Rozdział XL Strumień za granicą Briaha

Stałem na gęsto poprzetykanej kwiatami trawie, bardziej miękkiej i piękniej pachnącej, niż można sobie wyobrazić. Po lazurowym niebie wędrowały niespiesznie obłoki; od czasu do czasu zasłaniały słońce, zabarwiając się delikatnymi odcieniami indyga i złota. Ryk burzy szalejącej wokół Góry Typhona wciąż jeszcze docierał do moich uszu. ale tak słabo, jakby dzieliła mnie od niej ogromna odległość. W pewnej chwili dostrzegłem błysk, a raczej cień błysku, jeśli coś takiego w ogóle istnieje; albo było to uderzenie pioruna, albo kolejny strzał, oddany przez żołnierzy.

Uczyniłem jeszcze dwa kroki, a wówczas optyczne i akustyczne zjawiska z tamtego świata przestały w ogóle docierać do moich oczu i uszu — nie dlatego jednak, że znikły, lecz dlatego, że utraciłem zdolność (lub tylko chęć) słuchania ich oraz oglądania. Tak samo doroślejąc tracimy zdolność widzenia rzeczy tworzących podwaliny naszego dziecięcego świata. Mimo wszystko nie wydawało mi się możliwe, bym oddalił się z Góry Typhona jednym z korytarzy czasu: przecież dokoła nie było żadnych korytarzy, tylko trawa, kwiaty i wiatr o słodkim zapachu!

Podążając dalej, odnosiłem coraz silniejsze wrażenie, że już tu kiedyś byłem, że już to kiedyś widziałem, lecz za nic nie potrafiłem przypomiee sobie nazwy tego miejsca. Na pewno nie była to nasza nekropolia ze swymi grobowcami i smukłymi cyprysami ani nie rozległe pola. gdzie ujrzeliśmy z Dorcas scenę wzniesioną przez doktora Talosa; tamte pola rozciągały się u podnóża Muru Nessus, tutaj zaś nie widziałem żadnych murów. Nie trafiłem też z powrotem do ogrodów Domu Absolutu, pełnych rododendronów, sztucznych grot oraz fontann. Okolica nieco przypominałaby pampasy wczesną wiosną, gdyby nie kolor nieba i chmur.

Nagle usłyszałem szmer wody, chwilę potem zaś ujrzałem jej srebrzysty błysk. Pobiegłem w tamtą stronę, myśląc o tym, że kiedyś byłem kulawy oraz że kiedyś w pobliżu Przełęczy Orithyia, napiwszy się z podobnego strumienia, zobaczyłem na ziemi odciski łap smilodona. Chłepcząc cudownie chłodną wodę uśmiechnąłem się do siebie; teraz już bym się ich nie przestraszył.

Podniósłszy głowę ujrzałem… Nie, nie srnilodona, lecz maleńką kobietę o bajecznie kolorowych skrzydłach. Przechadzała się po omywanych wodą kamieniach w górze strumienia, jakby chciała ochłodzić sobie stopy.

— Tzadkiel! — wykrzyknąłem, a zaraz po tym umilkłem, zdruzgotany swoją głupotą, ponieważ wreszcie uświadomiłem sobie, gdzie jestem.

Pomachała mi z uśmiechem, a następnie wzbiła się w powietrze i trzepocząc motylimi skrzydłami poleciała w moją stronę.

Uklęklem, ona zaś, wciąż uśmiechnięta, wylądowała obok mnie na brzegu strumienia.

— Chyba jeszcze nigdy nie oglądałeś mnie w locie?

— Widziałem cię kiedyś wiszącą z rozpostartymi skrzydłami w międzygwiezdnej pustce.

— Istotnie, tam mogę przebywać w mej prawdziwej postaci, ponieważ nie ma przyciągania. Tutaj, żeby latać, muszę być bardzo mała.

Czy wiesz, co to jest pole grawitacyjne?

Jednocześnie zatoczyła koło maleńką rączką, jakby chciała pokazać mi ukwieconą łąkę ciągnącą się wzdłuż strumienia.

— Widzę tylko to pole, które nas teraz otacza, potężny hierogramato.

Parsknęła śmiechem przypominającym melodię drobnych dzwoneczków.

— Odnoszę wrażenie, że już się kiedyś spotkaliśmy?

— Potężny hierogramato, jestem tylko najpodlejszym z twoich niewolników.

