Valentine zachwiał się, oparł wolną ręką o stół; z wysiłkiem utrzymał równowagę, omal nie wylewając wina.
Jakie to dziwne, pomyślał, ta słabość, to zmieszanie. Wypiłem za wiele… takie stęchłe powietrze… może grawitacja jest silniejsza tu, głęboko pod powierzchnią…
— Wznieście toast, panie — szepnął Deliamber. — Za zdrowie Pontifexa, potem za jego doradców, a potem…
— Tak. Tak, wiem.
Valentine rozglądał się niepewnie, jak osaczony przez myśliwych stitmoj, wpatrzony w otaczający go krąg włóczni.
— Przyjaciele…
— Za zdrowie Pontifexa Tyeverasa — cicho, choć ostro, wtrącił Deliamber.
Przyjaciele? Tak, przyjaciele. Najdrożsi przyjaciele. Są tu, przy jego boku, niemal wszyscy, brak tylko Carabelli i Elidatha; z nią spotka się na zachodzie — tak, oczywiście — a Elidath pod jego nieobecność pełni obowiązki Koronala na Górze Zamkowej. Reszta jest z nim: Sleet, Deliamber, Tunigorn, Shanamir, Lisamon i Ernamar, Tisana, Skandar Zalzan Kavol, Hjort Asenhart… tak, są z nim, tak mu drodzy, podpory jego życia, jego rządów…
— Przyjaciele, wznieście kielichy, wypijcie ze mną jeszcze i ten toast. Wiecie, że Bogini nie darowała mi długich lat spokojnych rządów. Wiecie także, jaki ciężar dźwigałem na barkach, znacie wyzwania, którym musiałem stawić czoło; zadania, które musiałem wypełnić, poważne problemy, które nie znalazły jeszcze rozwiązania…
— Nie taki, jak myślę, winien być ten toast — usłyszał słowa kogoś za plecami. A Deliamber raz jeszcze szepnął:
— Za Jego Wysokość Pontifexa, panie. Musisz wznieść toast za Jego Wysokość Pontifexa!
Valentine zignorował go. Wypowiadane właśnie słowa wypływały mu z ust niczym obdarzone własną wolą.
— Jeśli stawiłem czoło tym problemom, choćby z niewielkim powodzeniem, to tylko dlatego, iż znalazłam oparcie, radę i miłość w grupie takich towarzyszy i drogich przyjaciół, jakimi los nie obdarzył jeszcze żadnego władcy. Z waszą nieocenioną pomocą, mili przyjaciele, rozwiążemy wreszcie problemy, z którymi boryka się Majipoor, rozpoczynając erę prawdziwego pokoju, o jakim wszyscy marzymy. A więc, gotując się, by wyruszyć jutro w głąb naszego królestwa i z ochotą, radośnie rozpocząć wielki objazd, ten ostatni dzisiejszego wieczora toast wznoszę za was, przyjaciele, za was, którzy podtrzymywaliście mnie, pomagaliście mi przez wszystkie te lata, za was…
— Jak on dziwnie wygląda — szepnął Ernamar. — Czyżby zachorował?
Valentine'a przeszył spazm okrutnego bólu. W głowie słyszał straszny, świdrujący zgrzyt, oddech palił mu krtań, czuł, jak zapada się w noc, tak przerażającą, że nie było w niej ani odrobiny światła. Ta noc była jak czarna krew. Kielich wypadł mu z dłoni, roztrzaskał się i było tak, jakby roztrzaskał się cały świat, jakby świat rozpadł się na drobne kawałki, a jego fragmenty uleciały, wirując powoli, w najdalsze zakątki kosmosu. Słabości, która go ogarnęła, nie potrafił pokonać. Była też ciemność… ciemność pozbawiona odrobiny światła…
— Panie! — krzyknął ktoś. Czyżby Hissune?
— Ona ma przesłanie!
— Przesłanie? Jak? Przecież nie śpi!
— Panie! Panie! Panie!
Valentine spojrzał w dół. Tam wszystko było czarne; z podłogi unosiła się fala mroku. Wydawało mu się, że go przyciąga. Cichy, melodyjny głos powtarzał: “Oto ścieżka, którą masz pójść, oto twoje przeznaczenie; mrok, noc, zagłada. Poddaj się. Poddaj się, Lordzie Valentinie, który byłeś Koronalem, a nigdy nie będziesz Pontifexem”. I Valentine poddał się, albowiem w tej chwili słabości i paraliżu ducha nie mógł zrobić nic innego. Spojrzał na zalewającą go falę mroku i osunął się w nią bez walki. Nic nie rozumiejąc, o nic nie pytając, zanurzył się we wszechogarniającą ciemność.
Umarłem, pomyślał. Płynę teraz z nurtem czarnej rzeki, która zaniesie mnie do źródła; wkrótce będę musiał wyjść na brzeg i odnaleźć drogę prowadzącą do Mostu Pożegnań. Przekroczę go i znajdę się tam, gdzie zaczyna się i kończy wszelkie życie.
Nagle jego duszę ogarnął dziwny spokój, uczucie cudownej lekkości, rozkosznego zadowolenia; miał pewność, że oto wszechświat osiągnął najwyższą harmonię. Valentine czuł się tak, jakby znowu spoczywał w kołysce, otulony, ogrzany, wolny od tortur władzy. Ach, jakież to wspaniałe uczucie, leżeć spokojnie wśród fal niepokoju! Czy to śmierć? Jeśli tak, śmierć jest rozkoszą!
— Oszukano cię panie. Śmierć to kres rozkoszy.
— Kto do mnie przemawia?
— Znasz mnie, panie.
— Deliamber? Czyżbyś także umarł? Ach, jakże spokojnym i bezpiecznym miejscem jest śmierć, stary przyjacielu!
— Jesteś bezpieczny, owszem, panie. Ale nie martwy.
— Ale ja czuję, że naprawdę umarłem.
— Czyżbyś poznał śmierć wystarczająco dobrze, by tak pewnie się o niej wypowiadać, panie?
— A więc co to jest, jeśli nie śmierć?
— Po prostu czas — stwierdził Deliamber.
— Czyżbyś rzucił na mnie urok, czarowniku?
— Nie. Nie ja rzuciłem ten czar. Lecz sprawię, że przestanie działać, jeśli mi na to pozwolisz. Przebudź się! Przebudź!
— Nie, Deliamberze. Daj mi spokój!
— Musisz się przebudzić, panie.
— Musisz! — W głosie Valentine'a brzmiała gorycz. — Musisz! Zawsze tylko “musisz”! Czyżbym nigdy nie miał zaznać odpoczynku? Pozwól mi zostać tu, gdzie jestem. Tu panuje pokój. A ja nie kocham wojny, Deliamberze.
— Przebudź się, panie.
— Zaraz powiesz mi, że to mój obowiązek.
— Nie muszę mówić ci tego, o czym doskonale wiesz, panie. Przebudź się.
Valentine otworzył oczy i stwierdził, że unosi się w potężnych ramionach Lisamon Hultin. Amazonka niosła go jak dziecko, przytulonego do swych ogromnych piersi. Nic dziwnego, że wyobrażał sobie, że znajduje się w kołysce albo że spływa nurtem czarnej rzeki. Na lewym ramieniu wojowniczki siedział skulony Autifon Deliamber. Valentine zrozumiał, skąd wzięła się magia, która wydobyła go z mroku: trzy z licznych macek Vroona dotykały go — jedna czoła, jedna policzka, jedna piersi.
Czując się głupio, poprosił:
— Czy mogłabyś postawić mnie na ziemi?
— Jesteś bardzo słaby, panie — powiedziała basem Lisamon.
— Ale chyba nie aż tak słaby. Postaw mnie. Delikatnie, jakby miała do czynienia z dziewięćsetletnim starcem, Lisamon opuściła go na ziemię. Valentine natychmiast poczuł falę słabości. Wyciągnął dłoń i oparł się o olbrzymkę, stojącą blisko niego, gotową pomóc, gdyby to okazało się konieczne. Zęby mu szczękały. Ciężkie szaty kleiły się do spoconego ciała jak całun. Bał się, że jeśli choć na chwilę zamknie oczy, fala mroku podniesie się i znów go zaleje. Wysiłkiem woli zmusił się jednak do zachowania spokoju, choć był to spokój udawany. Ćwiczenia osiągnęły skutek — nie mógł pozwolić, by zobaczono go zdezorientowanego, słabego — i to niezależnie od irracjonalnego strachu, który nadal odczuwał.
Po chwili naprawdę zdołał się uspokoić. Rozejrzał się dookoła. Wynieśli go z wielkiej sali; znajdował się w jakimś jasno oświetlonym korytarzu o ścianach ozdobionych wzorem, w którym powtarzał się znak Pontifexa — oszałamiającym, zdumiewającym bogactwem ornamentem z symboli Labiryntu. Wokół niego zebrała się cała grupa: Tunigorn, Sleet, Hissune, Shanamir, a także inni ludzie z jego otoczenia, oraz słudzy Pontifexa: Hornkast i stary Dilifon, za nimi zaś jeszcze kilkanaście twarzy zakrytych żółtymi maskami.
— Gdzie jestem? — spytał.
— Jeszcze chwila i dotrzemy do twych komnat, panie — powiedział Sleet.
— Czy długo byłem nieprzytomny?
— Zaledwie kilka minut. Zemdlałeś w trakcie przemowy. Złapał cię Hissune. I Lisamon.
— Wszystko przez to wino — oświadczył Valentine. — Kieliszek tego i kieliszek tamtego…
— Jesteś całkiem trzeźwy, panie — zauważył Deliamber. — A minęło zaledwie kilka minut.
— Więc pozwól mi wierzyć, że to tylko wino. Choćby przez chwilę.
Korytarz skręcił w lewo i przed oczami Valentine'a pojawiły się rzeźbione drzwi do jego komnat, ozdobione złotym wzorem ze znakiem gwiazdy — symbolem Koronala — do którego dodano trzyliterowy monogram: LVC.
— Gdzie Tisana?
— Tu, panie — odpowiedział mu z oddali głos tłumaczki snów.
— Doskonale. Chcę, żebyś poszła ze mną. Ty, Deliamber i Sleet. Nikt więcej. Czy to jasne?
— Także chciałbym wejść — powiedział ktoś z grupy urzędników Pontifexa, chudy mężczyzna o cienkich ustach i dziwnej, szarej skórze, w którym Valentine po chwili zastanowienia rozpoznał Sepulthrova, lekarza Pontifexa Tyeverasa. Przecząco potrząsnął głową.
— Jestem ci wdzięczny za troskę, ale nie sądzę, byś miał tu coś do roboty.
— Tak nagłe zasłabnięcie, panie… wymaga badań…
— On ma rację — wtrącił cicho Tunigorn. Valentine wzruszył ramionami.
— Dobrze. Później. Najpierw chciałbym porozmawiać z doradcami, Sepulthrove. Później będziesz mógł mi opukać kolana, jeśli uważasz to za konieczne. Idziemy… Tisano, Deliamberze…
Wkroczył do komnat, ostatkiem sił utrzymując królewską postawę. Poczuł ogromną ulgę, gdy ciężkie drzwi zamknęły się, odgradzając go od panującego na korytarzu zamieszania. Westchnął głęboko i usiadł na obitej brokatem kanapie, drżąc w rezultacie rozładowania wcześniejszego napięcia.
— Panie? — odezwał się cicho Sleet.
— Zaraz. Zaraz. Pozwól mi złapać oddech.
Potarł obolałe czoło i opuchnięte oczy. Napięcie wynikające z konieczności udawania — tam, na korytarzu — że natychmiast i bezboleśnie odzyskał siły po tym, co stało się w sali bankietowej (cokolwiek się tam stało), okazało się zbyt wyczerpujące. Lecz powoli powracała jego prawdziwa siła. Valentine spojrzał na tłumaczkę snów. Tęga starsza kobieta, mocna, grubokoścista, wydała mu się nagle źródłem spokoju.
— Podejdź, Tisano — poprosił. — Usiądź obok mnie. Posłuchała, objęła go ramieniem. Tak, pomyślał. Och tak, jak dobrze. Ciepło ogrzało jego zmrożoną duszę; ciemność powoli ustępowała. Podniosła się w nim fala miłości do Tisany: tak mocnej, pewnej, tak mądrej. To ona pierwsza pozdrowiła go jako Lorda Valentine'a w dniach wygnania, kiedy w pełni zadowalało go to, iż jest Valentine'em Żonglerem. Ileż to razy, od chwili gdy odzyskał tron, piła wraz z nim otwierające umysły wino snów i brała go w ramiona, by wydobyć z niego tajemnice gwałtownych obrazów, które nawiedzały go nocami! Ileż to razy pomagała mu dźwigać ciężar władzy!
— Przeraziło mnie, kiedy dostrzegłam, jak padasz, Lordzie Valentinie — odezwała się Tisana — a wiesz, że nie należę do osób, które łatwo przestraszyć. Twierdzisz, że to z powodu wina?
— Tak powiedziałem tam, na korytarzu.
— Moim zdaniem nie było to wino.
— Tak. Deliamber twierdzi, że ktoś rzucił na mnie czar.
— Ale kto? — spytała Tisana. Valentine spojrzał na Vroona.
— No więc cóż?
Deliamber wydawał się tak niespokojny, jak się to bardzo rzadko zdarzało. Gwałtownie poruszał niezliczonymi mackami, żółte oczy błyszczały mu dziwnym blaskiem, ptasi dziób zaciskał się i otwierał.
— Nie znam odpowiedzi na to pytanie — powiedział w końcu. — Nie wszystkie sny są przesłaniami; bywa i tak, że nie wszystkie czary mają swoich twórców.
— Są czary, które rzucają się same? O to ci chodzi? — upewnił się Valentine.
— Nie całkiem. Niektóre pojawiają się spontanicznie. Rodzą się w człowieku, pochodzą z jałowych miejsc jego duszy.
— O czym ty mówisz? Czyżbym rzucił czar sam na siebie?
— Sny, czary — to jedno i to samo, Lordzie Valentinie. — Głos Tisany był bardzo łagodny. — Jedne i drugie przynoszą — za twoim pośrednictwem — pewne przepowiednie. Znaki stają się coraz czytelniejsze. Nadchodzi burza, a to są jej zapowiedzi.
— Już zdążyliście wszystko pojąć? Czy wiecie, że miałem dziwny sen, tuż przed bankietem? Ten sen był niewątpliwie pełen przepowiedni, znaków, zwiastunów burzy. Przecież — jeśli nie mówię we śnie — nie powinniście nic o nim wiedzieć, bo wam o nim nie powiedziałem. Prawda?
— Moim zdaniem śniłeś chaos, panie. Valentine przyglądał się Tisanie, zdumiony.
— Skąd to możesz wiedzieć?
Tłumaczka snów tylko wzruszyła ramionami.
— Ponieważ chaos zbliża się nieuchronnie. Wszyscy doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Istnieje coś, co pozostało nie załatwione… i co trzeba koniecznie załatwić.
— Myślisz o Zmiennokształtnych — szepnął Valentine.
— Nie ośmielę się doradzać memu panu w sprawach państwowych… — powiedziała Tisana.
— Oszczędź mi pochlebstw. Po doradcach oczekuję nie taktu, lecz rad.
— Moim królestwem jest wyłącznie królestwo snów.
— Śniłem o śniegu na Górze Zamkowej i o wielkim trzęsieniu ziemi, które zniszczyło Majipoor.
— Czy mam wytłumaczyć ci twój sen, panie?
— Jak możesz mi go wytłumaczyć? Nie wypiliśmy jeszcze wina.
— Tłumaczenie nie wydaje mi się teraz najlepszym pomysłem — oświadczył stanowczo Deliamber. — Jak na jedną noc, Koronalowi wystarczy wizji. Wino snów nie przysłuży się teraz jego zdrowiu. Myślę, że to może zaczekać…
— Tłumaczenie tego snu nie wymaga wina — przerwała mu Tisana. — Dziecko mogłoby go wyjaśnić. Trzęsienie ziemi? Zniszczenie świata? Panie, powinieneś przygotować się na ciężkie czasy.
— O czym ty mówisz? Odpowiedział mu Sleet.
— To oznaki wojny.
Valentine obrócił się, rzucając niskiemu człowiekowi lodowate spojrzenie.
— Wojny! — krzyknął. — Czyżbym znów musiał stawać do walki? Jako pierwszy Koronal od ośmiu tysięcy lat wyprowadziłem armię w pole. Czyżbym musiał uczynić to powtórnie?
— Z pewnością zdajesz sobie sprawę, panie, że wojna o odzyskanie tronu była tylko pierwszą potyczką w walce, którą trzeba toczyć nadal, w walce, do której przygotowania trwały od wieków. Tej walki — z czego z pewnością zdajesz sobie sprawę nie uda się uniknąć.
— Nie ma nieuniknionych wojen — stwierdził Valentine.
— Jesteś tego pewny, panie?
Valentine wciąż patrzył na Sleeta, ale nie odpowiedział. Mówili mu to, czego domyślił się wcześniej bez ich pomocy, lecz czego nie chciał usłyszeć. Gdy już to usłyszał, poczuł w duszy nagły niepokój. Po chwili wstał i w milczeniu zaczął chodzić po komnacie. Pod przeciwległą ścianą stała ogromna, niezwykła rzeźba, zrobiona z wielkich kości smoka morskiego, wygiętych tak, by przypominały palce dwóch splecionych dłoni — lub może zaciśniętych kłów jakiejś gigantycznej, demonicznej paszczy. Przez dłuższą chwilę stał obok rzeźby, machinalnie gładząc kość. Nie dokończona sprawa — powiedziała Tisana. Metamorfowie, Piurivarzy, Zmiennokształtni — obojętnie, jakiej użyć nazwy — krótko mówiąc, tubylcy z Majipooru, którym przed czternastoma tysiącleciami przybysze z gwiazd ukradli ten wspaniały świat. Od ośmiu lat, pomyślał Valentine, próbuję zrozumieć ich potrzeby. I nadal nic nie wiem.
Odwrócił się, mówiąc:
— Kiedy zacząłem wygłaszać toast, myślałem o tym, co właśnie powiedział Najwyższy Rzecznik Hornkast: Koronal jest światem, a świat jest Koronalem. I nagle sam stałem się Majipoorem. Moją duszę wypełniło wszystko, co dzieje się w każdym zakątku naszego świata.
— Doświadczałeś tego wcześniej — przypomniała mu Tisana. — W snach, które dla ciebie tłumaczyłam; kiedy mówiłeś, że widziałeś dwadzieścia miliardów złotych nici wyrastających z ziemi i że trzymałeś je wszystkie w prawej dłoni. Miałeś i inny sen, w którym rozłożyłeś ramiona i objąłeś świat…
— Teraz było inaczej. Tym razem świat się rozpadał.
— Jak to: rozpadał?
— Dosłownie. Rozpadał na kawałki. Nie pozostało nic oprócz morza czerni, w które runąłem…
— Hornkast powiedział prawdę. — Tisana kontynuowała cicho. — To ty jesteś światem, władco. Mroczna wiedza znajduje drogę do twej duszy, pochodzi zaś z powietrza całej planety. To przesłanie — nie od Pani, nie od Króla, lecz od całego świata.
Valentine zerknął na Vroona.
— Co na to powiesz, Deliamberze?
— Znam Tisanę chyba od pięćdziesięciu lat i jeszcze nie słyszałem, by powiedziała głupstwo.
— A więc będziemy mieli wojnę.
— Sądzę, że już się zaczęła — oznajmił czarownik.
Hissune długo jeszcze nie mógł sobie wybaczyć, że spóźnił się na ucztę. Pierwsza oficjalna okazja od czasu, gdy znalazł się w bezpośrednim otoczeniu Lorda Valentine'a, i nie potrafił przybyć na czas!
Częściowo była to wina jego siostry Ailimoor. Kiedy jak najszybciej usiłował ubrać się w piękny, uroczysty strój, biegała wokół niego, strzepując niewidzialne pyłki i wygładzając niewidoczne zmarszczki materiału, poprawiała wiszący mu na ramionach łańcuch, martwiła się długością i krojem tuniki, na wyczyszczonych do połysku butach znajdowała plamki, których nie potrafiłby znaleźć nikt oprócz niej. Ailimoor miała piętnaście lat: trudny wiek u dziewczyny — Hissune miał czasami wrażenie, że u dziewczyn każdy wiek jest trudny — i ostatnio starała się wszystkim rządzić, na każdy temat miała własne zdanie, w nieskończoność deliberowała nad nieważnymi, domowymi drobiazgami.
Tak więc to Ailimoor, bardzo się starając, by na przyjęciu ku czci Koronala jej brat pojawił się doskonały pod każdym względem, sprawiła, że mógł się na nie spóźnić. Miał wrażenie, że przez dobre dwadzieścia minut przesuwała emblemat urzędu — mały znak gwiazdy, który powinien nosić na lewym ramieniu zaczepiony o ogniwo łańcucha — milimetr w jedną stronę, ułamek milimetra w drugą, aż wreszcie powiedziała:
— Dobrze. Lepiej nie będzie. No, jak ci się podoba?
Podniosła swoje stare ręczne lusterko, zmatowiałe, zardzewiałe i wytarte, i potrzymała je przed nim. Hissune dostrzegł swój niewyraźny, zniekształcony obraz. Był zmieniony nie do poznania, dostojny, wspaniały, jakby żywcem wyjęty z jakiegoś historycznego obrazu. Strój wydawał mu się teatralny, maskaradowy, nierzeczywisty, choć — czego był świadomy — napełnił mu duszę nowym poczuciem dostojeństwa i władzy. Jakie to dziwne, pomyślał, że wykonane w pośpiechu dzieło drogiego krawca z Placu Masek potrafi tak natychmiast zmienić osobowość. Nie czuł się już Hissune'em — obdartym, ale zaradnym ulicznikiem, nie czuł się Hissune'em — niepewnym siebie młodym urzędnikiem, był teraz Hissune'em-sroką, Hissune'em-pawiem, Hissune'em — dumnym przyjacielem Koronala.
A także Hissune'em-spóźnialskim. Jeśli się pośpieszę, pomyślał, mogę jeszcze dotrzeć do Wielkiej Sali Pontifexa na czas.
Ale właśnie wtedy jego matka, Elsinome, powróciła z pracy, co spowodowało kolejne niewielkie opóźnienie. Weszła do pokoju — drobna, ciemnowłosa kobieta — i spojrzała na niego z przestrachem i zdumieniem, jakby dostrzegła schwytaną przez kogoś i uwolnioną w ich skromnym mieszkanku kometę. Jej oczy płonęły, twarz jaśniała w sposób, jakiego nigdy nie widział.
— Jakże wspaniale wyglądasz, Hissunie! Jak wspaniale! Uśmiechnął się i wykonał piruet, by w pełni zademonstrować jej bogactwo stroju.
— To niemal absurd, prawda? Wyglądam jak rycerz, który właśnie zjechał z Góry Zamkowej.
— Wyglądasz jak książę! Wyglądasz jak Koronal!
— A tak, oczywiście, Lord Hissune! Ale do tego potrzebowałbym raczej futra z gronostai, eleganckiego zielonego kubraka i może jeszcze wielkiego błyszczącego wisiora ze znakiem gwiazdy na piersi. Na razie chyba wystarczy to, co już mam, prawda?
Roześmiała się i — mimo zmęczenia — przytuliła syna, porwała w objęcia, zakręciła w rytmie szalonego tańca. A potem uwolniła go ze słowami:
— Zrobiło się późno. Powinieneś już udać się na ucztę.
— Racja, powinienem. — Hissune ruszył w stronę drzwi. — Jakie to dziwne, prawda, mamo? Zasiąść na uczcie przy stole Koronala, siedzieć tuż przy Koronalu, odbyć wraz z nim wielki objazd, mieszkać na Górze Zamkowej…
— Tak, to bardzo dziwne — przytaknęła cicho Elsinome. Stanęły obok siebie: Elsinome, Aihmoor i jego najmłodsza siostra Maraune. Hissune uroczyście ucałował każdą z nich. Usuwał się, kiedy próbowały go objąć, bojąc się, by nie pogniotły mu szaty. Widział, jak na niego patrzyły: jakby był jakimś pomniejszym bóstwem, a już co najmniej Koronalem. Czuł się tak, jakby nie był członkiem tej rodziny, jakby nie był nim nigdy, jakby dziś po południu — i to tylko na chwilę — spadł z nieba do tego skromnego mieszkania. Czasami sam czuł się tu niemal jak przybysz, który nie przeżył w tych kilku małych pokojach w zewnętrznym kręgu Labiryntu osiemnastu lat życia, lecz zawsze był Hissune'em z Góry Zamkowej, rycerzem i wtajemniczonym, bywalcem na królewskim dworze, koneserem wszystkich jego rozkoszy.
Głupota. Szaleństwo. Nie możesz zapomnieć, kim jesteś i skąd się wziąłeś, powiedział do siebie.
Trudno jednak nie zastanawiać się nad zmianami, które nastąpiły w moim życiu, myślał, schodząc na poziom ulicy nie kończącymi się, kręconymi schodami. Tyle się zmieniło. Niegdyś wraz z matką pracowali na ulicach Labiryntu — ona zbierała korony u przechodzących szlachciców “na głodne dzieci”, on narzucał się turystom jako przewodnik, za pół rojala, obiecując pokazać wszystkie cuda podziemnego miasta. Teraz był młodym protegowanym Koronala, a ona, dzięki jego nowym kontaktom, opiekowała się piwniczką w kawiarni na Dziedzińcu Kul. A wszystko to dzięki szczęściu, dzięki nieprawdopodobnemu szczęściu.
Lecz czy było to tylko szczęście? — pomyślał Hissune. Ileż to lat minęło od dnia, w którym jako dziesięcioletni chłopiec narzucił swoje usługi pewnemu wysokiemu jasnowłosemu mężczyźnie? Rzeczywiście, udało mu się, bo tym mężczyzną był nikt inny jak Koronal Lord Valentine, obalony i wygnany. Przybył do Labiryntu, szukając pomocy Pontifexa w działaniach mających na celu odzyskanie tronu.
Samo to mogło jednak doprowadzić go donikąd. Hissune często zapytywał sam siebie, co w nim było takiego, że Koronal zwrócił na niego uwagę, zapamiętał go, znalazł już po ponownym wstąpieniu na tron, zabrał z ulicy, dał pracę w Domu Kronik, a teraz oferował miejsce w gronie swych najbliższych współpracowników. Być może była to bezczelność? Dowcip, swoboda zachowania, brak szacunku dla wielkości, dla Koronalów i Pontifexów tego świata, wyjątkowa, jak na dziesięcioletniego chłopca, zdolność troszczenia się o siebie? Właśnie to musiało wywrzeć wrażenie na Lordzie Valentinie. Rycerze z Góry Zamkowej, myślał Hissune, są tacy grzeczni, mają tak dworskie maniery. Musiałem wydawać się mu bardziej obcy niż Ghayrog. Ale przecież w Labiryncie nie brakuje twardych dziesięcioletnich chłopaków. Każdy z nich mógł złapać Koronala za rękaw. Lecz to ja go złapałem. Szczęście. Szczęście.
Hissune wyszedł na mały, brudny placyk przed domem. Przed nim rozciągały się wąskie, kręte uliczki Dziedzińca Guadelooma, gdzie przeżył całe swe życie. Ponad jego głową wznosiły się zrujnowane budynki, tysiącletnie, pochylone ze starości, formowały zewnętrzny krąg tego świata. W ostrym białym świetle, aż zbyt jaskrawym, trzeszczącym niemal od elektrycznego napięcia (cały ten krąg Labiryntu skąpany był w jednakowym jaskrawym blasku, jakże różnym od łagodnego, złotozielonego światła słońca, którego nie oglądano nigdy w podziemnym mieście) obdrapane, szare mury starych gmachów emanowały straszliwym zmęczeniem, jakby sam kamień czuł wyczerpanie. Hissune zastanawiał się, dlaczego nigdy przedtem nie dostrzegł, jak brudne i zaniedbane jest miejsce, w którym mieszka.
Przez plac przelewały się tłumy. Niewielu mieszkańców Dziedzińca Guadelooma spędzało wieczory w swych mrocznych, maleńkich mieszkankach. Ludzie woleli raczej wyjść na plac i kręcić się po nim bez celu w chaotycznej, przypadkowej procesji. Hissune w swym lśniącym nowością ubraniu przebijał się przez tłum, mając wrażenie, że każdy, z kim spotkał się kiedyś w życiu, zastępuje mu teraz drogę, gapi się na niego, kpi z niego, krzywi się na jego widok. Dostrzegł Vanimoona, który był z nim w jednym wieku z dokładnością niemal co do godziny. Kiedyś wydawał mu się bliski jak brat. Była tam także jego siostra, smukła mała dziewczynka o migdałowych oczach, która wcale nie wydawała się już taka mała, i Heluan, i jego trzech potężnych braci, i Nikkilone, i drobniutki, wiecznie skrzywiony Ghinset, i Vroon o oczach jak koraliki, sprzedający korzenie ghumba w polewie, i Confalume kieszonkowiec, i dwie stare siostry Ghayrożki, które wszyscy podejrzewali o to, że są Metamorfkami, w co sam Hissune nigdy nie potrafił uwierzyć. I ten, i ów, i jeszcze ktoś, a wszyscy gapili się na niego, wszyscy pytali go w milczeniu: Czemu się tak wystroiłeś, Hissunie? Skąd ta pompa, ta świetność?
Niepewnie szedł przez plac, z rozpaczą zdając sobie sprawę, że uczta już się prawdopodobnie zaczyna, że czeka go jeszcze bardzo daleka droga w dół i że wszyscy, których kiedykolwiek poznał, stoją przed nim z wytrzeszczonymi oczami.
Vanimoon pierwszy krzyknął:
— Dokąd się wybierasz, Hissunie? Na bal kostiumowy?
— Chyba raczej na Wyspę, zagrać w klipę z Panią!
— Nie! Zapoluje na smoki morskie z Pontifexem.
— Przepuśćcie mnie — poprosił cicho Hissune, bo już mocno na niego naciskali.
— Przepuśćcie go, przepuśćcie! — powtórzyli radosnym chórem dawni przyjaciele, ale nie odsunęli się.
— Skąd masz to wytworne ubranko? — spytał Ghisnet.
— Wypożyczył — stwierdził Heluan.
— Chyba raczej ukradł — powiedział jeden z braci Heluan.
— Znalazł pijanego rycerza w jednej z alejek i rozebrał do goła!
— Zejdźcie mi z drogi. — Hissune opanował się heroicznym wysiłkiem woli. — Mam coś ważnego do zrobienia.
— Coś ważnego! Coś ważnego!
— Ma audiencję u Pontifexa!
— Pontifex pewnie zrobi z Hissune'a księcia!
— Książę Hissune! Książę Hissune!
— A czemu nie Lord Hissune?
— Lord Hissune! Lord Hissune!
W ich głosach było coś wstrętnego. Otoczyli go, dziesięciu czy dwunastu, opanowani przez zawiść. Jego wspaniały strój, łańcuch na ramionach, epolety, buty, płaszcz — tego już było im za wiele, zbyt dobitnie świadczyło to o przepaści, jaka się między nimi otwarła. Za chwilę złapią go za tunikę, zaczną szarpać łańcuch. Hissune poczuł pierwsze dotknięcie paniki. Głupotą jest próbować wytłumaczyć coś tłumowi, a jeszcze większą głupotą jest próbować wyrwać się siłą. Oczywiście, nie należało się spodziewać, by policja Pontyfikatu patrolowała tę dzielnicę.
Vanimoon stał najbliżej. Właśnie sięgał ku Hissune'owi, jakby chciał go popchnąć. Hissune cofnął się, ale i tak brudne palce zostawiły smugi na zielonym materiale płaszcza. Nagle poczuł przypływ wściekłości.
— Nie waż się mnie dotykać! — krzyknął, czyniąc w złości znak smoka morskiego. — Niech żaden z was nie waży się mnie tknąć!
Vanimoon roześmiał się kpiąco i znów wyciągnął dłoń. Hissune błyskawicznie złapał go za nadgarstek i skręcił go z wielką siłą.
— Hej! Puść!
Zamiast puścić, Hissune poderwał ramię Vanimoona, wykręcił je i obrócił przeciwnika. Nie lubił bójek — był na nie za niski, za lekki, polegał raczej na sprycie i szybkości, nie na sile — lecz rozgniewany potrafił działać błyskawicznie. Czuł, że drży od nagłego przypływu energii. Niskim, napiętym głosem powiedział:
— Jeśli będę musiał, Vanimoonie, złamię ci rękę. Żadnemu z was nie wolno mnie dotknąć!
— Boli!
— Będziesz trzymał ręce przy sobie?
— Nie znasz się na żartach…
Hissune poderwał ramię tak wysoko, jak tylko się dało bez złamania.
— Wyrwę ci je, jeśli będę musiał.
— Puść… puść…
— Będziesz trzymać się z dala ode mnie?
— Tak! Dobrze!
Puścił Vanimoona i złapał oddech. Serce biło mu mocno, ciało ociekało potem; nie chciał nawet pomyśleć, jak teraz wygląda. I to po wszystkich troskliwych zabiegach Ailimoor!
Vanimoon cofnął się o krok; ponury, rozcierał nadgarstek.
— Boi się, że zabrudzę mu to jego ubranko. Nie chce mieć na sobie brudu zwykłych ludzi — powiedział.
— Słusznie. A teraz zejdź mi z drogi. I tak już się spóźniłem.
— Pewnie na ucztę z Koronalem, co?
— Jakbyś zgadł. Spóźniłem się na ucztę z Koronalem.
Vanimoon i inni wytrzeszczyli na niego oczy; miały one wyraz jednocześnie kpiący i przerażony. Hissune przecisnął się między nimi i ruszył przez plac.
Wieczór zaczął się bardzo źle, pomyślał.
Pewnego dnia późną wiosną, gdy słońce wydawało się wisieć nieruchomo nad Górą Zamkową, Koronal Lord Valentine radośnie galopował po usianych rozkwitającymi kwiatami łąkach przy południowym skrzydle Zamku.
Był sam, nie zabrał ze sobą nawet swej towarzyszki życia, Lady Carabelli. Członkowie rady protestowali stanowczo za każdym razem, gdy wyjeżdżał gdziekolwiek bez ochrony, nawet gdy działo się to w obrębie Zamku, nie mówiąc już o otaczających go terenach. Gdy tylko pojawiał się ten problem, Elidath uderzał zaciśniętą pięścią w dłoń, a Tunigorn prostował się na całą wysokość, jakby miał zamiar zagrodzić Valentine'owi drogę własnym ciałem. Z kolei mały Sleet, czerwony z wściekłości, przypominał Koronalowi, że wrogowie już raz go pokonali i mogą pokonać po raz drugi.
