KSIĘGA PIĘKNEGO NIEBA

1

Millilain na zawsze zapamiętała dzień, w którym pojawił się pierwszy z nowych Koronalów, tego właśnie bowiem dnia zapłaciła pięć koron za dwie smażone kiełbaski.

Było południe. Szła spotkać się z mężem, Kristofonem, w jego sklepie na esplanadzie koło Mostu Khyntor. Zaczął się trzeci miesiąc “braków”; tego właśnie słowa używali wszyscy mieszkańcy Khyntor: “braki”, lecz Millilain w myślach stosowała odpowiedniejsze określenie: “głód”. Wprawdzie nie umierało się z głodu — jeszcze nie — ale nikt też nie jadł do syta, a sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Wczoraj wieczorem jedynym ich posiłkiem był poridż, który Kristofon przyrządził z calimbotów i odrobiny korzeni ghumba, dzisiaj zjedzą pudding ze stajji, a jutro… kto wie? Kristofon zaczął przebąkiwać coś o tym, że w Parku Prestimiona łatwo można upolować małe zwierzątka: drole, mintuny, coś w tym rodzaju. Filet z mintuna? Pieczona pierś drola. Później przyjdzie najprawdopodobniej czas na pieczeń jaszczurczą. Z gotowanymi liśćmi drzewa kabaczkowego zamiast sałatki.

Bulwarem Ossiera dotarła do miejsca, w którym przechodził on w Trakt Zimru prowadzący ku esplanadzie. Kiedy mijała biura Straży, dobiegł ją wyraźny i niezwykle kuszący zapach smażonych kiełbasek.

Mam halucynacje, pomyślała. A może śnię?

Niegdyś na esplanadzie widywało się kilkunastu, sprzedawców kiełbasek naraz. Od kilku tygodni Millilain nie spotkała ani jednego. Ostatnio trudno było w ogóle dostać mięso, podobno na ranczach zachodu bydło zdychało z braku paszy, a transporty z Suvraelu, gdzie, jak się zdaje, wszystko było w porządku, nie docierały z powodu smoków atakujących statki na najbardziej uczęszczanych szlakach żeglugowych.

Lecz zapach tych kiełbasek wydawał się najzupełniej autentyczny. Millilain stanęła i rozejrzała się wokół, szukając jego źródła.

Tak! Tam!

Nie miała halucynacji. Nie śniła. Nieprawdopodobne to i zdumiewające, ale na esplanadzie pojawił się autentyczny sprzedawca kiełbasek, mały, przygięty do ziemi Liimen z pogiętym wózkiem; długie, czerwone kiełbaski wisiały, nabite na rożen, nad gorącymi węgielkami. Stał tak sobie, jakby nigdy nic. Jakby nie było “braków”. Jakby sklepy z jedzeniem otwarte były dłużej niż trzy godziny dziennie; ostatnio mniej więcej tyle zajmowało wyprzedanie całego towaru.

Millilain pobiegła.

Inni także zaczęli biec. Ze wszystkich stron ludzie pędzili w kierunku handlarza, jakby rozdawał dziesięciorojalówki. Oczywiście to, co miał do sprzedania, było cenniejsze niż najpiękniej lśniąca srebrna moneta.

Biegła, jak jeszcze nigdy w życiu, machała rękami, wysoko podnosiła nogi. Co najmniej setka ludzi galopowała pędem w stronę Lumena i jego wózka. Nie wystarczy mu kiełbasek dla wszystkich, lecz ona była najbliżej, ona pierwsza go dostrzegła, ona była najszybsza ze wszystkich. Tuż za jej plecami biegła długonoga Hjortka, a z boku, postękując, doganiał ich Skandar w absurdalnym, eleganckim garniturze. Czy ktoś z nas kiedyś wyobrażał sobie, pomyślała, że ludzie będą ścigać się, kto pierwszy dobiegnie do ulicznego handlarza kiełbasek?

Braki — głód — zaczęły się gdzieś na zachodzie, w okolicach Rozpadliny. Najpierw wydawały się Millilain czymś nieważnym, niemal nierealnym, wszystko działo się bowiem tak daleko, w miejscach, które same w sobie były dla niej nierealne. Nigdy nie wyjechała na zachód dalej niż do Thagobar. Kiedy pojawiły się pierwsze raporty, czuła coś w rodzaju abstrakcyjnego współczucia dla ludzi z Mazadone, Dulorn i Falkynkip, o których mówiono, że głodują, ale trudno jej było zrozumieć, że dzieje się to rzeczywiście — w końcu przecież na Majipoorze nikt nigdy nie był głodny — i kiedy przychodziły wieści o kolejnych kryzysach: rozruchy, masowe migracje, zdarzenia te wydawały się jej odległe nie tylko w przestrzeni, lecz także i w czasie. Nie potrafiła uświadomić sobie, że dzieje się to tu i teraz; miały one posmak historii, niczym coś, co działo się, powiedzmy, w czasach Lorda Stiamota, tysiące lat temu.

Lecz później zaczęła sobie uświadamiać, że w sklepach, w których zwykle robiła zakupy, brakuje czasami niyku, hingamortu i gleinu. To z powodu chorób roślin na zachodzie — tłumaczył sprzedawca — nie dostajemy już niczego z farm Rozpadliny, a z innych terenów trudno jest sprowadzić towary, no i wychodzi to drogo. Potem zaczęto nagle racjonować towary tak podstawowe jak rikka i stajja, choć uprawiano je na miejscu, a okoliczne farmy nie miały żadnych kłopotów. Tym razem tłumaczono, że nadwyżki żywności wysyła się do regionów objętych zarazą; wszyscy musimy zgodzić się na wyrzeczenia w czasach tak trudnych, i tak dalej, i tak dalej — głosił imperialny edykt. Potem przyszła wiadomość, że niektóre z chorób roślin pojawiły się także w prowincji Khyntor i na wschód od Khyntor aż po Ni-moya. Racje thuyolu, rikki i stajji obcięto o potowe, lusavender w ogóle przestał pojawiać się w sklepach, zaczęły się kłopoty z mięsem. Mówiło się o transportach z Alhaniroelu i Suvraelu, gdzie wszystko było najwyraźniej w porządku, ale Millilain zdawała sobie sprawę, że to wyłącznie plotki. Nie istniała flota handlowa tak wielka, by przetransportować żywność w ilościach mających jakieś praktyczne znaczenie, ale nawet gdyby istniała, transport kosztowałby zbyt wiele.

— Wszyscy umrzemy z głodu — powiedziała Kristofonowi.

Braki w zaopatrzeniu pojawiły się wreszcie także w Khyntor.

Kristofon nie wierzył, by ktoś miał rzeczywiście umrzeć. Jak zawsze był optymistą. “Jakoś sobie poradzimy” — powiedział. Jakoś. A tymczasem setka ludzi biegła ku ulicznemu sprzedawcy smażonych kiełbasek.

Hjortka próbowała ją wyprzedzić. Millilain uderzyła ją ramieniem tak mocno, że kobieta aż się przewróciła. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się jej nikogo uderzyć. Poczuła dziwne oszołomienie, ucisk w gardle. Hjortka leżała, wrzeszcząc i przeklinając, lecz Millilain się nie zatrzymała. Pędziła. Serce biło jej jak oszalałe, czuła ból w oczach. Odtrąciła jeszcze kogoś, po czym łokciami wypracowała sobie miejsce w formującej się właśnie kolejce. U jej szczytu Liimen zaczął właśnie sprzedawać kiełbaski, zachowując ten szczególny, liimeński, beznamiętny spokój, jakby wcale go nie obchodziło, że otacza go tłum walczących ze sobą ludzi.

Pełna napięcia obserwowała, jak kolejka posuwa się powoli. Przed nią było siedem, może osiem osób — czy wystarczy i dla niej? Trudno było dostrzec, co się właściwie dzieje, czy na ruszcie w miarę ubywania starych pojawiają się nowe kiełbaski. Czy coś jeszcze zostanie i dla niej? Czuła się jak łakome dziecko, przerażone, że zabraknie dla niego ciasteczek. Kompletnie oszalałam, powiedziała sobie. Czemu tak bardzo pragnę zwykłej kiełbasy? Lecz przecież znała odpowiedź na to pytanie. Od trzech dni nie miała w ustach mięsa, jeśli nie liczyć pięciu pasków suszonego, solonego mięsa smoka morskiego, które znalazła, przeglądając spiżarnię… lecz trudno je było nazwać mięsem. Zapach smażących się kiełbasek spowodował, że ślina napłynęła jej do ust. Kupić kilka — nagle to stało się sprawą najważniejszą pod słońcem, być może jedyną ważną sprawą.

Stała przy wózku.

— Dwie — poprosiła.

— Jedna na osobę.

— Więc proszę jedną!

Liimen skinął głową. Troje płonących oczu patrzyło na nią bez zainteresowania.

— Pięć koron.

Millilain aż westchnęła ze zdumienia. Na pięć koron musiała pracować pół dnia. Pamiętała, że przed “brakami” kiełbaska kosztowała dziesięć wag. No, ale w końcu to było kiedyś.

— Pan nie mówi poważnie! — zaprotestowała. — Nie może pan żądać pięćdziesiąt razy więcej niż normalnie! Nawet w tak trudnych czasach.

Za jej plecami ktoś krzyknął:

— Niech pani płaci albo się wynosi! Liimen powiedział spokojnie:

— Dziś pięć koron. W przyszłym tygodni — osiem koron. Za dwa tygodnie — rojal. Za trzy — pięć rojali. Za miesiąc — nie ma kiełbasek za żadną cenę. Chce pani? Tak czy nie?

— Chcę — szepnęła Millilain. Drżącymi rękami wręczyła sprzedawcy pięciokoronówkę. Kolejną zapłaciła za kufel starego, zwietrzałego piwa. Wyczerpana i oszołomiona wyszła z kolejki.

Pięć koron! Jeszcze niedawno tyle kosztować mogła wystawna kolacja w dobrej restauracji, lecz większość restauracji była już zamknięta, a w tych kilku, które pozostały otwarte, na stoliki czekało się tygodniami. Jedna Bogini wie, jakie wystawiano w nich rachunki. Pięć koron za kiełbaskę! Nagle poczuła się straszliwie winna. Co powie Kristofonowi? Powiem mu prawdę, postanowiła. Powiem mu, że nie potrafiłam oprzeć się pokusie. Że zareagowałam impulsywnie, szaleńczo impulsywnie. Poczułam zapach i nie potrafiłam mu się oprzeć.

Co by było, gdyby Liimen zażądał ośmiu koron? Albo rojala? Albo pięciu rojali? Na to pytanie nie potrafiła odpowiedzieć, podejrzewała jednak, że zapłaciłaby, ile tylko by zechciał, tak straszną czuła pokusę.

Ugryzła wielki kawał kiełbasy, jakby bała się, że ktoś może jej ją wyrwać. Okazała się zaskakująco smaczna, soczysta, dobrze przyprawiona. Nagle stwierdziła, że zastanawia się, z jakiego zrobiono ją mięsa. Może lepiej o tym nie myśleć, powiedziała sobie. Pewnie nie tylko Kristofon wpadł na pomysł polowania w parku.

Pociągnęła łyk piwa i znów podniosła do ust kiełbaskę.

— Millilain? Obejrzała się, zaskoczona.

— Kristofon!

— Miałem nadzieję, że cię tu znajdę. Zamknąłem sklep i przyszedłem zobaczyć, co tu robią te tłumy.

— Pojawił się sprzedawca kiełbasek, jak spod ziemi. Jakby wyczarował go jakiś czarownik!

— Aha. Tak, rozumiem.

Patrzył na nie dojedzoną kiełbasę w jej dłoni. Millilain uśmiechnęła się z wysiłkiem.

— Przepraszam, Kris. Chcesz kawałek?

— Kawałeczek. Chyba już nie warto ustawiać się w kolejce.

— Pewnie ich zaraz zabraknie. — Podała mu kiełbaskę, bardzo starając się ukryć, z jaką niechęcią to robi. Pełnym napięcia wzrokiem patrzyła, jak odgryza z niej niewielki kawałek. Poczuła ulgę, kiedy oddał jej resztę, i bardzo się zawstydziła.

— Na Panią, ale dobra!

— Powinna ci smakować. Kosztowała pięć koron. — Pięć…!

— Nie potrafiłam się powstrzymać, Kris. Kiedy poczułam w powietrzu ich zapach… pędziłam do kolejki jak dzikie zwierzę. Przepychałam się, odtrącałam ludzi, walczyłam. Chyba zapłaciłabym każdą sumę, jakiej by ode mnie zażądano. Och, Kris, tak mi przykro!

— Nie przepraszaj. Na co właściwie mamy teraz wydawać pieniądze? A poza tym wszystko wkrótce się zmieni. Słyszałaś wiadomość, która przyszła rano?

— Jaką wiadomość?

— O nowym Koronalu! Może się tu pojawić lada chwila, lada chwila może pojawić się na Moście Khyntor!

— Więc Lord Valentine został Pontifexem? — spytała zdumiona.

Kristofon potrząsnął głową.

— Valentine już się nie liczy. Mówią, że zniknął, Metamorfowie go porwali albo coś takiego. W każdym razie jakąś godzinę temu ukazały się proklamacje głoszące, że Koronalem jest teraz Sempeturn.

— Sempeturn? Ten kaznodzieja?

— Tak, on. Pojawił się w Khyntor zeszłej nocy. Burmistrz go poprał. Słyszałem, że książę uciekł do Ni-moya.

— To niemożliwe, Kris! Żaden człowiek nie może po prostu wstać i powiedzieć: “jestem Koronalem”. Koronal musi być wybrany, namaszczony, musi pochodzić z Góry Zamkowej…

— Wszyscy tak myśleliśmy. Ale teraz przyszły nowe czasy. Sempeturn naprawdę rozumie łudzi. Potrzebujemy kogoś takiego jak on. Będzie wiedział, jak mamy odzyskać łaskę Bogini.

Millilain patrzyła na męża, nie wierząc własnym uszom. W palcach trzymała kiełbaskę, o której na chwilę zapomniała.

— Niemożliwe! To jakieś szaleństwo! Lord Valentine jest naszym Koronalem. Lord…

— Sempeturn mówi, że to oszust, że cała ta historia ze zmianą ciał to głupota, że Bogini karze nas chorobami i głodem za jego grzechy. Możemy się ocalić tylko w jeden sposób: obalić fałszywego Koronala i oddać tron komuś, kto powiedzie nas drogą prawdy.

— Sempeturn twierdzi oczywiście, że on jest tym kimś, więc mamy się przed nim pokłonić, zaakceptować go i…

— Jedzie! — krzyknął Kristofon. Twarz miał czerwoną, wyraz oczu dziwny. Millilain nie pamiętała, by kiedykolwiek widziała swego męża w takim stanie, tak podnieceń, ego. Wyglądał, jakby miał gorączkę. Ona także poczuła się tale, jakby miała gorączkę, zmieszana i oszołomiona. Nowy Koronal? Mały, czerwony na twarzy, wrzaskliwy Sempeturn siedzący na tronie Confalume'a? Nie potrafiła pojąć tego, co się dzieje. Miała wrażenie, że ktoś kazał jej czerwień nazywać zielenią, że ktoś zdecydował, iż rzeki mają od tej chwili płynąć pod górę.

Nagle rozległy się dźwięki hałaśliwej muzyki. Z mostu na esplanadę zbiegała kłusem orkiestra ubrana w zielono-złote stroje z emblematem Koronala — znakiem gwiazdy. Po orkiestrze pojawił się burmistrz i inni dostojnicy, a po nich mały, przesadnie wystrojony człowieczek o gęstych, potarganych włosach. Siedział sztywno we wspaniale zdobionym o twardym palankinie, uśmiechał się, przyjmując hołdy ogromnych tłumów towarzyszących mu z Gorącego Khyntor na drugą stronę rzeki.

— Sempeturn! — ryknął tłum. — Sempeturn! Niech żyje Lord Sempeturn!

— Niech żyje Lord Sempeturn! — ryknął Kristofon.

To jakiś sen, pomyślała Millilain. To przesłanie, którego sensu nie rozumiem.

Krzyczeli już wszyscy zgromadzeni na esplanadzie. Wśród ludzi rozpętało się szaleństwo. Millilain machinalnie skończyła jeść kiełbaskę; przełknęła mięso, nie czując nawet jego smaku, i upuściła na ziemię patyczek, na którą było nadziane. Świat wydawał się drżeć pod jej stopami. Kristofon krzyczał nadal ochrypłym już głosem:

— Sempeturn! Niech żyje Lord Sempeturn!

Palankin mijał ich właśnie; nowego Koronala, jeśli nim właśnie był ten człowiek, dzieliło od nich najwyżej dwadzieścia jardów. Sempeturn obrócił się, przez chwilę patrzył wprost w oczy Millilain, która z przerażeniem usłyszała swój krzyk:

— Sempeturn! Niech żyje Lord Sempeturn!

2

— Dokąd się wybiera? — spytał zdumiony Elidath.

— Do Ilirivoyne — po raz któryś z kolei powtórzył Tunigorn. — Wyruszył trzy dni temu.

Elidath potrząsnął głową.

— Słyszę twe słowa, ale zupełnie nie potrafię ich zrozumieć. Mój umysł po prostu ich nie akceptuje.

— Na Panią, mój także! Ale nie stają się przez to mniej prawdziwe! Valentine zamierza spotkać się z Danipiur, błagać ją o przebaczenie za wszystkie grzechy popełnione wobec jej ludu lub zrobić coś równie szalonego.

Od chwili gdy statek Elidatha przybił do portu w Piliploku, minęła zaledwie godzina. Elidath popędził natychmiast do wielkiego ratusza miejskiego z nadzieją, że znajdzie tam Valentine'a lub — w najgorszym razie — dowie się, iż właśnie wyruszył on w górę rzeki do Ni-moya. Lecz w ratuszu nie było nikogo z otoczenia władcy, oprócz Tunigorna, siedzącego w małym, brudnawym gabinecie i ponuro przekładającego papiery z jednej sterty na drugą. A jego opowieść: Wielki Objazd zawieszony, Koronal wyprawia się w dziką, zamieszkaną przez Zmiennokształtnych dżunglę… nie, nie, tego było za wiele, to po prostu nie mieściło się w głowie!

Zmęczenie i rozpacz przytłoczyły duszę Elidatha jak wielki głaz, czuł, że ugina się pod tym ciężarem.

Cichym głosem powiedział:

— Goniłem za nim przez połowę świata właśnie dlatego, by czemuś takiemu zapobiec. Czy wiesz, jak wyglądała moja podróż, Tunigornie? Dzień i noc w pędzącym ku wybrzeżu ślizgaczu, bez przerwy, bez najmniejszej przerwy! Potem przeprawa przez morze pełne wściekłych smoków; trzy razy podpływały tak blisko łodzi, iż myślałem, że w końcu ją zatopią. Wreszcie docieram do Piliploku półżywy ze zmęczenia i dowiaduję się, że spóźniłem się o trzy dni, że Valentine zdecydował się na niebezpieczną i bezsensowną wyprawę, a gdybym podróżował tylko odrobinę szybciej, gdybym wyjechał kilka dni wcześniej…

— Nie przemówiłbyś mu do rozsądku, Elidathu. Nikomu się to nie udało. Ani Sleetowi, ani Deliamberowi, ani Carabelli…

— Nawet Carabelli?

— Nawet Carabelli — potwierdził Tunigorn.

Rozpacz Elidatha jeszcze się pogłębiła. Walczył z nią z całej siły, nie pozwalając, by opanowały go strach i wątpliwości. Po chwili powiedział:

— Mimo wszystko Valentine by mnie wysłuchał. Jestem pewien, że zasiałbym w jego duszy ziarno zwątpienia.

— Mam wrażenie, że sam się oszukujesz, stary przyjacielu — rzekł smutno Tunigorn.

— Więc dlaczego mnie wzywałeś? Żebym wypełnił zadanie, które uważasz za niemożliwe?

— Kiedy cię wzywałem — wyjaśnił Tunigorn — nie miałem pojęcia, co zamierza Valentine. Wiedziałem tylko, że jest podniecony i że planuje coś dziwnego, coś nie przemyślanego. Wydawało mi się, że gdybyś był przy jego boku podczas objazdu, mógłbyś go uspokoić i odwieść od tego, co sobie zamierzył. Gdy zwierzył się nam ze swych planów, gdy okazał wyraźnie, że nic go od nich nie odwiedzie, od dłuższego czasu podróżowałeś już na zachód. Zmarnowałeś mnóstwo czasu i z tego powodu mogę ci tylko współczuć.

— Mimo wszystko jadę do niego.

— Obawiam się, że niczego nie osiągniesz. Elidath wzruszył ramionami.

— Ścigałem go aż tu — jak teraz mam zaniechać pogoni? Może mimo wszystko istnieje jakiś sposób, by przywołać go do rzeczywistości. Mówisz, że zamierzasz ruszyć za nim jutro?

— Tak, w południe. Gdy tylko załatwię ostatnią wysyłkę, podpiszę ostatni dekret, z którego powodu tu zostałem.

Elidath pochylił się gwałtownie w kierunku Tunigorna.

— Zabierz mnie ze sobą! Musimy wyruszyć jeszcze dziś!

— To nie byłoby rozsądne. Przecież powiedziałeś mi przed chwilą, że podróż cię wyczerpała, sam widzę zmęczenie na twej twarzy. Odpocznij tej nocy tu, w Piliploku, najedz się, wyśpij, śnij dobrze, a jutro…

— Nie! — krzyknął Elidath. — Wyruszymy dziś, Tunigornie. Każda zmarnowana przez nas godzina zbliża go do terytorium Zmiennokształtnych! Nie rozumiesz, jakie to ryzyko? — Obrzucił Tunigorna chłodnym spojrzeniem. — Wyjadę bez ciebie, jeśli będę musiał!

— Nie pozwolę na to!

Brwi Elidatha uniosły się lekko.

— Czyżby więc moja podróż zależała od twojego zezwolenia?

— Przecież wiesz, co chciałem powiedzieć. Nie pozwolę ci pojechać w nieznane samemu.

— Więc wyjedź dziś ze mną.

— Poczekaj. Do jutra? — Nie.

Tunigorn przymknął oczy.

— Dobrze. Niech będzie. Jedziemy dziś — powiedział cicho po chwili.

Elidath skinął głową.

— Wynajmiemy małą, szybką łódź i przy odrobinie szczęścia dogonimy go jeszcze przed Ni-moya.

— On nie kieruje się do Ni-moya, Elidathu — powiedział Tunigorn bezdźwięcznym głosem.

— Nie rozumiem. Znam tylko jedną drogę stąd do Dirivoyne: rzeką za Ni-moya do Verf, a stamtąd na południe do Wrót Piurifayne.

— Gdyby tylko wybrał tę drogę!

— A co, istnieje jakaś inna? — Elidath był najwyraźniej zdumiony.

— Nie taka, w której byłaby choć odrobina sensu. Ale Valentine wymyślił ją sam: na południe do Gihorny, a potem, po przekroczeniu Steiche, wprost na tereny Metamorfów.

Elidath wytrzeszczył na niego oczy.

— Jak to możliwe? Gihorna to dzika pustynia. Steiche nie da się przekroczyć. Valentine powinien o tym doskonale wiedzieć, a jeśli nie on, to z pewnością ten mały Vroon wie!

— Deliamber zrobił, co mógł, by wybić mu z głowy ten pomysł. Valentine wcale go nie słuchał. Twierdził, że gdyby płynął przez Ni-moya do Verf, musiałby zatrzymywać się w każdym mieście po drodze, odprawiać wszystkie te ceremonie związane z objazdem, a nie ma zamiaru tak opóźniać pielgrzymki do Metamorfów.

Elidath poczuł rozczarowanie i niepokój.

— Więc ma zamiar stawić czoło burzom piaskowym i innym niebezpieczeństwom Gihorny… potem przeprawić się przez rzekę, w której już raz omal nie utonął…

— Tak, tylko po to, by spotkać się z ludem, który dziesięć lat temu pozbawił go tronu…

— Szaleństwo!

— Rzeczywiście, szaleństwo — przytaknął Tunigorn.

— Zgodziłeś się. Wyjeżdżamy dziś.

— Tak, dziś.

