- Nie wiem, nigdy nie próbowałem, jestem lekarzem, a nie iluzjonistą, szanowny panie prokuratorze – Rudzki wyraźnie poczuł się dotknięty pytaniem. - Ale proszę nie wierzyć w to, co opisuje w swoich powieścidłach Dean Koontz. Zaprogramowanie kogoś tak, aby zrobił coś wbrew swej woli i sumieniu, wymagałoby nie hipnozy, lecz regularnego prania mózgu. Wielu sesji hipnotycznych, połączonych zapewne ze wsparciem farmakologicznym, mających na celu taką przebudowę całej osobowości pacjenta, aby mógł on się zachować zgodnie z narzuconym programem. A i wtedy sukces nie jest pewny. W każdej książce o hipnozie znajdzie pan informację, że nieomalże niemożliwe jest zmuszenie kogoś, aby postąpił wbrew swojej moralności. Choćby taki znany przykład: w czasie zajęć na akademii wykładowca musiał na chwilę porzucić w sali pogrążoną w hipnozie pacjentkę, pozostawiając ją pod opieką studenta. Oczywiście student natychmiast kazał jej się rozebrać, na co ona ocknęła się i dała mu w pysk. Sam pan widzi, gdyby to było takie proste, to hipnozę wykorzystywano by w każdej firmie, żeby pracownikom nie chciało się chodzić na papierosa, plotkować i układać pasjansów.
Teodor Szacki potakiwał automatycznie, cały czas zastanawiając się, czy powinien powiedzieć Rudzkiemu o Kwiatkowskiej udającej zmarłą córkę Telaka. Rozmawiał już o tym z Wróblem, opinia psychologa nie była mu potrzebna. Ale mógł sprawdzić, co innego. Poprosił Rudzkiego o absolutną dyskrecję i puścił mu nagranie Telaka.
- Absolutnie niesamowite - terapeuta nie wyglądał na zszokowanego lub przestraszonego. Wręcz przeciwnie - dostał wypieków z podniecenia. - Czy pan wie, co to oznacza? Że pole może być silniejsze, niż ktokolwiek mógł by przypuszczać. Jeśli nagranie pochodzi z dwudziestej trzeciej, cztery godziny po zakończeniu sesji, to po prostu niezwykłe.
Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. A raczej kręcić się w kółko i podrygiwać, wielkość pomieszczenia nie pozwalała na spacery czy choćby zrobienie dwóch energicznych kroków.
- Cztery godziny po sesji tak silna identyfikacja, aż trudno w to uwierzyć. Można przypuszczać, że osobowość pani Hani była w jakiś sposób podobna do osobowości córki pana Henryka, że nastąpiło sprzężenie, ale i tak! Czy pan wie, o jak potężnej sile to świadczy? Nie zdziwiłbym się, gdyby teoria pola wyszła poza psychologię i stała się zalążkiem nowej religii!
Rudzki podniecał się coraz bardziej, tymczasem była już za piętnaście czwarta.
- Pod warunkiem, że nie udaje - wtrącił chłodno Szacki.
- Słucham? Nie rozumiem. Jak to „udaje”? - Lekarz przestał podrygiwać i spojrzał na prokuratora ze zdumieniem.
- Proszę nie zapominać, że puentę pańskiego eksperymentu terapeutycznego stanowi leżący na podłodze trup z okiem rozlanym po policzku. Ktoś go zabił i nie ukrywam - choć mam nadzieję, że zostanie to między nami - że pani Hanna Kwiatkowska jest dla mnie osobą najbardziej podejrzaną. Proszę spojrzeć - wszystko do siebie pasuje. Odgrywa córkę, która przez ojca popełniła samobójstwo, identyfikacja nie ustaje, prosi go, aby przyszedł do niej, ale on ucieka. Nie może tego znieść, chwyta za rożen... Wszystko pasuje.
Rudzki usiadł na krześle.
- Pan jest szalony - wykrztusił. - Pani Hania nie ma z tym nic wspólnego. Ręczę za to głową. To absurd.
Szacki wzruszył ramionami i odchylił się nonszalancko na krześle.
- Czemu pan tak sądzi? Wie pan coś, o czym ja nie wiem? Proszę mi powiedzieć.
- Nie, skąd, pan po prostu nie rozumie. Morderstwo w potworny sposób obciąża system, jest zawsze przeciwko, nigdy dla. Ustawienie może być źródłem samobójstwa, ale morderstwa - nigdy.
- Może miała inny motyw niż system.
Terapeuta milczał.
- Nie wierzę w to - powiedział po chwili.
- Na pewno nie? Przychodziła do pana na terapię, opowiadała o sobie, swoim życiu, dzieciństwie, miłościach, nienawiściach. Nie pamięta pan nic, co mogłoby stanowić motyw?
Terapeuta milczał.
- Tak, tak, tak - powiedział Szacki i westchnął. - I tak mi pan nie powie, przecież kieruje się pan dobrem pacjenta, nie społeczeństwa. To już ustaliliśmy. Nie szkodzi, nawet, jeśli policjantom i prokuratorom ludzie nie zwierzają się tak chętnie jak analitykom, to i nam czasami udaje się czegoś dowiedzieć. Mam nadzieję, że jest pan świadom, iż obecnie kontakt z panią Kwiatkowską może pana zaprowadzić do aresztu? Sąd raczej nie uzna, że pomoc osobie podejrzewanej o zabójstwo to element przestrzegania tajemnicy lekarskiej.
Rudzki zaśmiał się cicho i pokręcił głową.
- Boże drogi, pan nawet nie wie, jak bardzo się myli.
- Chętnie się dowiem.
- Wszystko już panu powiedziałem.
- Jasne. Znał pan Kamila Sosnowskiego?
- Przepraszam, jak nazwisko? - Rudzki bardzo się starał wyglądać jak osoba, która nie dosłyszała pytania, ale Szacki zbyt wiele osób przesłuchał, żeby nie zauważyć, kiedy ktoś chce zyskać na czasie. Stara, prosta sztuczka, dająca kilka sekund więcej na zdecydowanie, czy mówić prawdę i zmyślenie kłamstwa.
- Kamil Sosnowski - powtórzył błyskawicznie.
- Nie, przykro mi. W pierwszej chwili wydawało mi się, że pan mówi Kosowski. Miałem kiedyś takiego pacjenta.
Gówno prawda, pomyślał Szacki. Chcesz zatrzeć złe wrażenie, kłamczuszku.
- Kosowski? To ciekawe. Leczył depresję po spędzeniu całego sezonu na ławce w Kaiserslautern?
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
- To ja przepraszam, zebrało mi się na żarty - spojrzał na zegarek. Już był spóźniony. - Mam jeszcze prośbę: chciałbym przesłuchać kasety z nagrań terapii indywidualnej Henryka Telaka. Może mi pan je jutro dostarczyć przed południem?
- Przecież już chyba panu wspominałem, że terapia nie była nagrywana.
- Wtedy nie wiedziałem, że pan kłamie. Da mi pan te kasety czy mam zadzwonić po policję i razem pojedziemy przeszukać pana mieszkanie?
- Proszę uprzejmie. Może pan nawet zerwać klepkę. Jeśli znajdzie pan, choć jedną kasetę z zapisem terapii Telaka, oddam panu roczne dochody.
- Niestety, nie wolno mi wziąć od pana nawet dziesięciogroszówki. Ustawa o prokuraturze.
Nawet, jeśli Rudzkiego zmartwiła ta informacja, to nie dał tego po sobie poznać.
- W takim razie proszę odpowiedzieć na jedno pytanie. I zaznaczam, że to protokołowane przesłuchanie i jest pan zobowiązany mówić prawdę. Inaczej może pan później zostać oskarżony o składanie fałszywych zeznań.
- Pouczył mnie pan już wcześniej.
- Wiem, ale zauważyłem, że czasami nie dosłyszy pan tego, co mówię. Czy Henryk Telak opowiadał panu o miłości z dawnych lat, ze studiów, być może o kochance z okresu, kiedy był już żonaty? O kimś bardzo ważnym, kto być może - choć niekoniecznie - zginął tragicznie? Albo z kim Telak rozstał się w dramatycznych okolicznościach?
Mężczyzna po drugiej stronie biurka zdjął okulary, przetarł je irchą wyciągniętą z kieszeni marynarki i ułożył starannie na nosie. Szacki pomyślał, że ostatnio przesłuchiwał samych okularników. Jarczyk i Kwiatkowska też miały wadę wzroku.
- Nie, nigdy o takiej kobiecie nie wspominał - powiedział, patrząc Szackiemu w oczu, a prokurator zdziwił się, gdyż spojrzenie świadka było pełne smutku. - I nie wierzę, aby taka kobieta istniała. Henryk Telak kochał tylko swoją Jadzię i nikogo więcej. Nawet córki nie kochał tak jak jej. Kochał ją tak, że prawdopodobnie ani pan, ani tym bardziej ja nigdy nie zaznamy takiej miłości. I być może powinniśmy podziękować za to Bogu.
5
Było dziesięć po czwartej. Prokurator Teodor Szacki szybko maszerował Żurawią, zacienionym drzewami chodnikiem po stronie urzędu geodezyjnego. W podcieniach budynku po drugiej stronie ludzie siedzieli przy stolikach knajp, które powstały tu ostatnimi laty. Jedna z nich, włoska Compagnia del Sole, należałaby do jego ulubionych, gdyby mógł sobie pozwolić na bywanie w niej częściej niż raz na rok. Tak rzadko jadał na mieście, że trudno mu mówić o jakiejkolwiek ulubionej knajpie, nie licząc kebabiarni przy Wilczej. Znał wszystkie okoliczne tureckie fast foody i akurat w tej dziedzinie był ekspertem. Bar Emil był jego zdaniem najlepszą kebabodajnią w Śródmieściu. Ale wątpił, żeby tą informacją mógł zrobić wrażenie na którymkolwiek z jadających lunche po czterdzieści złotych.
Zwolnił, nie chciał dojść do Szpilki zziajany. Przebiegł na drugą stronę ulicy na wysokości wydziału etnografii UW, kiedy zadzwonił Kuzniecow.
- Tylko szybko, śpieszę się na spotkanie.
- Czy twoja żona wie o tej konferencji?
Pomyślał, że dopóki Kuzniecow pracuje w stołecznej policji, on nigdy nie odważy się popełnić przestępstwa.
- Naprawdę się śpieszę.
- Syn Telaka i jego mama nie muszą się martwić o koszty operacji za granicą. Nasza wdowa odziedziczy około miliona w gotówce i dostanie pół miliona z polisy ubezpieczeniowej. Stoisz jeszcze?
- Nie, zwinąłem się w kłębuszek na chodniku. Facet szefował dobrze prosperującej firmie, przez lata odkładał, ktoś za niego dobrze inwestował. Wszystko się zgadza. A co do ubezpieczenia, to skoro taki żebrak jak ja jest ubezpieczony na sto tysięcy, to, co dopiero on. Powiedzmy, że płacił pięćset złotych składki miesięcznie. Myślisz, że przez to nie miał, za co zatankować swojego mesia? Daj spokój. Coś jeszcze?
- W archiwach KSP nie ma śladu po Kamilu Sosnowskim i jego zabójstwie, poza odnotowaniem tego w książce zgłoszeń i repetytorium. Akta wyparowały.
- Może twój kumpel nie potrafi szukać?
- Mój kumpel pracuje tam od siedmiu lat, nie było jeszcze sprawy, której nie znalazłby w pół godziny.
- Co to może znaczyć?
- Nic. Ktoś pewnie kiedyś pożyczył „na chwilę”, tak bardzo na chwilę, że nawet tego nie odnotowano, potem zapomniał, akta leżą w jakiejś zapomnianej szafie w pałacu Mostowskich. Bywa. Ale jak masz dziś wolny wieczór, możesz odwiedzić milicjanta, który zajmował się tą sprawą, jesteście sąsiadami.
- A gdzie mieszka?
- Na Młota.
- Dobra, wyślij mi namiary SMS-em, może do niego wpadnę. A jak nie, to ty idź jutro albo wyślij kogoś od was. Ja naprawdę nie powinienem się zajmować takimi sprawami. Przepraszam, Oleg, muszę kończyć. Zadzwonię.
- Pozdrów ją ode mnie.
- Pozdrów mnie w dupę.
Dwadzieścia po czwartej. Wchodził do kawiarni, wyobrażając sobie skwaszoną minę szykującej się już do wyjścia Moniki, kiedy telefon zadzwonił ponownie. Tym razem Kotek. Westchnął, odebrał i cofnął się w stronę Brackiej.
- Gdzie jesteś?
- Na ulicy - burknął - byłem coś zjeść, teraz wracam do roboty.
Piękne zdanie. Jedna trzecia prawdy, jedna trzecia półprawdy - wcześniej faktycznie był coś zjeść - i jedna trzecia wierutnego kłamstwa. Cóż za gratka dla aksjologa.
- Błagam, odbierz Helcię z przedszkola. Ja muszę zostać, mamy zebranie, jutro jest bardzo ważny proces, chodzi o grube miliony. Jak wyjdę, to mogę już nie wracać.
Odsunął komórkę od głowy, przykrył ją dłonią i głośno zaklął. Przechodząca obok przyjemna, obfita blondynka, pchająca przed sobą spacerowy wózek z bliźniakami, spojrzała na niego z politowaniem.
- A twoja mama?
- Dzwoniłam do nich, pojechali rano do Wyszkowa do znajomych i jeszcze tam siedzą. Nie ma szans. Błagam, Teo, powiedz, że nie przesłuchujesz właśnie seryjnego mordercy...
- Okej, okej, do której trzeba ją odebrać?
- Przedszkole jest czynne do wpół do szóstej, ale proszę, spróbuj...
- Spróbuję - wpadł jej w słowo. - Nic się nie martw. Muszę kończyć. Buzi.
- Pa, dzięki.
Dwadzieścia pięć po czwartej. Wbiegł spanikowany do Szpilki, zapominając o trzymaniu fasonu. Na dole jej nie było. Spojrzał na antresolę - też nie. Poszła. Świetnie. Tyle, jeśli chodzi o jego flirty z młodymi atrakcyjnymi kobietami. Powinien sobie znaleźć czterdziestoletnią mężatkę znudzoną swoim starym, nieoczekującą już od życia wiele, i wpadać do niej, kiedy małżonek pojedzie już do swojego klimatyzowanego biura, a dzieci wyjdą do szkoły. Przysługa za przysługę, czysta sytuacja. Ale przynajmniej Helcia nie będzie ostatnim dzieckiem odebranym z przedszkola. Wiedział aż za dobrze, jak to jest. Siedzisz na podłodze, bawisz się bez przekonania, podskakujesz za każdym razem, kiedy otwierają się drzwi wejściowe. Pani wściekła czyta gazetę przy biurku i patrzy, co chwila na zegarek. No, kiedy przyjdzie ten tata, no, kiedy? Oj, nie popisał się dzisiaj ten nasz tata.
Odwrócił się i zderzył z Moniką.
- Jesteś nieprzytomny, Teodorze - roześmiała się.
- Biegasz w te i wewte, w ogóle mnie nie zauważasz. Chyba nie myślałeś, że w taki dzień będę siedziała w środku? Za mało ludzi by mnie tam widziało - to mówiąc, okręciła się na obcasach tych samych butów, które wczoraj komplementował.
Pomyślał, że musi odszczekać wszystko, co mówił o jej figurze. Nogi nie były krzywe, ramiona za szerokie, a piersi za małe. Wszystko wydało mu się w niej absolutnie perfekcyjne i nie mogła to być jedynie zasługa cienkiej lnianej sukienki. Rozciętej we wszystkich miejscach, gdzie powinna być rozcięta. Przypomniała mu się radziecka bajka, w której chciano sprawdzić mądrość bohaterki, każąc jej przyjść do zamku jednocześnie ubraną i nieubraną. Sprytna dziewczyna przybyła odziana jedynie w sieć rybacką. Monika, stojąc pod słońce, wydawała się ubrana w niewiele więcej. Kiedy usiedli przy stoliku, ciągle mógł odróżnić zarys jej ciała i białej bielizny.
- Naprawdę się przebrałaś - zagaił idiotycznie.
- Masz mi za złe?
- Żałuję tylko, że nie wziąłem aparatu.
- Nic straconego, mogę to jeszcze kiedyś założyć dla ciebie.
- Tylko bez bielizny - wypalił automatycznie i mało nie uciekł. To nie jest Weronika, durniu, tylko dziewczyna, którą znasz od tygodnia. Opanuj się.
- Hmm, nie wiedziałam, że znamy się tak dobrze - powiedziała ze śmiechem, najwyraźniej zadowolona, co wstrząsnęło nim prawie tak samo jak jego własny tekst.
Zaczął przepraszać, ale zaśmiała się jeszcze głośniej i położyła mu palec na ustach, żeby przestał.
- Okej, umowa stoi - powiedziała i cofnęła się na swoje krzesło.
- Jaka umowa? - zapytał bezwiednie, czując ciągle jej dotyk na swoich wargach.
- Bez bielizny.
Tu l'as uoulu, George Dandin, pomyślał.
6
Za kwadrans szósta wszedł do przedszkola. Hela rzuciła mu się na szyję z taką radością, jakby się nie widzieli dziesięć miesięcy, a nie dziesięć godzin. Była ostatnim dzieckiem w przedszkolu. Pani Marta na szczęście nic nie powiedziała, spojrzała tylko na niego znacząco.
W domu pozwolił małej włączyć telewizję. Czuł się zbyt winny, aby czegokolwiek jej zabronić, i zbyt rozkojarzony po spotkaniu w Szpilce, aby się z nią bawić. Z Moniką ponownie rozmawiali głównie o pracy, wypytywała go o najróżniejsze szczegóły, twierdząc, że potrzebne jej to do książki. Mniej jednak interesowały ją techniczne szczegóły pracy prokuratora, a więcej emocje temu towarzyszące, i przez naciąganie na zwierzenia ich spotkanie stało się bardziej intymne, niżby sobie życzył. Na dodatek nieustająco podszyte flirtem.
- Jednej rzeczy nie rozumiem - powiedziała, kiedy wstawali od stolika. - Jesteś urzędnikiem państwowym, masz trzydzieści pięć lat żonę i dziecko, i siwe włosy. Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego myślę tylko i wyłącznie o tobie?
Odparł, że też go to dziwi, prawie tak bardzo jak fakt, że najwidoczniej działa to w obie strony. I uciekł.
W domu próbował dodzwonić się do emerytowanego kapitana MO Stefana Mamcarza, ale jego telefon musiał być zepsuty lub wyłączony, ponieważ w kółko słyszał komunikat, że połączenie nie może być zrealizowane. Weronika wróciła parę minut przed siódmą i uznał, że pretekst w postaci Mamcarza jest doskonały, żeby wyrwać się z domu. Bał się, że wyczyta w jego oczach wszystko, co działo się tego popołudnia, każde usłyszane i wypowiedziane słowo.
Oleg miał rację. Byli sąsiadami. Obrzydliwy dziesięciopiętrowy blok na Młota widział - niestety - codziennie ze swoich okien, dojście tam zabrało mu dwie minuty. Wystukał „46” na domofonie, ale nikt nie odpowiadał. Chciał zrezygnować, kiedy do wejścia podszedł kudłaty nastolatek o mądrej i przystojnej, choć nieco pryszczatej twarzy, i ośmio- lub dziewięcioletnia blondynka z diabłem w oczach. Hela na pewno by ją pokochała od pierwszego wejrzenia.
- U niego nie działa domofon. Wpuszczę pana - powiedział chłopak i wystukał kod na panelu.
Powinien podziękować, ale zesztywniał. Zawsze tak reagował, kiedy miał do czynienia z niepełnosprawnymi. Miły nastolatek wypowiedział to zdanie niesłychanie wolno, przeciągając samogłoski w nieskończoność. W jego wykonaniu zdanie było tak długie, że mówił je na trzy etapy, nabierając po drodze oddechu. „U niego nie działa”, wdech, „domofon”, wdech, „wpuszczę pana”. Biedny dzieciak, to musiało być jakieś uszkodzenie ośrodka mowy, raczej nic więcej. Przecież rodzice nie powierzyliby mu małej siostry, gdyby był poważnie upośledzony.
Otrząsnął się i podziękował, starając się mówić bardzo wolno i wyraźnie, ale chłopak spojrzał na niego jak na wariata, a dziewczynka wbiegła przez otwarte drzwi na półpiętro.
- Ścigasz się? - spytała, cały czas podskakując. Być może miała ADHD. Szacki pomyślał, że los doświadczył tę rodzinę, obdarzając ich dziećmi pięknymi, lecz chorymi. Zamiast odpowiedzi brat spojrzał na nią z politowaniem.
- Nie chcesz się ścigać, bo jesteś grubasem - wypaliła, kiedy we trójkę czekali na windę.
Chłopak uśmiechnął się i zwrócił do niego.
- Proszę - wdech - nie zwracać uwagi - wdech. Jest jeszcze - wdech - malutka.
- Nie jestem malutka! - wrzasnęła.
We trójkę wsiedli do windy. Chłopak spojrzał na niego pytająco.
- Czterdzieści sześć to, które? - zapytał Szacki.
- Czwarte - nastolatek wcisnął guzik. Winda była stara i zniszczona, śmierdziało w niej szczynami. Niestety, za chwilę miał się przekonać, że najprawdopodobniej były to szczyny kapitana Mamcarza lub jego znajomych.
- Nie jestem malutka - ze złością wyszeptała jeszcze raz mała blondynka i kopnęła brata.
- Jesteś - wdech - małym - wdech - karzełkiem - powiedział, cały czas z uśmiechem, który doprowadzał dziewczynkę do pasji, i spróbował ją pogłaskać.
- Zostaw mnie! - uderzyła go w rękę, co oczywiście nie zrobiło wrażenia na nastolatku. - Dostaniesz karę, zobaczysz! Nie pozwolą ci jeść tłuszczyku, bobasie.
Teodora Szackiego niesłychanie bawiła ta dyskusja, niestety, winda się zatrzymała. Sympatyczne rodzeństwo wysiadło razem z nim i zniknęło za drzwiami jednego z trzech mieszkań na piętrze. Na odchodnym chłopak spojrzał ze zdziwieniem na niego, a potem na drzwi, przed którymi stał Szacki. Prokurator zrozumiał to spojrzenie. Drzwi nie miały zamków, były lekko uchylone i potwornie jechało zza nich szczynami. Na progu siedziały spokojnie dwa prusaki. Kapitan Mamcarz bez wątpienia nie był ulubieńcem sąsiadów.
Dzwonek nie działał. Zapukał mocno. Spodziewał się, że nikt się nie odezwie, ale w drzwiach bardzo szybko stanął zniszczony... stanęła zniszczona... Szacki dopiero po kolczykach poznał, że stanęła przed nim kobieta. Mogłaby bez charakteryzacji zagrać panią Morlokową w ekranizacji Wehikułu czasu. Wyglądała na niecałą sześćdziesiątkę, ale równie dobrze mogła mieć czterdzieści lat. Kwadratowa sylwetka, kwadratowa chłopska twarz, gęste czarne włosy obcięte najpewniej przez nią samą. Złe spojrzenie.
- Słucham pana? - spytała. Miała czysty, słodki, fałszywie uprzejmy głos, nawykły do proszenia.
- Szukam Stefana Mamcarza - odparł.
Kobieta odsunęła się i otworzyła drzwi, wpuszczając Szackiego. W jego twarz uderzył zastany brudny smród, od którego zebrało mu się na mdłości, ale wszedł do środka. Wiedział, że za kilka minut do niego przywyknie, podobnie jak do trupiego odoru prosektorium. Ale ta wiedza stanowiła mizerne pocieszenie.
Mieszkanie było ciemną, niewielką kawalerką z aneksem kuchennym, w którym obok nieczynnego piecyka stała butla z gazem. Najwidoczniej gospodarzowi już dawno odcięto gaz. Oraz prąd. Było jeszcze widno, ale wetknięte w kałuże stearyny świece na pewno nie miały służyć jedynie do stworzenia nastroju przy wieczornej lampce wina. Butelki po tymże stały równo pod oknem, na parapecie w równym szeregu ułożono czerwone plastikowe kapsle.
- Gość do ciebie, kapitanie - krzyknęła w głąb mieszkania. Tonem niepozostawiającym wątpliwości, kto rządzi w tej melinie.
Z tapczanu podniósł się malutki mężczyzna o drobnej twarzy. Ubrany był w koszulę w paski i starą marynarkę. Miał zaskakująco dobre, smutne spojrzenie. Podszedł do Szackiego.
- Nie znam pana - powiedział zaniepokojony.
Szacki przedstawił się - przez co niepokój jego rozmówcy wzmógł się znacznie - i w krótkich słowach opowiedział, co go sprowadza. Emerytowany kapitan pokiwał głową, usiadł na wersalce i wskazał mu miejsce w fotelu. Szacki usiadł, starannie ukrywając obrzydzenie i starając się nie wpatrywać się w każde miejsce, gdzie widział przemykającego prusaka. Nie cierpiał tych robali. Pająki, węże, oślizgłe ślimaki, owoce morza - nic w nim nie budziło takiego obrzydzenia jak mały, brązowy, nadspodziewanie szybki prusak, którego rozdeptaniu towarzyszył przykry chrzęst i który dogorywał potem w białej, lepkiej mazi. Oddychał płytko, aby nie czuć odoru mieszkania, a jednocześnie pragnął odetchnąć głęboko, aby opanować fobię przed insektami. Chwilę walczył ze sobą, w końcu nabrał haust powietrza i wolno wypuścił. Lepiej. Nieznacznie, ale lepiej.
Mamcarz się zamyślił. Kobieta Mamcarza - wątpił, aby to była żona - zaproponowała Szackiemu kawę, ale odmówił. I tak był pewien, że poprosi go o pieniądze, kiedy będzie wychodził. Wolał po prostu dać jałmużnę niż płacić za coś, czego i tak nie potrafiłby zapewne przełknąć.
- Pamięta pan w ogóle tę sprawę? - ponaglił Szacki.
- Pamiętam, panie prokuratorze. Morderstw się nie zapomina. Wie pan przecież.
Szacki pokiwał głową. To była prawda.
- Staram się tylko przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów. A to przecież było prawie dwadzieścia lat temu. Nie jestem pewien, który to był rok, ale na pewno siedemnasty września. Przyjechała do nas wielka szycha z ZSRR i śmialiśmy się po kątach, że jak Ruscy, to tylko siedemnastego września.
- Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty siódmy.
- Być może. Na pewno przed tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym. Jeszcze momencik. Muszę pomyśleć.
- Pośpiesz się, Stefan - warknęła kobieta, po czym dodała słodko: - Pan prokurator nie będzie przecież tutaj siedział wiecznie.
Szacki przywołał najbardziej lodowaty wyraz twarzy.
- Proszę nie przeszkadzać kapitanowi - powiedział.
- Dobrze radzę.
