Kiedy wspominam tamte dni, wciąż mi się wydaje, że wszystko mogło się jednak ułożyć. Niewiele brakowało, a skończylibyśmy książkę i prędzej czy później znaleźli sposób, żeby wrócić do domu. Gdyby nie głupie potknięcie, które mi się zdarzyło pod koniec zimy, mogłabym siedzieć teraz naprzeciw ciebie i własnym głosem opowiadać ci tę historię. To, że popełniłam błąd z czystej naiwności, wcale nie łagodzi mojego bólu. Powinnam była mieć więcej rozumu, a tymczasem poszłam za impulsem, zaufałam komuś, komu żadną miarą ufać nie należało, i złamałam sobie życie. Nie, nie dramatyzuję. Sama wszystko zniszczyłam przez własną głupotę i tylko do siebie mieć mogę pretensje.
A było to tak: wkrótce po Nowym Roku stwierdziłam, że jestem w ciąży. Nie wiedząc, jak Sam zareaguje, nie od razu mu powiedziałam, ale pewnego ranka uderzyły na mnie zimne poty i dostałam takich mdłości, że zwymiotowałam na podłogę i przyznałam się. O dziwo się ucieszył, może nawet bardziej niż ja. Co nie znaczy, że nie chciałam mieć dziecka, ale nie mogłam opędzić się przed lękiem, a chwilami wpadałam w zupełną panikę, bo pomysł, żeby je urodzić w tych warunkach, zakrawał na czyste szaleństwo. Ale równie wielki jak moje przerażenie był entuzjazm Sama. Myśl o ojcostwie wręcz dodała mu wigoru, więc pomału rozproszył moje obawy i nauczył mnie traktować ciążę jak dobry omen. Według niego była ona sygnałem, że zostaliśmy oszczędzeni. Szala losu przechyliła się na naszą korzyść i odtąd wszystko będzie inaczej. Wspólnie stworzyliśmy młode życie, dając początek nowemu światu. Nigdy przedtem nie słyszałam u niego tego tonu. Było w nim tyle męstwa i idealizmu, że prawie mnie zaszokował. Ale i zachwycił. Tak bardzo, że sama zaczęłam w to wierzyć.
Przede wszystkim jednak nie chciałam go zawieść. W pierwszych tygodniach miewałam ciężkie poranki, lecz zdrowie mi dopisywało, więc starałam się nie zaniedbywać dotychczasowych obowiązków. W połowie marca zaczęło wyglądać na to, że zima wkrótce pofolguje: burze stały się trochę rzadsze, odwilże trochę dłuższe, mróz nocami trochę lżejszy. Nie, nie ociepliło się, ale nie brakowało dyskretnych zapowiedzi wiosny, drobnych sygnałów, że najgorsze za nami. Niestety akurat wtedy rozleciały mi się buty – te same, które przed wieloma miesiącami dostałam od Izabeli. Nie umiałabym policzyć, ile kilometrów w nich przeszłam. Spędziły ze mną więcej niż rok, pokornie dając się deptać towarzyszyły mi do wszystkich zakątków Miasta i wreszcie nie wytrzymały: zelówki były dziurawe, przyszwy w strzępach, a zatykanie szpar gazetami nic nie pomagało, bo ulice zamieniły się w rwące potoki, więc nie dawało się uniknąć przemoczenia nóg, ilekroć wychodziłam na dwór. Zdarzyło mi się to o jeden raz za dużo i w początkach kwietnia zmogło mnie przeziębienie. Poważnie się rozchorowałam, miałam wszelkie możliwe objawy: bóle i dreszcze, chrypę i katar – cały komplet. Sam był tak przejęty moją ciążą, że wpadł prawie w histerię. Rzucił wszystko, aby mną się opiekować, krążył wokół łóżka niczym obłąkana pielęgniarka, trwonił pieniądze na takie luksusy, jak herbata i zupy w puszkach. Po trzech czy czterech dniach polepszyło mi się, lecz Sam wprowadził surowy zakaz: póki nie zdobędziemy dla mnie nowych butów, nie ma mowy, żebym wyszła z domu. Gotów jest robić zakupy i załatwiać wszystkie inne sprawy. Protestowałam, ale nie dał się przekonać, że to śmieszny pomysł.
– Ciąża to jeszcze nie powód, żeby mnie traktować jak inwalidkę – powiedziałam.
– Nie ty jesteś inwalidką – odparł – tylko twoje buty. Przy każdym wyjściu przemoczysz nogi. Z następnego przeziębienia mogłabyś tak łatwo się nie wygrzebać, a co będzie, jak się na serio rozchorujesz?
– Skoro tak się martwisz, to może daj mi swoje buty?
– Są za duże. Latałyby ci na nogach jak dziecku i prędzej czy później byś się wywaliła. A wtedy co? Zaraz ktoś by ci je ściągnął z nóg.
– Nie moja wina, że mam małe stopy. Taka już się urodziłam.
– Masz, piękne stopki, Anno. Zgrabniejszych nikt by nie wymyślił. Uwielbiam je. Całuję ziemię, po której stąpają. Właśnie dlatego trzeba o nie dbać. Musimy pilnować, żeby nic złego im się nie stało.