Tunigorn wyciągnął dłoń. Elidath uścisnął ją mocno; przez długą chwilę stali w milczeniu. Po chwili powiedział:

— Odpowiedz mi na jedno pytanie, dobrze, Tunigornie?

— Słucham.

— Kilkakrotnie użyłeś słowa szaleństwo, mówiąc o tej wyprawie Valentine'a, ja użyłem go także. Bo to jest szaleństwo. Lecz ja nie widziałem Koronala od ponad roku, a ty byłeś u jego boku od chwili, gdy opuścił Górę. Powiedz mi, czy naprawdę uważasz, że oszalał?

— Oszalał? Nie, nie sądzę.

— Mianowanie Hissune'a księciem? Pielgrzymka do Metamorfów?

— Ty albo ja nigdy nie zrobilibyśmy niczego takiego, lecz sądzę, że nie są to oznaki szaleństwa Valentine'a, lecz czegoś innego: dobroci, słodyczy, czegoś w rodzaju świętości, których to cech żaden z nas nigdy w pełni nie pojmie. Zawsze pewni byliśmy jednego — pod niektórymi względami Valentine bardzo się od nas różni.

Elidath zmarszczył brwi.

— No, cóż… chyba lepiej, żeby był święty niż szalony. Ale dobroć, świętość… czy sądzisz, że to cechy, które są najpotrzebniejsze Koronalowi Majipooru, zwłaszcza w obliczu czekającej walki i wszystkich tych zdumiewających rzeczy, które właśnie się dzieją?

— Na to pytanie nie znam odpowiedzi, stary przyjacielu.

— Ja też. Żywię jednak pewne obawy.

— I ja — powiedział Tunigorn. — Ja również.

3

W ciemnościach Y-Uulisaan leżał zdenerwowany, nie spał, słuchał wiatru wyjącego wśród pustki Gihorny; ostrego, tnącego wschodniego wiatru podrywającego w powietrze wilgotny piasek i miotającego nim bezustannie o ściany namiotu.

Królewska karawana, z którą wędrował tak długo, znajdowała się wiele setek mil na południowy zachód od Piliploku. Rzeka Steiche oddalona była zaledwie o kilka dni drogi, a za rzeką czekało Piurifayne. Y-Uulisaan tęsknił rozpaczliwie do chwili, kiedy ją przekroczy i znów odetchnie powietrzem rodzinnej prowincji; im bardziej zbliżała się do niej karawana, tym większa stawała się jego tęsknota. Znów znaleźć się w domu, między swymi, uwolnić się od ciągłego napięcia tej maskarady…

Już wkrótce… już wkrótce.

Lecz najpierw musi w jakiś sposób ostrzec Faraataę o planach Valentine'a.

Minęło sześć dni od czasu, gdy Faraataa po raz ostatni skontaktował się z Y-Uulisaanem, a sześć dni temu Y-Uulisaan nie miał pojęcia o tym, że Koronal zamierza odbyć pielgrzymkę do krainy Piurivarów. Faraataa z pewnością powinien o tym wiedzieć. Y-Uulisaan nie dysponował jednak żadnym pewnym kanałem łączności, ani oficjalnym — takie po prostu nie istniały w tym surowym, niemal nie zamieszkanym kraju — ani współtworzonym przez królów oceanu. Potrzeba było wielu umysłów, by zwrócić ich uwagę, a tę misję Y-Uulisaan wykonywał samotnie.

Mimo wszystko może jednak spróbować. Tak jak robił to od trzech nocy, skoncentrował energię umysłu i wysłał ją. w ciemność, bardzo starając się zainicjować coś w rodzaju łączności z przywódcą rebelii, oddalonym od niego o ponad piętnaście tysięcy kilometrów.

Faraatao… Faraatao?

To beznadziejne. Bez udziału królów oceanu jako pośredników ten rodzaj przekazu był niemożliwy. Y-Uulisaan zdawał sobie z tego sprawę. A jednak próbował. Być może — niemal zmusił się, by w to uwierzyć — istnieje jakaś niewielka szansa, że przepływający niedaleko smok uchwyci transmisję i wzmocni ją. Maleńka szansa, prawie nie istniejąca, ale nie ośmielił się ryzykować, że ją przegapi.

Faraatao!

Kształt Y-Uulisaana rozmył się nieco z wysiłku, nogi wydłużyły się, nos zmalał. Szybko poprawił zmiany, nim zdołał je zauważyć ktokolwiek ze śpiących wraz z nim w namiocie ludzi., oblekł się na powrót w ludzką postać. Od chwili gdy po raz pierwszy przybrał ją na Alhanroelu, nie ośmielił się zrzucić jej ani na moment, by nikt nie odkrył w nim piurivarsliiego szpiega. Zrodziło to napięcie, które z wolna stawało się nieznośne., ale do tej pory zdołał jakoś wytrwać w wybranej formie.

Bezustannie wysyłał swego ducha w ciemność.

Faraatao? Faraatao?

Nic. Cisza. Samotność. Jak zwykle.

Po chwili zaprzestał wysiłków i próbował zasnąć. Ranek nadal był jeszcze bardzo odległy. Y-Uulisaan odprężył się, zamknął szczypiące go oczy.

Sen jednak nie nadchodził. W tej podróży pojawiał się bardzo rzadko. Czasami udało mu się zdrzemnąć. Zbyt wiele działo się wokół: wiał ostry wiatr, niesiony nim piasek uderzał o ściany namiotu, ludzie z otoczenia Koronala, z którymi dzielił kwaterę, oddychali ciężko. Lecz przede wszystkim dokuczał mu wszechobecny tępy ból izolacji, znajdował się wśród obcych, wrogich istot. Napięty, niespokojny, czekał nadejścia świtu. A potem gdzieś między Godziną Szakala i Godziną Skorpiona poczuł, jak o jego umysł ociera się natrętna, brzęcząca muzyka.

Y-Uulisaan był tak spięty, że na moment pozbawiła go ona zdolności utrzymania kształtu, począł w sposób nie kontrolowany przyjmować różne formy, najpierw naśladując dwoje ze śpiących obok ludzi, a potem przyjmując swą naturalną postać, krótkiej chwili zdołał się jednak opanować. Usiadł, serce waliło, oddech miał urywany, próbował uchwycić tę muzykę powtórnie.

Tak. Jest. Wysoki dźwięk, przedziwnie przebiegający po skali. Rozpoznał go teraz jako dźwięk umysłu króla oceanu, brzmienie i skala były nie do pomylenia, choć tego szczególnego króla nie słyszał nigdy przedtem. Otworzył swój umysł na kontrakt i w chwilę później, ku jego wielkiej uldze, usłyszał głos umysłu Faraatay:

Y-Uulisaan?

Nareszcie, Faraatao. Jakże długo na ciebie czekałem!

Nadszedł czas wyznaczony na kontakt, Y-Uulisaanie.

Tak, wiem. Mam dla ciebie pilne wiadomości. Wzywałem cię każdej nocy, próbowałem połączyć się z tobą wcześniej. Nic nie słyszałeś?

Nic nie słyszałem. To rutynowa rozmowa.

Ach!

Gdzie jesteś, Y-Uulisaanie i jakie przynosisz wieści?

Jestem gdzieś w Gihornie, sporo poniżej Piliploku i w głębi lądu, niedaleko Steiche. Nadal podróżuję w otoczeniu Koronala.

Jak to możliwe, by Wielki Objazd zawiódł go na Gihornę?

Koronal zrezygnował z objazdu, Faraatao. Zdąża teraz ku Ilirivoyne, by rozpocząć rozmowy z Danipiur.

W odpowiedzi usłyszał tylko ciszę, ciszę tak ciężką, że aż trzeszczała niczym powstrzymywana siłą energia, aż syczała cicho. Y-Uulisaan zaniepokoił się, czy kontakt nie został aby przerwany, lecz w końcu Faraataa odezwał się:

Rozmowy z Danipiur? Czego od niej chce?

Przebaczenia.

Przebaczenia za co, Y-Uulisaanie?

Przebaczenia za zbrodnie swego ludu dokonane na naszym ludzie.

Czyżby więc oszalał?

Niektórzy z jego otoczenia tak właśnie uważają. Inni mówią, że to bardzo podobne do Valentine'a, tak na nienawiść odpowiedzieć miłością.

Na dłuższą chwilę znów zapadła cisza.

Nie może z nią rozmawiać, Y-Uulisaanie.

Ja też tak sądzę.

To nie czas przebaczenia, lecz walki, inaczej poniesiemy klęskę. Nie dopuszczę do tego spotkania. Nie może się z nią spotkać! Prawdopodobnie zechce z nią rozmawiać, szukać kompromisu, a my nie możemy pozwolić na żaden kompromis!

Rozumiem.

Już niemal zwyciężyliśmy. Struktura rządu wali się. Nadszedł kres panowania ładu i porządku. Czy wiesz, Y-Uulisaanie, że pojawiło się trzech fałszywych Koronalów? Jeden mianował się władcą w Khyntor, jeden w Ni-moya, jeden w Dulorn.

Czyż może to być prawda?

Z całą pewnością. Nic nie słyszałeś?

Nie. I nie sądzę, by Valentine coś wiedział. Jesteśmy tu bardzo oddaleni od cywilizacji. Trzech fałszywych Koronalów! To początek ich końca, Faraatao.

My też tak sądzimy. Zarazy atakują nadal. Z twoją pomocą, Y-Uulisaanie, zdołaliśmy zneutralizować zabiegi rządu, jeszcze pogarszając sytuację. Pierwsze oznaki poważnych kłopotów pojawiły się na Alhanroelu. Zwyciężyliśmy!

Zwyciężyliśmy, Faraatao!

Lecz musimy przechwycić Koronala w drodze do Iliryvoyne. Jeśli możesz, powiedz mi dokładnie, gdzie jesteście.

Od trzech dni jedziemy ślizgaczami z Piliploku na południowy wschód, w stronę Steiche. Słyszałem, jak wczoraj wieczorem ktoś powiedział, że od rzeki dzielą nas zaledwie dwa dni drogi, może mniej. Wczoraj sam Koronal i kilka osób z jego otoczenia wysforowali się przed karawanę. Zapewne dojeżdżają już na miejsce.

Jak zamierzają przebyć Steiche?

Tego nie wiem, ale…

— Teraz! Trzymajcie go!

W jednej szokującej chwili kontakt z Faraataą został zerwany. W ciemności pojawiły się dwie wielkie postacie i zaatakowały go. Y-Uulisaan, zaskoczony, nie przygotowany, aż sapnął ze zdumienia.

Dostrzegł, że atakuje go wielka wojowniczka, Lisamon Hultin, i okrutny, włochaty Skandar, Zalzan Karol. Vroon Deliamber trzymał się ostrożnie z daleka, macki splecione miał w skomplikowany wzór.

— Co wy właściwie sobie myślicie!? — krzyknął Y-Uulisaan. — To oburzające!

— Ależ oczywiście — odparła wesoło Amazonka. — Więcej niż oburzające.

— Macie mnie zaraz puścić!

— Niewielkie masz na to szansę, szpiegu — warknął Skandar.

Y-Uulisaan rozpaczliwie próbował wyrwać się z ich uścisku, ale w rękach tych istot był jak lalka. Nagle poczuł panikę i natychmiast stracił kontrolę nad swą formą. Nie potrafił jej utrzymać, choć zmiana kształtu była najlepszym dowodem jego winy. Trzymali go, a on skręcał się i wił, i zmieniał gwałtownie z jednego potwora w innego, był stworzeniem składającym się wyłącznie z pokręconych odnóży, był wielkim wężem. Nie mógł się uwolnić, kontakt z Faraataą pozbawił go energii w stopniu uniemożliwiającym zastosowanie zdolności defensywnych, na przykład szoku elektrycznego, więc tylko wrzeszczał i ryczał gniewnie, aż nagle Vroon przycisnął mackę do jego czoła. Y-Uulisaan poczuł oszołomienie, znieruchomiał i leżał, półprzytomny.

— Zabierzcie go do Koronala — rozkazał Deliamber. — Przesłuchamy go w obecności Lorda Valentine'a.

4

Jadąc w kierunku Steiche, na zachód, w awangardzie królewskiej karawany, Valentine obserwował, jak krajobraz wokół zmienia się z każdą chwilą, jak ponura, pustynna Gihorna tajemniczo przechodzi w tropikalną dżunglę Piurifayne. Za sobą pozostawił nadbrzeżne łańcuchy wydm i piach, nędzne kępki trawy o pędach ostrych jak brzytwa i małe, pokręcone, skąpo porośnięte żółtymi liśćmi drzewa. Tu ziemia nie była już tak piaszczysta, robiła się coraz ciemniejsza, coraz żyźniejsza, sprzyjająca orgii kwitnienia; w powietrzu nie czuło się też ostrego zapachu morza, stłumionego słodkim, egzotycznym zapachem dżungli. A jednak Valentine doskonale wiedział, że znajdują się w pasie przejściowym. Prawdziwa dżungla czekała na nich tam, na drugim brzegu Steiche, w królestwie mgły i dziwów; gęsta ciemnozielona ściana, tonące we mgle wzgórza i góry — takie było królestwo Zmiennokształtnych.

Rzekę osiągnęli na godzinę przed zmrokiem. Najpierw na brzeg zjechał ślizgacz Koronala, dwa pozostałe pojawiły się w chwilę później. Nakazano im zatrzymać się tuż przy pierwszym, a potem Valentine wysiadł i podszedł aż nad samą wodę. Miał powody, by doskonale pamiętać Steiche. Dotarł do niej podczas lat wygnania, kiedy wraz z przyjaciółmi-żonglerami uciekał przed gniewem Metamorfów z Ilirivoyne. Teraz, wpatrując się w bystry nurt, przypomniał sobie dawne czasy, szaleńczą ucieczkę przez błotniste Piurifayne, krwawą bitwę z ukrytymi w zasadzce w głębi dżungli Metamorfami; małych, podobnych do małpek leśnych braciszków, którzy ocalili ich, wskazując drogę ku Steiche. A potem przerażający, pechowy spływ tratwami po niespokojnych wodach, wśród głazów, bystrzyn i wodospadów, z nadzieją, że uda się dotrzeć bezpiecznie do Ni-moya…

Lecz tu nie było bystrzyn, spod wody nie wyglądały ostre głazy, brzeg nie był skalisty, wysoki. Rzeka toczyła swe wody szybko, lecz koryto jej było szerokie, umożliwiające przeprawę.

— Czy to naprawdę Steiche? — spytała Carabella. — Zupełnie nie przypomina rzeki, która naraziła nas na tak straszne niebezpieczeństwa.

Valentine skinął głową.

— To wszystko zostało na północy. Tu Steiche wydaje się bardziej… ugłaskana.

— Ale bynajmniej nie spokojna. Zdołamy się przeprawić?

— Musimy — oświadczył Valentine, przyglądając się dalekiemu zachodniemu brzegowi i leżącemu za nim Piurifayne.

Zmierzchało już, w coraz głębszym mroku prowincja Metamorfów wydawała się niedostępna, niepojęta, niezrozumiała. Koronal znów popadł w ponury nastrój. Czyżby rzeczywiście, myślał, ta dzika ekspedycja w dżunglę była niczym więcej niż głupotą? Absurdalną, naiwną, z góry skazaną na niepowodzenie? Być może. Być może jedynym skutkiem tej nie przemyślanej wyprawy będzie kpina i wstyd. Być może najlepiej zrobiłby rezygnując z korony, której nigdy tak naprawdę nie pragnął, oddając ją w ręce bardziej zdecydowanego, brutalniejszego człowieka?

Być może. Być może.

Dostrzegł, że z wody wypełzła na przeciwległy brzeg jakaś dziwna, oślizgła bestia. Szła powoli wzdłuż rzeki — długie, niekształtne stworzenie o bladoniebieskiej skórze i jednym wielkim, smutnym oku na szczycie topornego, gruszkowatego łba. Na oczach Valentine'a, litującego się nad jego brzydotą i niezgrabnością, zwierzę wsadziło pysk w błotnistą ziemię i zaczęło kiwać się w przód i w tył, jakby chciało wygrzebać sobie dziurę.

Zbliżył się Sleet. Valentine, zafascynowany tym, co widział, pozwolił mu czekać dłuższą chwilę w milczeniu, nim wreszcie obrócił się w jego stronę. Lecz gdy zwrócił uwagę na swego głównego doradcę, dostrzegł, że ma on na twarzy wyraz zmartwienia, a może nawet strachu.

— Mieliśmy zamiar rozbić tu obóz na noc, prawda, panie? I zaczekać do rana, nim stwierdzimy, czy ślizgacze zdołają poruszać się na wodzie tak bystrej jak ta?

— Tak. Tak to zaplanowałem.

— Z całym szacunkiem, panie, chciałbym prosić, byś rozważył możliwość przekroczenia rzeki dzisiaj, jeśli to tylko możliwe.

Valentine zmarszczył brwi. Czuł dziwną obojętność, jakby słowa Sleeta dobiegały go z bardzo daleka.

— O ile dobrze pamiętam, mieliśmy spędzić ranek, eksperymentując ze ślizgaczami, lecz przecież zamierzaliśmy czekać po tej stronie na resztę karawany i wkroczyć do Piurifayne dopiero wtedy, kiedy będziemy wszyscy. Czy tak?

— Tak, panie, ale… Valentine przerwał mu.

— A więc należałoby wydać rozkaz rozstawiania namiotów, prawda, Sleecie? — Koronal natychmiast zapomniał o rozmowie i znów obrócił się w stronę rzeki. — Widzisz to dziwne zwierzę na tamtym brzegu?

— Masz, panie, na myśli gromwarka?

— A więc tak się nazywa? Jak myślisz, co robi, dlaczego wtyka pysk w błoto?

— Powiedziałbym, że pragnie sobie wykopać norę. Żeby mieć się gdzie skryć, kiedy nadejdzie burza. One żyją w wodzie, panie, ale ten chyba doszedł do wniosku, że rzeka będzie zbyt wzburzona…

— Burza? — W głosie Valentine'a zabrzmiało zdziwienie.

— Tak, panie. Właśnie to próbowałem ci powiedzieć, panie. Proszę, spójrz na niebo.

— Jest ciemne. Nadchodzi noc.

— Panie, proszę, spójrz na wschód.

Valentine obrócił się i spojrzał w stronę Gihorny. Tam powinno już być niemal całkiem ciemno, o tej porze dnia należało oczekiwać, że niebo będzie szare, może nawet czarne, lecz nie — Valentine miał wrażenie, że słońce zachodzi na wschodzie, zupełnie wbrew naturze i to wśród dziwnych, pastelowych kolorów: pomarańczowożółtego i bladozielonego. Barwy wydawały się zbyt jaskrawe, niemal pulsujące. Świat jakby znieruchomiał w oczekiwaniu: słyszał szum płynącej wody, lecz poza nim nic, ani żegnającego dzień śpiewu ptaków, ani wysokiego dźwięku wydawanego przez małe, szkarłatne żabki drzewne, których żyły tu tysiące. Powietrze wydało mu się suche jak na pustyni, w każdej chwili gotowe wybuchnąć płomieniem.

— Burza piaskowa, panie — powiedział cicho Sleet.

— Jesteś pewien?

— Już pewnie wybuchła na wybrzeżu. Cały dzień wiał wiatr ze wschodu, a stamtąd właśnie, od morza, nadchodzą burze Gihorny. Suchy wiatr znad oceanu — potrafisz to sobie wyobrazić, panie?

— Nienawidzę suchego wiatru — wtrąciła cicho Carabella. — Na przykład tego, który łowcy smoków nazywają “Przesłaniem”. Cała jestem jak podminowana.

— Słyszałeś o burzach piaskowych Gihorny, panie? — spytał Sleet.

Valentine odpowiedział na to pytanie krótkim skinieniem głowy. Koronal musi szczegółowo znać geografię. Wielkie burze Gihorny zdarzały się nieczęsto, lecz słynęły z przerażającej siły: wiatry tnące wydmy jak noże, porywające tony piasku i miotające nimi z szaloną furią w głąb lądu. Zdarzały się dwu-lub trzykrotnie w ciągu życia człowieka, ale gdy nadeszły, pamiętano je latami.

— Co się stanie z ludźmi, którzy zostali za nami?

— Burza z pewnością ich złapie — odparł Sleet. — Być może już złapała, a jeśli nie, nie trzeba będzie długo czekać. Burze piaskowe przemieszczają się tu błyskawicznie. Posłuchaj, panie! Słuchaj!

Zrywał się wiatr. Valentine usłyszał jego niskie wycie, nadal odległe i dopiero teraz wyodrębniające się ze śmiertelnej ciszy. Było jak pierwsza oznaka budzącej się furii giganta; furii, która z pewnością za chwilę wyrwie mu z gardła dziki ryk.

— Co z nami? — spytała Carabella. — Czy burza dojdzie aż tu?

— Gromwark jest właśnie tego zdania, pani — powiedział Sleet. — Zamierza przeczekać niebezpieczeństwo pod ziemią. — I zwracając się do Valentine'a, dodał: — Czy wolno mi udzielić ci rady, panie?

— Jeśli zechcesz coś poradzić?

— Powinniśmy przekroczyć rzekę natychmiast, póki jeszcze jesteśmy w stanie. Jeśli zdecydujemy się czekać, burza może zniszczyć ślizgacze, albo co najmniej tak poważnie je uszkodzić, że nie będą w stanie poruszać się w wodzie.

— Przeszło połowa moich ludzi jest nadal na pustyni Gihorny!

— Mogą już nie żyć, panie.

— Deliamber… Tisana… Shanamir…

— Zdaję sobie z tego sprawę, panie. Ale w żaden sposób nie potrafimy im teraz pomóc. Jeśli mamy kontynuować wyprawę, musimy przekroczyć rzekę, co za chwilę najprawdopodobniej nie będzie już możliwe. Po drugiej stronie możemy schronić się w dżungli, możemy się tam zatrzymać, póki inni do nas nie dotrą, jeśli ktoś w ogóle przeżyje. Jeśli pozostaniemy tutaj, to już najprawdopodobniej na zawsze, bez możliwości ruszenia przed siebie ani wycofania się.

Ponura perspektywa, pomyślał Valentine. Lecz przecież całkiem prawdopodobna. Mimo wszystko wahał się, nie chciał ruszać w głąb Piurifayne, gdy tak wielu bliskich mu, kochanych ludzi pozostało na łasce losu, wiatrów i smagającego bezlitośnie piasku Gihorny. Przez moment czuł pokusę, by zarządzić powrót na wschód, poszukiwania reszty karawany. Wystarczyła chwila trzeźwości umysłu, by pojął głupotę takiego rozkazu. Wracając teraz, nie osiągnąłby niczego, oprócz narażenia na niebezpieczeństwo kolejnych kilku ludzi. Być może burza nie dotarła jeszcze tak daleko na zachód; w takim razie najlepiej byłoby przeczekać, aż wyczerpie się jej siła, a dopiero potem powrócić na Gihornę w poszukiwaniu ocalonych.

Stał milczący, nieruchomo, wpatrując się ponuro w rozciągające się na wschodzie królestwo ciemności, tak przerażająco rozświetlone teraz niszczycielską energią. Wiatr wzmagał się. Valentine zdał sobie nagle sprawę z tego, że burza musi dotrzeć aż tu. Przeleci nad nimi, nim jej moc zmaleje, by uderzyć w Piurifayne.

Nagle zmrużył oczy, zamrugał ze zdumienia i wyciągnął dłoń.

— Widzisz zbliżające się światła? Światła ślizgacza?

— Na Panią! — szepnął ochryple Sleet.

— Czyżby zdążyli dotrzeć aż tu? — spytała Carabella. — Może zdołali się wyrwać?

— To tylko jeden ślizgacz, panie — stwierdził cicho Sleet. — I nie sądzę, by należał do naszej karawany.

Valentine dokładnie w tej samej chwili doszedł do identycznego wniosku. Ślizgacze z jego floty były wielkimi maszynami, zdolnymi przenosić wielu ludzi wraz z ładunkiem. Ten, który zbliżał się teraz do nich od strony Gihorny, wydawał się raczej małym, prywatnym pojazdem, modelem dwu- lub czteroosobowym; z przodu miał tylko dwa, dość słabe światła, podczas gdy większe miały trzy — i to silne.