Pogróżka była mętna, dzięki temu mogła ją zrozumieć, jak chciała. Wymruczała uniżone przeprosiny i wycofała się w głąb pomieszczenia. Mimo to Mamcarz spiął się i zaczął opowiadać, zerkając niepewnie w stronę schowanej w mroku konkubiny. A może i żony. Szacki mu przerwał.
- Serdecznie panią przepraszam - zwrócił się do kobiety. - Ale czy mogłaby nas pani zostawić na kwadrans samych? Błagam o wybaczenie, ale to śledztwo jest niesłychanie ważne dla urzędu prokuratorskiego i policji.
Użycie w jednym zdaniu słów „śledztwo”, „urząd prokuratorski” i „policja” zadziałało. Nie minęło piętnaście sekund, kiedy za kobietą przymknęły się drzwi. Mamcarz nie zareagował. Myślał dalej.
Teodor Szacki spojrzał za okno, aby nie zauważać baraszkujących na dywanie robali. Uśmiechnął się w duchu, ponieważ loggia wyglądała jak przeklejona z innego mieszkania. Czyściutko, barierka i balustrada świeżo pomalowane na błękitny kolor, w zielonych skrzynkach gęsto i równo rosły surfinie. Po bokach na drucianych postumentach stały doniczki z różami. Jak to możliwe? I czy to jego zasługa, czy jej? Był ciekaw, ale wiedział, że o to nie zapyta.
- Przykro mi, nie ma tego wiele - odezwał się w końcu Mamcarz. - Byłem pierwszym oficerem przybyłym na miejsce, pojawiłem się w mieszkaniu na Mokotowskiej, kiedy był tam tylko nieświeży trup, jego siostra w katatonii i dwóch krawężników, którzy powtarzali w kółko, żeby się nie martwiła. Zwłoki wyglądały strasznie. Chłopak leżał w wannie z poderżniętym gardłem. Był nagi, skrępowany - ręce miał związane na plecach i przytroczone do związanych nóg. Mieszkanie przewrócono do góry nogami i, jak się potem dowiedzieliśmy, kiedy przyjechali rodzice denata, dokładnie splądrowano, zaskakująco dokładnie. Zniknęły wszystkie rzeczy wartościowe.
- Dlaczego zaskakująco?
- Zwykle włamywacze działają w pośpiechu. Biorą to, co leży na wierzchu, i to, co można wsadzić do torby. Nikt nie chce ryzykować dłużej, niż musi. Tutaj złodzieje mieli więcej czasu dzięki temu, że zastali kogoś w domu.
Szacki poprosił o wyjaśnienie.
- Myślę, że kiedy włamali się do mieszkania i zastali tam tego chłopaka, Kamila, najpierw byli zaskoczeni, a potem szybko go obezwładnili i związali. Może torturowali dla zabawy. Choć myślę, że na początku nie chcieli go zabić. Dowiedzieli się, że reszta rodziny nie wróci szybciej niż nazajutrz. Mieli czas. Być może siedzieli długo, bo zastanawiali się, co zrobić z więźniem, który ich tak dokładnie obejrzał. Przez ten czas zajrzeli do każdej szuflady, wyciągnęli każdy pierścionek.
- Aż w końcu zabili?
- Aż w końcu zabili.
- Rozważaliście inną możliwość niż napad rabunkowy?
- Nie. Może na początku, ale dość szybko dowiedzieliśmy się na mieście, że jakiś łepek z Gocławia chwalił się, jak to związali i porznęli jednego frajera, kiedy robili kwadrat. Ale trop się urwał, podobno łepek był nietutejszy, tylko pomieszkiwał na Gocławiu. Wszystko prowadziło donikąd, nie było nawet drzazgi, na której moglibyśmy zawiesić śledztwo. Żadnego cynku, żadnego śladu, odcisku palca. Nie minął miesiąc, jak trafiło do szafy. Pamiętam, że byłem nieprzytomnie wściekły. Nie spałem chyba z tydzień.
Szacki pomyślał, że historia dochodzenia prowadzonego przez Mamcarza dziwnie przypomina jego własne śledztwo. Dość już miał tych zbiegów okoliczności.
- Jakie to było mieszkanie?
- Niewielkie, ale pełne książek. Jak dla mnie - onieśmielające. Jestem prostak, speszyłem się, kiedy ich odwiedziłem i podali mi kawę w eleganckiej, cienkiej filiżance. Bałem się, że ją stłukę, jak będę mieszał, więc nie dolałem mleka i nie posłodziłem. Pamiętam ten pokój pełen książek, rodziców Sosnowskiego (córkę odesłali do rodziny na wieś) i smak gorzkiej kawy. Nie miałem im nic do powiedzenia poza tym, że „zawieszamy chwilowo” dochodzenie i że nie jesteśmy w stanie znaleźć sprawców. Patrzyli na mnie, jakbym to ja był jednym z morderców. Wyszedłem, jak tylko dopiłem kawę. Więcej ich nie zobaczyłem.
- Wie pan, kim byli?
- Z zawodu? Nie. Wtedy na pewno wiedziałem, musiałem przecież wypełniać rubryczki w protokołach. Ale nie mogło to być istotne dla sprawy, bo bym zapamiętał.
- Widział pan ich jeszcze kiedyś?
- Nigdy - Mamcarz wstał, poszedł zgarbiony do kąta i przyniósł stamtąd butelkę wina owocowego słodkiego Złoty Kielich. Nalał do dwóch szklanek i podał jedną Szackiemu. Prokurator wypił łyk, dziwiąc się, że choć ma prawie trzydzieści sześć lat, po raz pierwszy pije jabola.
Spodziewał się czegoś o smaku domestosa, tymczasem trunek był całkiem znośny. Trochę jak igristoje bez bąbelków. I słodsze. Ale upić tym by się nie chciał.
- To znaczy raz wydawało mi się, że widziałem Sosnowskiego w telewizji. U znajomych - dodał, dostrzegając, że prokurator omiata wzrokiem pokój w poszukiwaniu telewizora.
Szacki wyobraził sobie, jak Mamcarz z przyjaciółką pod rękę i butelką jabola w dłoni maszerują praskimi uliczkami, żeby wpaść z wizytą do „znajomych”. Wersal. Zastanawiał się, czy łatwo przegapić moment, kiedy skręca się na ścieżkę prowadzącą do picia jaboli przy świetle świec, w towarzystwie złej baby i pułku prusaków. Pewnie tak. Zaczyna się od okłamywania żony.
- Co robił w telewizji? - zapytał, dziwnie pewny, że i tym razem nie dowie się niczego konkretnego.
- Nie mam pojęcia. Widziałem go przez chwilę. Jeśli to był on, to bardzo się postarzał. Ale nie mam pewności.
Szacki wypytywał jeszcze Mamcarza o drobiazgi, o ludzi, którzy mogli znać Sosnowskich, dociekał, co się mogło stać z aktami. Bezskutecznie. Emerytowany kapitan milicji pamiętał w gruncie rzeczy niewiele. Po którymś z kolei pytaniu bez odpowiedzi Szacki spojrzał z nienawiścią na butelkę jabola, która razem z towarzyszkami zamieniła przez lata jego osobowe źródło informacji w kogoś, czyj mózg strukturą przypominał pumeks. Pozory twardości, ale w istocie - dziury. Dopiero, kiedy Szacki wychodził, myśląc o tym, że ubranie będzie musiał chyba spalić w podwórkowym śmietniku, zanim wejdzie do domu, Mamcarz powiedział coś, na co on sam powinien wpaść wcześniej.
- Niech się pan spyta o Sosnowskiego swoich kolegów, którzy się grzebią w esbeckich teczkach - powiedział.
- Dlaczego?
- To był studenciak z inteligenckiego domu. Jest szansa, że założyli mu teczkę. Nawet, jeśli wiele nie zebrali, to zawsze może pan znajdzie nazwiska lub adresy. Wiem, jak to jest, kiedy nie ma nawet drzazgi, na której można zawiesić śledztwo.
To musiało być jego ulubione powiedzonko.
Tak jak się spodziewał, przed drzwiami czekała na niego uśmiechnięta fałszywie konkubina Mamcarza. Zmartwił się na myśl, że ta kobieta wróci do kapitana, który ostatecznie wydał mu się sympatycznym, przegranym facetem. Ale „jeśli chodzi o to, kto jest w ustawieniu dobry, a kto zły, prawie zawsze jest odwrotnie”. Czy to ona posadziła kwiaty i pomalowała balustradę?
Oczywiście poprosiła go o drobną przysługę. Była gotowa długo tłumaczyć mu swoje potrzeby, ale machnął ręką, żeby przestała, i sięgnął do kieszeni po drobne. Dał jej dychę. Dziękowała mu wylewnie, kiedy otworzyły się drzwi, za którymi wcześniej zniknęło spotkane na dole rodzeństwo. Z mieszkania wyszło dwoje młodych ludzi. Ich sąsiadka, czym prędzej uciekła do swojej nory. Szackiemu przeszła przez głowę obrzydliwa myśl, że u Mamcarza śpiącym ludziom biegają po twarzy prusaki. Wzdrygnął się.
- Karzełek ma mieć zgaszone światło o dziesiątej, a ty nie graj cały czas. My będziemy późno, jakby, co, mam komórkę - instruował kudłatego nastolatka młody mężczyzna, trzymając dłoń na klamce otwartych drzwi.
We trójkę wsiedli do windy. Para spojrzała na Szackiego z politowaniem, jakim on sam obdarzyłby każdego gościa kapitana Mamcarza. Odpowiedział kwaśnym uśmiechem. Oboje wyglądali na dwadzieścia parę lat i Szacki pomyślał, że to niemożliwe, aby mieli tak duże dzieci. A może młodo wyglądali, ponieważ byli szczęśliwi? Bo się kochali? Uprawiali często seks i dużo całowali się w usta? Może też by wyglądał młodziej, gdyby nie góralskie rozdeptane kapcie Weroniki i jej pożółkła pod pachami piżama. Inna sprawa, że on nosił takie same kapcie. I pomyśleć, że kiedyś mówił, iż góralskie kapcie to śmierć mężczyzny. Bardzo lubił ten żart. Któregoś razu przywiózł im takie kapcie z Krupówek - ot tak, dla zgrywy. I noszą je codziennie. Nawet wygodne.
Szacki odwrócił wzrok od współpasażerów. Niechętnie. Kobieta była bardzo sexy, idealnie w jego typie. Nie za szczupła, ale nie gruba, o ładnych kobiecych kształtach, pełnych ustach, ubrana w czerwoną sukienkę w małe białe kwiatki, z pobudzającym wyobraźnię, ale nie wulgarnym dekoltem. Wyglądała na osobę, która się często śmieje.
Winda się zatrzymała i Szacki miał ochotę powiedzieć im, że mają fantastyczne dzieciaki, ale się powstrzymał. Od czasów S. i jego śmietnika takie uwagi nie były niewinne.
Idąc do domu, myślał o przekomarzającym się rodzeństwie. Często zastanawiał się, czy nie zrobili Helci krzywdy, nie starając się o kolejne dziecko. Ale może jeszcze nie jest za późno? Pomiędzy nastolatkiem z upośledzoną mową a jego siostrą z ADHD musiało być sześć, siedem lat różnicy. Gdyby teraz z Weroniką w końcu się zdecydowali, pomiędzy Helą a jej bratem lub siostrą byłoby osiem.
I może wtedy wszystko stałoby się proste. Może wtedy nie potrzebowałby zmiany. Może, może, może.
Wystarczyło podjąć decyzję. Teodorowi Szackiemu, człowiekowi, który wolał, aby wszystko raczej mu się przydarzało, niż było wynikiem własnych decyzji, taka myśl kojarzyła się z postanowieniem zdobycia Aconcagui w weekend.
Doszedł do swojego bloku, spojrzał na rozświetlone okno kuchni na drugim piętrze. Nie chciało mu się wracać, usiadł na podwórkowej ławce, aby nacieszyć się czerwcowym wieczorem. Minęła już dziewiąta, a jeszcze było ciepło i widno, pachniało stygnącym miastem. W takich chwilach czuł się jak słowik z wiersza Tuwima.
- Wybacz, moje złoto, ale wieczór taki piękny, że szedłem piechotą - powiedział na głos i roześmiał się.
Myślał o tym, co usłyszał od kapitana Mamcarza. Co prawda uzyskał informacje, które po raz kolejny nie posunęły go do przodu. Ale swędzenie w głowie było coraz bardziej dokuczliwe. Był pewien, iż powinien już zaskoczyć, o co w tym wszystkim chodzi. Miał wrażenie, że wszystko usłyszał, tylko zamiast połączyć informacje w logiczną całość, kręci nimi bez sensu, niczym szympans próbujący ułożyć kostkę Rubika.
Dziwna wizyta, nieco surrealistyczna poprzez klamrę rodziny, z którą podróżował windą. Pomyślał o parze młodych - a przynajmniej młodo wyglądających - ludzi i zerwał się na równe nogi. Uczucie swędzenia ustało, zamiast tego pojawiła się myśl tak jasna i ostra, że sprawiająca ból.
Teodor Szacki zaczął energicznie spacerować przed swoim praskim blokiem, okrążając bez ustanku zieloną ławkę oraz betonowy śmietnik i zadając sobie po tysiąckroć - czasami głośno i z dodatkiem słowa „kurwa” - jedno pytanie: czy to możliwe? Czy to naprawdę możliwe?
Rozdział dziewiąty
wtorek, 14 czerwca 2005
Nowy rekord świata na 100 metrów. Jamajczyk Asafa Powell przebiegł w Atenach dystans równy długości placu Konstytucji w 9,77 sekundy. W Polsce, podobnie jak w dwunastu innych krajach europejskich, wielki finał policyjnej akcji „Lodołamacz”, skierowanej przeciwko pedofilom, która rozpoczęła się od inwigilacji forów internetowych. Przeszukano 150 domów i mieszkań, zatrzymano 20 osób. Gazety nie podały, czy skazani za przestępstwo pedofilii znaleźli się w reprezentacji łowickiego więzienia, która rozegrała mecz z klerykami lokalnego seminarium. Wygrywający początkowo księża in spe ulegli ostatecznie garownikom 1:2. Poza tym bracia kurkowi z Rawicza, w tym burmistrz z nadania SLD, urządzili sobie zawody w strzelaniu do tarczy z sylwetką Jana Pawła II. Tłumaczą, że zrobili to w hołdzie dla Papieża, opozycja chce głowy burmistrza. Dla zachowania politycznej równowagi w Białymstoku stracił posadę wykładowca Wyższej Szkoły Ekonomicznej. Za zmuszanie studentów do podpisywania list poparcia dla Macieja Giertycha, aby mógł wystartować jako kandydat w wyborach prezydenckich. W Warszawie pojawili się strażnicy miejscy patrolujący na rolkach parki Powiśla. Maksymalna temperatura w mieście stołecznym 27 stopni, nie pada, bezchmurnie. Perfekcyjny czerwcowy dzień.
1
Prokurator Teodor Szacki był wściekły, kiedy w końcu wybiegł z budynku sądów na Lesznie. Dawno już nie przeżył takiego dnia, kiedy wszystko układało się nie po jego myśli. Rano pokłócił się z Weroniką, doprowadzając do płaczu ją i przy okazji Helę, która była świadkiem awantury. Najgorsze, że teraz nie pamiętał, o co poszło. Mało tego, był pewien, że kiedy na siebie wrzeszczeli, też nie pamiętał, o co chodziło na początku. Wstał dość wcześnie, po kiepsko przespanej nocy, z zamiarem pójścia na basen. Czuł, że musi się porządnie zmęczyć, wyrzucić, choć na chwilę z głowy myśli o sprawie Telaka. Obudził żonę pocałunkiem, zrobił kawy, potem nie mógł znaleźć swoich okularków do pływania, choć był pewien, że ostatnio włożył je do szuflady z bielizną. Szperał we wszystkich szufladach i burczał, a Weronika piła kawę w pościeli i podśmiewała się z niego, że może po prostu od tak dawna nie był na basenie i że okularki uschły z braku wody, zamieniły się w proszek. Wypalił, że jeśli chodzi o dbanie o siebie, to on akurat nie ma sobie nic do zarzucenia. Potem poszło z górki. Kto co robi, kto czego nie robi, kto, z czego, przez kogo rezygnuje, kto się poświęca, kto ma ważniejszą pracę, kto bardziej zajmuje się dzieckiem. Ostatnia uwaga go dotknęła, wrzasnął, że nie przypomina sobie, aby głównym obowiązkiem ojca było wychowywanie małych dziewczynek, i że, niestety, nie może wszystkiego robić za nią, nad czym ona zapewne ubolewa. I wyszedł. Było za późno, aby iść na basen, poza tym stracił ochotę na pływanie, no i nie miał okularków, a bez nich szczypały go oczy od chlorowanej wody. Tyle dobrego, że w czasie kłótni nie myślał o Telaku.
W pracy zadzwonił do kumpla ze studiów. Wiedział, że Marek pracował przez pewien czas w jakiejś podmiejskiej prokuraturze, chyba w Nowym Dworze Mazowieckim, a potem został oddelegowany na własną prośbę do wydziału śledczego w IPN. Niestety, nie dość, że Marek był na urlopie nad jeziorem koło Nidzicy, to zachowywał się dość ozięble i zaproponował Szackiemu, aby trzymał się drogi służbowej.
- Wybacz, stary - mówił bez śladu żalu - ale od czasu Wildsteina wszystko się zmieniło. Boimy się sprawdzać cokolwiek na boku, potem mogą być problemy. Patrzą nam na ręce, strach poprosić o sprawdzenie czegoś w archiwum. Napisz podanie, a potem zadzwoń, postaram się, żebyś nie czekał zbyt długo na odpowiedź.
Okazało się, że „niezbyt długo” to nie mniej niż tydzień. Szacki podziękował ozięble i zaproponował na koniec rozmowy, żeby Marek nie wahał się do niego dzwonić, kiedy j będzie miał jakąś sprawę. Już ja ci się, kurwa, zrewanżuję, j myślał, wysłuchując tradycyjnych zapewnień, że kiedyś się spotkają na piwie i powspominają dawne czasy.
Próbował się dodzwonić do Olega, ale komórka nie odpowiadała, a w komendzie potrafili mu powiedzieć tylko tyle, że komisarza zatrzymały ważne sprawy rodzinne i będzie dopiero po dwunastej.
Zapalił pierwszego papierosa, choć nie było jeszcze dziewiątej.
Pod wpływem impulsu zadzwonił do Moniki. Była wniebowzięta i gorliwie zapewniała, że od dawna jest na nogach, choć słyszał, że ją obudził. Był tak zaprzątnięty morderstwem Telaka, że nawet nie próbował flirtu. Dość oficjalnym - jak później stwierdził - tonem zapytał ją, czy nie ma jakichś znajomych lub dziennikarskich kontaktów w archiwum IPN. Niewiarygodne, ale miała. Jej były chłopak, jeszcze z czasów liceum, skończył historię, a potem wylądował pomiędzy kilometrami teczek esbeckiego archiwum. Szacki nie wierzył we własne szczęście, dopóki nie powiedziała, że ostatnio, jak widziała tamtego, właśnie urodziło mu się dziecko z zespołem Downa i możliwe, że zmienił robotę na lepiej płatną. Ale obiecała, że zadzwoni. Musiał wyjść, żeby zdążyć do sądu na początek procesu Glińskiego, na dziewiątą trzydzieści, zakończył, więc z żalem rozmowę.
Był na sali kwadrans po dziewiątej. O dziesiątej przyszła protokólantka i poinformowała, że więźniarka z aresztantem rozkraczyła się na Modlińskiej i jest przerwa do południa. Zjadł jajko w sosie tatarskim, wypił kawę, wypalił drugiego papierosa, przeczytał gazetę łącznie z wiadomościami gospodarczymi. Nudy, nudy, nudy, zainteresowała go jedynie dyskusja o peerelowskich perłach architektury. Architekci byli zdania, że należy je traktować jak zabytki i objąć opieką konserwatorską. Gospodarze KC i PKiN wpadli w panikę - jak będą musieli walczyć o pozwolenie na każdą dziurę w ścianie, to nikt od nich nigdy nie wynajmie nawet garsoniery i budynki zamienią się w wyludnione widma. Szacki pomyślał kwaśno, że gdyby zaraz po roku osiemdziesiątym dziewiątym zburzono Pałac Kultury, nie byłoby problemu, a w Warszawie stałoby już może centrum z prawdziwego zdarzenia. Albo jeszcze większe Kupieckie Domy Towarowe. Cholera wie, w tym mieście rodem z Trzeciego Świata niczego nie można być pewnym.
W południe ogłoszono przerwę do trzynastej. Oleg pojawił się w pracy, ale Szacki nie chciał mu mówić przez telefon, do jakich wniosków doszedł. Prosił tylko, aby nie nachodzić Rudzkiego i spółki i dalej grzebać w przeszłości Telaka, ponieważ to jest najpewniej klucz do całej sprawy. Kuzniecow nie miał ochoty na rozmowę o śledztwie, wyznał mu za to, że spóźnił się do pracy, ponieważ mają taką tradycję z Natalią, że w każdy drugi wtorek miesiąca robią sobie „baraszkujące przedpołudnie”.
O trzynastej rozprawa prawie się zaczęła, doprowadzono w końcu podsądnego, ale brakowało pana mecenasa, który „wyskoczył na minutkę do kancelarii” i utknął w korku, za co serdecznie przepraszał. Sędzia ze stoickim spokojem ogłosiła przerwę do czternastej. Ledwo żywy z wściekłości Szacki zainwestował w „Newsweek”, aby się czymś zająć. Przerzucił tygodnik i miał ochotę zadzwonić do wydawcy, aby zwrócił mu cztery i pół złotego, które wydał na „Portret współczesnej polskiej prostytutki” - atrakcyjnej, wykształconej, zapracowanej.
O czternastej odczytał w końcu akt oskarżenia. Gliński nie przyznał się do winy. Nic więcej na rozprawie się nie wydarzyło, ponieważ jak na warszawskie sądy pora była dość późna, a obrońca oskarżonego wyrzygał z siebie półtony wniosków formalnych, o których Szacki zapomniał zaraz po ich zgłoszeniu, ale wystarczyły one, aby odroczyć rozprawę o półtora miesiąca. Wstał i wyszedł, nie czekając, aż wysoki sąd opuści salę. Z trudem się pohamował, żeby nie trzasnąć drzwiami.
Kiedy za wycieraczką citroena znalazł mandat za nieopłacone parkowanie, tylko wzruszył ramionami. Zapalił trzeciego papierosa i pomyślał, że szczerze pierdoli swoje zasady, że jest wolnym człowiekiem i będzie palił tyle, na ile ma ochotę.
Nie był w stanie skupić się na pracy. Rozmyślał o zabójstwie Telaka, albo - częściej - o Monice. Z trudem się powstrzymywał, żeby nie zadzwonić do niej tylko po to, aby usłyszeć jej głos. Zatrudnił google, żeby znaleźć o niej jakieś informacje, ale były tylko teksty w „Rzepie” i stara strona, na której jej nazwisko pojawiało się w składzie samorządu studentów na polonistyce. Żadnych zdjęć, niestety. Czy to by było niegrzeczne, gdyby ją poprosił, aby przysłała mu mailem swoje zdjęcie? Czuł, że samo rozważanie tego zagadnienia jest żenujące, ale nie mógł się powstrzymać. Chwila wstydu wydawała mu się niewielką ceną za fotografię Moniki, zwłaszcza w sukience, którą miała na sobie wczoraj. Mógłby ustawić to zdjęcie jako tapetę na desktopie, w końcu nikt nie korzysta z tego komputera oprócz niego, Weronika nigdy nie zagląda do prokuratury.
Jego wizje były bardzo plastyczne i Szacki zaczął się zastanawiać, czy jeśli teraz pójdzie się masturbować w toalecie prokuratury rejonowej, nie będzie to oznaczało, że musi zasięgnąć porady specjalisty. Wahał się nie dłużej niż kilka sekund. Wstał i założył marynarkę, aby ukryć wzwód.
Wtedy zadzwoniła.
- Cześć, co robisz? - zapytała.
- Myślę o tobie - odpowiedział zgodnie z prawdą.
- Kłamiesz, ale to miłe. Masz tam maila, czy budżetówki nie stać na internet?
Podał jej adres swojej poczty i zapytał, co chce mu przysłać.
- Strasznego wirusa, który oskarży was wszystkich o działalność wywrotową i wyśle na pięciodniowe seminarium do Łodzi. Codziennie osiem godzin obowiązkowych wykładów z Millerem, Jaskiernią i Kaliszem, a na koniec Pęczak zatańczy przy rurze. Zobaczysz. Nie chcesz mieć niespodzianki?
Wyrwało mu się, że nie lubi niespodzianek.
- Każdy lubi - powiedziała lekko - ale nie po to dzwonię. Rozmawiałam rano z Grzesiem - wyobraź sobie, że ciągle mnie lubi - i obiecał, że chętnie pomoże. Przed chwilą zadzwonił i powiedział, że coś tam znalazł i że wolałby się z tobą spotkać. Nie chciałam mu podawać twojej komórki, więc podaję ci jego. Możesz zatelefonować na koszt podatnika. Czyli mój.
Zaczął dziękować, ale powiedziała, że właśnie zaczęło się spotkanie redakcyjne, na którym musi być, i rozłączyła się, zanim zdołał ją zaprosić na kolejną kawę.
Umówił się, więc szybko z „Grzesiem” i poszedł do toalety.
2
„Grzesio” nazywał się Grzegorz Podolski i wyglądał na sympatycznego faceta, choć sprawiał wrażenie kogoś, kto biologicznie nie jest w stanie opuścić wieku dojrzewania. Wysoki, nieproporcjonalnie szczupły, zgarbiony, z za długimi rękami i nogami, na dodatek lekko pryszczaty i gładko ogolony. Niespotykanie staromodnie ubrany, jak bohater enerdowskich filmów młodzieżowych z lat siedemdziesiątych. Tenisówki, spodnie z brązowego niewiadomo, czego, zielonkawa koszula z krótkim rękawem, szelki. Szacki nie wiedział, że ta oldskulowa stylizacja kosztowała Podolskiego dużą część jego pensji archiwisty.
- Wie pan, czym był wydział „C”? - zapytał go Podolski, kiedy wymienili już uprzejmości.
Nie wiedział.
- To był system nerwowy esbecji, można powiedzieć, neurony łączące każdego funkcjonariusza, departament i oddział. Megasieć informacyjna. Na oficjalnych dokumentach widniała nazwa „Centralne Archiwum MSW”, ale w firmie nikt nie mówił inaczej niż „C”. Interesuję się tym od lat i muszę panu powiedzieć, że gdyby czerwoni mieli takie komputery, jakie my mamy dzisiaj, mogliby nas roznieść w pył jednym kliknięciem. Mało tego: myślę, że ówczesny fiszkowy system rejestrowania i uzupełniania informacji był o niebo lepszy niż słynny ultranowoczesny komputerowy system ZUS.