Przeżyłam potem kilka ciężkich tygodni. Patrzyłam, jak Sam marnuje czas na błahostki, które bez trudu mogłam załatwić, a praca nad książką prawie stoi w miejscu. Złościło mnie, że z powodu głupich butów jest tyle zawracania głowy. Moja ciąża powoli stawała się widoczna, więc tym bardziej czułam się jak leniwa krowa, jak przygłupia księżniczka, która po całych dniach przesiaduje w domu, gdy jej pan i rycerz idzie na bój. Wciąż sobie powtarzałam, że jeślibym tylko zdołała postarać się o nową parę, życie ruszyłoby z martwego punktu. Pomału zaczęłam rozpytywać, zaczepiałam ludzi w kolejce do zlewu i nawet parę razy zeszłam do hallu na Poranek Perypatetyków, licząc, że może ktoś mi coś podpowie. Nic to nie dało, ale pewnego dnia idąc korytarzem piątego piętra wpadłam na Dujardina, który natychmiast wdał się ze mną w rozmowę, paplając, jakby łączyła nas zażyła przyjaźń. Odkąd poznaliśmy się w pokoju rabina, omijałam go szerokim łukiem, więc ta nagła życzliwość wydala mi się dziwna. Przecież ten mały, śliski pedancik przez ostatnie miesiące unikał mnie równie starannie jak ja jego. A tu ni stąd, ni zowąd przejął się moim losem i cały w uśmiechach rzekł:
– Podobno szuka pani butów. Jeśli istotnie tak jest, mógłbym może pomóc.
Powinnam była od razu się połapać, że coś tu nie gra, ale samo słowo „buty” uśpiło moją czujność. Zrozum, tak bardzo chciałam je zdobyć, że nie przyszło mi do głowy powątpiewać w czystość jego intencji.
– Otóż pewien mój kuzyn – trajkotał Dujardin – zajmuje się, hmmm, powiedzmy, kupnem i sprzedażą. Jego branża to przedmioty z odzysku, towary konsumpcyjne, te rzeczy, rozumie pani. Czasem trafiają mu się buty, jak choćby te, które mam na nogach, i zaryzykuję twierdzenie, że znalazłby w magazynie kilka innych par. Akurat dziś wieczór wybieram się do niego i nic absolutnie nic by mnie nie kosztowało zasięgnąć języka w pani imieniu. Musiałbym oczywiście wiedzieć, który numer pani nosi – hmmm, na oko sądząc, raczej nieduży – i ile jest pani skłonna zapłacić. Ale to już są drobiazgi, zupełne drobiazgi. Gdybyśmy mogli umówić się na jutro, miałbym może dla pani jakieś konkrety. Bądź co bądź każdy potrzebuje butów, a ja doskonale rozumiem, czemu pani o nie rozpytywała, bo przecież widzę, co ma pani na nogach. Same strzępy. Nie na dzisiejszą pogodę.
Powiedziałam mu, który numer nosze, i ile mogę wydać, no i umówiliśmy się na następne popołudnie. Chociaż Dujardin wydawał mi się jakiś lepki, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że na swój sposób usiłuje być miły. Kuzyn odpalał mu pewnie to i owo od każdego skaptowanego klienta, ale nie widziałam w tym nic złego. Wszyscy musimy przecież zarabiać, a jeśli Dujardin miał jakieś boki, z których żył no to brawo. Przez resztę dnia uważałam, żeby się nie wygadać przed Samem. Wcale nie byłam pewna, czy kuzyn Dujardina coś dla mnie znajdzie, ale chciałam zrobić Samowi niespodziankę – zakładając, że wszystko pomyślnie się skończy. Starałam się jednak na nic nie liczyć. Nasze oszczędności skurczyły się tymczasem do mniej niż stu glotów, więc suma, którą zaproponowałam Dujardinowi, była absurdalnie niska – dwanaście czy jedenaście glotów, może nawet dziesięć. Lecz on ani mrugnął. Natchnęło mnie to optymizmem, a w każdym razie pewną nadzieją, więc następne dwadzieścia cztery godziny upłynęły mi w pełnym oczekiwań ferworze.
Nazajutrz o drugiej spotkaliśmy się w północno-zachodnim rogu głównego hallu. Dujardin przyszedł z papierową torbą, a ja na jej widok natychmiast zrozumiałam, że się udało.
– Chyba mamy szczęście – rzekł, gestem spiskowca biorąc mnie pod ramię i prowadząc za marmurową kolumnę, żeby nikt nas nie podglądał. – Kuzyn dysponuje akurat pani rozmiarem i gotów jest sprzedać tę parę za trzynaście glotów. Przykro mi, że nie zdołałem nic więcej utargować, chociaż dokładałem starań. Ale to i tak bardzo okazyjna cena, wziąwszy pod uwagę jakość towaru.
Obrócił się twarzą do ściany, a tyłem do mnie, i ostrożnie wyciągnął z torby but: brązowy, skórzany, na lewą nogę. Widać było, że skóra jest prawdziwa, a gumowa podeszwa trwała i twarda, ale wygodna w chodzeniu, w sam raz dla kogoś, kto musi lawirować po ulicach Miasta. Co więcej, but byt prawie nowiuteńki.
– Proszę przymierzyć – zachęcił mnie Dujardin. – Ciekawe, czy pasuje.
Owszem, pasował. Przebierałam palcami lewej stopy po gładkim wnętrzu podeszwy. Dawno nie byłam taka szczęśliwa.
– Uratował mi pan życie – powiedziałam. – Zgoda, niech będzie trzynaście glotów. Proszę mi dać drugi but, to od ręki zapłacę.
Ale Dujardin tak jakby się zawahał, a potem z zakłopotaną miną pokazał mi, że torba jest pusta.
– Co to za żarty? – spytałam. – Gdzie drugi but?
– Nie mam go przy sobie – przyznał.
– To jakiś nędzny podstęp, co? Pokazał mi pan na wabia but w dobrym stanie, żebym z góry zapłaciła za całą parę, a zamiast drugiego da mi pan kawał szmelcu, tak? Nie ze mną te numery, bardzo mi przykro. Ani glota nie dam, póki nie zobaczę drugiego buta.