Ślizgacz zatrzymał się w odległości zaledwie dziesięciu jardów od stojącego nad brzegiem rzeki Koronala. Strażnicy z gwardii Valentine'a natychmiast otoczyli go, trzymając miotacze w pogotowiu. Drzwi pojazdu otworzyły się — zataczając się, wysiadło z niego dwóch zmordowanych do granic możliwości ludzi.

Valentine aż westchnął ze zdumienia.

— Tunigorn? Elidath?

Wydawało mu się to niemożliwe — złudzenie, sen na jawie. Tunigorn powinien przecież być w Piliploku i załatwiać rutynowe sprawy administracyjne. A Elidath? Skąd wziął się tu Elidath? Elidath jest przecież o tysiące mil stąd, na Górze. Na granicy mrocznych lasów Piurifayne Valentine prędzej spodziewał się spotkać swą matkę, Panią.

A jednak ten wysoki mężczyzna o gęstych brwiach, z kwadratową szczęką to z pewnością Tunigorn, a ten drugi, jeszcze wyższy, o przenikliwych oczach i szerokiej, kościstej twarzy… to musi być Elidath. Chyba… Chyba…

Wiatr stawał się coraz silniejszy. Valentine'owi wydawało się, że niesie ostre ziarna piasku.

— Jesteście prawdziwi? — spytał przybyszów. — Czy też to tylko sprytni Zmiennokształtni w przebraniu?

— Jesteśmy prawdziwi, Valentinie, najzupełniej prawdziwi! — krzyknął Elidath, wyciągając ramiona w stronę Koronala.

— Na Panią, to prawda — przemówił Tunigorn. — Nie jesteśmy Metamorfami, podróżowaliśmy bez przerwy dzień i noc, panie, by wreszcie spotkać cię w tym miejscu.

— Tak. Sądzę, że jesteście prawdziwi — doszedł do wniosku Valentine.

Wpadłby w wyciągnięte do uścisku ramiona Elidatha, gdyby nie jego strażnicy, którzy — niepewni, co robić — nie rozstąpili się. Valentine ze złością rozkazał im zejść z drogi, a potem mocno przycisnął do siebie Elidatha. Po chwili zrobił krok do tyłu i przyjrzał się swemu najstarszemu, najbliższemu przyjacielowi. Minął przeszło rok od chwili, kiedy widzieli się po raz ostatni, lecz Elidath wyglądał na starszego o dziesięć lat. Sprawiał wrażenie słabszego, zmęczonego, wyczerpanego. Czyżby wpłynęły tak na niego trudy rządów, zastanowił się Valentine, czy też długa podróż z Alhanroelu? Uznawał go niegdyś za prawdziwego brata, byli bowiem w jednym wieku i mieli podobne charaktery, lecz teraz brat wydawał mu się starym, zmęczonym człowiekiem.

— Panie, burza… — wtrącił Sleet.

— Za chwilę! — Krótkim gestem Valentine nakazał mu milczenie. — Muszę się wiele dowiedzieć. Jakim cudem się tu znaleźliście? — spytał Elidatha.

— Przybyłem, panie, błagać cię, byś nie szedł dalej na spotkanie śmiertelnego niebezpieczeństwa.

— Skąd przekonanie, że jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie, że idę na jego spotkanie?

— Dotarła do mnie wieść, że planujesz udać się do Piurifayne na rozmowy z Metamorfami.

— Ta decyzja zapadła niedawno. Musiałeś opuścić Górę całe tygodnie — ba, miesiące! — wcześniej. Nim w ogóle wpadło mi to do głowy. — Trochę zły, Valentine kontynuował: — Więc tak mi służysz, Elidathu? Opuszczasz swe miejsce w Zamku i nieproszony wyruszasz w podróż przez pół świata, by sprzeciwić się podjętym przez twego władcę decyzjom?

— Moje miejsce jest przy tobie, Valentinie. Koronal zmarszczył brwi.

— Z czystej miłości przywitałem cię, wziąłem w ramiona. Lecz wolałbym, by cię tu nie było.

— Ja także pragnąłbym być gdzie indziej — wyznał Elidath.

— Panie — wtrącił Sleet z wielkim naciskiem. — Burza jest tuż-tuż. Błagam cię…

— Tak, burza — zabrał głos Tunigorn. — Burza piaskowa Gihorny, którą niewielu przeżyło. Słyszeliśmy, jak szaleje na wybrzeżu, kiedy ruszaliśmy na poszukiwanie — ściga nas od tamtej chwili. Godzina, pół godziny, być może nawet mniej, i spadnie na nas, panie.

Valentine poczuł, jak niepokój ściska mu serce niczym stalowa obręcz. Burza, burza, burza! Tak, Sleet ma całkowitą rację, trzeba koniecznie coś zrobić! Ale tyle chciał jeszcze zadać pytań, tyle musiał się dowiedzieć!

Zwrócił się do Tunigorna.

— Musieliście przejeżdżać przez główny obóz! Lisamon, Deliamber, Tisana… czy są bezpieczni?

— Robią, co mogą, by przeżyć. I my musimy zrobić to samo. Ruszajmy na zachód, spróbujmy skryć się w głębi dżungli, nim burza zacznie się na dobre.

— Radziłem to samo — rzekł Sleet.

— Doskonale — zgodził się Valentine. Spojrzał na Sleeta i powiedział: — Przygotuj ślizgacze do przekroczenia rzeki.

— W tej chwili, panie. — Sleet oddalił się szybko.

— Skoro jesteś tutaj, kto rządzi na Górze? — spytał Valentine Elidatha.

— Wybrałem trzech członków Rady Regencyjnej: Stasilane'a, Diwisa i Hissune'a.

— Hissune'a?

Elidath zarumienił się lekko.

— Mam wrażenie, że życzyłeś sobie, by szybko wspinał się po szczeblach władzy.

— Oczywiście. Doskonale postąpiłeś, Elidathu. Podejrzewam tylko, że nie wszyscy entuzjastycznie przyjęli ten wybór?

— Owszem. Książę Manganot z Banglecode, diuk Halanx i…

— Mniejsza o nazwiska. Wiem, kto protestował najgłośniej. Ale sądzę, że wkrótce i oni zmienią zdanie.

— Ja już zmieniłem. To wyjątkowy chłopak, Valentinie. Zauważa wszystko. Uczy się zdumiewająco szybko. Ma pewne ruchy. Kiedy się pomyli, wie, jak czerpać naukę z własnego błędu. Nieco przypomina ciebie, gdy byłeś w jego wieku.

Valentine potrząsnął głową.

— Nie, Elidathu — powiedział. — On wcale nie przypomina mnie i chyba to najbardziej w nim cenię. Widzimy to samo, ale każdy z nas patrzy inaczej. — Uśmiechnął się i ujął Elidatha za przedramię.

— Wiesz, jakie mam wobec niego plany? — spytał cicho.

— Chyba tak.

— Czy to cię martwi?

Elidath spojrzał mu prosto w oczy.

— Doskonale wiesz, że nie, Valentinie.

— Tak. Wiem, że nie — powtórzył Koronal, mocniej ścisnął ramię Elidatha, a potem wypuścił je i odwrócił się, nim ktokolwiek mógł dostrzec wilgotny błysk w jego oczach.

Wiatr, z całą pewnością niosący piasek, wyjąc niesamowicie, spadł na lasek delikatnych drzew osłaniający ich od wschodu, tnąc ich szerokie liście niczym mnóstwo niewidzialnych noży. Valentine poczuł na twarzy deszcz piasku; mnóstwo drobinek dotkliwie żądliło. Odwrócił się plecami i naciągnął płaszcz w poszukiwaniu osłony. Inni postąpili podobnie. Na brzegu, gdzie Sleet nadzorował przestrojenie napędzających ślizgacze mechanizmów — wykorzystujących energię obrotu planety wokół osi — tak by mogły pracować na wodzie, ludzie zaczęli krzątać się wyraźnie szybciej.

Odezwał się Tunigorn.

— Mamy dla ciebie dziwne wieści, Valentinie.

— Mów, proszę.

— Ten ekspert rolny, który podróżował z tobą od Alaisor…

— Y-Uulisaan? Co z nim? Chyba nic mu się nie stało?

— To szpieg Zmiennokształtnych, panie.

Słysząc te słowa, Valentine zatoczył się jak uderzony. — Co?

— Deliamber odkrył to w nocy. Poczuł, że dzieje się coś dziwnego, szukał, szukał, aż wreszcie stwierdził, że to Y-Uulisaan jest z kimś w kontakcie umysłowym. Rozkazał Amazonce i temu twojemu Skandarowi, by go obezwładnili, a gdy to zrobili, więzień zaczął zmieniać kształty jak schwytany w sidła demon.

Valentine splunął, wściekły.

— To przechodzi ludzkie pojęcie! — krzyknął. — Przez cały ten czas podróżowaliśmy w towarzystwie szpiega, zdradzaliśmy mu wszystkie plany dotyczące przeciwdziałania zarazom i chorobom roślin… No, nie! Nie! Co z nim zrobili?

— Przyprowadziliby go do ciebie na przesłuchanie jeszcze tej nocy, ale nadeszła burza i Deliamber uznał, że bezpieczniej będzie przeczekać jaw obozie.

— Panie! — krzyknął stojący nad brzegiem rzeki Sleet. — Jesteśmy gotowi do próby przekroczenia rzeki!

— To nie koniec — dodał Tunigorn.

— Chodźmy. Opowiesz mi o wszystkim podczas przeprawy.

Pośpieszyli do ślizgaczy. Wiatr dął bez litości, pod jego ciężarem drzewa przyginały się do samej ziemi. Idąca obok Valentine'a Carabella potknęła się i byłaby się przewróciła, gdyby jej nie podtrzymał. Przytulił ją mocno; była tak krucha i lekka, że mógł ją porwać byle podmuch.

— Właśnie opuszczałem Piliplok, gdy dotarła do mnie wiadomość o nowych nieszczęściach. W Khyntor mężczyzna imieniem Sempeturn, wędrowny kaznodzieja, mianował się Koronalem. Niektórzy z obywateli miasta uznali go.

— Ach! — Valentine skulił się, jakby ktoś uderzył go w żołądek.

— To nie wszystko. Podobno inny Koronal pojawił się w Dulorn; Ghayrog imieniem Ristimaar. Mówi się także o trzecim w Ni-moya, choć jego nazwisko nie jest mi znane. Mamy przynajmniej jednego samozwańczego Pontifexa w Velathys, drugi — być może — jest w Narabal. I nie wiemy, czy to wszystko, panie. Kanały komunikacyjne zostały częściowo przerwane.

— Jest dokładnie tak, jak myślałem. — Głos Valentine'a był śmiertelnie poważny. — Bogini rzeczywiście obróciła się przeciwko mnie. Ludzi nie łączy już wspólne dobro. Niebo pękło i lada chwila zwali się na nas.

— Panie, wsiądź do ślizgacza! — krzyknął Sleet.

— Za późno — szepnął Koronal. — Nie ma już dla nas przebaczenia.

Burza uderzyła w nich z pełną siłą, kiedy wsiadali do ślizgaczy. Najpierw zapadła przerażająca, całkowita cisza, jakby samo powietrze znikło, uciekając ze strachu przed wiatrem, a wraz z powietrzem znikła także jego zdolność do przenoszenia dźwięków. W następnym momencie rozległ się odgłos przypominający głuchy, bezdźwięczny grzmot; krótki, tępy łomot. Zwiastował on nadejście prawdziwej burzy piaskowej, wyjącego, świszczącego wichru, niosącego piasek, od którego powietrze straciło swą przejrzystość.

Valentine siedział już w ślizgaczu, mając u boku Carabellę, a nieco dalej Elidatha. Pojazd, powoli, kiwając się niezgrabnie niczym wielki potwór, przebudzony ze snu na wydmie, podjechał do rzeki i ruszył po powierzchni wody.

Zapadł mrok, a z wnętrza czarnej ciemności świeciło dziwne, purpurowo-zielone światło. Woda w rzece była czarna jak noc, wydymała się i opadała gwałtownie, w miarę jak nagłe zmiany ciśnienia powietrza to wsysały ją, to znów wypychały. Niesiony wirującym wiatrem piach uderzał w nią, tworząc na falach sieć drobniutkich kraterów. Carabella krztusiła się i dławiła, Valentine walczył z ogarniającą go słabością, ślizgacz wznosił się i opadał w szalonych, dzikich podskokach; dziobem uderzał w wodę raz za razem, klap, klap, klap. Piach rył w oknach wzory zaskakującej piękności, lecz wkrótce niewiele dało się dostrzec przez porysowane szkło, choć Valentine'owi wydawało się, że pojazd po ich lewej strome nagle stanął na ogonie, znieruchomiał w tej nieprawdopodobnej pozycji na długą chwilę, a potem powoli ześlizgnął się w nurt Steiche.

Później nie widać już było niczego, natomiast słyszało się tylko wycie wichru i niezmienny, szarpiący nerwy stuk piasku uderzającego o osłony.

Valentine'a ogarniał powoli przedziwny spokój. Miał wrażenie, że ślizgacz kołysze się rytmicznie w przód i w tył, jednocześnie głęboko i gwałtownie szarpiąc się na boki. Zdał sobie sprawę, że to najprawdopodobniej silniki tracą moc na niestabilnej powierzchni wody i za moment pojazd z pewnością się przewróci.

— To przeklęta rzeka — powiedziała Carabella.

Tak, pomyślał Valentine. Najwyraźniej. Nad rzeką ciąży jakiś czar lub to ona sama jest złym duchem pragnącym go zniszczyć. A teraz utoniemy wszyscy, pomyślał. Ale był przedziwnie spokojny.

Rzeka, która raz miała mnie już w swej mocy, lecz z jakichś powodów pozwoliła mi wydostać się z matni, powiedział sobie, przez cały ten czas czekała na drugą szansę. I teraz wreszcie ją ma.

To było bez znaczenia. W ostatecznym rozrachunku nic nie miało znaczenia. Życie, śmierć, pokój, wojna, radość, smutek niczym się od siebie nie różniły, słowa bez sensu, zwykłe dźwięki, puste pochrząkiwanie. Valentine niczego nie żałował. Powołano go do służby, więc służył. Z pewnością starał się najlepiej, jak potrafił. Nie uchylał się przed żadnym zadaniem, ani razu nie zdradził zaufania, nie złamał danego słowa. A teraz powróci do Źródła, gdyż wiatr wzburzył dziką rzekę, która pożre ich wszystkich; niech tak będzie, przecież to bez znaczenia. Bez znaczenia.

— Valentinie!

Twarz… o milimetry od jego twarzy. Oczy wpatrzone w jego oczy. Głos wołający imię, które kiedyś chyba znał, powtarzający je: “Valentinie! Valentinie!”

Jakaś dłoń łapie go za ramię. Trzęsie nim, popycha. Czyja to twarz? Czyje oczy? Czyj głos? Czyja dłoń?

— Chyba jest w transie, Elidathu.

Inny głos. Wyższy, czystszy, dobiegający gdzieś z boku. Carabella? Tak, Carabella. Ale kto to taki Carabella?

— Tu brak powietrza! Piach zapchał otwory wentylacyjne — jeśli nie utoniemy, możemy się udusić!

— Zdołamy wyjść?

— Tak, przez właz bezpieczeństwa. Ale musimy go ocucić. Valentinie! Valentinie!

— Kim jesteś?

— To ja, Elidath. Co się z tobą dzieje?

— Przecież nic. Nic.

— Wydawałeś się na pół przytomny. Zaraz, pozwól, że ci rozepnę pas. Wstań, Valentinie. Wstań! Ślizgacz zatonie w ciągu pięciu minut.

— Ach!

— Valentinie, proszę, posłuchaj go. — Powiedział to drugi głos, ten wyższy, głos Carabelli. — Kręcimy się w kółko. Musimy opuścić pojazd, musimy dopłynąć do brzegu. To nasza jedyna szansa. Jeden Ślizgacz już zatonął, drugi znikł przed chwilą… och, Valentinie, proszę! Wstań! Odetchnij głęboko. Doskonale. I jeszcze raz. I jeszcze. No, podaj mi rękę… złap go za drugą, Elidathu, doprowadzimy go do włazu… doskonale, ruszaj się, Valentinie.

No tak. Musi się ruszyć. Valentine zdał sobie sprawę z tego, że na twarzy czuje delikatny prąd powietrza. Słyszał z góry szum uderzającego o Ślizgacz wiatru. Tak. Tak. Pełznij w górę, musisz się tu przecisnąć, stopę postaw tu, drugą tutaj… krok… i jeszcze jeden… przytrzymaj się ręką, podciągnij… podciągnij!

Pełzł w górę jak automat, nadal tylko częściowo świadomy tego, co się dzieje, aż wreszcie wspiął się po drabince na szczyt włazu bezpieczeństwa i wystawił głowę na zewnątrz.

Nagły powiew świeżego powietrza — gorącego, suchego, pełnego piasku — brutalnie uderzył go w twarz. Zachłysnął się, wciągnął piach w płuca, przełknął go, zacharczał i splunął. Nareszcie był w pełni przytomny. Trzymając się obramowania włazu, rozejrzał się wokół. Burza szalała, ciemność była nieprzenikniona, dziwny blask przygasł, w powietrzu nadal unosił się piach niesiony wiatrem z niesamowitą prędkością, jeden wściekły podmuch gonił z wyciem następny, drobiny kwarcu zatykały mu oczy, nos i usta.

Nie widział właściwie niczego. Znajdowali się gdzieś pośrodku rzeki, oba jej brzegi były jednak niewidoczne. Ślizgacz tkwił w wodzie krzywo, z jednym końcem uniesionym wysoko w powietrze, balansował w bardzo niepewnej pozycji, wynurzony niemal do połowy. Po innych nie pozostał żaden ślad. Valentine miał wrażenie, że widzi jakieś głowy nad powierzchnią wody, lecz nie mógł być tego pewien, piach bowiem przysłaniał wszystko, otwarcie oczu powodowało niewymowne cierpienia.

— Tu! Skacz, Valentinie! — krzyknął Elidath.

— Zaraz! — zawołał i obejrzał się. Carabella stała na drabinie tuż pod nim, blada, przestraszona, półprzytomna. Wyciągnął ku niej dłoń; uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła, że odzyskał przytomność. Wciągnął ją wyżej. Pomogła mu, odbijając się mocno; stanęła na krawędzi włazu, nie tracąc równowagi ani na chwilę, zręczna jak akrobatka, równie silna i sprawna jak wtedy, kiedy żonglerką zarabiała na życie.

Nie sposób było znieść dłużej dławiącego piachu. Ujęli się za dłonie i skoczyli.

Uderzyli w wodę jak w beton. W powietrzu tulił się do Carabelli, lecz siła uderzenia przy lądowaniu rozerwała uścisk. Valentine czuł, jak cały pogrąża się w wodzie; gwałtownie poruszył nogami, obrócił się i wypłynął. Wołał Carabellę, Elidatha, Sleeta, lecz nie słyszał żadnej odpowiedzi. Nawet tu nie było ucieczki przed piaskiem, padającym jak ciężki deszcz, zagęszczający wodę w jakiś szatański kisiel.

Mógłbym niemal przejść po niej do brzegu, pomyślał.

Po lewej dostrzegł ciemną sylwetkę ślizgacza, powoli pogrążającego się w nurcie Steiche; zamknięte w nim powietrze zwiększało jego pływalność; dziwna, gęsta woda podtrzymywała go na powierzchni, lecz pojazd z pewnością tonął. Valentine zdawał sobie sprawę, że kiedy wreszcie utonie, wywoła potężną falę, zaczął więc płynąć, cały czas rozglądając się za innymi.

Ślizgacz znikł mu z oczu. Fala uderzyła go brutalnie. Dostał się pod wodę, wypłynął na chwilę, znów zaczął tonąć — to uderzyła druga fala — poczuł wir ciągnący go do dna. Targał nim prąd, płuca płonęły; od wody, od piasku? Apatia, która ogarnęła go na pokładzie tonącego ślizgacza, znikła bez śladu, wierzgał, wił się, robił wszystko, byle tylko utrzymać się na powierzchni. Zderzył się z kimś w ciemności, chwycił go, lecz nie potrafił utrzymać, znów poszedł pod wodę. Tym razem dostał strasznych mdłości; myślał, że już nigdy nie wypłynie, ale poczuł, jak chwytają go silne dłonie i zaczynają holować. Przestał się wówczas szarpać, zrozumiał bowiem, że błędem jest rozpaczliwa walka z żywiołem. Zaczął oddychać głębiej, swobodnie unosił się na powierzchni. Dłonie zwolniły uścisk; człowiek, który go uratował, znikł, lecz Valentine dostrzegł, że jest blisko jednego z brzegów, więc ogłupiały ze zmęczenia zaczai płynąć, aż pod ciężkimi od wody butami poczuł dno.

Powoli, jakby maszerował przez rzekę syropu, ruszył w stronę lądu, wydostał się na błotnisty brzeg i upadł na twarz. Żałował, że nie może jak gromwark zakopać się w wilgotnej ziemi, ukryć się w niej aż do końca burzy.

Po jakimś czasie, kiedy mógł już normalnie oddychać, usiadł i rozejrzał się dookoła. W powietrzu nadal unosił się piach, nie był jednak już tak gęsty, by musiał zasłaniać twarz; wiatr wyraźnie się uspokajał. W odległości kilkunastu jardów od niego, w dół rzeki, leżał wyrzucony na brzeg Ślizgacz; po pozostałych dwu nie został nawet ślad. Na ziemi dostrzegł kilka bezwładnych postaci; nie wiedział, czy żyją. Z dala dobiegały go słabe, niezrozumiałe głosy. Nie miał pojęcia, na którym brzegu rzeki się znajduje, choć przypuszczał, że to raczej Piujrifayne niż Gihorna, gdyż wydawało mu się, że tuż za nim rozciąga się nieprzebyta ściana dżungli.

Powstał.

— Panie! Panie! — usłyszał.

— Sleet? Tu jestem!

Z ciemności wyłoniła się drobna, szczupła postać Sleeta. Była z nim Carabella, a nieco za nimi szedł Tunigorn. Carabella nie mogła powstrzymać drżenia, choć noc była ciepła, a powietrze stawało się coraz wilgotniejsze, w miarę jak cichł suchy, pustynny wiatr. Przytulił ją, próbował strzepnąć mokry piasek z jej ubrania, do którego, tak jak do jego płaszcza, przywarł on niczym schnący cement.

— Panie, straciliśmy dwa ślizgacze — zameldował Sleet. — Moim zdaniem utonęło w nich wielu ich pasażerów.

Valentine ponuro skinął głową.

— Tego się obawiałem. Ktoś jednak musiał przeżyć!

— Niektórzy ocaleli. Idąc do ciebie, słyszałem głosy. Wyrzuciło ich na oba brzegi rzeki i nie mam pojęcia, ilu ich jest. Jednak, panie, musisz przygotować się na straty. Tunigorn i ja widzieliśmy zwłoki, innych niewątpliwie porwał prąd i utonęli daleko stąd. Kiedy nadejdzie dzień, będziemy wiedzieli więcej.

— Oczywiście — przytaknął Valentine. Umilkł, usiadł po turecku na ziemi — raczej jak zmęczony robotnik niż władca — i przez długą chwilę milczał, bezmyślnie przesiewając piasek między palcami, jakby był to jakiś dziwny rodzaj śniegu, leżącego na ziemi kilkunastocalową warstwą. Jednego pytania nie miał odwagi zadać, lecz gnębiło go ono bezlitośnie, więc w końcu podniósł wzrok na Sleeta i Tunigorna. — Wiecie, co z Elidathem?

— Nie wiem, panie — odparł łagodnie Sleet.

— Nic? Zupełnie nic? Nikt go nie widział? Nie słyszał?

— Był obok nas w wodzie — przypomniała mu Carabella — nim zatonął ślizgacz.

— Tak. Pamiętam. Ale potem?

— Nic — odezwał się Tunigorn.

Valentine obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.

— Czyżbyście znaleźli jego ciało i próbowali to przede mną zataić?

— Na Panią, Valentinie, tak samo jak ty nie wiem, co się z nim stało! — wyrzucił z siebie Tunigorn.