Szacki wzruszył obojętnie ramionami.
- Imponujące, ale nie od dziś wiadomo, że biurokracja to cecha każdego totalitarnego ustroju.
- No właśnie - dla Podolskiego faktycznie musiał to być fascynujący temat. - Bez biurokracji, bez ewidencjonowania informacji, bez porządku w papierach żaden taki system by się nie utrzymał. Dlatego Niemcom tak dobrze szło - bo mieli porządek, na wszystko były kwity. Ale każdy kij ma dwa końce. Z jednej strony, dzięki biurokracji, totalitarny system może funkcjonować, a z drugiej pozostawia po sobie mnóstwo papieru dla tych, którzy będą ten system rozliczać. W tym wypadku dla nas. Podam panu przykład...
Szacki próbował mu przerwać delikatnym ruchem ręki, ale Podolski w ogóle nie zauważył jego gestu.
- Zna pan historię Maleszki? Na pewno, każdy zna.
Maleszka to był znany opozycjonista, oczywiście miał swój numer na liście internowanych, jak każdy, kogo inwigilowali, komu założyli akta rozpracowania operacyjnego itd. Oczywiście, byle esbek czy milicjant nie mogli ot, tak sobie zajrzeć do papierów TW „Zbyszek”, czyli właśnie Maleszki, wszystko było tajne i specjalnego znaczenia. Ale proszę sobie wyobrazić, że w zupełnie niestrzeżonych raportach funduszu operacyjnego jest notka, ile wypłacono za kapowanie TW „Zbyszkowi” i jest tam ten sam numer Maleszki. Bez sensu? Skąd. Po prostu musiał być porządek w papierach. Jedna osoba - jeden numer. Dlatego tak mnie to wpienia, kiedy każdy kapuś zaczyna płakać, że mu źli czerwoni teczkę sfałszowali, żeby go pogrążyć. Wszyscy funkcjonariusze mieli zatrzęsienie roboty z wypełnianiem formularzy. Naprawdę tylko ktoś, kto nie ma o tym pojęcia, może twierdzić, że wieczorami fabrykowali lewe kwity. Esbecy byli źli, czasem głupi, ale nie niedorozwinięci. Niech pan sobie wyobrazi, że każda osoba, którą się interesowano - choćby w błahy sposób - od razu była rejestrowana pod kolejnym numerem porządkowym w KOI, kartotece ogólno informacyjnej. Pod warunkiem, że nie była zarejestrowana w niej wcześniej, co oczywiście musiano sprawdzić za pomocą specjalnych kart sprawdzających. Jak już raz została zarejestrowana, to potem za każdym razem, kiedy coś się z nią działo, należało wypełnić karty uzupełniające, które trafiały do poszczególnych kartotek i skorowidzów.
- Po co? - zapytał automatycznie Szacki, kiedy archiwista przerwał na moment dla zaczerpnięcia oddechu. Choć tak naprawdę nie chciał znać odpowiedzi na to pytanie.
- Jak to: po co? Po to, że kiedy pojedzie pan na wczasy do Łeby i tam esbecy inwigilujący lokalnego „wroga” dowiedzą się, że jadł pan z nim flądrę z papierowej tacki, to zaraz będą chcieli wiedzieć, kim pan jest. Złożą zapytanie do „C”. Tam ktoś sprawdzi, czy jest pan w KOI, jaki ma numer i czy pańska sprawa jest „otwarta” i znajduje się w gestii na przykład którejś z komend wojewódzkich, czy też leży w archiwum. I udzieli odpowiednich informacji, o ile będzie mógł - bo być może jest pan lub był pan bardzo cennym TW, którego akta oczywiście istnieją, ale udostępnianie informacji tam zawartych obwarowane jest licznymi...
Szackiego kompletnie to nie obchodziło. Wyłączył się i pogrążył w erotycznych fantazjach.
Rozmawiali już godzinę. W tym czasie dowiedział się między innymi, czym się różniły formularze rejestracyjne EO-4 od E0-13-S, a ostatni symbol zapamiętał jedynie dlatego, że skojarzył mu się z aparatami EOS Canona. Chciałby sobie kiedyś taki sprawić. Może na raty? Będzie musiał pogadać o tym z Weroniką, w końcu powinni mieć cyfrowy aparat. Każdy już ma. Nudziła go ta dyskusja o esbeckich karteczkach i formularzach. Miał ochotę potrząsnąć swoim rozmówcą i krzyknąć: „człowieku, ja muszę zamknąć mordercę, a ty mi tu pierdolisz o jakichś fiszkach”.
- Bardzo pana przepraszam, panie Grzegorzu - przerwał mu uprzejmie wywód o tym, że praktyka nie zawsze nadążała za teorią, akta wędrowały, były przetrzymywane, dołączane do innych spraw „na chwilę” i czasami on, archiwista Grzegorz Podolski, miał wrażenie, iż łatwiej byłoby znaleźć Arkę Przymierza i świętego Graala jednego dnia niż pieprzoną esbecką teczkę.
- Ale cały czas je znajdujemy - powiedział, podnosząc palec - więc niech się nie łudzą.
Szacki nawet nie próbował się zastanawiać, kim dla Podolskiego są oni.
- Bardzo przepraszam - wtrącił bardziej zdecydowanie - i bardzo dziękuję za to, że mi pan to wszystko opowiada, ale co z teczką Kamila Sosnowskiego. Jest? Nie ma? Co się takiego stało, że nie mógł mi pan tego powiedzieć przez telefon?
Grzegorz Podolski zachował się, jak człowiek uderzony znienacka w twarz. Schował głowę w ramionach, założył ręce na piersiach i wykrzywił usta w podkówkę. Ale przynajmniej zamilkł.
- Nie ma jej - powiedział po chwili.
Szacki westchnął i zaczął sobie masować skronie kciukiem i palcem wskazującym lewej ręki. Czuł, że zbliża się ból głowy.
- Dziękuję, że się pan pofatygował. Pana wiedza jest imponująca i chętnie porozmawiałbym jeszcze chwilę, ale proszę mnie zrozumieć, mam mnóstwo pracy - najchętniej wykopałby tego nudziarza Podolskiego za drzwi, ale hamował się, ponieważ zaprzyjaźniony mistrz archiwistyki z IPN mógł się jeszcze przydać.
- Nie ma teczki - Podolski najwyraźniej chciał go torturować tą wiedzą. - Ale to nie znaczy, że nie ma informacji. Rozumiem, że jest pan znudzony, ale powiem jeszcze, że przede wszystkim trzeba wiedzieć, w jakim inwentarzu szukać. Monia mówiła mi, że pański figurant był młody, niewiele ponad dwadzieścia lat, więc raczej trudno przypuszczać, żeby był TW lub kandydatem na TW - wówczas byłby ewidencjonowany pod symbolem „I”, który oznaczał OZI, kandydatów na OZI, właścicieli LK i MK...
- Słucham? - Szackiemu nic nie mówiły te skróty.
- Osobowe źródła informacji, lokale kontaktowe i mieszkania konspiracyjne. Myślałem, że to oczywiste - Podolski spojrzał na niego z wyższością. - W każdym razie od razu zacząłem szukać w inwentarzu „II”, gdzie były ewidencjonowane akta rozpracowań operacyjnych.
Szacki podjął męską decyzję, że jednak wyrzuci go za drzwi. Wstał.
- I znalazłem. Pański figurant, Kamil Sosnowski, był rozpracowywany informacyjnie przez warszawską SB. Został zarejestrowany w KOI pod sygnaturą 17875/11. Akta założono w 1985 roku, dwa lata przed jego śmiercią. Miał wtedy dwadzieścia lat. Musiał być dość aktywny w organizacjach studenckich lub jego rodzice byli opozycjonistami – rzadko zakładano teczki tak bardzo młodym ludziom.
Szacki usiadł.
- Udało się panu dowiedzieć czegoś więcej?
- Z inwentarza można się dowiedzieć jedynie tego, jak wędrowały akta - kto kiedy je wziął, kiedy zwrócił. Nic ponadto.
- A te wędrowały?
Grzegorz Podolski założył jedną chudą nogę w niemodnych spodniach na drugą i odchylił się na krześle.
- No? - ponaglił Szacki.
- Z repetytorium wynika, że w lipcu osiemdziesiątego ósmego zostały zabrane przez departament „D”.
- Czyli? To kolejny rodzaj archiwum?
- Nie, raczej nie. Nic o nich nie wiem. To znaczy, wiem trochę, trochę się domyślam. Nie chcę o tym mówić.
- Bo?
- Bo nie, nie chcę. Nie wiem, nie znam się, jestem tylko archiwistą. Mogę panu dać namiary na osobę, która się tym zajmuje. To prawdziwy pies na esbeków, niczego się nie boi. Kawaler, bezdzietny, rodzice mu umarli, niektórzy mówią, że ma raka. Taki to może ryzykować.
Ostatnie zdanie Podolski powiedział z wyraźną zazdrością, co Szackiemu wydało się dziwne.
- Wolałby pan być umierający i samotny, żeby móc tropić esbeków? - wyrwało mu się.
- Nie, oczywiście, że nie. Ale gdyby pan widział, co jest w tych teczkach... Gdyby pan wiedział tyle, co ja, oglądał zdjęcia, czytał donosy, wertował pokwitowania. I to cały czas ze świadomością, że pewnie nikt nigdy tego nie obejrzy, że prawda nie wyjdzie na jaw, że wszystko zostanie zamiecione pod dywan w imię spokojnego snu establishmentu wszelkiej proweniencji... Niby Wildstein wyniósł tę listę, ale co to dało? Widział pan film Fight Club? Albo może czytał książkę Palahniuka?
Szacki nie widział i nie czytał. Zrobiło mu się wstyd, bo tytuł kojarzył jako dość głośny.
- Tam zwykli ludzie skrzyknęli się, żeby wysadzić w powietrze ten świat obłudy, kłamstwa i kasy. Marzę czasami, jak by to było fajnie zmontować taką organizację, opanować archiwa IPN, zeskanować wszystko w tydzień i postawić na jakimś serwerze w naprawdę demokratycznym kraju. Oj, by się działo.
- Nie wszystkie tajemnice powinny wyjść na jaw. Czasami cena krzywdy jest zbyt wysoka – powiedział ostrożnie Szacki.
Podolski parsknął śmiechem i wstał, zbierając się do wyjścia. Podał prokuratorowi kartkę z imieniem i nazwiskiem „psa na esbeków”. Karol Wenzel.
- Kurwa mać - powiedział, stojąc przy drzwiach.
- I takie słowa wypowiedział prokurator Rzeczypospolitej? To ja w takim razie emigruję do brata do Londynu. No żeż kurwa mać. Jak pan mógł? Przecież nawet lektura komentarzy Piotra Stasińskiego nie powinna zabić w prokuratorze żądzy ustalenia prawdy za wszelką cenę. Od tego pan jest - żeby nie patrzeć na bilans strat i krzywd, tylko ustalać prawdę. Kurwa mać, no po prostu nie wierzę.
Pokręcił głową i wyszedł, zanim Szacki zdołał cokolwiek odpowiedzieć. Powinien zadzwonić od razu do Karola Wenzla, ale zamiast tego sprawdził pocztę, ciekaw, czy Monika przysłała już swoją niespodziankę.
Przysłała. Zdjęcie znad morza, zrobione w tej samej sukience, którą miała na sobie wczoraj. Musiało być zrobione przed rokiem - była bardziej opalona, z krótszymi włosami. Brodziła boso w płytkiej wodzie, cały dół sukienki był przemoczony. Uśmiechała się zalotnie do obiektywu. Czy do mężczyzny? Szacki poczuł ukłucie zazdrości. Irracjonalnej zazdrości, biorąc pod uwagę fakt, że to on miał dziecko i żonę, z którą ostatnio wyjątkowo regularnie sypiał, nie ona.
Popatrzył jeszcze chwilę na zdjęcie, doszedł do wniosku, że chyba jednak nie ma pod spodem kostiumu kąpielowego, i poszedł do łazienki. Nieźle, nieźle. Już nie pamiętał, kiedy ostatnio uprawiał seks dwa razy dziennie.
3
Rozmowa z Karolem Wenzlem potoczyła się zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażał. Spodziewał się, że po prostu każe starszemu panu przyjść jak najszybciej do siebie, tymczasem głos po drugiej stronie słuchawki był młody, a jego właściciel nie miał zamiaru pojawić się w budynku prokuratury.
- Proszę mnie nie rozśmieszać - mówił dobitnie Wenzel, wymawiając „r” w wibrujący, nadpoprawny sposób. - Na liście miejsc, w których nie chciałbym z panem rozmawiać, pańskie biuro jest w pierwszej piątce. No, może dziesiątce.
Szacki spytał, dlaczego.
- A jak pan myśli?
- Jeśli pan powie, że obawia się pluskiew, to uznam, że lata obcowania z esbeckimi teczkami wpędziły pana w coś na kształt paranoi. - Szacki żałował, że nie może wprost określić stanu psychicznego swojego rozmówcy.
- Nie mam ochoty tłumaczyć panu oczywistości - żachnął się Wenzel. - Ale z dobrego serca doradzę, że skoro pan doszedł w swoim śledztwie - czegokolwiek by ono dotyczyło - do miejsca, w którym chce pan rozmawiać ze mną, to zalecałbym ostrożność. Żadnych przesłuchań w prokuraturze, rozmowy tylko przez prywatny telefon, maksymalna dyskrecja wobec kolegów, przełożonych i policji.
Teodor Szacki poczuł nagle, że słuchawka telefonu jest bardzo ciężka. Dlaczego? Dlaczego akurat jego to spotyka? Dlaczego w tym śledztwie nie może być jednego zwyczajnego elementu? Porządnego trupa, podejrzanych z półświatka, normalnych świadków, którzy z bojaźnią w sercu przychodzą na przesłuchanie do pana prokuratora. Dlaczego to zoo? Dlaczego każdy kolejny świadek jest bardziej dziwaczny od poprzedniego? Myślał, że po kocim doktorze Jaromirze Wróblu nic go już nie zaskoczy, a tutaj proszę: najpierw szalony lustrator, a teraz świr ogarnięty manią prześladowczą.
- Halo? Jest pan tam?
- Tak, przepraszam, miałem dziś ciężki dzień. Jestem bardzo zmęczony, przepraszam - powiedział, byle coś powiedzieć.
- Czy ktoś już wypytywał o pana?
- Słucham?
- Czy ktoś nachodził pańską rodzinę lub znajomych, rozpytywał o pana, podając błahe powody? Mógł być z policji, ABW UOP. Co, zdarzyło się coś takiego?
Szacki zaprzeczył.
- To może jeszcze nie jest tak źle. Ale zobaczymy jutro. Niech pan koniecznie wpadnie do mnie po dziesiątej. Będę czekał.
Prokurator Teodor Szacki przytaknął automatycznie. Nie chciał się kłócić. Chciał przeczytać nowy list od Moniki.
„Rok temu nad naszym morzem. Było fantastyczne słońce, jak w Grecji. Wczoraj widziałam, że sukienka Ci się podoba, więc voila: możesz ją mieć na stałe. A jakbyś chciał zobaczyć na żywo jakieś moje inne ciuchy (dziś nie ma ich wiele, przyznaję), to spotkajmy się po południu na mieście”.
4
Spotkali się na chwilę w parku Ujazdowskim. To było pierwsze miejsce, jakie przyszło mu do głowy, sam nie wiedział, dlaczego. Wychowywał się w tej okolicy i jeśli wierzyć zdjęciom z dzieciństwa, to bywał w tym parku najpierw w głębokim wózku, potem w spacerowym, potem z mamą za rękę, a w końcu sam przychodził tu z dziewczynami. Im był starszy - tym piękny miejski park stawał się bardziej miniaturowy. Kiedyś zdawał mu się pełen ścieżek wiodących donikąd, tajemniczych zaułków i nieodkrytych miejsc, dziś, wchodząc przez bramę, Szacki widział jak na dłoni wszystkie jego zakamarki.
Przyszedł wcześniej, żeby przejść się kawałek. Stary plac zabaw z powyginanymi stalowymi drabinkami, z których odłaziła farba, zastąpiły nowoczesne zabawki. Piramida z lin, skomplikowany małpi gaj z mostkami i zjeżdżalniami, huśtawki. Wszystko na podłożu z dziwnych, miękkich płyt, żeby upadki były jak najmniej dotkliwe. Tylko piaskownica stała w tym samym miejscu, co zawsze.
Pamiętał, że za każdym razem, kiedy przychodził tu z matką, stawał niezdecydowany ze swoimi zabawkami w ręku i patrzył na dzieci, które już się ze sobą bawiły. Drżał, bo wiedział, co za chwilę nastąpi. Matka delikatnie popychała go w kierunku dzieci, mówiąc: „Idź, pobaw się z kolegami. Spytaj, czy chcą się z tobą zaprzyjaźnić”. No to szedł, niczym na ścięcie, pewien, że za chwilę zostanie odtrącony i wyśmiany. I choć nigdy nic takiego się nie stało, za każdym razem, kiedy przekraczał z mamą furtkę parku, dławił go ten sam lęk. Do tej pory, kiedy na przyjęciu podchodził do grupy nieznanych sobie ludzi, pierwszym pojawiającym się w jego myśli zdaniem było: „Cześć, jestem Teodor. Mogę się z wami zaprzyjaźnić?”.
Ktoś zasłonił mu oczy.
- Grosik za twoje myśli, prokuratorze.
- Nic ciekawego, marzyłem właśnie o seksie z tymi dziećmi w piaskownicy.
Zaśmiała się i zabrała ręce. Spojrzał na nią i poczuł się zupełnie bezbronny. Cofnął się o krok. Zauważyła jego gest.
- Boisz się mnie?
- Jak każdej femme fatale. Chciałem zobaczyć, jak dziś wyglądasz - skłamał.
- I jak? - spytała, stając w kontrapoście. Miała na sobie pomarańczową koszulę z podwiniętymi rękawami, białą spódnicę i japonki. Wyglądała jak alegoria lata. Jej świeżość i energia były wręcz nie do zniesienia i Szacki pomyślał, że powinien uciec, w przeciwnym razie nie będzie w stanie się im oprzeć i zamieni swoje budowane z mozołem przez tyle lat życie w kupkę dymiących zgliszcz.
- Niezwykle - powiedział, w końcu szczerze. - Chyba nawet zbyt niezwykle jak dla mnie.
Spacerowali, rozmawiając o sprawach nieistotnych. Szackiemu sprawiało przyjemność słuchanie jej głosu, toteż podpuszczał ją, żeby mówiła jak najwięcej. Podrażnił ją trochę swoją wielkomiejską wyższością, kiedy dowiedział się, że urodziła się w Pabianicach. Opowiadała o rodzinie, o tym, że jej ojciec niedawno umarł, o młodszym bracie, starszej bezdzietnej siostrze tkwiącej w toksycznym związku, i matce, która postanowiła na stare lata wrócić do Pabianic. Jej opowieści rwały się, brakowało im puenty, Szacki nie zawsze za nimi nadążał. Nie przeszkadzało mu to.
Przeszli wokół stawu, gdzie dzieci rzucały kawałki bułki obojętnym z przejedzenia kaczkom, przeskoczyli po kamieniach sztuczny strumień, mający swoje źródło w zardzewiałej metalowej rurze - aż nadto widocznej - i dotarli na małe wzniesienie, zwieńczone pomnikiem czegoś nieokreślonego. Była to nowoczesna rzeźba, przypominająca trochę pączek wiedeński, tylko bez zmarszczek. Pokryta była miłosnymi wyznaniami i Szacki przypomniał sobie, że sam kiedyś wyrył tu inicjały własne i swojej „sympatii” z ósmej klasy podstawówki.
Oparł się o pomnik, ona usiadła w jego zagłębieniu. W dole szumiała w swoim wąwozie Trasa Łazienkowska, po drugiej stronie mieli Zamek Ujazdowski, po lewej pysznił się - jakżeby inaczej - kościoł-zamek, w którym kilka dni temu klęczał obok trupa Henryka Telaka.
Nic nie mówili, ale on wiedział, że jak jej teraz nie pocałuje, to - mimo wszystkich późniejszych tłumaczeń i prób racjonalizacji - nigdy nie przestanie żałować. Przezwyciężył, więc wstyd, strach przed wyśmianiem. Nachylił się i pocałował ją niezgrabnie. Miała węższe, twardsze wargi od Weroniki, mniej otwierała usta i w ogóle nie była mistrzynią całowania. Albo stała bez ruchu, albo kręciła głową i wpychała mu gwałtownie język do ust. Mało nie parsknął śmiechem. Smakowała fajnie - trochę papierosami, trochę owocem mango, trochę arbuzem. Szybko się odsunęła.
- Przepraszam - powiedziała.
- Słucham?
- Wiem, że masz rodzinę. Wiem, że mi złamiesz serce. Wiem, że nie powinnam, ale nie mogłam się powstrzymać. Przepraszam.
Pomyślał, że ma rację. Chciał powiedzieć, że to nieprawda, ale nie mógł. Przynajmniej tyle.
- Chodź - powiedziała trochę weselej i złapała go za rękę. - Odprowadzisz mnie na przystanek.
Zeszli z górki - kiedyś wydawała mu się taka wielka - i szli alejką wzdłuż stojących za ogrodzeniem fińskich domków, dowodu na to, że najtrwalsza jest prowizorka. Na początku nic nie mówili, nagle uszczypnęła go mocno w bok. Przestraszył się, że zostanie ślad.
- Hej, panie prokuratorze, właśnie się całowaliśmy w romantycznej scenerii, nie ma chyba, co rozpaczać? Mnie się podobało, a tobie?
- Było fantastycznie - skłamał.
- Powiem więcej: naprawdę mi się podobało. Może nawet mogłabym to polubić, choć dotąd myślałam, że całowanie to ten nudny moment przed seksem - roześmiała się głośno. Zabrzmiało to sztucznie. - Nie powinnam ci mówić, ale skoro już się staliśmy prawie kochankami, to chyba mogę. - Znowu śmiech. - Chyba niedługo awansujesz.
- Dlaczego tak sądzisz? - spytał, mając na myśli zostanie kochankami.
- ABW mnie dziś o ciebie wypytywało. Swoją drogą, muszą cię sprawdzać od jakiegoś czasu, skoro wiedzą, że się widujemy. Debile, pytali o takie duperele, że mało nie umarłam ze śmiechu. Nie wiem, jakie to może mieć znaczenie dla bezpieczeństwa państwa, ale...
Nie słuchał. Czy to możliwe, żeby Wenzel miał rację? Czyżby dotknął spraw niedotykalnych? Ale to przecież bzdura, zbieg okoliczności. Otrząsnął się i zaczął Monikę gwałtownie wypytywać o szczegóły. Była zaskoczona, ale odpowiadała. Po chwili już wiedział, że było ich dwóch, byli dość młodzi - poniżej trzydziestu lat - ubrani jak agenci FBI w serialach. Pokazali legitymację. Konkretni, pytali krótko i precyzyjnie. Niektóre pytania, na przykład czy szasta pieniędzmi, czy opowiada o półświatku, wydawały się być uzasadnione. Inne - o poglądy polityczne, nawyki, nałogi - już mniej. Wbrew sobie denerwował się coraz bardziej. Nie mógł się uspokoić. Skoro odnaleźli ją, to z jeszcze większą łatwością dotrą do jego rodziny.
Romans nagle wyparował mu z głowy. Wychodzili już z parku - Monika coraz bardziej zdziwiona jego natarczywymi pytaniami - kiedy przypomniał sobie, że to randka. Zaproponował jej, żeby się zważyła na zabytkowej wadze stojącej przy wejściu.
To była atrakcja - jedna z największych w jego dzieciństwie. Najpierw staruszek obsługujący wagę mierzył jego wzrost, potem sadzał na fotelu, majstrował przez chwilę różnymi ciężarkami, aż w końcu pociągał gwałtownie za wytartą wajchę i podawał mu kartonik, na którym była odciśnięta - tylko odciśnięta, bez tuszu - data i waga. Śmieszne, tyle miał tych kartoników i wszystkie gdzieś zginęły. A może zachowały się u rodziców?
- Nie żartuj - obruszyła się. - Żebyś się przekonał, jaka jestem niska i na dodatek ciężka? Nie ma mowy.
Zaśmiał się, ale zrobiło mu się przykro.
5
W domu znowu miał fantastyczny seks. Im częściej widywał się z Moniką, im bardziej o niej marzył, tym lepiej układało mu się z Weroniką. Nie miał pojęcia, dlaczego tak się dzieje.
Leżał obok śpiącej żony i rozmyślał.
Po pierwsze: trzeba uznać, że to jednak nie ABW wypytywało Monikę, i dowiedzieć się od Wenzla, kto go osacza i dlaczego. Sprawdzić to w samym ABW i ewentualnie złożyć doniesienie o popełnieniu przestępstwa. Na tym ostatnim mu akurat nie zależało ze względu na Weronikę. Jak zwykle będą jakieś przecieki, a o jego romansie - quasi-romansie, jak na razie - żona może się dowiedzieć z prasy.
Po drugie: czy Kamil Sosnowski, tajemniczy trup z końca lat osiemdziesiątych, po którym wszelki ślad zaginął, jest jego brakującą osobą? Człowiekiem, którego kazał mu odnaleźć Jeremiasz Wróbel? Upiorem, w którego z takim lękiem wpatrywał się przez całą terapię Henryk Telak? Nie miał pojęcia, co by to miało oznaczać. Z teorii terapii ustawień wynikało, że zaginioną osobą powinna być kobieta, pierwsza i wielka miłość Telaka - z jej stratą nigdy się nie pogodził. I jej śmierci czuł się winny. Poczucie winy i straty byłoby wtedy powodem, dla którego jego córka - identyfikując się ze zmarłą i jednocześnie chcąc ulżyć ojcu w cierpieniu - popełniła samobójstwo. A teraz? Trudno się było nawet domyślać czegokolwiek, skoro o Sosnowskim wiedział tylko tyle, że został zamordowany w czasie włamania. Nic więcej. Czy Telak mógł być mordercą, jednym z włamywaczy? Mocno wątpliwe. Właściwie nieprawdopodobne. Pytania, pytania, same pytania.
Po trzecie: czy on się zakochał w tej dziewczyninie z małymi piersiami? Chyba nie. Ale skoro nie, to, czemu miał ją cały czas przed oczami? Czemu była ostatnią myślą przed zaśnięciem i pierwszą po przebudzeniu? Parsknął śmiechem. Tekst jak z Mniszkówny, Chryste Panie! Albo jest tak, że każdy romans to podła emocjonalna grafomania, albo on jest w stanie to przeżywać tylko w szczeniacki sposób. Nie ma, co się dziwić, skoro ostatni raz zakochał się właśnie jako szczeniak w swojej obecnej żonie. Może czas, żeby zakochał się jako mężczyzna? Błysnęła mu myśl, że być może powinien przetestować takie nowe zakochanie właśnie na żonie, ale szybko ją odrzucił. Świat jest taki wielki. A życie tylko jedno.
