Przylot na stację był dla Dana jak powrót do domu. Nueva Yenezuela była jednym z pierwszych dużych projektów dla nowo powstałej Astro Manufacturing Corp., za dawnych czasów, gdy przenosił siedzibę firmy z Teksasu do La Guaira i żenił się z córką przyszłego prezydenta Wenezueli.
Stacja kosmiczna okazała się bardziej trwała niż małżeństwo. A i tak była stara i zużyta. Gdy transportowiec z Selene zbliżał się do stacji, Dan dostrzegł, że metalowe poszycie zewnętrznego pancerza było zmatowione i porowate po wielu latach kontaktu z promieniowaniem i średniego rozmiaru meteoroidami. Tu i ówdzie pokazywały się jaśniejsze, nowe elementy w miejscach, ekipy naprawcze wymieniły zerodowane poszycie. Lifting, pomyślał Dan z uśmiechem. Cóż, jest na tyle stara, że by jej się przydało. Pewnie używają cermetowych paneli zamiast aluminium, od którego zaczynaliśmy. Lżejsze, bardziej wytrzymałe, może nawet tańsze, jeśli uwzględnić okres, jaki wytrzymają do wymiany.
Nueva Venezuela składała się z kilku koncentrycznych pierścieni. Najbardziej zewnętrzny wirował z prędkością, dzięki której mieszkańcy mogli żyć w grawitacji zbliżonej do ziemskiej. Dwa pozostałe pierścienie były tak umieszczone, że symulowały Marsa z jego jedną trzecią g i Księżyc zjedna szóstą. Port dokujący znajdował się w środku, gdzie grawitacja wynosiła zero. Technicy określali jąmikrograwitacją, ale Dan zawsze uważał ją za zero g.
Doskonałe miejsce do uprawiania seksu, przypomniał sobie. Potem zachichotał. O ile pokonasz mdłości. Przez kilka pierwszych godzin w stanie nieważkości prawie każdy doświadczał zawrotów głowy.
Dan szybko przeszedł kontrolę celną, pozwalając inspektorowi na grzebanie w swojej torbie podróżnej, podczas gdy on próbował powstrzymać się od wykonywania gwałtownych ruchów. Zaczął odczuwać ucisk w zatokach — to ciecze w jego ciele zareagowały na brak ciążenia. W zero g nie cieknie z nosa, powiedział sobie. Za to można dostać pięknego bólu głowy, kiedy płyny zgromadzą się w zatokach.
Cała sztuka polegała na tym, żeby jak najmniej ruszać głową. Dan widział, jak ludzie zaczynali gwałtownie wymiotować wskutek tego, że obrócili głowę albo nią pokiwali.
Inspektor przepuścił go bez problemu i Dan wdzięcznie ruszył korytarzem prowadzącym na poziom księżycowy.
Rzucił torbę w miniaturowej dziupli, którą wynajął na okres swojego pobytu, po czym podążył pochyłym korytarzem, który biegł przez środek koła, sprawdzając numer na każdych drzwiach.
Nazwisko doktor Kristine Cardenas było starannie wydrukowane na kawałku taśmy przyklejonej nad numerem na drzwiach. Dan zastukał raz, po czym otworzył drzwi.
Było to małe biuro, w którym ledwo starczyło miejsca na biurko i dwa proste plastikowe krzesła. Przy biurku siedziała ładna kobieta: sięgające ramienia włosy koloru piasku, oczy jak bławatki, szerokie ramiona pływaczki. Miała na sobie prosty kombinezon, pastelowożółty; może kiedyś miał bardziej jaskrawy kolor, ale wyblakł od prania.
— Szukam doktor Cardenas — odezwał się Dan. — Byłem umówiony. Jestem Dan Randolph.
Młoda kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę.
— To ja jestem Kris Cardenas. Dan zamrugał.
— Ale pani jest… o wiele za młoda, żeby być tą doktor Cardenas.
Zaśmiała się. Wskazując Danowi jedno z krzeseł obok biurka, odparła:
— Zapewniam pana, panie Randolph, że naprawdę jestem tą doktor Cardenas.
Dan spojrzał w jej jasnobłękitne oczy.
— Pani też, co? Nanomaszyny. Ściągnęła usta, po czym przyznała:
— Tej pokusie nie umiałam się oprzeć. Poza tym, czy istnieje lepszy sposób na wypróbowanie nanotechnologii niż przetestowanie jej na sobie?
— Tak jak Pasteur wstrzyknął sobie szczepionkę na polio — rzekł Dan.
Rzuciła mu długie spojrzenie.
— Pana pojmowanie historii jest nieco niekonwencjonalne, ale łapie pan, o co chodzi.
Dan rozsiadł się na plastykowym krześle. Trochę trzeszczało, ale dostosowało się do jego ciężaru.
— Może też powinienem spróbować.