— Tak. Tak. Wierzę ci. Przeraża mnie to, że nie znam jego losu. Wiesz, ile dla mnie znaczył, prawda?

— Sądzisz, że musisz mi o tym przypominać? — spytał Tunigorn.

Valentine uśmiechnął się smutno.

— Wybacz mi, stary przyjacielu — powiedział. — Ta noc, jak sądzę, nie sprzyja spokojowi mego umysłu. — Wilgotną, zimną dłonią Carabella przykryła jego dłoń, on z kolei przykrył jej dłoń swoją. Cichym głosem powtórzył: — Proszę, wybacz mi. Tunigornie. I wy, Sleecie, Carabello.

— Mamy ci wybaczyć, panie? — spytała zdumiona Carabella. — Co wybaczyć?

— Nie mówmy o tym, kochanie — poprosił, smutno potrząsając głową.

— Winisz się za wydarzenia minionej nocy?

— Winie się za bardzo wiele. To, co się dziś stało, jest tylko drobną cząstką tego, za co się winie, choć dla mnie to wielka katastrofa. Oddano mi świat pod opiekę, a ja poprowadziłem go ku zagładzie.

— Valentinie, nie! — krzyknęła Carabella, a Sleet powiedział:

— Panie, jesteś dla siebie o wiele za surowy.

— Doprawdy? — Valentine roześmiał się. — Połowa Zimroelu głoduje, pojawiło się trzech fałszywych Koronalów — a może czterech, nie wiem — Metamorfowie domagają się spłaty bardzo starego długu, a my siedzimy na granicy Piurifayne po pachy w piasku, połowa naszych ludzi utonęła, kto wie, jaki straszny los spotkał drugą połowę i… i… — głos mu się załamał. Z wysiłkiem odzyskał panowanie nad sobą. — To była straszna noc, jestem bardzo zmęczony i z przerażeniem myślę o tym, dlaczego Elidath jeszcze się nie pojawił. Ale to, co mówię, nie pomoże w odnalezieniu go, prawda? Prawda? Dobrze, odpocznijmy, poczekajmy na ranek, a kiedy nadejdzie, zaczniemy naprawiać to, co jeszcze można naprawić. Zgoda?

— Doskonale. To mądra decyzja, Valentinie — stwierdziła Carabella.

Nie mieli nadziei na sen. Ułożyli się we czwórkę blisko siebie, rozciągnięci na piasku, i spędzili noc, czuwając, wsłuchując się w bogactwo dobiegających z dżungli dźwięków i szum płynącej wody. W końcu od strony Gihorny nadszedł świt; w jego szarym świetle Valentine dostrzegł, jak straszne zniszczenia spowodował wiatr. Od strony Gihorny, a także w pierwszych szeregach drzew puszczy Piurifayne nie ocalał żaden liść, jakby burza pluła nie powietrzem, lecz ogniem, zostawiając tylko żałosne, nagie pnie. Na ziemi leżał piasek, gdzieniegdzie przykrywał ją cienko, w innych zaś miejscach utworzył miniaturowe wydmy. Ślizgacz, którym przyjechali Elidath i Tunigorn, stał na miejscu, lecz jego osłony, wysmagane piaskiem, były szare i matowe. Jedyny pojazd, który dotarł na drugi brzeg rzeki, leżał na boku jak smok morski, ciśnięty na plażę przez fale.

Grupka ocalałych — mogło ich być czterech lub pięciu — siedziała na przeciwległym brzegu rzeki, kilku innych, głównie Skandarów z osobistej straży Koronala, znajdowało się tuż poniżej miejsca, z którego patrzył, inni wędrowali wzdłuż brzegu, najwyraźniej szukając ciał. Zwłoki układano w schludnych, równych rzędach obok przewróconego ślizgacza. Nie dostrzegł między nimi Elidatha, ale nie bardzo już wierzył, że spotka starego przyjaciela wśród żywych, i nie poczuł niemal nic, tylko dotyk paraliżującego chłodu koło serca, kiedy wkrótce po wschodzie słońca pojawił się jeden ze Skandarów, niosąc potężne ciało Elidatha w czterech ramionach, jakby trzymał lalkę.

— Gdzie go znaleziono?

— Jakieś pół mili stąd w dole rzeki, panie, może nieco dalej.

— Złóż go i zacznij myśleć o grobach. Wszystkich naszych zmarłych pochowamy dziś rano, na tym małym wzgórzu przy brzegu.

— Tak, panie.

Valentine spojrzał na ciało przyjaciela. Elidath miał zamknięte oczy, a lekko rozchylone usta wydawały się niemal uśmiechać, choć — z czego zdawał sobie sprawę — równie dobrze mógł być to grymas agonii.

— Wczoraj wyglądał tak staro — powiedział do Carabelli. A potem, zwracając się do Tunigorna, dodał: — Czy i ty zauważyłeś, jak bardzo postarzał się przez ostatni rok? Lecz teraz znów sprawia wrażenie młodego. Zmarszczki znikły; mógłby znów mieć dwadzieścia kilka lat. Czy nie odnosisz takiego wrażenia?

— Obwiniam się za jego śmierć — powiedział Tunigorn ponuro.

— Jak to? — spytał ostro Valentine.

— To ja wezwałem go z Góry Zamkowej. Przyjedź, powiedziałem mu, pośpiesz na Zimroel, Valentine snuje jakieś dziwne plany, choć dokładnie nic o nich nie wiem, ty jeden potrafisz skłonić go, by ich zaniechał. Przyjechał… a teraz… Gdyby został na Górze Zamkowej…

— Nie, Tunigornie. Zamilcz, proszę.

Oszołomiony niczym we śnie, Tunigorn mówił jednak nadal, jakby nie potrafił przestać:

— …stałby się Koronalem po twym odejściu do Labiryntu, żyłby długo i szczęśliwie na Zamku, rządziłby mądrze, a teraz… teraz…

— Nie zostałby Koronalem, Tunigornie — powiedział łagodnie Valentine. — Wiedział o tym i był szczęśliwy. Daj spokój, stary przyjacielu, mówiąc te nonsensy, sprawiasz, że jego śmierć jest dla mnie jeszcze większym ciężarem. Elidath stoi już u Źródła; z całego serca życzyłbym sobie, by nie nastąpiło to przed upływem kolejnych siedemdziesięciu lat, lecz jednak się zdarzyło, nic nie poradzimy, niezależnie od tego, jak długo będziemy się zastanawiali, co by było, gdyby… My przeżyliśmy i mamy wiele do zrobienia. Zacznijmy więc, Tunigornie, dobrze? Dobrze? Czy weźmiemy się do roboty?

— Co musimy zrobić, panie?

— Najpierw: pogrzebać zwłoki. Jego grób wykopię własnoręcznie i niech nikt nie próbuje mnie od tego odwieść. A kiedy już wszystkich pogrzebiemy, musisz przeprawić się przez rzekę i tym waszym małym ślizgaczem pojechać na wschód, wzdłuż Gihorny, by sprawdzić, co dzieje się z Deliamberem, Tisaną, Lisamon i resztą mego orszaku. Jeśli przeżyli, masz przyprowadzić ich do mnie.

— A ty, Valentinie?

— Jeśli uda nam się uruchomić ten ślizgacz, ruszę w głąb Piurifayne, nadal bowiem muszę spotkać się z Danipiur, nadal muszę powiedzieć jej kilka rzeczy, które dawno już powinny zostać powiedziane. Znajdziesz mnie w Elirivoyne; od początku tam właśnie chciałem się udać.

— Panie…

— Błagam, nie mów nic. Chodźcie wszyscy! Musimy wykopać groby, musimy wylać nad nimi łzy. I musimy także skończyć podróż. — Valentine jeszcze raz spojrzał w twarz Elidatha, myśląc: Nie potrafię uwierzyć, że nie żyje, ale wkrótce uwierzę. I wtedy zrozumiem, że i za to będę potrzebować przebaczenia.

5

Wczesnym popołudniem, przed regularnymi zebraniami rady, Hissune miał w zwyczaju spacerować po zewnętrznych okręgach Zamku, badając jego najwyraźniej nie zbadane bogactwo. Mieszkał na szczycie Góry wystarczająco długo, by Zamek go nie onieśmielał, w rzeczywistości czuł się tu jak u siebie w domu — życie w Labiryncie było już zamkniętą księgą, zapakowaną, zapieczętowaną i odesłaną do najdalszych magazynów pamięci — wiedział jednak, że choćby przeżył tu pięćdziesiąt lat, lub nawet i pięćset, nigdy nie pozna wszystkich sekretów nowego domu.

Nikt ich nie znał. Hissune podejrzewał, że w rzeczywistości nikt nigdy nie poznał ich do końca. Mówią, że Zamek ma czterdzieści tysięcy sal. Czyżby? Czy ktoś je kiedyś policzył? Mieszkał tu każdy Koronal od czasów Lorda Stiamota i każdy z nich próbował pozostawić tu jakiś ślad swej osobowości — legenda głosiła, że co roku dodawano pięć sal, a od czasu gdy Lord Stiamot pierwszy zamieszkał na Górze, minęło osiem tysięcy lat, więc rzeczywiście — Zamek może liczyć sobie czterdzieści tysięcy sal… lub pięćdziesiąt, lub nawet osiemdziesiąt. Któż to wie? Gdyby ktoś liczył nawet i sto sal dziennie, nie wystarczyłoby mu roku, by zliczyć wszystkie, a po roku przybyłoby gdzieś kilka nowych, trzeba byłoby odszukać je i dodać… niemożliwe. Niemożliwe.

Dla Hissune'a Zamek był najcudowniejszym miejscem na świecie. Na początku starał się poznać tylko jego część centralna, gdzie znajdował się główny dziedziniec, biura władcy i najsłynniejsze gmachy: Twierdza Stiamota, Dom Kronik Lorda Prestimiona, Wieża Strażnicza Lorda Arioca, Kaplica Lorda Kinnikena oraz wielkie sale audiencyjne, otaczające wspaniałą, umieszczoną centralnie salę królewską, pośrodku której znajdował się tron Confalume'a. Jak każdy oniemiały turysta z zapadłej prowincji Zimroelu, Hissune odwiedził wszystkie te miejsca oraz wiele innych, których nigdy nie pozwolono by obejrzeć turyście, aż każdy kąt poznał równie dobrze co przewodnicy, którzy przez dziesięciolecia oprowadzali wycieczki.

Owa centralna część Zamku była przynajmniej kompletna i miała taka pozostać na wieki; nikt nie zdołałby dodać tu niczego znaczącego, nie burząc przedtem czegoś, co postawił poprzedni Koronal, a to przecież było nie do pomyślenia. Sala Trofeów Lorda Malibora była ostatnią wzniesioną w centralnej części Zamku — takie przynajmniej miał wrażenie. Lord Voriax podczas swych krótkich rządów postawił tylko salę gimnastyczną we wschodniej części Zamku, Lord Valentine zaś nie zdążył postawić niczego, choć od czasu do czasu mówił coś o stworzeniu wielkiego ogrodu botanicznego, znalazłyby się w nim wszystkie te dziwne i cudowne rośliny, które widział podczas swej włóczęgi po Majipoorze. Twierdził, że zrealizuje ten plan, jak tylko ciężar władzy nieco zmaleje i będzie miał czas poważniej o nim pomyśleć. Sądząc z nadchodzących z Zimroelu raportów o kolejnych klęskach, czekał być może za długo — zarazy niszczyły nie tylko rośliny uprawne, lecz także wiele niezwykłych dzikich gatunków.

Gdy tylko Hissune poznał rejon centralny, rozciągnął wędrówkę na oszałamiające i pozornie nieskończone bogactwo otaczających go budynków. Odwiedził podziemia, w których trzymano maszyny klimatyczne, zaprojektowane w bardzo dawnych czasach, gdy jeszcze podobnymi sprawami zajmowano się na Majipoorze ze zrozumieniem i zamiłowaniem; te maszyny utrzymywały na Górze wieczną wiosnę, choć jej szczyt, sięgający trzydziestu mil ponad poziom morza, wbijał się w chłodną pustkę kosmosu. Wędrował po gigantycznej bibliotece, wijącej się z jednego końca Zamku na drugi w ogromnych, wężowych splotach — mówiono, że znajduje się tu każda książka opublikowana we Wszechświecie. Odwiedzał stajnie — trzymane w nich szlachetne wierzchowce, wspaniałe, rasowe sztuczne zwierzęta w niczym nie przypominające swych kuzynów, używanych jako siła pociągowa w miastach i na wsiach Majipooru, tańczyły i parskając biły przednimi kopytami powietrze w oczekiwaniu na kolejny trening. Znalazł tunele Lorda Sangamora, serię połączonych ze sobą sal otaczających zachodni szczyt Góry niczym sznur kiełbasek; ich ściany i sklepienia płonęły przedziwnym światłem — w jednej granatowym, w innej cynobrowym, w jeszcze innej pomarańczowym, w kolejnej olśniewająco jaskrawożółtym, a w następnej ponurym, rdzawym… i tak dalej, i tak dalej. Nikt nie wiedział, dlaczego tunele te w ogóle zostały wybudowane ani jakie jest źródło światła zapalającego się samorzutnie w wielkich głazach.

Gdziekolwiek szedł, wpuszczano go natychmiast. W końcu był jednym z trzech władców królestwa — w pewnym sensie tego słowa zastępczym Koronalem, a przynajmniej poważnym fragmentem zastępczego Koronala. Lecz aura władzy otoczyła go na długo przedtem, nim Elidath wybrał go na członka triumwiratu. Czuł, jak ludzie się w niego wpatrują. Wiedział, co oznaczają te spojrzenia: “Oto faworyt Lorda Valentine'a. Pojawił się znikąd, już jest księciem, ma nieograniczone możliwości kariery. Szanujcie go. Bądźcie mu posłuszni. Prawcie mu komplementy. Bójcie się go”. Kiedyś wydawało mu się, że może pozostać nie zmieniony, ale oczywiście było to niemożliwe. “Nadal jestem tylko Hissune'em, który kantował przybywających do Labiryntu turystów, który przekładał papiery w tamtejszym Domu Kronik, z którego przyjaciele kpili, że się «nadyma»”. To, oczywiście, nigdy nie przestanie być prawdą, lecz prawdziwy był także fakt, że dawno skończył dziesięć lat, że spojrzenie w życie obcych kobiet i mężczyzn, których spotkał w Rejestrze Dusz, zmieniło go i pogłębiło jego rozumienie świata tak, jak zrobił to trening na Górze Zamkowej, zaszczyty i odpowiedzialność — przede wszystkim odpowiedzialność — jaką obciążył go Elidath w czasie swej regencji. Nawet poruszał się inaczej, nie jak arogancki, lecz ostrożny chłopiec z Labiryntu, z oczami dookoła głowy, szukający jakiegoś oszołomionego turysty, na którym można by nabić sobie kabzę, nie jak przepracowany urzędniczyna niskiego szczebla trzymający się wprawdzie swego miejsca, lecz pracowicie intrygujący, by zasiąść za biurkiem zwierzchnika, nie jak neofita przepraszający za to, że żyje, kaprysem losu rzucony w towarzystwo Potęg Majipooru, niepewny, jak się wśród nich zachować, lecz jak młody, obiecujący książę, który maszeruje godnie i pewnie korytarzami Zamku, znający swą siłę i pewny jej, świadomy swego przeznaczenia, celu, do którego dąży. Miał nadzieję, że nie stał się arogancki, zarozumiały, nazbyt pewny siebie, lecz akceptował samego siebie i spokojnie, bez wymuszonej pokory mającej zadośćuczynić tej mu, kim już się stał i kim jeszcze może zostać.

Dziś trafił do tej części Zamku, którą odwiedzał rzadko: skrzydło północne, schodzące tarasami po długim, zaokrąglonym zboczu wierzchołka Góry, obróconym w stronę dalekich miast Huine i Gossif. Znajdowały się tu koszary gwardii, kilkanaście przypominających ule budynków z czasów Lorda Dzimaule'a i Lorda Arioca, których przeznaczenia zapomniano już dawno, i sieć niskich, niemal całkowicie zrujnowanych, pozbawionych dachów konstrukcji, których przeznaczenia w ogóle nie znano. Kiedy był tu po raz ostatni, przed kilkoma miesiącami, napotkał badającą je grupę archeologów, dwóch Ghay rogów i Vroonkę nadzorujących robotników — Skandarów, przesiewających ziemię w poszukiwaniu skorup dzbanków; Vroonka powiedziała mu wówczas, że jej zdaniem jest to pozostałość antycznych fortów z czasów Lorda Damlanga, następcy Stiamota. Zdecydował się sprawdzić, czy archeolodzy jeszcze pracują, i spytać, czego się dowiedzieli, lecz nie spotkał nikogo, a wykopy wypełnione były ziemią. Przez chwilę stał na szczycie starego, zrujnowanego muru, patrząc na nieprawdopodobnie daleki horyzont, w połowie ukryty za gigantycznym garbem Groty. Jakie leżały tam miasta? Gossif, oddalone o piętnaście, Mnożę dwadzieścia mil, poniżej Gossif Tentag, a potem, pomyślał., albo Minimool, albo Greel, niżej zaś, oczywiście, Stee, liczące sobie trzydzieści milionów mieszkańców, któremu świetnością dorównywało tylko Ni-moya. Nigdy nie odwiedził żadnego z tych miast, prawdopodobnie nigdy żadnego z nich nie odwiedzi. Sam Valentine powtarzał czasami, że spędził na Górze całe życie, a nie miał okazji odwiedzić Stee. Świat był zbyt wielki, by ktokolwiek zdołał poznać go dobrze, mając do dyspozycji tylko jedno życie; zbyt wielki, by w ogóle dało się go pojąć.

Trzydzieści milionów mieszkańców Stee, trzydzieści milionów mieszkańców Ni-moya, jedenaście milionów mieszkańców Pidruid, miliony w Alaisor, w Treymone, w Piliploku, w Mazadone, w Velathys, w Narabal… co dzieje się z nimi w tej właśnie chwili? — myślał Hissune. Głód, panika, nowi prorocy, samozwańczy Koronalowie i Pontifexowie… Wiedział, że sytuacja jest krytyczna. Na Zimroelu panowało takie zamieszanie, że nie sposób było w ogóle dojść, co się tam dzieje, choć z pewnością nie działo się nic dobrego. W dodatku całkiem niedawno przyszła wiadomość, że wołki, rdza i śnieć, i Bogini jedna wie, co jeszcze, tajemniczo pojawiły się na Alhanroelu, więc wkrótce zapanuje tu najprawdopodobniej podobne szaleństwo. Plotki już krążyły, słyszało się opowieści o jawnych ceremoniach kultu smoków odprawianych w Treymone i Stoien, o pojawieniu się tajemniczych nowych zakonów rycerskich: Rycerzy Dekkereta i Stowarzyszenia Góry, zakładanych w Amblemorn, w Normork, na samej Górze Zamkowej. Groźne, złowrogie oznaki zbliżającej się burzy.

Byli i tacy, którzy wnioskowali, iż Majipoor cieszy się jakąś wewnętrzną odpornością na zmiany tylko dlatego, że jego system społeczny nie zmienił się pod żadnym istotnym względem od czasu uformowania się przed tysiącami lat. Hissune jednak wystarczająco dobrze znał historię zarówno swej rodzimej planety, jak i Ziemi, by wiedzieć, iż nawet tak łagodni ludzie jak obywatele Majipooru, od tysiącleci spokojni i zadowoleni z życia, uspokojeni łagodnością klimatu i żyznością ziemi, zdolnej utrzymać niemal dowolnie wielką populację, pogrążą się w anarchii i chaosie z oszałamiającą szybkością, gdy tylko zabraknie im tego, do czego się przyzwyczaili. A brakować zaczynało i miało być jeszcze gorzej.

Skąd wzięły się te plagi? Hissune nie miał pojęcia. Co robiono, by je zwalczyć? Najwyraźniej za mało. Co można zrobić? Władcy chyba istnieją po to, by dbać o dobro swych poddanych. A on, w końcu do pewnego stopnia władca, przynajmniej tymczasowy, żyje sobie wygodnie na Górze Zamkowej, odizolowamy od świata, daleko poza zasięgiem walącej się w gruzy cywilizacji, nie doinformowany, nie mający o niczym pojęcia, bezradny. Oczywiście, w ostatecznym rozrachunku to nie on odpowiedzialny jest za przezwyciężenie tego kryzysu. Cóż z właściwymi władcami Majipooru? Hissune miał Pontifexa, pogrzebanego w trzewiach Labiryntu, za ślepego kreta, niezdolnego wyrobić sobie jakiegokolwiek pojęcia o tym, co naprawdę dzieje się na świecie — każdego Pontifexa, nawet tego, który w odróżnieniu od starego Tyeverasa byłby przeciętnie zdrowy i normalny. W rzeczywistości Pontifex nie musiał pilnie śledzić bieżących wydarzeń, w teorii miał od tego Koronala. A jednak Hissunie zaczynał rozumieć, że i Koronal nie ma większego pojęcia o rzeczywistości, siedząc tak na szczycie przysłoniętej mgiełką Góry Zamkowej, odcięty od świata równie skutecznie co Pontifex w swej jamie. No, Koronal odprawiał co jakiś czas Wielki Objazd, by znaleźć się wśród poddanych. Czy nie to robi właśnie Valentine i jak ma to pomóc światu, z którego serca cieknie żywa krew? A właściwie, to gdzie Valentine znajduje się w tej chwili? Jakie działania podejmuje? Czy w ogóle jakieś podejmuje? Kto z rządu w ciągu ostatnich kilku miesięcy odebrał od niego jakąś wiadomość?

Jesteśmy inteligentnymi, oświeconymi ludźmi, pomyślał. I z najlepszych w świecie intencji robimy same głupstwa.

Zbliżał się czas codziennego posiedzenia rady. Hissune obrócił się i niemal biegiem ruszył ku centralnym rejonom Zamku.

Gdy zaczął wchodzić na Dziewięćdziesiąt Dziewięć Schodów, dostrzegł Alsimira, którego mianował niedawno swym Najwyższym Doradcą, gestykulującego dziko i krzyczącego coś w jego kierunku. Przeskakując dwa i trzy stopnie, Hissune ruszył w górę; Alsimir pobiegł mu na spotkanie równie szybko.

— Wszędzie cię szukamy! — krzyknął, zdyszany, gdy jeszcze kilkanaście stopni dzieliło go od Hissune'a. Wydawał się zdumiewająco podniecony.

— Właśnie mnie znalazłeś! — rzucił niecierpliwie Hissune. — O co właściwie chodzi?

Alsimir przerwał, uspokoił się i oznajmił:

— Wszyscy są strasznie zdenerwowani. Godzinę temu przyszła długa wiadomość od Tunigorna, z Gihorny…

— Gihorny? — Hissune spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc. — A co na miłość Pani robi on właśnie tam!

— Nie mam pojęcia. Wiadomo tylko, że przysłał wiadomość właśnie stamtąd i…

— Dobrze. Dobrze. — Chwytając Alsimira za ramię, Hissune dodał jeszcze ostro: — Powiedz mi, co było w tej wiadomości!

— Myślisz, że wiem? Czy kogoś takiego jak ja wprowadza się w wielkie sekrety stanu?

— A więc jest to sekret stanu?

— Diwis i Stasilane spotkali się w sali rady co najmniej czterdzieści pięć minut temu. Rozesłali gońców, gdzie się tylko dało, próbując cię odnaleźć, większość najważniejszych panów królestwa poszła na sesję, inni właśnie tam idą…

Valentine musiał umrzeć, pomyślał Hissune i poczuł chłód.

— Chodź ze mną! — krzyknął na przyjaciela i w szaleńczym tempie pobiegł w górę schodami.

Przed salą rady działy się przerażające sceny; trzydziestu czy czterdziestu pomniejszych lordów wraz z doradcami kręciło się w kółko, nic nie wiedząc, a przybywało ich jeszcze więcej. Gdy pojawił się Hissune, bezwiednie odsunęli się, ustępując mu z drogi. Ruszył przed siebie niczym statek dostojnie przecinający toń zarośniętą dryfującą trawą morską. Pozostawił Alsimira przed drzwiami, zlecając, by dowiedział się od innych, czego tylko można, po czym wszedł.