— Przecież na Górze Zamkowej będę z pewnością bezpieczny — upierał się Valentine.
Lecz oni zawsze stawiali na swoim — aż do dziś. Twierdzili, że najważniejsze jest bezpieczeństwo Koronala Majipooru. Gdziekolwiek więc wyjeżdżał Lord Valentine, zawsze byli przy nim Elidath albo Tunigorn, albo Stasilane — tak jak wówczas, gdy bawili się razem, będąc dziećmi — a w dodatku, zachowując pełen szacunku dystans, jechało za nimi bezustannie kilku członków jego osobistej ochrony.
Tym razem jednak Valentine'owi udało się zmylić czujność wszystkich. Nie był całkiem pewien, jak tego dokonał, lecz kiedy późnym rankiem opadła go nieodparta chęć, by gdzieś wyjechać, poszedł po prostu do znajdujących się w południowym skrzydle stajni, bez pomocy chłopca stajennego osiodłał wierzchowca, przejechał po wyłożonym zielonymi ceramicznymi kafelkami, dziwnie pustym Placu Dizimaule'a i dalej, pod łukiem bramy, na wspaniałe pola leżące po obu stronach gościńca Grand Calintane. Nikt go nie zatrzymał. Nikt go nawet nie zawołał. Czuł się tak, jakby za pomocą jakiejś czarodziejskiej sztuczki stał się niewidzialny.
Nareszcie wolny, choćby tylko na godzinę, może na dwie godziny! Koronal odrzucił głowę i roześmiał się tak, jak nie śmiał się już od bardzo dawna. Uderzył piętami wierzchowca, pognał przez łąki tak szybko, że kopyta wielkiego fioletowego zwierzęcia wydawały się nie dotykać miliardów kwitnących wokół kwiatów.
To jest dopiero życie!
Obejrzał się przez ramię. Fantastycznie wielka, zdumiewająca i nierzeczywista bryła Zamku malała, choć i z tej odległości wydawała się ogromna, zasłaniała pół horyzontu — gigantyczna budowla, licząca jakieś czterdzieści tysięcy sal, wyglądała jak potwór, który rozsiadł się na szczycie Góry. Valentine nie przypominał sobie, by od czasu ponownego objęcia władzy kiedykolwiek wyprawił się z Zamku bez ochrony, sam. Nie zdarzyło się to ani razu!
No, przynajmniej udało mu się to teraz. Obejrzał się w lewo — widział tam trzydziestopięciomilowe zbocze Góry, opadające pod oszałamiającym kątem i błyszczące w dole miasto rozkoszy, Morpin Wysoki: sieć lekkich złotych nici. A jakby tam zjechać, zabawić się, choćby przez dzień? Czemu nie? Był wolny! Może pojechać i dalej, zrobić sobie spacer ogrodami Bariery Tolignara, przechadzać się między halatyngami, tanigalami i sithereelami, może wrócić z zatkniętym za kapelusz, jak pióro, kwiatem alabandyny. Czemu nie? Ten dzień należy do niego! Może pojechać do Furbile, zdąży akurat na porę karmienia kamiennych ptaków, może pojechać do Stee, napić się złotego wina na szczycie Wieży Timina, może pojechać do Bombifale, do Peritole, do Banglecode…
Wierzchowiec zdoła ponieść go wszędzie. Pędził przed siebie godzinę, i jeszcze godzinę, bez najmniejszych oznak zmęczenia. Kiedy Valentine dojechał do Morpin Wysokiego, zatrzymał się przy Fontannach Confalume'a, z których strumienie barwionej wody, cienkie jak ostrza włóczni, biły w górę na kilkanaście metrów, dzięki magicznym sztuczkom starożytnych nie tracąc kształtów, i ruszył dalej na piechotę, aż doszedł do lustrzanego ślizgu, na którym on i Voriax jako chłopcy tak często sprawdzali swą zręczność. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdy rozpoczął zjazd, jakby ludzie uważali za niegrzeczne gapienie się na próbującego sił w zjeździe Koronala albo jakby nadal otaczała go dziwna aura niewidzialności. Wydawało mu się to osobliwe, lecz nie niepokojące. Kiedy skończył się ślizgać, pomyślał, że może pójść do tuneli mocy lub na siłownię, lecz nagle doszedł do wniosku, że równie miło będzie kontynuować wędrówkę i w chwilę później znów siedział na grzbiecie wierzchowca, jadąc do Bombifale. To w Bombifale — starożytnym i jednym z najpiękniejszych miast, otoczonym murami z piaskowca o głębokim odcieniu starej czerwieni, murami zwieńczonymi jasnymi, spiczastymi wieżami, pięciu przyjaciół znalazło go kiedyś, dawno temu, gdy spędzał samotnie wakacje. Siedział w gospodzie o onyksowych i alabastrowych sklepionych ścianach, a kiedy przywitał ich, zaskoczony i rozradowany, przyjaciele uklękli, czyniąc znak gwiazdy i krzyknęli: “Valentine! Lord Valentine! Niech żyje Lord Valentine!” Najpierw pomyślał, że kpią sobie z niego, nie był bowiem władcą, lecz młodszym bratem panującego. Wiedział, że nigdy nie będzie rządził, i nie pragnął korony. I chociaż był człowiekiem, który trudno wpadał w gniew, rozgniewał się wówczas, bo nie powinni mu przeszkadzać, strojąc sobie tak okrutne figle. Lecz potem zauważył, jak blade są ich twarze, jaki dziwny mają wyraz ich oczy, i gniew wyparował z niego, zastąpiony przez żal i strach. W ten właśnie sposób dowiedział się o śmierci swojego brata Voriaxa i o tym, że został wybrany na Koronala na jego miejsce. Teraz w Bombifale, co do dnia dziesięć lat później, miał wrażenie, że co trzeci mijany mężczyzna ma twarz Voriaxa: czarną brodę, stanowcze spojrzenie, rumiane policzki. Sprawiało mu to przykrość, więc szybko wyjechał z miasta.
Nie zatrzymywał się więcej, bo tyle jeszcze zostało do zobaczenia, tyle setek mil musiał przejechać. Jechał więc, mijał miasto za miastem, spokojny, szczęśliwy, jakby płynął, jakby leciał niczym ptak. Od czasu do czasu rozpościerał się przed nim wspaniały widok na całą Górę, z Pięćdziesięcioma Miastami widocznymi jakimś cudem wszystkie razem i każde z osobna, z nielicznymi miejscowościami położonymi u stóp Góry, z Sześcioma Rzekami, z szeroką równiną Alhanroel biegnącą aż do Morza Wewnętrznego. Jakież to wszystko było wspaniałe, jakie ogromne! Majipoor! Bez wątpienia najpiękniejszy ze światów zasiedlonych przez ludzi w ciągu tych tysięcy lat, odkąd zaczęli opuszczać Starą Ziemię. I cały oddany jemu w opiekę. Była to odpowiedzialność, której nigdy nie miał zrzucić ze swych barków.
Lecz gdy tak jechał przed siebie, poczuł, jak w jego duszy rodzi się i narasta coś tajemniczego. Powietrze zrobiło się ciemniejsze i chłodne, co wydało mu się dziwne — klimat Góry Zamkowej kontrolowano i stale panowała tam cudowna wiosna. Wtem poczuł na policzku coś jakby zimną plwocinę; rozejrzał się, szukając napastnika, ale nikogo nie dostrzegł, a potem znów jakby ktoś splunął mu w twarz, i jeszcze raz… To śnieg, zorientował się w końcu, to śnieg niesiony przez silny, mroźny wiatr. Śnieg? Śnieg na Górze Zamkowej? Mroźny wiatr?
Działo się coś jeszcze gorszego. Ziemia stękała jak monstrum rodzące innego potwora. Wierzchowiec, zawsze tak mu posłuszny, teraz stanął dęba i chrapnął dziwnie, jakby jęczał; powoli potrząsał głową, jakby był czymś straszliwie zdziwiony. Valentine usłyszał donośny, choć odległy grzmot, a potem, bliżej, dziwny trzask. Dostrzegł, jak w ziemi pojawiają się szczeliny. Świat chwiał się i kołysał. Trzęsienie ziemi? Góra chwiała się niczym maszt statku łowców smoków na suchym, gorącym wietrze z południa. Samo niebo, ciemne, ołowiane, jakby nagle nabrało ciężaru.
Co się dzieje? Och, dobra Pani, moja matko, co dzieje się z Górą Zamkową?
Valentine czepiał się rozpaczliwie szalejącego, stającego dęba wierzchowca. Wydawało się, że cały świat rozpada się w proch i pył, rozlatuje się, ginie. Jego zadaniem było utrzymać go w całości, tulić gigantyczne kontynenty do piersi, pilnować, by morza nie wystąpiły z brzegów, powstrzymywać rzeki, w bezmyślnej furii zdolne niszczyć miasta…
A tego w żaden sposób nie mógł dokonać.
Zbyt wielkie było to zadanie dla jednego człowieka. Potężne siły wyrzucały w powietrze całe prowincje, które spadając, miażdżyły połacie kraju. Wyciągnął rękę, by przytrzymać lądy na ich właściwych miejscach. Żałował, że nie ma żelaznych obręczy, którymi mógłby je opasać, umocować. Lecz tego nie był w stanie dokonać. Ziemia drżała, falowała, rozpadała się, kłęby czarnego pyłu zakryły oblicze słońca, a on nie potrafił powstrzymać konwulsji świata. Jeden człowiek nie mógł pomóc gigantycznej planecie, nie mógł powstrzymać jej cierpień. Valentine zawołał przyjaciół:
— Elidath! — krzyknął. — Lisamon!
Cisza. Wzywał ich raz po raz, lecz jego głos nikł w huku i trzasku.
Świat stracił swą stabilność. Valentine czuł się tak, jakby zjeżdżał korytarzem luster w Morpin Wysokim. Trzeba w nim poruszać się szybko i zręcznie, by utrzymać równowagę na ślizgających się, wirujących i falujących płytach; teraz zaś miał wokół siebie kompletny chaos, jakby wyrwano same korzenie świata. Wstrząsy zwaliły go z wierzchowca, toczył się i przewracał, z całej siły wbijał palce w miękką ziemię, by nie zsunąć się do otwierających się nieustannie szczelin, z których dobiegał go straszny śmiech i biło fioletowe światło, jak gdyby słońce zostało pochłonięte przez planetę Majipoor. Nad nim, w powietrzu, unosiły się zagniewane twarze, twarze, które niemal rozpoznawał, lecz gdy tylko przyglądał się którejś uważniej, natychmiast się zmieniała — oczy stawały się nosami, nosy — uszami. Nagle, za tymi koszmarnymi twarzami dostrzegł inną. Tę już znał: lśniące kasztanowate włosy, łagodne, ciepłe oczy. Pani Wyspy, jego droga matka.
— Wystarczy — powiedziała. — Przebudź się, Valentine.
— Czyżbym śnił?
— Oczywiście.
— A więc powinienem spać dalej i dowiedzieć się wszystkiego, czego się da, z tego snu.
— Moim zdaniem dowiedziałeś się już wszystkiego, czego potrzeba. Przebudź się.
To prawda. Miał dość tej wiedzy. Nie wytrzymałby jej więcej. Tak jak nauczono go dawno temu, wyrwał się z toni nieoczekiwanego snu i usiadł, mrugając nieprzytomnie, walcząc z ospałością i zmieszaniem. Nadal miał przed oczyma duszy obrazy gigantycznego kataklizmu, choć powoli orientował się, że wszystko jest w porządku. Leżał na pięknie zdobionej kanapie w pokoju o zielonych i złotych ścianach. Co powstrzymało trzęsienie ziemi? Gdzie jego wierzchowiec? Jakim cudem się tu znalazł? Ach, to oni! Obok kanapy klęczy blady, szczupły, białowłosy mężczyzna, którego policzek zdobi postrzępiona blizna. Sleet. A z tyłu stoi Tunigorn, zmarszczony; jego ciężkie brwi układają się w jedną linię.
— Spokojnie, spokojnie — powiedział Sleet. — Już wszystko dobrze. Przebudziłeś się, panie.
Przebudził się? Czyżby więc był to sen, zwykły sen?
Najwyraźniej tak. Nie znajdował się nawet na Górze Zamkowej. Nie było śnieżycy, trzęsienia ziemi, kłębów kurzu przysłaniającego słońce. Sen, tak, sen! Lecz jakże straszny, przerażająco rzeczywisty, tak potężny, że aż trudno było powrócić do rzeczywistości.
— Gdzie jestem?
— W Labiryncie, panie.
— Gdzie? W Labiryncie? — Czyżby duchy jakieś przeniosły go tu we śnie z Góry Zamkowej? Valentine poczuł, jak czoło zrasza mu pot. Labirynt? Ach, tak. Poczuł, jakby ktoś chwycił go za gardło. Labirynt, tak. Już sobie przypomniał. Oficjalna wizyta, z której, dzięki niech będą Bogini, pozostał już tylko ten ostatni wieczór. Trzeba tylko znieść jeszcze tę koszmarną ucztę. Nie uda mu się jej uniknąć. Labirynt, Labirynt, straszny Labirynt. Był w Labiryncie, na najniższym poziomie. Ściany sali, w której spał, ozdobiono pięknymi freskami przedstawiającymi Zamek, Górę, Pięćdziesiąt Miast. Te sceny, tak urocze, teraz wydawały mu się kpiną. Jakże daleko stąd do Góry Zamkowej, jak daleko do słodkiego blasku słońca.
Jakie to przykre, pomyślał, ze snu zwiastującego zniszczenie i zagładę przebudzić się w najbardziej ponurym miejscu na świecie!
Siedemset mil na wschód od lśniącego, krystalicznego miasta Dulorn, w podmokłej dolinie znanej jako Dolina Prestimio na, gdzie kilkaset rodzin Ghayrogów na rozrzuconych daleko od siebie plantacjach uprawiało lusavender i ryż, zbliżała się pora półrocznych żniw. Lśniące, grube, czarne strąki lusavenderu, niemal całkowicie dojrzałe, zwisały gęsto z przygiętych łodyg, sterczących z pogrążonych pod wodą pól.
Aximaan Threysz, najstarsza i najlepsza spośród wszystkich, którzy w tej okolicy uprawiali lusavender, czekała na ten zbiór jak na żaden inny w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Eksperymenty z protoplastycznym powiększaniem roślin, rozpoczęte przed trzema sezonami pod kierunkiem rządowego agenta rolnego, miały zaowocować w tym roku. W tym roku wszystkie swe pola poświęciła nowemu gatunkowi lusavenderu; strąki, niemal dwukrotnie większe od normalnych, były już w pełni dojrzałe. Nikt inny w Dolinie nie odważył się na takie ryzyko. Czekano, jak powiedzie się Aximaan Threysz. Wkrótce będzie już wiadomo, jej sukces stanie się oczywisty i inni farmerzy zapłaczą rzewnymi łzami, kiedy wejdzie na rynek tydzień przed nimi, z niemal dwukrotnie większymi zbiorami!
Stała w błocie na granicy pola, wpychając palcowate wyrostki w najbliższe strąki, próbując zdecydować, kiedy rozpocząć żniwa, gdy jeden z synów jej najstarszego potomka przybiegł, krzycząc:
— Tata kazał ci powiedzieć, co właśnie usłyszał w mieście! Agent rządowy wyruszył z Mazadone. Jest już w Helkaplod. Jutro rusza do Sijaneel.
— A więc dotrze do Doliny Dnia Drugiego — rzekła Aximaan Threysz. — Świetnie, doskonale. — Jej rozwidlony język poruszył się szybciej. — Biegnij, chłopcze, do ojca. Powiedz mu, że wyprawimy ucztę na cześć agenta w Dzień Morza, a żniwa rozpoczniemy w Dniu Czwartym. Chcę, żeby cała rodzina zebrała się w domu na plantacji. No, biegnij, synku.
Plantacja była własnością rodziny Aximaan Threysz od czasów Lorda Confalume'a. Miała kształt nieregularnego trójkąta, przylegającego jednym, mającym około pięciu mil bokiem do brzegu Rzeki Havilbove'a. Drugi bok ciągnął się na południowy wschód aż do granicy Parku Leśnego Mazadonne, trzeci biegł z powrotem w stronę rzeki, na północ. Wewnątrz tych granic Aximaan Threysz rządziła, niczym władca absolutny, swymi pięcioma synami i dziewięcioma córkami, wnukami, których nie potrafiła się już doliczyć, oraz mniej więcej dwudziestoma Vroonami i Liimenami pracującymi na polach. Kiedy mówiła “pora sadzić”, wszyscy wychodzili na pola i sadzili, a kiedy mówiła “nadeszły żniwa”, wszyscy wychodzili w pole i zbierali plony. W wielkim domu, stojącym na granicy androdragmowego lasku, kolację podawano, gdy zasiadała przy stole — niezależnie od tego, która była godzina. Nawet pora snu rodziny zależała od niej — Ghayrogi hibernują, lecz cała rodzina nie mogła przecież zasnąć naraz. Najstarszy syn wiedział, że nie wolno mu spać przez pierwsze sześć tygodni corocznego snu matki; najstarsza córka czuwała przez pozostałe sześć. Aximaan Threysz rozkazywała innym członkom rodziny, kiedy mają spać, a kiedy czuwać, kierując się tym, co uważała za właściwe dla dobra plantacji. Nikt nigdy nie podważył żadnego jej twierdzenia. Nawet gdy była młoda — nieprawdopodobnie dawno temu, Ossier był wtedy Pontifexem, a młody Tyeveras Koronalem — zwracano się do niej o radę w potrzebie. Tak postępował jej ojciec, a nawet jej partner. Przeżyła ich obu, przeżyła też niektóre ze swych dzieci. Koronalowie przychodzili i odchodzili, a Aximaan Threysz trwała. Jej twarda łuska nie błyszczała już, stała się fioletowa ze starości; wijące się, grube węże włosów z czarnych zmieniły się w szare; chłodne, nie mrugające zielone oczy były zaćmione, pokryte bielmem — a jednak Aximaan Threysz nadal kierowała życiem farmy.
Na jej ziemi nie mogło wyrosnąć nic szczególnie wartościowego, z trudem udawały się ryż i lusavender. Przez ogromną Rozpadlinę gwałtowne deszcze północy miały łatwy dostęp do prowincji Dulorn i choć miasto Dulorn leżało w suchym rejonie, ziemie na zachodzie, odpowiednio nawadniane i drenowane, były żyzne, bogate. Lecz wokół Doliny Prestimiona, po wschodniej stronie Rozpadliny, wyglądało to zupełnie inaczej. Ciężka, niebieskawa gleba była wilgotna, błotnista. Postępując bardzo ostrożnie, zwracając wielką uwagę na pory roku, pod koniec zimy, tuż przed wiosennymi powodziami można było sadzić ryż, a późną wiosną i jeszcze raz wczesną jesienią, lusavender. Nikt w okolicy nie rozumiał rytmu natury lepiej niż Aximaan Threysz i tylko najbardziej lekkomyślni farmerzy sadzili, nim ona zaczynała to robić.
Choć taka władcza, wręcz onieśmielająca prestiżem i autorytetem, Aximaan Threysz miała jedną cechę, której ludzie z Doliny nie potrafili zrozumieć: ceniła miejscowego agenta rolnego, jakby był źródłem wszelkiej mądrości, a ona jego skromną uczennicą. Dwa lub trzy razy w roku agent przybywał ze stolicy prowincji, Mazadonne, objeżdżając błotniste farmy i pierwszą noc w Dolinie spędzał zawsze u Aximaan Threysz. Przyjmowała go w swym wielkim domu, otwierała flaszki wina z ognistej palmy i najlepszego nyiku, wysyłała wnuki nad Rzekę Havilbove'a, by nałapały smakowitych, małych hiktiganów, przemykających się między kamieniami w jeziorku, do którego spadał wodospad, kazała przyrządzać zamrożone steki z bidlaka na aromatycznym drewnie thwale, a po zakończeniu uczty odchodziła z agentem na bok i całą noc spędzała na rozmowie o nawozach, szczepieniu i maszynach żniwnych. Obok nich siedziały jej córki, Heynok i Jarnok, zapisując dokładnie każde wypowiedziane słowo.
Dziwiło wszystkich to, że Aximaan Threysz, z pewnością więcej wiedząca o uprawie lusavenderu niż jakakolwiek żyjąca na Majipoorze istota, w ogóle zwracała uwagę na to, co ma do powiedzenia jakiś drobny rządowy urzędniczyna. Lecz jej rodzina wiedziała, o co chodzi. “Mamy swoje sposoby i używamy wyłącznie ich — powtarzała Threysz. — Robimy, co robiliśmy zawsze, ponieważ to się nam w przeszłości opłacało. Sadzimy, pielęgnujemy sadzonki, doglądamy dojrzewających roślin, zbieramy plony, a potem zaczynamy wszystko od początku. Kiedy zbiór nie jest mniejszy niż zeszłoroczny, uważamy, że się nam udało. Lecz w rzeczywistości jest wręcz przeciwnie — ponosimy klęskę, jeśli tylko dorównujemy temu, co było. Na świecie nic nie jest nieruchome; kiedy stoi się nieruchomo, tonie się w błocie”.
Tak więc Aximaan Threysz prenumerowała pisma rolnicze, od czasu do czasu posyłała któregoś z wnuków na studia i bardzo uważnie słuchała tego, co miał do powiedzenia agent. Co roku wprowadzała na farmie jakieś drobne udoskonalenie, co roku zbierała więcej worków nasion lusavenderu, które sprzedawała w Mazadonne; w magazynach na jej farmie kopce lśniących ziaren ryżu wznosiły się coraz wyżej i wyżej. Przecież zawsze można nauczyć się, jak coś robić lepiej, a Aximaan Threysz robiła wszystko, by posiąść jak najwięcej wiedzy. “My jesteśmy Majipoorem — powtarzała często. — Wielkie miasta zbudowano na fundamentach z ziaren zboża. Bez nas Ni-moya, Pidruid i Khyntor byłyby pustyniami. Miasta rosną z roku na rok, więc musimy pracować coraz ciężej, by je wyżywić, prawda? Nie mamy wyboru, taka jest wola Bogini. Nieprawdaż?”
Przeżyła piętnastu, a może i dwudziestu agentów. Przybywali jako młodzi ludzie, pełni nowych pomysłów, lecz na ogół ogarniała ich nieśmiałość w jej obecności.
— Nie wiem, czego mógłbym panią nauczyć — mówił niemal każdy. — To ja powinienem uczyć się od pani, Aximaan Threysz.
Musiała powtarzać w kółko te same słowa, musiała ich ośmielać, przekonywać, że rzeczywiście interesuje się nowinkami.
Kiedy odchodził stary agent, a na jego miejsce przychodził nowy, powtarzały się zawsze te same kłopoty. Im bardziej się starzała, tym trudniej przychodziło jej nawiązywać kontakty z młodymi; nim wreszcie zdołała je zadzierzgnąć, mijały czasami lata. Lecz nie miała żadnych problemów z Calimanem Haynem, kiedy objął stanowisko przed dwoma laty. Hayn był młody, miał może trzydzieści, czterdzieści, a może pięćdziesiąt lat — wszyscy ludzie przed siedemdziesiątką wydawali się jej teraz młodzi — i zdumiewająco bezpośredni, nawet niedbały w zachowaniu, co od razu się jej spodobało. Nie zdradzał strachu, spotykając się z nią, i nawet nie próbował prawić jej grzeczności.
— Poinformowano mnie — powiedział prosto z mostu, nie dłużej niż po dziesięciu minutach od chwili, gdy spotkali się po raz pierwszy — że jest pani osobą najbardziej skłonną do wypróbowywania nowości. Co powiedziałaby pani na zabieg, który dwukrotnie powiększa nasiona lusavenderu, nie pogarszając ich smaku?
— Powiedziałabym, że ktoś próbuje zamieszać mi w głowie. Brzmi to zbyt pięknie, by było prawdziwe.
— A jednak taki zabieg jest możliwy.
— Doprawdy?
— Jesteśmy gotowi do przeprowadzenia doświadczeń w ograniczonym zakresie. Ze sprawozdań pozostawionych przez moich poprzedników dowiedziałem się, że nie boi się pani eksperymentów.
— Nie boję się — przyznała Aximaan Threysz. — Jaki to zabieg?
— Nazywa się to — wyjaśnił jej agent — powiększaniem protoplazmatycznym. Używa się enzymów w celu rozpuszczenia błony komórek roślin, a potem wprowadza materiał genetyczny. Materiałem tym można następnie manipulować, w wyniku czego materia komórkowa, protoplazma, umieszczona zostaje w kulturze umożliwiającej odbudowę błony. Z pojedynczej komórki można wyhodować roślinę o znacznie lepszej charakterystyce.
— Myślałam, że taka wiedza została na Majipoorze zapomniana przed tysiącami lat.
— Lord Valentine sprzyja odrodzeniu starożytnej nauki.
— Lord Valentine?
— Tak, Koronal — powiedział Caliman Hayn.
— Ach, Koronal! — Aximaan Threysz opuściła wzrok. Valentine? Valentine? Miała wrażenie, iż Koronal nazywa się Voriax, ale kiedy się nad tym zastanowiła, przypomniała sobie, że Voriax zginął. Tak, na jego miejsce przyszedł Valentine, coś o tym słyszała. Czy to nie temu Valentine'owi przydarzyło się coś dziwnego, czy to nie on zamienił się na ciało z innym człowiekiem? Tak, to chyba on. Lecz ludzie tacy jak Koronalowie nie znaczyli wiele dla Aximaan Threysz, która nie opuściła Doliny Prestimiona od dwudziestu, a może już trzydziestu lat i której Góra Zamkowa i jej władcy wydawała się tak daleka, że mogła równie dobrze należeć do legendy. Aximaan Threysz obchodziła uprawa ryżu i lusayenderu.
Rządowe laboratoria botaniczne — wyjaśnił jej Caliman Hayn — wyhodowały wzbogaconą sklonowaną odmianę lusavenderu i teraz trzeba wypróbować jej przydatność w praktyce gospodarstwa rolnego. Poprosił Aximaan Threysz, by współpracowała z nim przy eksperymentach, a w zamian za to zobowiązał się nie udostępniać odmiany nikomu w Dolinie, póki farma Threysz nie przestawi się na jej produkcję.
Takiej pokusie nie sposób się oprzeć. Przyjęła od agenta worek zaskakująco wielkich nasion, błyszczących i ogromnych jak oko Skandara, i zasadziła je na odległym polu, by nie skrzyżowały się przypadkiem z normalnymi roślinami. Nasiona zakiełkowały doskonale, a gdy wyrosły, różniły się od normalnych roślin wyłącznie tym, że ich łodygi były dwu- lub nawet trzykrotnie grubsze. Kiedy zakwitły, pofałdowane fioletowe kwiaty okazały się ogromne, wielkie jak talerze, strąki też były długie. Zebrano z nich wielki plon gigantycznych nasion. Aximaan Threysz chciała ich użyć przy jesiennych siewach, obsadzić wszystkie pola nową odmianą, by na wiosnę dysponować zbiorem wielokrotnie większym od normalnego, lecz tego zrobić nie mogła, zgodziła się bowiem oddać większość z nich Calimanowi Haynowi, celem przeprowadzenia badań laboratoryjnych w Mazadone. Zostało jej tyle, by obsiać może piątą część ziemi. Tym razem poproszono ją jednak, by wysiała większe nasiona wraz z mniejszymi, celem doprowadzenia do krzyżówek; powiększanie uważano za cechę dominującą, lecz nigdy nie wypróbowano tego na dużą skalę.
Choć Aximaan Threysz zabroniła rodzinie rozmawiać o eksperymencie w Dolinie, utrzymanie prób w tajemnicy przed innymi farmerami okazało się niemożliwością. Grubych, wysokich roślin drugiej generacji, które nagle wyrosły na jej polach, nie udało się ukryć i w jakiś sposób wiadomość o tym, co dzieje się na jej farmie, rozeszła się po okolicy. Zadziwieni sąsiedzi wpraszali się do niej sami, po czym stawali, w zdumieniu gapiąc się na pole. Lecz mieli swe podejrzenia. “Takie rośliny — mówili niektórzy — wyjałowią ziemię w dwa, trzy lata. Jeśli Threysz nie przestanie, jej farma zmieni się w pustynię”. Inni byli pewni, że wielkie nasiona okażą się niesmaczne, gorzkie. Mniejszość twierdziła, że jak dotąd Aximaan Threysz na ogół wiedziała, co robi, ale nawet ci, co tak mówili, z radością odstępowali jej zaszczyt uczestnictwa w pionierskim eksperymencie.
Zimą zebrano plony: normalne nasiona poszły na sprzedaż, wielkie zapakowano w worki i przygotowano do siewu. Trzeci sezon miał być decydujący, ponieważ niektóre wielkie nasiona pochodziły z roślin klonowanych, a inne, prawdopodobnie większość, z hybryd normalnego i powiększonego lusavenderu. Nikt tak naprawdę nie wiedział, jaka okaże się wartość tych hybryd.
Przy końcu zimy nadszedł czas sadzenia ryżu. Kiedy skończono z ryżem, wyższe, suchsze ziemie plantacji przyjęły nasiona lusavenderu; przez całą wiosnę i całe lato Aximaan Threysz obserwowała rosnące grube łodygi, rozwijające się wielkie kwiaty, pojawiające się i ciemniejące ogromne strąki. Od czasu do czasu otwierała jeden z nich i patrzyła na miękkie, zielone nasiona. Bez wątpienia będą duże. Ale smak? Co się stanie, jeśli zabraknie im smaku lub będą niesmaczne? Zaryzykowała dla nich całoroczne plony.
Cóż, już wkrótce otrzyma odpowiedź na wszystkie pytania.
W sobotę dostała wiadomość, że agent nadjeżdża i przybędzie na plantację, tak jak się spodziewała, Dnia Drugiego. Lecz przy okazji usłyszała także zaskakujące i niepokojące wieści, gdyż agentem, który miał przybyć, nie był Caliman Hayn, lecz ktoś nazywający się Verewain Noor. Aximaan Threysz nie potrafiła tego zrozumieć. Hayn był zbyt młody, by odejść na emeryturę. Nie podobało się jej, że znikł akurat teraz, kiedy eksperyment zbliżał się do końca.
Verewain Noor okazał się młodszy nawet od Hayna i nużąco uprzejmy. Natychmiast zaczął opowiadać, jakim zaszczytem jest dla niego to spotkanie, używając wszystkich zwyczajowych komplementów.
Przerwała mu.
— A gdzie ten poprzedni? — spytała.
Noor wyjaśnił, że najwyraźniej nikt nie ma o tym pojęcia. Niezbyt przekonująco tłumaczył, że Hayn znikł bez uprzedzenia trzy miesiące temu, nic nikomu nie mówiąc i zwalając innym na głowę nieprawdopodobny urzędowy bałagan.
— Ciągle staramy się to rozgryźć — powiedział. — Najwyraźniej prowadził jakieś eksperymenty, ale nie wiemy jakie i z kim…
— Jeden z jego eksperymentów odbył się tu — poinformowała go chłodno Aximaan Threysz. — Polowe badania powiększonego protoplastycznie lusavenderu.
— Niczego mi nie oszczędzisz, Bogini — jęknął Noor. — Na ile prywatnych badań Hayna mam się jeszcze natknąć! Protoplastycznie powiększony lusavender, mówi pani?
— Powiedział pan to tak, jakby nigdy nie słyszał o czymś podobnym.
— Słyszeć słyszałem. Ale właściwie nie wiem, o co chodzi.
— Więc proszę za mną — powiedziała i ruszyła przed siebie na pola lusavenderu, mijając tarasy, na których rósł sięgający już do pasa ryż. Zła, sadziła wielkimi krokami, a młody agent z trudem za nią nadążał. Idąc, opowiadała mu o worku wielkich nasion, które przyniósł jej Hayn, o wysadzeniu sklonowanych roślin na polach, o skrzyżowaniu ich z normalną odmianą, o generacji hybryd dojrzewających na jej farmie. Po krótkiej chwili byli już na miejscu. Nagle zatrzymała się, zdumiona, przerażona. — Pani, ustrzeż nas! — krzyknęła.
— Co się stało?
— Patrz, człowieku! Patrz!
Ten jeden, jedyny raz doskonałe wyczucie czasu opuściło Aximaan Threysz. Najzupełniej nieoczekiwanie hybryda lusayenderu zaczęła wysiewać się dwa tygodnie za wcześnie. Pod gorącym słońcem lata wielkie strąki pękały i otwierały się z obrzydliwym dźwiękiem przypominającym chrzęst pękających kości. Wielkie nasiona wylatywały z siłą karabinowej kuli, leciały w powietrzu piętnaście, dwadzieścia jardów i ginęły w błocie pokrywającym zalane pola. Nic nie było w stanie zatrzymać tego procesu; w ciągu godziny otworzą się wszystkie, zbiór będzie stracony.
Lecz nie to było najgorsze.
Ze strąków wylatywały nie tylko nasiona, lecz także drobny brązowy pył, który Aximaan Threysz znała aż za dobrze. Rozpaczliwie pobiegła na pole, nie zwracając uwagi na nasiona, boleśnie raniące jej łuskę. Chwyciła strąk, który się jeszcze nie otworzył, i rozerwała go; ku jej twarzy uniosła się chmurka brązowego pyłu. Tak! Tak! Śnieć lusavenderowa! Każdy strąk zawierał co najmniej łyżeczkę zarodników; pod wpływem ciepła strąki rozpadały się jedne po drugich i brązowe zarodniki unosiły się w powietrzu jak mgiełka poruszana lekkim wiatrem.
Verewain Noor także zorientował się, co się dzieje.
— Proszę zawołać robotników! — krzyknął. — Trzeba spalić to pole.
— Za późno — powiedziała grobowym głosem Aximaan Threysz. — To beznadziejne. Za późno, za późno, za późno! Co je teraz powstrzyma?
Jej ziemia została bezpowrotnie zarażona. W ciągu godziny to samo czeka całą dolinę.
— To już się stało, nie rozumie pan?
— Przecież śnieć lusavenderową zwalczono dawno temu. Słowa Noora zabrzmiały wręcz idiotycznie.
Aximaan Threysz skinęła głową. Aż za dobrze pamiętała te czasy: płomienie pożerające pola, hodowanie odpornych odmian, zabijanie roślinek mających cechy genetyczne sprzyjające śmiercionośnemu grzybkowi. Siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat temu; jakże uporczywie walczyli z tą śmiercionośną plagą! A teraz śnieć pojawiła się znowu, w jej hybrydach. Na całym Majipoorze, pomyślała, tylko moje rośliny nie są odporne na śnieć. Jej rośliny, sadzone z miłością, tak zręcznie pielęgnowane. Własnymi rękami przywróciła światu śnieć, uwolniła ją, by zaatakowała pola sąsiadów.