– To nie tak, panno Blume, źle mnie pani zrozumiała. Tu zupełnie o co innego chodzi. Drugi but jest w równie dobrym stanie jak ten i nikt nie każe pani płacić z góry. Niestety, mój kuzyn ma dość szczególny styl prowadzenia interesów. Uparł się, że musi pani zgłosić się do niego sama i osobiście dopełnić transakcji.
Próbowałem mu to wyperswadować, ale nawet słuchać nie chciał. Twierdzi, że przy tak niskiej cenie nie ma miejsca dla pośredników.
– Będzie mi pan wmawiał, że kuzyn nie chce panu powierzyć głupich trzynastu glutów?
– Przyznaję, że stawia mnie to w bardzo niezręcznej sytuacji, Ale mój kuzyn jest twardy. W interesach nikomu nie dowierza. Może pani sobie wyobrazić, jak się czułem, kiedy mi to powiedział. Zakwestionował przecież moją uczciwość, a to gorzka pigułka, zapewniam panią.
– Jeśli nie ma pan z tego żadnej korzyści, po co pan się w ogóle fatygował na dzisiejsze spotkanie?
– Dałem pani słowo, panno Blume, i nic chciałem sprawić zawodu. W ten sposób przyznałbym tylko rację kuzynowi, a człowiek ma przecież swój honor, swoją godność. Są sprawy ważniejsze od pieniędzy.
Dał imponujący popis. Rolę człowieka zranionego do żywego zagrał wprost bezbłędnie. Pomyślałam, że chce pozostać na dobrej stopie z kuzynem i dlatego gotów jest wyświadczyć mi tę przysługę: to pewnie rodzaj próby, a jeśli ją przejdzie, kuzyn pozwoli mu robić interesy na własną rękę. Widzisz, jaka chciałam być sprytna. Wydawało mi się, że przechytrzyłam Dujardina, więc nie miałam dość rozumu, żeby się bać.
Popołudnie całe iskrzyło się od wszechobecnego słońca, a wiatr prawie niósł nas na rękach. Było mi tak, jakbym wyzdrowiała po długiej chorobie: znów czułam dotyk światła, własne nogi, powietrze. Szliśmy żwawym krokiem, omijając rozmaite przeszkody, zręcznie skręcając, ilekroć napotykaliśmy hałdę śmieci pozostałych po zimie, i przez całą drogę prawie się do siebie nie odzywaliśmy. Wiosna wyraźnie była tuż, tuż, ale w ciągnących się wzdłuż domów smugach cienia leżały jeszcze łachy śniegu i lodu, choć środkiem ulicy, tam gdzie słońce grzało najmocniej, między kamieniami wyrwanymi z jezdni i odłamkami płyt chodnikowych mknęły szerokie strugi wody. Dziesięć minut wędrówki doprowadziło moje buty do żałosnego stanu, wewnątrz i na zewnątrz: skarpetki przemokły, palcami czułam śliską wilgoć i ziąb. Możesz się dziwić, że wspominam o takich detalach, ale z całego dnia najżywiej utkwiły mi w pamięci właśnie te chwile radości z wyprawy po buty, bez mała ekstatyczne upojenie ruchem. Bo kiedy dotarliśmy do celu, wszystko potoczyło się zbyt szybko, żebym zdołała cokolwiek wyraźnie zapamiętać. Dziś widzę tylko krótkie, chaotyczne zlepki, migawki wyrwane z kontekstu, fontanny świateł i cieni. Na przykład sam budynek nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Pamiętam, że stał na skraju dzielnicy magazynów w ósmym rewirze, niedaleko dawnej pracowni Ferdynanda, ale zapamiętałam to tylko dlatego, że Izabela mimochodem wskazała mi kiedyś tę ulicę, więc teraz poczułam się swojsko. Może zanadto byłam roztargniona, żeby zauważać powierzchowne sprawy, zbyt pogrążona w sobie, żeby myśleć o czymkolwiek prócz tego, jak Sam się ucieszy, gdy wrócę. Zamiast fasady budynku mam więc w pamięci lukę. Tego, jak weszliśmy drzwiami od ulicy i wdrapaliśmy się po schodach na któreś tam piętro, też nie zarejestrowałam. Prawie jakby wszystko to wcale się nie wydarzyło, chociaż wiem ponad wszelką wątpliwość, że się jednak stało. Pierwsze, co w miarę wyraźnie pamiętam, to twarz kuzyna. Nie tyle może twarz, ile to, że nosił takie same okulary w drucianej oprawce jak Dujardin i że się zastanawiałam – króciuteńko, przez mgnienie – czy kupili je od tej samej osoby. Ale przyglądałam się tej twarzy najwyżej przez kilka sekund, ledwie bowiem kuzyn Dujardina podszedł, żeby podać mi rękę, otworzyły się za nim drzwi – chyba przypadkiem, bo słysząc ich zgrzyt zmienił nagle minę z jowialnej na straszliwie zaniepokojoną, obrócił się gwałtownie i zatrzasnął je, rezygnując z uścisku dłoni – a ja natychmiast zrozumiałam, że mnie oszukano, że moja wizyta w tym miejscu nie ma nic wspólnego z butami, pieniędzmi ani żadną transakcją. Bo zanim kuzyn Dujardina zamknął drzwi, w tej króciuteńkiej pauzie zdążyłam rzucić okiem w głąb drugiego pokoju i wyraźnie zobaczyć to, co się w nim kryło: kilka nagich ciał ludzkich zawieszonych na rzeźnickich hakach i człowieka z siekierą, który pochylał się nad stołem i jeszcze jednemu trupowi odrąbywał kończyny. Po bibliotece krążyły pogłoski, jakoby w Mieście powstały ludorzeźnie, ale ja w to nie wierzyłam. Teraz jednak dzięki temu, że za plecami kuzyna przypadkiem uchyliły się drzwi, udało mi się w porę odkryć, jaki chciano mi zgotować los. Chyba zaczęłam wtedy krzyczeć. Czasem wydaje mi się, że słyszę własny wrzask: „mordercy”, „mordercy”… raz za razem. Nie mogło to jednak trwać długo. Nie potrafię odtworzyć swoich myśli z tamtej chwili, nie wiem, czy w ogóle coś wtedy myślałam. Zobaczyłam okno gdzieś na lewo i pobiegłam w jego stronę. Pamiętam, że Dujardin i jego kuzyn rzucili się na mnie, lecz przemknęłam pełną parą między ich wyciągniętymi rękami i dałam nura przez szybę. Pamiętam dźwięk tłuczonego szkła i pęd powietrza prosto w twarz. Musiał to być długi upadek. Dość długi, żebym zdała sobie sprawę, że lecę. I że nie wyjdę z tego żywa.