Stasilane i Diwis siedzieli przy stole na podwyższeniu; Diwis twarz miał nieruchomą, ponurą, Stasilane był poważny, blady i niezwykle przygnębiony — zgarbił się, dłonią nerwowo przygładzał gęste, potargane włosy. Wraz z nimi byli tu także najważniejsi panowie królestwa: Mirigant, Elzandir, Manganot, Cantalis, diuk Halanx, Nimian z Dundilmir oraz pięciu, może sześciu innych, razem z tym, którego Hissune widział dopiero drugi raz w życiu: starym, pomarszczonym księciem Ghizmaile, wnukiem Pontifexa Ossiera, poprzednika Tyeverasa w Labiryncie. Oczy wszystkich zwróciły się na wchodzącego Hissune'a, on zaś stanął na chwilę niczym przykuty do podłogi wzrokiem tych mężczyzn, z których najmłodszy był od niego starszy o dziesięć albo i piętnaście lat; mężczyzn, którzy całe swe życie spędzili w pobliżu źródeł wszelkiej władzy. Patrzyli na niego, jakby tylko on mógł udzielić odpowiedzi na jakieś straszne, niepokojące pytanie.

— Panowie… — odezwał się w końcu.

Diwis, krzywiąc się, popchnął ku niemu długi arkusz papieru.

— Przeczytaj — powiedział. — Chyba że już wiesz.

— Wiem tylko, że nadeszły wiadomości od Tunigorna.

— Więc czytaj.

Sięgając po kartę, Hissune zorientował się ze złością, że drżą mu ręce. Popatrzył na nie, jakby się przeciw niemu zbuntowały, i zmusił się do zachowania spokoju.

Z papieru skoczyły ku niemu oderwane zdania:

…Valentine rusza do Piurifayne błagać Danipiur o wybaczenie…

…szpieg Metamorfów zdemaskowany wśród najbliższych towarzyszy Koronala…

…przesłuchanie ujawnia, że to Metamorfowie stworzyli i rozprzestrzeniają zarazy szalejące na terenach rolniczych…

…wielka burza piaskowa… Elidath nie żyje, wraz z nim zginęło wielu… Koronal znikł w Piurifayne…

…Elidath nie żyje…

…Koronal znikł…

…szpieg w jego najbliższym otoczeniu…

…Metamorfowie stworzyli zarazy…

…Koronal znikł…

…Elidath nie żyje…

…Koronal znikł…

…Koronal znikł…

…Koronal znikł…

Hissune, zdumiony i przerażony, podniósł wzrok.

— Czy możemy być pewni autentyczności tych wieści?

— Co do tego nie ma wątpliwości — odparł Stasilane. — Otrzymaliśmy je sekretnym kanałem komunikacyjnym. Szyfr był bezbłędny. Styl i słownictwo Tunigorna, to gwarantuję osobiście. Uwierz, Hissunie, to wiadomość absolutnie autentyczna.

— A więc mamy do czynienia nie z jedną katastrofą, lecz z dwoma lub trzema — stwierdził Hissune.

— Najwyraźniej tak — przytaknął Diwis. — I co o tym sądzisz, Hissunie?

Hissune zmierzył syna Voriaxa długim, uważnym spojrzeniem. W jego pytaniu nie wyczuł kpiny. Miał wrażenie, że zazdrość i pogarda, jakie żywił do niego Diwis, zmalały nieco w ciągu tych kilku miesięcy, podczas których wspólnie pracowali, że Diwis nabrał respektu dla jego zdolności, lecz dziś dopiero posunął się aż tak daleko; okazał, że szczerze chce usłyszeć jego zdanie — i to w obecności wszystkich zgromadzonych lordów.

Odpowiedział, ostrożnie dobierając słowa:

— Po pierwsze, musimy zdać sobie sprawę, że mamy do czynienia nie ze straszliwą w swych skutkach klęską naturalną, lecz buntem. Tunigorn pisze, że Metamorf Y-Uulisaan, przesłuchiwany przez Deliambera i Tisanę, zeznał, iż to Zmiennokształtni odpowiedzialni są za gnębiące nas plagi. Sądzę, że wszyscy tu obecni wierzą w skuteczność metod Deliambera, wszyscy wiemy również, że Tisana ma dar otwierania dusz, nawet Metamorfów. Sytuacja więc jest dokładnie taka, jaką opisał niegdyś w mej obecności Sleet, gdy na początku objazdu przebywaliśmy w Labiryncie, a w co Koronal nie chciał uwierzyć: Zmiennokształtni wypowiedzieli nam wojnę!

— Z doniesienia Tunigorna wiemy jednak — zauważył Diwis — że w odpowiedzi Koronal ruszył z pielgrzymką do Piurifayne, by na ręce Danipiur złożyć królewskie przeprosiny za niedole, które przez wieki cierpiał jej lud. Oczywiście doskonale zdajemy sobie sprawę, że Valentine uważa siebie za człowieka pokoju, pokazała nam to łagodność, z jaką potraktował tych, którzy przed wielu laty go obalili. To oczywiście szlachetna cecha charakteru. Ja jednak dziś tu twierdziłem, że Valentine przekroczył granice pacyfizmu, wkraczając w królestwo szaleństwa. Twierdzę, że Koronal, jeśli nadal żyje, jest szalony. Mamy więc oszalałego Pontifexa, szalonego Koronala i to w chwili, w której śmiertelny wróg chwycił nas za gardło. A co ty o tym sądzisz, Hissunie?

— Sądzę, że źle interpretujesz fakty dostarczone nam przez Tunigorna.

Po twarzy Diwisa przemknął wyraz zaskoczenia i czegoś w rodzaju gniewu. Głos jednak nie zadrżał mu ani odrobinę:

— Ach, doprawdy?

Hissune postukał palcem w leżący przed nim papier.

— Tunigorn twierdzi, że Koronal udał się do Piurifayne i że w jego otoczeniu odkryto szpiega, który złożył zeznania. Nigdzie nie znalazłem wzmianki o tym, że Valentine ruszył do Piurifayne po wysłuchaniu jego zeznań. Sądzę, iż można by było udowodnić, że zdarzyło się odwrotnie: Lord Valentine zdecydował się na podjęcie misji pokoju, czego logikę z pewnością można by kwestionować, lecz co w pełni pasuje do jego charakteru, i dopiero gdy się oddalił, wyszły na jaw nowe fakty. Być może z powodu burzy Tunigorn nie mógł się z nim skontaktować, choć sądzę, że Deliamber znalazłby jednak jakiś sposób. — Spoglądając na wielki globus, spytał jeszcze: — Co wiemy o obecnym miejscu pobytu Koronala?

— Nic — burknął Stasilane.

Hissune spojrzał na niego szeroko rozwartymi oczami.

— Jaskrawoczerwone światełko oznaczające miejsce pobytu Koronala zgasło — wyjaśnił Stasilane.

— Zgasło — szepnął. — Co to znaczy? Że Valentine nie żyje?

— Być może — wyjaśnił Stasilane. — A może zgubił lub uszkodził nadajnik, który przekazuje nam dane o jego ruchach.

Hissune skinął głową.

— Znaleźli się w burzy piaskowej, która pochłonęła wiele ofiar. Choć nie wynika to bezpośrednio z otrzymanych informacji, potrafię uwierzyć, że w tę samą burzę wpadł także kierujący się do Piurifayne od strony Gihorny Koronal. Tunigorna i innych zostawił za sobą…

— I albo zginął, albo zgubił nadajnik; nie mamy sposobu, by stwierdzić, co się rzeczywiście stało — orzekł Diwis.

— Módlmy się, by Bogini ocaliła życie młodego Valentine'a — oznajmił nagle stary książę Ghizmaile głosem tak suchym i drżącym, że trudno było wręcz uwierzyć w to, iż słowa te wypowiedziała istota żyjąca. — Istnieje jednak problem, który musimy rozwiązać niezależnie od tego, czy on żyje, czy nie. Musimy wybrać nowego Koronala.

Zdumienie słowami wypowiedzianymi przez najstarszego z panów Zamku omal nie zbiło Hissune'a z nóg. Rozejrzał się po sali.

— Czyżbym się przesłyszał? Dyskutujemy dziś o tym, jak obalić króla?

— To zbyt mocne słowa — odparł gładko Diwis. — Rozmawiamy wyłącznie o tym, czy Valentine powinien nadal pełnić służbę Koronala… w świetle znanych nam wrogich intencji Zmiennokształtnych i tego, jak załatwia on wszelkie nieprzyjemne sprawy. Jeśli prowadzimy wojnę — a nikt tu już nie wątpi, że ją rzeczywiście prowadzimy — rozsądne wydaje się twierdzenie, że Valentine nie jest właściwym władcą na takie czasy… jeśli żyje. Zastąpić go nie znaczy jednak obalić. Istnieje legalny, konstytucyjny sposób usunięcia go z tronu Confalume'a bez wpędzania Majipooru w kryzys i bez okazywania braku miłości i szacunku.

— Możemy pozwolić umrzeć staremu Tyeverasowi, o to ci chodzi?

— Właśnie. I co powiesz?

Hissune nie odpowiadał. Jak Diwis, Ghizimaile i najprawdopodobniej większość zgromadzonych tu panów powoli i niechętnie dochodził do wniosku, że Valentine powinien zostać zastąpiony przez kogoś bardziej zdecydowanego, agresywniejszego, nawet bardziej wojowniczego. Myślał o tym nie od dziś, choć z nikim się tymi myślami nie podzielił. No i oczywiście istniał prosty sposób, by dokonać przekazania władzy, awansując Valentine'a, z jego zgodą lub bez niej, na Pontifexa.

Lecz lojalność w stosunku do Lorda Valentine'a — przewodnika, nauczyciela, architekta jego kariery — była wielka i głęboko zakorzeniona w duszy Hissune'a. Wiedział także, być może lepiej niż ktokolwiek inny, z jakim przerażeniem Koronal myślał o przeniesieniu się do Labiryntu, co nie było dla niego awansem, lecz wtrąceniem w najgłębsze czeluście. Postanowić to za jego plecami, gdy szczerze, choć niekoniecznie zręcznie, starał się przywrócić pokój światu bez uciekania się do walki… cóż, byłoby to okrucieństwo, straszliwe okrucieństwo.

A jednak wymagała tego racja stanu. Czy istnieje chwila, w której racja stanu usprawiedliwia okrucieństwo? Hissune doskonale wiedział, co odrzekłby na to pytanie Lord Valentine. Nie był jednak do końca pewien swej odpowiedzi.

Po chwili powiedział:

— Być może Valentine rzeczywiście nie jest odpowiednim Koronalem na te czasy, nie mam na ten temat zdania i wolałbym wiedzieć więcej, nim je sobie wyrobię. Jedno mogę jednak powiedzieć: nie chciałbym uczestniczyć w usunięciu go z tronu siłą… czy coś takiego kiedykolwiek zdarzyło się na Majipoorze? Zdaje się, że nie — ale na szczęście nie trzeba będzie posunąć się aż do tego. Uważam jednak, że kwestię zdolności Valentine'a do przezwyciężenia obecnego kryzysu możemy przedyskutować kiedy indziej. Powinniśmy natomiast, bez oglądania się na wszystkie inne sprawy, rozważyć kwestię sukcesji.

Napięcie w sali rady wyczuwalnie wzrosło. Diwis spojrzał w oczy Hissune'a, jakby próbował odczytać z nich sekret jego duszy. Diuk Halanx zarumienił się, książę Banglecone wyprostował sztywno w krześle, diuk Chorg pochylił nagle; tylko dwaj najstarsi z obecnych: Cantalis i Ghizmaile, pozostali nieruchomi, jakby wybór osoby Koronala nie miał żadnego znaczenia dla ludzi wiedzących, że czeka ich już tylko śmierć.

Hissune mówił dalej:

— W naszej dyskusji świadomie pominęliśmy jedną, szalenie ważną informację przekazaną nam przez Tunigorna: Elidath, od dawna uważany za następcę Valentine'a, nie żyje.

— Elidath nie chciał zostać Koronalem. — powiedział Stasilane głosem tak cichym, że niemal niesłyszalnym.

— Być może — odparł Hissune. — Z pewnością nie sprawiał wrażenia człowieka pożądającego tronu, kiedy zaznał już rozkoszy regencji. Chciałem tylko uświadomić wszystkim, że jego tragiczna śmierć usunęła z kręgu rozważań człowieka, któremu z pewnością ofiarowalibyśmy koronę, gdyby Lord Valentine przestał być Koronalem. Wraz z nim znikła oczywista linia sukcesji; jutro możemy dowiedzieć się, że Lord Valentine nie żyje, że zmarł wreszcie Tyeveras, że sytuacja zmusza nas do usunięcia Valentine'a z zajmowanego dotychczas stanowiska. Powinniśmy przygotować się na każdą z tych okoliczności. To my wybierzemy następnego Koronala — czy wiemy, kto nim zostanie?

— Czy proponujesz, byśmy głosowali na kandydatów do korony tu i teraz? — spytał książę Manganot z Banglecode.

— Kandydatów przecież mamy — zabrał głos Mirigant. — Udając się w Wielki Objazd Koronal mianował regenta, regent zaś przed opuszczeniem zamku mianował z kolei — zakładam, że za zgodą Valentine'a — trzech członków Rady Regencyjnej. Ci trzej rządzą nami od kilku miesięcy. Jeśli musimy znaleźć nowego Koronala, powinniśmy szukać go wśród tych trzech.

— Przerażasz mnie, Mirigancie — odezwał się Stasilane. — Kiedyś sądziłem, że wspaniale byłoby być Koronalem; wy pewnie też tak myśleliście jako chłopcy. Nie jestem już chłopcem. Widziałem, jak zmienił się Elidath, kiedy spoczął na nim ciężar władzy — nie była to zmiana na lepsze. Pozwólcie, że pierwszy złożę hołd nowemu Koronalowi… lecz niech będzie nim ktoś inny, nie Stasilane!

— Koronal — powiedział diuk Chorg — nie powinien być człowiekiem pożądającym władzy, lecz sądzę, że nie może jej także nienawidzić.

— Dziękuję ci, Elzandirze. Nie kandyduję, czy wszyscy to zrozumieli?

— Diwisie? Hissunie? — spytała Mirigant.

Hissune poczuł, jak drga mu policzek. Ramiona i ręce miał jakby zdrętwiałe. Spojrzał na Diwisa; starszy od niego książę tylko uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Milczał. W uszach Hissune słyszał huk, poczuł, że zaczyna go boleć głowa. Czy powinien zabrać głos? Co ma powiedzieć? Teraz, gdy wreszcie do tego doszło, czy zdoła wstać i przed wszystkimi książętami królestwa oznajmić z podniesionym czołem, że pragnie zostać Koronalem? Czuł, że Diwis rozgrywa jakąś grę przekraczającą zdolność jego pojmowania; po raz pierwszy od chwili, gdy tego popołudnia przekroczył drzwi sali, nie miał pojęcia, jaki kurs obrać.

Cisza wydawała się trwać bez końca.

I nagle Hissune usłyszał swój głos — spokojny, równy, obojętny:

— Sądzę, że nie ma potrzeby omawiania tej sprawy bardziej szczegółowo. Mamy dwóch kandydatów, powinniśmy rozważyć ich zalety. Lecz nie tu. Nie teraz. Zrobiliśmy wystarczająco wiele. Co na to powiesz, Diwisie?

— Przemówiłeś mądrze i z wielkim zrozumieniem sytuacji. Jak zwykle.

— A więc zgłaszam wniosek o zakończenie obrad — powiedział Mirigant. — Rozważymy problemy, przed którymi stanęliśmy, czekając na kolejne informacje o losie Koronala.

Hissune podniósł dłoń.

— Jest jeszcze inna sprawa — powiedział i przerwał czekając, by zgromadzeni ucichli i zwrócili na niego uwagę. W końcu mógł mówić dalej: — Od pewnego czasu noszę się z myślą o odwiedzeniu Labiryntu, rodziny i przyjaciół. Uważam także, że byłoby wskazane, by ktoś z nas przeprowadził rozmowy z przedstawicielami Pontyfikatu, poznał stan Tyeverasa z pierwszej ręki; może się zdarzyć, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy będziemy musieli wybrać zarówno Pontifexa, jak i Koronala; powinniśmy się przygotować na tak niezwykły obrót spraw. Proponuję ustanowić poselstwo Góry Zamkowej w Labiryncie i zgłaszam się na posła.

— Popieram — powiedział natychmiast Diwis.

Odbyła się jeszcze dyskusja i głosowanie, potem przegłosowano wniosek o zakończenie obrad, wreszcie rada podzieliła się na małe, zawzięcie dyskutujące grupki. Hissune stał, samotny, zastanawiając się, kiedy wreszcie przebudzi się z tego snu. Po chwili uświadomił sobie, że obok niego stoi wielki, jasnowłosy Stasilane, jednocześnie zmartwiony i uśmiechnięty.

Stasilane powiedział cichym głosem:

— Być może popełniasz pomyłkę, wyjeżdżając z Labiryntu w tej właśnie chwili, Hissunie.

— Być może, ale miałem wrażenie, że tak właśnie powinienem postąpić. Zaryzykuję.

— Więc ogłoś się Koronalem, nim odjedziesz!

— Mówisz poważnie, Stasilanie? A co będzie, jeśli Valentine żyje?

— Jeśli żyje, wiesz, jak zrobić go Pontifexem. Jeśli nie żyje, musisz zająć jego miejsce, póki możesz.

— Tego nie zrobię.

— Musisz. Inaczej po powrocie możesz zastać na tronie Diwisa.

Hissune uśmiechnął się.

— Z tym łatwo będzie sobie poradzić. Jeśli Valentine nie żyje i Diwis go zastąpi, dopilnuję, by Tyeveras zasnął wreszcie w spokoju. Diwis natychmiast zostanie Pontifexem i będzie musiał udać się do Labiryntu, zwalniając miejsce dla nowego Koronala… przy jednym tylko kandydacie.

— Na Panią, zdumiewasz mnie!

— Naprawdę? Mnie wydało się to całkiem oczywiste. — Hissune mocno ścisnął dłoń starszego mężczyzny. — Dziękuję ci za poparcie, Stasilanie. Obiecuję, że w końcu wszystko się ułoży. Jeśli zajmę miejsce Koronala z Diwisem jako Pontifexem… niech będzie, sądzę, że potrafimy ze sobą współpracować. Lecz teraz módlmy się o życie i sukces Valentine'a i pozostawmy na boku te rozważania, dobrze?

— Ależ oczywiście — zgodził się Stasilane.

Uścisnęli się krótko, po czym Hissune opuścił salę rady. W korytarzu przed drzwiami panowało zamieszanie takie jak przedtem, choć teraz zebrała się tu chyba z setka pomniejszych lordów; patrzyli na wychodzącego Hissune'a z niezwykłym napięciem, on jednak nie powiedział żadnemu z nich ani słowa, żadnemu z nich nie spojrzał nawet w oczy, po prostu przecisnął się przez tłum. Odnalazł Alsimira; przyjaciel gapił się na niego z otwartymi ustami. Hissune wezwał go gestem i rozkazał mu przygotować się do podróży do Labiryntu.

Młody rycerz odpowiedział pełnym strachu spojrzeniem i słowami:

— Powinienem ci powiedzieć, panie, że parę minut temu w tłumie pojawiła się wieść, jakobyś miał zostać Koronalem. Możesz mi powiedzieć, ile jest w niej z prawdy?

— Naszym Koronalem jest Lord Valentine — odparł krótko Hissune. — A teraz idź i przygotuj się do odjazdu. Zamierzam wyruszyć do Labiryntu o świcie.

6

Będąc jeszcze dość daleko, kilkanaście przecznic od domu, Millilain usłyszała dochodzące z ulicy rytmiczne krzyki: “ Ja-ta, ja-ta, bum!” czy coś takiego, jakieś dźwięki bez znaczenia, bełkot wykrzykiwany gromkim głosem, raz za razem, raz za razem, niczym przez tysiące szaleńców naraz. Przystanęła i przytuliła się w strachu do starej, zrujnowanej, kamiennej ściany; czuła się jak w pułapce. Za nią, na placu, szalała banda pijanych górali z Wyżyny, rozbijając wystawy w sklepach i napastując przechodniów, gdzieś na wschodzie Rycerze Dekkereta odbywali mityng ku czci Lorda Sempeturna, a teraz jeszcze i to szaleństwo. “Ja-ta, ja-ta, bum”. Nie miała już gdzie uciec. Nie miała się gdzie schronić. Pragnęła tylko bezpiecznie dotrzeć do domu i zamknąć drzwi na wszystkie zamki. Świat oszalał. “Ja-ta, ja-ta, bum”. Przypominało to przesłanie Króla Snów, lecz z jednym wyjątkiem: ciągnęło się godzinami, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu. Nawet najgorsze przesłanie, choć wstrząsa samą podstawą duszy, trwa niedługo. To nigdy nie miało się skończyć. I z czasem robiło się jeszcze gorsze. Rozruchy i rozboje. Bez przerwy. Brak żywności, pozostały tylko okruchy i ochłapy, i — czasami — kawałek mięsa, który kupowało się od górali. Górale zeszli ze swych gór z mięsem zarżniętych zwierząt, sprzedawali je po spekulacyjnych cenach, przepijali zarobione pieniądze, szaleli na ulicach, a potem wracali do domów. Co dzień pojawiała się jakaś nowa klęska. Mówiono, że smoki morskie atakują każdy statek, który odważy się wyjść w morze; handel między kontynentami skończył się więc definitywnie. Mówiono, że Lord Valentine nie żyje. W Khyntor zamiast jednego było już dwóch Koronalów: Sempeturn i ten Hjort, który nazwał się Lordem Stiamotem. Obaj zgromadzili małe armie, które maszerowały tam i z powrotem ulicami, wykrzykując jakieś slogany i wszczynając rozróby: Rycerze Dekkereta Sempeturna i coś jak Zakon Potrójnego Miecza tego Hjorta. Kristofon został Rycerzem Dekkereta. Nie widziała go od dwóch tygodni. Kolejny Koronal w Ni-moya i paru Pontifexów na dokładkę. A teraz jeszcze i to. “Ja-ta, ja-ta, bum”. Nie miała najmniejszej ochoty sprawdzać, o co właściwie chodzi. Najprawdopodobniej to kolejny Koronal otoczony nowym tłumem rozhisteryzowanych zwolenników. Millilain rozejrzała się wokół uważnie, zastanawiając się, czy warto zaryzykować przejście ciemną alejką do ulicy Dizimaule'a, która doprowadzi ją do innej ulicy biegnącej blisko Alei Voriaxa. Alejka stanowiła problem. Mówiono, że ostatnio zaczęły się tam dziać dziwne rzeczy…

Nadchodziła noc. Zaczął padać lekki deszcz, niewiele więcej niż wilgotna mgła. Millilain była półprzytomna i oszołomiona z głodu, choć powoli zaczynała się do niego przyzwyczajać. Ze wschodu, z przedmieścia Gorącego Khyntor, gdzie znajdowały się termy, dobiegł huk — to wybuchł punktualny jak zwykle Gejzer Confalume'a, wybijając godzinę. Millilain spojrzała na niego machinalnie i dostrzegła gigantyczną kolumnę pary wznoszącą się w górę, otoczoną grzywą siarkowego, żółtego dymu, przysłaniającego połowę nieba. Całe życie przeżyła w pobliżu gejzerów Gorącego Khyntor, zawsze traktowała je jako coś naturalnego, lecz z jakichś powodów akurat dziś wybuch jednego z nich przeraził ją jak nigdy przedtem; kilkakrotnie uczyniła znak Pani, aż wszystko się skończyło.

Pani. Czy Pani nadal czuwa nad Majipoorem? Gdzie się podziały jej kojące przesłania, pełne tak dobrych rad, pocieszające w trudnych chwilach. A jeśli już jesteśmy przy tym, to gdzie podział się Król Snów? Niegdyś, w spokojniejszych czasach, te dwie Potęgi utrzymywały życie każdego mieszkańca Majipooru w równowadze, doradzając, napominając, a kiedy trzeba było, także karząc. Być może panują nadal, pomyślała Millilam, lecz sytuacja tak dalece wymknęła się spod kontroli, że i Król, i Pani nie potrafią już sobie z nią poradzić, choć próbują od świtu do zmierzchu. System ten miał działać — i działał doskonale — w świecie, w którym większość obywateli radośnie stosowała się do obowiązujących praw. Dziś niemal nikt się do niczego nie stosował. Nie było praw.