Poszedł się wysikać przed snem, zgarniając ostrożnie komórkę ze stolika obok łóżka. Od niedawna zawsze w domu była wyciszona, bał się pytania: „kto tym razem”, i swoich kłamstw.
Wiadomość była krótka: „Coś ty mi zrobił? Za chwilę oszaleję. M”. Odpisał bezpiecznie „Ja? To ty przestań dosypywać mi narkotyki do kawy”, i wrócił szczęśliwy do łóżka.
Przytulił się do Weroniki i zasnął momentalnie.
Rozdział dziesiąty
środa, 15 czerwca 2005
Japończycy zbudowali maszynę, która przewierci na wylot skorupę ziemską. Hiszpanie aresztowali 16 osób podejrzanych o terroryzm islamski. Holendrzy spalili meczet. „Robi na mnie wrażenie i rozwój wydarzeń w Polsce, i wokół Polski, i te rozmaite argumenty, jakie do mnie trafiają” - powiedział PAP Cimoszewicz; nie wyklucza, że jednak wystartuje w wyborach. Jego koleżanka z rządu Magdalena Środa jest z kolei pod wrażeniem polskich podręczników, w których mama lata ze ścierką i gotuje, a tata to przychodzący łaskawie na obiad biznesmen. Ogłasza feministyczną krucjatę. A Lech Kaczyński, jeszcze niedawno przekonujący, że orientacja seksualna nie może być przedmiotem publicznej manifestacji, zgadza się na homofobiczną krucjatę Młodzieży Wszechpolskiej - Paradę Normalności. Przeważająca przez 120 minut w Grodzisku Wielkopolskim Legia remisuje z Groclinem 1:1 i w żenującym stylu przegrywa w karnych awans do finału Pucharu Polski. W Warszawie albo słońce i prawie trzydzieści stopni, albo niebo tak ciemne, że zapalają się latarnie, i gwałtowne burze. Od uderzenia pioruna ginie trzydziestopięcioletnia kobieta.
1
Skrzywił się, parkując citroena przy aptece na rogu Żeromskiego i Makuszyńskiego na Bielanach. Krawężniki w tym mieście były zbyt wysokie nawet jak na hydrauliczne zawieszenie francuskiego krążownika. Szybko odnalazł niski budynek, w którym mieszkał Wenzel, i wbiegł na drugie piętro. Zanim nacisnął przycisk dzwonka przy zaskakująco pancernych drzwiach, zacisnął kciuki w pięściach i spojrzał ku górze. Jeśli teraz nie dostanie czegoś, co pozwoli mu rozwiązać sprawę Telaka - to koniec.
Karol Wenzel otworzył, od razu zaskakując go podwójnie: za drzwiami była zamontowana solidna krata, która dodatkowo oddzielała mieszkanie od korytarza, a sam Wenzel wyglądał jak osoba, której nikt nie mógłby podejrzewać o etat w Instytucie Pamięci Narodowej. Raczej o kontrakt menedżerski w dobrze prosperującej agencji reklamowej. Był dość nikczemnego wzrostu, niewiele chyba wyższy - jeśli w ogóle - od Toma Cruise'a, ale nic więcej nie można mu było zarzucić. Bosy, ubrany w szorty i białą koszulkę polo, sprawiał wrażenie osoby składającej się tylko i wyłącznie z mięśni. Nie w przerysowany sposób, jak kulturysta, lecz jak człowiek spędzający każdą wolną chwilę na uprawianiu sportu. Ogorzały, gładko ogolony, z czarnymi, gęstymi włosami na jeża. Musiał być w wieku Szackiego, ale prokurator wyglądał przy historyku jak jego wuj.
- Nie spyta się pan, czy ktoś mnie śledził? - zapytał Szacki zgryźliwiej, niż zamierzał, myśląc jednocześnie, że jakby stanął na palcach, to Wenzel mógłby mu przejść pod pachą.
- Wiedzą, gdzie mieszkam - odpowiedział krótko Wenzel.
Każdy szczegół wewnątrz mieszkania zdawał się krzyczeć: tu mieszka kawaler. Całość nie mogła mieć więcej niż trzydzieści metrów i kiedyś pewnie składała się z pokoju i kuchni. Teraz pomieszczenia były połączone w jedno. Dwa okna wychodziły na tę samą, zachodnią stronę. Pomiędzy nimi na ścianie namalowane było jeszcze jedno, a za nim - góry. Szacki nie był pewien, ale była to chyba grań Wysokich z Kozim i Zamarłą, widziana od strony Stawu Gąsienicowego. Dawno nie podziwiał tego widoku. Życie mija, a on tylko: praca, żona, praca, dziecko, żona, praca. Ale to się zmieni. Już się zmienia.
Całą jedną ścianę pomieszczenia zajmował regał z książkami i aktami - tylko to świadczyło o profesji gospodarza.
Reszta - biurko połączone z rozkładaną kanapą, telewizor, komputer i sprzęt hi-fi, głośniki w każdym kącie, plakaty ze wszystkich części Gwiezdnych wojen na ścianach oraz designerski ekspres ciśnieniowy na honorowym miejscu w kuchni - to były zabawki dużego chłopca, który mieszka sam.
- Chcesz kawy? - spytał Wenzel, wskazując na ekspres.
Szacki przytaknął. Pomyślał, że gospodarz mógłby przynajmniej dla formalności zaproponować przejście na „ty”, mimo że byli plus minus rówieśnikami i pracowali w tym samym zawodzie. Kiedy tamten krzątał się przy ekspresie, prokurator zastanawiał się, czy najpierw opowiedzieć historykowi o sprawie, czy o tym, że już go znaleźli. Wybrał pierwsze.
Zrelacjonował dokładnie przebieg terapii, opisał potencjalnych zabójców: Rudzkiego, Jarczyk, Kaima, Kwiatkowską, streścił rozmowę z Wróblem, który kazał mu szukać brakującej osoby. Opowiedział o szczęśliwych numerach Telaka, o gazetach i o dziwnym zabójstwie Kamila Sosnowskiego, po którym zaginął wszelki ślad w policyjnych archiwach. O rozmowie z kapitanem Mamcarzem i kartotece wyczyszczonej przez departament „D”, o którym Podolski nie chciał mówić.
Wenzel milczał przez chwilę, potem roześmiał się głośno.
- Jak dla mnie, to już wszystko wiesz - powiedział. - Trzeba tylko połączyć fakty.
- Błagam, bez zagadek.
- Ten Sosnowski, w wannie z poderżniętym gardłem, ze skrępowanymi razem rękami i nogami. Na pewno wiesz, kogo jeszcze skrępowano w ten sposób w latach osiemdziesiątych, tylko kilka lat wcześniej. Każdy wie.
- O Boże.
- Blisko.
- Ksiądz Jerzy.
- Właśnie.
- Chcesz powiedzieć, że Sosnowskiego zamordowała esbecja? Dlaczego?
Wenzel wzruszył ramionami.
- Albo po to, żeby utemperować jego starych, albo się pomylili. Takie rzeczy się zdarzały. Opowiem ci krótko, komu nadepnąłeś na odcisk, żebyś wiedział, o czym mówimy. Znasz pewnie mniej więcej ich schemat działania
- Departament III od opozycji, Departament IV od Kościoła, inwigilacja figurantów, urabianie osobowych źródeł informacji, centralna kartoteka, system teczek i tak dalej?
Szacki potwierdził.
- Ludzie myślą, że to była taka tam milicyjna biurokracja, a ci wszyscy esbecy, jak porucznik grany przez Kowalewskiego w Rozmowach kontrolowanych, ot, nierozgarnięci funkcjonariusze, którzy zbierali zbędne informacje. Tak na marginesie: nie cierpię Barei. A Chęcińskiego za te rozmowy też nie lubię.
- Bo?
- Bo to kłamstwo. Kłamstwo będące jakże na rękę tym skurwysynom. I które jest im na rękę cały czas. Kłamstwo, przez które ludzie uwierzyli, że PRL to był taki dziwaczny kraj, gdzie może nie było lekko, ale przynajmniej śmiesznie i wszyscyśmy dobrze się bawili.
- A nie było trochę tak? - Szacki osobiście uwielbiał filmy Barei.
Historyk westchnął i spojrzał na niego tak, jakby miał zamiar go wyprosić.
- Spytaj Kamila Sosnowskiego. Naprawdę myślisz, że to jedyna ofiara? Dlaczego nikt, do kurwy nędzy, nie chce zrozumieć, czym była PRL! Otóż była totalitarnym systemem opartym na represjonowaniu i gnębieniu obywateli przy pomocy wszelkich środków, gdzie najwięcej do powiedzenia miał - jakkolwiek by to patetycznie zabrzmiało - aparat terroru, czyli wszechobecne, inwigilujące nieomal wszystkich i w każdej chwili gotowe zareagować służby? Kurwa - Wenzel wyraźnie się wściekł - nie rozumiesz, że oni cały czas chcą, żebyś wierzył w Misia i Bruneta wieczorową porą? Nic dziwnego. Tam nie ma nic o więzieniach, wypadkach i zaginięciach. Nie ma Wydziału III, szantażu, sprzedawczyków. Nie ma tam Departamentu „D”.
- Przepraszam - ukorzył się Szacki. - W osiemdziesiątym dziewiątym roku miałem siedemnaście lat.
- A ja miałem osiemnaście. I co z tego? I to cię zwalnia z historycznej wiedzy? Pozwala ci sprowadzić twoje dzieciństwo i życie twoich starych do „ostatniej paróweczki”? Gratuluję. Może kup pół kilo berlinek i połóż na grobie Kuroniowi. Niech się pośmieje.
- Najmocniej przepraszam - wycedził Szacki - ale ja nie pracuję w IPN-ie. Nie dowiaduję się codziennie o esbeckich zbrodniach. A jak przychodzę, żeby się dowiedzieć, to zamiast otrzymać informację, zostaję opierdolony. Chcesz, żebym wyszedł, to mi to powiedz. Nie chcesz - to wyjaśnij, co wiesz. Resztę sobie daruj.
Wenzel zmarszczył brwi i zmierzwił sobie włosy.
- „D”, czyli dezinformacja i dezintegracja. To była najbardziej zakamuflowana struktura w MSW sami o sobie mówili „konspiracja w konspiracji”. Istniała zarówno centralnie, jak i w województwach, jako sekcja „D”. To byli ludzie od brudnej roboty. Ich działania polegały na rozsiewaniu plotek, skłócaniu opozycji, oczernianiu. Szantaże, porwania, pobicia, także zabójstwa. Wiem, że o tym nie słyszałeś, ale przecież ich istnienie jest logiczne. Wierzysz w aparat terroru, który ogranicza się do donosów i zeznań współpracowników? No właśnie.
Teodor Szacki nigdy się nad tym nie zastanawiał. Ba, nie słyszał o nikim, kto by to rozważał. Ale musiał przyznać, że to wszystko brzmiało wiarygodnie. Spytał, czego esbeccy cyngle - którzy zapewne mimo wszystko wkraczali w ostateczności - mogli chcieć od młodego studenta.
- Tak jak mówiłem: starzy albo pomyłka. Co robili jego rodzice?
- To też jest dziwne - mruknął Szacki. - Nie mam pojęcia. To był inteligencki dom, mogli być prawnikami, lekarzami. Nie udało mi się jeszcze ich znaleźć, zniknęli. Mam pewne fantastyczne podejrzenia, ale najprawdopodobniej wzięli młodszą córkę i wyjechali z nią za granicę. To najlepsza rzecz, jaką mogli zrobić w tej sytuacji.
- Pewnie tak. W każdym razie musisz wiedzieć, że u czerwonych nie pracowali debile. Bezpośredni zamach, tak jak to było w przypadku księdza Popiełuszki, oznaczał aferę, skandal, proces, burzę na Zachodzie. A jeśli komuś nagle zamordowano matkę w czasie napadu rabunkowego - tak przecież zginęła Aniela Piesiewiczowa - no cóż, wypadki chodzą po ludziach. Komuś dziecko się zagubiło albo uległo nieszczęśliwemu wypadkowi, komuś żona się spaliła w pożarze mieszkania. Pech. Ale ci, którzy mieli odczytać wiadomość - na pewno ją zrozumieli. Wiesz, kiedy zamordowano matkę Piesiewicza?
- No?
- Dwudziestego drugiego lipca. Myślisz, że to przypadek? Niektóre aspekty tych mordów - właśnie sposób skrępowania, ważna data - były jak podpis czerwonych zabójców. Kiedy zabili tego twojego Sosnowskiego?
- Siedemnastego września.
- No właśnie, jeszcze jakieś pytania?
Szackiemu zrobiło się sucho w ustach. Poprosił o szklankę wody.
- Dwa razy powtórzyłeś, że to mógł być przypadek. Naprawdę to się zdarzało?
- Tak. Niestety. Pamiętaj, że oficerowie nie chodzili „na robotę”. Czasem przez różnych pośredników wynajmowano pospolitych kryminalistów, aby nie brudzić sobie rąk. A zbir, jak to zbir. A to źle przeczytał adres, a to mieszkania mu się pomyliły, a to oficerowie źle rozpoznali sprawę i wysłali go nie tam, gdzie trzeba. Mamy udokumentowane takie przypadki. Wstrząsające. Tym bardziej wstrząsające, że ci, którzy walczyli, także ich rodziny, wiedzieli, że ryzykują. A tamci nie mieli z tym nic wspólnego, żyli sobie spokojnie. Ale to też oznacza, że w czasach totalitarnych nikt nie może żyć spokojnie. I że zaniechanie walki, chowanie głowy w piasek nie usprawiedliwia ani nie chroni.
Teodor Szacki układał w myślach uzyskane informacje. Można przyjąć, że Sosnowski został zamordowany przez esbecję. Być może ze względu na działalność rodziców, o której nie miał pojęcia. Data jego zamordowania stała się szczęśliwa dla Telaka. Dlaczego? Czy był jakoś zamieszany w morderstwo? A może skorzystał na tej śmierci? Prokurator spytał o to Wenzla.
- A gdzie ten Telak pracował?
- Był dyrektorem w firmie poligraficznej o dźwięcznej nazwie Polgrafeks. Nieźle prosperującej, dowiedzieliśmy się, że odłożył okrągłą sumkę, a ubezpieczony był na niewiele mniej.
Wenzel zaczął się śmiać.
- Wiesz, czyją własnością jest Polgrafeks?
Szacki zaprzeczył.
- Polskich Przedsiębiorstw Hazardowych. Znanych ci może z tego, że mają praktycznie monopol na prowadzenie kasyn w Polsce. Oraz z tego, że żaden prokurator ani inspektor skarbowy nie jest w stanie dobrać im się do dupy. Oraz z tego, że są przesiąknięte funkcjonariuszami. Jeśli zastanawiałeś się, czy Telak był zamieszany w służby PRL, to możesz przestać. Na pewno był. Pytanie, czy był też zamieszany w zabójstwo chłopaka. I czy dlatego został teraz zamordowany. Ale tutaj ci nie pomogę. Mogę spróbować sprawdzić, czy był oficerem SB w latach osiemdziesiątych, ale jeśli pracował w „D”, to wszystko zostało na pewno pięknie wyczyszczone.
- Zniszczone?
- Nie żartuj. Takich rzeczy się nie niszczy. Leżą w sejfie jakiejś willi w Konstancinie.
Szacki spytał, czy może zapalić. Mógł, ale na zewnątrz. Wyszedł na wąski balkonik. Było parno i absolutnie bezwietrznie, wszystko wydawało się lepkie. Niebo zaciągało się atramentowymi chmurami i miał nadzieję, że w końcu będzie porządna burza. Wszyscy czekali na to z utęsknieniem. Czuł spokój. Z każdą myślą kolejny element wskakiwał na swoje miejsce, w kostce Rubika już dwa kolory były ułożone. Co prawda wiele części zespolonych było jego przypuszczeniami, nie poszlakami, o dowodach i faktach nie wspominając, ale i tak czuł, że ta sprawa nie będzie NN-enem na półce. Musiał porozmawiać z Wenzlem o czymś jeszcze.
- Pytali już o mnie - powiedział po powrocie na kanapę.
Wenzel cmoknął.
- To było do przewidzenia. Myślę, że mieli cię na oku od chwili, kiedy się dowiedzieli, że będziesz prowadził śledztwo. Teraz chcą się zbliżyć, żeby w razie, czego błyskawicznie zareagować.
- Ile wiedzą?
- Najlepiej założyć, że wszystko. Nawet, jeśli się pomylisz, to nieznacznie.
Szacki pokiwał głową. Chryste Panie, ciągle nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
- Kim są „oni”? - zapytał.
- Dobre pytanie. Dużo już o nich wiem, ale ciągle niewiele. Czytałeś Akta Odessy Forsytha?
Przytaknął.
- Więc wiesz, że „Odessa” to było stowarzyszenie byłych oficerów SS, którzy po wojnie utworzyli tajną organizację, żeby wspierać byłych towarzyszy broni. Pieniądze, posady, biznes, pomoc w ukrywaniu się, mylenie tropów, lewe papiery, nowe tożsamości, czasem likwidacja tych, którzy zbyt wiele się domyślali. Lub tych, którzy byli zbyt napaleni na odkrycie prawdy. I choć wiem, że ta analogia wielu się może wydać kosmiczna, to my też mamy swoją - nazwijmy ją - „Odesbę”. Być może nawet znacznie lepiej funkcjonującą niż „Odessa”. Nasi oficerowie nie musieli uciekać do Argentyny, nigdy na nich tak naprawdę nie polowano, różne nieśmiałe śledztwa umierały w zarodku. Nawet zleceniodawców mordu na Popiełuszce nie potrafiliśmy wsadzić, nie wspominając o setkach - a kto wie, czy nie tysiącach - mniejszych spraw. Pomyśl tylko: świetnie zorganizowana siatka, mnóstwo informacji z hakami na nieomalże wszystkich, wyciągane w odpowiednim momencie teczki, wielkie pieniądze - zarówno z przeszłości, jak i ze skoku na państwowy majątek, a także z szesnastu lat prowadzonej z powodzeniem działalności biznesowej. Wiesz, jakim słowem się określa taką organizację.
- Mafia.
- Dokładnie. Chyba jedyna, która może się równać z najlepszymi włoskimi wzorcami. I to są właśnie ci „oni”. Jeśli chcesz się, więc w jakikolwiek sposób do nich dobrać, to od razu sobie odpuść. Pomyślisz o tym rano, a wieczorem będziesz płakał przy trupie swojej córki. Skoro bez tego nie będziesz mógł rozwiązać swojej sprawy - odłóż ją na półkę. Szkoda życia.
- A ty?
- Ja jestem jedną z kilku osób, która się zajmuje esbeckimi zbrodniami, tak naprawdę nawet środowisko uważa mnie za szaleńca i pieprzniętego esbekożercę. Nikt mnie nie wspiera, moje badania są ignorowane. Nie dziwię się. IPN to instytucja numer jeden na liście zinfiltrowanych przez „Odesbę”. Pewnie bardziej niż - z całym szacunkiem - urząd prokuratorski. Oczywiście, wiedzą o wszystkim, co robię, ale uważają, że jestem niegroźny. Poza tym jestem śmiertelnie chory - choć teraz trudno to zauważyć – mam przed sobą jeszcze jakieś dwa lata, nie więcej. Sporo wiem, ale zdaję sobie sprawę, że tego za życia nie opublikuję. Może kiedyś, kiedy oni wszyscy wymrą, jakiś historyk wykorzysta to, co zebrałem.
- Przesadzasz - powiedział Szacki. - To nie Sycylia. Mówimy pewnie o kilku gościach, którzy wynajmują pod przykrywką jakieś biuro w Warszawie i tam się bawią w wielkich i strasznych esbeków, bo wynieśli z kartoteki kilka teczek. Ja będę robił swoje. Wenzel się skrzywił.
- Przesadzam? Popraw mnie, jeśli się mylę, ale czy w osiemdziesiątym dziewiątym roku wybuchła jakaś bomba „K”, która sprawiła, że znienacka wyparowali wszyscy jebani czerwoni aparatczycy, trepy na sowieckich smyczach, esbecy, osobowe źródła informacji, tajni współpracownicy i w ogóle cała ta totalitarna hołota? Powiem ci coś: przekupią cię albo zastraszą. Może nawet jeszcze dzisiaj, jak tylko się dowiedzą, że ze mną rozmawiałeś. Tak na wszelki wypadek.
- Nie znasz mnie.
- Znam tych, którzy byli tu przed tobą. Wszyscy tak samo niezłomni. Wszyscy mówili, że ich nie znam. Od tamtej pory nie słyszałem o nich ani o sprawach, które prowadzili. Nie mam pretensji. Takie po prostu jest życie, że jak się ma prywatnie dużo do zyskania lub dużo do stracenia, łatwo zmienić zdanie.
2
W pracy zaczął od tego, że umówił się na następny dzień z doktorem Jeremiaszem Wróblem. W głowie pojawił mu się szalony pomysł na eksperyment procesowy, ale żeby go przeprowadzić, najpierw musiał ustalić szczegóły z doktorem. Zabawne, ale Wróbel, który tak go irytował okazywaniem wyższości i sztubackimi dowcipami w czasie rozmowy, zapisał się w jego pamięci jako człowiek sympatyczny i godny zaufania. Chętnie spotka się z nim ponownie.
Potem zadzwonił do Kuzniecowa. Policjant wyjątkowo odebrał telefon, ale zniechęcony był jak zwykłe.
- Teoretycznie trochę, praktycznie zero tak wielkie, że można by włożyć do niego całą kasę przekręconą przez ekipę Piskorskiego w dziesięciozłotowych banknotach - odparł, zapytany o postępy w badaniu przeszłości Telaka. - Znaleźliśmy kolegów z liceum, którzy pamiętali tylko tyle, że był. Znaleźliśmy kolegów ze studiów, którzy zapamiętali tyle samo. Znaleźliśmy kolegów z Warszawskich Zakładów Graficznych, gdzie Telak trafił po studiach. Większość nie pamiętała go w ogóle, tylko jeden majster przypomniał sobie, że szybko się uczył i chciał eksperymentować z nowymi technologiami. Co wówczas pewnie oznaczało drukarki atramentowe, zresztą nie mam pojęcia.
- Odpuść sobie Telaka - powiedział Szacki po chwili wahania. - Nic tam nie znajdziemy. Wygląda na to, że grzebaliśmy w przeszłości nie tych osób, co trzeba.
- Doskonale - Oleg nie ukrywał rozgoryczenia. - Ale jeśli chcesz, żebyśmy szukali teraz licealnych kolegów, kogo innego, to znajdź sobie inną komendę rejonową do tej roboty albo poproś o wsparcie z KSR
- Nie martw się. To drobne rzeczy. I być może ostatnie czynności sprawdzające w tym śledztwie. Słuchaj - zawiesił głos i rozejrzał się po swoim gabinecie; przypomniały mu się opowieści Podolskiego i Wenzla - a raczej nie słuchaj, bo to nie jest rozmowa na telefon. Musimy porozmawiać osobiście.
- Okej, i tak miałem wyjść na chwilę, mogę wpaść na Kruczą.
- Nie, nie, to nie jest dobry pomysł. Spotkajmy się na chwilę na schodach przed Ministerstwem Rolnictwa. Za kwadrans.
Kuzniecow westchnął teatralnie, wyszeptał zgnębionym głosem „dobra” i odłożył słuchawkę.
Szacki poświęcił kwadrans na zanotowanie tego, co usłyszał od Wenzla, i rozrysowanie własnych hipotez.
Zastanawiał się, czego dokładnie chce od Kuzniecowa i ile właściwie musi mu powiedzieć. Czy już myśli jak paranoik? Na to wygląda. Oczywiście, że powie mu wszystko i razem zastanowią się, jak zadziałać. Przecież zawsze tak robili. Wyrwał kartkę z notatnika i podzielił ją na dwie połowy. Na jednej wypisał nazwiska osób występujących w sprawie, na drugiej - hasła odpowiadające ludziom mającym związek z morderstwem z 1987 roku. Czy można ich jakoś połączyć? Czy - poza najprawdopodobniej Telakiem - istnieją jakieś części wspólne? Teraz był przekonany, że co najmniej jedna. Ale wcale nie wykluczał, że to fałszywy trop. Lub też, że osobą łączącą obie historie wcale nie będzie ta, o której teraz myśli. Na szczęście miał pomysł, jak się tego dowiedzieć.
Jak zwykle, kiedy stał już w drzwiach, zadzwonił telefon.
- Czy pan prokurator Teodor Szacki? - zapytał łagodnie starszy mężczyzna. Szacki nie rozpoznawał jego głosu.
- Przy telefonie. Kto mówi?
- Jestem starym znajomym Henryka Telaka, pracowaliśmy kiedyś razem w jednej firmie. Myślę, że powinniśmy porozmawiać. Za pół godziny będę czekał na pana we włoskiej restauracji na Żurawiej, tej pomiędzy Kruczą a Bracką. Mam nadzieję, że nic pan jeszcze nie jadł, z przyjemnością zaproszę pana na obiad.
Wenzel miał rację. Jeszcze dzisiaj.
3
Zamówił wodę i czekał. Miał ochotę na kawę, ale wypił już dwie, a tego dnia ciśnienie - i atmosferyczne, i jego własne - szalało. I tak nie odmówi sobie małego espresso po posiłku, wypicie dodatkowej kawy teraz byłoby głupotą.
Wiedział o tym, ale i tak cierpiał. Zabawne, jak małe przyzwyczajenia potrafią zamienić się w obsesje.
Prokurator Teodor Szacki przyszedł punktualnie. W garniturze w kolorze rozwodnionego srebra, wyprostowany, pewny siebie. Bez namysłu i bez rozglądania się po sali podszedł do jego stolika i usiadł po drugiej stronie. Nie podał mu ręki. Byłby z niego dobry oficer. Prokurator nie odzywał się, on też milczał. W końcu postanowił to przerwać, nie miał aż tyle czasu, żeby bawić się do wieczora w wilka.
- Nie wiem, czy pan zna to miejsce, ale lepsze efekty od czekania na kelnera daje pójście do kucharza. Można przyjrzeć się temu, co robi, zagadać, wybrać. I przede wszystkim samemu skomponować sałatkę.
Szacki skinął głową. Wstali. On - kolejne przyzwyczajenie, które zamieniło się w obsesję - wziął odrobinę rucoli i mozzarelli, prokurator wybrał grillowane karczochy i bakłażany, sałatę rzymską, trochę suszonych pomidorów. Na danie główne - ciągle nie odzywając się do siebie - wybrali tortellini z ricottą i grzybami oraz canelloni nadziewane szpinakiem, w sosie z gorgonzoli. Chyba tylko w alei Krakowskiej były lepsze pasty niż tutaj.
- Będzie mnie pan próbował przekupić czy zastraszyć? - spytał Szacki, kiedy wrócili do stolika.