— Haynie! — krzyknęła. — Haynie, gdzieś jest! Czemu mi to zrobiłeś!
Chciała umrzeć, tu, teraz, nim zdarzy się to, co właśnie się zdarzyło. Lecz wiedziała, że nie będzie miała tyle szczęścia; długie lata życia, będące niegdyś błogosławieństwem, teraz stały się jej przekleństwem. Trzask rozpadających się strąków brzmiał w jej uszach jak echo strzałów atakującej armii, niszczącej jej Dolinę. Żyłam o jeden rok za długo, pomyślała. Wystarczająco długo, by doczekać końca świata.
Hissune szedł w dół; był zmęczony, spocony, wystraszony. Podążał przejściami i jechał windami, którymi chodził i jeździł przez całe życie. Wkrótce ubogie dystrykty zewnętrznego pierścienia Labiryntu zostały daleko za nim. Mijał poziomy cudów i wspaniałości, na które od lat nie zwracał już uwagi: Dziedziniec Kolumn, Salę Wiatrów, Plac Masek, Dziedziniec Piramid, Dziedziniec Kul, Arenę, Dom Kronik. Przybywali tu ludzie z Góry Zamkowej, z Alaisor, ze Stoien, nawet z nieprawdopodobnie dalekiego, podobno wspaniałego Ni-moya z kontynentu Zimroel, chodzili wokół oszołomieni, ogłupiali, pełni podziwu dla pomysłowości, z jaką zaplanowano i wybudowano tak przedziwne, podziemne miasto na pustyni. Dla Hissune'a był to tylko zwykły, szary, brudnawy Labirynt. Nie było w nim nic pięknego, nic tajemniczego — w końcu mieszkał tu całe życie.
Wielki pięcioboczny plac przed Domem Kronik był najniżej położonym miejscem dostępnym dla każdego obywatela. Na głębsze poziomy wstęp mieli tylko urzędnicy rządowi. Zstępując w głębie Labiryntu, Hissune przeszedł pod wielką, świecącą zielonym blaskiem tablicą, osadzoną w ścianie Domu Kronik, na której widniały nazwiska wszystkich Pontifexów i Koronalów — dwa rzędy napisów rozciągających się w górę poza zasięg najbystrzejszego oka. Gdzieś, u samego wierzchołka, widniały nazwiska Dvorna i Melikanda, i Barholda, i Stiamonta, panujących tysiące lat temu; na dole dostrzegł imiona Kinnikena, i Ossiera, i Tyeverasa, i Malibora, i Voriaxa, i Valentine'a. Naprzeciw tablicy ze spisem władców Hissune przedstawił zaproszenie odźwiernemu, nadętemu Hjortowi w masce, po czym zagłębił się w trzewia Labiryntu. Mijał miejsca, w których okopali się pomniejsi urzędnicy, mijał biura ministrów, mijał tunele prowadzące do wielkich szybów wentylacyjnych, umożliwiających funkcjonowanie tego wszystkiego. Od czasu do czasu zatrzymywano go dla sprawdzenia dokumentów. Tu, w sektorze rządowym, problemy bezpieczeństwa traktowano szczególnie poważnie. Gdzieś tam, na samym dole, znajdowała się siedziba Pontifexa. Mówiono, że to wielka szklana kula, w której szalony stary władca siedzi otoczony siecią urządzeń podtrzymujących życie — życie, które znacznie przekroczyło swój normalny czas. Czyżby naprawdę bano się zamachowców? — pomyślał Hissune. Jeśli to, co słyszał, było prawdą, okazałoby się łaską Bogini, gdyby ktoś wyciągnął wtyczkę i pozwolił biednemu Tyeverasowi powrócić wreszcie do Źródła. Nie potrafił zrozumieć, jaki jest cel utrzymywania Pontifexa przy życiu przez dziesiątki lat, czemu nie daje się umrzeć oszalałemu starcowi.
W końcu, zdyszany, słaniający się na nogach, Hissune dotarł do drzwi Wielkiej Sali, leżącej w najgłębszej głębi Labiryntu. Spóźnił się straszliwie, niemal godzinę.
Trzej olbrzymi Skandarzy w mundurach straży Koronala zagrodzili mu drogę. Hissune, kurcząc się pod ciężkimi, podejrzliwymi spojrzeniami gigantycznych czterorękich stworów, całą siłą woli zwalczył odruch, który kazał mu paść na kolana i błagać o zmiłowanie. Jakimś cudem udało mu się zachować resztki godności. Robiąc wszystko, by odpowiadać na spojrzenia strażników wzrokiem równie śmiałym — a nie było to łatwe, mieli bowiem niemal po trzy metry wzrostu — oznajmił, że jest członkiem świty Koronala i został zaproszony na bankiet. Niemal spodziewał się, że coś zacharczą i odpędzą go jak komara, ale nie: dokładnie obejrzeli jego epolety, spojrzeli w jakieś trzymane w dłoniach papiery, złożyli mu niezwykle uroczysty ukłon i pozwolili podejść do wielkich, okutych mosiądzem wrót.
Nareszcie! Dotarł na ucztę Koronala.
W bramie stał wspaniale odziany Hjort o wielkich wyłupiastych złotych oczach i dziwacznych, pomalowanych na pomarańczowo wąsikach, sterczących z pomarszczonej szarej twarzy. Ową niezwykłą postacią był Vinorkis, majordomus Koronala. Oddał Hissune'owi formalne honory i wykrzyknął:
— Aaa! Kandydat Hissune!
— Nie jestem jeszcze kandydatem — próbował powiedzieć Hissune, lecz Hjort wykonał już w tył zwrot i ruszył ku środkowemu przejściu, nie oglądając się za siebie. Na obolałych nogach Hissune podążył za nim.
Czuł się straszliwie wystawiony na widok publiczny. W sali, przy okrągłych stołach, przy których mieściło się po kilkanaście osób, siedziało chyba z pięć tysięcy gości. Wydawało mu się, że wszyscy wpatrują się wyłącznie w niego. Nie przeszli nawet dwudziestu kroków, kiedy, ku swemu przerażeniu, usłyszał najpierw cichy, a potem narastający śmiech. Fale tej wesołości uderzyły go z oszałamiającą siłą. Nigdy w życiu nie słyszał tak ogłuszającego hałasu — tak wyobrażał sobie huk fal oceanu bijących o jakiś dziki brzeg na północy.
Hjort szedł przed siebie, zdawało się, całymi milami, a Hissune, zacisnąwszy zęby, podążał za nim wśród fal śmiechu, żałując, że nie ma pół cala wzrostu. Lecz po chwili zdał sobie sprawę, że to nie on wzbudził wesołość obecnych, lecz trupa akrobatów-karłów, z zamierzoną niezręcznością próbujących zbudować ludzką piramidę. Trochę się rozluźnił. Potem w jego polu widzenia pojawiło się wzniesione podium; siedział tam sam Lord Valentine, machał do niego ręką, uśmiechał się, wskazywał mu wolne miejsce u swego boku. Przez chwilę Hissune miał ochotę rozpłakać się z wielkiej ulgi. A więc mimo wszystko czeka go szczęśliwe zakończenie!
— Wasza Wysokość — huknął Vinorkis — oto kandydat Hissune.
Z ulgą zapadł się w fotel dokładnie w chwili, gdy akrobatów kończących swój numer pożegnał huczny aplauz. Służący podał mu kielich, po brzeg wypełniony złotym winem; kiedy podniósł go do ust, siedzący przy stole także wznieśli swe kielichy w powitalnym toaście. Wczoraj rano, podczas krótkiej, niezwykłej rozmowy z Lordem Valentine'em, w której Koronal złożył mu propozycję pozostania w jego służbie na Górze Zamkowej, Hissune z daleka widział kilkoro spośród nich, nie było jednak czasu na formalną prezentację. A teraz oni sami pozdrawiali go — jego, Hissune'a! — i przedstawiali się mu, choć nie trzeba ich było przedstawiać, byli bowiem bohaterami słynnej batalii Valentine'a o odzyskanie tronu, znanymi każdemu dziecku na Majipoorze.
Siedząca obok potężna wojowniczka to z pewnością Lisamon Hultin, osobista strażniczka Koronala. Plotka głosiła, że wycięła go z brzucha smoka morskiego, przez którego Valentine został połknięty na środku oceanu. Drobny mężczyzna o zdumiewająco bladej cerze, z przecinającą twarz blizną to — o czym Hissune wiedział doskonale — słynny Sleet, który uczył Koronala żonglerki podczas jego wygnania; mężczyzna o bystrych oczach i ciężkich brwiach to niewątpliwie mistrz łucznik Tunigorn z Góry Zamkowej, a drobny Vroon z mnóstwem macek to oczywiście Deliamber, czarownik. Z kolei mężczyzna niewiele starszy od Hissune'a, o pokrytej trądzikiem twarzy to były pastuch Shanamir, a ten drobny, dostojny Hjort to Wielki Admirał Asenhart… Tak, te osobistości cieszyły się wielką sławą i Hissune, Hory niegdyś był pewny, że nic nie jest w stanie zbić go z tropu, w ich towarzystwie poczuł się straszliwie onieśmielony.
Onieśmielony? On, który niegdyś podszedł po prostu do Lorda Valentine'a i bezwstydnie naciągnął go na pół rojala za oprowadzenie po Labiryncie — plus trzy korony za pomoc w znalezieniu kwatery w zewnętrznym pierścieniu — i nie czuł śladu onieśmielenia Koronalów i Pontifexów uważał po prostu za ludzi mających więcej pieniędzy od innych, ludzi, którzy znaleźli się na tronie dzięki szczęśliwemu przypadkowi, decydującemu o tym, że urodzili się wśród arystokracji Góry Zamkowej, i którzy pięli się w górę dzięki splotowi szczęśliwych okoliczności. Nie trzeba było nawet szczególnej inteligencji, by zostać Koronalem, jak zauważył dawno temu. W końcu, mniej więcej w ciągu ostatnich dwudziestu lat, Lord Malibor wybrał się na polowanie na smoki morskie i dał się zjeść jednemu z nich, Lord Voriax zginął równie idiotycznie, ugodzony przypadkowo wypuszczoną strzałą podczas polowania, a jego brat, Lord Valentine, mający opinię całkiem inteligentnego, wykazał się konkursową głupotą, pijąc z synami Króla Snów i bawiąc się z nimi, co doprowadziło w końcu do tego, że go uśpiono, pozbawiono ciała oraz pamięci i zrzucono z tronu. Tacy ludzie mieliby go onieśmielać? Rany, każdego siedmiolatka z Labiryntu, który tak by się troszczył o swoje życie, zdrowie i przyszłość, uznano by za nieuleczalnego kretyna!
Hissune czuł jednak, że to jego lekceważenie przez lata nieco osłabło. Kiedy się jest dziesięciolatkiem i od pięciu czy sześciu lat żyje się na ulicy, licząc tylko na siebie, łatwo jest grać na nosie Potęgom tego świata. Lecz Hissune nie miał już dziesięciu lat i jakiś czas temu opuścił ulicę. Zaczął obserwować życie z innej perspektywy. Zrozumiał, że niełatwo być Koronalem Majipooru — niełatwo i niezbyt przyjemnie. Kiedy więc patrzył na złotowłosego mężczyznę o szerokich ramionach, sprawiającego jednocześnie wrażenie królewskie i łagodne, ubranego w zielony kubrak i gronostajowy płaszcz, będący oznaką drugiego najwyższego urzędu na świecie, kiedy myślał, że ten siedzący trzy jardy od niego człowiek to Koronal Lord Valentine, który spośród wszystkich obywateli Majipooru wybrał sobie jako towarzysza na dzisiejszy wieczór właśnie jego — czuł, jak po krzyżu przechodzą mu ciarki. Przyznał wreszcie sam przed sobą, że są one skutkiem onieśmielenia pozycją władcy, siłą osobowości Lorda Valentine'a i niezwykłym zbiegiem przypadków, który wprowadził w to wspaniałe towarzystwo zwykłego ulicznika z Labiryntu.
Hissune napił się wina i jego duszę ogarnęło rozkoszne ciepło. Cóż znaczy to wszystko, przez co musiał przejść dziś przed ucztą? Dotarł w końcu na miejsce i został zaakceptowany. Niech Vanimoon, Heluan i Ghisnet skręcają się z zazdrości. Był tu, wśród wielkich tego świata. Rozpoczął wspinaczkę na sam szczyt i wkrótce osiągnie wysokość, z której wszystkich Vanimoonów jego dzieciństwa nie da się w ogóle dostrzec.
Jednak wkrótce uczucie zadowolenia opuściło go; zastąpiły je zmieszanie i strach.
Po pierwsze: popełnił nietakt, drobny i głupi, lecz wybaczalny; prawie nie było w tym jego winy. Sleet powiedział coś o zachowaniu urzędników Pontifexa — jak to spoglądają na Valentine'a najwyraźniej przerażeni, że nie bawi się wystarczająco dobrze. Hissune, rozgrzany świeżo wypitym winem, szczęśliwy, że znalazł się na uczcie, stwierdził bez ogródek:
— Mają się czego bać. Wiedzą, że muszą albo zrobić dobre wrażenie, albo wylecą na zbity pysk, kiedy Lord Valentine zostanie Pontifexem!
Przy stole rozległy się głośne westchnienia. Wszyscy obecni spojrzeli na niego, jakby powiedział jakieś straszne bluźnierstwo — wszyscy z wyjątkiem Koronala, który mocno zacisnął usta, jak ktoś, kto znalazł żabę w zupie, i odwrócił wzrok.
— Powiedziałem coś nie tak? — spytał Hissune.
— Ciii! — szepnęła gwałtownie ogromna Lisamon Hultin, szturchając go łokciem w żebra.
— Przecież to prawda! Pewnego dnia Valentine zostanie Pontifexem. Czyżby nie miał zamiaru obsadzić ważniejszych stanowisk swymi ludźmi? Lisamon szturchnęła go znowu, mocniej, tak że omal nie wylądował na podłodze. Sleet wpatrywał się w niego wojowniczo, a Shanamir upomniał go, głosem cichym, lecz ostrym:
— Dość. Tylko pogarszasz sprawę.
Hissune potrząsnął głową. Był zmieszany, lecz teraz czuł także i gniew.
— Nie rozumiem.
— Wyjaśnię ci to później — powiedział Shanamir. Lecz Hissune powtórzył uparcie:
— Co takiego zrobiłem? Rzekłem tylko, że pewnego dnia Lord Valentine zostanie Pontifexem i…
Shanamir wyjaśnił lodowatym tonem:
— Lord Valentine nie chce rozpatrywać konieczności zostania Pontifexem w tej właśnie chwili. A. już szczególnie nie życzy sobie rozpatrywania tej konieczności podczas uczty. W jego obecności w ogóle nie rozmawia się na podobne tematy. Czy teraz już pojąłeś? Rozumiesz?
— Tak. Rozumiem.
Hissune był zrozpaczony. Miał ochotę wpełznąć pod stół i ukryć się tam. Ale skąd miał wiedzieć, że Koronal nie ma ochoty rozmawiać o tym, że pewnego dnia będzie musiał zostać Pontifexem? W końcu to żadna tajemnica, prawda? Kiedy umiera Pontifex, Koronal automatycznie zajmuje jego miejsce i mianuje nowego Koronala, który kiedyś będzie musiał zamieszkać w Labiryncie. Taki jest system władzy ukształtowany przed tysiącami lat. Jeśli Valentine nie znosi myśli o zamieszkaniu w Labiryncie, najlepiej by zrobił, gdyby w ogóle nie obejmował stanowiska Koronala. Hissune miał wrażenie, iż bez sensu jest odpędzać od siebie myśl o sukcesji w nadziei, że coś się może kiedyś zmieni.
Choć Koronal zachowywał chłodne milczenie, nieszczęście z pewnością już się stało. Hissune najpierw spóźnił się, a potem, kiedy w ogóle po raz pierwszy otworzył usta, powiedział to, co mógł najgorszego. Co za nieszczęsny początek! Czy można jakoś zaradzić złu? Zastanawiał się nad tym podczas żenującego pokazu żonglerki, podczas nudnych mów, które nastąpiły zaraz po pokazie; cierpiałby tak zapewne cały wieczór, gdyby nie zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Lord Valentine miał przemawiać, lecz wstając sprawiał wrażenie dziwnie nieobecnego, pogrążonego w myślach. Wyglądał niemal jak lunatyk — wzrok miał zamglony, ruchy niepewne. Wśród siedzących przy jego wyżej ustawionym stole rozległy się szepty. Po przerażającej chwili milczenia Koronal zaczął jednak mówić, lecz najwyraźniej nie była to właściwa mowa — trudno było w ogóle zorientować się, o co mu chodzi. Czyżby zachorował? Upił się? Czy ktoś rzucił na niego urok? Hissunowi aż przykro było patrzeć na oszołomionego władcę. Stary Hornkast dopiero co powiedział, że Koronal nie tylko rządzi Majipoorem, lecz w pewnym sensie jest Majipoorem — i oto Koronal stoi przed nimi, chwiejąc się, i wygląda, jakby za chwilę miał się przewrócić…
Ktoś powinien złapać go za rękę, pomyślał Hissune, i pomóc mu usiąść, nim upadnie. Lecz nikt się nie poruszył. Nikt nie ośmielił się poruszyć. Błagam, myślał Hissune, patrząc na Sleeta, na Tunigorna, na Ernamara, niech ktoś mu przerwie. Niech mu ktoś pomoże.
Lecz nikt nie drgnął.
— Panie — szepnął ochryple jakiś głos. Był to jego głos.
Hissune skoczył i podtrzymał Koronala, który upadł jak kłoda na lśniącą drewnianą posadzkę.
Oto sen Pontifexa Tyeverasa:
Tu, w królestwie, które zamieszkuję teraz, nie ma dźwięków, nie ma kolorów, nie ma ruchu. Kwiaty alabandyn są czarne, lśniące liście palm semotan są białe, a ptak, który nie lata, śpiewa niesłyszalnym głosem. Leżę na posłaniu z miękkiego mchu, patrząc na krople nie spadającego deszczu. Kiedy doliną wieje wiatr, nie drży żaden liść. Królestwo moje nazywa się śmierć, alabandyny i semotany są martwe, ptaki są martwe, wiatr i deszcz są martwe. I ja jestem martwy.
Przychodzą, stają wokół mnie i mówią:
— Jesteś Tyeverasem, który był Koronalem Majipooru i Pontifexem Majipooru.
A ja odpowiadam:
— Jestem martwym Tyeverasem, który był waszym królem, który był waszym władcą. Widzicie, nie mam koloru? Widzicie, nie wydaję dźwięku? Nie żyję.
— Żyjesz.
— Tu, po mojej prawej ręce, jest Lord Malibor, który był mym pierwszym Koronalem. Nie żyje, prawda? Tu, po mojej lewej ręce jest Lord Voriax, który był mym drugim Koronalem. Czy on żyje? Leżę pomiędzy dwoma martwymi mężczyznami. Więc sam jestem martwy.
— Powstań i chodź, Tyeverasie, któryś był Koronalem, Tyeverasie, któryś jest Pontifexem.
— Nie muszę powstać i chodzić. Mam wymówkę. Jestem martwy.
— Posłuchaj naszych głosów.
— Wasze głosy nie mają dźwięku.
— Słucha j, Tyeverasie, słuchaj, słuchaj, słuchaj!
— Alabandyny są czarne. Niebo jest białe. To królestwo śmierci.
— Powstań i chodź, Tyeverasie, władco Majipooru!
— Kim jesteś?
— Jestem Valentine, twój trzeci Koronal.
— Pozdrawiam cię, Valentine, Pontifeksie Majipooru!
— To nie mój tytuł. Powstań i chodź! A ja powiadam:
— Nie możecie tego ode mnie wymagać, ponieważ jestem martwy. Ale oni mówią: “Nie słyszymy cię, niegdyś królu, teraz władco”, a potem głos twierdzący, że jest głosem Valentine'a powtarza: “powstań i chodź!” i dłoń Valentine'a jest w mojej dłoni, w tym królestwie, w którym nic się nie porusza. Jego ręka ciągnie mnie w górę i ulatuję, lekki jak powietrze unoszące się w powietrzu, i sunę przed siebie, poruszając się w bezruchu, oddychając, lecz nie zaczerpując powietrza. Wspólnie przekraczamy most, niby tęcza spinający łukiem brzegi otchłani, tak głębokiej jak wielki jest ten świat. Błyszcząca metalicznie powierzchnia mostu dzwoni przy każdym moim kroku, co przypomina śpiew młodych dziewcząt. Po drugiej stronie wszystko jest kolorowe: bursztynowe, turkusowe, koralowe, fioletowe, szmaragdowe, brązowe, indygo, szkarłatne. Sklepienie niebios jest jak jadeit; ostre promienie słońca, które przeszywają powietrze, są jak miedź. Wszystko unosi się w powietrzu, wszystko się chwieje, nie ma nic stałego, nie ma równowagi. Głosy mówią: “Oto życie, Tyeverasie! Oto twe właściwe królestwo!” Nie odpowiadam im, ostatecznie nie żyję i tylko śnię, że żyję. Zaczynam płakać i moje łzy mają kolor gwiazd.
To także sen Pontifexa Tyeverasa:
Siedzę na tronie, w maszynie, która jest częścią maszyny. Otacza mnie ściana niebieskiego szkła. Słyszę bulgotanie i powolne tykanie skomplikowanego mechanizmu. Serce bije mi wolno, jestem świadom każdego uderzenia płynu w jego ścianki, lecz sądzę, że ten płyn to nie krew. Czymkolwiek jest, przepływa mi jednak przez żyły, a ja jestem tego świadomy. A więc z całą pewnością żyję. Jak to możliwe? Jestem taki stary, czyżbym przeżył samą śmierć? Jestem Tyeverasem, który byt Koronalem pod rządami Ossiera, dotknąłem raz dłoni Lorda Kinnikena, kiedy Zamek należał do niego, gdy Ossier był tylko książątkiem, a drugi Pontifex Thimin zasiadał na tronie w Labiryncie. Jeśli to prawda, z pewnością jestem jedynym żywym człowiekiem, pamiętającym czasy Thimina… Jeśli żyję, a sądzę, że żyję. Ale śpię. I śnię. Otacza mnie wielki spokój. Ze świata wycieka kolor. Wszystko jest czarne, wszystko jest białe, nic się nie porusza, nie ma dźwięków. Tak zawsze wyobrażałem sobie królestwo śmierci. Ach, jest tu Pontifex Confalume, i Prestimion, i Dekkeret! Wszyscy ci wielcy władcy patrzą w górę na deszcz, który nie pada, i bezdźwięcznymi słowami mówią: “Witaj, Tyeverasie, witaj zmęczony stary władco, połóż się przy nas, teraz bowiem jesteś martwy jak i my. Tak, tak, tak. Ach, jakże tu pięknie! Och, jest tu Lord Malibor, mężczyzna z miasta Bombifale, w którym pokładałem — jakże niesłusznie — tak wielkie nadzieje, jest tu Lord Voriax z czarną brodą i rumianymi policzkami, tylko że jego policzki wcale nie są rumiane. Nareszcie i mnie pozwolono do nich dołączyć! Świat jest cichy. Świat jest nieruchomy. Nareszcie, nareszcie, nareszcie! Nareszcie pozwolili mi umrzeć, choćby nawet tylko we śnie.
Tak właśnie Pontifex Tyeveras wędruje pomiędzy światami, ani martwy, ani żywy, śniąc o królestwie życia, gdy sądzi, że umarł, śniąc o królestwie śmierci, gdy pamięta, że żyje.
— Odrobinę wina, jeśli pozwolisz — powiedział Valentine. Sleet włożył mu w dłoń puchar, który Koronal wychylił do dna.
— Drzemałem — szepnął. — Krótka drzemka przed bankietem… i ten sen, Sleecie! Ten sen! Wezwij Tisanę, dobrze? Musi mi go wytłumaczyć.
— Z całym szacunkiem, panie, na to nie ma teraz czasu — wyjaśnił Sleet.
— Przyszliśmy po ciebie — oznajmił Tunigorn. — Uczta zaczyna się za chwile. Protokół wyraźnie zaznacza, że powinieneś być na swoim miejscu, panie, kiedy urzędnicy Pontifexa…
— Protokół? Protokół! Ten sen był prawie jak przesłanie, czy nie potraficie tego zrozumieć? Wizja takiej katastrofy…
— Koronal nie otrzymuje przesłań — oświadczył spokojnie Sleet. — A uczta właśnie się zaczyna, musimy pomóc ci się ubrać i zaprowadzić cię tam, panie. Dla Tisany i jej mikstur będzie czas po uczcie, jeśli takie jest twe życzenie. Ale teraz…
— Muszę mieć wyjaśnienie tego snu!
— Oczywiście, panie. Ale teraz nie mamy czasu. Wstań, panie. Wiedział, że Sleet i Tunigorn mają rację; czy mu się to podoba, czy nie, musi natychmiast przygotować się do uczty.
Uczta była czymś więcej niż ceremonią — była rytuałem grzeczności: stary monarcha wyrażał w ten sposób szacunek dla młodszego władcy, który był jego adoptowanym synem i następcą. Chociaż Pontifex mógł być ogłupiały ze starości, a może nawet kompletnie szalony, Koronalowi nie wolno potraktować jego uczty lekceważąco. Musi w niej uczestniczyć.
Sen więc musi zaczekać. Żadnego snu tak potężnego, tak pełnego znaków, nie wolno było po prostu zlekceważyć. Będzie konieczne spotkanie z wieszczką, a prawdopodobnie także sesja z czarownikiem Deliamberem — ale to wszystko musi zaczekać do nocy.
— Wstań, panie — powtórzył Sleet, wyciągając rękę, w której trzymał gronostajowy płaszcz, oznakę urzędu.
Wspomnienie sennej wizji nadal ciążyło na duszy Valentine'a, gdy dziesięć minut później wchodził do Wielkiej Sali Pontifexa. Lecz Koronal Majipooru nie powinien sprawiać wrażenia ponurego i nieobecnego duchem na uczcie na swą cześć, więc idąc w kierunku stołu, Valentine przybrał najpogodniejszy wyraz twarzy, na jaki potrafił się zdobyć.
W rzeczywistości udawał przez cały nieskończony tydzień oficjalnej wizyty w Labiryncie. Sztuczny uśmiech, wymuszona wesołość. Ze wszystkich wielkich metropolii Majipooru to podziemne miasto lubił najmniej. Wydawało mu się ponure, obmierzłe; odwiedzał je tylko wtedy, gdy wymagała tego racja stanu. Czuł się naprawdę żywy, dopiero pławiąc się w słonecznych promieniach lata, pod sklepieniem otwartego nieba, jadąc przez las pięknych drzew o wielkich liściach, gdy wiatr rozwiewał jego złote włosy. W poważnym, mrocznym Labiryncie miał za to wrażenie, że został za życia pogrzebany. Nienawidził prowadzących nieuchronnie w dół korytarzy, bezliku mrocznych poziomów, klaustrofobicznej atmosfery tego miejsca.
Najbardziej ze wszystkiego nienawidził pewności, że będzie musiał tu zamieszkać, że odziedziczył tytuł Pontifexa, że stanie kiedyś wobec konieczności porzucenia rozkoszy życia na Górze Zamkowej, mając perspektywę pogrzebania się w tym mieście-grobie.
Najgorszy ze wszystkich był ostatni wieczór, uczta w Wielkiej Sali na najniższym poziomie. Jakżeż to mu było nienawistne! Choćby ta wstrętna sala: ostre kąty, ostre światła, rzucające niesamowite, ruchome cienie, nadęci oficjele Pontyfikatu w tych śmiesznych, głupawych tradycyjnych maseczkach, nic nie znaczące mowy, nuda, a nade wszystko przygniatający ciężar kolosalnej masy kamieni. Sama myśl o tym wszystkim przerażała. Być może jego straszny sen był tylko przepowiednią cierpień, które będzie musiał znieść na dzisiejszej uczcie?
A jednak, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, Valentine stwierdził, że się rozluźnia, uspokaja — nie o to chodzi, by się dobrze bawił, nie, oczywiście, że nie, ale przynajmniej okazało się, że zdoła to wszystko znieść.
Zmienili wystrój sali. To pomogło. Rozwieszone na ścianach jaskrawe, złoto-zielone chorągwie, chorągwie w kolorach Koronala, kryły niepokojący, dziwaczny kształt wielkiego pomieszczenia. Od czasu jego ostatniej wizyty zmieniono także oświetlenie — w powietrzu unosiły się świecące miłym, stłumionym blaskiem lampy dryfowe. Najwyraźniej także urzędnicy Pontyfikatu nie szczędzili kosztów i energii, by tchnąć w tę ucztę odrobinę radości. Ze słynnych piwnic Labiryntu popłynęły rzeką najlepsze trunki Majipooru: złote wino z palm słonecznych, pochodzące z Pidruid, wytrawne białe wino z Amblemornu, delikatne czerwone wino z Ni-moya, a następnie mocne ciężkie ciemnoczerwone wino z Muldemar, które leżakowało przez lata, od czasu rządów Lorda Malibora. Do każdego z nich dobrano oczywiście odpowiednie danie: mrożone owoce thokki, wędzone mięso smoków morskich, kalimboty po narabalsku, pieczony udziec bilantoona… Daniom towarzyszyły występy pieśniarzy, mimów, harfistów i żonglerów.
Od czasu do czasu któryś ze sług Pontyfikatu rzucał ukradkowe spojrzenie na stół, gdzie zasiadał Lord Valentine wraz z towarzyszami, jakby pragnął spytać: “Czy to wystarczy? Czy jesteś zadowolony, Wasza Wysokość?” Na każde z tych spojrzeń Valentine odpowiadał ciepłym uśmiechem, przyjacielskim skinieniem głowy, uniesieniem kielicha, jakby niepewnym siebie gospodarzom chciał odpowiedzieć: “Oczywiście, oczywiście, wielce mi przypadło do gustu to, co dla mnie przygotowaliście'3.
— Ale z nich obrzydliwi karierowicze! — Sleet nie starał się nawet mówić cicho. — Pocą się ze strachu, wyczuwa się to na kilka kroków!
To po tych właśnie słowach Hissune wyrwał się ze swą głupią uwagą, że walczą oni o względy Lorda Valentine'a, spodziewając się, że niedługo zostanie Pontifexem. To niespodziewane i nietaktowne stwierdzenie podziałało na Valentine'a jak smagnięcie biczem; jego serce nagle przyspieszyło biegu, w gardle poczuł suchość. Z wysiłkiem narzucił sobie spokój, uśmiechnął się do Najwyższego Rzecznika Pontyfikatu Hornkasta, skinął głową pontyfikalnemu majordomusowi, zwracał się przyjaźnie do tego sąsiada i owego, słysząc, jak za jego plecami Shanamir wyjaśnia Hissune'owi naturę owego nietaktu.
Po chwili jego gniew minął. Skąd niby chłopiec miał wiedzieć, że w otoczeniu Koronala ten temat pozostaje zakazany? Nie mógł jednak nic uczynić, by oszczędzić mu wstydu, bez zdradzania, co czuje — więc tylko pogrążył się w rozmowie, jakby nic się nie stało.
Pojawiła się piątka żonglerów: troje ludzi, Skandar i Hjort, na szczęście odwracając uwagę Koronala. W powietrzu błysnęły noże i sierpy, zaświeciły pochodnie. Valentine głośno bił brawo.
Oczywiście, numer był pełen niedoskonałości, niedopracowań i błędów, wyraźnie widocznych dla eksperta, jakim niewątpliwie był Valentine. Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia — obserwowanie żonglerki zawsze sprawiało mu wielką przyjemność, bo nieuchronnie przywodziło na myśl prostsze, szczęśliwsze życie sprzed wielu lat, gdy on sam był żonglerem, wędrującym z miasta do miasta z przypadkowo dobraną trupą. Był wówczas niewinny, nie znał ciężaru władzy — i czuł się naprawdę szczęśliwy.
Entuzjazm, któremu Koronal dawał głośny wyraz, sprawił, że Sleet niechętnie zmarszczył brwi.
— Panie, czyżbyś rzeczywiście uważał, że oni sobie na to zasłużyli?
— Żonglują z wielkim zapałem, Sleecie.
— Z wielkim zapałem bydło podczas suszy korzysta z wodopoju. Nie przestając być bydłem. Ci pełni zapału żonglerzy to zwyczajni amatorzy, panie.
— Sleet, Sleet, okaż im odrobinę miłosierdzia!
— W tym rzemiośle obowiązują pewne standardy, panie. Powinieneś je jeszcze pamiętać.
Valentine zachichotał.
— Radość, którą sprawiają mi żonglerzy, niewiele ma wspólnego z ich zręcznością. Przywodzą mi na pamięć minione dni, prostsze życie, zaginionych towarzyszy.
— Ach, tak! To inna sprawa, panie. To uczucia. Ja mówię o sztuce.
— A więc mówimy o różnych rzeczach.
Żonglerzy zakończyli występ, rzucając, czym popadło, i nie zastanawiając się, kto powinien to wszystko złapać. Valentine rozparł się w krześle uśmiechnięty, zadowolony. Ale pomyślał: “Koniec zabawy. Czas na przemówienia”.
Jednak nawet przemówienia okazały się niemal znośne. Pierwszy przemawiał Shinaam, minister spraw wewnętrznych Pontyfikatu, Ghayrog o ruchliwym rozwidlonym języku, pokryty lśniącą gadzią łuską. Zręcznie i szybko oficjalnie powitał Lorda Valentine'a i jego towarzyszy. W imieniu Koronala odpowiedział mu jego adiutant, Ermanar. Gdy skończył, przyszła kolej na starego, skurczonego Dilifona, prywatnego sekretarza Pontifexa, który przekazał prywatne pozdrowienia monarchy dla gości. Valentine wiedział, że jest to zwykłe oszustwo — Tyeveras me wypowiedział jednego sensownego i zrozumiałego słowa od dziesięciu lat. Przyjął jednak fantazje Dilifona z należną czcią i wyznaczył Tunigorna do udzielenia odpowiedzi. Przyszła kolej na Hornkasta: grubego, uroczystego i poważnego, prawdziwego władcę Labiryntu w czasach starczej niedołężności Tyeverasa.
— Będę mówił — zapowiedział Hornkast — o Wielkim Objeździe.
Valentine natychmiast skupił uwagę na jego słowach. Do tej pory uważał objazd za długą ceremonialną podróż, w trakcie której Koronal musi odwiedzić dalekie zakątki Majipooru, pokazać się ludziom, odebrać ich hołdy — dowód poddania i miłości.