Próbuję ci opowiedzieć chwila po chwili, co się stało. Nic nie poradzę, że mam luki w pamięci. Pewne szczegóły nie chcą z niej się wyłonić i choćbym nie wiem jak się wysilała, nie mogę ich odgrzebać z zapomnienia. Musiałam chyba stracić przytomność, ledwie dotknęłam ziemi, ale nie pamiętam bólu, nie pamiętam, gdzie upadłam. Jedno jest pewne: nie zabiłam się. Nie przestaje mnie to zdumiewać. Minęły ponad dwa lata od tamtego skoku z okna, a ja wciąż nie rozumiem, jakim cudem przeżyłam.
Podobno jęczałam, kiedy mnie podniesiono, ale zaraz znieruchomiałam, zastygłam bez tchu, bez głosu. Minęły długie godziny. Nikt mi nigdy nie powiedział, ile ich było, ale domyślam się, że w sumie więcej niż dzień – może trzy, cztery. Gdy wreszcie otworzyłam oczy, było to podobno raczej zmartwychwstanie niż oprzytomnienie, powrót z absolutnej nicości. Pamiętam, że zobaczyłam sufit i zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem się pod nim znalazłam, lecz natychmiast poczułam kłujący ból – w głowie, w prawym boku, w brzuchu – tak straszny, że jęknęłam. Leżałam w łóżku, w prawdziwym łóżku z pościelą, ale mogłam w nim tylko leżeć i skowyczeć, czekając, aż ból przewędruje przez całe ciało. Nagle jakaś kobieta pojawiła się w moim polu widzenia i spojrzała na mnie z uśmiechem. Musiała mieć ze trzydzieści osiem, czterdzieści lat. Choć czułam się okropnie, dostrzegłam jej urodę – ciemne faliste włosy, wielkie zielone oczy. Była piękna – może najpiękniejsza z wszystkich kobiet, które widziałam w Mieście.
– Pewnie bardzo boli – powiedziała.
– Może pani sobie darować ten uśmiech – odparłam. – Nie mam nastroju do uśmiechów.
Bóg jeden wie, gdzie i kiedy nabyłam tego poczucia taktu, ale ból był tak potworny, że palnęłam, co mi ślina na język przyniosła. Lecz nieznajomej widać to nie zniechęciło, bo wciąż uśmiechała się kojąco.
– Cieszę się, że pani żyje – powiedziała.
– Mówi pani, że nie umarłam? Trzeba będzie mi to udowodnić, nim uwierzę.
– Ma pani złamaną rękę i parę żeber, no i sporego guza na głowie. Ale jak dotąd wygląda na to, że pani żyje. Dowodem chociażby ten ostry język.
– Kim pani w ogóle jest? – spytałam szorstko, nie dając się ugłaskać. – Aniołem miłosierdzia?
– Nazywam się Wiktoria Woburn. Trafiła pani do Domu Woburnów. Niesiemy tu ludziom pomoc.
– Piękne kobiety nie mają prawa być lekarkami. To wbrew przepisom.
– Nie jestem lekarką. Mój ojciec był lekarzem, ale zmarł. To on założył Dom Woburnów.
– Ktoś mi kiedyś o tym domu opowiadał. Myślałam, że fantazjuje.
– Zdarza się. W dzisiejszych czasach nigdy się nie wie, w co jeszcze wierzyć.
– Czy to pani mnie tu przywiozła?
– Nie, to pan Frick. Pan Frick ze swoim wnukiem Williem. Co środa po południu biorą auto i ruszają w objazd. Nie wszyscy potrzebujący mogą tu dotrzeć o własnych siłach, więc sami ich szukamy. Staramy się przyjąć co najmniej jedną nową osobę na tydzień.
– Czyli znaleźli mnie przypadkiem?
– Akurat przejeżdżali, kiedy pani skoczyła.
– To nie była próba samobójstwa – zastrzegłam się. – Niech pani sobie nie myśli.
– Skoczkowie nie rzucają się z okien. A jeśli już, to przedtem je otwierają.
– W żadnym razie nie popełniłabym samobójstwa – ciągnęłam zaczepnym tonem, żeby ją upewnić, ale właśnie wtedy zaczęła mi świtać straszliwa prawda. – Nie popełniłabym samobójstwa – powtórzyłam. – Widzi pani, spodziewam się dziecka, a niby po co kobieta w ciąży miałaby się zabijać? Musiałaby stracić rozum.