Ja-ta, ja-ta, bum!

A z drugiej strony:

— Lord Sempeturn. Sławcie Lorda Sempeturna! Sławcie go, sławcie, sławcie!

Deszcz padał coraz gęściej. Ruszaj się, powiedziała sobie Millilain. Górale na placu, Bogini jedna wie, jakie szaleństwo przed tobą, Rycerze Dekkereta srożą się gdzieś z tyłu — kłopoty, nic tylko kłopoty. Nawet jeśli między rycerzami był Kristofon, nie chciała go widzieć, nie chciała widzieć jego nieprzytomnych, przepełnionych oddaniem oczu, nie chciała widzieć dłoni wzniesionej w nowej wersji znaku gwiazdy. Zaczęła biec. Przez Malibor do Dizimaule, wzdłuż Dizimaule do tej alejki łączącej ją z Malamola… czy ośmieli się wejść w alejkę?

Ja-ta, ja-ta, bum!

Nagle z ulicy Dizimaule wyłonił się prący wprost na nią tłum. Maszerujący szli niczym bezduszne maszyny — dostrzegła dziewięciu czy dziesięciu w rzędzie, podnosili i opuszczali ręce, lewa, prawa, lewa, prawa i ten krzyk wydobywający się z ich gardeł w ciągłym, nachalnym, rwanym rytmie. Przejdą po niej i nawet tego nie zauważą! Zanurkowała z powrotem w alejkę tylko po to, by przy jej drugim końcu zobaczyć hordę mężczyzn i kobiet ze złoto-zielonymi opaskami na ramionach, wrzeszczących na chwałę nowego Lorda Stiamota.

Jest w pułapce! Tej nocy z ukrycia wyszli wszyscy szaleńcy!

Millilain rozejrzała się rozpaczliwie, po lewej stronie dostrzegła na wpół otwarte drzwi i natychmiast w nie wskoczyła. Znalazła się w ciemnym korytarzu, kończącym się salą, z której dobiegł do niej cichy śpiew i ostry zapach jakiegoś niezwykłego kadzidła. Czy to coś w rodzaju świątyni? Pewnie któryś z tych nowych kultów. Przynajmniej tu chyba nikt nie zrobi jej krzywdy. Może uda się jej pozostać wśród jego wyznawców, aż oszalałe, panujące na ulicach tłumy przeniosą się w inną część miasta.

Ostrożnie przeszła korytarzem. Zajrzała do sali. Ciemność. Przyjemny zapach. Po jednej stronie coś w rodzaju balkonu, po którego obu stronach umieszczono niczym maszty flagowe suszone ciała dwóch małych smoków morskich. Stał między nimi Liimen, ponury i cichy, troje oczu płonęło mu jak węgielki. Millilain miała wrażenie, że go rozpoznaje — uliczny handlarz, który sprzedał jej raz kiełbaskę za pięć koron. A może to nie on? Niełatwo przecież odróżnić jednego Liimena od drugiego.

Okryta płaszczem z kapturem postać, pachnąca jak Ghayrog, podeszła do niej i powiedziała szeptem:

— Nadeszłaś w czas złączenia, siostro. Witaj i niech będzie z tobą pokój królów oceanu.

Królów oceanu?

Ghayrog wziął ją delikatnie pod ramię i równie delikatnie popchnął w głąb sali, by mogła zająć miejsce wśród klęczącej, szepczącej kongregacji. Nikt na nią nie spojrzał, nikt nie patrzył tu na nikogo, oczy wszystkich utkwione były w Liimenie stojącym między dwoma małymi, suszonymi smokami. Millilain także patrzyła na niego. Nie chciała widzieć nikogo spośród otaczających ją ludzi — bała się, że może rozpoznać przyjaciół.

— Bierzcie… pijcie… złączcie się… — rozkazał Liimen. Wśród rzędów klęczących postaci krążyły czary wina. Kątem oka Millilain dostrzegła, że każdy, gdy przychodzi jego kolej, przykłada czarę do ust i bierze z niej głęboki łyk; naczynia były bezustannie napełniane. Najbliższe z nich znajdowało się teraz trzy czy cztery rzędy przed nią. Liimen powiedział:

— Pijemy. Łączymy się. Ruszamy w objęcia królów oceanu.

Przypomniała sobie — Liimeni nazywają smoki morskie królami oceanu. Mówi się, że mają je za bóstwa. Cóż, pomyślała, może w tym coś jest? Wszystko inne zawiodło, więc oddajmy świat smokom. Dostrzegła, że czara jest od niej o dwa rzędy, lecz wędruje bardzo powoli.

— Weszliśmy pomiędzy królów oceanu, polowaliśmy na nich, wyciągaliśmy ich z morza — mówił dalej Liimen. — Jedliśmy ich ciało, piliśmy ich mleko. Taki był ich dar dla nas, taka była dobrowolna ofiara, są bowiem bogami, a bogowie powinni dawać swemu ludowi ciało i mleko, by go wyżywić, by wiernych uczynić bogami. A teraz przyszedł czas, w którym nadejdą. Bierz. Pij. Złącz się.

Czara wędrowała w rzędzie, w którym klęczała Millilain.

— Są wielkimi tego świata — zaintonował Liimen. — Są jego panami. Są jego władcami. Są jego prawdziwymi potęgami, do nich należymy. My i cały lud Majipooru. Bierzcie. Pijcie. Złączcie się.

Klęcząca po jej lewej ręce kobieta piła właśnie z czary. Millilain poczuła szaloną niecierpliwość — była taka głodna, taka spragniona! — i zaledwie zdołała powstrzymać się, by nie wyrwać czary tej kobiecie w strachu, że dla niej nic nie zostanie. Powstrzymała się jednak i czara w końcu trafiła w jej ręce. Spojrzała w jej głąb: ciemne wino, ciężkie, lśniące.

Wypiła mały łyk. Trunek był słodki, ostry, ciężki na języku; najpierw pomyślała, że nie przypomina żadnego wina, które piła do tej pory, a potem uświadomiła sobie, że jest w nim jednak coś znajomego.

Bierzcie. Pijcie. Łączcie się.

Ależ oczywiście! To wino, którego używają tłumaczki snów, kiedy łączą się z duszą i tłumaczą jakieś trudne do zrozumienia przesłanie! Oczywiście, to wino snów! Choć sama Millilain była u tłumaczki tylko pięć czy sześć razy w życiu, a ostatnio przed laty, rozpoznała niezapomniany smak wina. Lecz… Jak to możliwe? Tylko tłumaczkom wolno było go używać, tylko im wolno było w ogóle je posiadać. Wino to potężny narkotyk. Można je pić tylko pod kontrolą. Lecz jakimś cudem w kaplicy tej znajdowały się go całe kadzie, kongregacja pochłaniała je niczym piwo…

Bierzcie. Pijcie. Łączcie się.

Nagle zdała sobie sprawę z tego, że przetrzymuje wędrującą wśród ludzi czarę. Obróciła się z głupawym, przepraszającym uśmiechem ku klęczącemu po prawej stronie mężczyźnie, lecz ów tylko patrzył przed siebie, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, więc wzruszyła ramionami, wzięła głęboki łyk, a po nim kolejny, nim przekazała naczynie dalej.

Efekt poczuła niemal natychmiast. Zachwiała się, mrugnęła nieprzytomnie, całą siłą woli powstrzymywała opadającą na kolana głowę. To dlatego, że wypiłam na pusty żołądek, pomyślała. Klęcząc, nisko pochylona, zaczęła śpiewać wraz ze wszystkimi, pomruk bez słów, powtarzający się raz za razem, “ooo-łach-wah-mah, ooo-łach-wah-mah”, równie bezsensowny jak to, co inni wykrzykiwali na ulicach, lecz w jakiś sposób łagodniejszy, delikatny, cichy, pełen tęsknoty krzyk, “ooo-łach-wah-mah, ooo-łach-wah-mah”. Kiedy tak się modliła, wydało się jej nagle, że słyszy cichą, odległą muzykę, dziwną niczym z innego świata, jakby dźwięk wielu bijących w dali dzwonów, powtarzających nachodzące bezustannie na siebie tony, których następstwa nie sposób było śledzić dłużej niż chwilę, gdyż jedna melodia natychmiast przekształcała się w następną, a następna w kolejną. “Ooo-łach-wah-mah”, zaśpiewała i usłyszała dźwięk dzwonów, a potem poczuła, że gdzieś blisko, być może nawet w tym pokoju, znajduje się coś wielkiego, coś ogromnego, skrzydlatego, bardzo starego i nieprawdopodobnie mądrego, coś, czego mądrość znacznie przekracza granice jej pojmowania, tak jak jej mózg przekracza granice pojmowania ptaka. To coś obracało się, obracało, krążąc niespiesznie po wielkiej orbicie, a za każdym obrotem rozpościerało olbrzymie skrzydła aż po krańce świata, a kiedy złożyło je po raz kolejny, otarły się o wrota umysłu Millilain… muśnięcie najlżejsze z możliwych, niczym dotknięcie piórka, a jednak poczuła się dzięki niemu przemieniona, wyniesiona, uczyniona częścią jakiegoś organizmu o wielu umysłach, niewyobrażalnego i boskiego. Bierzcie. Pijcie. Łączcie się. Każde kolejne muśnięcie skrzydeł wciągało ją głębiej. Ooo-łach-wah-mah, ooo-łach-wah-mah. Zagubiła się, Nie była już Millilain. Istniał tylko król oceanu, którego mowa była dźwiękiem dzwonów, umysł z wielu umysłów, którego Millilain stała się drobną cząstką. Ooo… Łach… Wah… Mah…

Bała się. Wciągano ją aż na dno morza, jej płuca wypełniły się wodą, ból był straszny. Walczyła. Nie pozwoli więcej dotknąć się tym skrzydłom. Oderwała się, biła pięściami, z wysiłkiem ruszyła w górę, w górę, ku powierzchni…

Otworzyła oczy. Usiadła, oszołomiona i przerażona. Wokół niej rozlegał się śpiew: ooo-łach-wah-mah, ooo-łach-wah-mah. Zadrżała. Gdzie jestem? Co zrobiłam? Muszę się stąd wydostać, pomyślała. W panice zerwała się i potykając, ruszyła do wyjścia, roztrącając rzędy ludzi. Nikt nie próbował jej zatrzymać. Umysł wciąż miała zmącony przez wino; zataczała się, raz niemal przewróciła, musiała oprzeć się o ścianę. Już jest na korytarzu, biegnie chwiejnie przez jego wonną ciemność. Skrzydła nadal biją wokół niej, nadal ją otaczają, nadal sięgają w jej umysł. Co ja zrobiłam? Co ja zrobiłam?

Alejka, ciemność, deszcz. Czy nadal maszerują — Rycerze Dekkereta, Zakon Potrójnego Miecza i Pani wie, kto tam jeszcze? Nic jej to nie obchodziło. Niech nadejdzie, kto ma nadejść. Biegła, nie znając kierunku. Z dala dobiegł ją głośny huk — słuchała go z nadzieją, że to tylko Gejzer Confalume'a. W głowie słyszała inny rytm. Ja-ta-bum! Ooo-łach-wah-mah. Czuła, jak skrzydła zamykają się wokół niej. Biegła, potknęła się, upadła, podniosła się i pobiegła dalej.

7

Im dalej w prowincję Metamorfów zagłębiał się Valentine, tym bardziej znajomy wydawał mu się otaczający go świat.

A jednak czuł rosnące przekonanie, że popełnia straszny, potworny błąd.

Pamiętał zapach tego miejsca: bogaty, ostry, złożony z wielu pojedynczych zapachów; słodki aromat wzrostu i rozkładu, jedno i drugie odbywało się równie szybko w ciepłym, ciągłym deszczu — skomplikowana mieszanka oszałamiająca umysł z każdym oddechem. Pamiętał duszne, wilgotne, oblepiające ciało powietrze, deszcze spadające z nieba co godzinę, bijące w gałęzie wyniosłych drzew, ściekające z jednego lśniącego liścia na drugi, aż zaledwie kilka kropli docierało do ziemi. Pamiętał wspaniałe bogactwo roślin, rosnących błyskawicznie jedna na drugiej, a jednak dziwnie zdyscyplinowanych, ponieważ wszystkie układały się w wyraźnie widoczne warstwy: wysokie, delikatne drzewa pozbawione gałęzi aż do trzech czwartych wysokości, a potem strzelające w niebo koroną liści przeplecionych lianami, dzikim winem i epifitami, pod nimi poziom niższych, okrąglejszych drzew lepiej znoszących cień, niżej kolejny poziom gęstych krzaczków, a potem ziemia, ciemna, tajemnicza, niemal naga; surowa i gąbczasta, sprężyście uginająca się pod nogami. Pamiętał promienie światła, intensywnego, obcego, przebijającego zasłonę koron najwyższych drzew w najtrudniejszych do przewidzenia momentach, rozświetlającego ciemność.

Lecz puszcza Piurifayne zajmowała tysiące mil kwadratowych w sercu Zimroelu i prawdopodobnie wszędzie wyglądała podobnie. Gdzieś tu mieści się stolica Zmiennokształtnych, Ilirivoyne, lecz jaki mam powód sądzić, myślał Valentine, że jestem blisko niej, tylko dlatego że dżungla wygląda, pachnie, wydaje dźwięki tak, jak moim zdaniem wyglądała, pachniała i wydawała dźwięki przed laty.

Kiedyś, kiedy podróżował tu z trupą żonglerów, którzy wpadli na szalony pomysł, by zarobić parę rojali, występując na święcie plonów Metamorfów, był z nimi przynajmniej Deliamber, on potrafił rzucać Vroońskie czary ułatwiające wybór ścieżki na skrzyżowaniu, i dzielna Lisamon Hultin, znająca dżunglę od podszewki. Lecz podczas drugiej wyprawy do Piurifayne Valentine zdany był na własne siły.

Deliamber i Lisamon, jeśli w ogóle jeszcze żyli — a Valentine nie bardzo w to wierzył, gdyż przez wszystkie te tygodnie nie zdołał nawiązać z nimi żadnego kontaktu, nawet we śnie — znajdowali się gdzieś setki mil stąd, po drugiej stronie Steiche. Valentine nie miał też żadnej informacji od Tunigorna, którego wysłał na ich poszukiwanie. Podróżował teraz wyłącznie z Carabellą, Sleetem i gwardią Skandarów. Carabelli nie brakowało zręczności i odwagi, ale nie radziła sobie z rolą tropiciela, Skandarzy byli silni i dzielni, lecz nie najbystrzejsi, Sleet zaś, choć zwykle trzeźwy i praktyczny, odczuwał paniczny strach przed Zmiennokształtnymi, zaszczepiony mu przez sen, który miał jako bardzo młody mężczyzna i z którego efektów nie wyleczyły go lata. Głupotą ze strony Koronala było tak włóczyć się po dżungli z minimalnym orszakiem, lecz głupota była najwyraźniej wspólną cechą kilku ostatnich Koronalów, myślał Valentine, a zwłaszcza jego dwóch poprzedników, Malibora i Voriaxa, których spotkała przedwczesna śmierć właśnie podczas popełniania głupstw. Być może lekkomyślność władców to rzecz normalna.

Miał wrażenie, że kolejne dni ani nie przybliżają go do Ilirivoyne, ani od niego nie oddalają; znajdowało się ono gdzieś w dżungli, wszędzie i nigdzie; być może całe miasto ruszyło w drogę tuż przed nim, zawsze tak samo dalekie, nieosiągalne. Albowiem stolica Metamorfów, co pamiętał z poprzedniej swej podróży, składała się z najprostszych, lekkich drewnianych domów, zaledwie kilka było nieco bardziej okazałych; sprawiała wrażenie upiora miasta, z łatwością przenoszącego się z miejsca na miejsce zgodnie z kaprysem jego mieszkańców — miasto nomadów, miasto sennego koszmaru, błędny ognik miasta.

— Popatrz! — krzyknęła Carabella. — To przecież ścieżka, Valentinie.

— Być może tak — odparł.

— A być może nie?

— Słusznie, być może nie.

Widzieli setki podobnych ścieżek; ledwie dostrzegalne blizny w poszyciu dżungli, nieczytelne odciski czyjejś wcześniejszej obecności, pozostawione może przed miesiącem, a może w czasach Lorda Dekkereta, przed tysiącami lat. Kijek wbity w ziemię z przyczepionym do niego piórkiem, kawałek wstążki, równoległe wgłębienia, jakby coś kiedyś tędy wleczono; a czasami nic widzialnego, ulotne wrażenie, tajemniczy trop pozostawiony przez inteligencję. Żadna z tych ścieżek jednak nigdzie nie prowadziła. Zawsze, wcześniej czy później, ślad zacierał się, stawał się nieczytelny i przed nimi znów rozpościerała się tylko dziewicza dżungla.

— Rozbijemy obóz, panie? — spytał Sleet.

Ani on, ani Carabella nie protestowali przeciw tej ekspedycji, choć musiała wydawać się im co najmniej lekkomyślna. Czy rozumieją, zastanawiał się czasem Valentine, jak niezbędne wydawało mu się spotkanie i rozmowa z królową Metamorfów? Czy może przez wszystkie te tygodnie bezsensownej włóczęgi po dżungli zachowywali milczenie wyłącznie ze strachu przed gniewem króla i męża, choć z pewnością sądzili, że lepiej można byłoby spędzić je w cywilizowanych prowincjach, starając się zapobiec skutkom katastrof i kryzysów, z którymi ich obywatele z pewnością mają do czynienia. Lub może — co byłoby najgorsze — nie chcąc go denerwować, po prostu poddają się jego kaprysom, szaleństwu wędrówki po chłostanej deszczem dżungli? Nie ośmielił się spytać. Zastanawiał się tylko, jak długo on sam wytrwa w poszukiwaniach mimo rosnącej z każdym dniem pewności, że nigdy nie uda mu się znaleźć Ilirivoyne.

Kiedy już rozbili obóz, założył złoty diadem Pani. Po raz kolejny wszedł w trans, w którym mógł wysłać duszę, by wśród dżungli odnalazła Deliambera i Tisanę.

Uważał, że ich umysły najłatwiej mu będzie odnaleźć, w końcu oni oboje lepiej znali się na czarnoksięstwie snów niż ktokolwiek inny. Próbował co noc, lecz do tej pory nie udało mu się nawiązać najsłabszego kontaktu. Czyżby problemem była odległość? Nigdy jeszcze nie próbował połączenia na dłuższy dystans — chyba że z pomocą wina snów, a tu go nie miał. Może Metamorfowie znali jakiś sposób przechwytywania i zakłócania jego przekazów? Albo może nie nawiązywał kontaktu, ponieważ ci, z którymi pragnął go nawiązać, nie żyli? Albo…

Tisano… Tisano…

Deliamberze…

Valentine was wzywa… Valentine… Valentine…

Valentinie…

Tisano…

Deliamberze…

Cisza.

Spróbował wezwać Tunigorna. Tunigorn z całą pewnością żył, niezależnie od tego, jakie nieszczęście spotkało wszystkich, i choć jego umysł był praktyczny, świetnie broniony, zawsze istniała szansa, że otworzy się na wezwanie Koronala. A Lisamon Hultin? Zalzan Kavol? Dotknąć jednego z nich, poczuć odpowiedź znajomego umysłu…

Próbował jeszcze przez jakiś czas, a potem zdjął diadem i zamknął go w szkatule. Carabella spojrzała na niego pytająco; potrząsnął głową, wzruszył ramionami.

— Bardzo tu cicho — powiedział.

— Tak. Tylko ten deszcz.

Krople deszczu znów spadały z delikatnym szumem na korony najwyższych drzew. Valentine wpatrywał się w dżunglę, lecz nie widział nic; światła ślizgacza świeciły i miały świecić przez całą noc, lecz poza jaskrawym kręgiem ich blasku stała tylko nieprzenikniona ściana mroku. Wokół obozu spokojnie mogły gromadzić się setki Metamorfów. Pragnął, by tak się stało. Wszystko — nawet atak z zasadzki — byłoby lepsze niż te tygodnie szaleńczej wędrówki po nieznanej dziczy.

Jak długo, spytał sam siebie, mam jeszcze zamiar próbować? Jakim cudem znajdę drogę powrotną, kiedy zdecyduję się zrezygnować z tych absurdalnych poszukiwań?

Wsłuchiwał się ponuro w wiecznie zmienny rytm wybijany na liściach przez krople deszczu, aż wreszcie zasnął.

I niemal od razu poczuł nadchodzący sen.

Jego intensywność, żywość i pewnego rodzaju ciepło powiedziały mu, że to nie jest zwykły sen, lecz raczej przesłanie od Pani, pierwsze, które otrzymał od czasu opuszczenia obrzeża Gihorny; a jednak kiedy czekał na jakiś wyraźny znak obecności matki w swym umyśle, poczuł oszołomienie, gdyż dotąd nie znalazł go, a impulsy przeszywające mu duszę wydawały się pochodzić z innego źródła. Król Snów? On także dysponował mocą otwierania umysłów śpiących, lecz czy nawet w tych strasznych czasach Król zdecydowałby się użyć swych machin przeciw Koronalowi? Jeśli to nie on, to kto? Valentine, trzeźwo obserwujący sen, przeszukał jego granice, chcąc poznać odpowiedź na to pytanie… i nie znalazł jej.

Sen niemal pozbawiony był treści; składał się z bezkształtnych kształtów i bezgłośnych dźwięków, sugerując istnienie zdarzeń metodami najzupełniej abstrakcyjnymi. Lecz stopniowo pojawiły się w nim zespoły ruchomych obrazów i płynne zmiany nastroju będące metaforą czegoś całkiem konkretnego — wijących się, splątanych macek Vroona.

— Deliamber?

— Tu jestem, panie.

— Gdzie?

— Tu. Blisko. Poruszam się w twoim kierunku.

Przekaz ten nie miał formy mowy, umysłowej lub jakiejkolwiek innej; jego gramatyką były zmieniające się wzory światła i stan umysłu o wielorakim znaczeniu. Po pewnym czasie sen znikł i Valentine tylko leżał nieruchomo, nie spał, lecz i nie był całkiem przytomny, rozważając, co mu się przydarzyło. Po raz pierwszy od wielu tygodni poczuł coś na kształt nadziei.

Rankiem, kiedy Sleet rozpoczął przygotowania do zwinięcia obozu, powiedział:

— Nie. Mam zamiar pozostać tu przez kilka dni. A może nawet dłużej.

Wyraz zwątpienia i zmieszania, choć zaraz opanowany, przez chwilę wyraźnie widoczny był na twarzy Sleeta. Lecz tylko skinął on głową i poszedł rozkazać Skandarom, by zostawili namioty w spokoju.

— Tej nocy otrzymałeś jakieś wiadomości, panie — stwierdziła Carabella. — Czytam to z twej twarzy.

— Deliamber żyje. Wraz z innymi maszeruje za nami, próbuje nas doścignąć. Lecz podróżowaliśmy tak krętą ścieżką, tak szybko, że nie mogli nas dogonić. Gdy tylko nas namierzyli, natychmiast gdzieś skręcaliśmy. Jeśli pozostaniemy w jednym miejscu, znajdą nas.

— A więc rozmawiałeś z Vroonem?

— Z jego projekcją, z cieniem. Lecz był to prawdziwy cień, prawdziwa projekcja. Wkrótce tu będą.

I rzeczywiście, Valentine nie miał co do tego najmniejszej wątpliwości. Lecz minął dzień, potem drugi i kolejny. Każdej nocy wkładał na głowę diadem, wysyłał sygnał, na który nie otrzymywał odpowiedzi. Strażnicy Skandarzy wyprawiali się w dżunglę jak niespokojne, drapieżne zwierzęta, Sleet zrobił się drażliwy, napięty, oddalał się samotnie na całe godziny mimo strachu przed Metamorfami, których — jak twierdził — wyczuwał. Carabella, zdając sobie sprawę z narastającego napięcia, zaproponowała odrobinę żonglerki — dla przypomnienia dawnych czasów i odrobiny rozrywki — wystarczająco wymagającej, by odwróciła ich uwagę od wszystkich trosk, lecz Sleet nie miał serca do żonglerki, a Valentine, kiedy uległ wreszcie jej natarczywym prośbom, był tak niezręczny, że zrezygnowałby chętnie po pierwszych pięciu minutach, gdyby nie nalegania Carabelli.