— Niektórym może się wydawać — ciągnął Hornkast — że objazd to tylko rozrywka, zwykłe, nic nie znaczące wakacje od trudów sprawowania władzy. Otóż nie! Nic bardziej mylnego! Gdyż to osoba Koronala: rzeczywista, fizyczna osoba, nie sztandar, nie flaga, nie portret, wiąże najdalsze prowincje naszego świata w całość spojoną jednym uczuciem: lojalnością. I tylko przez powtarzaną od czasu do czasu łączność z rzeczywistą osobą władcy lojalność ta zostaje odnowiona.
Valentine zmarszczył brwi i odwrócił wzrok. W głowie na moment pojawił mu się niepokojący obraz: planeta Majipoor wybuchająca i rozpadająca się na kawałki i jeden samotny mężczyzna walczący o to, by kawałki te znów połączyć w całość.
— Koronal bowiem — mówił dalej Hornkast — jest wcieleniem Majipooru. Koronal to Majipoor wcielony. Koronal jest światem, a świat jest Koronalem. Więc gdy udaje się na objazd, taki jaki wy, Lordzie Valentinie, rozpoczynacie teraz po raz pierwszy od chwalebnego odzyskania tronu, nie tylko wychodzi do świata, lecz także odnajduje samego siebie — odprawia pielgrzymkę w głąb własnej duszy, odnajduje najgłębsze korzenie swej istoty…
Czyżby to była prawda? Tak, oczywiście, Valentine wiedział, że Hornkast operuje standardową retoryką, efektami oratorskimi, które on sam musiał znosić aż nazbyt często. A jednak tym razem słowa te jakoś go poruszyły, otworzyły mu oczy na mroczną tajemnicę. Ten sen — zimny wiatr wiejący przez Górę Zamkową, jęcząca ziemia, otchłań pochłaniająca fragmenty świata… “Koronal to wcielenie Majipooru… Jest światem…”
Już raz za czasów jego rządów jedność ta została przerwana. Valentine, zdradziecko pozbawiony pamięci, a nawet ciała, skazany został na wygnanie. Czyżby miało się to zdarzyć po raz wtóry? Kolejne wygnanie, drugi upadek? A może chodzi o coś znacznie straszniejszego i bardziej oczywistego, coś mającego o wiele większy wymiar niż los pojedynczego człowieka.
Poczuł nie znany dotychczas smak strachu. Mniejsza o ucztę — uznał, że tłumaczenie snu jest konieczne już, natychmiast. Bez najmniejszej wątpliwości to jakaś gorzka wiedza szukała sobie drogi do jego świadomości. Coś złego dzieje się z Koronalem — co oznacza, że coś złego dzieje się ze światem…
— Panie… -Valentine usłyszał głos Autifona Deliambera. Mały czarownik mówił właśnie: — Panie, pora, byś wzniósł ostatni toast.
— Co? Kiedy?
— Teraz, panie.
— Ach tak! Oczywiście! Tak, oczywiście, ostatni toast.
Powstał. Popatrzył po Wielkiej Sali, jego wzrok dotarł nawet w najciemniejsze kąty. I nagle zdumiał się, stwierdziwszy, że nie wie, co ma uczynić. Nie wiedział, co powinien powiedzieć i do kogo; nie był nawet pewien, co tu właściwie robi. Labirynt? Czyżby rzeczywiście był w Labiryncie, w tym znienawidzonym miejscu wiecznego mroku i wilgoci? Po co przyjechał? Czego chcą od niego ci wszyscy ludzie? Być może to tylko kolejny sen, może wcale nie opuścił Góry Zamkowej? Nie wiedział. Nic już nie rozumiał.
Słowa pojawią się same, pomyślał. Wystarczy poczekać. Czekał, lecz słowa nie pojawiły się, nic się nie pojawiło oprócz tego uczucia obcości. Poczuł ból głowy, w uszach mu szumiało. A potem z niezwykłą siłą poczuł także samego siebie, znajdującego się tu, w Labiryncie — zajmował dokładnie środek świata, środek wielkiej planety. Jakaś potężna siła chciała go stąd usunąć. W jednej chwili jego dusza wydostała się z ciała i niczym promień światła przebiła wiele poziomów Labiryntu, przeniknęła na powierzchnię i obiegła Majipoor w całym jego ogromie, po najdalsze wybrzeża Zimroelu, po spieczony słońcem Suvrael, po i poza niezmierzone przestrzenie Morza Zewnętrznego, do najdalszych krańców planety. Opasała świat niczym promiennym welonem. W tym oszałamiającym momencie Valentine czuł, że on i świat są jednością, że jest wcieleniem dwudziestu miliardów jego mieszkańców: ludzi, Skandarów, Hjortów, Metamorfów i przedstawicieli wszystkich innych ras, że poruszają się oni w nim niczym cząsteczki jego krwi. Był wszędzie, był wszystkim: całym smutkiem świata, całą radością świata, wszystkimi jego pragnieniami i potrzebami.
Był wszystkim, był wrzącym wszechświatem sprzeczności i konfliktów. Czuł upalne słońce pustyni, ciepły deszcz tropików i chłód wysokich szczytów gór. Śmiał się i płakał, umierał i kochał się, jadł, pił i tańczył, walczył, galopował po jakichś nieznanych wzgórzach, ciężko pracował w polu i wycinał ścieżkę w gęsto zarośniętej tropikalnej dżungli W oceanach jego duszy potężne smoki morskie wypływały na powierzchnię wód, wydychały powietrze z grzmiącym rykiem i nurkowały znowu w niezmierzone głębie. Unosiły się przed nim twarze bez oczu, monstrualne, kpiąco uśmiechnięte. Chude ręce z cienia falowały w powietrzu Chóry śpiewały pieśni, fałszując. Wszystko naraz, równocześnie, w jednej opętańczej chwili.
Valentine stał w milczeniu, zdumiony, zagubiony, a wokół niego sala wirowała szaleńczo. Wydawało mu się, że Deliamber powtarza raz za razem:
— Wznieś toast, panie. Najpierw za Pontifexa, potem za jego doradców, potem za…
Opanuj się, nakazał sobie Valentine. Jesteś Koronalem Majipooru! Wielkim wysiłkiem woli uwolnił się od groteskowych halucynacji.
— Toast za Pontifexa, panie…
— Tak, tak, wiem.
Cienie obrazów, które widział, nadal go prześladowały. Upiorne, bezcielesne palce wciąż grzebały mu w duszy. Walczył, żeby się od tego uwolnić. Opanuj się. Opanuj się. Opanuj…!
Czuł się beznadziejnie zagubiony.
— Toast, panie.
Toast? Toast? Co to takiego: toast! Ceremonia? Nałożony na niego obowiązek? Jesteś Koronalem Majipooru. Tak. Musisz przemówić. Przemów do tych ludzi.
— Przyjaciele… — rozpoczął, a potem zanurkował prosto w chaos.
— Koronal pragnie się z tobą zobaczyć — powiedział Shanamir.
Hissune podniósł wzrok, zaskoczony. Od półtorej godziny czekał, spięty, w ponurej sali o groteskowym, pęcherzykowatym sklepieniu podtrzymywanym przez liczne kolumny, myśląc o tym, co też dzieje się za zamkniętymi drzwiami apartamentu Lorda Valentine'a i czy powinien tak tu czekać w nieskończoność. Północ minęła już jakiś czas temu, mniej więcej za dziesięć godzin Koronal ze swą świtą powinien rozpocząć kolejny etap Wielkiego Objazdu — chyba że dzisiejsze zdumiewające wydarzenia zmieniły ten plan. Hissune nadal miał przed sobą drogę do zewnętrznych dzielnic Labiryntu, musiał zabrać bagaż, pożegnać się z matką i siostrami, powrócić tu i dołączyć do wyruszającej w drogę grupy, a po drodze wygospodarować jeszcze parę godzin na sen. Co za zamieszanie!
Po tym, jak Lord Valentine upadł, tracąc przytomność, gdy uprzątnięto już salę, w której odbywała się uczta, Hissune i kilka osób z najbliższego otoczenia Koronala zebrało się w tym ponurym pomieszczeniu. Po pewnym czasie przyszła wiadomość, że Lord Valentine szybko powraca do zdrowia i że wszyscy mają czekać na jego polecenia. Później, jedno po drugim, zaczęły przychodzić wezwania od Koronala: najpierw do Tunigorna, później do Ermanara, Asenharta, Shanamira i reszty, aż wreszcie Hissune został sam wśród strażników i urzędników najniższego szczebla. Nie miał ochoty pytać ich, co właściwie powinien zrobić, nie ośmielił się także wyjść, więc czekał i czekał.
Zamknął oczy, gdy zaczęły go dokuczliwie szczypać, ale nie spał. W głowie pozostał mu jeden obraz: Koronal pada, a on i Lisamon Hultin w tej samej chwili podrywają się; z miejsc, by go podtrzymać. Nie potrafił przestać myśleć o grozie tego nieoczekiwanego zakończenia uczty. Widział oszołomionego Koronala, który szukał słów i nie potrafił ich znaleźć, chwiał się, zataczał i wreszcie upadł…
Oczywiście Koronal może upić się i zachowywać idiotycznie, jak każdy człowiek. Jedną z wielu rzeczy, których Hissune nauczył się podczas swych nielegalnych wypadów do Rejestru Dusz, było to, że w ludziach noszących koronę nie ma nic nadludzkiego. Wydawało się, że tego wieczoru Lord Valentine, najwyraźniej nie znoszący Labiryntu, poszukał w winie ucieczki przed tym, czego nienawidził, i kiedy przyszła kolej na jego mowę, okazało się, że jest zbyt pijany, by przemawiać.
Z jakichś powodów Hissune wątpił jednak, by Valentine był po prostu pijany, choć sam Koronal zasugerował taką możliwość. Przyglądał mu się uważnie podczas toastów i wtedy wcale nie wydawał się nietrzeźwy, lecz radosny, wesoły, rozluźniony. A później, kiedy ten mały Vroon, czarownik, wyrwał go ze stanu odrętwienia dotykiem swych macek, Koronal wyglądał na lekko wstrząśniętego — jak każdy, komu zdarzyło się stracić nagle przytomność — lecz mimo to całkiem przytomnego. Nikt nie zdołałby wytrzeźwieć tak szybko. Nie, pomyślał Hissune, najprawdopodobniej nie było to jednak upicie, lecz coś innego: czary lub niezwykle silne przesłanie, które zawładnęło duszą Valentine'a w jednej chwili. To go właśnie przerażało.
Powstał i krętymi korytarzami udał się do apartamentów Koronala. Gdy podchodził do pięknie rzeźbionych drzwi, ozdobionych błyszczącym znakiem gwiazdy i inicjałami władcy, akurat otworzyły się one przed wychodzącymi z komnaty Tunigornem i Ernamarem. Sprawiali wrażenie zdenerwowanych i ponurych. Obaj kiwnęli mu głowami, a Tunigorn gestem rozkazał straży, by przepuściła chłopca.
Lord Valentine siedział za ogromnym biurkiem z polerowanego drewna w kolorze krwi. Jego potężne dłonie o grubych kostkach spoczywały płasko na blacie, jakby się nimi podpierał. Twarz miał bladą; skupienie wzroku wydawało się sprawiać mu nieprzezwyciężoną trudność; siedział zgarbiony.
— Panie — powiedział Hissune i zamilkł.
Stał w drzwiach. Czuł się bardzo niepewnie, nie na miejscu. Był zakłopotany. Lord Valentine wydawał się go nie zauważać. W pokoju znajdowała się także stara wieszczka tłumacząca sny, Tisana, oraz Sleet i Vroon, lecz nikt nie odzywał się ani słowem. Hissune nie wiedział, co począć, nie miał pojęcia, czego wymaga etykieta przy spotkaniu ze zmęczonym i najwyraźniej chorym Koronalem. Czy należało złożyć wyrazy współczucia, czy też może udawać, że monarcha cieszy się doskonałym zdrowiem? Uczynił znak gwiazdy i — nie doczekawszy się żadnej reakcji — powtórzył go. Czuł, jak płoną mu policzki.
Szukał w sobie jakichś śladów swej dziecinnej pewności siebie i nie znalazł niczego. Dziwne, ale Lord Valentine onieśmielał go ostatnio coraz bardziej; częstsze spotkania raczej utrudniały, niż ułatwiały kontakt z Koronalem. Trudno mu było to pojąć.
Uratował go w końcu Sleet, mówiąc głośno:
— Panie, jest tu kandydat Hissune.
Koronal podniósł głowę, rzucając chłopcu przenikliwe spojrzenie. Głębia zmęczenia, którą ujawniały jego szklane, nieruchome oczy, była zaiste przerażająca. A jednak, wobec przyglądającego mu się w zdumieniu Hissune'a, Lord Valentine otrząsnął się ze zmęczenia — tak jak człowiek, który uczepił się liny, wpadając w przepaść, wydostaje się z niej: jednym ruchem, świadczącym o sile, której istnienia nie sposób było się wcześniej domyślić. Zdumienie ogarniało, gdy widziało się, jak na jego policzkach pojawiają się rumieńce, a oczy nabierają wyrazu. Udało mu się nawet okazać coś w rodzaju właściwej władcom stanowczości. Zaskoczony Hissune zastanawiał się przez moment, czy nie jest to czasem jakaś sztuczka, której na Górze Zamkowej uczy się chłopców, mających zostać władcami…
— Podejdź! — rozkazał Lord Valentine. Hissune zrobił kilka kroków w głąb pokoju.
— Boisz się mnie?
— Panie…
— Nie mogę ci pozwolić, byś marnował czas, bojąc się mnie, Hissunie. Zbyt wiele mam do zrobienia. I ty także. Niegdyś wierzyłem, że nie żywisz wobec mnie najmniejszych obaw. Czyżbym się mylił?
— Panie, chodzi tylko o to, że sprawiasz wrażenie bardzo zmęczonego… Ja też jestem zmęczony… ta noc była taka dziwna, dla ciebie, dla mnie, dla wszystkich…
Koronal przytaknął skinieniem głowy.
— To była bardzo dziwna noc, to prawda. Czy już nadszedł ranek? Kiedy znajduję się w tym miejscu, nigdy nie potrafię powiedzieć, która jest godzina.
— Minęła północ, panie.
— Zaledwie północ? Myślałem, że to już ranek. Jaka długa jest ta noc! — Valentine roześmiał się cicho. — Jednak w Labiryncie zawsze jest chwila po północy, prawda, Hissunie? Ma Boginię, gdybyś tylko wiedział, jak bardzo tęsknię za widokiem słońca!
— Panie — wtrącił grzecznie Deliamber — rzeczywiście robi się późno, a mamy jeszcze tyle spraw do załatwienia…
— To prawda. — Na moment oczy Valentine'a znów zeszkliły się i znieruchomiały. — A więc do rzeczy. Przede wszystkim jestem ci winien podziękowanie. Mógłbym się poważnie zranić, gdybyś mnie nie podtrzymał. Musiałeś zerwać się z miejsca, nim jeszcze zacząłem padać, prawda? Takie to było oczywiste, że stracę przytomność?
— Tak, panie. — Hissune zarumienił się lekko. — Przynajmniej dla mnie.
— Ach!
— Ale być może obserwowałem cię uważniej niż ktokolwiek inny.
— Tak. Sądzę, że to bardzo prawdopodobne.
— Mam nadzieję, że Wasza Wysokość nie odczuje negatywnych skutków… skutków…
Na ustach Koronala pojawił się słaby uśmiech.
— Nie byłem pijany, Hissunie.
— Nie miałem zamiaru sugerować… to znaczy… chciałem tylko powiedzieć…
— Nie byłem pijany. Czar, przesłanie… kto wie? Wino to jedno, czary to co innego; sądzę, że ciągle jeszcze potrafię odróżnić jedno od drugiego. Miałem mroczną wizję, chłopcze, i to nie pierwszą. Znaki są złowrogie. Nadchodzi wojna.
— Wojna? — wykrztusił Hissune. Słowo to wydało mu się nie znane, obce, wstrętne; wisiało w powietrzu jak jakiś obrzydliwy owad szukający ofiary. Wojna? Wojna? W umyśle chłopca pojawił się obraz sprzed ośmiu tysięcy lat, obraz rodem z tych, które, wykradzione z Rejestru Dusz, na stałe zajęły miejsce w jego duszy: suche wzgórza północnego wschodu stojące w płomieniach, niebo czarne od grubych, wysokich kolumn dymu — ostatnie chwile okrutnej wojny wytoczonej Metamorfom przez Lorda Stiamota. Lecz to przecież była historia starożytna. Przez wszystkie wieki po Stiamocie nie było wojny na Majipoorze — oprócz tej, którą stoczył Lord Valentine, by odzyskać tron. W niej zaś zginęło niewielu ludzi — dzięki samemu Valentine'owi, któremu wszelki gwałt wydawał się obrzydliwy.
— Jaka wojna? Na Majipoorze nie mamy przecież wojen!
— Zbliża się wojna, chłopcze — stwierdził głośno Sleet. — A gdy nadejdzie, na Panią, nikt się przed nią nie ukryje!
— Ale z kim mamy walczyć? Majipoor to najbardziej pokojowa z planet. Nie mamy wrogów.
— Mamy wroga. Czyżbyście wy, ludzie z Labiryntu, tak mało wiedzieli o zewnętrznym świecie, że nawet tego nie potraficie pojąć?
Hissune zmarszczył brwi.
— Chodzi o Metamorfów, prawda?
— A tak, o Metamorfów! — Sleet niemal krzyczał. — Chodzi o tych wstrętnych, dzikich Zmiennokształtnych. Czy sądzisz, że utrzymamy ich w rezerwatach na zawsze? Na Panią, już wkrótce zaczną się gwałty i morderstwa.
Wstrząśnięty i zdumiony Hissune gapił się na małego człowieczka z blizną na twarzy. Oczy Sleeta lśniły. Wydawało się, że z radością powitałby spełnienie swej przepowiedni.
— Z całym szacunkiem, Najwyższy Doradco — powiedział Hissune, powoli potrząsając głową — ale dla mnie nie ma w tym za grosz sensu. Kilka milionów przeciw dwudziestu miliardom? Kiedyś Metamorfowie wywołali wojnę i przegrali. Niezależnie od tego, jak bardzo nas nienawidzą, nie sądzę, by mieli spróbować jeszcze raz.
Sleet wskazał na Koronala, który wydawał się nie słuchać tej wymiany zdań.
— A fakt, że tak niedawno posadzili swą marionetkę na tronie Lorda Valentine'a? Co to było, jeśli nie wypowiedzenie wojny? Ach, chłopcze, nic nie wiesz. Zmiennokształtni spiskują przeciw nam od wieków i teraz wreszcie nadszedł czas na urzeczywistnienie ich knowań. Przepowiadają nam to sny samego Koronala! Na Panią, sam Koronal śni o wojnie!
— Na tę samą Panią, Sleecie — w głosie Koronala brzmiało straszliwe zmęczenie — nie będzie żadnej wojny, jeśli tylko zdołam jej zapobiec, i ty o tym doskonale wiesz.
— A jeśli nie zdołasz jej zapobiec, panie? — odparł natychmiast Sleet.
Kredowobiała twarz drobnego człowieczka nabiegła krwią, oczy mu błyszczały, poruszał rękami, czyniąc gwałtowne, drobne ruchy, jakby żonglował niewidzialnymi maczugami. Hissune'a zaskoczyło to, że ktoś — nawet Najwyższy Doradca — może tak bezceremonialnie przemawiać do Koronala. Być może nie zdarzało się to często, nagle bowiem dostrzegł na twarzy Valentine'a coś bardzo przypominającego gniew, a przecież Lord Valentine znany był z tego, że nie gniewa się nigdy, że łagodnością i miłością próbuje podbijać dusze wszystkich — wszak w ostatnich chwilach wojny o odzyskanie tronu próbował tego nawet wobec wroga, uzurpatora Dominina Barjazida. A potem gniew zmienił się znów w to nieskończone zmęczenie, sprawiające, że Koronal wydawał się mieć siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat, nie zaś być wciąż młodym, pełnym życia człowiekiem około czterdziestki, którą — o czym Hissune wiedział — dopiero co przekroczył.
Zapadła przedłużająca się w nieskończoność, pełna napięcia cisza. W końcu Lord Valentine powiedział powoli wprost do Hissune'a, jakby nikogo innego nie było w pokoju:
— Słowo więcej nie padnie o wojnie, póki pozostaje nadzieja na pokój. Lecz znaki zwiastują nieszczęście, to prawda; jeśli nie wojna, z pewnością zdarzy się jakieś inne zło. Nie zignoruję tego rodzaju ostrzeżeń. Zmieniliśmy dziś niektóre z naszych planów, Hissunie.
— Czyżbyś odwołał Wielki Objazd, panie?
— Tego nie wolno mi zrobić. Odkładałem go kilkakrotnie, twierdząc, że zbyt wiele jest pracy na Górze Zamkowej i że nie mam czasu włóczyć się po świecie. Być może odkładałem go zbyt długo. Objazdy powinny odbywać się co siedem, osiem lat.
— A teraz przerwa była dłuższa?
— Niemal dziesięcioletnia. I poprzedni objazd nie zakończył się zgodnie z planem. Jak może pamiętasz, w Tilomon nastąpiło drobne zamieszanie, w wyniku którego ktoś inny, bez mej wiedzy, wziął na swe barki ciężar władzy.
Ponad ramieniem Hissune'a Koronal patrzył w jakąś niewyobrażalną dal, jakby na moment zajrzał w mglistą otchłań czasu; być może wspominał ten niezwykły zamach, który przeprowadzili Barjaazidowie, i rozpamiętywał miesiące, a może lata, podczas których wędrował po Majipoorze pozbawiony świadomości i swej potęgi. W końcu potrząsnął głową.
— Nie. Wielki Objazd trzeba przeprowadzić. W rzeczywistości trzeba go rozciągnąć w czasie. Myślałem o podróży tylko przez Alhanroel, ale teraz sądzę, że powinienem odwiedzić oba kontynenty. Mieszkańcy Zimroelu także powinni przekonać się na własne oczy, że mają Koronala. A jeśli Sleet ma słuszność i powinniśmy obawiać się właśnie Metamorfów, to cóż — musimy udać się właśnie na Zimroel, tam bowiem mieszkają Zmiennokształtni.
Tego Hissune się nie spodziewał. Poczuł nagłe, gwałtowne podniecenie. Zimroel! Ten niewyobrażalnie daleki kontynent, pełen dżungli i wielkich rzek, wspaniałych metropolii, będących dla niego niemal legendą, czarodziejskich miast o czarodziejskich nazwach…
— Ach, jeśli taki jest twój nowy plan, to wspaniale, panie! — powiedział, uśmiechając się szeroko. — Myślałem, że nigdy nie zobaczę Zimroelu, no, może w snach! Czy będziemy w Ni-moya? I w Pidruid, i w Tilomon, i w Narabal…
— Ja najprawdopodobniej będę. — Głos Koronala był dziwnie bezdźwięczny. Jego słowa Hissune odczuł jak uderzenie pałką.
— “Ja” panie? — spytał, nagle przestraszony. Lord Valentine powiedział cicho:
— Zaszła kolejna zmiana planów. Nie będziesz towarzyszył mi w Wielkim Objeździe.
Hissune'a przeszył zimny dreszcz, jakby wiatr wiejący między gwiazdami spadł na Majipoor i dotarł do najgłębszej głębi Labiryntu. Zadrżał i dusza skurczyła się w nim od tego chłodu; czuł, że zostaje z niego tylko nędzna łupinka.
— A więc zwalniasz mnie ze służby, panie?
— Zwalniam ze służby? Ależ skąd! Z pewnością domyślasz się, że mam wobec ciebie wielkie plany.
— Mówiłeś tak, panie, i to nie raz. Lecz Objazd…
— Nie byłoby to odpowiednie przygotowanie do obowiązków, które pewnego dnia przyjdzie ci pełnić. Nie, Hissunie, nie stać mnie na to, żebyś zmarnował rok lub dwa lata, włócząc się przy mym boku. Pojedziesz na Górę Zamkową tak szybko, jak to tylko możliwe.
— Na Górę Zamkową, panie?
— Rozpoczniesz naukę; będziesz uczył się wszystkiego, co musi umieć rycerz-kandydat.
— Panie? — Hissune zdumiał się niepomiernie.
— Masz lat… ile? Osiemnaście? Wiec w stosunku do innych jesteś i tak strasznie spóźniony. Ale nie brak ci inteligencji, nadrobisz stracony czas i szybko osiągniesz granice swych możliwości. Nie masz wyboru, Hissunie. Nie wiemy, co za zło spadnie wkrótce na nasz świat, lecz ja jestem świadomy, że powinienem spodziewać się najgorszego, i muszę być gotowy na jego nadejście i przygotować ludzi, którzy będą przy mnie, gdy zło wreszcie się objawi. Dla ciebie więc, Hissunie, Wielki Objazd skończył się, nim się zaczął.
— Rozumiem, panie.
— Rozumiesz? Tak, chyba rzeczywiście rozumiesz. Później przyjdzie czas na odwiedzenie Piliploku, Ni-moya i Pidruid, prawda? Lecz nie teraz… nie teraz…
Hissune przytaknął skinieniem głowy, choć w rzeczywistości nie ośmielił się nawet przypuszczać, że pojmuje to, co właśnie powiedział Lord Valentine. Przez długą chwilę Koronal przyglądał mu się kamiennym wzrokiem, a on nie ugiął się pod spojrzeniem nieruchomych, zmęczonych niebieskich oczu, choć sam zaczynał czuć zmęczenie większe od tego, jakie kiedykolwiek dane mu było poznać. Zdał sobie sprawę, że audiencja się skończyła, choć nie kazano mu jeszcze odejść. W milczeniu uczynił znak gwiazdy i powoli ruszył w stronę wyjścia.
Nie pragnął teraz niczego oprócz snu, mógłby spać tydzień lub miesiąc. Ta zdumiewająca noc odebrała mu wszystkie siły. Zaledwie dwa dni temu sam Lord Valentine wezwał go do tej właśnie sali i zapowiedział, że ma szykować się do natychmiastowego opuszczenia Labiryntu, w jego towarzystwie uda się bowiem na objazd Alhanroelu; wczoraj mianowany został doradcą Koronala i zaproszony do stołu władcy na dzisiejszą ucztę, a teraz uczta skończyła się wśród tajemniczych, niepojętych wydarzeń. Widział Koronala znużonego i jakże ludzkiego w tym znużeniu, dowiedział się, że Wielki Objazd nie jest już dla niego, gdyż dla niego jest… Góra Zamkowa! Rycerz-kandydat?
Nadrobić stracony czas? Po co go nadrabiać? Życie stało się snem, pomyślał Hissune. I nie ma nikogo, kto dokonałby dla mnie jego tłumaczenia.
W korytarzu prowadzącym z apartamentów Koronala dopadł go Sleet, złapał za nadgarstek i zatrzymał. Hissune wyczuł bijącą od niego moc, doskonale hamowaną, gotową wybuchnąć energię.
— Chcę ci powiedzieć jedno, chłopcze — kiedy przemówiłem tak szorstko, nie pragnąłem, by między nami zapanowała wrogość.
— Nawet mi to nie przyszło do głowy.
— To dobrze. Doskonale. Nie chcę mieć w tobie przeciwnika.
— I ja w tobie.
— Sądzę, że przyjdzie nam ze sobą blisko współpracować, kiedy nadejdzie wojna.
— Jeśli nadejdzie wojna.
Sleet uśmiechnął się niewesoło.
— Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale nie mam zamiaru znowu zacząć się na ten temat spierać, tu i teraz. Wkrótce podzielisz mój punkt widzenia. Valentine nie dostrzega kłopotów, póki nie zacznie się o nie potykać, taką ma naturę. Moim zdaniem, jest zbyt poczciwy, zbytnio wierzy w dobrą wolę innych, ale z tobą jest inaczej, prawda, chłopcze? Ty masz oczy szeroko otwarte. Sądzę, że Koronal to ceni w tobie najbardziej. Rozumiesz, o czym mówię? — To była długa noc, Sleecie.
— Niewątpliwie. Prześpij się, chłopcze. Jeśli potrafisz.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca padły na postrzępiony, szary, błotnisty brzeg morza na południowo-wschodnim wybrzeżu Zimroelu, oświetlając go bladozielonymi promieniami. Pięcioro Liimenów, śpiących w nędznym, wielokrotnie łatanym namiocie na granicy wydm, kilkaset metrów od linii wody, obudziło się natychmiast. Wstali bez słowa, zebrali po parę garści wilgotnego piasku, wtarli go w szaroczarną, pokrytą plamami skórę ramion i piersi, kończąc na tym poranne ablucje. Gdy wyszli z namiotu, obrócili się na zachód, gdzie na jaśniejącym niebie świeciło jeszcze kilka słabych gwiazd, i złożyli im pokłon.
Jedna z tych gwiazd była być może tą, z której przybyli tu ich przodkowie; jeśli nawet tak było, nie mieli pojęcia, która. Nikt tego nie wiedział. Od okresu gdy pierwsi liimeńscy imigranci przybyli na Majipoor, minęło siedem tysięcy lat, w czasie których wiele rzeczy pogrążyło się w niepamięci. Wędrując po wielkiej planecie w poszukiwaniu najprostszej pracy fizycznej, Liimeni dawno zapomnieli, skąd wzięła początek ich rasa. Lecz kiedyś się o tym dowiedzą…
Najstarszy mężczyzna rozpalił ogień. Najmłodszy przyniósł rożen i nabił nań mięso. Dwie kobiety w milczeniu wzięły je i trzymały nad ogniem, póki nie usłyszały skwierczenia palonego tłuszczu. Bez słowa rozdały wszystkim po kawałku mięsa i w milczeniu Liimeni zjedli swój jedyny tego dnia posiłek.
Nadal w milczeniu wyszli szeregiem z namiotu: najstarszy mężczyzna, potem kobiety, następnie dwóch pozostałych mężczyzn: pięć delikatnie zbudowanych istot o szerokich ramionach, spłaszczonych głowach i żywych, błyszczących oczach, umieszczonych po trzy w nieruchomych twarzach. Udali się nad brzeg morza i usiedli na wąskim skrawku ziemi tuż poza granicą przypływu — tak jak czynili to co dnia. Potem, w milczeniu, czekali; każdy z nich z nadzieją, że tego właśnie dnia przypłyną smoki.
Południowo-wschodnie wybrzeże Zimroelu — wielka prowincja znana jako Gihorna — to jeden z najmniej rozwiniętych regionów Majipooru, omijana przez wszystkich, pozbawiona miast kraina, pokryta cienką warstwą szarej, piaszczystej gleby, kraina wilgotnych, porywistych wichrów, którą w nieregularnych odstępach czasu nawiedzają niemożliwe do przewidzenia, monstrualne, niszczycielskie burze piaskowe. Na tym ponurym ciągnącym się przez setki mil wybrzeżu nie ma żadnego naturalnego portu, są tylko łańcuchy niskich nagich wzgórz. Ich zbocza opadają ku wilgotnym plażom, o które fale Morza Wewnętrznego biją z ponurym, głuchym hukiem. We wczesnym okresie kolonizacji Majipooru wędrowcy z zachodniego kontynentu, którzy zapuścili się w tę niegościnną krainę, powrócili z wieściami, że nie ma w niej nic ciekawego. Na planecie pełnej bogactw i cudów oznaczało to najokrutniejszy wyrok: zapomnienie.
Tak więc ludzie osiedlający się na nowym, rozwijającym się kontynencie ominęli Gihornę. Zakładano osadę; za osada: najpierw Piliplok w połowie wysokości wschodniego wybrzeża, przy ujściu wielkiej rzeki Zimr, potem Pidruid na dalekim północnym zachodzie, potem Ni-moya na łuku Zimru. W głębi lądu, i Tilomon, i Narabal, i Velathys, i lśniące własnym światłem miasto Ghayrogów Dulorn, i wiele, wiele innych. Osady zmieniały się w miasteczka, miasteczka w miasta, miasta w metropolie, wysuwające swe macki poprzez ogromne połacie Zimroelu, lecz nadal nie było powodu, by zasiedlać Gihornę, więc nikt jej nie zasiedlał. Nawet Zmiennokształtni, pokonani wreszcie przez Lorda Stiamota i zesłani do rezerwatu w lasach, które od zachodniej granicy Gihorny oddzielała tylko rzeka Steiche, nie zadali sobie trudu przeprawienia się przez nią i zajęcia tych ziem.
Znacznie później — tysiące lat później, kiedy niemal cały Zimroel stał się tak cywilizowany jak Alhanroel — grupy osadników dotarły wreszcie i tu. Niemal wszyscy byli Liimenami, przedstawicielami ludu prostego i niewymagającego, który nigdy nie znalazł sobie własnego miejsca na Majipoorze. Można było odnieść wrażenie, że Liimeni umyślnie trzymali się na uboczu — zarabiali kilka wag, to tu, to tam, jako sprzedawcy smażonych kiełbasek, rybacy, wędrowni robotnicy. Liimenom, których życie sprawiało wrażenie szarego i pustego, łatwo przyszło osiedlić się na szarej, pustej Gihornie. Budowali małe osady, zarzucali sieci tuż przy brzegu, łowiąc w nie drobne, srebrzystoszare ryby, kopali pułapki na wielkie lśniące kraby o ośmiokątnych skorupach, wędrujące po plażach stadami liczącymi setki sztuk, a przy szczególnie uroczystych okazjach łapali powolne, zakopujące się w piasku wydm dhumkarty o miękkim mięsie.
Przez większą część roku Liimeni mieli Gihornę dla siebie. Lecz w lecie było inaczej, bo latem przypływały smoki.
Gdy tylko kończyła się wiosna, namioty poszukiwaczy osobliwości, na przykład żółtych kalimbotów, po deszczu wyrastały wzdłuż brzegu Zimroelu, od południowych krańców Piliploku aż po krawędź niemożliwych do przebycia bagien Zimru. Wtedy właśnie stada smoków morskich pojawiały się w swej corocznej pielgrzymce, przepływając wzdłuż wschodniego wybrzeża kontynentu i kierując się na wody między Piliplokiem a Wyspą Snów, gdzie przychodziły na świat młode.
Wybrzeże poniżej Piliploku było jedynym miejscem na Majipoorze, z którego można było obserwować smoki, nie wypływając na ocean, ciężarne samice lubiły bowiem podpływać blisko brzegu w poszukiwaniu stworzeń żyjących w gęstych pasmach złotych wodorostów, tak powszechnych w tych wodach. Tak więc każdego roku w porze migracji chętni do jej obserwowania przybywali tysiącami z całego świata i tu rozbijali swe namioty. Niektóre z nich były wspaniałymi, lekkimi konstrukcjami z wysokich, smukłych pali i lśniącego materiału — te należały do przedstawicieli szlachty; inne — mocne i praktyczne — były własnością zamożnych handlarzy i ich rodzin. Natomiast małe, szare namioty służyły jako domy zwykłym ludziom, oszczędzającym cały rok, by móc odbyć tę podróż.