Widząc jej zmienioną minę natychmiast zrozumiałam, co się stało. Nikt nie musiał mi mówić, że nie mam już w sobie dziecka. Nie przeżyło upadku. Umarło. Nie umiem ci opisać, jak cały mój świat w tym momencie sposępniał. Ogarnęła mnie okrutna, zwierzęca rozpacz, w której znikły wszelkie obrazy i sądy, tak że nie było już na co patrzeć ani o czym myśleć. Chyba się rozpłakałam, zanim kobieta znów przemówiła.
– To cud, że w ogóle zaszła pani w ciążę – rzekła głaszcząc mnie po policzku. – W Mieście już nie rodzą się dzieci. Wie pani o tym równie dobrze jak ja. Od lat nikt tu się nie urodził.
– A co mi do tego – odparłam gniewnie, przez łzy. – Myli się pani. Moje dziecko by przeżyło. Na pewno by przeżyło.
Przy każdym szlochu piekący ból smagał mnie po żebrach. Usiłowałam nad sobą zapanować, ale skurcze w klatce piersiowej tylko się przez to wzmogły. Aż drżałam z wysiłku, żeby się nie ruszać, a to z kolei wywołało całą serię nieznośnych spazmów.
Wiktoria próbowała mnie pocieszyć, ale nie chciałam jej pocieszań. Jej ani niczyich.
– Proszę już iść – powiedziałam wreszcie. – Nie chcę nikogo widzieć. Pani jest bardzo dobra, ale muszę teraz zostać sama.
Nieprędko się wylizałam. Rany na twarzy zagoiły się, nie pozostawiając zbyt trwałych śladów (mam tylko bliznę na czole i drugą tuż przy skroni), a żebra pomału się zrosły. Ale złamana ręka nie jest już taka jak dawniej i do tej pory mocno mi dokucza: boli, ilekroć poruszę nią zbyt szybko albo w niewłaściwą stronę, no i nie mogę całkiem jej wyprostować. Głowę miałam obandażowaną prawie przez miesiąc, a choć guzy i zadrapania w końcu znikły, została mi skłonność do migren, które w najbardziej nieoczekiwanych momentach dźgają jak nożem, zaś u podstawy czaszki pulsuje czasem tępy ból. O innych ranach nie bardzo chce mi się mówić. Moje łono jest dla mnie samej zagadką: nie mam czym zmierzyć zasięgu katastrofy, która je spustoszyła.
Poniosłam jednak nie tylko fizyczne szkody. Zaledwie kilka godzin po pierwszej rozmowie z Wiktorią dostałam następną złą wiadomość i wtedy już prawie się poddałam, prawie straciłam wolę życia. Pod wieczór Wiktoria przyniosła mi do pokoju jedzenie na tacy. Powiedziałam jej, jak mi na tym zależy, żeby ktoś czym prędzej poszedł do Biblioteki Narodowej i odszukał Sama. Na pewno śmiertelnie się niepokoił, a ja chciałam go mieć przy sobie, i to już. Już! – wrzasnęłam. Chcę być z nim, i to już! Wyszłam z siebie, chwycił mnie niepohamowany szloch. Natychmiast wysłano w tej sprawie piętnastolatka Williego, lecz wrócił z miażdżącą nowiną. Otóż po południu wybuchł w bibliotece pożar i cały dach już się zawalił. Nie wiadomo, kto zaprószył ogień, ale gmach stoi w płomieniach, a w środku uwięziona jest podobno więcej niż setka ludzi. Nie ustalono, czy komukolwiek udało się wymknąć: krążą na ten temat sprzeczne pogłoski. Lecz nawet gdyby Sam był jednym z nielicznych szczęściarzy, ani Willie, ani nikt inny nie zdoła go odnaleźć. A jeśli zginął wraz z resztą mieszkańców biblioteki, dla mnie już wszystko stracone. Nie umiałam na to inaczej spojrzeć. Jeśli Sam nie żyje, ja także nie mam prawa żyć. A jeżeli przeżył, jest prawie pewne, że nigdy go nie zobaczę.
Tak więc wyglądała moja sytuacja podczas pierwszych miesięcy u Woburnów. Był to czarny okres, najczarniejszy w moim życiu. Początkowo nie ruszałam się z pokoju na pierwszym piętrze. Trzy razy dziennie ktoś do mnie zaglądał – dwa razy z jedzeniem i raz po nocnik. Na dole trwał wieczny ruch – słyszałam głosy, szuranie nogami, jęki i śmiech, wycie, a nocą chrapanie – ale byłam za słaba i zanadto przygnębiona, żeby chciało mi się wstać choć na chwilę. Leżałam pod kocami rozżalona, naburmuszona, dąsałam się po całych dniach i ni stąd, ni zowąd wybuchałam płaczem. Tymczasem nadeszła wiosna, lecz, ja przez większość czasu przyglądałam się przez okno chmurom, wpatrywałam się w biegnący wokół pokoju gzyms i w rysy na suficie. Przez dziesięć, dwanaście dni nie wyszłam chyba nawet na korytarz.