— Co nie zmienia faktu, że z pewnością niezbyt wygodnie ci na kolanach i że przypuszczalnie spotkałeś jedno z moich wcieleń, które powstały już po tym, jak odłączyłam od siebie tę maleńką cząstkę.

Usiądź normalnie i opowiedz mi o tym.

Zrobiłem, co mi kazała. Jakże było przyjemnie siedzieć na brzegu strumienia, od czasu do czasu przepłukując usta jego krystalicznie czystą wodą i opowiadać Tzadkiel, jak po raz pierwszy ujrzałem ją między stronami księgi ojca Inire, jak pomogłem ją schwytać na pokładzie jej statku, kiedy była odmiennej płci i nazywała się Zak, i jak opiekowała się mną kiedy zostałem ranny. Jednak ty, czytelniku (jeśli w ogóle istniejesz), wiesz już o tym wszystkim, ponieważ opisałem te wydarzenia w mojej relacji, niczego nie przemilczając — albo przemilczając bardzo niewiele.

Rozmawiając z Tzadkiel nad strumieniem, starałem się mówić jak najbardziej zwięźle, lecz ona przerywała mi co chwila, żądając więcej szczegółów na ten lub inny temat, w związku z czym opowiedziałem jej także o małym aniele (o którym przeczytałem w brązowej książce), który spotkał Gabriela, o moim dzieciństwie w Cytadeli i w willi mego ojca, i w wiosce zwanej Famulorum w pobliżu Domu Absolutu.

Wreszcie, kiedy chyba po raz tysiączny przerwałem dla nabrania oddechu, Tzadkiel rzekła:

— Nic dziwnego, że cię wybrałam. W tym, co mówisz, nie rna ani słowa nieprawdy.

— Kłamałem zawsze, kiedy uważałem, że może mi to dać jakąś korzyść, a często nawet wtedy, gdy nie miałem takiej nadziei.

Uśmiechnęła się bez słowa, więc dodałem:

— Nie zawahałbym się okłamać także ciebie, potężny hierogramato, gdybym przypuszczał, że moje kłamstwa zdołają ocalić Urth.

— Już ją ocaliłeś. Rozpocząłeś swoje dzieło jeszcze na pokładzie mego statku, dokończyłeś je zaś na powierzchni i we wnętrzu planety, którą zwiesz Yesodem. Agilus, Typhon oraz inni, którzy walczyli przeciwko tobie, uważali zapewne, że uczestniczą w nierównym boju: gdyby byli mądrzy, zrozumieliby, że o żadnej walce nie może być mowy, gdyż dawno już ich pokonałeś. Gdyby byli mądrzy, nie wystąpiliby przeciwko tobie także z innego względu: wiedzieliby wówczas, iż jesteś naszym sługą.

— Więc nie mogę przegrać?

— Powiedzmy to inaczej: nie przegrałeś. Oczywiście, że mogłeś przegrać, zarówno na statku, jak i później, na pewno jednak nie zginąłbyś przed ostateczną próbą, podobnie jak nie zginiesz teraz, dopóki nie wykonasz zadania. Gdyby było inaczej, umarłbyś w wyniku obrażeń odniesionych w Saltus, albo trafiony wyładowaniem w Cytadeli, albo przy jakiejś innej okazji. Jednak chwila, kiedy osiągniesz zamierzony cel, zbliża się wielkimi krokami. Jak wiesz, swą siłę czerpiesz z gwiazdy; kiedy wreszcie zderzy się ze starym słońcem, by dać początek nowemu…

— Zbyt często chełpiłem się tym, że nie lękam się śmierci, bym akurat dzisiaj miał zacząć drżeć ze strachu na myśl o niej.

Tzadkiel skinęła głową.

— To dobrze. Briah nie będzie trwał wiecznie.

— Ale to jest właśnie Briah, albo przynajmniej jego część. Pokazałaś mi go, prowadząc mnie do kabiny na pokładzie twojego statku.

— Jeśli tak było, to dlatego, że znajdowaliśmy się wtedy w pobliżu Yesodu. Ten strumień nazywa się Madregot i płynie właśnie z Yesodu do Briaha.

— Między wszechświatami? — zapytałem ze zdumieniem. — Jak to możliwe?

— A co w tym dziwnego? Energia zawsze dąży do osiągnięcia etanu najmniejszego uporządkowania; mówiąc po prostu, oznacza to, że Prastwórca bez przerwy żongluje wszechświatami.

— Ale to przecież jest strumień! — zaprotestowałem. — Taki sam jak wszystkie na Urth!