Arystokraci przybywali tu, uważali bowiem za rozrywkę obserwowanie ogromnych smoków morskich, prujących wody oceanu, a także dlatego, że było w dobrym tonie spędzić wakacje w miejscu tak nieciekawym jak Gihorna. Bogaci handlarze przyjeżdżali, ponieważ wakacje w miejscu tak modnym i drogim miały podnieść ich znaczenie w rodzinnych miastach i miasteczkach, a ich dzieci mogły się tu nauczyć czegoś o przyrodzie Majipooru, co z pewnością przyda się im w szkole. Zwykli ludzie przybywali, wierząc, że dostrzeżenie stada smoków przynosi szczęście na całe życie, choć nikt nie wiedział, skąd właściwie szczęście to miałoby się wziąć.
Byli też Liimeni — dla nich czas smoków oznaczał nie rozrywkę, nie prestiż i nie nadzieję na uśmiech fortuny, lecz: coś znacznie głębszego i ważniejszego: odkupienie, zbawienie.
Nikt nie potrafił dokładnie przewidzieć, kiedy smoki pojawią się przy wybrzeżach Gihorny. Choć zawsze przypływały latem, czasami zjawiały się wcześniej, czasami później. Tego roku spóźniały się. Pięcioro Liimenów, zajmujących co rano miejsce na tym samym skrawku lądu, dzień w dzień widziało tylko szare morze, białą pianę i masy wodorostów. Nie należeli jednak do ludu niecierpliwego. Prędzej czy później smoki przypłyną.
Dzień, kiedy wreszcie się pojawiły, był upalny i duszny. Z zachodu wiał gorący, wilgotny wiatr. Przez całe przedpołudnie oddziały, falangi, regimenty krabów wędrowały nieprzerwanie w poprzek plaży, jak gdyby odbywając ćwiczenia poprzedzające odparcie inwazji. To zawsze oznaczało zbliżanie się smoków.
W południe pojawił się kolejny znak: z kołyszących się fal wypełzła na piach ropucha rwąca: wielkie, tłuste zwierzę składające się wyłącznie z brzucha, paszczy i ostrych jak brzytwy zębów. Usiadła dysząc, drżąc, mrugając wielkimi mlecznymi oczami. Druga pojawiła się w chwilę później, przycupnęła niedaleko pierwszej i wpatrywała się w nią nieprzyjaźnie. Po nich ruszyła na ląd niewielka procesja długonogich homarów; kilkanaście jaskrawych, niebieskofioletowych stworów z wielkimi pomarańczowymi odwłokami. Z ogromną determinacją homary popełzły w stronę wydm i natychmiast zaczęły zakopywać się w piasku. Za nimi wyszły na brzeg czerwonookie małże na cienkich, pajęczych nóżkach i małe, kanciaste węgorze sietderkowe, pojawiły się nawet ryby, które rzucały się bezradnie po piasku, gdy spadły na nie żyjące na plaży kraby.
Liimeni kiwali głowami w rosnącym podnieceniu. Tylko jedna przyczyna mogła skłonić żyjące w przybrzeżnych wodach stworzenia do takiej ucieczki na ląd. Piżmowy zapach smoków zapewne rozszedł się już w wodzie.
— Patrzcie — powiedział najstarszy mężczyzna.
Z południa napłynęła straż przednia stada: dwa lub trzy tuziny gigantycznych bestii o rozwiniętych wielkich, skórzastych skrzydłach; długie wygięte szyje sięgały w niebo dumnymi łukami. Smoki spokojnie wpłynęły w gąszcz wodorostów i zaczęły w nich żerować; uderzały wodę skrzydłami, wszczynając panikę wśród zamieszkujących ją stworzeń, po czym z niespodziewaną gwałtownością zanurzały paszcze, pożerając wszystko bez wyjątku: rośliny, homary, żaby i co się tylko dało. Były to samce. Za nimi przypłynęła mała grupka ciężarnych samic, przewalających się w charakterystyczny sposób z boku na bok, demonstrujących wzdęte ciała. Po samicach, samotny, pojawił się przywódca stada, tak wielki, że przypominał przewrócony kadłub statku — a przecież widoczna była tylko połowa jego cielska, zad i ogon znajdowały się w wodzie.
— Na kolana, oddajmy im cześć — zakomenderował najstarszy Liimen, klękając.
Siedmioma długimi, kościstymi palcami wyciągniętej lewej dłoni uczynił znak smoka, powtarzając go raz, drugi i trzeci: bijące powietrze skrzydła, giętka szyja. Pochylił się, trąc policzkiem o wilgotny piasek, po czym wyprostował się, wpatrzony w króla smoków, przepływającego niecałe dwieście jardów od brzegu. Siłą woli starał się przywabić wielkie zwierzę na ląd.
— Przybądź do nas… przybądź… przybądź…
— Nareszcie nadszedł czas. Czekaliśmy tak długo. Przybądź… ocal nas… prowadź nas… ocal nas…
— Przybądź!
Całkowicie automatycznie położył swój wystudiowany podpis pod dokumentem, który wydawał mu się dziesięciotysięcznym w tym dniu: Elidath z Moruole, Najwyższy Doradca i regent. Przy nazwisku dopisał datę, a jeden z sekretarzy wyjął i położył przed nim kolejny arkusz papieru.
W tym dniu podpisywał dokumenty. Najwyraźniej trzeba było to robić przynajmniej raz na tydzień, więc od czasu wyjazdu Lorda Valentine'a każdego Dnia Drugiego po południu Elidath opuszczał swe biuro we Dworze Pinitora, szedł do gabinetu Valentine'a tu, w sercu Zamku, siadał za wspaniałym biurkiem Valentine'a zrobionym z jednego pnia czerwonego palisandru o wyraźnym ziarnie, układającym się w znak gwiazdy, a zmieniający się bezustannie sekretarze całymi godzinami przynosili mu do akceptacji dokumenty pochodzące z różnych rządowych biur. Mimo że Koronal udał się na Wielki Objazd, trybiki obracały się nadal, maszyneria kręciła się, wypluwając dekrety, rewizje dekretów i uzupełnienia dekretów. Każdy z nich musiał być podpisany przez Koronala lub wyznaczonego przezeń regenta — Bogini tylko wie, dlaczego. Oto kolejny. Elidath z Morvole, Najwyższy Doradca i regent. I jeszcze data. Załatwione.
— Następny, proszę — poprosił sekretarza Elidath.
Na początku uparcie próbował czytać — no, przynajmniej przeglądać — każdy dokument przed podpisaniem. Potem ustąpił i czytał tylko krótkie podsumowania, osiem, dziesięć linijek tekstu, przypięte zawsze do okładki. Już dawno zrezygnował i z tego. Czy Valentine czyta wszystko? — pytał sam siebie. Niemożliwe. Nawet gdyby czytał tylko podsumowania, spędzałby nad nimi całe dni i całe noce, nie śpiąc i nie jedząc, już nie mówiąc o wypełnianiu prawdziwych obowiązków związanych z piastowanym urzędem. Teraz Elidath podpisywał większość papierów nawet na nie nie spojrzawszy. Nie wiedział i nie obchodziło go, co podpisuje; mogła to być proklamacja zakazująca jedzenia kiełbasek w Święto Zimy, stwierdzająca nielegalność opadów deszczu w prowincji Stoinezar lub dekret konfiskujący jego ziemie na rzecz funduszu emerytalnego sekretarzy administracji. Mimo to podpisywał, co mu podsuwano. Król — lub pełniący obowiązki króla — albo musi zawierzyć kompetencjom swych pracowników, albo na jego barki spadnie praca więcej niż przytłaczająca, bo po prostu niemożliwa do wykonania.
Podpisał: Elidath z Morvole, Najwyższy Doradca…
— Następny!
Nadal czul się winny, że nie czytał podpisywanych papierów, lecz czy Koronal rzeczywiście musi znać szczegóły traktatu zawartego między miastami Muldemar i Tidias, dotyczącego wspólnego zarządzania pewnymi winnicami, których tytuł własności był sporny od siódmego roku pontyfikatu Pontifexa Thimina, za panowania Koronala Lorda Kinnikena? Nie. Podpisać i następny, pomyślał Elidath, a Muldemar i Tidias niech cieszą się nawiązaną przyjaźnią, nie zawracając tym głowy władcy.
Elidath z Morvole…
Sięgnął po kolejny dokument i kiedy szukał miejsca na złożenie podpisu, sekretarz oznajmił:
— Panie, są tu lordowie Mirigant i Diwis.
— Proszę ich wprowadzić — powiedział, nie podnosząc głowy. Lordowie Mirigant i Diwis, doradcy wewnętrznego kręgu, odpowiednio: kuzyn i bratanek Koronala, spotykali się z nim każdego dnia mniej więcej o tej porze. Wraz z nimi biegał zamkowymi alejkami, oczyszczając zmęczone ciało z części napięcia, powstającego w rezultacie sprawowania władzy. Nie miał ostatnio czasu na inne ćwiczenia; bieganie było dla niego ważnym wentylem bezpieczeństwa.
Zdołał podpisać dwa kolejne dokumenty, gdy tamci wchodzili do Wielkiej Sali, wyłożonej wspaniałą boazerią z bannikopów, semotanów oraz innego rzadkiego drewna i szli w jego kierunku, stukając butami po skomplikowanych intarsjach parkietu. Wziął trzeci, obiecując sobie, że ten będzie ostatni; jakoś tak się złożyło, że przejrzał go, czekając, kiedy się zbliżą — patent szlachecki, ni mniej, ni więcej, jakiś szczęściarz z ludu zostanie rycerzem-kandydatem Góry Zamkowej, w uznaniu cnót i nieocenionych usług i tak dalej, i tak dalej…
— Co takiego podpisujesz? — spytał Diwis, podchodząc do biurka i stukając w leżący przed Elidathem dokument.
Diwis był wysokim czarnobrodym mężczyzną o szerokich ramionach; wkraczając w wiek średni, zdumiewająco upodobnił się do swego ojca, byłego Koronala.
— Valentine znowu obniża podatki? A może zdecydował, że urodziny Carabelli powinny być świętem państwowym?
Mimo iż dobrze znał humor, w którym gustował Diwis, Elidath nie miał zamiaru go znosić, zwłaszcza po dniu głupiej, bezsensownej pracy. Rozgniewał się nagle.
— Masz na myśli Lady Carabellę? — warknął. Najwyraźniej zaskoczył tym Diwisa.
— Och, jacy dzisiaj jesteśmy formalni, Najwyższy Doradco!
— Już sobie wyobrażam, co by się stało, gdybym nazwał twego ojca po prostu Voriaxem…
— Mój ojciec był Koronalem… — głos jego syna był zimny, napięty — …zasługującym na szacunek, jakim darzy się zmarłych władców. Lady Carabella jest tylko…
— Lady Carabella, kuzynie, jest towarzyszką życia naszego obecnego władcy — wtrącił gwałtownie Mirigant, zwracając się do Diwisa z takim gniewem, jakiego Elidath nigdy nie spodziewał się po tym spokojnym, uprzejmym człowieku. — Przypominam ci także, że jest żoną brata twojego ojca. Z tych dwóch powodów…
— Dobrze już. — W głosie Elidatha brzmiało zmęczenie. — Dość tych głupstw. Biegniemy?
Diwis roześmiał się.
— Jeśli nie jesteś zbyt zmęczony tą całą zabawą w Koronala?
— O niczym bardziej nie marzę niż o biegu stąd do rodzinnego Morvole, który zająłby mi jakieś pięć miesięcy, i o trzech latach przycinania drzewek w sadach i… och! Tak, pobiegnę z wami. Tylko podpiszę ten ostatni papier.
— Urodziny Lady Carabelli! — Diwis powiedział to z uśmiechem.
— Patent szlachecki — wyjaśnił mu Elidath. — Jeśli przestaniesz gadać, będziemy mieli zaraz nowego rycerza-kandydata, niejakiego Hissune'a, syna Elsinome, jak tu piszą, mieszkańca pontyfikalnego Labiryntu, w uznaniu zasług i…
— Hissune, syn Elsinome! — krzyknął Diwis. — Wiesz, kto to jest, Elidathu?
— A skąd niby miałbym wiedzieć?
— Przypomnij sobie ceremonię ponownej koronacji Valentine'a, na którą do sali tronowej Confalume'a sprosił tych wszystkich prostaków: żonglerów, kapitana-Skandara bez jednej ręki, Hjorta z pomarańczowymi wąsami i cala resztę. Pamiętasz, był tam chłopiec…
— Masz na myśli Shanamira?
— Nie, jeszcze młodszy. Drobny, chudy chłopiec, dziesięcio-, może jedenastoletni; chłopiec z oczami złodzieja, kręcił się wszędzie, zadawał żenujące pytania, łaził za gośćmi, błagając o medale i wstążki do ubrań, które przypinał sobie w różnych dziwnych miejscach do tuniki, bezustannie przeglądał się w lustrach. Na imię miał Hissune!
— Dzieciak z Labiryntu — powiedział Mirigant — który zmuszał wszystkich do składania obietnicy, że kiedy przyjadą do Labiryntu, tylko jego najmą na przewodnika. Pamiętam go, a jakże. Sprytny był z niego maluch!
— Ten maluch jest dziś rycerzem-kandydatem. Lub będzie, jeśli Elidath nie podrze świstka, w który wpatruje się teraz tak nieprzytomnie. Nie masz zamiaru go podpisać, prawda?
— Ależ oczywiście, że podpiszę.
— Rycerz-kandydat pochodzący z Labiryntu? Elidath wzruszył ramionami.
— Nie obeszłoby mnie, gdyby był Zmiennokształtnym wprost z Ilirivoyne. Nie jestem tu, by zmieniać decyzje Koronala. Jeśli Valentine twierdzi, że ktoś powinien zostać rycerzem-kandydatem, ten ktoś nim zostanie, choćby niegdyś był łobuzem, rybakiem, handlarzem kiełbasek, Metamorfem, zamiataczem ulic…
Złożył podpis na dokumencie.
— No już! Załatwione. Teraz chłopiec jest takim samym szlachcicem jak ty!
Diwis wyprostował się i wyrecytował pompatycznie:
— Moim ojcem był Koronal Lord Voriax. Moim dziadkiem był Wielki Doradca Damidane. Moim pradziadkiem był…
— Oczywiście. Już to kiedyś słyszeliśmy. Powtarzam, od dziś ten chłopiec jest takim samym szlachcicem jak ty. Tak mówi ten patent. Podobny papier zaświadczył o szlachectwie jakiegoś twojego przodka. Nie wiem, kiedy go otrzymał, a już z pewnością nie wiem, za co. A może myślisz, że szlachcic rodzi się ze swym szlachectwem, jak Skandar z czterema ramionami?
— Łatwo dziś wpadasz w złość, Elidathu.
— Być może. Zrób mi więc tę grzeczność i spróbuj mnie nie drażnić.
— Wybacz — powiedział Diwis, niezbyt szczerze.
Elidath wstał, przeciągnął się i spojrzał przez wielkie łukowate okno, przed którym stało biurko Koronala. Z okna roztaczał się zapierający dech w piersiach widok otchłani, która otwierała się tuż za murami tej części zamkowych zabudowali.
Dwa ogromne czarne drapieżniki, świetnie czujące się na tej wysokości, zataczały wielkie, śmiałe koła; oślepiające promienie słońca odbijały się od grzywy lśniących piór na ich złotych łbach. Elidath, obserwując, jak śmiało i swobodnie fruną, doszedł do wniosku, że zazdrości im wolności, którą daje tylko nieskrępowany lot. Wykonywana tego dnia praca wprawiła go w stan lekkiego oszołomienia. Elidath z Moroole, Najwyższy Doradca i regent…
W tym tygodniu upłynie sześć miesięcy, pomyślał, od czasu gdy Valentine rozpoczął swój objazd. Miał wrażenie, że nie były to miesiące, lecz lata. A więc tak wygląda życie Koronala? Taka nuda, taka niewola? Od dziesięciu lat żył ze świadomością, że sam może zostać Koronalem, gdyż ponad wszelką, wątpliwość był następny w kolejce do tronu. Wydawało się to oczywiste od dnia, w którym Lord Voriax zginął na polowaniu, a władzę odziedziczył po nim, jakże niespodziewanie, jego brat. Jeśli cokolwiek zdarzy się z Valentine'em, koronę ofiarują jemu — Elidath nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Podobnie jeśli Pontifex Tyeveras umrze, a Valentine zajmie jego miejsce — to też uczyni go Koronalem. Chyba że będzie za stary, Koronal musi być bowiem człowiekiem w pełni sił, a on sam przekroczył już czterdziestkę. Poza tym łatwo było nabrać przekonania, że Pontifex będzie żył wiecznie.
Gdyby ofiarowali mu koronę, nie potrafiłby, nie mógłby jej odtrącić. Odmowa była czymś niewyobrażalnym. Lecz każdego roku modlił się coraz goręcej, by Pontifex Tyeveras pożył jak najdłużej, a Valentine nadal cieszył się doskonałym zdrowiem. Czas, który spędził jako regent, tylko dodał żaru jego modlitwom. Kiedy był chłopcem, a zamek nazywano Zamkiem Lorda Malibora, wydawało mu się, że być Koronalem to najcudowniejsza rzecz pod słońcem. Zazdrościł o osiem lat starszemu Voriaxowi, kiedy tamten zasiadł na tronie po śmierci Lorda Malibora. Teraz nie miał już podobnych złudzeń co do wspaniałości sprawowania władzy. Lecz nie odtrąciłby korony, gdyby wyrok losu padł na niego. Pamiętał starego Najwyższego Doradcę Damidane'a, ojca Voriaxa i Valentine'a, który powiedział kiedyś, iż na Koronala najlepiej nadaje się człowiek przygotowany do sprawowania władzy, lecz nie pożądający jej. Może więc, mówił sobie Elidath ponuro, wcale nie byłbym złym Koronalem? No, ale może nie będę musiał nim być.
— To co, biegniemy? — spytał z wymuszoną wesołością. — Cztery mile, a potem kropelka jakiegoś dobrego złotego wina?
— Doskonale — przytaknął Mirigant.
Kiedy wychodzili z sali, Diwis zatrzymał się przy wielkiej kuli z brązu i srebra, stojącej na podwyższeniu przy przeciwległej ścianie. Wyobrażona była na niej trasa podróży Koronala.
— Popatrzcie — powiedział, pokazując palcem czerwoną kulkę, świecącą na powierzchni globusa niczym oko górskiej małpy. — Wyjechał z Labiryntu i ruszył na zachód. Którą rzeką płynie? Glayge?
— Chyba Trey — poprawił go Mirigant. — Powinien kierować się do Treymone.
Elidath przytaknął skinieniem głowy. Podszedł do globusa i przeciągnął dłonią po jego gładkiej, metalicznej powierzchni.
— Tak — powiedział. — A stamtąd do Stoien; ze Stoien popłynie chyba statkiem przez zatokę do Perimor, a potem wzdłuż wybrzeża aż do Alaisor.
Nie uniósł ręki znad globusa. Przeciągnął nią po zarysie kontynentów, jakby Majipoor był kobietą, a Alhanroel i Zimroel jej piersiami. Jakiż piękny jest ten ich świat i jakie piękne jest jego wyobrażenie! Globus miał właściwie kształt półkuli, nie istniała bowiem potrzeba przedstawiania tej połowy planety, którą zajmował ocean — ocean niemal nie znany. Na zamieszkanej półkuli Majipooru wyobrażono jednak trzy wielkie kontynenty: Alhanroel z gigantyczną sterczącą Górą Zamkową, Zimroel z jego tropikalną dżunglą, a poniżej spieczony słońcem, pustynny Suvrael, na Morzu Wewnętrznym zaś Wyspa Snu, na której mieszka błogosławiona Pani. Szczegółowo przedstawiono wiele miast; były tu i łańcuchy górskie, i większe jeziora, i rzeki. Jakiś mechanizm, którego działania Elidath nie rozumiał, śledził bezustannie pozycję Koronala; świecąca czerwona kulka poruszała się, gdy podróżował, nigdy nie było wątpliwości, gdzie się znajduje. Niczym w transie Elidath przesunął palcem po trasie Wielkiego Objazdu: Stoien, Perimor, Alaisor, Sintalmond, Daniup, przez Szczerbę Kinslain do Santhiskion i z powrotem, krętą drogą, do stóp Góry Zamkowej…
— Wolałbyś być z nim, prawda? — spytał Diwis.
— Albo odbywać objazd na jego miejscu? — dorzucił Mirigant.
Elidath obrócił się w miejscu, stając twarzą w twarz ze starszym mężczyzną.
— A co to niby ma znaczyć? Podniecony Mirigant odrzekł:
— To chyba jasne?
— Czyżbyś oskarżał mnie o uzurpatorskie ambicje?
— Tyeveras przeżył swe życie o dwadzieścia lat! Nie umiera wyłącznie dzięki jakiejś magii…
— Masz na myśli najtroskliwszą opiekę medyczną? Mirigant wzruszył ramionami.
— A co to za różnica? Zgodnie z prawami natury powinien umrzeć przed laty, robiąc miejsce dla Valentine'a. Nowy Koronal odbywałby teraz swój pierwszy objazd!
— Nie do nas należy podjęcie tej decyzji.
— Tak, nie do nas, lecz do Valentine'a — powiedział Diwis. — Lecz on jej nie podejmie.
— Podejmie, we właściwym czasie.
— Kiedy? Za pięć lat? Za dziesięć? Za czterdzieści?
— Czyżbyś zamierzał zmusić do czegoś Koronala, Diwisie?
— Zamierzam mu coś doradzić. To nasz obowiązek — mój, twój, Miriganta, Tunigorna, wszystkich, którzy uczestniczyli w rządach przed obaleniem Koronala. Musimy mu powiedzieć, że nadszedł czas, by przeniósł się do Labiryntu.
— Nadszedł czas, byśmy sobie trochę pobiegali — powiedział sztywno Elidath.
— Posłuchaj mnie! Nie jestem naiwny. Mój ojciec był Koronalem, a dziadek zajmował pozycję, którą ty zajmujesz teraz; całe swe życie spędziłem w centrum władzy. Rozumiem ją równie dobrze jak większość z was. Nie mamy Pontifexa. Od ośmiu czy dziesięciu lat Pontifexa udaje coś, co jest bardziej martwe niż żywe, coś, co pływa w stojącej w Labiryncie szklanej klatce. Hornkast przekazuje nam jego słowa — albo udaje, że są to słowa Pontifexa; przekazuje nam jego dekrety — albo udaje, że są to dekrety Pontifexa — ale skutek jest jeden: nie mamy Pontifexa. Jak długo rząd może funkcjonować w ten sposób? Sądzę, że Valentine próbuje być równocześnie Koronalem i Pontifexem, co jest ciężarem ponad siły jednego człowieka, więc struktura władzy jest wadliwa, rząd sparaliżowany, a…
— Dość — przerwał mu Mirigant.
— …a Valentine nie zajmie przysługującego mu miejsca, bo jest młody i nienawidzi Labiryntu, a także dlatego, że wrócił z wygnania z nowym dworem żonglerów i pastuchów tak oszołomionych wspaniałościami Góry Zamkowej, że nie pozwalają mu podjąć właściwych obowiązków…
— Dość!
— Jeszcze jedno! — tłumaczył gwałtownie Diwis. — Czyżbyś był ślepcem, Elidathu? Zaledwie osiem lat temu doświadczyliśmy czegoś zupełnie wyjątkowego w naszej historii: wybranego Koronala strącono z tronu, a myśmy nic o tym nie wiedzieli; jego miejsce zajął uzurpator. Kim był? Marionetką w rękach Metamorfów! A Król Snów sam okazał się Metamorfem! Dwie z czterech Potęg Królestwa znalazły się w rękach Metamorfów, Zamek był ich pełen…
— Wszystkich zdemaskowano i zabito. W bohaterskiej walce tron odzyskał nasz prawowity król, Diwisie!
— Oczywiście. Oczywiście. Czy sądzisz, że Metamorfowie posłusznie wrócili do dżungli? Powiem ci, że w tej właśnie chwili snują plany zniszczenia Majipooru, zagarnięcia dla siebie tego, co z niego zostanie. Wiemy o tym od czasu, gdy Valentine wrócił na tron… i co on właściwie z tym zrobił? Co on właściwie z tym zrobił, Elidathu? Z miłością wyciągnął do nich ręce! Obiecał, że naprawi błędy starożytnych, uczyni zadość dawnym krzywdom. Doskonale, tylko że Zmiennokształtni nadal planują spisek!
— Pobiegnę bez ciebie — zagroził Diwisowi Elidath. — Zostań tu, usiądź za biurkiem Koronala, podpisuj te góry dekretów. Tego pragniesz, prawda, Diwisie? Zasiąść za tym biurkiem.
Obrócił się i w złości ruszył w kierunku wyjścia z sali.
— Czekaj! — zatrzymał go Diwis. — Idziemy z tobą.
Podbiegł do Elidatha, zrównał się z nim i złapał go za łokieć. Niskim, napiętym głosem, jakże różnym od tego, jakim zwykle cedził słowa, oświadczył:
— Nie mówiłem o tym, kto ma zastąpić Valentine'a, tylko o tym, że musi on zostać Pontifexem. Czy myślisz, że rzucę ci wyzwanie w walce o władzę?
— Nie jestem kandydatem do korony!
— Nikt nigdy nie jest kandydatem do korony. Ale nawet dziecko wie, że powszechnie uważany jesteś za następcę Valentine'a. Elidathu, Elidathu.
— Daj mu spokój — odezwał się Mirigant. — Zdaje się, że przyszliśmy tu, żeby pobiegać.
— Dobrze, biegnijmy i więcej o tym ani słowa.
— Dzięki niech będą Bogini — mruknął Elidath.
Pierwszy ruszył w dół szerokimi kręconymi schodami, wydeptanymi przez stulecia. Minęli wartowników i znaleźli się w zaułku Viidicar — na bulwarze z bloków różowego granitu, łączącym wewnętrzny Zamek, w którym mieściły się wszystkie biura Koronala, z niepojętym labiryntem budynków zewnętrznych, zajmujących wierzchołek Góry. Czuł się tak, jakby czoło przepasano mu opaską z gorącej stali. Najpierw podpisywanie milionów bezsensownych dokumentów, później słuchanie zakrawającego na zdradę staniu gadania Diwisa…
A jednak wiedział, że Diwis ma rację. Świat nie może dłużej toczyć się w ten sposób. Gdy trzeba podjąć ważne decyzje, Pontifex i Koronal muszą się ze sobą konsultować, by ich wspólna mądrość wykluczyła głupie błędy. Lecz Pontifexa we właściwym, rzeczywistym sensie tego słowa praktycznie nie było. Valentine próbował działać samotnie i powoli przegrywał. Nawet najwięksi z Koronalów — Confalume, Prestimion, Dekkeret — nie próbowali rządzić Majipoorem samotnie. A wyzwania, którym stawili czoło, wydawały się niczym przy tym, czemu sprostać musiał Valentine. Kto w czasach Lorda Confalume'a był w ogóle w stanie wyobrazić sobie, że poniżeni, pokonani Metamorfowie powstaną kiedyś, szukając zemsty za zabranie im ich świata? Jednak z pewnością rebelię przygotowano gdzieś w całkowitej tajemnicy. Elidath był pewien, że do końca życia nie zapomni ostatnich godzin wojny o odzyskanie tronu, kiedy na czele żołnierzy dotarł do piwnic, w których trzymano maszyny kontrolujące klimat Góry Zamkowej i by je ocalić, musiał zabijać ludzi w mundurach gwardii Koronala, którzy w chwili śmierci zmieniali się w Metamorfów o cienkich ustach, skośnych oczach i szczelinie zamiast nosa. Od tamtej chwili minęło osiem lat — a Valentine nadal próbował nawiązać kontakt z tą rasą przegranych i zawiedzionych, oferując im miłość, nadal próbował znaleźć honorową, pokojową drogę ukojenia ich gniewu. Przez te osiem lat nie osiągnął niczego konkretnego, nie miał do zademonstrowania żadnych rezultatów swych wysiłków — a kto wie, jakie metody sekretnej walki wynaleźli tymczasem Metamorfowie.
Elidath głęboko wciągnął powietrze i ruszył przed siebie szybkim, ciężkim biegiem. Mirigan i Diwis momentalnie zostali z tyłu.
— Hej! — krzyknął Diwis — to się nazywa pobiegać?
Nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Ból jego duszy uleczyć mógł tylko inny ból, a więc biegł jak w gorączce, osiągając i przekraczając granice zmęczenia. Naprzód, naprzód, naprzód, obok delikatnej Wieży Arioca z pięcioma szczytami, obok kaplicy Kinnikena, obok domu dla pontyfikalnych gości. W dół Kaskadą Guadelooma, wokół ciężkiej, przysadzistej masy kamieni: skarbca Lorda Priankipina, w górę Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Schodów. Serce zaczęło łomotać mu w piersi — teraz do westybulu Dziedzińca Pinitora: dalej, dalej, przez zaułki, którymi chodził codziennie przez trzydzieści lat, od dnia, gdy jako dziecko przybył tu z Morvole u stóp Góry, by uczyć się sztuki rządzenia. Ile razy biegał tak z Valentine'em, Stasilane'em lub Tunigornem — byli sobie bliscy jak bracia, oni czterej, czterej nieokiełznani chłopcy szalejący po całym Zamku Lorda Malibora, jak nazywano go w owych dniach. Ach, jakie wspaniałe było wtedy życie! Wtedy wydawało się im, że będą doradcami Koronala Lorda Voriaxa, kiedy Voriax zostanie Koronalem, czego wszyscy się spodziewali, choć nie tak szybko. Lord Malibor zginął przed czasem, a także Voriax, który rządził po nim, korona przeszła na Valentine'a i mc już nie było takie jak kiedyś.
A teraz? “Czas, żeby Valentine przeniósł się do Labiryntu” — powiedział Diwis. Tak. Jest nieco za młody, by zostać Pontifexem, ale to już jego pech, związany z wstąpieniem na tron w okresie starczego zdziecinnienia Tyeverasa. Stary władca zasłużył na wieczny sen w grobie, a Valentine musi zamieszkać w Labiryncie, korona gwiazd musi przypaść…
Mnie? Lord Elidath? Czy będzie to kiedyś Zamek Lorda Elidatha?
Sam pomysł przejął go niepokojem, zdumieniem, a także strachem. Przez te kilka ostatnich miesięcy dowiedział się, co to znaczy być Koronalem.
— Elidathu! Elidathu! Zabijesz się! Gnasz jak szaleniec! — krzyczał Mirigant; jego głos dobiegał z dołu, jak dźwięk przywiany wiatrem z odległego miasta. Dotarł już niemal na szczyt Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Schodów. Czuł łomot w piersiach, wzrok mu się zamglił, lecz zmusił się do dalszego biegu, na sam szczyt i w wąską alejkę z zielonego królewskiego kamienia, prowadzącą do biur administracji, mieszczących się na Dziedzińcu Pinitora. Niewiele widząc, skręcił za róg, poczuł uderzenie, usłyszał ciężkie sieknięcie, a potem padł jak długi i leżał tak, dysząc ciężko, niemal nieświadomy otaczającego go świata.
Kiedy usiadł i otworzył oczy, dostrzegł nieznajomego — młodego szczupłego mężczyznę o ciemnej cerze i gęstych czarnych włosach, ufryzowanych zgodnie z najnowszą, wymyślną modą, wstającego niezgrabnie i zbliżającego się do niego.
— Panie? Panie, czy nic ci się me stało?
— Wpadłem na ciebie, prawda? Powinienem… patrzyć przed siebie…
— Dostrzegłem cię, panie, ale nie było już czasu. Biegłeś tak szybko… może pomogę ci się podnieść.
— Nic mi nie będzie, chłopcze. Muszę tylko złapać oddech. Nie korzystając z pomocy młodego człowieka podniósł się, otrzepał kubrak — na kolanie dostrzegł wielkie rozdarcie, przez które zaczęła sączyć się krew — i poprawił ubranie. Serce nadal waliło mu przerażająco, a poza tym czuł się strasznie głupio. Diwis i Mirigant biegli już schodami. Obracając się ku młodzieńcowi, Elidath zaczął przepraszać, lecz dziwny wyraz jego twarzy kazał mu przerwać przeprosiny w pół słowa.
— Czy coś się stało? — spytał.
— Panie, czyżbyś był Elidathem z Moryole?
— Tak, jestem nim. Chłopiec roześmiał się.
— Tak mi się właśnie wydawało, kiedy bliżej ci się przyjrzałem. A więc to ciebie szukam! Powiedziano mi, że mogę cię znaleźć na Dziedzińcu Pinitora. Mam dla ciebie wiadomość.
Mirigant i Diwis pojawili się przy wejściu do zaułka. Podeszli do Elidatha; z wyrazu ich twarzy domyślił się, że musi wyglądać okropnie: zaczerwieniony, spocony, niczym szaleniec po tym wariackim biegu. Spróbował potraktować tę sytuację lekko, wskazując na młodego mężczyznę i mówiąc:
— Mam wrażenie, że w pośpiechu przebiegłem po tym oto młodym posłańcu, który ma dla mnie jakąś wiadomość. Od kogóż ta wiadomość, chłopcze?
— Od Lorda Valentine'a, panie. Elidath znieruchomiał.
— Czy to jakiś żart? Koronal odbywa Wielki Objazd i znajduje się teraz gdzieś na zachód od Labiryntu.
— To prawda, panie. Byłem przy nim w Labiryncie i kiedy wysłał mnie na Górę Zamkową, poprosił, żebym przede wszystkim znalazł ciebie i powiedział ci…
— Co takiego?
Chłopiec obrzucił niepewnym spojrzeniem Diwisa i Miriganta.
— Panie, wiadomość ta przeznaczona jest tylko dla ciebie.
— To Lordowie Mirigant i Diwis, krewni Koronala. Możesz mówić przy nich.
— Doskonale, panie. Lord Valentine przykazał mi powiedzieć Elidathowi z Morvole — a winienem się przedstawić, panie, jestem rycerz-kandydat Hissune, syn Elsinome — przykazał mi powiedzieć Elidathowi z Monrole, że zmienił plany i że uda się na Wielki Objazd także na Zimroel; odwiedzi również swą matkę, Panią Wyspy — i że masz, panie, sprawować obowiązki regenta przez cały czas jego nieobecności. Czyli, według Koronala…
— Pani, oszczędź mnie — szepnął Elidath ochryple.