Punkt dla niego. Jeśli milczał tak długo, bo zastanawiał się, jak rozpocząć rozmowę, to było warto. Nie spodziewał się takiego początku. Musiał się teraz trochę wycofać, a to od razu go stawiało na gorszej pozycji. Rucola wydała mu się bardziej gorzka niż zwykle.
- Widzę, że lubi się pan ubierać schludnie - powiedział, wskazując na jego garnitur.
- Wolę określenie: elegancko.
Uśmiechnął się.
- Elegancja zaczyna się od dziesięciu tysięcy. Pan jest schludny.
- A więc łapówka. Prawdę mówiąc, od jakiegoś czasu jestem ciekaw, ile mi zaproponujecie. Więc może proszę sobie darować te wstępy i wymienić kwotę. Będziemy wiedzieć, na czym stoimy, jeszcze zanim przyniosą makaron.
Drugi punkt. Albo z nim pogrywa, albo faktycznie chodzi mu o pieniądze. Czyżby to było aż tak proste? Tyle już wiedział o prokuratorze Szackim, że zapomniał, iż jest on źle opłacanym urzędnikiem państwowym, równie łasym na kasę jak wszyscy inni. Czuł się rozczarowany, ale faktycznie można załatwić całą sprawę przed makaronem. Spojrzał na siedzącego kilka stolików dalej mężczyznę. Tamten skinął głową, dając do zrozumienia, że prokurator nie ma podsłuchu ani żadnego innego sprzętu do nagrywania.
- Dwieście tysięcy. Za pięćdziesiąt pojedzie pan z rodziną w podróż dookoła świata. Chyba, że woli pan z kochanką, prawdę mówiąc, nie wiem, jak rozwinie się pański romans po wczorajszym czułym pocałunku. Za resztę kupi pan córce małe mieszkanko, żeby na nią czekało i zyskiwało na wartości.
Szacki wytarł usta serwetką.
- Potrąci mi pan z tej kwoty za doradztwo inwestycyjne? - zakpił. - Czy też darowizna jest obwarowana warunkami, w jaki sposób wolno mi wydać pieniądze?
Trzeci punkt. Za dużo powiedział i dostał po łapach. Najwyższa pora przejąć kontrolę nad tą rozmową.
- Dwieście tysięcy i oczywiście pomożemy panu udokumentować ten dochód. Propozycja jest poważna, więc proszę sobie darować żarciki.
- Dam panu odpowiedź w czwartek za tydzień.
Błąd.
- Nie, da mi pan odpowiedź teraz. To nie jest rozmowa w sprawie pracy, tylko oferta gigantycznej łapówki. Musi pan podjąć decyzję bez konsultacji z przyjaciółmi, żoną, kochanką, rodzicami czy kim tam jeszcze. Ma pan czas do - powiedzmy - skończenia naszego pożegnalnego espresso.
Szacki pokiwał głową. Kelner przyniósł pasty i zajęli się jedzeniem. Zamówili jeszcze po szklance wody, mimo klimatyzacji koszule lepiły się do pleców. Niebo było czarne, gdzieś w oddali grzmiało i błyskało, a ciągle nie spadła ani kropla deszczu.
- A jeśli nie? - zapytał Szacki.
- Będzie mi przykro. Przede wszystkim, dlatego, że jest pan doskonałym prokuratorem i podobno bardzo sympatycznym człowiekiem, ale przez przypadek dotknął pan świata, którego dotykać nie należy. Myślę, że te pieniądze by się panu przydały, ułatwiły życie. Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy - ta sprawa i tak trafi na półkę.
- W takim razie, dlaczego pan po prostu nie zaczeka w spokoju?
- Mówiąc oględnie, moim priorytetem jest spokój własny i moich towarzyszy. Nie czujemy się zagrożeni, proszę sobie nie schlebiać. Boimy się, że jeśli pan niechcący namiesza, będzie to nas kosztowało więcej zachodu, więcej tysięcy, więcej czynów, które - wbrew obiegowym opiniom - zawsze traktowaliśmy jako zło konieczne.
- A więc jednak groźby. Co za tandeta.
- Zdaję sobie z tego sprawę lepiej od pana, proszę mi wierzyć. Za bardzo pana szanuję, żeby opowiadać, co możemy, co wiemy o pańskiej rodzinie, o przyjaciołach, znajomych, kolegach z pracy, świadkach, podejrzanych i tak dalej. Chciałbym tylko, aby nie nabrał pan mylnego przekonania o naszej słabości. Ponieważ kierując się tym przekonaniem, mógłby pan zrobić coś, czego nie dałoby się odkręcić, czego nie dałoby się przegadać przy stoliku w sympatycznej knajpie.
Teodor Szacki nie odpowiedział, bez słowa skończył danie, po czym zapytał:
- Nie boi się pan, że nagrywam tę rozmowę?
Mało nie wypluł z powrotem na talerz kawałka przepysznego pierożka. Wszystkiego się spodziewał, ale nie takiej szczeniackiej odzywki, niczym ze szpiegowskiego filmu nakręconego przez grupę amatorów z podstawówki. Czuł się zażenowany koniecznością odpowiedzi.
- Ja wiem, że pan nie nagrywa. To oczywiste. Pytanie, czy ja nie nagrywam tej rozmowy. Czy mój kolega z Laboratorium Kryminalistycznego KSP nie zmontuje jej tak perfekcyjnie, że inny jego kolega, który będzie ją analizował na zlecenie prokuratury okręgowej, nie pozna, że to montaż. A pańscy koledzy z Krakowskiego będą zachodzić w głowę, jak pan mógł być tak bezczelny, aby próbować wymusić półmilionową łapówkę.
- To blef.
- W takim razie proszę mnie sprawdzić.
- Następny blef.
Westchnął i odsunął od siebie pusty talerz. Sos był tak dobry, że miał ochotę wytrzeć talerz palcami. Poezja. Zastanawiał się, czy już pora na demonstrację siły. Podszedł kelner, u którego zamówił dwie małe czarne i porcję tiramisu. Szacki nie chciał deseru. Kolejny błąd; w ten sposób pokazał, że się boi. Czyli że trzeba go jeszcze trochę przycisnąć - i po sprawie.
Rozejrzał się. Mimo obiadowej pory w restauracji było dość pusto, większość klientów zajmowała stoliki na zewnątrz, stąd prawie niewidoczne. W ich części sali było jeszcze dwóch ludzi interesu w drogich, choć brzydkich garniturach, rozmawiający o czymś, co widzieli na ekranie laptopa. Parka trzydziestolatków przy pizzy, chyba obcokrajowców, kiedy podnosili głos, rozróżniał angielskie wyrazy. Samotny facet w lnianej koszuli, całkowicie pochłonięty lekturą gazety.
Kelner przyniósł kawę. Dosypał do małej filiżanki dwie łyżeczki cukru trzcinowego i dokładnie zamieszał. Powstał ulepek o konsystencji krówki pozostawionej w samochodzie w upalny dzień. Upił mały łyk.
- Blef, mówi pan. Proszę posłuchać. Mógłbym teraz wyjąć broń, którą mam przy sobie, i pana zastrzelić. Tak po prostu. Byłoby z tym trochę zachodu, zrobiłoby się zamieszanie, prasa, głośne śledztwo. Mówiłoby się, że mafia, że porachunki, że nadepnął pan komuś na odcisk. Okazałoby się, że nie był pan taki kryształowy, jak wszyscy myśleli. Pojawiłoby się dziwne nagranie. W końcu na górze doszliby do wniosku, że może lepiej już w tym nie grzebać. Oczywiście nigdy bym nie zrobił czegoś takiego - to by była skrajna głupota. Ale teoretycznie mógłbym.
Szacki wypił jednym haustem kawę, zdjął serwetę z kolan, złożył ją i położył na krawędzi stołu.
- To najbardziej idiotyczny blef, jaki w życiu słyszałem - powiedział znużony. - Przykro mi, że jest pan pierdolnięty, jakby, co, to chętnie pomogę panu znaleźć specjalistę, ostatnio często rozmawiam z psychologami. W każdym razie muszę już lecieć. Dziękuję za obiad, mam nadzieję, że więcej się nie spotkamy.
Teodor Szacki odsunął krzesło.
Wyjął z kabury pod pachą niewielki pistolet, fabrycznie wyposażony w tłumik, i przyłożył mu do serca.
- Siadaj - szepnął.
Szacki pobladł, ale poza tym trzymał fason. Wolno przysunął krzesło do stolika.
- Nie wiem, jak bardzo jest pan szalony – powiedział spokojnie. - Ale chyba nie na tyle, żeby sprzątnąć mnie przy świadkach.
- A co - zapytał tamten, uśmiechając się łagodnie - jeśli tutaj nie ma żadnych świadków? Co, jeśli są tutaj jedynie moi ludzie?
Jak na komendę parka obcokrajowców, facet w lnianej koszuli i dwóch biznesmenów podniosło głowy i pomachało wesoło Szackiemu. Prokurator obejrzał się w stronę baru. Kelner pomachał mu tak samo jak tamci.
Odbezpieczył broń i wcisnął ją mocno w pierś prokuratora. Wiedział, że na białej koszuli zostanie ślad i zapach smaru. I dobrze, niech pamięta.
- Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? Czy jeszcze raz chciałby pan powiedzieć, że blefuję? A może podkreślić, jak bardzo jestem pierdolnięty?
- Nie - odparł Szacki.
- Doskonale - powiedział, schował pistolet do kabury i wstał od stolika. - Nie oczekuję deklaracji. Wiem, że to byłoby dla pana upokarzające. Ale ufam, że to była nasza ostatnia rozmowa.
Wyszedł, dając znak mężczyźnie w lnianej koszuli, żeby uregulował rachunek. Kiedy szedł do samochodu, zaczęło mocno wiać i na zakurzone miasto spadły duże krople, zwiastujące oberwanie chmury. Bardzo blisko uderzył piorun.
4
Był mokry od potu i deszczu, kiedy na klęczkach wymiotował do toalety Prokuratury Rejonowej Warszawa--Śródmieście. Nie mógł powstrzymać torsji. Zwrócił już kawę, canelloni i grillowane karczochy, zwrócił śniadanie, z gardła lała się szczypiąca żółć, a on nie potrafił powstrzymać torsji. Kręciło mu się w głowie i miał mroczki przed oczami. W końcu zdołał zaczerpnąć powietrza, spuścić wodę i usiąść na podłodze toalety. Oparł czoło o chłodną glazurę i próbował wolno oddychać. Odbiło mu się paskudnie, ale tym razem zdołał zatrzymać treść żołądka. Zdjął zarzygany krawat i wrzucił go do kosza obok muszli. Jeszcze kilka oddechów. Wstał, na miękkich nogach wrócił do gabinetu i zamknął drzwi na klucz. Musiał pomyśleć.
Podniósł słuchawkę, żeby zadzwonić do Olega, ale odłożył ją na widełki, nie wykręcając numeru. Po pierwsze: nie może o tym nikomu powiedzieć. Nikomu. Nigdy nie było rozmowy we włoskiej knajpie, nigdy nie było „Odesby”, nigdy nikt nie wycierał końca lufy o jego koszulę, na której ciągle widać było nikły brązowy ślad. Jeszcze wymyśli, jak się dobrać tym skurwysynom do dupy, jeszcze ich kiedyś rozniesie w pył, ale teraz nikomu ani słowa. Każdy, kto się z nim kontaktował, znajdował się teraz w niebezpieczeństwie. Ten, kto się czegoś dowie, może ulec nieszczęśliwemu wypadkowi. Słowo za dużo może oznaczać, że jego bliscy będą zagrożeni za każdym razem, kiedy wejdą na pasy na zielonym świetle. Weronika, Helcia, także Monika. Właśnie, Monika, trzeba jak najszybciej skończyć ten żenujący romans, żeby wyjąć im z ręki narzędzie szantażu.
Zadzwonił do niej. Powiedział, że chciałby się spotkać na chwilkę. Przybrał najbardziej oficjalny ton. Śmiała się, że czuje się jak oskarżona o ludobójstwo. Nie podjął tematu. Okazało się, że nie ma jej w mieście, siedzi w domu, pisze tekst i nigdzie się nie rusza, dopóki nie skończy.
- Może wpadnę na kawę - zaproponował, nie wierząc, że to robi. Ze wszystkich możliwych sposobów rozwiązania ich znajomości ten - wpadnięcie na kawę - był bez wątpienia najgorszy.
Oczywiście była zachwycona. Jakżeby inaczej. Zapytał o adres i nie mógł powstrzymać parsknięcia śmiechem, kiedy mu podała nazwę ulicy.
- Z czego się śmiejesz?
- Andersena? Od razu widać, że nie jesteś z Warszawy.
- Bo?
- Bo powiedziałaś, że mieszkasz na Żoliborzu.
- No dobrze, niech ci będzie, że na Bielanach.
- Bielanach? Dziewczyno, przecież Andersena to prowincja, blokowa Chomiczówka.
- Administracyjnie to gmina Bielany. No i muszę ci powiedzieć, że nie jesteś zbyt miły.
- A jak przywiozę pączki do kawy?
- Może ci przebaczę. Zastanowię się.
Dochodziła szósta. Stał w korku na placu Bankowym i słuchał radia. Wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach, pioruny waliły w samo centrum miasta, zdawało
mu się, że co drugi trafiał w antenę citroena. Na siedzeniu pasażera leżało zawiniątko z ciastkami. Niedawno wymiotował, a teraz wydawało mu się, że mógłby zjeść je wszystkie i zagryźć golonką. Obok paczki leżał kupiony po drodze do samochodu miętowy płyn do płukania ust. Użył go raz na parkingu, żeby zatrzeć smak rzygowin. Wypłukał usta jeszcze raz, uchylił drzwi i wypluł płyn na mokry asfalt. Ludzie na przystanku spojrzeli na niego ze zdumieniem.
Szósta. Podgłośnił radio i przełączył z Antyradia na Zetkę, żeby posłuchać wiadomości.
- Zaczynamy od tragedii w Warszawie – powiedział radośnie spiker, a Szacki pomyślał, czy Zetka płaci niższe podatki, skoro zatrudnia upośledzonych, i czy ma status zakładu pracy chronionej. - W centrum miasta, w otoczeniu wysokich bloków i drzew, piorun zabił kobietę, która szła odebrać z przedszkola siedmioletnią córeczkę. Na Pradze Północ jest nasz reporter.
Teodor Szacki poczuł, że przestaje istnieć. Był tylko słuchem, rozpaczą i nadzieją, że to nie ona. Zjechał do zatoczki autobusowej i wyłączył silnik.
- Huk był ogromny. W życiu czegoś takiego nie słyszałem - relacjonował podeskcytowany starszy pan. – Staliśmy z żoną w oknie i obserwowaliśmy błyskawice, oboje bardzo to lubimy. Widzieliśmy tę panią, jak biegła, przeskakiwała jakby od drzewa do drzewa, żeby jak najmniej zmoknąć, ale i tak była cała przemoczona.
Widział w wyobraźni tę scenę. Widział Weronikę, w dżinsach, japonkach, mokrej koszulce przylepionej do ciała, pociemniałymi od wody włosami, kroplami na okularach.
- Nagle błysnęło i huknęło jednocześnie, myślałem, że już po mnie, całe podwórko się rozświetliło, oślepiony byłem, ona chyba nawet nie krzyknęła. Jak zacząłem znowu widzieć, to zobaczyłem, że leży.
Reporter: - To był pan Władysław, mieszkaniec ulicy Szymanowskiego. Pogotowie przyjechało błyskawicznie, niestety, akcja reanimacyjna nie była w stanie uratować kobiety. Jej córka znajduje się obecnie pod opieką policyjnych psychologów. Z warszawskiej Pragi dla Radia Zet Marek Kartaszewski.
Spiker: - Do sprawy powrócimy w wiadomościach o dziewiętnastej, gościem Radia Zet będzie profesor z Politechniki Warszawskiej, specjalista od wyładowań atmosferycznych. Marszałek Włodzimierz Cimoszewicz oświadczył dziś na konferencji prasowej...
Szacki nie słuchał. Po raz piąty wykręcił numer do Weroniki i po raz piąty zgłaszała się poczta. Półprzytomny skontaktował się z biurem numerów, dostał telefon do przedszkola Helci na Szymanowskiego i zadzwonił. Było zajęte. Wykręcał na zmianę oba numery. Pierwszy nie odpowiada, drugi zajęty. Miał już dzwonić do Olega, kiedy usłyszał sygnał oczekiwania. Nie wiedział, który numer.
- Przedszkole, słucham.
- Dzień dobry, Teodor Szacki, moja córka jest u państwa w IV grupie. Chciałem się dowiedzieć, czy żona już ją odebrała.
Był pewien, że kobieta odpowie: „Jak to, to pan o niczym nie wie?”. Nieomalże słyszał te słowa i miał ochotę się rozłączyć, żeby odwlec moment, kiedy stanie się pewne, że jego żona leży martwa na asfalcie praskiego podwórka, on jest wdowcem, a jego najukochańsza na świecie córka została sierotką.
Wyobraził sobie, jak mieszka sam z Helą, jak wracają do pustego mieszkania. Czy po czymś takim tajemniczy esbek dalej by mu groził? Czy Monika chciałaby się z nim spotykać? Czy Hela by ją polubiła? Był na siebie wściekły za te idiotyczne myśli.
- Momencik, zaraz sprawdzę - powiedziała przedszkolanka i odłożyła słuchawkę na bok.
Pomyślał, że na pewno poszła po policjanta. Bała się powiedzieć mu to sama. Ktoś podniósł słuchawkę.
- Cześć, Teo - usłyszał męski głos i miał ochotę zacząć wyć. Łzy płynęły mu ciurkiem po twarzy. – Konrad Chojnacki, teraz Praga Północ, kiedyś KSR Pracowaliśmy razem rok temu przy sprawie złomiarza, pamiętasz?
- Kurwa, po prostu mi to powiedz - wychrypiał.
- Co ci mam powiedzieć?
- Prawdę, kurwa, a co - zaczął łkać w słuchawkę. Nie mógł wydusić z siebie ani słowa więcej. Chciał to w końcu usłyszeć.
- Boże, Teo, co ci jest? Zaczekaj, dam ci żonę.
Żonę? Czyją żonę? O czym on mówi? Usłyszał jakieś szepty w tle.
- Pan Szacki? - ten sam damski głos, co przedtem. - Helci już nie ma, mama zabrała ją pół godziny temu.
Nic z tego nie rozumiał.
- A piorun? - zapytał, ciągle płacząc.
- Ach tak, straszna historia. Konrad mi opowiadał. Boże drogi, jak sobie pomyślę, że to mogło być w naszym przedszkolu, że mogło zabić mamę naszemu dziecku. Płakać mi się chce. Taka tragedia. Ale dam panu jeszcze Konrada.
Szacki rozłączył się. Nie chciał teraz rozmawiać ze starym kumplem, który pojawił się w najgorszym miejscu o najgorszym czasie. Oparł głowę o kierownicę i płakał, ile tylko miał sił, tym razem z ulgi. Zadzwonił telefon.
- No cześć, co się tak do mnie dobijasz? Coś się stało?
Byłyśmy w sklepie, nie słyszałam telefonu.
Wziął głęboki oddech. Miał ochotę wyznać jej wszystko, ale zamiast tego skłamał.
- Wiesz, że czasami zajmuję się sprawami, o których nawet tobie nie mogę powiedzieć.
- Taka praca. Też bym wyleciała za relacjonowanie ci niektórych procesów.
- Niestety, muszę dziś zostać do późna i nie za bardzo mogę to wytłumaczyć.
- Jak późna?
- Nie wiem. Będę w KSR Przyślę ci SMS-a, jak będę mógł.
- No trudno, Helcia się zmartwi. Pamiętaj tylko, żebyś zjadł coś normalnego, a nie żywił się colą i batonikami.
Bęben ci urośnie, a ja nie lubię facetów z brzuszkiem. Okej?
Solennie obiecał, że zje sałatkę, powiedział, że ją kocha i że w weekend jakoś wynagrodzi to Helci. Po czym uruchomił silnik i wpłynął w strumień samochodów jadących na Żoliborz.
Blok na Chomiczówce był wielki i obrzydliwy - jak to bloki na Chomiczówce - ale mieszkanie całkiem ładne, choć niskie. I zadziwiająco duże, jak na jedną osobę. Chyba z sześćdziesiąt metrów. Trzymał w ręku szklankę białego wina z lodem i pozwalał się oprowadzać. Zagracony książkami salon z przedpotopowym telewizorem i wielką, miękką kanapą w roli głównej, w dwóch mniejszych pokojach Monika urządziła sypialnię i garderobo-graciarnię. Widać było, że to wynajmowane mieszkanie, umeblowanie kuchni oraz szafy i regały mówiły do każdego „cześć, wyprodukowano nas w latach siedemdziesiątych, kiedy jeszcze nie było Ikei”. Przedpokój obito - jakżeby inaczej - sosnową boazerią.
Wszędzie były zdjęcia. Poprzyklejane, przymocowane pinezkami, wiszące w antyramach. Pocztówki, zdjęcia z podróży, zdjęcia z imprez, zdjęcia z gazet. Większość jednak prywatnych. Monika jako dziecko z nadmuchiwanym słoniem, Monika na wielbłądzie, Monika śpiąca na podłodze, z czyimiś (swoimi?) majtkami na głowie, Monika na nartach, Monika nad morzem, Monika czytająca nago książkę na trawie. Było też zdjęcie, które mu przysłała - w białej sukience nad brzegiem morza. Patrzył, jaka jest młoda i świeża na tych zdjęciach, i poczuł się cholernie stary. Jak wujek odwiedzający siostrzenicę. Co on tutaj robi?
Wcześniej, jeszcze w samochodzie, zdjął marynarkę, rozpiął koszulę i podwinął rękawy. Jednak przy Monice - bosej, w dżinsowych szortach i koszulce z reprodukcją Nocnych marków Hoppera - wyglądał jak urzędnik państwowy. Uśmiechnął się do tej myśli. Przecież był urzędnikiem państwowym, więc, na kogo miałby wyglądać?
- Zastanawiałam się, czy nie zdjąć połowy tych zdjęć, jak się dowiedziałam, że przyjdziesz. Nawet zaczęłam, ale dałam sobie spokój i poszłam po zakupy. Lubisz makaron ze szpinakiem?
- Dlaczego?
- To w końcu pora obiadowa i pomyślałam, że warto coś zjeść przed kawą.
Była potwornie spięta. Nie patrzyła mu w oczy, głos jej się łamał, kostki lodu grzechotały w szklance. Bez przerwy chodziła, nieomalże podskakiwała wokół niego. Teraz pobiegła do kuchni.
- Dlaczego chciałaś zdjąć zdjęcia? - krzyknął za nią.
- Na niektórych źle wyglądam. Jestem za chuda albo za gruba, albo za dziecinna, albo jeszcze coś innego jest nie tak. Zresztą sam widzisz.
- Widzę fajną dziewczynę w tysiącu odsłon. Niech będzie, że tutaj masz fatalną fryzurę. Nie jesteś za młoda na afro?
Przybiegła.
- No właśnie. Przynajmniej to powinnam zdjąć.
Pobiegła z powrotem do kuchni. Chciał ją pocałować, ale wolałby, żeby to wynikło samo, tak jak wczoraj. Żeby się samo stało. Poza tym przyszedł przecież powiedzieć jej, że to koniec. Westchnął. Lepiej mieć to od razu za sobą. Poszedł do kuchni. Wyjęła z garnka nitkę makaronu i spróbowała.
- Jeszcze minuta. Możesz wyjąć talerze z szafki nad lodówką.
Odstawił szklankę na blat i sięgnął po dwa głębokie talerze z niebieskim otokiem. Przypomniały mu stołówki w ośrodkach FWP Kuchnia - choć długa - była beznadziejnie wąska. Odwrócił się z talerzami i po raz pierwszy tego wieczoru spojrzeli sobie w oczy. Zaraz umknęła wzrokiem, ale przez tę chwilę wydała mu się piękna. Pomyślał, że chciałby obudzić się obok niej choć raz.
Zawstydzony zabrał szklankę i poszedł do salonu, żeby poszperać na półce z książkami. Cała ta sytuacja wydawała mu się śmieszna. Co on robi? Umówił się kilka dni temu z ładną dziewczyną na kawę i zamiast ją po prostu zerżnąć, zapomnieć i zająć się żoną - jak robią to wszyscy inni - on patrzy jej w oczy i marzy o wspólnym śniadaniu. Nieprawdopodobne.
Na myśl o Weronice i Heli poczuł ukłucie żalu. Poczucie winy? Niekoniecznie. Raczej smutek. Wszystko w jego życiu już się wydarzyło. Nigdy nie będzie młody, nigdy się nie zakocha miłością dwudziestolatka, nigdy nie pokocha, nie licząc się z niczym. Tyle emocji już zawsze będzie wtórnych. Cokolwiek by się stało, na zawsze pozostanie facetem - na razie tylko w średnim wieku, potem coraz starszym - po przejściach, z byłą żoną i córką, ze skazą widoczną dla każdej kobiety. Któraś go może zechce z wyrachowania - bo ciągle nieźle wygląda, bo jest szczupły, ma stałą pracę i można z nim pogadać. Może on kogoś zaakceptuje, bo w końcu łatwiej się żyje we dwójkę niż samemu. Ale czy ktoś oszaleje dla niego z miłości? Wątpił. Czy on oszaleje? Uśmiechnął się tylko gorzko, chciało mu się płakać. Jego wiek, jego żona, jego córka - naraz wszystko to wydało mu się wyrokiem, nieuleczalną chorobą. Cukrzyk nie może jeść ptysiów, nadciśnieniowiec nie może biegać po górach, Teodor Szacki nie może się zakochać.
Zakryła mu oczy rękami.
- Grosik za twoje myśli - szepnęła.
Pokręcił tylko głową.
Przytuliła się do jego pleców.
- To takie niesprawiedliwe - powiedział w końcu.
- Hej, bez przesady - rzuciła ze sztuczną wesołością.
- Trochę to więcej niż nic.
- Nie interesuje mnie trochę.
- Nie zawsze się da więcej.
- Może nigdy.
- Przyszedłeś, żeby mi to powiedzieć?
Wahał się przez chwilę. Miał ochotę skłamać jak zwykle. Od kiedy przychodzi mu to z taką łatwością?
- Tak. I nie chodzi tu tylko o... - zawiesił głos.
- O twoją rodzinę?
- Tak. Coś jeszcze się wydarzyło, nie mogę ci powiedzieć szczegółów, zaplątałem się w ponurą aferę, nie chcę cię w to wciągać.
Zesztywniała, ale nie puściła go.
- Masz mnie za idiotkę? Dlaczego nie powiesz prawdy, że rozkochałeś mnie w sobie dla zabawy, że to był błąd, a teraz musisz się zająć żoną? Po co te ściemy? Zaraz mi powiesz, że pracujesz dla rządu.
- W pewien sposób to prawda - uśmiechnął się.
- I przysięgam, że nie kłamię. Boję się, że mogą ciebie wykorzystać, aby trafić we mnie. A jeśli chodzi o rozkochanie - wierz mi, że jest całkiem inaczej.
