie na towarzyszy, brak jakichkolwiek uzasadnionych nadziei na ich powrót powoduje, że panuje wśród nich wręcz beznadziejna, ciężka atmosfera.
— Tracimy na próżno czas — mówi gwałtownie Razdolin. — Im mniej czasu, tym mniej możliwości.
— Co masz na myśli? — pyta Lennon. Steinberg wypluwa gumę do żucia i wyręcza Razdolina w odpowiedzi:
— Sam doskonale wiesz, co on ma na myśli. Wszyscy to rozumieją, ale nikt nie chce powiedzieć pierwszy. Trzeba ich ratować. Ja osobiście zawsze starałem się ratować kolegów, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie, rozumiesz?
— Ale jak? — pyta Lennon, niewidoczny w cieniu rzucanym przez aparaturę.
— Nie wiem jak! — gorączkuje się Razdolin. — Ale on ma rację — wskazuje gestem Steinberga.
— Nie, doskonale wiesz! — odwraca się gwałtownie Steinberg. — Wszyscy wiecie, ale nie chcecie się przyznać. Jesteście humanistami. A ja powiem. Trzeba wymontować wiertło laserowe z „Mayflowera” i rozpruć to paskudztwo jak puszkę konserw!
— Przestańcie histeryzować! — mówi spokojnie i twardo Siedow. — Wstydzę się za ciebie, John. Ładna psychologia! Skoro nie rozumiem, muszę chwycić za pistolet. Przypomnijmy sobie rok 48 i 49… I wyobraźmy sobie, że naszym dziadkom zabrakłoby wówczas rozsądku i cierpliwości.
— O jakim rozsądku ty mówisz? — przerywa mu Razdolin. — Gdzie tu miejsce na rozsądek?
— Już sam fakt, że „Proteusz” zgasł — tłumaczy dobitnie Siedow — a więc ponownie gromadzi energię, dowodzi tego, że jest mu ona potrzebna. Do czego? Być może do przeprowadzenia jakichś badań, do przygotowania kontaktu…
— Kiedy mrówka włazi ci za kołnierz, zgniatasz ją palcem i wyrzucasz, a nie zastanawiasz się nad metodami nawiązania kontaktu — wybucha Steinberg. W błękitnych refleksach migocących tablic rozdzielczych jego twarz wydaje się śmiertelnie blada.
— Wierzę i chcę, abyś ty również uwierzył, że nie chodzi tu o mrówki — odpowiada spokojnie Siedow. — Nasze opanowanie i nasza cierpliwość jest również przejawem naszego rozumu, prawdziwego rozumu.
— Możliwe, że brak mi twego „prawdziwego rozumu” — mówi Steinberg odwrócony w stronę iluminatora — ale zasoby regeneratorów w skafandrach są na wyczerpaniu…
— Proszę cię, żebyś trochę odpoczął — mówi cicho Siedow.
— Słusznie! — eksploduje Steinberg. — Ja będę spał, a oni będą się dusić!
Siedow przerywa mu ostro:
— Już nie proszę, tylko rozkazuję zaprzestać tych rozmów!
Wszyscy milkną.
Sala Ośrodka Kontroli Lotów. Przy swoim pulpicie tkwi Zujew z twarzą zmęczoną i nieprzeniknioną. Obok niego siedzi Samarin.
— …A jednak musimy spróbować wymyśleć coś nowego. Mamy jeszcze godzinę — kontynuuje rozmowę Samarin, spoglądając na tablicę świetlna, gdzie nieubłaganie i obojętnie przeskakują cyfry sekund i minut.
— Zrobiliśmy wszystko, aby oni zrozumieli, że pragniemy kontynuować kontakt — odpowiada Zujew. — „Gagarin” zbliżył się o dalsze pięćdziesiąt metrów. Nadaliśmy do nich obraz telewizyjny automatu regeneracyjnego skafandra, przekazaliśmy zakodowany w układzie dwójkowym graniczny czas jego działania, pokazaliśmy schematy atomów tlenu i azotu. Wykorzystaliśmy wszelkie możliwe, sporne i bezsporne rodzaje łączności. Spożytkowaliśmy wszystko, co nauka wymyśliła w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat do nawiązywania kontaktów z cywilizacjami pozaziemskimi. Zrozumiałyby nas nawet delfiny i koczkodany.