Ponownie skinęła głową.

— One także składają się z energii dążącej do chaosu. Poza tym wynik obserwacji w znacznej mierze zależy od przyrządu, którym się jej dokonuje. Gdybyś miał inne oczy albo inny umysł, wiele spraw postrzegałbyś w całkowicie odmienny sposób.

Przez chwilę zastanawiałem się nad jej słowami, po czym zapytałem: — A w jaki sposób widziałbym wtedy ciebie?

Do tej pory siedziała nieruchomo obok mnie na brzegu strumienia: teraz położyła się w trawie, podparła brodę rękami i rozpostarła skrzydła przypominające delikatne wachlarze pomalowane w wielkie, kolorowe oczy.

— Nazwałeś te łąki polami grawitacji — bardzo słusznie, bo między innymi tym właśnie są. Czy znasz pola Urth, Severianie?

— Nigdy nie szedłem za pługiem, ale znam je tak, jak może je znać człowiek wychowany w mieście.

— No właśnie. Co się znajduje na obrzeżu tych pól?

— Ogrodzenia z desek i gałęzi albo kolczaste krzewy, które maja za zadanie zatrzymać bydło. W górach buduje się mury z płaskich kamieni, żeby jelenie nie wyżerały trawy zwierzętom hodowanym przez człowieka.

— I to wszystko?

Nic więcej nie przychodzi mi na myśl — przyznałem. — Możliwe, że przyglądałem im się przez niewłaściwy instrument.

— Instrumenty, z których korzystasz, są dla ciebie najwłaściwsze, ponieważ to właśnie one cię ukształtowały. Od tej reguły nie ma wyjątków. I jak, przypomniałeś sobie coś jeszcze?

Wytężyłem pamięć, lecz bez rezultatu.

— Chwasty i różne dzikie rośliny.

— Ja jestem właśnie taką dziką rośliną. Severianie. Zapewne wydaje ci się, że przysłano mnie tu po to, żebym ci pomogła: pragnęłabym, aby tak było, i dlatego uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby naprawdę ci pomóc. Prawda przedstawia się jednak w ten sposób, iż jestem cząstką siebie, która odłączyła się ode mnie na długo przed tym, zanim mnie poznałeś. Być może kiedyś olbrzymka o imieniu Tzadkiel — choć ja też się tak nazywam — zapragnie, bym ponownie się z nią zjednoczyła, dopóki jednak tak się nie stanie, pozostanę tutaj, między Yesodem i Briahem.

Wracając do twojego pytania: gdybyś dysponował innym instrumentem, mógłbyś zobaczyć mnie tak, jak widzi mnie ona, a wtedy powiedziałbyś mi, dlaczego zostałam skazana na wygnanie. Tymczasem jednak wiem na ten temat nie więcej od ciebie. Czy chcesz teraz, zaraz, wrócić na swoją Urth?

— Chcę — odparłem. — Ale nie do czasu, który opuściłem. Jak już ci wspomniałem, kiedy zjawiłem się tam po raz ostatni, ogarnęło mnie przerażenie, że przed nadejściem Nowego Słońca cała Urth zniknie pod lodową skorupą. Choć czyniłem, co w mej mocy, by przyciągnąć moją gwiazdę, była tak daleko, iż musiałoby minąć wiele stuleci, zanim zbliżyłaby się na wystarczającą odległość. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że znalazłem się w odległej przeszłości i zrozumiałem, że czeka mnie długie, nużące oczekiwanie. Teraz widzę…

Kiedy o tym mówisz, twoja twarz rozjaśnia się wewnętrznym blaskiem — przerwała mi mała Tzadkiel. — Rozumiem już, czemu darzą cię tak wielką czcią. Pragniesz sprowadzić Nowe Słońce zaraz, natychmiast, jeszcze dziś?

— Owszem, jeśli to możliwe.

— I oczekujesz ode mnie pomocy? — Umilkła i przez dłuższą chwilę przyglądała mi się z tak poważną miną, jakiej jeszcze nigdy u niej nie widziałem. — Wiele razy zarzucano mi, że kłamię, lecz tym razem naprawdę pomogłabym ci, gdybym tylko mogła.

— Ale nie możesz?

— Powiem ci tylko tyle: Madregot bierze początek w chwale Yesodu, by zakończyć bieg w chaosie Briaha. Podążaj za nim, a dotrzesz w czasy znacznie bliższe pojawieniu się twojej gwiazdy.