— …rok, może półtora roku poza czas już zaplanowany — skończył Hissune.
Drugą oznaką zbliżających się trudnych dni, którą dostrzegł Etowan Elacca, było opadanie liści z drzew niyku. Zdarzyło się to w pięć dni po tym, jak spadł fioletowy deszcz.
Sam fioletowy deszcz nie był pierwszą oznaką kłopotów. Nie byłby on w ogóle niczym niezwykłym na wschodnim zboczu Rozpadliny Dulorn, pokrytym niemal w całości lekkim niebieskawoczerwonym piaskiem skuwa. Wiejący regularnie wiatr z północy, nazywany Złośnikiem, zwiewał piasek, wyrzucając go wysoko w powietrze, a zabarwione nim chmury utrzymywały kolor przez szereg dni, z kolei padający z nich deszcz był bladolawendowy. Ziemia Etowana Elakki znajdowała się jednak sześćset mil od tego rejonu, na przeciwnym zboczu Rozpadliny Dulorn, nieco bardziej w głębi lądu, choć w pobliżu Falkynkip, a wiatry niosące piasek skuwa nie docierały na ogół tak daleko. Lecz Etowan Elacca zdawał sobie sprawę, że wiatry są czymś nieprzewidywalnym, więc być może Złośnik zdecydował się tym razem odwiedzić przeciwległe zbocze Rozpadliny? W każdym razie nie było powodu, by Szczególnie niepokoić się fioletowym deszczem, który pozostawiał po sobie wyłącznie cienką warstwę piasku, tam gdzie spadł, nie sprawiając żadnych szczególnych kłopotów; następny normalny deszcz zmywał piach i wszystko wracało do normy. Nie, pierwszą oznaką kłopotów nie był fioletowy deszcz, lecz kurczenie się sensitiwów rosnących w ogrodzie Etowana Elakki, co zdarzyło się dwa lub trzy dni przed deszczem.
Było to wydarzenie zagadkowe, lecz nie niezwykłe. Niewiele trzeba, by sensitiwy zaczęły się kurczyć. Bardzo drobne, psychowrażliwe rośliny o złotych liściach i zwyczajnych zielonych kwiatach, rosnące dziko w lasach na zachód od Mazadone, reagowały na każde psychiczne niezwykłe zdarzenie: głośniejszy krzyk, warczenie zwierząt walczących w dżungli lub nawet, jak opowiadano, samą obecność człowieka, który popełnił poważną zbrodnię. Byle co wystarczyło, by ich liście złożyły się jak ręce w modlitwie i sczerniały. Reakcja taka nie ma najwyraźniej żadnego szczególnego znaczenia biologicznego, myślał często Etowan Elacca, lecz niewątpliwie tajemnica wyjaśni się w wyniku szczegółowych badań. Któregoś dnia zamierzał przeprowadzić takie badania. Tymczasem zasadził sensitiwy w ogrodzie, ponieważ lubił wesoły, żółty kolor ich liści. A ponieważ dominium Etowana Elakki było spokojne, uporządkowane, ani razu od czasu, gdy pojawiły się w jego ogrodzie, sensitiwy nie skurczyły się… aż do dzisiaj. Zdarzyło się to całkiem niespodziewanie. Czyżby jacyś ludzie kłócili się na obszarze jego ogrodu? Jakie rozzłoszczone stworzenie w tej krainie zwykłych udomowionych zwierząt mogło zachwiać spokojem jego posiadłości?
Etowan Elacca ponad wszystko cenił właśnie spokój. Był klasycznym dżentelmenem-farmerem, sześćdziesięcioletnim, wysokim, wyprostowanym, o gęstych siwych włosach. Jego ojciec urodził się jako trzeci syn księcia Massissa, dwaj bracia pełnili — jeden po drugim — urząd burmistrza Falkynkip, lecz jego samego rządzenie nigdy nie interesowało. Gdy tylko objął i spadek, kupił wielki kawał ziemi na zachodnim zboczu Rozpadliny Dulorn i stworzył na nim Majipoor w miniaturze, maleńki wszechświat, cechujący się wielką pięknością, spokojem i równowagą. Uprawiał rośliny charakterystyczne dla tego regionu: niyk i glein, hingamorty, stajje. Przede wszystkim stajje, zawsze bowiem istniało zapotrzebowanie na ożywczy, słodki chleb wyrabiany z ich bulw i farmerzy z Rozpadliny musieli się mocno napracować, by wyprodukować jej wystarczająco wiele na potrzeby Dulornu, Falkynkip i Pidruid, liczących łącznie trzydzieści milionów obywateli, oraz dla kilku milionów ludzi mieszkających w sąsiednich miasteczkach. Nieco powyżej pól stajji znajdowały się plantacje gleinu: rzędy gęstych dziesięciostopowych krzaków w kształcie kopuł, pomiędzy których srebrzystymi, wydłużonymi liśćmi wyrastały wielkie grona soczystych, smacznych niebieskich owoców. Stajje i glein zawsze uprawiano obok siebie; dawno odkryto, że korzenie krzaków gleinu wydzielają do ziemi płyn zawierający azotany, który, zmywany przez deszcze, sprzyja rozwojowi bulw stajji.
Poza granicami plantacji gleinu znajdował się sad hingamortów. Soczyste, przypominające grzyby żółte “paluchy”, wypełnione słodkim sokiem, wynurzały się z gleby, sprawiając doprawdy niezwykłe wrażenie; były one światłoczułymi organami, przekazującymi energię słoneczną roślinom rosnącym głęboko pod ziemią. Wzdłuż granic posiadłości ciągnął się wspaniały ogród drzew niyku, zgodnie ze zwyczajem uporządkowanych w grupy po pięć drzew, sadzonych w skomplikowane geometryczne wzory. Etowan Elacca lubił przechadzać się między nimi, z miłością dotykając dłońmi smukłych czarnych pni, nie grubszych niż ramię dorosłego mężczyzny i gładkich jak aksamit. Drzewa niyku żyły tylko dziesięć lat. W pierwszym roku rosły z nieprawdopodobną szybkością na zwyczajną dla nich wysokość trzydziestu pięciu stóp, w czwartym kwitły zdumiewającymi złotymi kielichami o krwistoczerwonych środkach, a potem co roku owocowały mnóstwem cierpkich, przezroczystych białych owoców w kształcie półksiężyców. Umierały błyskawicznie — w ciągu kilku godzin wysychały tak, że ich pień złamałoby z łatwością nawet dziecko. Owoce, trujące w stanie surowym, były niezbędne jako przyprawa do ostrych, gorzkich mięs, charakterystycznych dla kuchni Ghayrogów. Niyki rosły naprawdę dobrze tylko w Rozpadlinie i Etowan Elacca nie miał najmniejszych problemów ze sprzedażą zbiorów.
Dzięki uprawie ziemi czuł się użyteczny, lecz praca ta nie zaspokajała jego poczucia piękna. Poczucie piękna właśnie skłoniło go do założenia na swej ziemi prywatnego, wspaniale rozplanowanego ogrodu botanicznego, w którym znajdowały się rośliny ściągnięte ze wszystkich zakątków Majipooru, dobrze rosnące w ciepłym, wilgotnym klimacie Rozpadliny.
Rosły tu alabandyny, sprowadzone zarówno z Zimroelu, jak i Alhanroelu; wszystkich naturalnych barw, a także wiele ich odmian hybrydycznych. Były też tanigale i thwale, kwiaty nocy z lasów należących do Metamorfów, kwitnące — wyłącznie w noc Święta Zimy — oślepiająco jaskrawymi, niezwykłymi kwiatami. Były sośninki i androdragmy, krzaczki balonowe i miękki mech, halatingi wyhodowane z sadzonek otrzymanych wprost z Góry Zamkowej i caramangi oraz muorny, pnącza sihornish, sefitongle, eldirony. Etowan Elacca eksperymentował także z roślinami tak trudnymi w uprawie jak ogniste palmy z Pidruid, które czasami utrzymywały się w jego ogrodzie sześć lub siedem lat, lecz nie chciały kwitnąć tak daleko od morza; z drzewami igłowymi z wyżyn, te jednak więdły szybko pozbawione tak potrzebnych im chłodów; z dziwnymi, upiornymi księżycowymi kaktusami z Pustyni Velalisier, które bez powodzenia próbował osłonić od nadmiaru deszczów. Nie lekceważył też roślin, rosnących dziko w tym regionie Zimroelu, tylko dlatego, że były mniej egzotyczne — uprawiał dziwne, spęczniałe drzewa pęcherzowe, lekkie niczym balony, kiwające się na swych grubych łodygach na wietrze i groźne mięsożerne rośliny z lasów Mazadone, śpiewające krzewy, drzewa kabaczkowe, kilka ogromnych drzew dwikka, kilka sprawiających wrażenie prehistorycznych drzew krakowych. Poszycie stanowiły drobne kępki sensitiwów, sadzonych tam, gdzie wydawały się na miejscu, ich skromność bowiem idealnie kontrastowała z krzykliwą wspaniałością roślin stanowiących większość jego kolekcji.
Dzień, w którym odkrył, że sensitiwy więdną, był wręcz nieprawdopodobnie piękny. Poprzedniej nocy padał lekki deszcz, lecz chmury odsunęły się, jak to przewidział, nim o świcie rozpoczął swój zwykły spacer po ogrodzie. Powietrze było chłodne i niezwykle czyste, wschodzące słońce rozpaliło zdumiewające, zielone ognie na lśniących granitowych wzgórzach na zachodzie. Kwiaty alabandyn błyszczały, żarłoczne rośliny, świeżo przebudzone i głodne, niespokojnie zwierały ostrza, usytuowane w kielichach znajdujących się w środku wielkich rozet, drobne długodzioby o karmazynowych skrzydełkach jak iskry oślepiającego światła przelatywały między gałęziami androdragmów. Mimo wszystko Etowan Elacca przeczuwał nieszczęście. Poprzedniej nocy spał źle, śniły mu się skorpiony, dhiimy i inne niszczycielskie stwory buszujące na jego polach. Niemal bez zdziwienia dostrzegł biedne sensitiwy, skurczone, wyschłe po jakichś okropieństwach mrocznej nocy.
Przez godzinę przed śniadaniem pracował sam, ze smutkiem wyrywając z ziemi zwiędłe rośliny. Poniżej uszkodzonych gałązek sensitiwy nadal żyły, lecz nie można było ich ocalić, gdyż zniszczone liście nie odrosłyby, a gdyby zostały wycięte, szok z tym związany i tak zniszczyłby całe krzaczki. Więc wyrywał je, jedne po drugich, drżąc, gdy kurczyły mu się pod palcami, i rzucał na stos. Później wezwał do sadu zarządcę wraz z głównym ogrodnikiem i spytał, czy któryś z nich wie, co mogło tak zaszkodzić sensitiwom. Lecz żaden z nich nie potrafił odpowiedzieć.
To zdarzenie zepsuło mu ranek, lecz w naturze Etowana Elakki nie leżało martwienie się przez dłuższy czas; nim minęło południe, miał już sto paczek nasion sensitiwów, otrzymanych z miejscowej szkółki; nie mógł, oczywiście, kupić samych roślin, nie przetrwałyby przesadzenia. Następnego dnia zasadził je własnoręcznie. Za sześć, osiem tygodni nie pozostanie ślad po tym, co się zdarzyło. Była to dla niego tylko drobna, mało ważna tajemnica, którą być może uda się rozwiązać pewnego dnia. Szybko przestał się nad nią zastanawiać.
Kilka dni później znów zdarzyło się coś dziwnego — spadł fioletowy deszcz. Dziwne to, lecz nieszkodliwe. Ludzie powtarzali: “Wiatry musiały zmienić kierunek. Że też przywiały skuwę na zachód!” Plamy pozostały niespełna jeden dzień, a potem zmył je kolejny, całkiem zwyczajny deszcz. O tym zdarzeniu Etowan Elacca zapomniał równie łatwo.
Lecz drzewa niyku…
W kilka dni po fioletowym deszczu pilnował zbioru owoców gleinu, kiedy jego starszy zarządca — spokojny Ghayrog imieniem Simoost, wyglądający jak oprawiony w skórę — zbliżył się, opanowany przez coś, co — jak na niego — wydawało się niezwykłym podnieceniem: wężowe włosy wiły mu się dziko, rozwidlony język wirował, jakby chciał wyrwać się z ust. Krzyczał:
— Niyki! Niyki!
Bladoszare liście drzew niyku mają kształt wąski i wydłużony; sterczą pionowo z rzadkich pęków na końcu dwucalowych łodyg, jakby zwichrzyło je nagłe wyładowanie elektryczne. Ponieważ drzewka są delikatne, o nielicznych gałęziach, sterczące liście wyglądają dziwnie i łatwo je rozpoznawać, nawet ze sporej odległości. Teraz, biegnąc wraz z Simoostem do ich zagajnika, z odległości kilkuset jardów Etowan Elacca dostrzegł, że zdarzyło się coś, co uważał za absolutnie niemożliwe: liście zwisały obrócone w dół; drzewa nie przypominały już niyków, lecz raczej płaczące tanigale lub halatingi!
— Wczoraj wszystko było z nimi w porządku — powiedział Simoost. — Dziś rano wszystko było w porządku. A teraz…
Etowan Elacca dobiegł do pierwszej grupy pięciu drzew. Położył dłoń na najbliższym pniu. Wydawał się on dziwnie lekki; popchnął i drzewo zwaliło się; suche korzenie wyszły z ziemi niezwykle łatwo. Z drugim i trzecim stało się to samo.
— Są martwe — powiedział.
— Liście… — wykrztusił Simoost. — Nawet u martwych niyków liście obrócone są ku górze. Lecz te… Nigdy nie widziałem niczego podobnego.
— Nie zginęły z przyczyn naturalnych — szepnął Etowan Elacca. — To coś nowego, Simooście.
Biegał od grupy do grupy, przy trzeciej już szedł, a przy piątej wlókł się z opuszczoną głową.
— Martwe… wszystkie martwe… moje przepiękne niyki.
Cały sad był martwy. Niyki wyschły, jak zwykle, błyskawicznie, cała wilgoć uleciała z ich gąbczastych pni, lecz żeby zdarzyło się to z sadem, rozplanowanym z myślą o dziesięcioletnim cyklu… To wydawało się niemożliwe, a położenie liści trudno było wytłumaczyć.
— Musimy donieść o tym agentowi rolnemu — powiedział Etowan Elacca. — A także, Simooście, wysłać posłańca na farmę Hagidawna i Nismayne'a, i tego, jak mu tam… co mieszka przy jeziorze. Trzeba dowiedzieć się, czy oni także mają problemy z niykami. Czy to zaraza? Nie wiem. Lecz niyki nie chorują… Nieznana zaraza, Simooście? Spadła na nas jak przesłanie od Króla Snów.
— Fioletowy deszcz, panie.
— Odrobina barwnego piasku? Jak mogłaby czemukolwiek zaszkodzić? Po drugiej stronie Rozpadliny fioletowe deszcze padają kilkanaście razy w roku i nie ma to żadnego wpływu na ich zbiory. Och, Simooście, moje niyki, moje niyki…
— To przez fioletowy deszcz — stwierdził z przekonaniem Simoost. — Nie był naturalny, tu, na wschodzie. Zdarzyło się coś nowego, panie; deszcz przyniósł truciznę, która zniszczyła niyki!
— A także sensitiwy, trzy dni przedtem, nim w ogóle spadł?
— Senistiwy są bardzo delikatne, panie. Być może wyczuły truciznę w powietrzu? Deszcz zbliżał się wtedy w naszym kierunku.
Etowan Elacca wzruszył ramionami. Być może. A może Zmiennokształtni przylecieli nocą z Piurifayne, na miotłach lub magicznych latających maszynach, i rzucili na ziemię złowrogi czar. Może na świecie wszystko jest możliwe.
— Po co tracić czas na zastanawianie się? — spytał gorzko. — Nie wiemy nic. Tylko tyle, że sensitiwy zginęły, że zgięły niyki. Co się jeszcze stanie, Simooście? Co się jeszcze stanie!?
Carabella, która przez cały dzień wyglądała przez okno ślizgacza, jakby siłą spojrzenia chciała przyspieszyć podróż przez to ponure pustkowie, wykrzyknęła z nagłą radością:
— Spójrz, Valentinie! Chyba rzeczywiście opuszczamy już pustynię.
— Niemożliwe. Może za trzy lub cztery dni. Albo za pięć, albo za sześć, albo za siedem…
— Może raczysz spojrzeć!
Valentine odłożył plik karteczek z najnowszymi wiadomościami, które przeglądał, wyprostował się i popatrzył ponad jej ramieniem. Tak! Na Boginię, widział zieleń! I to nie szarą zieleń jakichś pokręconych, kruchych, uparcie żywotnych, żałosnych pustynnych roślin, lecz głęboką, pulsującą życiem zieleń prawdziwej szaty roślinnej Majipooru, świadczącą o wzroście, o żywotności. A więc wydostał się nareszcie z zaklętego kręgu Labiryntu, nareszcie królewska karawana opuszczała wyschniętą równinę, na której wybudowano podziemną stolicę świata. Zbliżali się do prowincji diuka Nascimonte'a: Jezioro Kości Słoniowej, góra Ebersinul, pola thuyolu i milailów, wielka rezydencja, o której tyle opowiadano…
Delikatnie oparł rękę na karku Carabelli, zacisnął dłoń na jej szyi, czując pod palcami twarde mięśnie — po części był to masaż, po części pieszczota. Jak dobrze, że znów jest przy nim! Dołączyła do grupy dokonującej objazdu przed tygodniem, w rumach Velalisier, i już razem wizytowali wykopaliska archeologiczne w wielkim kamiennym mieście, które Metamorfowie opuścili piętnaście, dwadzieścia tysięcy lat temu. Pojawienie się Carabelli natychmiast poprawiło jego ponury nastrój.
— Pani, tak strasznie samotny byłem bez ciebie w Labiryncie — powiedział cicho.
— Żałuję, że nie mogłam ci towarzyszyć. Wiem, jak nienawidzisz tego miejsca. A kiedy mi jeszcze powiedzieli, że zasłabłeś, czułam się taka winna, tak się wstydziłam, że jestem daleko, gdy ty… gdy ty… — Carabella potrząsnęła głową. — Byłabym przy tobie, gdybym tylko mogła. Przecież wiesz, Valentinie. Ale obiecałam obywatelom Stee, że wezmę udział w otwarciu ich nowego muzeum…
— Tak, oczywiście. Małżonka Koronala również ma obowiązki.
— Nadal wydaje mi się to takie dziwne. “Małżonka Koronala”. Mała cyrkówka z Tilomon mieszka na Górze Zamkowej, przemawia, otwiera muzea…
— Nadal “cyrkówka z Tilomon?” Po tylu latach? Wzruszyła ramionami i przeciągnęła dłonią po pięknych, ciemnych, krótko przystrzyżonych włosach.
— Moje życie to łańcuch dziwnych zdarzeń. Jakże mogłabym o tym zapomnieć? Gdybym nie zamieszkała w tej gospodzie wraz z trupą żonglerów Zalzana Kavola akurat wtedy, kiedy się pojawiłeś… gdyby nie okradziono cię z pamięci i nie zostawiono w Pidruid, takiego niewinnego jak czarnonosy blave…
— Lub gdybyś urodziła się w czasach Lorda Havilbove'a albo na jakiejś innej planecie…
— Nie kpij ze mnie, Valentinie.
— Przepraszani, kochanie. — Ujął jej małą rękę w swe wielkie dłonie. — Tylko jak długo jeszcze będziesz oglądała się za siebie — na to, kim byłaś? Kiedy wreszcie w pełni zaakceptujesz życie, które prowadzisz teraz?
— Chyba nigdy naprawdę go nie zaakceptuję — odparła z namysłem.
— Pani moja, jak możesz tak mówić…?
— Wiesz, dlaczego tak mówię, Valentinie. Valentine na moment przymknął oczy.
— Jeszcze raz powtarzam ci, Carabello: kochają cię wszyscy rycerze z Góry, wszyscy książęta, wszyscy panowie… Są ci oddani, podziwiają cię, szanują i…
— Elidath, owszem. I Tunigorn, i Stasilane, i inni im podobni. Ci, którzy naprawdę cię kochają, kochają także i mnie. Lecz dla wielu pozostaję parweniuszką, prostaczką, intruzem, czymś, co zdarzyło ci się przypadkiem… królewską nałożnicą…
— Jakich innych?
— Dla Diwisa — odparła po chwili wahania. — I dla tych paniąt i rycerzyków z jego frakcji. I nie tylko. Książę Halanx kpił sobie ze mnie w obecności mych dworek! Książę Halanx, Valentinie, twego rodzinnego miasta! A książę Manganot z Banglecode? Jest ich o wiele więcej. — Obróciła się ku niemu, dostrzegł ból w jej ciemnych oczach. — Czyżbym to sobie tylko wyobrażała? Czy słyszę szepty w szeleście suchych liści? Och, Valentinie, czasami myślę, że to oni mają rację, ze źle zrobiłam, zostając twą żoną, że Koronal nie powinien poślubić kobiety z ludu. Nie pasuję do twego dworu. Nigdy nie będę pasowała. Panie, muszę przyczyniać ci tyle smutku…
— Dajesz mi radość i tylko radość. Spytaj Sleeta, co czułem tydzień temu, w Labiryncie, i jak zmieniłem się, kiedy przyjechałaś. Spytaj Shanamira… Tunigorna… spytaj kogokolwiek…
— Wiem, kochanie. Kiedy przyjechałam, byłeś taki smutny, taki poważny. Niemal cię nie poznałam… ta zmarszczka pomiędzy brwiami, to gniewne spojrzenie…
— Kilka dni z tobą leczy mnie z każdej choroby.
— A jednak sądzę, że nadal nie w pełni jesteś sobą. Czyżby dlatego, że ciągle nosisz w duszy wspomnienie Labiryntu? A może to pustynia przyprawia cię o depresję? Albo ruiny?
— Nie, chyba nie o to chodzi.
— A więc o co?
Wpatrywał się w pejzaż za oknem ślizgacza. Widział, jak ziemia coraz mocniej się zieleni, dostrzegał stopniową inwazję traw i drzew na coraz bardziej pofałdowanym terenie. Powinno sprawić mu to większą radość, niż sprawiało — lecz na jego duszy ciążyło brzemię przygnębienia, którego nie potrafił zrzucić.
Po chwili namysłu powiedział:
— Ten sen, Carabello… ta wizja, przepowiednia… nie potrafię przestać o niej myśleć. Och, co też historia będzie miała o mnie do powiedzenia! Koronal, który stracił tron, został żonglerem, a potem odzyskał władzę i rządził lekkomyślnie, pozwalając, by jego świat ogarnął chaos, szaleństwo… Carabello, Carabello, czyżbym tak właśnie rządził? Czy po czternastu tysiącach lat mam być ostatnim Koronalem? Czy będzie w ogóle ktoś, kto opisze moją historię? Jak sądzisz?
— Z pewnością nie rządziłeś lekkomyślnie.
— Czy nie jestem zbyt spokojny, zbyt łagodny, zbyt skłonny rozpatrywać każdy problem ze wszystkich stron?
— To nie są wady.
— Sleet jest innego zdania. Sleet sądzi, że odraza, którą żywię do wojny, do jakiegokolwiek gwałtu, prowadzi mnie na manowce. Wyjaśnił mi to bardzo dokładnie.
— Nie będzie wojny, panie.
— Ten sen…
— Sądzę, że tłumaczysz go sobie zbyt dosłownie.
— Nie — powiedział Valentine. — Takie wyjaśnienia zapewniają tylko fałszywy spokój. Tisana i Deliamber zgadzają się ze mną — znajdujemy się w przededniu jakiegoś wielkiego nieszczęścia, być może wojny. Sleet… Sleet jest tego pewien. Uparł się, że Zmiennokształtni mają zamiar powstać przeciw nam, mówi, że od siedmiu tysięcy lat planują świętą wojnę.
— Sleet zbyt jest żądny krwi. I od najwcześniejszej młodości żyje w irracjonalnym strachu przed Metamorfami. Przecież wiesz.
— Kiedy przed ośmiu laty odbiliśmy Zamek i odkryliśmy, że aż roi się w nim od Metamorfów… czy było to złudzenie?
— Próba przejęcia władzy skończyła się ich klęską, prawda?
— Czy wobec tego możemy mieć pewność, że więcej tego nie spróbują?
— Jeśli twa polityka odniesie sukces, Valentinie…
— Moja polityka! Jaka polityka? Wyciągam dłoń ku Metamorfom, a oni prześlizgują mi się między palcami. Wiesz, że spodziewałem się mieć przy boku kilku ich wodzów, kiedy w zeszłym tygodniu zwiedzałem ruiny Velalisier? Chciałem, by widzieli, z jaką pieczołowitością odbudowujemy ich święte miasto, żeby zobaczyli, jakie znaleźliśmy skarby, żeby — być może — zabrali najświętsze ze znalezisk ze sobą, do Piurifayne. Lecz nie otrzymałem od nich żadnej odpowiedzi, nie raczyli mi nawet odmówić!
— Przecież zdawałeś sobie sprawę, że prace w Velalisier mogą stać się przyczyną pewnych kłopotów. Być może nie podoba się im, że w ogóle tam weszliśmy, już nie wspominając o projekcie rekonstrukcji miasta. Czyż ich legenda nie głosi, że sami je pewnego dnia odbudują?
— Masz rację — przyznał Valentine ponuro. — Kiedy odzyskają władzę nad Majipoorem i wszystkich nas stąd wygnają. Ermanar kiedyś mi o tym opowiadał. W porządku, może zaproszenie ich do Velalisier rzeczywiście było błędem. Ale zignorowali wszystkie inne moje zabiegi. Piszę do ich królowej, Danipiur z Ilirivoyne, a ona, jeśli w ogóle raczy mi odpowiedzieć, przysyła listy tak krótkie, tak formalne, takie puste… — Wziął głęboki oddech. — Skończmy jednak rozmawiać o nieszczęściach, Carabello. Nie będzie żadnej wojny. Znajdę sposób, żeby przełamać nienawiść, którą żywią do nas Zmiennokształtni, znajdę sposób, żeby mieć ich po swojej stronie. A jeśli chodzi o te panięta z Góry, którzy wtykali ci szpileczki, jeśli je rzeczywiście wtykali, błagam, nie traktuj ich tak poważnie. Odpłać im pięknym za nadobne. Kim jest dla ciebie Diwis? Albo książę Halanx? To tylko głupcy! — Valentine uśmiechnął się. — Wkrótce dam im poważniejsze powody do zmartwienia, kochanie, niż społeczny status mej małżonki!
— O czym ty mówisz!
— Jeśli nie podoba się im kobieta z ludu jako żona Koronala — oznajmił Valentine — to co sobie pomyślą, mając mężczyznę z ludu za Koronala?
Carabella spojrzała na niego, zdumiona.
— Nic z tego nie rozumiem, Valentinie.
— Zrozumiesz. We właściwym czasie zrozumiesz wszystko. Zamierzam zmienić nasz świat tak dogłębnie… och, kochanie, kiedy będą pisać historię mego panowania, jeśli Majipoor przetrwa wystarczająco długo, by historia ta powstała, nie starczy na nią jeden tom, obiecuję ci to. Wprowadzę takie zmiany… Będą jak trzęsienie ziemi… — Roześmiał się. — I co o tym myślisz, Carabello? Tylko posłuchaj, jak opowiadam te koszałki opałki. Łagodny Lord Valentine, człowiek z krwi i kości, dobry, zamierza przewrócić świat do góry nogami. Czy zdoła tego dokonać? Czy rzeczywiście zdoła tego dokonać?
— Panie, nie rozumiem, o czym mówisz. Przemawiasz zagadkami.
— Być może.
— I nie chcesz podpowiedzieć mi rozwiązań. Valentine zamyślił się.
— Rozwiązaniem tych zagadek, Carabello, jest Hissune — powiedział w końcu.
— Hissune? Ten twój mały łobuziak z Labiryntu?
— To już nie mały łobuziak, to broń wymierzona w Zamek. Carabella westchnęła.
— Zagadki. Nic tylko zagadki.
— Przywilejem władcy jest mówić zagadkami. — Valentine mrugnął do niej, przytulił i przywarł do jej ust. — Nie gniewaj się, ale sprawia mi to przyjemność. I…
Ślizgacz zatrzymał się nagle.
— O, patrz! Dojechaliśmy! — krzyknął Koronal. — Jest tu Nascimonte! I… na Panią, przyprowadził ze sobą chyba z połowę mieszkańców prowincji!
Karawana zatrzymała się na granicy szerokiej łąki porośniętej krótką, gęstą trawą, tak intensywnie zieloną, że jej zieleń sprawiała niemal wrażenie jakiegoś nieopisanego koloru, pochodzącego z samego krańca słonecznego spektrum. W jaskrawych promieniach słońca uroczystość powitania już się zaczęła, chyba z dziesięć tysięcy ludzi bawiło się jak okiem sięgnąć. Huczały wystrzały armatnie, sistirony i dwunastostrunowe galistany wygrywały piskliwe melodie, w powietrze biły dzienne fajerwerki, rysujące ostre, oszałamiające, czarne i fioletowe wzory na czystym, jasnym niebie. Wśród tłumów przechadzały się na szczudłach dwudziestostopowe postaci w wielkich maskach klaunów z wypukłymi czerwonymi czołami i gigantycznymi nosami. Z wysokich masztów zwisały sztandary ze znakiem gwiazdy, powiewając wesoło na rześkim letnim wietrzyku, orkiestry równocześnie z kilku estrad wygrywały hymny, marsze i chorały. Zebrała się tu prawdziwa armia żonglerów, do której najprawdopodobniej zagarnięto każdego w promieniu tysiąca mil, mającego jakiekolwiek pojęcie o tej sztuce. Maczugi, noże, maczety, płonące pochodnie, wesołe kolorowe piłeczki i w ogóle wszystko, czym tylko dało się żonglować, dosłownie przysłaniały niebo. Tak składano hołd ulubionej rozrywce Koronala. Po ponurym mroku Labiryntu było to najwspanialsze możliwe uwieńczenie objazdu: gorączkowe, oszałamiające, nieco bezsensowne i absolutnie rozkoszne.
W środku całego tego zamieszania, niedaleko miejsca, gdzie zatrzymał się ślizgacz, stał wysoki, kościsty mężczyzna w średnim wieku, o oczach błyszczących niezwykłym napięciem i ustach skrzywionych w najbardziej dobrotliwym uśmiechu. Był to Nascimonte, wielki posiadacz ziemski, który stał się bandytą, bandyta, który na powrót stał się wielkim posiadaczem ziemskim, niegdyś z własnego nadania diuk Turni Yornek i Bagien Zachodnich, teraz, nadaniem Lorda Valentine'a znacznie właściwiej zwany diukiem Ebersinul.
— Och, popatrz tylko! — krzyknęła Carabella, śmiejąc się tak, że ledwie mogła mówić. — Założył dla nas swój strój bandyty!
Uśmiechnięty, Valentine tylko skinął głową.
Gdy po raz pierwszy spotkał Nascimonte'a, w zapomnianych, zagubionych na pustyni na południe od Labiryntu ruinach miasta Metamorfów książę rabusiów ubrany był w przedziwną kamizelkę i legginsy z grubego, czerwonego futra jakiegoś pustynnego potwora oraz nieprawdopodobną, żółtą futrzaną czapę. To wtedy, zrujnowany, wyzuty z majątku dzięki jednej chwili beztroskie], niszczycielskiej zabawy zwolenników fałszywego Koronala, wędrujących przez jego ziemię, gdy uzurpator odbywał Wielki Objazd, Nascimonte zaczął rabować wędrujących pustynią podróżników. Teraz jego ziemie znów należały do niego i mógł się już ubierać, jeśli tylko chciał, w jedwabie i aksamity, mógł obwieszać się amuletami, maskami z piór i drogimi kamieniami wielkimi jak oczy, lecz teraz stał przed nimi w stroju, który nosił na wygnaniu. Nascimonte miał wyczucie chwili i Valentine pomyślał, że tak nostalgiczny wybór kostiumu tylko to potwierdza.
Lata minęły od czasu, kiedy widzieli się po raz ostatni. W odróżnieniu od większości ludzi, którzy stali u boku Valentine'a w ostatnich chwilach wojny o odzyskanie tronu, Nascimon te nie chciał stanowiska doradcy, nie zamieszkał na Górze Zamkowej; pragnął tylko wrócić na ziemie ojców u podnóża góry Ebersinul, u brzegów Jeziora Kości Słoniowej. Niełatwo było to sprawić, ponieważ ziemie te przejęli inni, po tym, jak jego nielegalnie ich pozbawiono, lecz administracja Lorda Valentine'a w pierwszych latach po odzyskaniu przez niego tronu wiele wysiłku poświęciła rozwiązywaniu takich właśnie problemów i w końcu Nascimonte odzyskał wszystko, co niegdyś do niego należało.
Valentine nie pragnął niczego bardziej, niż wybiec ze ślizgacza i ucałować starego towarzysza broni. Protokół mu tego, oczywiście, zabraniał; nie mógł wmieszać się w rozbawione tłumy, jakby był jednym więcej wolnym obywatelem Majipooru. Musiał czekać, gdy tymczasem odbywała się podniosła ceremonia zbiórki jego osobistej gwardii. Wielki, potężny, kosmaty Skandar, Zalzan Kavol, który był jej dowódcą, gestykulował uroczyście wszystkimi swymi czterema rękami, podczas gdy mężczyźni i kobiety w robiących wielkie wrażenie zielono-złotych mundurach wybiegali ze ślizgaczy i formowali żywy mur, mający za zadanie powstrzymać ciekawych obywateli. Potem orkiestra odegrała królewski hymn — i nie tylko — aż w końcu Sleet i Tunigorn podeszli do królewskiego ślizgacza i otworzyli drzwi, umożliwiając tym samym Koronalowi i jego małżonce wyjście w złote ciepło dnia Wreszcie, trzymając Carabellę pod rękę, Valentine mógł przejść między dwoma rzędami gwardzistów pół drogi do Nascimonte'a i tam czekać na księcia, który ruszył w ich kierunku, podszedł do nich, pochylił głowę w pokłonie, uczynił znak gwiazdy i jeszcze raz uroczyście skłonił się Carabelli…
Valentine roześmiał się, zrobił krok naprzód i chwycił chudego, starego bandytę w objęcia, a potem razem przeszli wśród rozstępujących się tłumów w stronę trybuny honorowej, górującej nad terenami, na których odbywała się zabawa.