Przytuliła się do niego mocniej.
- Ale zostaniesz dzisiaj? Choć tyle jesteś mi winien.
Wyobrażał sobie wcześniej tę scenę we wszelkich możliwych wariantach, ale takiego scenariusza nie przewidział. Szedł za nią przez przedpokój do sypialni i nagle zachciało mu się potwornie śmiać. Drepczesz, pomyślał. Drepczesz jak satyr z krzywymi owłosionymi nogami. Drepczesz jak wiecznie napalona małpa konobo z czerwonym tyłkiem. Drepczesz jak stary pies, który poczuł sukę. Drepczesz jak idiota w średnim wieku. Nie ma w tobie teraz nic ludzkiego.
Kiedy otworzyła przed nim drzwi do sypialni i uśmiechnęła się zalotnie, musiał mocno zagryźć wewnętrzną stronę policzków, aby nie wybuchnąć śmiechem.
Byli bardzo delikatni, szukali siebie jak licealiści, nie jak dojrzali ludzie, którzy postanowili pójść do łóżka. Rozpinając guziki jej szortów, patrząc, jak podnosi pośladki na łóżku, żeby je z siebie zsunąć, jak potem ściąga przez głowę tiszert z reprodukcją Nocnych marków Hoppera - czuł jedynie chłodne zaciekawienie. A po chwili, leżąc nago obok niej i gładząc jej ciało - przestał czuć cokolwiek.
Był przerażony. Wiedział, że jest prześliczna. Młoda. Apetyczna. Inna. Przede wszystkim inna. Widział, jak oglądają się za nią mężczyźni. Stokrotnie wyobrażał sobie wszystkie fragmenty jej ciała. A teraz, kiedy to ciało leżało przed nim w nadziei na seks, stało mu się zupełnie obojętne. Był przerażony, bo nagle zdał sobie sprawę, że może się nie sprawdzić jako mężczyzna. Jego ciało nie chciało jej ciała i najzupełniej obojętnie przyjmowało wysiłki czynione przez mózg. Jego ciało nie chciało zdradzić. I gdyby nie myśl, że nic z tego nie będzie, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale ta najgorsza z myśli, jakie mogą powstać w umyśle mężczyzny sprawiła, że zesztywniał. Niestety, nie w tych kluczowych obszarach. W połowie był wypełniony przez panikę, w połowie przez wstyd. Na pożądanie nie było już miejsca.
Chciał zniknąć.
W końcu zmusiła go, żeby na nią spojrzał. Zaskakujące, ale uśmiechała się.
- Hej, głupku - powiedziała. - Wiesz, że mogłabym tu leżeć obok ciebie tygodniami i byłabym najszczęśliwszą kobietą na świecie?
- Jestem chory - wystękał zgnębiony. - Przynieś żyletki. Nie chcę już żyć.
Roześmiała się.
- Jesteś głupi i spięty jak gimnazjalista. Przytul się do mnie i prześpijmy kilka godzin. Od tylu dni marzę, żeby się obudzić obok ciebie. Nigdy tego nie zrozumiesz.
Nie rozumiał. Chciał umrzeć. Zmusiła go, żeby położył się na boku, wtuliła w niego plecami i usnęła prawie natychmiast. Zaskakujące, ale on też, zastanawiając się, czy ona śpi już na tyle mocno, że może czmychnąć, po chwili zapadł w sen.
Ocknął się po kilku godzinach, spocony od parnej nocy. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie jest. Przestraszył się. Ale tylko w pierwszej chwili.
Było - no cóż - może nie fantastycznie, ale przyzwoicie. W kluczowym momencie przypomniał sobie opowieść znajomego z liceum, który kiedy w końcu dobrał się do dziewczyny, o której marzył od lat, przyszedł następnego dnia do szkoły i ciągle zadumany wyznał na papierosie:
- Wiecie, co? Więcej miałem z nią frajdy, kiedy waliłem konia w klopie.
Znowu musiał zagryźć wargę.
Zegar citroena pokazywał kilka minut po piątej, a słońce stało już dość wysoko, kiedy parkował pod swoim domem na drugim brzegu miasta. Cicho wszedł do mieszkania, rozebrał się w przedpokoju, wepchnął bieliznę na dno kosza, żeby Weronika nie wyczuła zapachu innej kobiety. W ich salono-sypialni na stole leżała przewiązana cienką wstążką gra komputerowa - najnowsza część Splinler Cella. I kartka
„Dla mojego szeryfa. W”. Uśmiechnął się gorzko.
Rozdział jedenasty
sobota, 18 czerwca 2005
Służby sanitarne we wszystkich krajach Unii Europejskiej wycofują produkty spożywcze, które zawierają paprykę chili, kurkumę i olej palmowy. Zostały skażone rakotwórczymi barwnikami. Z badań wynika, że Rosjanie nie zauważają ostrej cenzury w państwowych mediach. Lekarze na konferencji w Toruniu uznali, że Polki są mniej aktywne seksualnie niż Niemki czy Francuzki. Już trzydzieści procent kobiet cierpi na oziębłość. Drużyna IPN zwyciężyła w zawodach strzeleckich pracowników firm ochroniarskich. Lepper sugeruje, że Belka, Balcerowicz i Cimoszewicz współpracowali z SB. Ostatni z wymienionych bawi tymczasem razem z państwem Kwaśniewskimi na imieninach u Lecha Wałęsy. Urzędujący prezydent wręczył byłemu butelkę czerwonego wina. W Warszawie liderzy normalności - Roman Giertych, wszechpolacy i skini z ONR - maszerowali w swojej paradzie. Krzyczeli: „Pedofile, pederaści to są Unii entuzjaści”. Obywatele mogli zwiedzać w nocy stołeczne muzea i galerie, a w metrze posłuchać, jak nazwy stacji ogłaszają niewyraźną polszczyzną dzieci uchodźców. Maksymalna temperatura 18 stopni, pochmurno, trochę pada.
1
Sposób, w jaki Szackiemu udało się przeżyć piątek, był dla niego zagadką. Obudził się - a raczej został obudzony - z bólem głowy i prawie trzydziestodziewięciostopniową temperaturą. Kiedy zwlókł się z łóżka, aby zwymiotować, o mało co nie zemdlał po drodze do toalety, musiał usiąść na podłodze w przedpokoju, aby zniknęły czarne plamki przed oczami. Zadzwonił do pracy, że będzie później, wziął dwie aspiryny i wrócił do łóżka, gdzie - był tego pewien - nie usnął, lecz stracił przytomność.
Obudził się o czternastej, wziął prysznic i pojechał do prokuratury. Wchodząc na swoje drugie piętro, musiał zatrzymywać się, co kilka stopni, aby zaczerpnąć oddechu. Tłumaczył sobie, że nic mu nie jest, że to reakcja organizmu na stężoną dawkę emocji, którą zwykle otrzymuje się w ciągu kilku lat - nie jednej doby. Ale wcale nie poczuł się lepiej.
Dopiero za biurkiem włączył komórkę. Zignorował SMS-y od Moniki i odsłuchał wiadomości od Olega, który nagrywał się na jego sekretarkę kilkakrotnie, za każdym razem coraz bardziej wściekły, wrzeszczący, że jeśli Szacki nie oddzwoni do niego natychmiast, roześle za nim list gończy.
Oddzwonił i dowiedział się tego, co podejrzewał od czasu wizyty u kapitana Mamcarza. Teoretycznie nie powinien, więc czuć się zaskoczony, a mimo to dreszcz przebiegł mu po krzyżu. Zawsze, kiedy prawda o zbrodni wychodziła na jaw, czuł nie satysfakcję, tylko mdlący smutek. Po raz kolejny okazywało się, że ludzka istota nie zginęła przez przypadek. Że czyjeś wspomnienia i nadzieje zgasły w tej krótkiej chwili, jakiej potrzebował ostry koniec rożna, aby przeszyć oko, przebić cienką w tym miejscu kość czaszki. Czy w takiej chwili coś się czuje? Czy długo jeszcze zachowuje się świadomość? Lekarze mówią: umarł natychmiast. Ale kto to tak naprawdę może wiedzieć? Co on by czuł, gdyby esbecki skurwiel pociągnął wczoraj za spust?
Odpędził myśl, która sprawiła, że jego oddech ponownie stał się płytki, szybko spisał na kartce listę spraw do załatwienia i zadzwonił do Kuzniecowa, aby przygotował miejsce niezbędne do przeprowadzenia eksperymentu procesowego. Potem kolejno skontaktował się z Cezarym Rudzkim, Euzebiuszem Kaimem, Hanną Kwiatkowską, Barbarą Jarczyk i Jadwigą Telak. Tym razem poszło łatwo.
Wszyscy odebrali telefon. Ciekawe, że jak nie idzie, to nie idzie nic, a jak zaczyna się układać - to nagle wszystko nam sprzyja. - Oby to była prawda - powiedział na głos, nerwowo przebierając palcami. - Oby.
Zdał swojej przełożonej lakoniczną relację z tego, co zamierza zrobić, nie wspominając nic o wydarzeniach poprzedniego dnia i nie czekając, aż jej zdziwienie przerodzi się we wściekłość, wyszedł na umówione wcześniej spotkanie z Jeremiaszem Wróblem. Miał jeszcze kilka pytań do kociego doktorka.
Grał va banque. Jeśli się uda, śledztwo będzie zamknięte do wtorku. Jeśli nie - trzeba je będzie odłożyć na półkę. Oczywiście inną drogą byłoby tropienie „Odesby”, ale tego, niestety, zrobić nie mógł.
Znowu go zemdliło.
2
Ale to było wczoraj. Teraz dochodziła jedenasta godzina soboty. Siedział w citroenie zaparkowanym pod domem kultury na Łazienkowskiej i starał się zrozumieć, dlaczego tak często załącza się pompa regulująca ciśnienie płynu hydraulicznego w krwiobiegu jego francuskiego potwora. Po wyłączeniu radia regularne posykiwanie, powtarzające się w odstępie kilku sekund, było naprawdę irytujące. Wyłączył silnik, żeby nie słyszeć szargającego nerwy dźwięku.
To był jeden z tych mokrych letnich dni, kiedy wilgoć, zamiast spadać z nieba, unosi się w powietrzu, oblepiając wszystko. Świat za szybami citroena był zamglony i nieostry, spływające, co jakiś czas po szkle krople jeszcze bardziej mąciły jego strukturę. Teodor Szacki westchnął, sięgnął po parasol i bardzo ostrożnie wysiadł z samochodu, starając się nie pobrudzić jasnoszarych spodni o próg drzwi. Lawirując pomiędzy kałużami, przeszedł przez ulicę, stanął przed kościelną ceglaną chimerą i - zaskakując samego siebie - przeżegnał się. Kiedyś, będąc dzieckiem, miał taki zwyczaj wyniesiony z rodzinnego domu - robił znak krzyża za każdym razem, kiedy przechodził obok kościoła. W okresie dojrzewania zaczął się wstydzić tej - jak mu się zdawało - nachalnej manifestacji religijnej i tylko czasami przypominał mu się ten dziecinny nawyk, kiedy mijał katolicką świątynię. Dlaczego teraz nie był w stanie się powstrzymać? Nie miał pojęcia.
Obserwował spod parasola brzydki, ponury budynek. Przeklęty niech będzie ten kościół, Henryk Telak i zabójstwo, które sprawiło, że jego życie nigdy już nie będzie takie samo. Chciał mieć tę sprawę jak najszybciej z głowy, bez względu na wynik. Upodabniam się do innych, pomyślał cierpko. Jeszcze chwila i będę siedział za biurkiem, patrząc z utęsknieniem na zegarek i zastanawiając się, czy ktoś zauważy, jeśli prysnę za piętnaście czwarta.
- Dokumenty proszę - zagrzmiał mu koło ucha głos Kuzniecowa.
- Spadaj - warknął w odpowiedzi. - Nie miał ochoty na żarty.
Razem weszli do przykościelnego budynku, tym samym wejściem, co prawie dokładnie dwa tygodnie wcześniej, kiedy w małej salce katechetycznej leżał na podłodze trup Henryka Telaka, a wiśniowo szara plama na jego policzku przywodziła Szackiemu na myśl bolid Formuły 1. Tym razem sala była pusta, nie licząc kilku krzeseł i księdza Mieczysława Paczka, którego twarz w sinym świetle jarzeniówek wydawała się jeszcze bardziej miękka niż poprzednio.
Szacki porozmawiał chwilę z księdzem. W tym czasie Kuzniecow razem z technikiem z Wilczej ustawiali kamerę na statywie i rozmieszczali w ciemnym pomieszczeniu dodatkowe reflektory, aby móc zarejestrować eksperyment procesowy.
Kwadrans przed dwunastą wszystko było gotowe, brakowało tylko głównych bohaterów dramatu, którzy mieli się pojawić dokładnie w południe. Ksiądz Paczek niechętnie wrócił do siebie, technik niechętnie zostawił swoje zabawki, nieuspokojony zapewnieniami Kuzniecowa, że ze sprzętem elektronicznym potrafi obchodzić się lepiej niż z kobietami.
Na małych, brzydkich krzesełkach z metalowymi nogami i brązowym obiciem gliniarz i prokurator siedzieli obok siebie w milczeniu. Pogrążony w myślach Teodor Szacki roześmiał się cicho.
- Co jest? - zapytał Kuzniecow.
- Uśmiejesz się, ale myślałem o tym, jak Helcia będzie wyglądała za piętnaście lat. Myślisz, że ciągle będzie do mnie podobna?
- Los nie może być aż tak okrutny.
- Bardzo śmieszne. Zastanawiam się, jak to możliwe, że dzieci mogą być tak niepodobne do swoich rodziców.
- Może, dlatego, że najpierw są sobą, a dopiero potem czyimiś dziećmi?
- Może.
3
Pojawili się punktualnie, nieomalże jednocześnie, jakby przyjechali na miejsce jednym autobusem. Jadwiga Telak smutna jak zwykle, w lnianych beżowych spodniach, golfie w podobnym kolorze i eleganckich butach na obcasie. Włosy miała splecione w warkocz i po raz pierwszy w czasie tego śledztwa wyglądała jak pociągająca, dobrze utrzymana czterdziestoparolatka o eleganckiej, wyniosłej urodzie - nie jak swoja starsza o piętnaście lat siostra. Cezary Rudzki doszedł do siebie. Znów był królem polskich terapeutów - gęste siwe włosy, siwe wąsy, świdrujące spojrzenie jasnych oczu i uśmieszek zachęcający do wyznania, „co właściwie się czuje, kiedy się o tym opowiada”. Dobre dżinsy, sportowa koszula zapięta pod szyję. Granatowa tweedowa marynarka ciasno opinała szerokie bary. Bez słowa usiedli obok siebie na brzydkich krzesełkach. Czekali. Prokurator czuł, że atmosfera jest podniosła.
Hanna Kwiatkowska jej nie naruszyła. Brak było w niej tradycyjnego rozedrgania, być może, dlatego, że wydawała się krańcowo wyczerpana, makijaż nie był w stanie ukryć sinych cieni pod jej oczami. Włosy ciągle były mysie, garsonka ciągle nie wyróżniała się niczym na tle dziesiątek tysięcy innych garsonek paradujących po mieście stołecznym, ale już dekolt bluzki i wysokość szpilek kazały Szackiemu się zastanowić, czy nie ocenił jej zbyt pochopnie, przyklejając etykietkę aseksualnej zakonnicy-skrytki. Razem z Kwiatkowską do salki weszła Barbara Jarczyk - po raz kolejny wyglądała identycznie jak wówczas, kiedy Szacki widział ją po raz pierwszy, nawet ciuchy miała chyba te same. Uśmiechnęła się do prokuratora, który pomyślał, że kiedyś musiała być bardzo ładna, a i teraz - gdyby nie tusza - zasługiwałaby na miano przystojnej. Euzebiusz Kaim przyszedł ostatni, minutę po dwunastej. Jak zwykle promieniał pewnością siebie i klasą. Jego weekendowy strój nawet przez esbeckiego skurwysyna zostałby uznany za elegancki - nie za schludny. Buty i spodnie musiały osobno kosztować tyle, co cały garnitur Szackiego. Gruba biała koszula z podwiniętymi rękawami wyglądała na wyciągniętą z szafy Brada Pitta.
Kiedy wszyscy usiedli, Szacki zapytał, czy któreś z nich chce skorzystać z toalety. Nie chcieli.
Prokurator zaczerpnął głęboko oddech i zaczął mówić.
- Ściągnąłem państwa, żeby przeprowadzić eksperyment procesowy, który pomoże mnie i obecnemu tutaj komisarzowi Kuzniecowowi lepiej zrozumieć, co się wydarzyło w tej sali przed dwoma tygodniami. Oczywiście znam opowieści wszystkich państwa, znam teorię ustawień - za wyjaśnienie, której serdecznie panu dziękuję, panie Rudzki - ale mimo to przeprowadzenie takiego eksperymentu jest według mnie niezbędne. Przepraszam państwa za to, że musieliście jeszcze raz pojawić się w miejscu, które bez wątpienia wywołuje u was negatywne emocje. Rozumiem, że pobyt tutaj musi być przykry, i obiecuję, że postaram się, aby całość trwała możliwie najkrócej.
Recytował przygotowaną wcześniej kwestię, zdając sobie sprawę z tego, jaka jest drewniana, ale miał w dupie jej styl. Zależało mu na tym, aby zmylić ich czujność, sprawić, żeby uwierzyli, iż chodzi o proste powtórzenie terapii i sprzed dwóch tygodni. Starał się nie patrzeć na Olega, który stał w kącie pomieszczenia i z zapamiętaniem obgryzał paznokcie.
Rudzki wstał.
- Czy mam ustawić pacjentów w ten sam sposób, w jaki stali wówczas? - zapytał.
- Nie ma takiej potrzeby - odparł spokojnie Szacki,
- Ja to zrobię, dzięki temu lepiej będę mógł zrozumieć funkcjonowanie mechanizmu.
- Nie jestem przekonany... - zaczął z wyższością Rudzki.
- Ale ja jestem - wpadł mu brutalnie w słowo prokurator. - A to jest eksperyment procesowy prowadzony przez prokuraturę w związku ze śledztwem w sprawie najpoważniejszej zbrodni, a nie wykład dla studentów pierwszego roku. To nie była uprzejma prośba, lecz informacja o tym, co zrobię, więc proszę pozwolić mi pracować.
Szacki przegiął z obcesowością, ale musiał usadzić doktorka na wstępie, inaczej tamten zacząłby kwestionować każdy jego ruch. A na to prokurator nie mógł sobie pozwolić.
Terapeuta wzruszył ramionami i skrzywił się z dezaprobatą, ale zamilkł. Szacki podszedł do niego, wziął go za rękę i ustawił pośrodku pomieszczenia. Kpiąco uśmiechnięty Cezary Rudzki zapewne nie podejrzewał, że miejsce, w którym stoi - podobnie jak miejsca pozostałych - nie jest przypadkowe, lecz wynika z bardzo długiej rozmowy, którą Szacki odbył poprzedniego dnia z doktorem Jeremiaszem Wróblem.
Wziął za rękę Barbarę Jarczyk i ustawił ją po prawej stronie Rudzkiego. Stali teraz ramię w ramię i patrzyli w stronę drzwi. Terapeucie zniknął z twarzy kpiący uśmieszek, spojrzał z niepokojem w stronę prokuratura. Szacki pozwolił sobie na mrugnięcie w jego stronę.
Następnie ustawił Hannę Kwiatkowską naprzeciwko Rudzkiego i Jarczyk - tak, żeby patrzyła w ich stronę. Kaima ustawił z boku, trochę poza układem, i kazał mu patrzeć w punkt mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Kwiatkowską a Jarczyk i Rudzkim. Blisko tego punktu ustawił Jadwigę Telak - która spojrzała na niego ze zdziwieniem, gdy wziął ją za rękę. Prawdopodobnie nie spodziewała się, że będzie musiała brać w tym udział. Ale stanęła grzecznie blisko punktu „x”, zwrócona w jego kierunku, na tyle z boku, że Kwiatkowska, Jarczyk i Rudzki mogli się swobodnie widzieć.
Rudzki był blady jak ściana. Pewnie już wiedział, do czego dąży Szacki. Ale ciągle miał nadzieję, że to przypadek, że prokurator maca po ciemku, starając się trafić na cokolwiek.
- Panie doktorze - powiedział Szacki. - Proszę powiedzieć wszystkim, jakie jest najważniejsze pytanie w czasie ustawień. A przynajmniej jedno z najważniejszych. Takie, które zadałby pan sobie, gdyby ktoś pokazał panu taki układ jak ten tutaj.
W pustej salce każda wypowiedź brzmiała nienaturalnie głośno, na dodatek towarzyszył jej niski pogłos. Tym bardziej dojmująca była cisza, jaka zapadła po pytaniu Szackiego.
- Trudno mi powiedzieć - odezwał się w końcu Rudzki, wzruszając ramionami. - Wydaje mi się to dość przypadkowe, nie widzę żadnego porządku. Musi pan zrozumieć, że...
- W takim razie ja powiem, skoro pan nie chce - przerwał mu ponownie Szacki. - To pytanie brzmi: kogo nie ma? Kogo brakuje? I faktycznie, wygląda na to, że wszyscy państwo wpatrujecie się obecnie w kogoś, kogo nie ma. Zamiast tej osoby jest pustka. Ale możemy łatwo temu zaradzić, stawiając w tym miejscu komisarza Kuzniecowa.
Szacki podszedł do policjanta i wziął go za rękę, na co tamtem cmoknął delikatnie w jego kierunku. Szacki poprzysiągł sobie w myślach, że później zamorduje gliniarza, i zaprowadził go w punkt „x”, dokładnie pomiędzy Kwiatkowską a Jarczyk i Rudzkiego, bardzo blisko Jadwigi Telak. Ustawił go tak, aby patrzyli na siebie z Jadwigą. Kobieta przełknęła ślinę i zrobiła ruch, jakby chciała się cofnąć.
- Proszę stać w miejscu - warknął Szacki.
- Proszę mi ją natychmiast odsłonić - krzyknęła Jarczyk, próbując wychylić się tak, aby móc spojrzeć na Kwiatkowską.
- Proszę mi ją natychmiast odsłonić, rozumie pan - głos jej drżał, była na granicy płaczu.
- Pan się niebezpiecznie zabawia, panie prokuratorze - syknął Rudzki, obejmując jednocześnie Jarczyk ramieniem. Kobieta przytuliła się do niego. - Pan nie wie, z jakimi mocami pan igra. Cieszę się, że cały ten „eksperyment” się nagrywa, mam nadzieję, że wie pan, co mam na myśli, wypowiadając te słowa. I proszę się pospieszyć.
- Faktycznie mógłbyś się pospieszyć - mruknął Kuzniecow, przełykając ślinę. - Nie wierzę w bajki, ale jak zaraz się nie ruszę z tego miejsca, to zemdleję. Czuję się naprawdę potwornie, jakby życie ze mnie wyciekało.
Szacki pokiwał głową. Zwycięstwo było blisko. Kuzniecow oddychał głęboko, naprzeciwko niego Jadwidze Telak łzy płynęły z oczu. Spełniła polecenie Szackiego i stała w miejscu, ale odchyliła w nienaturalny sposób tułów, starając się być jak najdalej od Kuzniecowa. Mimo to nie odwróciła wzroku. Jarczyk usiłowała opanować spazmy w ramionach Rudzkiego, który ze strachem wpatrywał się w prokuratora. Teraz nie mógł już mieć wątpliwości, do czego Szacki zmierza. Kwiatkowska nie przestała nawet na chwilę wpatrywać się w szerokie plecy Kuzniecowa, uśmiechała się lekko. Kaim stał spokojnie, ręce skrzyżował na piersiach.
- No tak, ale czy my teraz odgrywamy rodzinę pana Telaka, a pan komisarz jest właśnie Henrykiem Telakiem? - zapytał Kaim. - Prawdę powiedziawszy, nie do końca rozumiem, kto jest kim.
Szacki zdjął marynarkę i powiesił ją na krześle. Pieprzyć elegancję, był spocony jak mysz. Zaczerpnął głęboko powietrza. To był kluczowy moment. Jeśli po tym, jak powie, kogo odgrywają, zachowają spokój, jeśli to przewidzieli i wiedzą, jak się zachować - to koniec, pozostanie mu pożegnać ich grzecznie i napisać decyzję o umorzeniu. Jeśli ich zaskoczy i pękną - jedno z nich opuści nieprzyjazną katechetyczną salkę w kajdankach.
- Komisarz Kuzniecow faktycznie jest kluczową postacią tego ustawienia - powiedział. - Chociaż nie jest Henrykiem Telakiem. W pewien sposób wręcz przeciwnie - jest mężczyzną, który zginął przez Henryka Telaka.
Jadwiga Telak jęknęła, ale Szacki zignorował to i mówił dalej.
- Pan - wskazał na Kaima - jest najlepszym przyjacielem tego mężczyzny, jego powiernikiem, spowiednikiem i ostoją. Państwo - zwrócił się do Jarczyk i Rudzkiego - jesteście jego rodzicami. Pani - szybko odwrócił się w stronę Kwiatkowskiej - jego siostrą, która w dramatycznych okolicznościach odkryła śmierć swojego brata. - A pani - ze smutkiem spojrzał na Telakową - największą, najprawdziwszą i najszczerszą miłością tego mężczyzny, który nazywał się... - wskazał na nią ręką, chcąc, aby dokończyła.
- Kamil - wyszeptała Jadwiga Telak i runęła na kolana, patrząc z uwielbieniem w twarz Kuzniecowa, któremu też łzy puściły się z oczu. - Kamil, Kamil, Kamil, kochany, jak mi ciebie brakuje, jak bardzo. Przecież wszystko miało być inaczej...
- Odsłońcie mi moją córkę - wydarła się Jarczyk. - Nie widzę swojej córki, on nie może zasłaniać mi mojej córki, przecież on nie żyje, nie żyje od tylu lat. Błagam, odsłońcie moją córkę, chcę ją zobaczyć.
Szacki odsunął Kuzniecowa o kilka kroków w tył, tak i aby nie stał pomiędzy Jarczyk i Kwiatkowską. Kwiatkowska bez słowa, cały czas z melancholijnym uśmiechem, powiodła wzrokiem za policjantem; Telakowa wyciągnęła ramiona w jego kierunku, jakby chciała go zatrzymać; Jarczyk uspokoiła się, patrząc na córkę. Tylko Rudzki z nienawiścią wpatrywał się w stojącego z boku prokuratora.
- Żądam, aby pan to natychmiast przerwał - powiedział zimno.
- Nie sądzę, aby w obecnej sytuacji mógł pan czegokolwiek ode mnie żądać - odparł spokojnie Szacki.
- Pan nie zdaję sobie sprawy, co to oznacza dla tych kobiet. Pański eksperyment może zostawić trwały ślad w ich psychice.