— Skoro mnie tam nie będzie, żeby nią kierować… Prawda, przecież ja jestem tą gwiazdą, albo przynajmniej nią byłem. Nie mogę… Czuję się tak, jakby jakaś część mnie była pogrążona w głębokim śnie.

— Pamiętaj, że opuściłeś granice Briaha. Poznasz swoje Nowe Słońce, kiedy tam wrócisz — naturalnie pod warunkiem, że ono jeszcze będzie istniało.

— Musi! — stwierdziłem stanowczo. Ono… to znaczy ja… potrzebuje mnie, potrzebuje moich oczu i uszu, żeby wiedzieć, co się dzieje na Urth.

— Wobec tego uczynisz roztropnie, jeśli nie pójdziesz zbyt daleko w dół strumienia — powiedziała mała Tzadkiel. — Najwyżej kilka kroków.

— Kiedy się tu znalazłem, nie było go w zasięgu wzroku. Nie wiem, czy podążając ku niemu nie przesunąłem się już w górę lub w dół.

Wzruszyła ramionami; jej niewielkie, doskonale okrągłe piersi także podniosły się nieco, by za chwilę opaść.

— Wobec tego to miejsce jest równie dobre jak każde inne, prawda? Wstałem i rozejrzałem się dokoła, wytężając mą niezawodną pamięć.

— Nadszedłem prostopadle do jego koryta, więc… Nie, mimo wszystko chyba przesunę się trochę w dół jego biegu.

Ona także podniosła się z trawy, tyle że zaraz potem wzbiła się w powietrze.

— Krok krokowi nierówny. Poza tym, skąd wiadomo, ile należy ich uczynić?

— Kiedyś słyszałem historię o kogucie — odparłem. — Człowiek, który ją opowiadał, uważał ją tylko za głupią bajeczkę dla dzieci, ale mnie wydaje się, że była w niej ukryta pewna mądrość. Otóż powiada się w niej, iż siedem jest szczęśliwą liczbą, ponieważ ósemka przyniosła kogutowi pecha.

Odmierzyłem siedem kroków.

— Widzisz coś? — zapytała Tzadkiel.

— Tylko ciebie, strumień i trawę.

— Wobec tego musisz oddalić się od niego. Tylko nie przeskakuj na drugi brzeg, bo znajdziesz się w zupełnie innym miejscu! Idź powoli i ostrożnie.

Odwróciłem się plecami do wody i zrobiłem krok naprzód.

— Co teraz widzisz? Patrz w ziemię pod nogami.

— Ciemność.

— Zrób jeszcze jeden krok. — Ogień… A raczej morze iskier.

— Jeszcze jeden!

Unosiła się za mną w powietrzu jak malowany latawiec.

— Tylko trawa, taka jak wszędzie.

— Bardzo dobrze. Teraz jeszcze pół kroku.

Ostrożnie wysunąłem stopę. Podczas naszej rozmowy słońce było schowane za chmurą, ale teraz odniosłem wrażenie, że ukryło się za znacznie bardziej solidną zasłoną, ponieważ na wprost moich oczu pojawił się pas nieprzeniknionej czerni, na tyle wąski, że mógłbym objąć go ramionami, ale niezmiernie głęboki. — I co?

— Ciemność… — A zaraz potem, choć bardziej to wyczułem, niż zobaczyłem: — Jakieś drzwi. Czy muszę przez nie przejść?

— Decyzja należy do ciebie.

Pochyliłem się i niemal jednocześnie odniosłem wrażenie, że łąka pochyla się razem ze mną, przybierając pozycję, w jakiej dostrzegłem ją ze skalnego występu. Choć Madregot znajdował się zaledwie trzy kroki za mymi plecami, jego muzyka z trudem docierała do moich uszu.

W ciemności falowały jakieś litery. Spróbowałem je odczytać, lecz nie mogłem; dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że są odwrócone, największe zaś układają się w moje imię.

Wkroczyłem w pas ciemności. Łąka znikła, a ja pogrążyłem się w czarnej nocy. Wysunąłem do przodu ręce, natrafiłem na jakiś kamień, pchnąłem go ze wszystkich sił, on zaś ustąpił — powoli i niechętnie, stawiając opór, który mógł wynikać tylko z wielkiego ciężaru.

Śmiech maleńkiej Tzadkiel zabrzmiał tuż koło mnie jak brzęknięcie szklanych dzwoneczków.

Загрузка...