— Oczywiście, że ci nie wychodzi! — krzyczała na niego. — Czyżbyś sądził, że nóż zawsze będzie ostry bez ostrzenia? Lecz dar powróci, wystarczy odrobina ćwiczeń. No, Valentinie, łap! Łap! Łap!!!

Rzeczywiście, miała rację. Odrobina wysiłku i znów poczuł tę jakże znajomą pewność, że jedność oka i ręki zdolna jest przenieść go w rejony, w których czas nie ma znaczenia, a przestrzeń staje się jednym nieskończonym punktem. Skandarzy, choć z całą pewnością wiedzieli, że żonglerka była niegdyś zawodem Koronala, z prawdziwym zdumieniem obserwowali go wyczyniającego wszystkie te cuda, z nieukrywanym podziwem wpatrywali się w Valentine'a i Carabellę rzucających do siebie mnóstwem najzupełniej przypadkowych przedmiotów.

Carabella krzyknęła “Hej!”, a potem jeszcze raz “Hej! Hej!”, wprowadzając znacznie bardziej skomplikowany wzór.

Choć był on dziecinnie prosty w porównaniu z tym, czego dokonywała co wieczór w dawnych czasach, niegdyś była bowiem prawdziwą mistrzynią tego rzemiosła — a nawet on, który nigdy jej nie dorównał, potrafił dawniej znacznie więcej — to jednak wcale nie wyglądało to tak źle, pomyślał Valentine, biorąc pod uwagę, że żonglerzy nie ćwiczyli na serio niemal od dziesięciu lat. Po godzinie, choć przemoczony przez deszcz, choć tonący we własnym pocie, Valentine czuł się lepiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy.

Pojawił się Sleet. Widok żonglerki najwyraźniej zmienił jego ponury, wybuchowy nastrój; po chwili podszedł bliżej, Carabella rzuciła mu nóż, maczugę, maczetę, a on schwycił je i zaczął się nimi bawić, tworząc radosny wzór, do którego w chwilę później włączył trzy przedmioty podane mu przez Valentine'a. Na twarzy miał wyraz napięcia, którego nie było na niej przed dziesięciu laty — z wyjątkiem chwil, kiedy prezentował swą słynną żonglerkę z zawiązanymi oczami — lecz nic innego nie świadczyło, by jego wielki talent znikł. “Hej!” — krzyknął, odrzucając maczugę i maczetę Valentine'owi; nim ten zdołał je złapać, w jego kierunku poleciały kolejne przedmioty. W chwilę później wszyscy troje zajęli się zabawą całkiem poważnie, jakby znów należeli do wędrownej trupy, jakby przygotowywali się do występów na dworze władcy.

Pokaz wielkiej zręczności Sleeta zainspirował Carabellę, która próbowała mu dorównać, co z kolei skłoniło Sleeta do spróbowania czegoś jeszcze trudniejszego; wkrótce ich popisy dalece przekroczyły możliwości Valentine'a. Mimo wszystko próbował dotrzymać im kroku tak długo, jak tylko było to możliwe; nie szło mu wcale najgorzej, upuszczał rzucane mu przedmioty rzadko… lecz wreszcie, bombardowany ze wszystkich stron przez roześmianą Carabellę i chłodnego, skupionego Sleeta, zagubił się całkowicie i jakby ręce kończyły mu się w łokciach, upuścił wszystko, co tylko mógł.

— Ach, panie, nie tak się to robi — zabrzmiał szorstki, tak cudownie znajomy głos.

— Zalzan Kavol! — krzyknął zdumiony, zachwycony Koronal.

Wielki Skandar ruszył szybko w jego kierunku, niedbale uczynił znak gwiazdy, pozbierał wszystko, co udało się upuścić Valentine'owi, i z zapałem szaleńca włączył to w popis Sleeta i Carabelli; używał swych czterech rąk w sposób, który każdego żonglera-człowieka, choćby nie wiem jak zręcznego, zmuszał do największego wysiłku.

Valentine obrócił się i dostrzegł swych ludzi wybiegających wśród deszczu z dżungli. Lisamon Hultin, na której ramieniu siedział Vroon, Tunigorn, Tisana, Ernamar, Shanamir i inni wysiadali z poobijanego, ubłoconego, zaparkowanego w pobliżu ślizgacza. Zdał sobie sprawę, że są tu wszyscy ci, których pozostawił w pustce Gihorny, zebrała się wreszcie cała drużyna.

— Wyciągnijcie wino! — krzyknął. — To radosna okazja! Biegiem ruszył im na spotkanie, obejmował każdego, wspiął się na palce, by zarzucić ręce na ramiona olbrzymki, radośnie poklepał po plecach Shanamira, uścisnął dłoń godnemu Ernamarowi, zamknął Tunigorna w uścisku, który zdławiłby kogoś słabszego.

— Panie! — krzyknęła Lisamon. — Nigdy więcej nie oddalisz mnie, nigdy, jak długo będę żyła! Z całym szacunkiem, panie! Nigdy więcej! Nigdy!

— Panie, gdybym tylko wiedział — odezwał się Zalzan Kavol — że po tym, jak powiedziałeś, iż wyprzedzisz nas o dzień drogi, by wcześniej dotrzeć nad brzeg Steiche, nadejdzie burza piaskowa tej siły, że nie zobaczymy się przez wiele tygodni… ach panie, panie, za jakich nas uważasz strażników po tym, jak pozwoliliśmy ci tak uciec! A kiedy Tunigorn powiedział, że przeżyłeś tę burzę, lecz udałeś się w głąb Piurifayne, nawet na nas nie czekając… ach panie, panie, gdybyś nie był mym panem, miałbym ochotę obrazić twój majestat już w chwili spotkania, uwierz mi.

— Czy wybaczysz mi ten wybryk? — spytał Valentine.

— Panie… panie…

— Wiesz, że nie miałem zamiaru rozdzielić się z wami na tak długo. Dlatego wysłałem Tunigorna — miał was odnaleźć i poprowadzić mym śladem. Każdej nocy usiłowałem się z wami skontaktować — zakładałem diadem, całą siłą umysłu próbowałem dotknąć cię, Deliamberze, i ciebie, Tisano…

— Odbieraliśmy te przekazy — powiedział Deliamber.

— Obieraliście?

— Noc w noc. Radowaliśmy się, wiedząc, że żyjesz. — I nie odpowiadaliście?

— Ależ odpowiadaliśmy, panie. Co noc. Lecz wiedzieliśmy, że nie odbierasz naszych odpowiedzi, że moja moc jest za mała. Tak bardzo pragnęliśmy powiedzieć ci, byś się zatrzymał, byś pozwolił nam się odnaleźć, lecz ty pogrążałeś się w dżungli coraz głębiej, nie mieliśmy sposobu, by cię powstrzymać, nie mieliśmy sposobu, by cię dogonić, nie potrafiłem dotrzeć do twego umysłu, panie. Nie potrafiłem dotrzeć do twego umysłu!

— Lecz w końcu jakoś ci się udało.

— Z pomocą twej matki, Pani. Tisana przemówiła do niej we śnie, otrzymała przesłanie — Pani zrozumiała, poniosła mnie siłą swego umysłu tam, gdzie nie potrafiłem dotrzeć sam. W ten sposób udało się nam w końcu nawiązać z tobą kontakt. Panie, mamy ci tyle do powiedzenia.

— Rzeczywiście — powiedział Tunigorn. — Będziesz zdumiony, Valentinie. Mogę ci to zagwarantować.

— A więc zadziwcie mnie — zaproponował Valentine.

— Sądzę, że Tunigorn powiedział ci, panie — odezwał się Deliamber — że odkryliśmy szpiega Metamorfów w osobie eksperta rolnego, Y-Uulisaana?

— Tak, oczywiście. Jak go odkryliście?

— Tego dnia, kiedy ruszyłeś w stronę Steiche, panie, zastaliśmy Y-Uulisaana w stanie zjednoczenia umysłów z jakąś znajdującą się bardzo daleko istotą. Czułem, jak jego umysł dąży do kontaktu, czułem, z jaką siłą odbyło się zjednoczenie. Natychmiast poprosiłem Lisamon i Zalzana Kavola, by go ujęli.

Valentine przyglądał się mu, zdziwiony.

— Jakim cudem dysponował taką mocą?

— To Zmiennokształtny, panie — wyjaśniła Tisana. — Zmiennokształtni umieją łączyć umysły, używając jako nośników umysłów smoków morskich.

Jak człowiek zaatakowany jednocześnie z dwóch stron Valentine patrzył to na Tisanę, to na Deliambera, by po chwili znów spojrzeć na starą tłumaczkę snów. Bardzo starał się zrozumieć to, co właśnie mu powiedzieli, lecz w ich słowach tyle było nie wyjaśnionego, że zrazu nie pojął niemal nic. Po chwili powiedział:

— Zdumiewa mnie wieść o tym, że Metamorfowie mogą rozmawiać ze sobą, korzystając z pomocy smoków. Kto by przypuszczał, że potęga umysłów tych stworzeń jest tak wielka?

— Nazywają smoki królami oceanu. Wydaje się, że umysł królów w istocie jest niezwykle potężny. Co sprawiało, że raporty szpiega bez problemu docierały do jego mocodawców.

— Jakie raporty? — Valentine poczuł niepokój. — Jakich mocodawców?

— Kiedy złapaliśmy Y-Uulisaana w trakcie zjednoczenia — mówił dalej Deliamber — Lisamon i Zalzan Kavol obezwładnili go, a wówczas on natychmiast zaczął zmieniać kształty. Przesłuchalibyśmy go w twej obecności, panie, gdyby nie fakt, że udałeś się już w kierunku rzeki, no a potem zaczęła się burza i nie mogliśmy ruszyć w twe ślady. Zdecydowaliśmy więc sami przeprowadzić przesłuchanie. Przyznał się do szpiegostwa, panie — miał pomóc ci kierować polityką rządu w odpowiedzi na atakujące nas plagi, a następnie natychmiast informować o jej szczegółach Metamorfów, co bardzo pomagało im w odpowiednim kształtowaniu i rozpowszechnianiu samych plag.

Valentine aż westchnął ze zdumienia.

— A więc to Metamorfowie… wywołują zarazy… rozsiewają je…

— Tak, panie. Y-Uulisaan wyjawił wszystko. Obeszliśmy się z nim… nooo… niezbyt łagodnie. Przez lata całe Metamorfowie w ukrytych tu, w Piurifayne, laboratoriach hodowali kultury każdej z zaraz, która na przestrzeni dziejów niszczyła nasze zboża. Kiedy byli gotowi, ruszyli w świat w najróżniejszych postaciach — w rzeczywistości niektórzy z nich jako agenci rolni nawiązali kontakty z farmerami, ofiarowując im rzekomo nowe sposoby zwiększenia plonów — po czym rozsiewali kultury w trakcie wizyt na ich polach. Inne rozproszono w powietrzu, poprzez uwolnione przez Metamorfów ptaki. Jeszcze inne po prostu wypuszczono, tak że wędrowały na wietrze jak chmury… Oszołomiony Valentine spojrzał na Sleeta.

— A więc znaleźliśmy się w stanie wojny i nic nawet o tym nie wiedzieliśmy!

— Teraz wiemy, panie — odrzekł Tunigorn.

— A ja wędrowałem sobie po terytorium przeciwnika, pewny w swej głupocie, że wystarczy kilka przyjaznych słów, że wystarczy wyciągnąć ramiona, a Danipiur uśmiechnie się i Bogini znów nas pobłogosławi. W rzeczywistości zaś Danipiur i jej lud wypowiedzieli nam tę straszną wojnę i prowadzili ją przez cały czas, gdy…

— Nie, panie — przerwał mu Deliamber. — Nie Danipiur. A przynajmniej ja nic o tym nie wiem.

— Coś powiedział?

— Y-Uulisaan służył Metamorfowi imieniem Faraataa, istocie pożeranej przez nienawiść, dzikiej, która nie potrafiła uzyskać od Danipiur poparcia dla swego programu, więc rozpoczęła go wraz ze zwolennikami niezależnie od niej. Wśród Metamorfów istnieją dwie frakcje, rozumiesz, panie? Faraataa przewodzi radykałom, jastrzębiom. Ich celem jest zagłodzenie nas, aż społeczeństwo wpadnie w chaos i ludzie zdecydują się opuścić Majipoor. Danipiur zaś należy do odłamu umiarkowanego, a przynajmniej mniej radykalnego.

— A więc muszę jednak udać się do Ilirivoyne, by z nią porozmawiać.

— Nigdy nie znajdziesz Ilirivoyne, panie — oświadczył Deliamber.

— A czemu to?

— Rozebrali miasto. Niosą je na plecach przez dżunglę. Czuję ich obecność, kiedy rzucam czary — i wówczas czuję też ruch. Danipiur ucieka przed tobą, panie. Nie chce się z tobą spotkać. Być może spotkanie to byłoby dla niej zbyt ryzykowne politycznie, być może nie jest już w stanie kontrolować swego ludu, boi się, że jej zwolennicy zasilą frakcję tego Faraatay, jeśli okaże ci najmniejszą uprzejmość. Tylko zgaduję, panie, lecz mówię ci, że nigdy jej nie znajdziesz, nawet gdybyś przeszukiwał dżunglę przez tysiąc lat.

Valentine przytaknął mu skinieniem głowy.

— Być może masz rację, Deliamberze. Z pewnością masz rację. — Zamknął oczy, próbując rozpaczliwie opanować zamęt w głowie. Jak strasznie pomylił się w ocenie, jak niewiele pojął z tego, co działo się rzeczywiście! — Ta łączność między Metamorfami z udziałem smoków morskich — od jak dawna to trwa?

— Prawdopodobnie od dłuższego czasu, panie. Smoki wydają się inteligentniejsze, niż sądziliśmy… wydaje się także, że do pewnego stopnia współpracują z Metamorfami, przynajmniej niektórymi. To bardzo niejasne.

— A Y-Uulisaan? Co się z nim dzieje? Powinniśmy dowiedzieć się od niego czegoś więcej na ten temat.

— Nie żyje, panie — oświadczyła Lisamon Hultin.

— Jak to?

— Kiedy rozpoczęła się burza, doszło do zamieszania. Próbował uciec. Złapaliśmy go, lecz wiatr wyrwał go z mego uścisku, a potem już nie udało się nam go odnaleźć. Na ciało natrafiliśmy następnego dnia.

— Niewielka strata, panie — oświadczył Deliamber. — Nie wyciągnęlibyśmy z niego nic więcej.

— Mimo to chciałbym z nim porozmawiać — powiedział Valentine. — Cóż, do tego już nie dojdzie. Prawdopodobnie nie zdołam się także skontaktować z Danipiur. A jednak trudno mi będzie zarzucić ten pomysł. Czy nie mamy żadnej nadziei znalezienia Ilirivoyne, Deliamberze?

— Moim zdaniem żadnej, panie.

— Widzę w niej sojuszniczkę… czy brzmi to dziwnie w waszych uszach? Królowa Metamorfów i Koronal, zawiązujący sojusz w walce z tymi, którzy wszczęli przeciw nam wojnę biologiczną. To głupota, prawda, Tunigornie. Proszę, odpowiedz szczerze — wydaje ci się to głupotą?

Tunigorn tylko wzruszył ramionami.

— Niewiele mogę powiedzieć na ten temat, Valentinie. Jedno wiem na pewno: Deliamber się nie myli, Danipiur nie chce spotkania z tobą i nie pozwoli się znaleźć. Sądzę, że marnować teraz czas na jej szukanie…

— Byłoby głupotą. Tak. Byłoby głupotą teraz, kiedy tyle mam do zrobienia gdzie indziej…

Valentine umilkł. Machinalnie wziął kilka z żonglerskich narzędzi od Zalzana Kavola i zaczai przerzucać je z ręki do ręki. Plagi, głód, fałszywi Koronalowie, pomyślał. Szaleństwo. Chaos. Wojna biologiczna. Manifestacja gniewu Bogini. A prawdziwy Koronal włóczy się beztrosko po dżungli Metamorfów w beznadziejnej misji szaleńca. Nie. Nie!

— Wiesz, gdzie się teraz znajdujemy? — spytał Deliambera.

— Według moich przybliżonych obliczeń, około tysiąca czterystu mil na południe od Piliploku, panie.

— Ile czasu zajęłaby nam podróż?

— Nie jechałbym do Piliploku akurat teraz — ostrzegł Tunigorn.

Valentine zmarszczył brwi.

— A to czemu?

— Z powodu niebezpieczeństwa.

— Niebezpieczeństwa? Koronal w niebezpieczeństwie? Byłem tam przed miesiącem, może dwoma i nie dostrzegłem najmniejszego zagrożenia!

— Od tego czasu sporo się zmieniło. Dotarła do nas wiadomość, że Piliplok ogłosił się wolną republiką. Mają tam spore zapasy żywności, mieszkańcy obawiali się, że zostaną one zarekwirowane na rzecz Khyntor i Ni-moya, ogłosili więc secesję.

Koronalowi zakręciło się w głowie, jakby patrzył w niezgłębioną otchłań.

— Secesja? Wolna republika? Te słowa nie mają żadnego znaczenia!

— Najwyraźniej mają jednak znaczenie dla mieszkańców Piliploku. Nie wiemy, jakie przywitanie zgotują ci w tej sytuacji. Mam wrażenie, że mądrzej byłoby udać się gdzie indziej, póki sprawy się nie wyjaśnią — rzekł Tunigorn.

— Nie mogę pozwolić sobie na strach przed wjazdem do jednego z moich miast. Piliplok podda mi się, gdy tylko tam wkroczę! — powiedział Valentine zły i zdenerwowany.

— Jesteś pewien? — spytała Carabella. — Masz oto Piliplok, nadęty egoistyczną dumą; do miasta wkracza Koronal, który przyjechał poobijanym ślizgaczem, ubrany w zgniłe szmaty. Jak sądzisz, czy cię pozdrowią? Są winni zdrady i wiedzą o tym. Być może będą raczej woleli zdradę niż ryzyko poddania się autorytetowi władcy bez walki. Moim zdaniem można tam wejść tylko na czele armii!

— Racja — zgodził się Tunigorn.

Zrozpaczony i zawiedziony, Valentine popatrzył w oczy Deliambera, Sleeta, Ernamara. Odpowiedzieli mu jednakowym spojrzeniem: nieruchomym, smutnym, uroczystym. Żaden się nie odezwał.

— Więc znowu zostałem pozbawiony tronu? — Pytanie to nie było skierowane do nikogo w szczególności. — Znów jestem włóczęgą w łachmanach? Nie ośmielę się wjechać do Piliploku? Nie ośmielę się? Fałszywi Koronalowie w Khyntor i Ni-moya zapewne mają armie, ja nie mam i nie ośmielę się udać także i tam. Więc co mam zrobić? Znów zostać żonglerem? — Roześmiał się. — Nie, to nie jest chyba najlepsze wyjście. Jestem Koronalem i nim zostanę. Sądziłem, że mogę już przestać pracowicie szukać sobie miejsca w świecie, ale najwyraźniej się myliłem. Wydostań mnie z tej dżungli, Deliamberze. Znajdź drogę na wybrzeże, do jakiegoś miasta, które nadal skłonne jest przyjąć mnie z należnymi honorami. Potem wyruszymy na poszukiwanie sojuszników i zaczniemy wszystko naprawiać, co?

— A gdzie będziemy szukać sojuszników, panie? — spytał Sleet.

— Gdzie tylko się da — odparł Valentine.

8

Podróżując z Góry Zamkowej przez dolinę Glayge do Labiryntu, Hissune na każdym kroku spotykał oznaki ogarniającego świat zamętu. Choć w tej żyznej i cieszącej się łagodnym klimatem części Alhanroelu sytuacja nie była jeszcze tak trudna jak dalej na zachodzie lub na Zimroelu, wszędzie wyraźnie wyczuwało się, niemal dostrzegało, napięcie: zamknięte bramy, przerażone spojrzenia, zacięte twarze. Lecz w samym Labiryncie, pomyślał, nic się właściwie nie zmieniło, być może dlatego, iż Labirynt był zawsze miejscem zamkniętych bram, przerażonych spojrzeń i zaciętych twarzy.

Choć Labirynt rzeczywiście mógł się nie zmienić, zmienił się sam Hissune i zmiana ta objawiła mu się w całej pełni w chwili przekraczania Bramy Wody, wspaniałych, aż przesadnie bogatych wrót, tradycyjnie używanych przez Potęgi Majipooru, odwiedzające miasto Pontifexa. Za sobą zostawiał ciepłe, mgliste popołudnie doliny Glayge, lekki wiaterek niosący zapachy pól, zielone wzgórza, radosne, pulsujące promienie słońca, przed sobą miał wieczną noc tajemniczych, hermetycznych zwojów Labiryntu, ostry blask sztucznego światła, przedziwne, martwe powietrze, które nigdy nie zaznało wiatru i deszczu. Przekraczając granicę między tymi dwoma królestwami, Hissune przez mgnienie oka widział oczami wyobraźni, jak masywne wrota zatrzaskują się za nim ze szczękiem, jak jakaś przerażająca, nieprzenikniona bariera oddziela go teraz od wszystkiego, co na świecie piękne, i poczuł chłód strachu.

Zdumiało go, że rok czy dwa lata spędzone na Górze Zamkowej zdołały dokonać w nim aż takiej przemiany — że Labirynt, którego zapewne nigdy nie kochał, lecz w którym czuł się jak w domu, po tych kilkunastu miesiącach stanie mu się nienawistny. I wydało mu się także, że dopiero w tej chwili pojął, jakim przerażeniem może napawać on Lorda Valentine'a; teraz dopiero odczuł cień, zaledwie muśnięcie strachu, który prześladował Koronala, gdy przyszło mu zagłębić się w te czeluście.

Hissune zmienił się także pod innym względem. Kiedy wyjeżdżał z Labiryntu, był nikim szczególnym — oczywiście, otrzymał tytuł rycerza-kandydata, lecz tytuł ten znaczył niewiele, zwłaszcza dla mieszkańców Labiryntu, którym niełatwo było zaimponować tego rodzaju światową pompą. Po paru latach wracał tu już jako książę Hissune, członek Rady Regencyjnej.

Mieszkańcom Labiryntu pompa nie imponowała, lecz imponowała władza, zwłaszcza gdy władzę dzierżył człowiek wywodzący się z nich. Tysiące ludzi wyległo na ulice prowadzące od Bramy Ostrzy do wewnętrznego kręgu Labiryntu, widzowie stawali na palcach i przepychali się, pragnąc go lepiej zobaczyć, gdy jechał królewskim ślizgaczem pomalowanym w kolory Koronala, mając przy sobie eskortę taką, jakby sam był Koronalem. Nikt nie krzyczał, nie wiwatował, nie machał mu — nie było to w stylu obywateli Labiryntu. Obywatele Labiryntu po prostu patrzyli. Milczący, najwyraźniej onieśmieleni, najprawdopodobniej pełni zazdrości, z niechętną fascynacją obserwowali go, gdy ich mijał. Hissune wyobraził sobie, że w tłumie dostrzegł swego starego przyjaciela Vanimoona, jego śliczną siostrę, Ghisneta, Heluana i jeszcze kilkunastu towarzyszy zabaw z Dziedzińca Guadelooma. Być może się mylił, być może były to tylko igraszki wyobraźni. Zdał sobie jednak sprawę, iż pragnie, by tu byli, pragnie, by widzieli go w książęcym stroju, w wielkim ślizgaczu; obdarty mały Hissune z Dziedzińca Guadelooma zmieniony w księcia regenta Hissune'a, otoczony aurą Góry błyszczącą wokół niego niczym drugie słońce. Nie ma nic złego w odczuwaniu od czasu do czasu takiej drobnej, nic nie znaczącej dumy, prawda? — spytał sam siebie. I sam też odpowiedział: Nie, oczywiście, że nie. Od czasu do czasu każdy może sobie pozwolić na odrobinę próżności. Nawet święci muszą czasami czuć się lepsi, a ciebie nikt nigdy jeszcze nie oskarżył o świętość. Więc poczuj się lepszy, a potem zapomnij o tym uczuciu i zabierz się do roboty. Bezustanne składanie gratulacji samemu sobie otępia duszę.