- Mój eksperyment? - Szacki poczuł, jak gwałtownie rośnie mu ciśnienie krwi, z trudem nad sobą panował. - Mój eksperyment? Właśnie okazało się, że przez dwa tygodnie śledztwa okłamywali państwo policję i prokuraturę. Ja nie jestem od dbania o psychikę, zwłaszcza pańską, tylko od doprowadzania przed oblicze sądu tych, którzy złamali kodeks. Poza tym nie poznaliśmy jeszcze odpowiedzi na najważniejsze pytanie: kto z państwa dokonał zabójstwa Henryka Telaka w tym pomieszczeniu, w nocy z czwartego na piątego czerwca bieżącego roku? I zapewniam pana, że nie przerwę „mojego” eksperymentu, dopóki nie będę pewien, że jedna osoba z tu obecnych zostanie wyprowadzona przez policję.
- Nie chcieliśmy go zabić - Hanna Kwiatkowska odezwała się po raz pierwszy, odkąd weszła do salki.
Prokurator Teodor Szacki wolno wypuścił powietrze z płuc.
- A co chcieliście zrobić?
- Chcieliśmy, żeby zrozumiał, co uczynił, i żeby popełnił samobójstwo.
- Zamknij się, dziewczyno, nie masz pojęcia, o czym mówisz! - wrzasnął Rudzki.
- Och, przestań, tato. Trzeba wiedzieć, kiedy się przegrywa. Nie widzisz, że oni wiedzą o wszystkim? Dość już mam tych nieustannych planów, tych kłamstw. Wiele lat żyłam jak w śpiączce, zanim w końcu pogodziłam się ze śmiercią Kamila, nawet nie wiesz, ile mnie to kosztowało. I kiedy w końcu zaczęłam żyć normalnie, pojawiłeś się ty ze swoją „prawdą”, swoją „sprawiedliwością” i swoim „zadośćuczynieniem”. Od początku nie podobał mi się plan tej twojej popieprzonej zemsty, ale wszyscy byliście tacy przekonani, tacy pewni, tacy przekonujący - machnęła ręką ze znużeniem, Szacki nie słyszał nigdy tyle goryczy w niczyim głosie. - I ty, i Euzebek, i nawet mama. O mój Boże, jak sobie pomyślę o tym, cośmy zrobili... Proszę cię, tato. Chociaż teraz zachowaj się przyzwoicie. Jeśli wejdziemy głębiej w te kłamstwa, to faktycznie na naszej psychice zostaną „trwałe ślady”. I wierz mi, że nie będzie to spowodowane działaniem pana prokuratora.
Usiadła zrezygnowana na podłodze i ukryła twarz w dłoniach. Rudzki patrzył na nią ze smutkiem i miłością, wyglądał na zdruzgotanego. Mimo to milczał. Wszyscy milczeli. Bezruch i cisza były idealne, Szacki przez chwilę miał dziwne wrażenie, że nie uczestniczy w rzeczywistym wydarzeniu, lecz ogląda trójwymiarową fotografię. Obserwował Rudzkiego, który z kolei wpatrywał się w niego z zaciśniętymi ustami i czekał. Terapeuta musiał zacząć mówić, choćby nie wiadomo jak bardzo tego nie chciał. Musiał, ponieważ nie miał innego wyjścia. Obaj niespuszcząjący z siebie wzroku mężczyźni doskonale o tym wiedzieli.
W końcu Rudzki westchnął głęboko i zaczął mówić.
- Hania ma rację, nie chcieliśmy go zabić. To znaczy, chcieliśmy, aby nie żył, ale nie chcieliśmy go zabić. Trudno to wytłumaczyć. Zresztą chyba powinienem mówić za siebie - to ja chciałem, żeby nie żył, i zmusiłem resztę, żeby wzięła w tym udział.
Szacki bez słowa uniósł jedną brew. Oni wszyscy oglądali za dużo amerykańskich filmów. Zabójstwo to nie strzelanie haclami w klasie. Nie można, ot tak, wziąć winy na siebie, żeby koledzy byli zadowoleni, a pani i tak się nie kapnie.
- Jak dokładnie miało to wyglądać? - zapytał.
- Jak to? Nie rozumiem? Jak miało wyglądać samobójstwo?
Szacki pokręcił głową.
- Jak to miało wyglądać od początku, odkąd wpadł pan na pomysł, aby doprowadzić Henryka Telaka do samobójstwa. Rozumiem, że takich rzeczy nie przygotowuje się w weekend.
- Najtrudniejszy był początek, czyli zbliżenie się do Telaka. Zamówiłem w jego firmie ulotki do wykładu o życiu po śmierci dziecka - żeby go zainteresować. Potem zrobiłem w Polgrafeksie awanturę, że zrobili nie tak, jak chciałem - co oczywiście nie było prawdą. Zażądałem widzenia z dyrektorem. Udało mi się pokierować rozmową tak, żeby zaczął opowiadać o sobie. Zaproponowałem spotkanie w swoim gabinecie. Wzbraniał się, ale go przekonałem. Przyszedł. Przychodził przez pół roku. Wie pan, ile mnie to kosztowało, aby tydzień w tydzień wytrzymać godzinę z tym skurwysynem, mordercą mojego syna? Prowadzić jego pieprzoną „terapię”? Siedziałem w fotelu i cały czas się zastanawiałem, czy po prostu go nie uderzyć czymś ciężkim i mieć to z głowy. Wyobrażałem to sobie bez przerwy. Nieustannie.
- Rozumiem, że słowo „terapia” możemy włożyć w cudzysłów - wtrącił Szacki. - Celem waszych sesji nie było przecież jakiekolwiek leczenie.
- Henryk był po tych spotkaniach w strasznym stanie - odezwała się cicho Jadwiga Telak, cały czas wpatrując się intensywnie w Kuzniecowa. - Miałam wrażenie, że po każdej sesji jest coraz gorzej. Mówiłam mu, żeby to przerwał, ale on mi tłumaczył, że tak musi być, że tak to działa, że zawsze przed wyzdrowieniem kryzys się pogłębia.
- Wiedziała pani, kim jest Cezary Rudzki?
- Nie. Wtedy nie.
- A kiedy się pani dowiedziała?
- Niedługo przed ustawieniem. Czarek przyszedł do mnie, przedstawił się... Wywołał wszystkie upiory z przeszłości. Naprawdę wszystkie. Powiedział, co zrobił Henryk i co oni chcą zrobić. Powiedział, że zostawią go w spokoju, jeśli ja tego zechcę.
Zamilkła, przygryzła wargę.
- Chciała pani?
Pokręciła przecząco głową.
- Ma pan rację, celem tej terapii nie była żadna terapia - podjął szybko swój wątek Rudzki, najwyraźniej także po to, aby odciągnąć uwagę prokuratora od Telakowej. – Na początku chciałem się dowiedzieć, czy to na pewno on sprawił, że straciłem syna. Miałem dość pewne informacje, ale chciałem je potwierdzić. Skurwiel przyznał się do tego już na pierwszej sesji. Oczywiście jakoś to obudował, może bał się, że pójdę na policję, ale jego wyznanie było jedno znaczne. Potem... Mniejsza o szczegóły, ale mój cel był taki, aby wzbudzić w Telaku jak największe poczucie winy za śmierć córki i wmówić mu, że jeśli sam odejdzie, może to ocalić jego syna. Co zresztą było prawdą.
- A o Kamilu, o pańskim synu, później rozmawialiście?
- Nie. Pewnie moglibyśmy, gdybym naciskał, ale bałem się, że nie będę w stanie. Skupiłem się na jego rodzicach, na obecnej rodzinie, kilka razy wrzuciłem coś, żeby wzmocnić jego poczucie winy. Po cichu liczyłem, że uda mi się go tak zmanipulować, żeby popełnił samobójstwo bez ustawienia, ale skurwysyn mocno trzymał się życia. Pytał, kiedy będzie mu lepiej. Bóg mi świadkiem, to były dla mnie ciężkie chwile.
W końcu przygotowałem ustawienie. Długo pisałem jego scenariusz, różne warianty, w zależności od możliwych zachowań Telaka. Analizowałem dziesiątki razy sesję, która doprowadziła do samobójstwa pacjentki Hellingera w Lipsku, szukałem najmocniejszych emocji, słów, które je wywołują. Musiałem wszystko zrobić na sucho, niemożliwością i okrucieństwem byłoby przećwiczenie tego na ludziach. Doszliśmy z Basią do wniosku, że temu tchórzowi najłatwiej będzie łyknąć proszki, że raczej nie zdecyduje się na powieszenie lub podcięcie żył. Dlatego po przerwaniu terapii w najgorszym dla niego momencie podsunęliśmy mu tabletki, cholernie mocne.
- Szliśmy korytarzem - wtrąciła się nagle Jarczyk, nie zważając na karcące spojrzenie męża - ja ledwo żywa, on szary na twarzy, zgarbiony, zrozpaczony, ze zwieszoną głową. Żal mi się go zrobiło przez chwilę, chciałam zrezygnować, powiedzieć, żeby się trzymał. Ale przypomniałam sobie Kamila, mojego pierworodnego syna. Zebrałam się w sobie i powiedziałam, że przykro mi z powodu jego dzieci, że na jego miejscu chyba wolałabym umrzeć, niż z tym żyć. Wyznał, że też o tym myśli. Że tak naprawdę zastanawia się już tylko, jak to zrobić. Odparłam, że ja bym wybrała pigułki. Że w moim przypadku to byłoby proste, że i tak zażywam silne proszki uspokajające. Wystarczyłoby zażyć kilka więcej. Powiedziałam mu, że to piękna śmierć. Zasnąć spokojnie i po prostu już się nie obudzić. Wziął ode mnie fiolkę.
Jarczyk zamilkła, spojrzała lękliwie na męża, który przejechał dłonią po siwych włosach - Szacki pomyślał, że sam wykonuje identyczny gest, kiedy jest zmęczony - i dalej relacjonował plan wyrafinowanego morderstwa.
- Nie mówiłbym o tym, gdyby nie ten jego cholerny dyktafon i mania nagrywania wszystkiego, ale skoro i tak się wydało, to muszę. Pomysł z Hanią udającą zmarłą córkę Telaka był nieco teatralny - Kwiatkowska spojrzała na ojca w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że „nieco” nie jest odpowiednim słowem - ale uznałem, że to będzie ta kropla, która przeleje dzban. Że po czymś takim Telak pobiegnie do łazienki, zażyje proszki i tyle. Zemsta się dokona.
Teodor Szacki słuchał z pozornym spokojem. Panował nad sobą na tyle, aby nie okazać obrzydzenia. Znowu poczuł, że go mdli. Niechęć do Rudzkiego odczuwał w sposób nieomal fizyczny. Co za tchórzliwy dziad, myślał. Chciał się zemścić, to mógł go kropnąć, zakopać ciało, liczyć, że się uda. Zazwyczaj się przecież udaje. Ale on nie, wciągnął w to żonę, wciągnął córkę - upodabniając się tym samym do Telaka - wciągnął Kaima. Po co? Aby rozmyć odpowiedzialność? Aby obarczyć ich winą? Cholera wie.
- Możecie sobie pogratulować - powiedział z sarkazmem. - Henryk Telak nagrał pożegnalny list do żony, w którym powiedział, że zamierza popełnić samobójstwo dla dobra Bartka, a następnie wrócił do siebie i zażył proszki. Cały flakonik. Prawie wam się udało.
Cezary Rudzki wyglądał na wstrząśniętego.
- Jak to? Nie rozumiem... Ale w takim razie, dlaczego...
- Dlatego, że zaraz potem zmienił zdanie, zwymiotował, spakował się i wyszedł z pokoju. Może stchórzył, a może po prostu odłożył to o kilka godzin, żeby pożegnać się z rodziną. Nigdy się tego nie dowiemy. Zresztą to nieważne. Ważne, że Henryk Telak około godziny pierwszej w nocy kończy pakować walizkę, zakłada płaszcz i cicho wychodzi. Przemierza korytarz, wchodzi do salki, w której jeszcze kilka godzin temu odbywała się terapia, i... - wskazał zachęcająco ręką na Rudzkiego. Odbiło mu się żółcią. Znowu przed oczami stanęła plama w kształcie wyścigówki.
Terapeuta przygasł. Opięta na dumnie wyprostowanej sylwetce marynarka stała się nagle za duża, włosy zmatowiały, spojrzenie straciło hardość i uciekło w bok.
- Opowiem, co wydarzyło się dalej - powiedział cicho - jeśli pan najpierw odpowie na parę moich pytań. Chcę wiedzieć, skąd pan wie.
- Proszę mnie nie rozśmieszać - żachnął się Teodor Szacki. - To jest eksperyment procesowy, a nie powieść detektywistyczna. Nie będę państwu opowiadał dokładnie przebiegu śledztwa. Chociażby, dlatego, że żmudne dochodzenie to setki elementów, a nie jeden błyskotliwy śledczy.
- Kłamie pan, panie prokuratorze - terapeuta uśmiechnął się delikatnie. - A ja nie proszę, tylko stawiam warunek. Chce się pan dowiedzieć, co było dalej? To proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Albo zacznę powtarzać, że nie pamiętam.
Szacki wahał się, ale jedynie krótką chwilkę. Wiedział, że jeśli teraz pójdą w zaparte, niemożliwością będzie udowodnienie winy w sądzie. Miałby problem nawet z kwalifikacją prawną ich pokręconej zemsty.
- Cztery elementy - powiedział w końcu. - Cztery elementy, które powinienem skojarzyć znacznie wcześniej. Co ciekawe, dwa z nich są zupełnie przypadkowe, mogły się pojawić kiedykolwiek. Pierwszy element to terapia ustawień, która dla pana okazała się bronią obosieczną. Mógł pan sterować wszystkimi, ale nie Telakiem.
- Z kim się pan konsultował? - wtrącił Rudzki.
- Z Jeremiaszem Wróblem.
- To dobry fachowiec, chociaż nie zaprosiłbym go na wykład do seminarium duchownego.
Szacki się nie uśmiechnął.
- Przez całą terapię Telak uporczywie się w kogoś wpatrywał. W kogo? Nie miałem pojęcia. Zasugerowałem się zasadą, że wcześniejsi partnerzy, jeśli nie pozwolono im odejść, są reprezentowani przez dzieci. Oraz że dziecko z kolejnego związku symbolizuje straconego partnera. Byłem pewien, że Henryk Telak miał dawniej kochankę, którą stracił w dramatycznych okolicznościach.
Podejrzewałem, że mógł czuć się winny za jej śmierć. Razem z doktorem Wróblem ustaliliśmy, że to najbardziej prawdopodobne. I że Kasia, w sposób nieświadomy tak silnie identyfikowała się z jego straconą miłością, aż poszła za nią w śmierć. A Bartek dąży do tego samego, aby zdjąć z ojca winę i spełnić jego marzenie dołączenia do ukochanej. Jednak żmudne grzebanie przez policję w przeszłości Henryka Telaka nie przyniosło rezultatu. Nie znaleziono śladów kochanki ani żadnej wielkiej miłości. Wygląda na to, że jedyną kobietą w życiu Henryka Telaka była pani - wskazał ręką na wdowę. - To by była ślepa uliczka, gdyby nie portfel Henryka Telaka - pozostawienie go było wielkim błędem z waszej strony. I to jest drugi element. Najciekawszą w nim rzeczą były kupony totolotka, na których regularnie powtarzał się ten sam zestaw cyfr. Nic mi nie mówił, dopóki nie poznałem daty i godziny śmierci Kasi Telak. Wtedy zrozumiałem, że cyfry na kuponie są datą - konkretnie 17 września 1978 lub 17 września 1987 roku - i godziną - 22. Tego samego dnia, o tej samej porze, w dwudziestą piątą lub szesnastą rocznicę dziewczyna popełniła samobójstwo. Zacząłem przeszukiwać gazety i pośród wielu innych znalazłem informację o zabójstwie Kamila Sosnowskiego. Teoretycznie nic tych spraw nie łączyło, ale w pewnej chwili zacząłem się zastanawiać: czy brakującym ogniwem może być mężczyzna? Czy to oznacza, że Henryk Telak był gejem? A może w ogóle przez cały czas skupiłem uwagę nie na tej połowie małżeństwa Telaków, co trzeba? Co, jeśli brakującym ogniwem ustawienia jest zmarły kochanek pani Jadwigi? Rywal Telaka? Jego śmierć byłaby dla Telaka jedną ze szczęśliwszych chwil w życiu. Na tyle, żeby obstawiać nią totka.
Na tym etapie sądziłem, że jest w tym jakiś pokręcony sens, a cała terapia faktycznie ma moc sprawczą. Hellinger twierdzi, że osoba chcąca dochować wierności zmarłemu partnerowi idzie za nim - w śmierć, w chorobę. To by się zgadzało, tylko w tym wypadku pani Jadwiga została wyręczona przez córkę. Ponadto abecadłem ustawień jest zasada, że jeśli kobieta kochała przedtem bardzo jakiegoś mężczyznę, to często widzi go w synu. Co z kolei tłumaczyło chorobę Bartka. Przecież pański syn też miał chore serce, mam rację?
Rudzki skinął głową.
- Sam nie wiem - kontynuował Szacki - jak to możliwe, ale uwierzyłem w fantastyczną hipotezę: Henryk Telak był w jakiś sposób - być może najbardziej bezpośrednio - zamieszany w śmierć kochanka swojej żony z końca lat osiemdziesiątych. W czasie terapii dowiaduje się, że dokonana przez niego zbrodnia doprowadziła do samobójstwa córkę i ma związek ze śmiertelną chorobą syna. W jakiś niewytłumaczalny sposób, dzięki „wiedzącemu polu”, czuje to także jego żona. Emocje pani Jadwigi, wśród nich nienawiść i pragnienie zemsty, są tak silne, że odbiera je jej reprezentantka w terapii, pani Barbara Jarczyk, i dokonuje zabójstwa. Zgrabne, ale nie miałem nawet jednej poszlaki łączącej Telaka z Sosnowskim ani pani Telak z ofiarą z przeszłości. Policja nie była w stanie zlokalizować jego rodziny, akta starego śledztwa zaginęły - dno. Poza tym ciągle coś mi nie dawało spokoju, te wszystkie małe rysy. Błędy w sztuce poczynione przez pana w czasie ustawienia, pigułki, nagranie z dyktafonu. Za dużo zbiegów okoliczności. I tutaj dochodzi trzeci element - moja córka.
Kuzniecow spojrzał na niego zaniepokojony. Szacki, udając, że tego nie zauważa, mówił dalej.
- Oczywiście nie ma nic wspólnego z tą sprawą, po prostu jest bardzo podobna do mnie i zupełnie niepodobna do swojej matki - wygląda przy niej jak adoptowana. Zaskakujące, jak bardzo dzieci potrafią być niepodobne do swoich rodziców. Myślałem o tym któregoś dnia, myślałem też o tym, jak bardzo pani syn - znowu wskazał na Jadwigę - wygląda inaczej niż pani i pani mąż. Czasami tylko drobne gesty, używanie podobnych zwrotów, sposób intonacji, rzeczy w świadomy sposób niezauważalne, świadczą o pokrewieństwie. I nagle zaskoczyło, przed oczami stanęły mi przesłuchania obu pań - skłonił się v kierunku Kwiatkowskiej i Jarczyk. - Dwie zupełnie różne osoby, różne typy urody, różne - teraz myślę, że może celowo przesadnie przerysowane - języki. Za to identyczna wada wzroku - z lekkim astygmatyzmem - i stuprocentowo identyczny gest poprawiania okularów. Przechylenie głowy w lewo, zmarszczenie brwi i zmrużenie oczu, poprawienie obiema rękami oprawek, a na koniec dociśnięcie ich kciuciem do nosa.
I skoro już mówimy o mojej córce - prokurator uśmiechnął się na wspomnienie swojej księżniczki - to ojców i córki łączy wyjątkowa, szczególna więź. To też mi dało do myślenia, kiedy w czasie jednej naszej rozmowy rzucił się pan na mnie, aby bronić pani Kwiatkowskiej. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że jesteście kochankami, dopiero później zrozumiałem. Jak to często bywa, kiedy nie idzie - to wszystko. Kiedy zaczyna się układać - to też wszystko. Jednocześnie okazało się, że Henryk Telak był zamieszany w zabójstwo Kamila Sosnowskiego, choć nie dokonał go własnymi rękami - być może ta sprawa zostanie przekazana do osobnego rozpoznania, a państwo będą jeszcze przesłuchiwani. - Szacki łgał jak z nut, wiedział, że nic nie zostanie „przekazane do odrębnego rozpoznania”, a jeśli nawet, to ukręci łeb sprawie w ciągu tygodnia. Przez cały czas pilnie uważał, żeby nie powiedzieć oraz nie dopuścić do powiedzenia przez innych czegoś, co mogłoby sprawić, że musiano by wszcząć śledztwo w sprawie zabójstwa z przeszłości.
- Policja sprawdziła akta urzędu stanu cywilnego. Barbara Jarczyk (urodzona w 1945 roku) i Włodzimierz Sosnowski (urodzony w 1944 roku) pobrali się młodo, w roku 1964, ona miała zaledwie dziewiętnaście lat. Rok później urodził się ich syn, Kamil. W tym samym roku urodził się też Euzebiusz Kaim, jego późniejszy kolega z podstawówki, ogólniaka i studiów. Chłopcy mieli pięć lat, kiedy na świat przyszła Hania Sosnowska. Kiedy we wrześniu 1987 roku Kamil tragicznie zginął, jego rodzina wyjechała za granicę - zgadza się?
Rudzki wzruszył ramionami.
- Co innego mogliśmy zrobić w tej sytuacji?
- Wrócili prawdopodobnie w połowie lat dziewięćdziesiątych, bo wtedy pojawiają się kolejne wpisy w USC. Barbara Sosnowska i Włodzimierz Sosnowski rozwiedli się, ona wróciła do swojego panieńskiego nazwiska. On stał się Cezarym Rudzkim - urzędnicy bez problemu przychylili się do jego prośby, skoro pan Sosnowski publikował pod takim pseudonimem przed 1989 rokiem, tego nazwiska używał też we Francji. Hanna Sosnowska wyszła za Marcina Kwiatkowskiego, ale jej związek nie trwał długo, rozwiedli się już w 1998 roku, jednak ona pozostała przy nazwisku męża. Nie wiem, czy te roszady z nazwiskami są wynikiem faktu, że już wtedy planowali państwo zemstę, czy też był to przypadek, który przydał wam się później, niespodziewany dar losu.
- To drugie - powiedział Rudzki.
- Tak też myślałem. Jeśli chodzi o pana Kaima, to w pierwszej chwili, kiedy czytałem nekrolog z 1987 roku, podpisany „Zibi”, w ogóle nie skojarzyłem, że może chodzić o imię „Euzebiusz” - to była przecież ksywka Bońka, czyli Zbigniewa, tak też się mówi czasami na Zygmunta. Dopiero potem - kiedy wpadłem na to, że wszyscy jesteście ze sobą powiązani, ten „Zibi” mi się przypomniał. Policja łatwo sprawdziła, gdzie pan się uczył i studiował. I z kim. Pańscy koledzy potwierdzili, że byliście z Kamilem jak jeden organizm. Mam rację?
Kaim uśmiechnął się i uczynił gest, jakby zdejmował kapelusz z głowy.
- Chapeau pas - powiedział.
- Chapeau bas się mówi, baranie jeden - mruknęła Kwiatkowska.
Prokuratorowi Teodorowi Szackiemu nie chciało się mówić dalej. Wiedział, że jedna ze zgromadzonych osób opuści ponurą salkę w kajdankach. Innym też będzie musiał postawić zarzuty, ale raczej psychicznego znęcania się nad Telakiem i utrudniania śledztwa niż współudziału w morderstwie. W końcu tylko jedna osoba spotkała się nocą z Telakiem, jedna go zabiła. Pozostałe - nawet, jeśli pragnęły jego śmierci i chciały do niej doprowadzić - nie miały w tym bezpośredniego udziału. Ale prokuratorowi Szackiemu nie chciało się też mówić dalej, ponieważ po raz kolejny jego sumienie człowieka zderzyło się boleśnie z sumieniem państwowego urzędnika. Pomyślał o trupie Kamila Sosnowskiego - zakrwawione ciało w wannie, ze związanymi z tyłu rękami i nogami. Pomyślał o zwłokach nafaszerowanej pigułkami Kasi Telak. Pomyślał o szybko zmierzającym do krawędzi życia Bartku Telaku. Wierzył, że nie byłoby trupa dziewczyny i choroby chłopaka, gdyby nie straszny czyn, którego cynicznie i z wyrachowaniem dopuścił się kiedyś ich ojciec, po to, aby zdobyć ich matkę. Jak to się odbyło? Wtedy, w latach osiemdziesiątych? Nie mógł o to zapytać. Nie teraz. Nie wolno mu było nawet o tym wspomnieć.
- Czy możemy już usiąść? - zapytał Kaim.
- Nie - odparł prokurator Szacki. - Ponieważ ciągle nie znamy odpowiedzi na najważniejsze pytanie. A pan Rudzki nie skończył swojego zeznania - w ostatniej chwili ugryzł się w język, o mało, co nie powiedział „swojej opowieści”.
- Wolałbym to zrobić na siedząco - powiedział terapeuta i spojrzał na Szackiego w sposób, który sprawił, że prokurator zmarszczył brwi. Coś było nie tak. Coś było zdecydowanie nie tak. Poczuł, że może stracić kontrolę nad wydarzeniami, że Rudzki szykuje woltę, nad którą nie zapanuje, ale zostanie utrwalona na taśmie i nie uda mu się niczego odkręcić. Skup się, Teodorze, powtarzał w myślach. Przystał na to, aby usiedli, żeby zyskać na czasie. Po chwili siedzieli w półokręgu. Tak, aby kamera widziała ich wszystkich. A prokurator Teodor Szacki zaczął niezauważalnie drżeć, ponieważ ciągle nie wiedział, co jest nie tak.
- Cały pomysł był mój - zaczął Rudzki. - To ja, przez zupełnie niewiarygodny przypadek, dowiedziałem się o tym, dlaczego zginął mój syn i przez kogo. Na początku próbowałem się z tym pogodzić, zracjonalizować, w końcu jestem wykształconym psychologiem, czas spędzony przeze mnie na superwizjach liczy się już w latach. Ale nie mogłem - nie mogłem. Potem chciałem go po prostu zabić - iść, strzelić, zapomnieć. Ale to byłoby za proste. Mój syn był przez dwa dni torturowany, a ten skurwysyn miałby zginąć w ułamku sekundy? Niemożliwe. Myślałem o tym długo, bardzo długo. Jak zrobić, żeby cierpiał. Żeby cierpiał tak, że w końcu zdecyduje sam o swojej śmierci, nie będąc w stanie znieść bólu. Tak wymyśliłem terapię. Wiedziałem, że może się nie udać, że Telak nie popełni samobójstwa, wróci do domu jakby nigdy nic. I godziłem się z tym. Godziłem, ponieważ wiedziałem, że po tej terapii i tak już zawsze będzie cierpiał.