Rozpoczęła się wielka defilada, typowa dla wizyt Koronala odbywającego Wielki Objazd, z muzykami, żonglerami, akrobatami, tancerzami, klaunami i najprzeróżniejszymi dzikimi i przerażającymi zwierzętami, które w rzeczywistości wcale nie były dzikie, lecz hodowane ze względu na swą łagodność. Po artystach nadeszli zwykli obywatele, maszerując wielką nie uporządkowaną falą i krzycząc: “Valentine! Valentine! Lord Valentine!” Koronal zaś uśmiechał się, machał ręką, bił brawo i w ogóle zachowywał się tak, jak powinien zachowywać się Koronal podczas Wielkiego Objazdu, czyli promieniał wesołością i przekonaniem, że świat jest i pozostanie nie naruszony. To ostatnie sprawiało mu jednak nieoczekiwane trudności, mimo bowiem wrodzonej pogody ducha czarna chmura, która w Labiryncie rzuciła cień na jego duszę, nadal nad nią wisiała, sącząc poczucie beznadziejności. Lecz wyszkolenie przeważyło, więc Valentine śmiał się, machał i bił brawo godzinami.
Popołudnie minęło, nastrój święta zaczął ustępować, jak bowiem ludzie mają się radować niezmiennie, godzina za godziną, nawet w obecności Koronala? Fala podniecenia opadła i przyszła chwila, którą Valentine lubił najmniej, chwila, w której oczy wpatrzonych .w niego ludzi wyrażały już tylko gorączkową ciekawość, przypominającą mu, że władca jest pewnym rodzajem dziwoląga, świętym potworem, niezrozumiałym, a nawet przerażającym dla tych, którzy znają go wyłącznie jako tytuł, koronę, gronostajowy płaszcz, miejsce w historii. To także zniósł, aż wreszcie parada się skończyła i hałasy towarzyszące wesołej zabawie zmieniły się w szum wydawany przez zmęczone tłumy, brązowoczerwone cienie wydłużyły się, a powietrze oziębiło.
— Panie, czy jesteś gotów przejść do mego domu? — spytał Nascimonte.
— Sądzę, że już czas — odparł Valentine.
Rezydencja Nascimonte'a okazała się przedziwną i cudowną budowlą, spoczywającą na tle różowego granitu jak jakiś latający, choć pozbawiony skrzydeł stwór, który na moment przysiadł odpocząć, nim znowu wzniesie się w powietrze. W gruncie rzeczy był to namiot, lecz namiot tak ogromny i przedziwny, jakiego Valentine nie widział jeszcze nigdy. Trzydzieści, może czterdzieści smukłych masztów podtrzymywało wielkie, wywinięte na zewnątrz płachty gęsto tkanego ciemnego płótna, to wznoszące się nieprawdopodobnie wysoko, to znów opadające do samej ziemi, i znów wznoszące się, by utworzyć dach sąsiedniej komnaty. Wyglądało na to, że cały ten dom można było zwinąć w godzinę i przenieść w miejsce u podnóży jakiegoś innego wzgórza, ale jednak była w nim także siła i majestat — paradoksalnie, jego lekkość i delikatność sprawiały jednocześnie wrażenie solidności i trwałości.
Wnętrze wydawało się jeszcze bardziej trwałe i solidne. Grube dywany w stylu Milimornu, ciemnozielone, przeszywane szkarłatną nicią, naszyto na płótno sufitu, nadając mu żywą, ciekawą barwę; grube maszty owinięto lśniącą folią, na posadzce leżały bladofioletowe płytki, cienkie i starannie wypolerowane. Meble były proste — kanapy, długie masywne stoły, kilka staroświeckich szaf i szafek, niewiele więcej — lecz na swój sposób sprawiało to królewskie wrażenie.
— Czy dom twój przypomina ten, który spalili ludzie uzurpatora? — spytał Valentine, gdy wkrótce po wejściu do środka znalazł się z Nascimonte'em sam na sam.
— Pod względem konstrukcji jest identyczny, panie. Oryginalny dom zaprojektowany został sześćset lat temu przez pierwszego, najwybitniejszego Nascimonte'a. Odbudowaliśmy go według dawnych planów, nie zmieniając niczego. Odkupiłem część mebli od wierzycieli, inne skopiowałem. Plantacja także wygląda tak jak przedtem, nim tamci przybyli, upili się i zaczęli ją niszczyć. Odbudowałem tamę, osuszyłem pola, zasadziłem nowe sady: pięć lat bezustannej pracy i nareszcie opłakane skutki jednego strasznego tygodnia mogą pójść w niepamięć. Za to wszystko jestem ci winien wdzięczność, mój panie. Uczyniłeś mnie całością, a także świat uczyniłeś całością…
— I modlę się, by taki pozostał.
— Pozostanie, panie.
— Ach, czyżbyś był tego pewien, Nascimonte? Jesteś pewien, że nasze problemy już się skończyły?
— O jakie problemy ci chodzi, panie? — Nascimonte lekko dotknął ramienia Koronala i poprowadził go na szeroki ganek, z którego rozciągał się wspaniały widok na jego ziemie. W promieniach zachodzącego słońca i ciepłym żółtym blasku porozwieszanych wśród drzew lamp Valentine dostrzegł długi trawnik, zbiegający do wspaniale utrzymanych ogrodów i pól, za którymi znajdowało się Jezioro Kości Słoniowej; w jego jasnej powierzchni odbijały się zamazane, liczne szczyty oraz strome zbocza dominującej nad tym pejzażem góry Ebersinul. Z daleka dochodziły niewyraźne dźwięki muzyki, być może brzęk gardolanów i głosy śpiewające spokojną piosenkę, kończącą długie, spędzone na zabawie popołudnie. Wszystko, na co patrzył Valentine, było kwitnące i spokojne.
— Gdy widzisz to, panie, czy możesz uwierzyć, że gdzieś na świecie istnieją jakieś problemy?
— Doskonale cię rozumiem, stary przyjacielu. Ale nasz świat jest większy niż ziemia, którą ogarniasz wzrokiem, siedząc na ganku.
— To najspokojniejszy ze światów, panie.
— Taki był przez tysiące lat. Lecz jak długo jeszcze potrwa ten spokój?
Nascimonte obrzucił Valentine'a zdziwionym spojrzeniem, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.
— Panie?
— Czyżby moje słowa zabrzmiały tak strasznie ponuro, Nascimonte?
— Nigdy nie widziałem cię tak zasępionego, panie. Niemal mógłbym uwierzyć, że znów wykonano tę samą sztuczkę, że pod tego, którego znałem, podstawiono fałszywego Valentine'a.
Koronal odpowiedział mu ledwie widocznym uśmiechem.
— Jestem prawdziwym Valentine'em. Lecz chyba bardzo zmęczonym.
— A więc proszę za mną. Wskażę ci twe pokoje, panie. Kolację podadzą, kiedy będziesz gotowy. Zjemy ją w rodzinnym gronie — będzie tylko paru gości z miasta, nie więcej niż dwudziestu, i trzydzieści osób z twego otoczenia…
— Po Labiryncie to rzeczywiście rodzinna kolacja — stwierdził lekko Valentine.
Ciemnymi, tajemniczymi korytarzami rezydencji poszedł za gospodarzem do osobnego skrzydła, stojącego na wysokiej, wschodniej krawędzi zbocza. Tam, strzeżone przez grupę Skandarów, wśród których znajdował się także Zalzan Kavol, mieściły się królewskie apartamenty. Valentine pożegnał się z Nascimonte'em, wszedł do środka i znalazł się sam na sam z Carabellą, rozkosznie wyciągniętą we wpuszczonej w posadzkę wannie z delikatnych, niebiesko-złotych płytek z Ni-moya. Jej smukłe ciało niemal całkowicie kryło się w dziwnej, wydającej trzaski mgiełce, unoszącej się znad powierzchni wody.
— To zdumiewające! — krzyknęła na jego widok. — Powinieneś wykąpać się ze mną, Valentinie!
— Nic nie sprawi mi większej przyjemności, pani.
Zdjął buty, zdarł z siebie kubrak, odrzucił tunikę i z westchnieniem ulgi wszedł do wanny. Woda, w której unosiły się lekkie bąbelki, sprawiała wrażenie naładowanej elektrycznością; kiedy się w niej zanurzył, dostrzegł, że z powierzchni bije delikatne światło. Przymknął oczy, wyciągnął się, oparł głowę na gładkiej krawędzi, przytulił Carabellę i przyciągnął ją ku sobie. Pocałował ją delikatnie w czoło. Kiedy się ku niemu odwracała, na powierzchni na moment ukazał się czubek jej małej, okrągłej piersi.
— Czym nasycili tę wodę? — spytał.
— Pochodzi z naturalnego źródła. Pokojówka powiedziała, że to “radioaktywność”.
— No, chyba się pomyliła. Radioaktywność to coś innego, coś bardzo potężnego i niebezpiecznego. Zajmowałem się nią, toteż wiem o niej coś niecoś.
— Jaka więc jest ta “radioaktywność”?
— Nie potrafię zgadnąć. Dzięki niech będą Bogini, że nie mamy jej na Majipoorze, jakakolwiek by była. Ale gdybyśmy ją mieli, chyba nie używalibyśmy jej do kąpieli. To tutaj to z pewnością woda z jakiegoś orzeźwiającego mineralnego źródła.
— Bardzo orzeźwiającego — potwierdziła Carabella. Przez chwilę kąpali się w milczeniu. Valentine czuł, jak ogarnia go chęć do życia. Czy to dzięki musującej wodzie?
A może dzięki uspokajającej obecności Carabelli, dzięki uwolnieniu się od ciężaru towarzystwa dworaków, zwolenników, pochlebców, petentów? Jedno i drugie mogło mu tylko pomóc odzyskać pogodę ducha. Pewnie zadziałała w końcu jego wewnętrzna odporność, odpędzając to dziwne, tak do niego nie pasujące przygnębienie, które legło mu na duszy wraz z wkroczeniem do Labiryntu. Uśmiechnął się. Carabella uniosła głowę, podając mu usta, a on przesunął dłoń po jej smukłym ciele na płaski, twardy brzuch i na udo. Wyczuł prężące się pod skórą mięśnie.
— W kąpieli? — spytała, rozmarzona.
— Czemu nie? Ta woda sprawia cuda.
Unosiła się nad nim. Otoczyła go nogami; jej półotwarte oczy spotkały się na chwilkę z jego oczami, a potem zamknęły. Valentine ujął ją za pośladki, naprowadził. Czyżby rzeczywiście minęło dziesięć lat od ich pierwszej nocy w Pidruid, na oświetlonej światłem księżyców łące, pod wysokimi, szarozielonymi krzakami, na festiwalu ku czci tego drugiego Valentine'a? Trudno to sobie wyobrazić — dziesięć lat! Podniecenie tej pierwszej nocy nigdy go nie opuściło. Przytulił ją, poruszali się w rytmie, który — choć znajomy — nie przerodził się w rutynę; przestał myśleć o pierwszym razie i o tych, które nastąpiły potem, nie myślał o niczym, czuł tylko ciepło, miłość i szczęście.
Później, kiedy ubierali się, spiesząc na przygotowaną przez Nascimonte'a rodzinną kolację w gronie najwyżej pięćdziesięciu osób, Carabella spytała:
— Czy ty naprawdę chcesz zrobić Hissune'a Koronalem? — Co?
— Jestem pewna, że takie było znaczenie twych słów, gdy rozmawialiśmy wcześniej — tych twoich zagadek… no, wtedy kiedy tu dojeżdżaliśmy, pamiętasz?
— Pamiętam.
— Jeśli wolisz nie rozmawiać…
— Nie, nie. Nie widzę powodu, by dłużej to przed tobą ukrywać.
— A więc mówiłeś poważnie!
Valentine zmarszczył brwi.
— Sądzę, że mógłby zostać Koronalem, tak. Ta myśl po raz pierwszy zrodziła mi się w głowie, kiedy był tylko małym, brudnym chłopcem, wyłudzającym jedną czy dwie korony od odwiedzających Labirynt turystów.
— Ale czy nisko urodzony może zostać Koronalem?
— Pytasz o to ty, Carabello, która byłaś zwykłą cyrkówką, a zostałaś żoną Koronala?
— Zakochałeś się we mnie i podjąłeś pospieszną, niezwykłą decyzję, którą, jak wiesz, nie wszyscy zaakceptowali.
— Mówisz o kilku głupich sztachetkach! Reszta świata traktuje cię jak swą prawowitą panią.
— Być może. W każdym razie między żoną Koronala a samym Koronalem jest jednak pewna różnica. Ludzie nie zaakceptują faktu, że zwykły człowiek, jeden z nich, został Koronalem. Uważają Koronala za króla, osobę świętą, niemal boską. Ja też to czułam, kiedy żyłam wśród nich, w mym poprzednim życiu.
— Zostałaś zaakceptowana. Jego także zaakceptują.
— To tak, jakbyś im coś narzucał. Wybrać pierwszego lepszego chłopca znikąd i wynieść go tak wysoko. Czemu nie Sleet? Zalzan Kavol? Ktoś pierwszy z brzegu?
— Hissune ma możliwości. Tego jestem pewien.
— Nie potrafię ocenić jego możliwości, ale sam pomysł, by koronowany został nędzarz w łachmanach, wydaje mi się bardzo dziwny, dziwniejszy niż najdziwniejszy sen.
— Czy rzeczywiście Koronala wybierać trzeba zawsze spośród tej samej małej grupki mieszkańców Góry Zamkowej? Tak było przez kilkaset, może nawet kilka tysięcy lat. Koronala zawsze wybierano spośród którejś z wielkich rodzin zamieszkujących Górę, a jeśli nawet nie spośród nich, choć nie potrafiłbym powiedzieć, kiedy ostatnio stało się coś takiego, to bezwarunkowo z arystokratycznego, książęcego rodu. Sądzę, że początkowo nasz system miał funkcjonować inaczej, bo niby dlaczego zakazano monarchii dziedzicznej? Zbliżają się tak ogromne kłopoty, Carabello, że odpowiedzi na nie musimy poszukać poza Górą. Tu jesteśmy zbytnio izolowani. Czasami zdaje mi się, że z tego wszystkiego rozumiemy mniej niż nic. Nasz świat jest zagrożony; powinniśmy się odrodzić, ofiarować koronę komuś z zewnątrz, komuś, kto nie jest częścią zamkniętego kręgu arystokracji. Komuś, kto patrzy z innej perspektywy, kto poznał świat od podszewki…
— Jest jeszcze taki młody!
— O to już zatroszczy się sam czas — rzekł Valentine. — Wiem, że wielu ludzi sądzi, iż powinienem już zostać Pontifexem; mam zamiar sprawiać im zawód tak długo, jak to tylko możliwe. Chłopiec musi najpierw przejść twardą szkołę. Nie będę też udawał, że spieszno mi do Labiryntu, sama wiesz…
— Nie udawaj. Rozmawiamy, jakby Pontifex już nie żył lub stał u wrót śmierci, a przecież Tyeveras jeszcze żyje!
— Zgoda. Żyje. Przynajmniej w pewnym znaczeniu tego słowa. Moim zdaniem powinniśmy pozwolić mu pożyć jeszcze trochę.
— A kiedy Hissune będzie już gotowy…
— Pozwolimy Tyeverasowi odejść na wieczny odpoczynek.
— Trudno mi wyobrazić sobie ciebie jako Pontifexa, Valentinie.
— Mnie jeszcze trudniej, kochanie. Ale zostanę Pontifexem. Nie mam wyboru. Byle nieprędko, byle nieprędko, tylko o to proszę!
Carabella milczała przez chwilę, a potem powiedziała:
— Jeśli to zrobisz, na Górze Zanikowej z pewnością się zagotuje. Czy to nie Elidath miał zostać kolejnym Koronalem?
— Jest mi bardzo bliski.
— Wiele razy sam nazywałeś go swym następcą.
— To prawda. Ale zmienił się bardzo od czasu, kiedy uczyliśmy się razem. Doskonale wiem, kochanie, że każdy, kto rozpaczliwie pragnie zostać Koronalem, nie nadaje się na władcę, ale przynajmniej trzeba zgodzić się wziąć na swe barki ten ciężar. Trzeba czuć coś w rodzaju powołania, płonąć jakimś wewnętrznym ogniem. W Elidathu ogień ten wygasł.
— Sądziłam, że w tobie także wygasł, kiedy najpierw zostałeś żonglerem, a potem dowiedziałeś się, kim jesteś.
— Lecz zapłonął znów, kiedy odzyskałem mą dawną duszę!
I płonie nadal. Korona ciąży mi czasami — ale nigdy nie żałowałem, że włożyłem ją na głowę!
— A Elidath by żałował?
— Tak podejrzewam. Bawi się w Koronala teraz, gdy jestem daleko. Założyłbym się, że nie polubił tej zabawy. A poza tym, skończył już czterdziestkę. Koronal powinien być młody.
— Czterdziestoletni mężczyzna nadal jest młody. — Carabella uśmiechnęła się wesoło.
Valentine wzruszył ramionami.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz, kochanie. Lecz pozwolę sobie przypomnieć, że jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, jeszcze długo nie będzie potrzeby mianowania nowego Koronala. Kiedy konieczność ta się pojawi, Hissune będzie już gotów, a Elidath usunie się w cień.
— Czy inni lordowie Góry Zamkowej również usuną się w cień?
— Nie będą mieli wyboru. — Valentine podał ramię małżonce. — Idziemy. Nascimonte czeka.
Ponieważ był to piąty dzień piątego tygodnia piątego miesiąca, święty dzień upamiętniający opuszczenie starej stolicy za morzem, Faraataa musiał najpierw dopełnić odpowiednich rytuałów, a potem dopiero mógł skontaktować się ze swymi agentami w sąsiednich prowincjach.
O tej porze roku w Piurifayne deszcz padał dwukrotnie w ciągu dnia, po raz pierwszy na godzinę przed świtem, po raz drugi o zmierzchu. Rytuał Velalisier wymagał mroku, lecz także suszy, więc Faraataa nakazał sobie ocknąć się o godzinie zwanej Godziną Szakala, w której słońce spoczywa na wschodzie, na Alhanroelu.
Nie budząc tych, którzy spali obok, wyszedł z prowizorycznego domku z wikliny, który zbudowali poprzedniego dnia — Faraataa wraz z towarzyszami bezustannie przenosili się z miejsca na miejsce, tak było bezpieczniej — i znikł w lesie. W powietrzu, wilgotnym i dusznym jak zawsze, nie czuć było jeszcze zapachu porannego deszczu.
W świetle gwiazd, przebijającym się gdzieniegdzie przez przerwy w chmurach, dostrzegał inne postacie zmierzające w głąb dżungli. Ignorował je, tak jak one ignorowały jego. Rytuał Velalisier odprawiano w samotności; był to prywatny wyraz wspólnego żalu. Nie mówiło się o nim, lecz po prostu wykonywało go w piątym dniu piątego tygodnia piątego miesiąca, a kiedy dzieci dorastały do odpowiedniego wieku, uczyły się go, lecz zawsze ze wstydem i smutkiem. Tak nakazywała tradycja.
Wszedł w las na przepisowe trzysta kroków. Znalazł się w gaju smukłych, wysokich gibaroonów, lecz tu nie mógłby pomodlić się w skupieniu, bo kępy świecących dzwoneczków zwisały z każdego odgałęzienia, z końca każdego konara, rzucając ostre, pomarańczowe światło. Niedaleko dostrzegł majestatyczne drzewo dwikka, stojące samotnie i kiedyś trafione piorunem; wielka wypalona w pniu blizna, porośnięta po brzegach świeżą czerwoną korą, wydała mu się odpowiednią świątynią. Światło dzwoneczków z pewnością tam nie dotrze.
Nagi, ukryty w rozłupanym drzewie dwikka, wykonał najpierw Pięć Zmian. Kości i mięśnie zaczęły się przemieszczać, komórki skóry zmodyfikowały swą budowę i najpierw stał się Czerwoną Kobietą, po niej Ślepym Gigantem, potem Ubiczowanym, w czwartej zmianie przyjął postać Ostatniego Króla, aż wreszcie, głęboko zaczerpnąwszy oddechu, wzywając na pomoc wszystkie swe moce, stał się Księciem, Który Nadejdzie. Dla Faraatay piąta zmiana była najtrudniejsza ze wszystkich — wymagała przekształcenia nie tylko ciała, lecz i duszy, którą należało oczyścić z nienawiści, z chęci zemsty, z pożądania zniszczenia. Książę, Który Nadejdzie, był ponad tym. Faraataa nie miał nadziei na osiągnięcie takiego spokoju kiedykolwiek. Wiedział, że jego duszę przepełnia wyłącznie nienawiść, pragnienie zemsty, chęć zniszczenia. By stać się Księciem, Który Nadejdzie, powinien najpierw opróżnić ją, aż zostałaby pusta łupina, a na to nie mógł sobie pozwolić. Lecz istniały sposoby, by mimo to osiągnąć pożądany stan ducha. Marzył więc o chwili, w której wszystko, do czego dążył, zostanie osiągnięte: wróg będzie zniszczony, opuszczone ziemie odzyskane, stare rytuały odnowione, świat narodzony na nowo. Wybiegł w przyszłość do owej epoki i pozwolił, by ogarnęła go radość. Wypędził z duszy wspomnienie porażki, wygnania, wszystkiego, co stracił je go lud. Widział ożywione ołtarze umarłego miasta. Wobec takiej wizji, czymże jest chęć zemsty? Nie istnieje wróg, którego nienawidzi się i niszczy. Dziwny, cudowny spokój ogarnął jego duszę. Nadszedł dzień odrodzenia, świat był znów szczęśliwy, ból znikł i Faraataa mógł odpocząć.
W tym momencie przyjął formę Księcia, Który Nadejdzie. Utrzymując ją z wysiłkiem, który z każdą chwilą stawał się mniejszy, ukląkł. Z kamieni i piór zbudował ołtarz. Złapał dwie jaszczurki i nocnego pełzającego bruula; z nich złożył ofiarę. Oddał Trzy Wody: ślinę, urynę i łzy. Z kamyków ułożył wał Velalisier. Przeszedł Cztery Smutki i Pięć Żalów. Ukląkł i jadł ziemię. Przed oczami pojawiła mu się wizja utraconego miasta: błękitny kamienny wał, domostwo króla, Miejsce Niezmienności, Stoły Bogów, sześć wielkich świątyń i siódma splugawiona, Świątynia Upadku, Droga Odejścia. Utrzymując, nadal z wysiłkiem, formę Księcia, Który Nadejdzie, opowiedział sobie historię upadku Velalisier. Doświadczając tej ponurej tragedii, czuł łaskę, czuł aurę Księcia, więc mógł rozważać stratę nie z bólem, lecz z prawdziwą miłością, dostrzegając w niej stadium wędrówki swego ludu, równie konieczne, co nieuniknione. Kiedy nabrał pewności, że potrafi przyjąć prawdę, pozwolił sobie zmienić formę i przechodząc przez postaci Ostatecznego Króla, Ubiczowanego, Ślepego Giganta, Czerwonej Kobiety wreszcie znów stał się Faraataa z Avendroyne.
Skończone.
Leżał z twarzą wtuloną w miękką, wilgotną ziemię, kiedy zaczął padać pierwszy poranny deszcz.
Po pewnym czasie wstał, zebrał kamyki i pióra z ołtarza i wrócił do chaty. Spokój Księcia, Który Nadejdzie nadal ogarniał jego duszę, lecz teraz walczył już z tą dobroczynną aurą: nadszedł czas, by wykonać codzienne obowiązki. Uczucia takie jak nienawiść, żądza zniszczenia i pragnienie zemsty mogą być obce duchowi Księcia, Który Nadejdzie, lecz są narzędziami nieodzownymi, by stworzyć jego królestwo.
Czekał przed chatą, aż z lasu, w którym każdy odprawiał swój prywatny rytuał, wróciło wystarczająco wielu jego zwolenników, by wejść w trans, w którym wzywał królów oceanów. Jeden po drugim jego ludzie zajmowali miejsca wokół niego: Aarisiim z ręką na prawym ramieniu Faraatay, Benuuiab z ręką na lewym, Siimii dotykający jego czoła, Miisiim łona; reszta stała w koncentrycznych kręgach wokół tej czwórki, trzymając się za ręce.
— Teraz! — powiedział Faraataa. Umysły złączyły się i posłały wezwanie.
Bracia na morzu!
Wysiłek był tak wielki, że Faraataa poczuł, iż nie może utrzymać kształtu, że zmienia się i przekształca bez udziału woli, jak dziecko, które dopiero uczy się świadomie kontrolować swe zdolności. Porósł piórami, wypuścił szpony i sześć straszliwych dziobów, stał się bilantonem, sigimoinem, prychającym z wściekłości, szalejącym bidlakiem. Jego towarzysze chwycili go mocniej, choć intensywność wysyłanego przezeń sygnału była tak wielka, że i ich formy zaczęły oscylować.
Bracia! Usłyszcie mnie! Pomóżcie mi!
Z przepastnych głębi wyłonił się obraz wielkich ciemnych skrzydeł, otwierających się i zamykających nad gigantycznymi ciałami. Głos jak tysiąc dzwoniących naraz dzwonów odpowiedział:
Słyszę cię, mały lądowy bracie.
To przemówił król oceanu Maazmoorn. Faraataa znał wszystkie, rozpoznawał je po muzyce ich umysłów. Maazmoorn — dzwony, Girouz — pieśń grzmotu, Sheitoon — powolne, żałosne bębny. W oceanach żyło kilkunastu wielkich królów, a każdy z nich dysponował głosem, którego nie sposób było z niczym pomylić.
Ponieś mnie, o królu Maazmoornie!
Przyjdź do mnie, mały lądowy bracie.
Faraataa poczuł otaczającą go siłę i poddał się jej; siła ta poruszyła go, uniosła. W jednej chwili znalazł się na morzu, w następnej w samym morzu, a potem on i Maazmoorn byli jednością. Ekstaza ogarnęła go całego; to połączenie, ta wspólnota były tak wspaniałe, że z łatwością mogły być końcem, rozkoszą większą niż wszystkie pragnienia… gdyby tylko na to pozwolił. Lecz wiedział, że nie pozwoli. Podstawy inteligencji króla oceanu same przypominały ocean: nieograniczony, wszechogarniający, nieskończenie głęboki. Faraataa, tonąc coraz głębiej i głębiej, zagubił się, lecz nie stracił świadomości tego, co pragnie osiągnąć. Opamiętał się, skupił umysł i z jądra ogromnej, ciepłej kołyski wysłał przekazy, które miał wysłać właśnie stąd.
Saarekkin ?
Jestem tu.
Co masz do przekazania?
Lusavender został zniszczony w całej wschodniej części Rozpadliny. Grzybek ogarnął tereny, których nie sposób kontrolować, i teraz już atakuje sam z siebie.
Jakie działania podjął rząd?
Palą zarażone zbiory. Nic im to nie pomoże.
Zwyciężyliśmy, Saarekkin!
Zwyciężyliśmy, Faraatao.
Tiihaanimak?
Słyszę cię, Faraatao!
Jakie wieści ?
Deszcz niesie truciznę. Drzewa niyku w całym Dulornie zostały zniszczone. Trucizna dostała się już do gleby, zniszczy także gein i stajje. Przygotowujemy następny atak. Zwyciężyliśmy, Faraatao!
Zwyciężyliśmy! Iniriis?
Jestem Iniriis. Wołki korzenne mnożą się i atakują pola Zimroelu. Zniszczą riccę i milaile.
Kiedy ich efekty będą dostrzegalne?
Już są dostrzegalne. Zwyciężyliśmy, Faraatao!
Podbiliśmy Zimroel! Walka musi się teraz przenieść na Alhanroel. Iniriis, zacznij przesyłać swe wołki przez Morze Zewnętrzne.
Wykonam twój rozkaz.
Zwyciężyliśmy, Iniriis! Y-Uulisaan?
Tu Y-Uulisaan, Faraatao.
Nadal jesteś przy boku Koronala?
Jestem. Opuścił Ebersinul i kieruje się ku Treymone.
Czy wie o tym, co się dzieje na Zimroelu ?
Nie wie nic. Wielki Objazd absorbuje całą jego uwagę.
A więc przynieś mu wieści. Opowiedz mu o wołkach w dolinie Zimru, o chorobie lusavenderu w Rozpadlinie, o śmierci drzew niyku i gleinu w Dulornie.
Mam to zrobić, Faraatao?
Musimy zbliżyć się do niego jeszcze bardziej. Prędzej czy później dowie się o wszystkim normalnymi kanałami. My przyniesiemy mu wiadomości wcześniej, na nasz własny sposób. Zostaniesz jego doradcą w sprawach chorób roślin, Y-Uulisaan. Przynieś mu wiadomość, pomóż walczyć z tą klęską. Powinniśmy wiedzieć, jakich środków zamierza użyć. Zwyciężyliśmy, Y-Uulisaan!
Zwyciężyliśmy, Faraatao!
Wiadomość wędrowała godzinę, nim dotarła wreszcie do Najwyższego Rzecznika Hornkasta w jego prywatnych apartamentach na granicach poziomu, tuż obok Sfery Potrójnych Cieni.
Natychmiast spotkaj się ze mną w sali tronowej. Sepulthrove!
Najwyższy Rzecznik wlepił wzrok w posłańców. Wiedzieli, że nie wolno przeszkadzać mu w jego komnatach, chyba że sprawa jest najwyższej wagi.
— Co się dzieje? Czyżby umierał? A może już umarł?
— Nie powiedziano nam, panie.
— Czy Sepulthrove wydawał się wam zaniepokojony?
— Był poruszony, panie, ale nie wiemy…
— Dobrze. Nie szkodzi. Wracam za chwilkę.
Hornkast szybko umył się i ubrał. Jeśli to się rzeczywiście stało, pomyślał kwaśno, to w najbardziej nieodpowiednim momencie. Tyeveras czekał na śmierć co najmniej sto i dwadzieścia lat, dlaczego nie poczekał jeszcze godziny czy dwóch? Jeśli rzeczywiście umarł.
— Czy mam zaczekać, aż wrócisz? — spytała towarzysząca mu kobieta.
Hornkast przecząco potrząsnął głową.
— Nie sposób powiedzieć, ile to może potrwać. Jeśli Pontifex zmarł…
Kobieta uczyniła gest Labiryntu.
— Niech go strzeże Bogini!
— Niech go strzeże — przytaknął sucho.
Wyszedł. Sfera Potrójnych Cieni, wyrastająca wysoko ponad obsydianowe ściany placu, znajdowała się w najjaśniejszej fazie, rzucając niesamowite białoniebieskie światło, niwelujące wszelkie wrażenia wymiarów i głębi. Przechodnie sprawiali wrażenie papierowych lalek, frunących na lekkim wietrzyku. Posłaniec szybko szedł obok, Hornkast musiał bardzo się starać, by dotrzymać mu kroku. Dotarł do swej prywatnej windy tak dziarsko, jakby nie miał osiemdziesięciu lat.
W mgnieniu oka znaleźli się na imperialnym poziomie.
Martwy? Umierający? Niepojęte. Hornkast zdał sobie nagle sprawę, że w ogóle nie brał pod uwagę naturalnej śmierci Pontifexa. Sepulthrove zapewniał go, że maszyny nie mogą zawieść, że Pontifexa z pewnością uda się utrzymać przy życiu, jeśli taka będzie potrzeba, jeszcze dwadzieścia do trzydziestu lat, być może nawet pięćdziesiąt. Sądził, że ta śmierć, gdy nadejdzie, będzie wynikiem podjętej z największą rozwagą decyzji politycznej — a nie czymś, co zdarzy się bez zapowiedzi, w całkiem zwykły poranek.
A jeśli się zdarzyła? Trzeba będzie natychmiast wezwać Valentine'a z zachodu. Jakąż niechęcią napełni go konieczność przerwania Wielkiego Objazdu, nim się jeszcze zaczął!
Oczywiście, będę musiał zrezygnować, powiedział do siebie Hornkast. Valentine zechce mianować własnego rzecznika, bez wątpienia tego drobnego mężczyznę z blizną na twarzy, a może nawet tamtego Vroona. Zastanawiał się, jak to będzie przygotowywać następcę na stanowisko, które sam piastował tak długo.
Uczyć Sleeta, zachowującego się tak protekcjonalnie, tak pewnego własnej wyższości, albo małego vroońskiego czarownika z wielkimi błyszczącymi oczami, dziobem i mnóstwem macek…
To jego zadanie — wszystkiego nauczyć nowo mianowanego Najwyższego Rzecznika. A potem odejdę, pomyślał. Prawdopodobnie nie przeżyję utraty stanowiska. Elidath zostanie zapewne Koronalem. Mówią, że to dobry człowiek, bardzo bliski Valentine'owi, niemal jak brat. Jakie to będzie dziwne, znów, po tych wszystkich latach, mieć prawdziwego Pontifexa, naprawdę współpracującego z Koronalem! Ale ja tego nie zobaczę. Już mnie tu nie będzie.
Pełen najczarniejszych przeczuć, zrezygnowany, przybył pod pięknie zdobione drzwi sali tronowej. Włożył dłoń w rękawicę rozpoznawczą, wcisnął chłodną, miękką, znajdującą się wewnątrz niej kulę; pod wpływem jego dotyku drzwi otworzyły się, ukazując wielką, okrągłą salę, tron, na który wstępowało się po trzech stopniach, skomplikowaną maszynerię systemu podtrzymywania życia i — w kuli bladoniebieskiego światła, w której tkwił od tak dawna — kościstą sylwetkę samego Pontifexa, chudego i pomarszczonego jak stara mumia, siedzącego na stołku, z zaciśniętymi zębami i płonącymi życiem oczami. Obok stała grupka znajomych dziwolągów: stareńki, wychudły, trzęsący się prywatny sekretarz Tyeverasa, Dilifon, czarownica Narrameer, pontyfikalna tłumaczka snów, i ostronosy lekarz Sepulthrove o skórze w kolorze zeschłego błota. Z nich wszystkich — nawet z Narrameer, która za pomocą czarów zachowała młodość i nieprawdopodobną urodę — promieniowała aura starości, rozkładu i śmierci. Hornkast, oglądający tych ludzi dzień w dzień od czterdziestu lat, nigdy jeszcze nie dostrzegł z taką jasnością, jak bardzo są przerażający. Zdawał sobie sprawę, że sam jest do nich podobny. Być może, pomyślał, nadszedł wreszcie czas, by uprzątnąć stąd nas wszystkich.
— Przyszedłem, gdy tylko odebrałem wiadomość — powiedział. Zerknął na Pontifexa. — No i co? Umiera, prawda? Nie widzę żadnej różnicy.
— Wcale nie ma zamiaru umierać — odparł Sepulthrove.
— Więc co się właściwie dzieje?
— Posłuchaj — powiedział lekarz. — Znowu zaczyna.