Dom Woburnów miał cztery piętra i ponad dwadzieścia pokojów. Stał nieco odsunięty od ulicy, w małym prywatnym parku. Zbudowany przed prawie stu laty przez dziadka doktora Woburna, uchodził za jedną z najelegantszych rezydencji w Mieście. Kiedy zaczęły się Trudności, doktor Woburn jako jeden z pierwszych zwrócił uwagę opinii publicznej na rosnącą liczbę bezdomnych. Był powszechnie szanowanym lekarzem i pochodził z wpływowej rodziny, więc zdołał nadać swemu oświadczeniu szeroki rozgłos i niebawem w zamożnych kręgach zaczęła się moda na to, żeby wspierać jego działalność. Organizowano kolacje, bale i inne imprezy towarzyskie, z których dochód szedł na cele dobroczynne, a szereg domów w różnych częściach Miasta przerobiono z czasem na noclegownie. Doktor Woburn zaniechał prywatnej praktyki, żeby zarządzać tymi tak zwanymi schroniskami i odtąd co rano szofer go po nich obwoził. Doktor rozmawiał z podopiecznymi i w miarę możności ich leczył. Jego dobroć i idealizm zyskały taki rozgłos, że stał się w Mieście żywą legendą, ilekroć więc rozmawiano o współczesnym barbarzyństwie, prędzej czy później ktoś wymieniał nazwisko doktora jako dowód, że szlachetne czyny są jeszcze możliwe. Był to jednak dawno temu, kiedy nikt nawet nie przypuszczał, że ogólny rozkład może osiągnąć dzisiejsze stadium. W miarę jak sytuacja się pogarszała, działalność doktora dawała coraz mniejsze efekty. Bezdomnych przybywało w postępie geometrycznym, a proporcjonalnie do tego kurczyły się fundusze, z których utrzymywano schroniska. Ludzie bogaci pierzchali z kraju, wywożąc złoto i diamenty, a pozostali nie mogli już sobie pozwolić na szczodrość. Doktor hojnie wspierał schroniska z własnej kiesy, to jednak nie powstrzymało ich upadku, więc kolejno zamykały swe podwoje. Kto inny pewnie by zrezygnował, ale doktor Woburn nic chciał dać za wygraną. Oświadczył, że skoro nie może uratować tysięcy, uratuje przy najmniej setki, a jeśli nie setki, to chociaż dwudziestu, trzydziestu potrzebujących. Liczby przestały już być istotne. Zbyt wiele złego się zdarzyło, toteż doktor wiedział, że może przyjść z zaledwie symboliczną pomocą, wykonać gest przeciw totalnemu rozpadowi. Działo się to sześć czy siedem lat temu, więc doktor Woburn był już grubo po sześćdziesiątce. Przy poparciu córki postanowił otworzyć przed obcymi drzwi własnego domu i urządzić na parterze i pierwszym piętrze rodowej siedziby coś między szpitalem, a noclegownią. Woburnowie kupili łóżka, kupili sprzęty kuchenne i odtąd pomału wyzbywali się resztek fortuny, żeby przedsięwzięcie nie upadło. Kiedy skończyły się pieniądze, zaczęli wyprzedawać pamiątki i odziedziczone po przodkach antyki, stopniowo opróżniając górne pokoje. Dzięki nieustannemu, morderczemu trudowi udawało im się stale gościć osiemnaście do dwudziestu czterech osób. Każdy z tych nędzarzy mógł zostać u nich dziesięć dni; beznadziejnie chorych zatrzymywali na dłużej. Każdemu dawali łóżko z czystą pościelą i dwa gorące posiłki dziennie. Niczego to oczywiście nie rozwiązywało, ale ludzie mogli przynajmniej odpocząć od codziennej mordęgi i nabrać sił, zanim ruszą dalej. „Niewiele możemy – mawiał doktor – ale przed tym, co możemy, nie uchylamy się”.
Nie żył zaledwie od czterech miesięcy, kiedy trafiłam do Woburnów. Wiktoria i inni dokładali wszelkich starań, żeby kontynuować działalność, lecz nie obeszło się bez pewnych zmian – zwłaszcza jeśli idzie o opiekę lekarską, bo nikt nie mógł pod tym względem zastąpić doktora. Wiktoria i pan Frick byli wysoko kwalifikowanymi pielęgniarzami, ale od tego daleko przecież do stawiania diagnoz i przepisywania kuracji. Chyba właśnie dlatego poświęcali mi aż tyle uwagi. Od śmierci doktora byłam pierwszą pacjentką, której zdołali pomóc, jedyną, u której stwierdzili widoczną poprawę. Stałam się więc żywym dowodem, że słusznie zrobili, postanawiając dalej prowadzić Dom Woburnów. Byłam świadectwem ich sukcesu, świetlistym przykładem, że coś jednak jeszcze mogą, toteż niańczyli mnie, póki mój stan zdawał się tego wymagać, znosili moje depresje i okazywali najdalej posuniętą wyrozumiałość.
Pan Frick wierzył, że dosłownie zmartwychwstałam. Będąc przez wiele lat szoferem doktora (czterdzieści jeden, jak sam mi powiedział) napatrzył się życiu i śmierci z tak bliska jak mało kto. Twierdził, że nigdy nie spotkał się z podobnym przypadkiem.
– Swoje wiem, panienko – mawiał. – Jużeś panienka była na tamtem świecie. Widziałem na własne oczy. Panienka nie żyła, a potem nazad wróciła się do życia.
Mówił dziwnie, niegramatycznie, i kiedy próbował się wysłowić, często wychodził z tego kompletny galimatias. Moim zdaniem nie świadczyło to źle o jego poziomie umysłowym, tytko po prostu o tym, że nie radzi sobie ze słowami. Nie bardzo umiał je obracać językiem i czasem borykał się z nimi jak z namacalnymi przedmiotami, z kamieniami kneblującymi usta. Dlatego też był szczególnie uwrażliwiony na wewnętrzne właściwości słów samych w sobie, na brzmienie w oderwaniu od znaczenia, na rozmaite symetrie i sprzeczności.