Tamtej nocy nie mogłem zasnąć. Chodziłem po swoim pokoju i zastanawiałem się: czy to już? Czy już łyknął proszki? Czy już zasnął? Czy już umarł? W końcu wyszedłem na korytarz, zakradłem się pod drzwi. Było cicho. Rozkoszowałem się tą ciszą, kiedy usłyszałem szmer spuszczanej wody i z łazienki w głębi korytarza wyszedł Telak. Był blady, ale bezsprzecznie żywy. W garniturze, butach, gotowy do wyjścia. Zmarszczył brwi, jak mnie zobaczył, spytał, co robię pod jego drzwiami. Skłamałem, że martwiłem się o niego. Nie skomentował, powiedział tylko, że zrywa terapię i spierdala z tego jebanego burdelu jak najdalej - przepraszam, ale to cytat.
I wszedł do pokoju po walizkę. Nie wiedziałem, co robić. Nie dość, że żył, to jeszcze nie sprawiał wrażenia umierającego z bólu i winy. Po tym sukinsynie wszystko spływało jak po kaczce. Poszedłem do kuchni, żeby napić się wody, uspokoić, zobaczyłem ten rożen... dalej nie pamiętam prawie nic, mój mózg nie dopuszcza tych obrazów. Poszedłem do salki, on tam był. Chciałem mu chyba wyjaśnić, dlaczego to robię i kim jestem naprawdę, ale jak zobaczyłem tą znienawidzoną twarz, ten cyniczny błysk w oku, kpiący uśmieszek... Po prostu uderzyłem. Wybacz mi, Boże, że to zrobiłem. Wybacz mi, że nie czuję się winny. Wybacz mi, Jadziu, że zamordowałem ojca twoich dzieci, bez względu na to, kim był.
Cezary Rudzki - a może raczej Włodzimierz Sosnowski - teatralnym gestem ukrył twarz w dłoniach. W pomieszczeniu powinna zapaść teraz cisza tak gęsta, żeby można ją było pokroić i nadziać na rożen, ale to był środek miasta. Łazienkowską przejechał stary maluch, rozklekotany ikarus zatrzymał się z hukiem na przystanku koło kościoła, szumiała jednostajnie Wisłostrada, stukały czyjeś obcasy, płakało dziecko strofowane przez matkę, ale Teodor Szacki i tak usłyszał, jak w jego głowie wszystko wskoczyło na właściwe miejsce. Sumienie człowieka i sumienie prokuratora - pomyślał, zawahał się - ale tylko na milisekundę - i skinął na Kuzniecowa, który wstał i wyłączył kamerę. Potem wyszedł i wrócił po chwili w towarzystwie dwóch mundurowych, którzy wyprowadzili Rudzkiego.
Mimo wszystko bez kajdanek.
Rozdział dwunasty
poniedziałek, 18 lipca 2005
Międzynarodowy Dzień Sądów i Prokuratury. Za granicą sąd w Belgradzie skazał na 40 lat słynnego „Legiję” za zamordowanie prezydenta Serbii w 2000 roku. Saddam został w końcu formalnie oskarżony, na razie o eksterminację szyickiej wioski w 1982 roku. Roman Polański zeznawał z Paryża przed londyńskim sądem w sprawie przeciwko „Vanity Fair”, które napisało, że zaraz po tragicznej śmierci swej żony Sharon Tatę próbował uwieść szwedzką królową piękności. W Polsce sąd we Wrocławiu zakazał pewnemu wydawnictwu drukowania Mein Kampf, a białostocka prokuratura zarzuciła Aleksandrze Jakubowskiej sfałszowanie projektu ustawy medialnej. W Warszawie prokurator zażądał dożywocia dla byłej ekspedientki oskarżonej o zagadkowe zabójstwo w sklepie „Ultimo”. Adwokat - uniewinnienia. Poza tym na ulicy Stawki odsłonięto tablicę na cześć akowców, którzy w pierwszych godzinach Powstania uwolnili blisko 50 Żydów, a „Zachęta” postanowiła reklamować się cukierkami, które będzie można kupić w sklepach spożywczych. Pałac Kultury i Nauki szykuje się do wielkiej fety - 22 lipca będzie miał 50 lat. 25 stopni, bez deszczu, właściwie bezchmurnie.
1
Było kilka minut po piętnastej. Prokurator Teodor Szacki siedział w swoim gabinecie i rozkoszował się ciszą, która zapadła w chwili, kiedy jego koleżanka ulotniła się z pracy, żeby iść z dzieckiem do alergologa. Nie skomentował. Jej wyjście oznaczało, że nie będzie musiał dłużej słuchać Katie Meluy sączącej się z jej komputera („Mam nadzieję, że ci nie przeszkadza, kiedy tak cichutko gra?”) i rozmów telefonicznych, jakie prowadziła z matką („To powiedz im, że za osiemset złotych to sama możesz wykuć te litery na pomniku taty. Tak im powiedz. Złodzieje, trupozbóje, hieny cmentarne”).
Równo miesiąc temu Cezary Rudzki został wyprowadzony przez policję z klasztoru przy Łazienkowskiej. Kilka dni później Szacki przesłuchał go w „śledztwie przeciwko Cezaremu Rudzkiemu”. Terapeuta powtórzył słowo w słowo to, co powiedział przed kamerą w salce, prokurator dokładnie zaprotokołował, udając, że bierze wszystko za dobrą monetę. Musiał jednak zapytać, dlaczego Rudzki był tak przekonany o winie Telaka. Co wie o kulisach zabójstwa swojego syna.
- Tak jak powiedziałem wcześniej, to był przypadek, jeden z tysięcy niezrozumiałych zbiegów okoliczności, które nas codziennie spotykają - mówił Rudzki, ubrany w beżowy więzienny drelich, w sali przesłuchań aresztu na Rakowieckiej. Wyglądał jak stuletni starzec, z jego dumnej postawy i przenikliwego spojrzenia nie zostało nawet wspomnienie. - Prowadziłem terapię chorego na raka kości mężczyzny, w stadium terminalnym, trzy miesiące później umarł. Człowiek był biedny, z nizin społecznych, przyjąłem go za darmo, aby zrobić przysługę przyjacielowi z Instytutu Onkologii. Chciał się komuś wyspowiadać. Przestępca, raczej drobny, na tyle drobny i ostrożny, że nigdy nie trafił za kratki. Tak naprawdę miał na sumieniu jeden grzech - brał udział w zabójstwie mojego syna. Nie przyłożył może do niego ręki bezpośrednio, ale to on razem z mordercą włamał się do naszego mieszkania, był świadkiem tortur i zabójstwa. Drżał z przerażenia, twierdził, że zapłacono im tylko za nastraszenie i poturbowanie, ale w końcu jego „szef” uznał, że Kamila należy sprzątnąć „na wszelki wypadek”. To był szok. Rozkleiłem się zupełnie przed tym bandytą, powiedziałem mu, kim jestem, płakaliśmy razem godzinami. Obiecał, że pomoże mi znaleźć „zleceniodawcę”. Opisał go dokładnie, opisał wszystkie okoliczności ich spotkań, wszystkie rozmowy. Powiedział, że mogło chodzić o kobietę, zleceniodawcy raz wymknęło się, „że teraz będzie miał do niej wolną drogę”. Od razu pomyślałem o Jadzi - Kamil był w niej potwornie zakochany, chociaż była od niego starsza kilka lat. Znalazłem ją, zrobiłem też zdjęcie Telakowi. Tamten rozpoznał go na sto dwadzieścia procent.
Teodor Szacki zaprotokołował dokładnie kłamstwa podejrzanego, nawet nie mrugnąwszy okiem. Podejrzany podpisał protokół, także bez najmniejszego grymasu. Obaj wiedzieli, co grozi ich rodzinom w przypadku ujawnienia prawdy - a przede wszystkim w przypadku rozpoczęcia śledztwa. Jednak po wszystkim Teodor Szacki powiedział staremu terapeucie, co wie o pracy Henryka Telaka w komunistycznych służbach bezpieczeństwa, o „departamencie śmierci”, o wciąż działających strukturach esbecji. I zapytał o prawdę.
Prawdziwy był pacjent z rakiem kości, prawdziwa była jego wina i jego spowiedź. Prawdziwe było przypadkiem zasłyszane zdanie „teraz będę miał do niej wolną drogę”. Ale zlecenie było inne. Chłopaka miano nastraszyć i poturbować „jak najmocniej się da” - co było jednoznacznym rozkazem zabójstwa - aby jego ojciec zaprzestał działalności, która może naruszyć bezpieczeństwo państwa. Wmawiano im, że chodzi o sprawy najwyższej wagi, że będą bohaterami, że być może zostaną tajnie odznaczeni. Odznaczenia mieli w dupie. Dostali za wykonanie zadania kupę pieniędzy i gwarancję bezkarności, na dodatek mogli zrabować z mieszkania wszystko, na co mieli ochotę. Na początku - kiedy nie padały żadne konkrety - spotkali się z trzema oficerami, w tym Telakiem. Potem dwukrotnie widział się jeszcze z nimi sam Telak. Przekazał wszystkie szczegóły, podał dokładną datę i godzinę, poinstruował, jak mają wiązać i zadawać ból.
Po wykonaniu zadania, kiedy przyszli po pieniądze, był bardzo zdenerwowany. Mówił, że zaszła pomyłka w rozpoznaniu. Dał im więcej, niż początkowo mieli dostać, i zapowiedział, że jeśli nie znikną na dwa lata bez wieści, ktoś inny ich znajdzie, tak jak oni znaleźli chłopaka. No to zniknęli.
Szacki opowiedział, co usłyszał od Karola Wenzla: działania Departamentu „D” były tak bardzo tajne, że faktycznie zdarzały się pomyłki w rozpoznaniu i wysyłaniu ludzi na akcje. Wynajmowane zbiry też popełniały błędy. Prawdopodobnie tym Telak mógł uzasadnić w firmie, że zamordowano niewinnego człowieka. Ot, wypadek przy pracy.
Prokurator i terapeuta podali sobie ręce na pożegnanie i uścisnęli serdecznie. Obaj byli sobie coś winni. Przede wszystkim milczenie.
Dwa tygodnie po przesłuchaniu w areszcie Cezary Rudzki umarł. Poczuł się słabo, zabrano go do izolatki, tam poczuł się jeszcze słabiej. Zanim przyjechała karetka - już nie żył. Rozległy zawał serca. Teodor Szacki pewnie nawet uwierzyłby, że to wypadek, gdyby nie to, że następnego dnia kurier przywiózł mu butelkę dwudziestoczteroletniej whisky. Wylał całą do zlewu, a butelkę wyrzucił do kosza przy przejściu dla pieszych koło prokuratury. Spodziewał się tego. Wierzył esbeckiemu skurwysynowi, kiedy tamten mówił, że on i jego koledzy wkraczają dopiero wtedy, kiedy nie ma innego wyjścia. I wierzył, że lubią spokój. A człowiek w więzieniu takiego spokoju nie gwarantuje. Za bardzo się nudzi, za dużo rozmawia, zbyt prawdopodobne, że któregoś dnia może uznać, że jego wolność warta jest odrobiny ryzyka. Czy on, Szacki, sam mógł czuć się bezpiecznie? Dopóki nie zrobi niczego głupiego - raczej tak. Na pogrzeb nie poszedł.
Tego samego dnia zadzwonił do Moniki. Choć przeklinał się w myślach za własną głupotę, ktoś pokierował jego ręką, która wykręciła numer, i ktoś inny wypowiedział za niego słowa, proponujące spotkanie. Od tamtej pory spotkali się z dziennikarką kilkakrotnie i choć za każdym razem
Szacki jechał do niej w przeświadczeniu, że to ich ostatnie spotkanie i że tym razem trzeba zabić ten romans, bo to przecież nie ma żadnego sensu, to coraz bardziej tracił nad tym kontrolę. Bał się, co będzie dalej, i jednocześnie był tego ciekaw.
Wyłączył komputer i pomyślał, że tak naprawdę nie ma nic do roboty. Chorko była na urlopie, ludzie wyjechali z miasta na wakacje i Warszawa przestała być chwilowo stolicą zbrodni. Akt oskarżenia przeciwko Kaimowi, Jarczyk, Kwiatkowskiej i Telakowej był prawie skończony. Przesunął ciężar całej winy na Rudzkiego, co pozwoliło mu oskarżyć pozostałych jedynie o zatajenie informacji przed organami wymiaru sprawiedliwości. Ukrył także fakt, że w nocy morderstwa terapeuta i jego pacjenci stali nad trupem i zastanawiali się, co zrobić. Wedle oficjalnej wersji o zabójstwie Telaka Kwiatkowska, Jarczyk i Kaim dowiedzieli się dopiero wtedy, kiedy Barbara Jarczyk znalazła jego zwłoki w niedzielny poranek. Rzadko podziwiał przestępców, ale jak się dowiedział, że Rudzki zabronił im o tym rozmawiać i kazał wszystkim zachowywać się przy śniadaniu, jakby o niczym nie wiedzieli - aby jak najlepiej wypadli potem w czasie przesłuchań - o mało, co nie skłonił głowy. Znajomość ludzkiej psychiki to w rękach mordercy najpotężniejsza broń.
Zawsze uważał, że kodeks jest po to, aby każdy, kto go narusza, został przez państwo z całą surowością ukarany - żeby inni wyraźnie zobaczyli, czym kończy się przestępstwo. Teraz sfałszował sprawę zabójstwa Henryka Telaka na korzyść osób zamieszanych w śledztwo. I brzydził się sobą, bo wiedział, że to nie jest w stanie odkupić jego największej winy - zaniechania. Bo nie miał zamiaru zrobić nic, co mogłoby uderzyć w „Odesbę”.
Podniósł słuchawkę telefonu. Chciał porozmawiać z Weroniką i Helcią, które od soboty opalały się w Olecku na Mazurach, a wolał to zrobić teraz, niż żeby żona miała zadzwonić akurat wtedy, kiedy on będzie u Moniki.
Wykręcił numer do połowy, kiedy do jego gabinetu ktoś wszedł. Była to Jadwiga Telak.
2
Jak zwykle smutna, jak zwykle elegancka, jak zwykle w pierwszym momencie bezbarwna, a po chwili robiąca oszałamiające wrażenie.
Kiedy wyciągnęła z torebki papierosa, o mało nie parsknął śmiechem. Jak to szło? I ze wszystkich zawszonych biur wszystkich niedopłacanych prokuratorów tego zepsutego miasta, ona musiała przyjść akurat do mnie. Wyjął z szuflady popielniczkę i sam zapalił. To już drugi, pomyślał nawykowo, choć od czasu spotkania we włoskiej knajpie przestał dawkować sobie szlugi. Nie odzywał się, czekał.
- Pan wie, prawda? - powiedziała.
Skinął głową. Nie od dawna, ale kiedy spotkali się wszyscy miesiąc temu w salce architektonicznego potworka na Łazienkowskiej - wiedział. Ponieważ ufał Wróblowi, kiedy ten twierdził, że żaden uczestnik ustawienia nie byłby skłonny popełnić morderstwa, gdyż taki czyn niszczy porządek. A ustawienie działa, dlatego, że uczestnicy dążą do porządku. Ponieważ to ona najbardziej skorzystała na śmierci swojego męża - życiowo, emocjonalnie i finansowo. Ponieważ w czasie zabójstwa oglądała w telewizji film, który - jak potem sprawdził - leciał poprzedniego dnia. Ponieważ słuchała, jak syn u siebie gra w wyścigi, a Bartek rżnął w Call of Duty. Akurat dźwięków karabinów maszynowych, wybuchających granatów i jęków umierających nie da się pomylić z warkotem silników. Same poszlaki. Trochę intuicji. Zapamiętane zdanie: „jeśli chodzi o to, kto jest dobry, a kto zły, prawie zawsze jest odwrotnie”. No i swędzenie w głowie, kiedy Cezary Rudzki brał winę na siebie.
- Pomyślałam, że teraz, kiedy sprawa jest zamknięta, należą się panu wyjaśnienia.
Dalej nic nie mówił. Nie chciało mu się.
- Nie wiem, czy kiedyś pan kochał. Tak naprawdę. Jeśli tak - to jest pan szczęściarzem. Jeśli nie - zazdroszczę panu jak diabli, bo przed panem - być może - największa przygoda życia. Rozumie pan, o czym mówię? To jak z książkami. Fajnie było przeczytać Mistrza i Małgorzatę w ogólniaku, ale skręca mnie z zawiści na myśl, że są dorośli, którzy mają to dopiero przed sobą. Zastanawiam się czasami: jak by to było przeczytać teraz po raz pierwszy Bułhakowa? Nieważne. W każdym razie, jeśli chce pan odpowiedzieć „nie wiem”, to znaczy, że jeszcze pan nie kochał.
Ciekawe, pomyślał, właśnie to bym odpowiedział, gdyby chciało mi się odezwać. Wzruszył ramionami.
- Ja kochałam. Miałam dwadzieścia pięć lat, kiedy poznałam i pokochałam z wzajemnością Kamila Sosnowskiego. On był trzy lata młodszy. Śmiać mi się chce, jak pomyślę, że nie mogłam spać przez różnicę wieku. Bałam się, że te trzy lata wszystko zepsują. Bałam się cały czas, że coś innego to zepsuje, że to niemożliwe, że takie rzeczy się nie zdarzają. Nie ma sensu, żebym to panu opisywała, ten stan jest nie do opisania. Ale niech pan wie, że minęło prawie dwadzieścia lat, a ja potrafię dokładnie opisać każdą chwilę naszej znajomości i przytoczyć każde wypowiedziane przez nas zdanie. Pamiętam, jakie książki wtedy czytałam i jakie filmy oglądałam. Każdy najmniejszy szczegół.
Zapaliła następnego papierosa. Szacki już nie miał ochoty.
- Wie pan, że wtedy czekał na mnie? Tego dnia, kiedy do niego przyszli? Umówiliśmy się na kolację. On miał coś upichcić, a ja miałam skołować coś do picia i „przysmak warszawski”. Pamięta pan to? Masa kakaowa z pokruszonymi waflami w środku, trochę jak wielki „bajeczny” z mieszanki wedlowskiej. Oczywiście zawinięte to było w pergamin z napisem „opakowanie zastępcze”. Nasz magiczny deser. Inni mają piosenki, my mieliśmy „przysmak”. Kiedy przybiegłam na miejsce, nieprzytomna ze szczęścia, oni już tam byli. Pukałam i pukałam, ale nikt nie otwierał. Postałam godzinę, może dwie, ale nie przychodził. Wróciłam do domu, dzwoniłam, co pół godziny. Wiedziałam, że pewnie coś się stało i musiał wyjechać z rodzicami i siostrą, ale mimo to dzwoniłam i chodziłam. Jak zadzwoniłam którymś razem, odebrała Hania. Resztę pan sobie może wyobrazić. Spróbować przynajmniej. Najgorsza była świadomość, że on tam cały czas był, oni byli, znęcali się nad nim. Gdyby przyszło mi, idiotce, do głowy, aby zawiadomić milicję... wszystko mogło być inaczej.
Szacki jednak zapalił. W końcu, co miał innego do roboty? Jakoś nie potrafił przejąć się tym melodramatem.
- W pewien sposób umarłam razem z nim. Henryk był cały czas przy mnie. Czuły, współczujący, wyrozumiały, gotowy wszystko wybaczyć. Nie obchodził mnie, ale był. Przyzwyczaiłam się do niego. Wyszłam za mąż. Szybko zaszłam w ciążę. Urodziła się Kasia i zaczęłam żyć dla niej. Potem Bartek. Raz było lepiej, raz gorzej. Ot, rodzinne życie. Skończyło się ze śmiercią Kasi. Wstyd mi, ale gdybym mogła wskrzesić tylko jedną osobę – wskrzesiłabym Kamila. A potem pojawił się jego ojciec - niech będzie przeklęty - ze swoją prawdą i swoją sprawiedliwością. Chciałabym, aby ten dzień nigdy nie nastąpił.
Zapaliła kolejnego papierosa, w małym pomieszczeniu pełno było dymu. W połączeniu z uciążliwym upałem stało się to nie do zniesienia.
- Nie wiem, dlaczego pojechałam tego wieczoru na Łazienkowską. Nie potrafię wytłumaczyć. Ale pojechałam. Weszłam do środka, kiedy się pakował. Wyznał mi, czego się dowiedział w czasie ustawienia. Był roztrzęsiony, płakał, mówił, że o mało, co nie popełnił samobójstwa. Pomyślałam, że to najlepsze, co mógłby zrobić, i spytałam, czy nie powinien dokończyć tej terapii, ze względu na Bartka. Nie chciał. Wybiegłam z jego pokoju i wpadłam do kuchni napić się wody, zbierało mi się na wymioty. Dalszy ciąg pan zna.
Jeszcze niedawno, bez względu na wszystko, chciałby ją doprowadzić przed sąd. Teraz o to nie dbał. Tak bardzo, że nawet odezwać mu się nie chciało. Popatrzyła jeszcze na niego w milczeniu, pokiwała głową i wstała.
- Chciałbym wiedzieć, czy motywy pani czynu były czysto emocjonalne? - zapytał w końcu.
Uśmiechnęła się tylko i wyszła.
Prokurator Teodor Szacki podniósł się z krzesła, zdjął marynarkę, otworzył szeroko okno i wysypał pety z popielniczki do kosza. Otworzył szufladę, aby schować popielniczkę, i jego wzrok zatrzymał się na kartce, na której przepisał fragment wywiadu z Bertem Hellingerem, bodaj z „Gazety Wyborczej”:
„Zawsze żąda się ode mnie, abym przeklął sprawców wszelkich zbrodni, a ja wiem, że jedyną drogą, żeby sobie radzić z obecnością zła, jest przyznanie, że i oni mimo wszystko są ludźmi. Także dla nich powinniśmy znaleźć miejsce w naszym sercu. Dla naszego własnego dobra. Nie zdejmuje to z nich wcale odpowiedzialności za czyny. Ale jeśli wykluczamy kogoś, odmawiamy mu prawa do przynależności, sami stawiamy się w miejscu Boga, decydujemy, kto ma żyć, a kto nie. A to jest coś niesłychanego”.
3
Jadąc do Moniki na Chomiczówkę, zatrzymał się przy placu Wilsona, żeby kupić u Bliklego dwa ptysie - to były ich ulubione ciastka. Stojąc w kolejce, pomyślał o Jadwidze Telak i przysmaku warszawskim i poczuł się bardzo, bardzo zmęczony. Zmęczony tą sprawą, zmęczony swoją pracą, zmęczony kochanką, która go tak naprawdę kompletnie nie obchodziła. Czegoś mu znowu brakowało, ale czego?
Sprawiedliwości, pomyślał i przestraszył się tej myśli. Zabrzmiała tak, jakby ktoś obok niego wypowiedział ją na głos. Rozejrzał się, ale żoliborscy emeryci stali pokornie w kolejce, w niemym skupieniu obserwując lady chłodnicze z ciastkami i półki z ciastami. Sprawiedliwości, czyli czego? Miał nadzieję, że głos mu odpowie. Ale tym razem nie usłyszał słów - za to pojawił się obraz. Obraz blaszanego cylindra, z którego wyciągnął dwudziestoczteroletnią whisky. Pomyślał o Karolu Wenzlu, który mieszkał po drodze do Moniki. Może należy go odwiedzić? Może jednak jest jakiś sposób na nadawców ekskluzywnego szkockiego trunku? Co mu szkodzi sprawdzić? Rozmowa z lekko świrniętym historykiem to chyba za mało, żeby go kropnęli?
Kupił ptysie, zadzwonił do Wenzla, który akurat był w domu, i podjechał pod dom na Żeromskiego. Wysiadając, wziął ze sobą ciastka, głupio mu było pojawić się z pustymi rękami. Szedł w stronę klatki między garażami i śmietnikiem, gdy z bocznej alejki wyleciała na hulajnodze dziewczynka w wieku Helci, o mało go nie taranując. On uskoczył, ale kierownica zahaczyła o pakunek z ptysiami. Papier rozerwał się, jedno z ciastek wypadło i rozbiło się o asfalt. Dziewczynka, naprawdę bardzo podobna do jego córki, zatrzymała się i kiedy zobaczyła leżące na pofałdowanym asfalcie ciastko, usta wygięły jej się w podkówkę.
- Strasznie cię przepraszam, mała - powiedział szybko.
- Nie zauważyłem, jak jedziesz, zamyśliłem się i walnąłem cię ciastkami. Nic ci się nie stało?
Pokręciła głową, ale w oczach miała łzy.
- Uff, kamień z serca. Już się bałem, że któryś z ptysiów zrobił ci krzywdę. Wiesz, że ptysie potrafią być szalenie złośne? Atakują znienacka, zupełnie jak łasice. Dlatego trzymam jej w paczce. Ale ten już chyba jest niegroźny, jak myślisz? - nachylił się bojaźliwie nad ptysiem i szturchnął go palcem.
Dziewczynka się roześmiała. Wyjął z rozerwanej paczki ocalałe ciastko i podał jej.
- Trzymaj na przeprosiny - powiedział. - Tylko jedz ostrożnie, żeby się nie zezłościł.
Dziewczynka rozejrzała się niepewnie, podziękowała, wzięła od niego ptysia i odjechała, z trudem zachowując równowagę. Naprawdę bardzo była podobna do Helci. Czy naprawdę chcę wejść do Karola Wenzla, rozgrzebać tę sprawę, zaryzykować życiem swoich bliskich? Przypomniało mu się, co historyk powiedział w czasie ich rozmowy: „Jeśli chcesz się więc w jakikolwiek sposób do nich dobrać, to od razu sobie odpuść. Pomyślisz o tym rano, a wieczorem będziesz płakał przy trupie swojej córki”.
I zamarł.
Nie mówił mu, że ma córkę.
Pomyślał o małej Helenie Szackiej, o zapachu świeżego chleba, o czaszce otwierającej się z ohydnym plaśnięciem na prosektoryjnym stole.
Jeszcze przed sekundą był pewien, że ta historia musi mieć swój dalszy ciąg.
Mylił się.
Od autora
Serdecznie dziękuję paniom prokurator, które opowiedziały mi o swojej ciężkiej i, niestety, niedocenianej pracy. Mam nadzieję, że nie mają mi za złe wszystkiego, co zmyśliłem i przeinaczyłem, aby lepiej dostosować rzeczywistość do potrzeb fabuły. Dziękuję też Dorocie Kowalskiej z „Newsweeka” za tekst „W służbie zbrodni” - bez niego ta książka byłaby zupełnie inna. Wszystkich zainteresowanych terapią ustawień odsyłam do Porządków miłości Berta Hellingera (Jacek Santorski & Co, Warszawa 2006), a chcących dowiedzieć się więcej o służbach PRL do doskonałej Policji tajnej przy robocie Henryka Głębockiego (Arcana, Kraków 2005).