Postać siedząca w kuli systemu podtrzymywania życia zadrżała i drżała tak, przesuwając się odrobinę w lewo i w prawo. Pontifex wydał z siebie cichy jęk, potem dźwięk będący częściowo gwizdem, częściowo chrapaniem, a potem zacharczał i charczał tak przez dłuższą chwilę.
Hornkast słyszał to wszystko wielokrotnie. Był to prywatny język, który Tyeveras wymyślił w swym niepojętym starczym zdziecinnieniu i którego nauczył się wyłącznie jego rzecznik. Składały się nań prawie-słowa, duchy wyrazów, w których tkwiło, gdzieś głęboko, ich prawdziwe znaczenie. Niektóre przez lata zmieniły się w nieartykułowane pomruki, lecz Hornkast, od dawna obserwujący tę ewolucję w jej różnych stadiach, wiedział, co mają oznaczać. Były pewne jęki, westchnienia i poszlochiwania, które nie znaczyły nic. Z kolei niektóre dźwięki wydawały się obce językowi ludzi, a jednak stopień ich komplikacji wskazywał, że mogą odnosić się do myśli, które zrodziły się w umyśle Tyeverasa podczas jego długiej bezsennej izolacji i które znał wyłącznie on.
— Nie słyszę nic niezwykłego.
— Poczekaj.
Czekał i słuchał. Usłyszał ciąg sylab oznaczający Malibora — Pontifex zapomniał o jego dwóch następcach i sądził, iż nadal pozostaje on Koronalem — a potem ciąg imion władców: Prestimion, Confalume, Dekkert i znów Malibor. Słowo oznaczające sen. Imię Ossiera, który był Pontifexem przed Tyeverasem. Imię Kinnikena, który rządził przed Ossierem.
— Błądzi w krainie przeszłości, co często mu się zdarza. Czy tylko po to wzywaliście mnie tu w takim pośpiechu…?
— Poczekaj.
Coraz bardziej rozzłoszczony, Hornkast znów zaczął przysłuchiwać się monologowi Pontifexa i w zdumieniu stwierdził, że po raz pierwszy od lat usłyszał w nim starannie wymówione, w pełni zrozumiałe słowo.
“Życie”.
— Słyszałeś? — spytał Sepulthrove. Przytaknął skinieniem głowy.
— Kiedy się to zaczęło?
— Dwie, dwie i pół godziny temu. “Godność”.
— Mamy to wszystko nagrane — wtrącił Dilifon.
— Mówił coś jeszcze, co dałoby się zrozumieć?
— Siedem, osiem słów — odparł Sepulthrove. — Być może wymienił jeszcze jakieś inne, które tylko ty potrafiłbyś zrozumieć.
Hornkast zerknął na Narrameer.
— Jest przytomny czy śpi?
— Sądzę, że użycie któregokolwiek z tych terminów w odniesieniu do Pontifexa byłoby błędem. Znajduje się w obu tych stanach naraz.
“Słuchaj. Wstań. Idź”.
— Powtarzał to wcześniej kilkakrotnie — szepnął Dilifon. Zapanowała cisza. Wydawało się, że Pontifex zapada w sen, choć oczy miał nadal szeroko otwarte. Hornkast wpatrywał się w niego ponuro. Kiedy Tyeveras zachorował, zaraz po objęciu tronu przez Koronala Lorda Valentine'a, wydawało się rzeczą najlogiczniejszą w świecie utrzymać go przy życiu za pomocą tych środków i on sam należał do najbardziej entuzjastycznych zwolenników pomysłu Sepulthrove'a. Nigdy jeszcze me zdarzyło się, by Pontifex przeżył dwóch Koronatów; trzeci Koronal objął władzę, gdy Tyeveras był już bardzo stary. Zachwiało to dynamiką rządów. Sam Hornkast zwrócił wtedy uwagę na to, że Valentine — młody, niedoświadczony, zaledwie po zapoznaniu się z obowiązkami Koronala — nie może jeszcze pojawić się w Labiryncie. Wszyscy zgodzili się, iż jest rzeczą najważniejszą, by Pontifex pozostał na tronie jeszcze przez kilka lat — jeśli tylko uda się utrzymać go przy życiu. Sepulthrove znalazł sposób, by ów stan podtrzymać, choć niebawem okazało się, że Tyeveras beznadziejnie zdziecinniał i trwa w stanie obłąkania, śmierci za życia.
Potem pojawiła się ta sprawa z uzurpatorem, po niej zaś nastąpiły trudne dni restauracji. Całą swą energię Koronal musiał poświęcić porządkowaniu chaosu, jaki zapanował na świecie. Tyeveras pozostawał w swej klatce dzień za dniem. I choć lata życia Pontifexa oznaczały lata rosnącej potęgi Hornkasta, a potęga, którą z konieczności przejął po Pontifeksie, była ogromna, wydawało mu się wstrętne obserwować człowieka, który zasłużył na śmierć, z takim okrucieństwem utrzymywanego przy życiu. Lecz Lord Valentine prosił o czas, jeszcze trochę czasu i jeszcze odrobinę, potrzebne mu, by wypełnić obowiązki Koronala. Tak minęło osiem lat — czy to nie dostatecznie długo? Hornkast poczuł zaskoczenie, stwierdzając, że jest już niemal gotów modlić się o wyzwolenie Tyeverasa. Gdyby tylko można już mu było pozwolić na wieczny sen! “Va…Va…”
— A to co? — spytał Sepulthrove.
— Coś nowego! — szepnął Dilifon. Hornkast gestem nakazał im zachować ciszę. “Va… Valentine…”
— Rzeczywiście nowego — powiedziała Narrameer. “Valentine Pontifex… Valentine Pontifex… Majipoor”.
I cisza. Te słowa, wyraźnie wypowiedziane, nie kryjące w sobie żadnych dwuznaczności, zawisły w powietrzu niczym gotowe eksplodować słońca.
— Sądziłem, za zapomniał imienia Valentine'a — rzekł Hornkast. — I że myśli, iż Koronalem jest nadał Lord Malibor.
— Najwyraźniej nie zapomniał — powiedział Dilifon.
— Czasami przed śmiercią mózg sam się naprawia. — Głos Sepulthrove'a był bardzo cichy. — Sądzę, że wraca mu rozum.
— Jest szalony jak zwykle! — krzyknął Dilifon. — Niech nas Bogini chroni, jeśli odzyska rozum i uświadomi sobie, co z nim zrobiliśmy!
— Sądzę — powiedział poważnie Hornkast — że zawsze był świadom tego, co mu zrobiliśmy, i że odzyskuje nie rozum, lecz zdolność komunikowania się z nami za pomocą słów. Słyszałeś, co powiedział: Valentine Pontifex! Pozdrawia swego następcę i wie, kim powinien on być. Sepulthrove, czy on umiera?
— Instrumenty nie wskazują żadnych zmian fizycznych. Sądzę, że może tak trwać jeszcze przez dłuższy czas.
— Nie wolno nam na to pozwolić — zdecydował Dilifon.
— A co proponujesz? — spytał go Hornkast.
— Twierdzę, że i tak ciągnie się to zbyt długo. Wiem, co to znaczy starość, Hornkaście, i ty prawdopodobnie też, choć nie wyglądasz na starca. Ten człowiek jest półtora razy starszy od każdego z nas. Cierpi w sposób, którego nie potrafimy sobie nawet wyobrazić. Proponuję, żeby z tym skończyć. Teraz. Zaraz.
— Nie mamy prawa — przypomniał mu Hornkast. — Zapewniam cię, że współczuję mu w jego cierpieniach podobnie jak ty, ale decyzja nie należy do nas.
— Mimo wszystko musimy z tym skończyć.
— Decyzję musi podjąć Lord Valentine.
— Lord Valentine nigdy jej nie podejmie — burknął Dilifon. — Pozwoli, żeby ta farsa rozgrywała się jeszcze z pięćdziesiąt lat!
— Wybór należy do niego — oznajmił stanowczo Hornkast.
— Jesteśmy sługami jego czy Pontyfikatu? — spytał Dilifon.
— Rząd jest jeden, chociaż monarchów dwóch, a z nich tylko jeden zdolny do rządzenia. Służymy Pontifexowi, służąc Koronalowi. I…
Z klatki systemu podtrzymywania życia rozległ się ryk wściekłości, po nim dziwny gwizd, jakby gwałtownego oddechu, i trzy szorstkie warknięcia. A potem padły słowa, wypowiedziane jeszcze wyraźniej niż poprzednio.
“Valentine Pontifex Majipooru … niech żyje!”
— Słyszy, co mówimy, i to go gniewa. Błaga o śmierć — powiedział Dilifon.
— A może sądzi, że już umarł — wtrąciła Narrameer.
— Nie. Nie. Dilifon ma rację — pojął Hornkast. — Słyszy nas. Wie, że nie dajemy mu tego, czego pragnie.
“Słuchaj. Wstań. Idź”.
Wycia. Bulgot.
“Śmierć! Śmierć! Śmierć!”
Czując rozpacz większą, niż odczuwał ją od dziesiątków lat, Najwyższy Rzecznik skoczył ku systemowi podtrzymywania życia, niemal gotów pozrywać kable i rurki i natychmiast skończyć ze wszystkim. Lecz oczywiście byłoby to szaleństwem. Zatrzymał się, zajrzał do kuli, spojrzał wprost w oczy Tyeverasa, zmusił się, by nie odwrócić wzroku, choć poczuł przypływ wielkiego smutku. Pontifex odzyskał przytomność umysłu. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Pontifex rozumiał, że odmawia mu się śmierci ze względu na dobro świata.
— Wasza Wysokość? — przemówił Hornkast. — Wasza Wysokość, czy mnie słyszysz? Zamknij jedno oko, jeśli mnie słyszysz.
Żadnej odpowiedzi.
— Mimo wszystko sądzę, że mnie słyszysz, panie. I powiem ci jedno: wiemy, jak cierpisz. Nie każemy ci znosić tego cierpienia dużo dłużej. Obiecujemy ci to, Wasza Wysokość.
Cisza. Pontifex siedział nieruchomo. I nagle: “Życie! Ból! Śmierć!”
A potem jęki, bełkot, gwizdy i wrzaski, brzmiące jak pieśń zza grobu.
— …a to świątynia Pani — powiedział lord burmistrz Sambigel, wskazując na ogromną pionową ścianę wznoszącą się w niebo tuż za wschodnią granicą miasta. — Najświętszy z tego rodzaju przybytków na świecie, z wyjątkiem, oczywiście, samej Wyspy.
Valentine spojrzał na świątynię. Pobłyskiwała jak samotne białe oko w czarnej twarzy góry.
Upływał już czwarty miesiąc Wielkiego Objazdu. A może piąty, a może nawet szósty… Dni i tygodnie, miasta i prowincje, wszystko zaczęło mu się zlewać, mieszać. Tego dnia przyjechał do wielkiego portu Alaisor, położonego daleko na północno-zachodnim wybrzeżu Alhanroelu. Za sobą miał Treymone, Stoienzar, Vilimong, Estotilaup, Komoise… Miasto za miastem, wszystkie zlewały mu się w pamięci w jedną wielką metropolię, rozpostartą jak jakiś gąbczasty potwór, ogarniający Majipoor wieloma mackami.
Sambigel, niewysoki smagły mężczyzna z okalającym twarz wianuszkiem brody, gadał i gadał, witając Koronala najwymyślniejszymi komplementami. Valentine wpatrywał się w niego nie widzącym spojrzeniem, myśląc o wszystkim i o niczym. Najwymyślniejsze komplementy słyszał już wielokrotnie, w Kikil, w Steenorp, w Klai — niezapomniana chwila, miłość i wdzięczność ludu, przemawiający dumny z tego i zaszczycony czymś tam jeszcze. Tak. Zorientował się, że próbuje sobie przypomnieć, jakież to miasto z dumą prezentowało mu swe znikające jezioro. Może Simbilfant? A balet powietrzny, to chyba było w Montepulsiane, a może w Gharv? Złote pszczoły widział z całą pewnością w Bailemoona, ale łańcuch niebios? Arkilon? Sennamole?
Raz jeszcze spojrzał na wykutą w pionowej skale świątynię. Wywierała na nim wielkie wrażenie. Pragnął znaleźć się w niej w tym właśnie momencie; pragnął dolecieć na ten wyniosły szczyt na skrzydłach wiatru, płynąc na nim niczym wyschły liść.
Matko, pozwól mi odpocząć chwilę przy twym boku.
W mowie lorda burmistrza nastąpiła przerwa, a może właśnie skończył mówić? Valentine obrócił się ku Tunigornowi i powiedział:
— Dopilnuj, bym noc mógł spędzić w świątyni. Sambigel nie wydawał się zachwycony tym pomysłem.
— Miałem wrażenie, panie, że dziś wieczorem masz odwiedzić grób Lorda Stiamota, spotkać się z przedstawicielami władz miasta w Sali Topazów, a potem zjeść kolację w…
— Lord Stiamot czekał na me odwiedziny osiem tysięcy lat. Może zaczekać jeszcze jeden dzień.
— Oczywiście, panie. Będzie, jak zechcesz, panie. — Sambigel raz za razem układał ręce w znak gwiazdy. — Poinformuję przełożoną Ambergarde, że będziesz w nocy jej gościem. A teraz, jeśli pozwolisz, panie, chcielibyśmy zaprezentować ci naszą orkiestrę…
Orkiestra zagrała jakiś dziarski marsz. Z setek tysięcy gardeł wydobył się niewątpliwie niesłychanie podnoszący na duchu śpiew, lecz, niestety, Valentine nie zrozumiał z niego ani słowa. Stał cierpliwie, przyglądając się wielkiej masie ludzi, od czasu do czasu kiwając głową, uśmiechając się, raz i drugi patrząc w oczy jakiemuś zachwyconemu obywatelowi, który nigdy nie zapomni tego dnia. Nagle poczuł się całkowicie nierzeczywisty. Przecież wcale nie musi żyć. Najzupełniej wystarczyłaby rzeźba albo jakaś sprytna kukła; nadawałaby się nawet figura woskowa, jedna z tych, które widział pewnej świątecznej nocy dawno temu w Pidruid. Jakie byłoby to użyteczne — przysyłać ludziom z podobnych okazji jakąś imitację Koronala, zdolną słuchać uważnie i uśmiechać się z podziwem, machać wesoło ręką, a może nawet wyrazić wdzięczność kilkoma płynącymi z głębi serca słowami…
Kątem oka dostrzegł, że Carabella przygląda mu się z wyraźną obawą. Charakterystycznym gestem prawej ręki ze specyficznie ułożonymi dwoma palcami — był to ich prywatny znak — zasygnalizował jej, że nie dzieje się nic złego, lecz na twarzy miała nadal wyraz niepokoju. Nagle wydało mu się, że Tunigorn i Lisamon Hultin zbliżyli się do niego tak, iż we troje niemal się do siebie tulili. Czyżby spodziewali się, że upadnie, i chcieli go podtrzymać? Na wąsy Confalume'a, boją się, że zemdleje, tak jak w Labiryncie?
Wyprostował się: machnięcie ręką, uśmiech, skłonienie głowy, machnięcie ręką, skłonienie głowy, uśmiech… Nie zdarzy się tu nic złego. Nic. Tylko czy ta ceremonia nigdy się nie skończy?
Trwała jeszcze pół godziny, lecz wreszcie się skończyła i Koronal wraz z towarzyszącą mu grupą ludzi, korzystając z podziemnego przejścia, dotarł szybko do wyznaczonych im pokoi w osobnym skrzydle pałacu burmistrza, stojącego po przeciwnej stronie placu. Kiedy zostali sami, Carabella powiedziała:
— Tam na placu miałam wrażenie, że zachorowałeś, Valentinie.
Odpowiedział jej tak beztroskim tonem, na jaki tylko potrafił się zdobyć:
— Jeśli nuda jest chorobą, to rzeczywiście, omal nie zachorowałem.
Carabella milczała przez chwilę, a potem spytała:
— Czy nie da się uniknąć kontynuowania objazdu?
— Wiesz, że nie mam wyboru?
— Boje się o ciebie.
— Czemu, Carabello?
— Są chwile, w których niemal cię nie poznaję. Kim jest ten ponury, skryty mężczyzna, śpiący w moim łóżku? Co stało się z Valentine'em, którego poznałam w Pidruid?
— Stoi obok ciebie.
— Tak, lecz ukryty, jak kryje się słońce, kiedy pada na nie cień księżyca. Jaki to cień padł na ciebie, Valentinie? Jaki to cień padł na świat? Coś dziwnego przydarzyło ci się w Labiryncie. Co to było? Co się stało?
— Labirynt mnie przygnębia, Carabello. Być może czuję się w nim uwięziony, pogrzebany, zmiażdżony… — Valentine potrząsnął głową. — Zdarzyło się tam coś dziwnego, to prawda. Ale Labirynt pozostał już daleko za nami. Gdy wkroczyłem na szczęśliwsze ziemie, odzyskałem moje dawne ja. Znów potrafię się cieszyć, kochanie, i…
— Być może zdołasz oszukać siebie, ale mnie z pewnością nie. Objazd cię nie raduje, nie teraz. Na początku chłonąłeś wszystkie wrażenia, jakbyś nigdy nie miał się nimi nasycić, chciałeś pojechać wszędzie, zobaczyć wszystko, poznać to, co tylko zdołasz poznać… ale nie teraz. Widzę to w twoich oczach, w twej twarzy. Chodzisz po świecie niczym we śnie. Przecież nie zaprzeczysz!
— Nie zaprzeczę, że czuję się zmęczony.
— A więc przerwij objazd! Powróć na Górę, którą kochasz i na której zawsze czułeś się szczęśliwy.
— Jestem Koronalem. Świętym obowiązkiem Koronala jest pokazywać się ludziom, którymi rządzi. Jestem im to winien.
— Co więc jesteś winien sobie? Valentine wzruszył ramionami.
— Błagam cię, moja ukochana! Nawet jeśli czuję nudę — a nudzę się, nie mam zamiaru temu zaprzeczać, we śnie słyszę mowy, widzę nie kończące się szeregi żonglerów i akrobatów — to… no, przecież nikt jeszcze nie umarł z nudów! Odbycie objazdu jest moim obowiązkiem. Muszę go wypełnić.
— A więc przynajmniej dajmy spokój Zimroelowi. Jeden kontynent to i tak za dużo. Na Górę Zamkową wracać będziesz całe miesiące — jeśli zamierzasz zatrzymywać się po drodze w każdym większym mieście. A Zimroel? Piliplok, Ni-moya, Tilomon, Narabal, Pidruid… wystarczyłoby tego na lata, Valentinie!
Valentine powoli pokręcił głową.
— Mam obowiązki w stosunku do wszystkich ludzi, a nie tylko wobec tych, którzy mieszkają na Alhanroelu, Carabello.
Carabella ujęła jego dłoń.
— Potrafię to zrozumieć. Lecz być może za wiele od siebie wymagasz. Proszę cię raz jeszcze: rozważ usunięcie Zimroelu z programu objazdu. Zrobisz to? Czy przynajmniej się nad tym zastanowisz?
— Jeszcze dziś powróciłbym na Górę Zamkową, gdybym tylko mógł. Ale nie mogę. Nie mogę!
— Spodziewasz się, że dziś w nocy, w świątyni, uda ci się nawiązać kontakt we śnie z matką, z Panią, prawda?
— Tak. Ale…
— A więc obiecaj mi jedno. Jeśli uda ci się połączyć z nią swój umysł, zapytaj, czy powinieneś pojechać na Zimroel. Niech jej rada kieruje tobą w tej sprawie, jak kierowała w wielu innych.
— Carabello…
— Spytasz ją? Tylko spytasz?
— Dobrze. Spytam. Tyle mogę ci obiecać. Carabella obrzuciła go żartobliwym spojrzeniem.
— Czy wydaję ci się teraz podstępną żonką? Tak cię przyciskam, tak namawiam… robię to z miłości, wiesz?
— Wiem — powiedział i przytulił ją mocno.
Nie rozmawiali więcej, ponieważ nadszedł czas, by udać się na szczyt Alaisor, do świątyni Pani. Wąską, wijącą się drogą jechali już niemal w ciemności. Za plecami mieli światła Alaisor, błyszczące jak miliony klejnotów rozrzuconych niedbale na równinie.
Przełożona Ambergarde — wysoka, sprawiająca prawdziwie królewskie wrażenie kobieta o przenikliwym wzroku i wspaniałych, białych włosach — czekała na Koronala przed wejściem do świątyni. W obecności zachwyconych akolitek, przyglądających mu się z otwartymi ustami, przywitała go krótką, ciepłą mową. Powiedziała, że od czasów Lorda Tyeverasa, który gościł tu podczas swego pierwszego objazdu, jest on pierwszym odwiedzającym świątynię Koronalem, po czym poprowadziła Valentine'a przez wspaniały park do samej świątyni — długiego parterowego budynku, zbudowanego z białego kamienia, nie ozdobionego, wręcz surowego, stojącego w pięknym w swej prostocie ogrodzie. Zachodni mur biegł łukiem wzdłuż krawędzi zbocza; otwierał się tu widok na morze. Wewnątrz muru stały oddzielone od siebie, otwarte na wschód pawilony.
Valentine przeszedł przez lekką, przewiewną loggię na znajdujący się za nią niewielki balkon, sprawiający wrażenie zawieszonego w pustce poza granicą zbocza. Stał tam przez długą chwilę w milczeniu, mając obok siebie Carabellę i przełożoną. Był z nim także Tunigorn i Sleet. Miejsce to promieniowało niezwykłym spokojem, nie słyszał nic oprócz szumu wiatru, wiejącego nieprzerwanie z północnego zachodu, i trzepotu szkarłatnej szaty Carabelli. Opuścił wzrok. U podstawy skalnej ściany, niczym wielki rozłożony wachlarz, leżał port, rozciągający się tak daleko na północ i południe, że nawet z tego miejsca nie sposób było dostrzec jego granic. Ciemne szprychy szerokich alej przecinały go na całej jego długości, by złączyć się wreszcie z dalekim, zaledwie widocznym kręgiem bulwarów, gdzie w niebo wznosiło się sześć gigantycznych obelisków — grób Lorda Stiamota, pogromcy Metamorfów. Dalej było już tylko morze, ciemnozielone, przykryte niską delikatną mgiełką.
— Proszę za mną, panie — powiedziała Ambergarde. — Ostatnie światło dnia już zgasło. Czy mogę wskazać ci, panie, twój pokój?
Tej nocy miał spać sam, w surowym małym pokoiku w pobliżu ołtarza. Nie wolno mu było nic zjeść, a wypić mógł tylko wino snów, mające otworzyć mu umysł tak, by Pani mogła weń wejść. Gdy Ambergarde odeszła do siebie, obrócił się ku Carabelli i powiedział:
— Nie zapomniałem obietnicy, kochanie.
— Przecież wiem. Och, Valentinie, modlę się, żeby nakazała ci powrócić na Górę!
— Zostaniesz ze mną, jeśli mi tego nie nakaże?
— Jak mogłabym nie zostać, niezależnie od tego, co zdecydujesz? Jesteś Koronalem. Ale modlę się, żeby kazała ci wrócić. Śnij dobrze, Valentinie.
— Śnij dobrze, Carabello.
Pozostawiła go samego. Przez dłuższą chwilę Valentine stał przy oknie, patrząc, jak noc ogarnia wybrzeże i ocean. Wiedział, że gdzieś na zachód stąd leży Wyspa Snu, dominium jego matki, schowany za horyzontem dom słodkiej, błogosławionej Pani, przynoszącej mądrość śpiącemu światu. Wpatrywał się w morze, w coraz mroczniejszą ciemność, jak gdyby przebiwszy ją wzrokiem, mógł dostrzec jaskrawobiałe kredowe wybrzeże, na którym wznosiła się Wyspa.
Potem rozebrał się i położył na prostym łóżku, jedynym meblu w pokoju. Podniósł do ust puchar ciemnoczerwonego wina snów. Wypił duży łyk gęstego, słodkiego napoju, a po nim drugi, obrócił się na wznak i wszedł w trans otwierający umysł na płynące z daleka impulsy. Czekał na sen.
Przybądź, matko. To ja, Valentine.
Poczuł senność, zapadł w drzemkę.
Matko…
Pani…
Matko…
Pod powiekami tańczyły mu jakieś kształty. Delikatne wydłużone postaci, niczym nadmuchane, wynurzały się z otworów w ziemi, wznosiły pod dach nieba. Pozbawione ciała dłonie wyrastały z pni drzew, w ziemnych kopcach otwierały się żółte oczy, rzekom wyrastały włosy. Patrzył i czekał, zapadał się coraz głębiej i głębiej w królestwo snów. Przez cały czas słał duszę ku Pani.
Dostrzegł ją niewyraźnie, siedzącą w Wewnętrznej Świątyni Wyspy, w komnacie o ścianach z delikatnego białego kamienia, pochyloną nad ośmiobocznym basenem, jakby oglądała w wodzie swe odbicie. Spłynął wprost ku niej, unosił się tuż nad nią, spojrzał w dół, dostrzegł odbicie znajomej twarzy, ciemne lśniące włosy, pełne usta, ciepłe, kochające oczy, za jednym uchem, jak zwykle, kwiat, srebrna opaska na czole. Powiedział cicho:
— Matko? To ja, Valentine.
Uniosła twarz, lecz twarzy — tej bladej, starej, zmarszczonej i zaskoczonej — nie znał.
— Kim jesteś? — szepnął.
— Och, przecież wiesz doskonale. Jestem Panią Wyspy!
— Nie… nie…
— Ależ z pewnością tak! — Nie.
— Czemu do mnie przyszedłeś? Nie powinieneś. Jesteś Pontifexem i to ja powinnam odwiedzić ciebie, a nie ty mnie.
— Pontifexem? Miałaś na myśli Koronala!
— Czyżbym powiedziała “Pontifex”? Pomyliłam się.
— A moja matka? Gdzie jest moja matka?
— Ja nią jestem, Valentine.
I rzeczywiście, pomarszczona blada twarz była tylko maską, maską, która zrobiła się naraz przezroczysta i opadała całymi płatami jak spalona słońcem skóra, a pod nią krył się cudowny uśmiech i ciepłe oczy jego matki. Lecz one także odpadły, by znów ujawnić rysy tamtej kobiety, a pod nimi znów rysy jego matki, lecz tym razem jego matka płakała. Wyciągnął ku niej dłoń, lecz przeszła przez jej ciało. Był sam. Nie powróciła do niego tej nocy, choć szukał jej wśród następujących jedna po drugiej wizji, wśród sennych królestw tak dziwnych, że chętnie uciekłby z nich, gdyby tylko mógł; w końcu zrezygnował i pogrążył się w najgłębszym śnie bez snów.
Gdy się przebudził, był późny ranek. Umył się i wyszedł z pokoju. Na korytarzu czekała na niego Carabella. Twarz miała bladą, napiętą, oczy poczerwieniałe, jakby spędziła bezsenną noc.
— I co, panie? — spytała, gdy tylko go zobaczyła.
— Niczego się w nocy nie dowiedziałem. Sny miałem płytkie, a Pani ze mną nie rozmawiała.
— Och, kochanie, tak strasznie mi przykro!
— Dziś w nocy spróbuję jeszcze raz. Być może wypiłem za mało wina snów… lub za dużo? Przełożona coś mi doradzi. Jadłaś śniadanie, Carabello?
— Już dawno. Ale znów siądę do stołu, jeśli tego chcesz. Sleet pragnie się z tobą zobaczyć. W nocy nadeszła jakaś pilna wiadomość; przyszedłby do ciebie natychmiast, ale mu nie pozwoliłam.
— O co chodzi?
— Nic mi nie powiedział. Mam zaraz po niego posłać? Valentine przytaknął skinieniem głowy.
— Zaczekam tu — powiedział, szerokim gestem wskazując balkon wychodzący na pionową skalną ścianę.
Sleet pojawił się wraz z kimś zupełnie obcym, smukłym mężczyzną o skórze dziecka i trójkątnej twarzy z szerokim czołem i wielkimi oczami; mężczyzna uczynił szybki znak gwiazdy i stał, gapiąc się na Koronala, jakby był on stworzeniem z jakiejś obcej planety.
— Panie — przedstawił obcego Sleet — to Y-Uulisaan. Tej nocy przybył z Zimroelu.
— Jakie dziwne imię — powiedział Valentine.
— Powtarza się w mej rodzinie od wielu pokoleń, panie. Jestem związany z biurem ministerstwa rolnictwa w Ni-moya i to mnie przypadło w udziale przynieść ci tę nieszczęsną wiadomość.
Valentine poczuł, jak serce przestaje mu na chwilę bić. Y-Uulisaan podał mu kilka teczek.
— Tu wszystko zostało opisane, panie, są wszystkie szczegóły każdej z epidemii, zarażony obszar, stopień zniszczeń…
— Epidemii? Jakich epidemii?
— W strefach rolniczych, panie. W Dulornie znów pojawiła się śnieć lusavenderowa; na zachodniej ścianie Rozpadliny schną drzewa niyku, glein i staj ja giną także, wołek korzeniowy zaatakował rikkę i milaile w…
— Panie! — krzyknęła nagle Carabella. — Panie, popatrz, tam!
Obrócił się ku niej błyskawicznie. Wskazywała w niebo.
Zaskoczony, Valentine podniósł wzrok. Na skrzydłach rześkiego wiatru, wprost z zachodu, niczym nie zapowiedziana leciała ku nim niesamowita armia wielkich przezroczystych jak ze szkła stworzeń. Ich ciała miały średnicę równą mniej więcej wzrostowi mężczyzny i kształt filiżanki o wygiętym brzeżku, ułatwiający im lot. Długie włochate nogi wyrastały z odwłoku symetrycznie; stworzenia trzymały je sztywno wyprostowane. Oczy, w dwóch rzędach obiegające głowę, przypominały czarne, lśniące korale rozmiaru męskiej pięści i błyszczały oślepiająco w słońcu. Setki, może nawet tysiące tych pająków przelatywały im nad głową, niczym procesja, niczym straszna rzeka upiorów.
Carabella zadrżała.
— Co za koszmarne stwory — powiedziała. — Jak najbardziej przerażające monstra z przesłania Króla Snów.
Zdumiony, pełen obrzydzenia Valentine patrzył, jak lecą w głąb lądu, to wznosząc się, to opadając na wietrze. Gestem wezwał Sleeta; obaj wbiegli do ogrodu i dostrzegli starą przełożoną stojącą pośrodku trawnika, machającą wokół miotaczem energii. Powietrze aż gęste było od latających stworów, z których część opadała na ziemię. Przełożona i grupa kilku nowicjuszek usiłowały zabić je jeszcze w powietrzu, lecz kilkudziesięciu już udało się wylądować. Na ziemi pająki pozostawały nieruchome, lecz soczysta zieleń natychmiast żółkła i więdła na obszarze mniej więcej dwukrotnie większym od rozmiaru ich ciała.
Rzeź skończyła się w kilka minut. Stwory poleciały dalej, niknąc im z oczu na wschodzie; tylko park i ogród świątyni wyglądał tak, jakby zaatakowali je szaleńcy z miotaczami płomieni.
Przełożona Ambergarde, dostrzegłszy Koronala, odłożyła miotacz energii i podeszła do niego powoli.
— Co to za stwory? — spytał Valentine.
— Wietrzne pająki, panie.
— Nigdy o nich nie słyszałem. Czy występują w tych rejonach kontynentu?
— Bogini niech będą dzięki, panie, ale nie. Pochodzą z Zimroelu, z gór, aż spoza Khyntoru. Co roku, w porze godów wznoszą się do lotu na wiejących wysoko wiatrach, podczas lotu parzą się i zrzucają zapłodnione jajeczka, które wiatry w niższych warstwach atmosfery niosą na wschód, póki nie wylądują i nie wyklują się z nich małe. Dorosłe okazy znoszone są przez zachodni wiatr nad morze i czasami docierają aż na wybrzeża Alhanroelu.
Z grymasem wstrętu na ustach Sleet podszedł do jednego z pająków. Zwierzę leżało nieruchomo, tylko grube, kosmate nogi drgały mu lekko, niemal niewidocznie.
— Nie podchodź! — krzyknęła Ambergarde. — One całe są śmiertelnie trujące!
Wezwała nowicjuszkę, która spopieliła pająka miotaczem energii. Tłumaczyła dalej Valentine'owi:
— Przed lotem godowym te stworzenia w zasadzie nie są niebezpieczne, jedzą liście, słodkie owoce, rośliny. Lecz kiedy zrzucą jajeczka, zmieniają się, stają się groźne. Widzisz, co zrobiły z trawą. Będziemy musieli usunąć je wraz z ziemią lub nic nigdy już tu nie wyrośnie.
— Czy to się zdarza każdego roku? — spytał Valentine.
— Och, nie, dzięki Bogini! Większość ginie na morzu. Tylko raz na wiele lat docierają do wybrzeża. Lecz kiedy dotrą, jest to zawsze bardzo zła wróżba!
— Kiedy zdarzyło się to po raz ostatni? Ambergarde zawahała się, ale w końcu odpowiedziała:
— W roku śmierci twego brata, Lorda Voriaxa, panie.
— A przedtem?
Wargi przełożonej zadrgały.
— Nie pamiętam, panie. Być może dziesięć, być może piętnaście lat temu.
— Czy przypadkiem nie w roku śmierci Lorda Malibora?
— Panie… wybacz mi…
— Nie ma niczego do wybaczania — powiedział cicho Valentine. Odszedł od grupy ludzi, stanął i wpatrzył się w wypalone miejsca na trawniku. W Labiryncie Koronala podczas uczty zwala z nóg mroczna wizja Na Zimroelu pojawiają się zarazy niszczące zboża, na Alhanroelu wietrzne pająki przynoszą złą wróżbę. Kiedy we śnie wzywam matkę, dostrzegam obcą mi twarz. Nie ma najmniejszych wątpliwości, prawda? Nie, nie ma wątpliwości.
— Sleet!
— Panie?
— Znajdź Asenharta i każ mu przygotować flotę. Wypływamy, jak tylko da się najszybciej.
— Na Zimroel, panie?
— Najpierw na Wyspę, bym mógł naradzić się z Panią. Potem na Zimroel, tak.
— Valentinie? — spytał cicho jakiś słaby głos.
Był to głos Carabelli. Patrzyła przed siebie dziwnie nieruchomym wzrokiem, twarz miała bladą. Wydawała się niemal dzieckiem, małym przerażonym dzieckiem, którego duszę musnął nocą Król Snów.
— Co za zło rozprzestrzenia się po naszym świecie? — spytała ledwie słyszalnym głosem. — Co się z nami stanie, mój panie? Powiedz mi, co się z nami stanie?