— Jeśli nie planuje pan wracać na Ziemię — odparła Cardenas, z jakąś nagłą ostrością w głosie.
Dan zmienił temat.
— Rozumiem, że pracuje pani nad projektem eksploracji Marsa. Skinęła głową.
— Strasznie ścięli im budżet. Prawie do zera. Jeśli nie stworzymy nanomaszyn, które przejęłyby funkcję systemu podtrzymywania życia, będą musieli zwinąć sklepik i wracać na Ziemię.
— A jeśli użyją nanomaszyn, nie będą mogli wrócić do domu.
— Tylko wtedy, gdy ich użyją we własnych ciałach — rzekła Cardenas unosząc palec dla podkreślenia wagi swych słów.
— MKA łaskawie zdecydowała, że mogą używać nanotechnologii do konserwacji i naprawiania sprzętu.
Dan wyczuł w jej tonie sarkazm.
— Założę się, że Nowa Moralność była tym zachwycona.
— Oni jeszcze nie trzęsą całym przedstawieniem. Jeszcze nie. Dan sapnął ze złością.
— To i tak dobry powód, żeby żyć poza Ziemią. Zawsze mawiałem, że jeśli idzie ku ciężkiemu, twardzi ludzie idą tam…
— …gdzie idzie się lżej — dokończyła za niego Cardenas.
— Znam to powiedzenie.
— Nie sądzę, żebym mógł na zawsze zamieszkać poza Ziemią — rzekł Dan. — To znaczy… cóż, tam jest mój dom.
— Nie dla mnie — warknęła Cardenas. — I nie dla pół tuzina marsjańskich badaczy. Zaakceptowali nanomaszyny. Nie mają zamiaru wracać na Ziemię.
— Nie wiedziałem o tym — rzekł zdziwiony.
— Nie mówi się o tym głośno. Nowa Moralność i jej ludzie trzymają mocno media za twarz.
Dan przez długą chwilę wpatrywał się w jej twarz. Doktor Cardenas była fizycznie młodą, dość atrakcyjną laureatką Nagrody Nobla, ale wydawała się przy tym niesympatyczna.
— Cóż — przemówił w końcu — cieszę się, że znalazła pani czas na spotkanie ze mną. Wiem, że jest pani zajęta.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— Pana wiadomość wydawała się taka… — szukała właściwego słowa — …tajemnicza. Zaczęłam się zastanawiać, po co chce pan widzieć się ze mną osobiście, zamiast po prostu zadzwonić.
Dan odwzajemnił uśmiech.
— Doszedłem do wniosku, że rozmowy twarzą w twarz są zawsze łatwiejsze. Telefony, poczta, nawet spotkania VR, to wszystko nie zastąpi osobistego spotkania.
Uśmiech Cardenas wyrażał zrozumienie.
— Powiedzieć komuś twarzą w twarz „nie” jest znacznie trudniej.
— Przejrzała mnie pani — odparł Dan, podnosząc ręce w obronnym geście. — Potrzebuję pani pomocy i nie chciałem o tym rozmawiać na odległość.
Wydawało się, że trochę się odprężyła. Rozsiadając się wygodnie, spytała:
— Dlaczego zatem przyleciał pan tu na górę, żeby się ze mną spotkać?
— Na dół. Przyleciałem z Selene.
— Na czym polega pański problem? Tkwię po uszy w pracy dla Marsa i nie jestem na bieżąco z nowinkami.
Dan wziął głęboki oddech i zaczął mówić:
— Jak pani wie, jestem szefem Astro Manufacturing. Cardenas skinęła głową.
— Dysponuję małym zespołem, który jest gotów zbudować prototyp rakiety z napędem fuzyjnym za pomocą nanomaszyn.
— Rakieta z napędem fuzyjnym?
— Testowaliśmy małe modele. System działa. Teraz chcemy zbudować pełnowymiarowy prototyp i przetestować go. Planujemy misję do Pasa Asteroid i…
— Przecież do Pasa latano zwykłymi rakietami. Po co panu napęd fuzyjny?
— To były pojazdy bezzałogowe. Z tą misją poleci załoga, cztery osoby, może sześć.
— Do Pasa? Po co?
— Żeby zacząć poszukiwania metali i minerałów, których potrzebują ludzie na Ziemi — rzekł.
Twarz Cardenas stała się równie wyrazista jak kamień. Spytała chłodno:
— Co pan próbuje osiągnąć, panie Randolph?
— Próbuję ocalić Ziemię. Wiem, że to brzmi pompatycznie, ale jeśli nie…
— Nie widzę powodu, żeby ocalić Ziemię — oświadczyła obojętnie Cardenas.
Dan zagapił się na nią.
— Wpakowali się w ten bałagan z efektem cieplarnianym. Ostrzegaliśmy ich, ale nie zwrócili uwagi. Politycy, liderzy biznesu, media… nikt z nich nie kiwnął palcem. Aż było za późno.