– Ze słów się dorozumiewam, co i jak – wyjaśnił mi kiedyś. – To bez to dożyłem aż, potąd. Na imię mi Otto, W te i nazad czyta się jednakowo. Jak już ma się skończyć, to się znowuż zaczyna. Czyli żyję dubeltowo, dwa razy dłużej niż każden jeden człowiek. Panienka tyż tak samo. Panienki imię takie jak i moje. A-n-n-a. W te i nazad jednakowo, całkiem jak Otto. To bez to panienka od nowego się urodziła. To błogie sławieństwo, panno Anno. Panienka jużeś nie żyła, ale żeś się odrodziła, a ja widziałżem to na własne oczy. To bardzo błogie sławieństwo losu.
Pan Frick – smukły, prosto się trzymający starzec o policzkach żółtych jak kość słoniowa – odznaczał się jakąś powściągliwą gracją. Niezłomnie oddany doktorowi Woburnowi, nawet po jego śmierci dbał o samochód, którym niegdyś go woził – szesnastocylindrowy Pierce-Arrow z szerokimi stopniami po bokach i skórzaną tapicerką. Przywiązanie do tego pięćdziesięcioletniego automobilu było jedynym dziwactwem doktora. W każdy wtorek wieczorem, obojętne, ile było innych pilnych prac, Frick szedł do garażu za domem i co najmniej przez dwie godziny czyścił i pucował wóz, żeby go doprowadzić do jak najlepszego stanu przed środowym objazdem. Przerobił nawet silnik na napęd metanowy. W ogóle miał złote ręce i nie wątpię, że głównie za jego sprawą Dom Woburnów nie zamienił się w kupę gruzów. Pan Frick naprawił kanalizację, zainstalował prysznice, wykopał nową studnię. Dzięki tym i wielu innym udoskonaleniom Woburnowie działali, choćby czasy były nie wiem jak ciężkie. Willie pomagał dziadkowi we wszystkim, w milczeniu towarzysząc mu przy kolejnych robotach – ponury, nie wyrośnięty chłopiec w zielonym dresie z kapturem. Frick zamierzał nauczyć wnuka przynajmniej tyle, żeby ten mógł po jego śmierci przejąć rolę naczelnego konserwatora, lecz Willie okazał się mało pojętny.
– Spokojna głowinka – rzekł raz do mnie Frick, kiedy o tym rozmawialiśmy. – Pomaluśku przyuczymy Williego. Ni ma gwałtu. Zaczym rąbnę w kalendarz, chłopak się zdąży zestarzeć.
Najwięcej jednak zajmowała się mną Wiktoria. Wspomniałam już, jak zależało jej na moim wyzdrowieniu, lecz kryło się chyba za tym głębsze zainteresowanie. Pragnęła rozmowy z kimś, kto by ją rozumiał, więc odkąd zaczęło przybywać mi sił, coraz częściej przychodziła do mnie na górę. Gdy po śmierci ojca została sama z Frickiem i Williem, kierowała schroniskiem i załatwiała wszystkie codzienne sprawy, ale nie miała komu powierzyć swych myśli. Pomału stałam się dla niej właśnie tą wymarzoną rozmówczynią. Porozumiewałyśmy się bez trudu i w miarę rozwoju naszej przyjaźni coraz wyraźniej widziałam, ile nas łączy. Co prawda nie urodziłam się wśród takiego bogactwa jak ona, ale miałam łatwe dzieciństwo, pełne burżuazyjnych splendorów i awantaży, i wyrastałam z poczuciem, że wszystko, czego pragnę, jest w zasięgu ręki. Chodziłam do dobrych szkół i umiem dyskutować o książkach. Wiem, czym różni się Beaujolais od Bordeaux i dlaczego Schubert jest większym muzykiem niż Schumann. Zważywszy, w jakim świecie wychowała się Wiktoria, od lat nie spotkała pewnie nikogo, kto byłby jej bliższy klasą niż ja. Nie chcę przez to powiedzieć, że była snobką. Pieniądze same w sobie nie interesowały jej ani trochę i dawno już wzgardziła wszystkim, co symbolizowały. Znalazłyśmy po prostu wspólny język, a gdy opowiadała mi o swej przeszłości, rozumiałam ją bez pytania.
Miała dwóch mężów. Pierwszy był, jak powiedziała z sarkazmem, „znakomitą partią”, lecz niedługo to potrwało. Drugi miał na imię Tommy, ale jego nazwiska nigdy mi nie zdradziła. Był, zdaje się, prawnikiem. Urodziło im się dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec. Kiedy zaczęły się Trudności, coraz bardziej wciągała go polityka: najpierw był zastępcą sekretarza Związku Zielonych (wszelkie orientacje polityczne nosiły tu niegdyś nazwy pochodzące od kolorów), a kiedy w wyniku strategicznego aliansu jego ugrupowanie wchłonęła Liga Lazurowa, został naczelnikiem zachodniej połowy Miasta. Gdy przed jedenastoma czy dwunastoma laty wybuchło pierwsze powstanie przeciw Mytnikom, podczas rozruchów na Prospekcie Nerona utknął w tłumie i zginął od kuli policjanta. Ojciec zaczął wtedy namawiać Wiktorię, żeby wyjechała wraz z dziećmi, które miały dopiero trzy i cztery lata, lecz odmówiła. Wysłała jednak córeczkę i synka z rodzicami Tommy’ego do Anglii. Oświadczyła, że nie zamierza wzorem wielu osób dać za wygraną i uciec, ale z drugiej strony nie chce narażać dzieci na nieuchronne kataklizmy. Do pewnych wyborów nikt nigdy nie powinien być zmuszany, pewne decyzje przytłaczają umysł zbyt ciężkim brzemieniem. Cokolwiek postanowisz, prędzej czy później tego pożałujesz i będziesz żałować do końca życia. Dzieci wyjechały do Anglii i jeszcze przez kilka lat Wiktoria podtrzymywała z nimi korespondencję. Potem jednak cały system pocztowy zaczął się sypać. Kontakty stawały się coraz rzadsze, coraz bardziej nieregularne – towarzyszyła im wieczna udręka oczekiwania, poczucie, jakby ciskało się na oślep w morze listy w butelkach – aż wreszcie wszystko się urwało. Było to osiem lat temu. Od tamtej pory Wiktoria nie dostała ani słowa wiadomości i dawno już przestała się łudzić, że dzieci jeszcze się kiedyś odezwą.