Oficjalni przedstawiciele Pontyfikatu, mający na twarzach formalne maski, czekali na niego na granicy wewnętrznego kręgu. Powitali Hissune'a bardzo uroczyście, po czym natychmiast zaprowadzili go do windy zarezerwowanej dla Potęg i ich wysłanników; winda przeniosła go błyskawicznie na najniższe, imperialne poziomy.

Wkrótce Hissune znajdował się już w apartamencie niemal tak bogatym jak ten, który na stałe przeznaczony był dla odwiedzających podziemne miasto Koronalów. Alsimir, Stimion i inni jego doradcy otrzymali przylegające do niego eleganckie pokoje. Kiedy przydzieleni mu urzędnicy przekonali się wreszcie, że posłowi nie zbywa na wygodach, jeden z nich oznajmił:

— Najwyższy Rzecznik Hornkast będzie zaszczycony, jeśli dotrzymacie mu towarzystwa dziś wieczór przy kolacji, panie.

Mimo wszystko Hissune poczuł jednak dreszcz onieśmielenia. “Będzie zaszczycony”. Pamiętał jeszcze Labirynt na tyle, by traktować Hornkasta z uwielbieniem graniczącym ze strachem, w końcu on był tu prawdziwym panem, mistrzem pociągającym za sznurki lalki-Pontifexa. “Zaszczycony, jeśli dotrzymacie mu towarzystwa przy kolacji dziś wieczorem, panie”. Doprawdy? Hornkast? Trudno było wyobrazić sobie, by ktoś mógł czymś zaszczycić Hornkasta, pomyślał Hissune. I jeszcze to “panie”! No, no, no.

Nie mógł jednak sobie pozwolić na to, by bać się Hornkasta, ani odrobiny, ani cienia strachu! Postarał się więc być nie przygotowany, gdy posłańcy rzecznika pojawili się w jego apartamencie; kazał im czekać dziesięć minut. Kiedy wszedł do prywatnej sali jadalnej — sali tak wspaniałej, że nawet Pontifex uznałby pewnie jej wspaniałość za przesadną — powstrzymał się przed złożeniem pokłonu, salutem, choć przez chwilę to właśnie miał zamiar zrobić. “To Hornkast!” — powiedział sobie i omal nie przyklęknął. “Ty jesteś Hissune!” — odpowiedział gniewnie sam sobie i stał wyprostowany, godny, pozornie całkowicie obojętny. Powtarzał sobie, że Hornkast jest po prostu urzędnikiem, on zaś arystokratą, księciem Góry, a na dodatek członkiem Rady Regencyjnej.

Trudno jednak było zachować obojętność wobec królewskiej postawy i poczucia potęgi, jakim promieniował rzecznik. Był on stary — nawet bardzo stary — lecz jednocześnie sprawiał wrażenie energicznego, silnego, będącego w pełni władz umysłowych, jakby jakieś czary odjęły mu trzydzieści, może nawet czterdzieści lat. Oczy miał sprytne, spojrzenie nie zdradzało niczego, czego nie zamierzał zdradzić, mówił zaś głosem głębokim i silnym. Z wielką grzecznością poprowadził gościa do stołu, przy którym poczęstował go jakimś rzadkim, lśniącym, niemal fioletowym winem. Hissune tylko od czasu do czasu maczał usta w kielichu. Rozmowa, na początku przyjazna i bardzo ogólna, zeszła w końcu na poważniejsze tematy, lecz Hornkast kontrolował ją przez cały czas, czego Hissune nie miał zamiaru zmieniać. Omawiali najpierw niepokoje na Zimroelu i w zachodnich prowincjach Alhanroelu — wyglądało na to, że Hornkast, choć wyrażał się o tych sprawach z należytą powagą, traktował wieści spoza Labiryntu, jakby docierały tu z innego świata — a potem rzecznik poruszył kwestię śmierci Elidatha, prosząc, by poseł złożył należne kondolencje w jego imieniu, gdy tylko powróci na Górę; cały czas bystro obserwował rozmówcę, jakby chciał mu powiedzieć: “Wiem, że śmierć Elidatha spowodowała wielkie zmiany w porządku sukcesji, że ty, panie, zajmujesz w tej chwili najmocniejszą pozycję i dlatego, dziecię Labiryntu, obserwuję cię z najwyższą uwagą”. Hissune spodziewał się, że Hornkast, skoro utrzymywał kontakt ze światem zewnętrznym przynajmniej na tyle, by wiedzieć o śmierci Elidatha, spyta teraz o bezpieczeństwo Lorda Valentine'a, lecz ku jego wielkiemu zdumieniu poruszył temat braków w magazynach zbożowych Labiryntu. Niewątpliwie dla niego to ważny temat, pomyślał Hissune, lecz przecież nie zdecydowałem się na podróż, by dyskutować o czymś takim! Wykorzystując drobną przerwę w rozmowie, zdecydował się wreszcie przejąć inicjatywę.

— Być może nadszedł czas — powiedział — by porozmawiać o fakcie najistotniejszym, którym jest dla mnie zniknięcie Lorda Valentine'a.

Nareszcie na masce niewzruszonego spokoju pojawiła się rysa. Oczy Hornkasta zabłysły, nozdrza rozdęły się, usta drgnęły w wyrazie zdumienia.

— Zniknięcie?

— Lord Valentine znajdował się w Piurifayne, kiedy straciliśmy z nim kontakt, którego do tej pory nie udało się nawiązać.

— Czy wolno mi spytać, co Koronal robił w Piurifayne? Hissune lekko wzruszył ramionami.

— Dano mi do zrozumienia, że była to misja wielce delikatna. Burza, która zabrała życie Elidatha, rozdzieliła Valentine'a i jego dwór. Więcej nie wiemy.

— Jak sądzisz, panie, czy Koronal nie żyje?

— Nie wiem, a wszelkie przypuszczenia są bezwartościowe. Oczywiście robimy wszystko, by przywrócić łączność, lecz sądzę, że musimy wziąć pod uwagę możliwość, iż Lord Valentine nie żyje. Dyskutowaliśmy w Zamku na ten temat. Powstał plan sukcesji.

— Ach!

— Oczywiście zdrowie Pontifexa jest czymś, co musimy brać pod uwagę, układając nasze plany.

— Ach, oczywiście. To całkowicie zrozumiałe.

— Rozumiem, że stan Pontifexa pozostaje bez zmian? Hornkast nie odpowiedział od razu. Przez długą chwilę przyglądał się Hissune'owi z uwagą, jakby rozważał jakiś skomplikowany plan. W końcu powiedział:

— Czy zechciałbyś, panie, odwiedzić Jego Wysokość?

Nawet w najśmielszych marzeniach Hissune nie spodziewał się, że rzecznik udzieli mu właśnie takiej, a nie innej odpowiedzi. Wizyta u Pontifexa? Coś takiego nawet nie przyszło mu do głowy! Odzyskanie spokoju i ukrycie zdumienia zajęło mu chwilę. Potem, tak chłodno jak tylko potrafił, odrzekł:

— Będzie to dla mnie wielki zaszczyt.

— A więc chodźmy.

— Teraz?

— Teraz.

Najwyższy Rzecznik gestem wezwał służących, nakazując im sprzątnąć resztki kolacji. W chwilę później Hissune siedział już obok niego w małym, płaskonosym ślizgaczu. Przejechali tunelem do miejsca, z którego można już było iść wyłącznie pieszo i gdzie jedne za drugimi drzwi z brązu przegradzały korytarz co pięćdziesiąt kroków. Hornkast otwierał każde z nich, dotykając dłonią ukrytego panelu sterowniczego; w ten sam sposób otworzył ostatnie, na których widniał wyryty w złocie symbol Labiryntu z naniesionym nań symbolem Pontifexa, prowadzące do sali tronowej.

Serce Hissune'a biło przerażająco mocno. Pontifex! Stary, szalony Tyeveras! Przez całe życie niemal nie wierzył, że postać ta w ogóle istnieje. Będąc dzieckiem Labiryntu, traktował Pontifexa jako postać nadludzkich wymiarów, ukrytego w trzewiach planety pana tego świata i nawet teraz, choć czuł się swobodnie w towarzystwie książąt i diuków, należał do domowników Koronala i przyjaźnił z samym Koronalem, miał Pontifexa za istotę spoza świata, żyjącą w swym własnym królestwie, niewidzialną, niemożliwą do poznania, nieprawdziwą, nie mającą nic wspólnego ze zwykłymi ludźmi.

I oto stał przed Pontifexem!

Wyglądało to dokładnie tak, jak głosiły legendy. Kula błękitnego szkła, kable, rury, splecione przewody, kolorowe płyny przelewające się w systemie podtrzymywania życia, w którym spoczywał bardzo stary człowiek, siedzący dziwnie prosto na tronie z wysokim oparciem, stojącym na podwyższeniu, do którego prowadziły trzy niskie stopnie. Pontifex miał oczy otwarte, lecz czy widziały one cokolwiek? Czy w ogóle żył?

— Przestał mówić — oznajmił Hornkast. — To ostatnia zmiana. Lekarz, Sepulthrove, twierdzi jednak, że jego umysł jest aktywny i że ciało żyje. Panie, podejdź jeszcze krok, dwa kroki. Możesz przyjrzeć mu się z bliska. Widzisz? Widzisz? Oddycha. Mruga. Żyje. Z całą pewnością żyje.

Hissune czuł się tak, jakby jakimś przypadkiem oko w oko zetknął się z czymś z dawno minionej epoki, z cudownie zachowanym stworem z początku czasu. Tyeveras! Koronal za rządów Pontifexa Osiera, ileż to pokoleń temu? Człowiek, który przeżył historię. Człowiek, którego oczy widziały Lorda Kinnikena. Był już stary, gdy w Zamku zasiadł Lord Malibor i oto nadal żyje… tak, jeśli można to nazwać życiem!

— Możesz go pozdrowić, panie — oznajmił Hornkast. Hissune znał protokół: należało udawać, że nie mówi się bezpośrednio do Pontifexa, należało zwracać się do jego rzecznika, który miał powtarzać słowa monarsze, choć w rzeczywistości nie były mu one powtarzane. Powiedział:

— Proszę złożyć Jego Wysokości wyrazy szacunku od jego poddanego księcia Hissune'a syna Elsinome, który pokornie oferuje mu swe uwielbienie i posłuszeństwo.

Pontifex nie odpowiedział. Pontifex w żaden sposób nie zdradził, że coś w ogóle słyszał.

— Niegdyś — powiedział Hornkast — w odpowiedzi na to, co zostało powiedziane w tej sali, wydałby z siebie dźwięki, które nauczyłem się tłumaczyć. Teraz milczy. Od miesięcy nie odpowiedział nikomu.

— Panie, powiedz Pontifexowi — kontynuował Hissune — że kocha go cały świat i że imię jego wszyscy powtarzamy w modłach.

Cisza. Pontifex siedział nieruchomo.

— Powiedz także Pontifexowi, że świat wędruje swą ścieżką, kłopoty pojawiają się i znikają, i tylko wielkość Majipooru jest niezmienna.

Cisza. Żadnej odpowiedzi.

— Skończyłeś, panie? — spytał Hornkast.

Poprzez długość sali Hissune spojrzał na tajemniczą postać zamkniętą w szklanej klatce. Marzył o tym, by Tyeveras wyciągnął ku niemu dłoń, by wypowiedział słowa proroctwa. Lecz wiedział też, że to nie nastąpi.

— Tak — rzekł. — Skończyłem.

— Więc chodźmy.

Najwyższy Rzecznik wyprowadził go z sali tronowej. Dopiero na zewnątrz Hissune zdał sobie sprawę, że jego wspaniałe szaty są mokre od potu, że drżą mu kolana. Tyeveras! Choćbym żył równie długo jak on, pomyślał, nigdy nie zapomnę tej twarzy, tych oczu, tej błękitnej szklanej kuli.

— To nowa faza, milczenie — odezwał się Hornkast. — Sepulthrove twierdzi, że nadal jest on silny; może ma rację, a może to początek końca. Muszą istnieć jakieś granice, nawet przy tych wszystkich maszynach.

— Czy sądzisz, panie, że to szybko nastąpi?

— Modlę się o to, lecz nic nie wiem na pewno. Nie próbujemy przyspieszyć końca. Decyzja jest w rękach Lorda Valentine'a… lub w rękach jego następcy, jeśli Valentine nie żyje.

— Jeśli Lord Valentine nie żyje — powiedział Hissune — nowy Koronal może natychmiast wstąpić na tron Pontifexa. Chyba że zdecyduje się nadal utrzymywać Tyeverasa przy życiu.

— To prawda. A jeśli Lord Valentine nie żyje, to jak sądzisz, panie, kto zostanie nowym Koronalem?

Wzrok Hornkasta był bezlitośnie przeszywający. Hissune czuł, jak roztapia się w nim, jak znika wypracowany w ciężkiej szkole życia spryt, jak znika duma z tego, czego udało mu się dokonać, i pewność tego, czego dokonać potrafi, jak zostaje nagi, bezbronny. Nagle nawiedził go szalony obraz, w którym z oszałamiającą szybkością grał rolę dwóch Potęg: rankiem zostawał Koronalem, w południe wydawał rozkaz rozłączenia maszynerii, by wieczorem być już Pontifexem. Przecież to oczywisty absurd — powiedział sobie w panice. Ja? Pontifexem? Już? To żart! Bezsensowny żart! Walczył, próbując odzyskać zachwianą równowagę, i po chwili mógł już skupić uwagę na planie, który z taką jasnością objawił mu się na Zamku: jeśli Lord Valentine nie żyje, Diwis musi zostać Koronalem, potem Tyeveras musi umrzeć, by Koronal trafił do Labiryntu. Musi być tak. Musi!

Powiedział:

— Oczywiście nie możemy wybrać następcy, póki nie będziemy mieli pewności, że Lord Valentine nie żyje, a codziennie modlimy się o jego bezpieczeństwo. Lecz jeśli spotkało go nieszczęście, sądzę, że książęta Góry oferują tron synowi Voriaxa.

— Ach!

— Jeśli zdarzy się właśnie tak… nie zabraknie wśród nas głosów twierdzących, że Pontifexowi Tyeverasowi należałoby pozwolić na powrót do Źródła.

— Ach! — powtórzył Hornkast. — Ach, tak. Wyrażasz się jasno, bardzo jasno, panie. — Po raz ostatni spojrzał Hissune'owi w oczy chłodnym, przenikliwym, wszystkowiedzącym spojrzeniem, które jednak natychmiast złagodniało niczym przykryte welonem; nagle Najwyższy Rzecznik stał się zwykłym starym człowiekiem u końca długiego, trudnego dnia. Odwrócił się i wolnym krokiem ruszył w stronę oczekującego ich ślizgacza.

— Chodźmy — powiedział. — Robi się późno, książę.

Rzeczywiście było późno, lecz Hissune nie potrafił zasnąć. Widziałem Pontifexa, powtarzał sobie raz za razem. Widziałem Pontifexa. Nie mogąc zasnąć, przewracał się w łóżku, przed oczami miał obraz starego Tyeverasa, wyryty w umyśle na zawsze; obraz ten pozostał, gdy wreszcie nadszedł sen, we śnie błyszczał nawet jeszcze jaśniej: siedzący na tronie władca zamknięty w szklanej kuli. Czyżby Pontifex płakał? — zastanawiał się. A jeśli tak, kogo opłakiwał?

W południe następnego dnia Hissune wraz z oficjalną eskortą ruszył z wizytą na górne poziomy Labiryntu, na Dziedziniec Guadelooma, by odwiedzić nędzne mieszkanko, w którym mieszkał tyle lat.

Elsinome twierdziła, że nie wypada, by ją odwiedzał, że to poważne naruszenie protokołu: książę Zamku odwiedza dzielnicę nędzy, jaką jest Dziedziniec Guadelooma, tylko po to, by zobaczyć matkę. Hissune nie zwrócił najmniejszej uwagi na jej zastrzeżenia.

— Nie wolno ci przyjść do mnie, matko — powiedział.

Nie dostrzegł w niej zmian spowodowanych przez czas, który upłynął od ich ostatniego spotkania. Może tylko wydawała się mocniejsza, wyższa, bardziej żywotna. Lecz jest w niej jakaś dziwna ostrożność, pomyślał. Wyciągnął do niej ręce, a ona zatrzymała się z wahaniem, niepewna, jakby w ogóle nie rozpoznała w nim swego syna.

— Mamo? — spytał. — Poznajesz mnie, prawda, mamo?

— Chciałabym mieć pewność, że cię poznaję.

— Nie zmieniłem się, mamo.

— Taką masz królewską postawę… ten wyraz oczu… szaty…

— Jestem Hissune.

— Książę regent Hissune. I twierdzisz, że nic się nie zmieniłeś!

— Wszystko się ostatnio zmieniło, mamo. Lecz pewne rzeczy pozostały takie same. — Wydawało mu się, że po tych słowach nieco się uspokoiła, zaakceptowała go. Podeszła i wzięła syna w ramiona. Potem odsunęła się.

— Co stanie się ze światem, Hissunie? Słyszymy takie straszne wieści! Całe prowincje głodują. Pojawili się samozwańczy Koronalowie. A Lord Valentine… gdzie jest Lord Valentine? Nie wiemy tu niemal nic o tym, co dzieje się w szerokim świecie. Co się stanie, Hissunie?

Hissune potrząsnął głową.

— Wszystko jest w rękach Bogini, mamo. Lecz powiem ci jedno: jeśli istnieje sposób, by ocalić świat od zagłady, ocalimy go — Zaczynam drżeć, kiedy słyszę “my”. Czasami we śnie widzę cię na Górze Zamkowej, wśród wielkich panów, wśród książąt… widzę, jak na ciebie patrzą, widzę, jak proszą cię o radę. Lecz czy może to być prawdą? Zaczynam rozumieć pewne rzeczy… Pani często odwiedza mnie we śnie, wiesz?… ale mimo wszystko, tyle jeszcze trzeba zrozumieć… tyle przyjąć…

— Mówisz, że Pani często cię odwiedza?

— Czasami nawet dwa, trzy razy w tygodniu. To wielki zaszczyt, choć jestem także zmartwiona… Pani wydaje się taka zmęczona, czuję ciężar, pod jakim ugina się jej dusza. Przychodzi, by mi pomóc, wiesz, lecz czasami czuję, że to ja powinnam pomóc jej, podzielić się z nią moją siłą, podeprzeć ją…

— Tak będzie, mamo.

— Czy dobrze cię rozumiem, Hissunie?

Nie odpowiadał jej przez dłuższą chwilę. Rozejrzał się po małym, brzydkim pokoiku — znajdowały się tu rzeczy znane mu od dzieciństwa — myśląc o apartamentach, w których spędził noc, i o pokojach, w których mieszkał na Górze Zamkowej.

Powiedział:

— Nie pozostaniesz tu długo, mamo.

— Gdzie więc zamieszkam?

Znów się zawahał, a potem powiedział cicho:

— Sądzę, że chcą mnie wybrać na Koronala, mamo. Kiedy nim zostanę, będziesz musiała wyjechać na Wyspę, przyjąć na siebie nowej trudne obowiązki. Czy rozumiesz, o czym mówię?

— Rozumiem doskonale.

— A czy jesteś gotowa, mamo?

— Zrobię, co będzie trzeba — powiedziała, uśmiechnęła się i potrząsnęła głową jakby z niedowierzaniem. A potem wzięła go w ramiona.

9

— A więc oznajmijmy to światu — powiedział Faraataa.

Była Godzina Płomienia, godzina południa, słońce stało wysoko nad Piurifayne. Dzisiaj nie padał deszcz, nie do pomyślenia było, by dzisiaj spadł deszcz, gdyż nadszedł dzień oznajmienia tego światu, a światu należało oznajmić to pod bezchmurnym niebem.

Stał na drewnianym rusztowaniu, patrząc na wielką porębę w dżungli, którą przygotowali jego zwolennicy. Padły tysiące drzew, wielka rana w piersi świata; na tej wielkiej, otwartej przestrzeni stali jego ludzie, ramię w ramię, tak daleko, jak tylko sięgał wzrok. Po obu jego stronach wzniesiono strome budowle w kształcie piramidy — nowe świątynie, niemal tak wyniosłe jak rusztowanie. Zbudowano je z drewnianych bali, związanych w stary sposób, a na ich szczytach powiewały dwie flagi odkupienia: czerwona i żółta. Oto Nowe Velalisier, wzniesione w dżungli. Za rok o tej porze, pomyślał Faraataa, rytuał odprawiony zostanie w prawdziwym Velalisier za morzem, nareszcie konsekrowanym ponownie.

Dokonał Pięciu Zmian, lekko, z łatwością zmieniając formy: Czerwona Kobieta, Ślepy Gigant, Ubiczowany, Ostatni Król; każdą zmianę punktował syczący okrzyk tych, którzy je obserwowali; a kiedy zakończył ostatnią i stanął przed nimi jako Książę, Który Nadejdzie, ryk tłumu był wręcz ogłuszający. Krzyczeli jego imię, coraz głośniej i głośniej: Faraataa! Faraataa! FARAATAA!

— Jestem Księciem, Który Nadejdzie, jestem Królem, Który Jest! — krzyknął, jak często czynił to w snach.

Odpowiedzieli:

— Uczcijcie Księcia, Który Nadejdzie, będącego Królem, Który Jest!

A on rozkazał im:

— Złączcie dłonie i dusze. Wezwijmy królów oceanu! Złączyli dłonie i dusze; poczuł, jak wypełnia go ich siła, wysłał wezwanie:

— Bracia na morzu!

Usłyszał ich muzykę. Czuł, jak w głębinach poruszają się ciała. Odpowiedzieli wszyscy królowie: Maazmoorn, Girouz, Sheitoon, Diis, Narain i inni. Przyłączyli się, dali mu swą siłę, uczynili z siebie trąby jego głosu.

Ponieśli jego słowa do wszystkich krain, do wszystkich zdolnych słyszeć.

— Wy, którzy jesteście naszymi nieprzyjaciółmi, słuchajcie! Wiedzcie, że wypowiedziana została wam wojna i że już zostaliście pokonam. Nadszedł czas zemsty. Nie oprzecie się nam. Nie oprzecie się nam. Giniecie i nic was nie ocali.

Otaczał go krzyk jego ludu: Faraataa, Faraataa, Faraataa! Skóra zaczęła mu świecić. Oczy płonęły prawdziwym blaskiem. Był Księciem, Który Nadejdzie, był Królem, Który Jest!

— Przez czternaście tysięcy lat świat ten należał do was, a teraz go odzyskaliśmy. Opuście go, obcy! Wsiądźcie na swoje statki, odlećcie do gwiazd, z których przybyliście, albowiem teraz świat ten należy do nas. Precz!

— Faraataa! Faraataa!

— Precz, lub poczujecie nasz straszny gniew. Precz, lub zepchnięci zostaniecie do morza. Precz, lub nie oszczędzimy żadnego z was!

— Faraataa!

Rozpostarł ramiona. Otworzył się na płomienną energię wszystkich tych dusz, które ofiarowały mu się, połączone, i energię królów oceanu, którzy byli jego oparciem, jego podporą. Wiedział, że kończy się czas wygnania, czas smutku. Święta wojna została już niemal wygrana. Ci, którzy ukradli świat i rozpełzli się po nim jak armia pożerających wszystko owadów, zostaną zgnieceni.

— Usłyszcie mnie, o nieprzyjaciele. Jestem Król, Który Jest. Milczące głosy odkrzyknęły ogłuszająco:

— Usłyszcie go, o nieprzyjaciele. Oto Król, Który Jest.

— Wasz czas się skończył! Wasze dni są policzone! Wasze zbrodnie zostaną ukarane, nikt z was nie ocaleje! Precz z naszego świata!

— Precz z naszego świata.

— Faraataa! — krzyczeli głośno. — Faraataa! Faraataa!

— Jestem Książę, Który Nadejdzie! Jestem Król, Który Jest! Odpowiedzieli mu:

— Pozdrowienia dla Księcia, Który Nadejdzie, będącego Królem, Który Jest.

Загрузка...