— To nie jest do końca prawda — rzekł cicho Dan, przypominając sobie własne zmagania o to, żeby światowi liderzy dostrzegli nadciągający przełom cieplarniany.
— To jest prawda — odparła Cardenas. — I jeszcze mamy Nową Moralność i wszystkie pozostałe ultrakonserwatywne kulty. Chce ich pan ratować?
— To są ludzie — wyrzucił z siebie Dan. — Istoty ludzkie.
— To niech się utopią we własnym gnoju — głos Cardenas ociekał jadem. — Mają to, na co zasłużyli.
— Ale… — Dan poczuł się kompletnie bezradny. — Nie rozumiem…
— Wygnali mnie — Cardenas prawie warczała. — Tylko dlatego, że wstrzyknęłam nanomaszyny do swojego organizmu, zabronili mi wracać na Ziemię. Ci fanatycy mordowali wszystkich, którzy wypowiadali się za nanotechnologią, nie wie pan?
Dan potrząsnął w milczeniu głową.
— Zaatakowali Bazę Księżycową, jeszcze zanim przekształciła się w Selene. Jeden z ich zamachowców-samobójców wysadził profesora Zimmermana w jego własnym laboratorium. I pan chce, żebym im pomagała?
Zaskoczony jej furią, Dan mruknął:
— Ale — to było całe lata temu…
— Ja tam byłam, panie Randolph. Widziałam zmasakrowane ciała. I wtedy, gdy wygraliśmy i nawet stare ONZ musiało uznać naszą niepodległość, ci hipokryci, ci ignoranci uchwalili prawo skazujące na wygnanie każdego, kto miał w ciele nanomaszyny.
— Rozumiem, ale…
— Miałam męża — mówiła dalej, a jej błękitne oczy pałały. — Miałam dwie córki. Mam czwórkę wnuków na studiach i żadnego z nich nie dotknęłam! Nie trzymałam ich, gdy były niemowlętami. Nie siedziałam z nimi przy tym samym stole.
Jeszcze jedna kobieta, która zaraz się rozpłacze, pomyślał Dan. Cardenas była jednak zbyt wściekła. Jak ja mam do niej dotrzeć, u licha, zastanawiał się.
W końcu odzyskała panowanie nad sobą. Kładąc obie dłonie na biurku, rzekła spokojnie:
— Przepraszam pana za tę tyradę. Chcę, żeby pan zrozumiał, czemu nie jestem szczególnie zainteresowana pomaganiem ludziom na Ziemi.
— A pomaganiem ludziom w Selene? Uniosła podbródek.
— Co pan ma na myśli?
— Działający napęd fuzyjny może sprawić, że pozyskiwanie hydratów z asteroid węglowych stanie się opłacalne. Nawet przechwytywanie pary wodnej z komet.
Zastanowiła się przez chwilę.
— Czy pozyskiwanie paliw z Jowisza.
Dan patrzył na nią. Święci pańscy, o tym nie pomyślałem. Atmosfera Jowisza musi być naładowana izotopami wodoru i helu.
Cardenas uśmiechnęła się lekko.
— Oczywiście, może pan na tym zrobić fortunę.
— Podjąłem się zrobić to po kosztach. Uniosła brwi.
— Po kosztach?
Zawahał się, po czym przyznał:
— Chcę pomóc ludziom na Ziemi. Jest ich dziesięć miliardów, minus te parę milionów, które zginęło w powodziach, epidemiach i klęskach głodu. To nie są źli ludzie.
Cardenas spojrzała w inną stronę, po czym przyznała:
— Rzeczywiście nie są.
— Tam są pani wnuki.
— To cios poniżej pasa, panie Randolph.
— Dan.
— To i tak cios poniżej pasa, i doskonale o tym wiesz. Uśmiechnął się do niej.
— Nie mam nic przeciwko paru podłym ciosom, jeśli pomogą mi załatwić sprawę.
Nie odwzajemniła uśmiechu. Ale odpowiedziała.
— Rozdzielę robotę związaną z Marsem wśród paru moich studentów. Teraz to już głównie rutynowe prace. Wracam do Selene za tydzień.
— Dziękuję. To dobry wybór.
— Nie byłabym tego tak pewna. Wstał z krzesła.
— Chyba sami się kiedyś przekonamy, do czego to wszystko prowadzi.
— Tak, pewnie tak — przytaknęła.
Wymienili uściski dłoni i wyszedł z jej biura. Nie ma co zwlekać, gdy się dostanie to, o co chodzi. Nie dawaj drugiej stronie szansy na przemyślenie sprawy. Miał zgodę Cardenas, nieważne, jak niechętnie udzieloną, ale miał.
Dobrze, mam już zespół. Duncan i jego załoga mogą zostać na Ziemi. Prace konstrukcyjne załatwi Cardenas.
Teraz stawimy czoła Humphriesowi.