— Zgoda, ale na razie tylko tłumaczyliśmy — przerywa mu Samarin. — Zupełnie prawidłowo. Czyż jednak nie można im w jakiś sposób zademonstrować naszej niecierpliwości, obawy czy wreszcie naszego niezadowolenia?
Na ekranie monitora łączności wideofonicznej z ośrodkiem w Houston ukazuje się twarz Catewaya. Wygląda surowo i oficjalnie.
— Mister Zujew! Proponujemy o godzinie 03.35 czasu pokładowego, to znaczy w pięć minut po tym, jak Leżawa i Redford wyczerpią swoje zapasy tlenu i nikt już nie będzie mógł ich uratować, skierować na emiter wiertło laserowe z „Mayflowera”. Pragniemy uzgodnić tę naszą propozycję z rządem Związku Radzieckiego, prezydentem Stanów Zjednoczonych i sekretarzem generalnym Organizacji Narodów Zjednoczonych… Posłuchaj, Ilja — ciągnie Cateway niejako prywatnym tonem. — Oni od kilku miesięcy wiszą nam nad głowami. Zakłócają naszą łączność. Z ich winy uległo katastrofie wiele samolotów, rozbiło się mnóstwo statków. Wylecieliśmy im naprzeciw, a oni połknęli naszych chłopców. Na co jeszcze mamy czekać? — To jest straszne rozwiązanie — mówi Zujew. — Nigdy nie uchylałem się od podejmowania decyzji, ale teraz muszę się zastanowić… Odpowiem ci za dziesięć minut…
W gwiezdnej otchłani wisi nieruchomo „Gagarin”, jasno oświetlony promieniami słońca. Obok niego niewyraźnie majaczy ciemna bryła emitera. W pewnej chwili ona również zaczyna szybko wypełniać się blaskiem. Właśnie wypełniać się, jakby do wnętrza emitera napływała jakaś promienista ciecz.
— Sasza! — krzyczy Lennon, nie odrywając wzroku od iluminatora, przez który znów wyraźnie widać leniwie pulsujące ciało „Proteusza”.
Michael nie zdążył nic więcej powiedzieć, a pozostali kosmonauci niczego zrozumieć, gdy malutki, łagodnie wypiętrzony wzgórek na ciele emitera nagle pękł, a obok niego, wolno wirując w nieważkości, zawisły dwie srebrzyste figurki.
— Drugi! Czwarty! Tu pierwszy! Słyszycie mnie? — krzyczy Siedow.
— Tu drugi — odpowiada Redford tak spokojnie, jakby dopiero co wyszedł z kabiny symulatora. — Słyszymy cię doskonale, możesz nawet mówić nieco ciszej…
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że cały świat czekał na jego słowa, i teraz samym tonem głosu i tym zwyczajnym, „telefonicznym” zdaniem uspokajał całą planetę i swych przyjaciół.
— U nas wszystko w porządku, a jak u was? — pyta Leżawa.
— Chłopaki! Hura! — krzyczy Siedow z twarzą mokrą od łez.
Cała czwórka rzuca się na siebie, zwija w dziwaczny kłębek i wolno wiruje pośrodku obserwatorium w zdumiewającym tańcu nieważkości.
Dziennikarze, pędzący na złamanie karków do sali dalekopisów, wytrącają tacę z filiżankami kawy z rąk ładniutkiej kelnerki w białym fartuszku i koronkowym czepeczku.
Redford i Leżawa siedzą w mesie „Gagarina” przed mikrofonami i kamerami telewizyjnymi, przed czterema bezpośrednimi słuchaczami.
— Uwierzcie mi — mówi zmieszany Leżawa — że najśmieszniejsza, najwspanialsza lub też najokropniejsza rzecz polega na tym, że nie możemy niczego opowiedzieć. To przypominało sen, spokojny sen, jaki zdarza się jedynie w dzieciństwie… Te sny trwały bez chwili przerwy… Ale jak to opowiedzieć… Nie widzieliśmy nikogo, kogo można byłoby uznać za istotę żywą, chociażby zupełnie niepodobną do nas. Nie widzieliśmy przedmiotów, które wyglądałyby na sporządzone rękami lub mackami… — kosmonauta mówi wolno, z trudem dobierając słowa.
— A jednocześnie — dorzuca Redford — niejako całym ciałem, całym swym jestestwem odczuwaliśmy rodzaj kontaktu umysłowego z różnymi — jak by to wyrazić? — bryłami… Lepiej będzie powiedzieć: z pewnymi zamkniętymi przestrzeniami, które otaczały nas ściśle ze wszystkich stron, zmieniając swe rozmiary, kształty i stopień oświetlenia.
— Czy to były istoty żywe? — pyta Siedow.
— Nie wiem — mówi Leżawa roztargnionym tonem. — Całkiem możliwe. Czuliśmy ich opiekę i przychylność, prawda, Allan?
Redford kiwa głową.
— Nie wiadomo dlaczego byliśmy zupełnie spokojni, zupełnie się nie denerwowaliśmy, prawda?
Redford znów kiwa głową i mówi:
— Nie wiem, czy były tam istoty żywe, ale niewątpliwie obcowaliśmy z intelektem…
Zujew mówi głośno i dobitnie, skandując każde słowo:
— Gratulujemy załodze „Gagarina” pomyślnego wykonania założonego programu. Podjęto decyzję, aby statek natychmiast odszedł od „Proteusza” i ruszał w kierunku stacji orbitalnej,Mir–4”. Oczekujemy was na Ziemi, przyjaciele!.. „Gagarin”, jak mnie słyszycie?
Cała załoga statku kosmicznego zebrała się w kabinie dowodzenia. Rozkaz Zujewa słyszeli więc wszyscy, ale ani Siedow, ani żaden z pozostałych kosmonautów nie odpowiada.
— Słyszycie mnie, „Gagarin”? — pyta ponownie Zujew. — Tu dwudziesty. Odbiór.
— Słyszymy doskonale, Iljo Iljiczu — odpowiada spokojnie Siedow. — Ale teraz w żaden sposób nie możemy stąd odlecieć… Pamiętacie, że przed startem mówiliście mi, iż mam prawo podejmować własne decyzje w razie konieczności. No więc zachodzi taka konieczność. Nie możemy odlecieć. Kontakt jest dopiero początkiem, uwierzcie mi na słowo. Ja i my wszyscy — odwraca się ku kolegom — zrozumieliśmy to. Zrozumieliśmy i wierzymy, że najważniejsze jest jeszcze przed nami. — Patrzy na przyjaciół, jakby raz jeszcze chciał przekonać się o ich poparciu, i napotyka szczere spojrzenia Allana Redforda, Jurija Razdolina, Michaela Lennona, Anzora Leżawy i Johna Steinberga, członków załogi statku międzyplanetarnego „Gagarin”, ludzi z ziemi.
Równym blaskiem świeci pulsujący „Proteusz”. Dwaj ludzie znowu płyną w otwartym kosmosie. Na ramieniu jednego z nich widnieje malutki gwiaździsty proporczyk, a na skafandrze drugiego czerwona chorągiewka z sierpem i młotem. Przez ciemne filtry ochronne nie widać twarzy Aleksandra Siedowa i Michaela Lennona. Ale to właśnie oni lecą w kosmosie. Coraz bliżej jest błyszcząca powierzchnia statku z innej planety, w którego powłoce już zawczasu, jakby wabiąc ich, utworzył się wirujący szeroki lej, gotowy przyjąć ludzi, którzy uwierzyli w Dobro i Rozum.
Baku — Houston — Moskwa
Czerwiec 1972–listopad 1975