Opowiadam o tym wszystkim, żeby ci uzmysłowić, jak podobne miałyśmy za sobą doświadczenia, ile ogniw spajało naszą przyjaźń. Obie straciłyśmy ukochane osoby, w równie okropny sposób. Nasi mężowie i dzieci, jej ojciec, mój brat – wszyscy oni znikli porwani przez śmierć lub co najmniej niepewny los. Gdy zatem jako tako wydobrzałam i mogłam już odejść (dokąd właściwie?), nie widziałam nic nienaturalnego w propozycji Wiktorii, żebym została u Woburnów jako członek personelu. Nie było to wymarzone rozwiązanie, nie miałam jednak innego wyjścia. Czułam się trochę nieswojo w instytucji rządzonej filozofią filantropii, ideą niesienia pomocy obcym, poświęcenia dla sprawy. Odpychał mnie od tych zasad nadmiar abstrakcji, żarliwości, altruizmu. Uwierzyłam w książkę Sama, bo Sam był moim ukochaniem, całym życiem, ale czy będę umiała się poświęcić dla dobra nieznajomych? Wiktoria zauważyła moje ociąganie, lecz nie próbowała mnie namawiać ani przekonywać, i chyba głównie dzięki tej powściągliwości w końcu się zgodziłam. Nie wygłosiła podniosłej mowy, nie zaczęła dowodzić, że przyjmując jej propozycję zbawię własną duszę. Powiedziała tylko:
– Jest tu wiele pracy, Anno, tyle, że nie mamy najmniejszych szans jej podołać. Nie wiem, czy sprawdzi się to akurat w twoim przypadku, ale praca leczy niektóre złamane serca.
Ta akurat praca była żmudna i nie miała końca. Nie tyle mnie leczyła, ile rozpraszała, ale chętnie godziłam się na wszystko, co łagodziło ból. Nie liczyłam przecież na cud. Wyczerpałam już cały swój przydział cudów i wiedziałam, że odtąd zbierać będę tylko ich pokłosie, wiodąc okropne, jakby pośmiertne życie, w którym to i owo jeszcze mi się przydarzy, choć wszystko już się skończyło. Ból zatem nie ustał, zauważyłam jednak, że coraz rzadziej płaczę, że nie zawsze oblewam poduszkę łzami, nim zasnę, a kiedyś nawet złapałam się na tym, że przez bite trzy godziny ani razu nie pomyślałam o Samie – drobne triumfy, owszem, ale w mojej sytuacji też nie do pogardzenia.
Na parterze było sześć pokojów, a w każdym trzy albo cztery łóżka. Na pierwszym piętrze urządzono dwie izolatki dla ciężkich przypadków i właśnie w jednej z nich początkowo wylądowałam. Kiedy zaczęłam pracować, dostałam własną sypialnię na trzecim. Sypialnia Wiktorii mieściła się o parę drzwi dalej, a nad nią w dużym pokoju mieszkali Frick i Willie. Pokój na parterze, z wejściem prosto z kuchni, zajmowała piąta i ostatnia osoba spośród personelu – niejaka Maggie Vine, głuchoniema w nieokreślonym wieku, kucharka i praczka zarazem. Była bardzo niska, miała grube, krótkie uda, a jej szeroką twarz wieńczyła dżungla rudych włosów. Poza tym, że porozumiewała się na migi z Wiktorią, żyła bez kontaktu z kimkolwiek. Pracowała jakby w ponurym transie, sumiennie i skutecznie wywiązując się z każdego zadania, harując do późna w noc, aż chwilami zastanawiałam się, czy w ogóle sypia. Prawie nigdy mnie nie pozdrawiała ani w żaden sposób nie dawała poznać, że zauważa moją obecność, ale jeśli akurat zdarzyło nam się zostać sam na sam, czasem pukała mnie w ramię, uśmiechała się od ucha do ucha i rozpoczynała zawiłą pantomimę primadonny śpiewającej arię, a nie zapominała przy tym o teatralnych gestach ani o efekcie drgającej krtani. Następnie kłaniała się, z wdziękiem kwitując aplauz urojonej publiczności, i natychmiast wracała do pracy, bez najmniejszej pauzy ani przejścia: obłęd! Chyba z sześć lub siedem razy dała przede mną taki popis, ale nigdy nie umiałam wyczuć, czy chce mnie zabawić, czy nastraszyć. Wiktoria twierdziła, że Maggie przez wszystkie lata spędzone u Woburnów nigdy dla nikogo nie śpiewała.
Każdy rezydent – bo tak się o nich mówiło – musiał przyjąć pewne warunki, nim zyskał prawo pobytu w Domu. Żadnych bójek ani kradzieży, udział w pracach domowych: słanie łóżka, odnoszenie talerza do kuchni po posiłkach i tak dalej. W zamian za to miał zapewniony dach nad głową i wikt, nową odzież, codzienny prysznic i całkowitą swobodę korzystania z wszelkich miejscowych dobrodziejstw, takich jak salon na parterze, wyposażony w parę kanap i foteli, bogaty księgozbiór i najrozmaitsze gry (karty, bingo, tryktrak), a także podwórko za domem, które przy sprzyjającej pogodzie było szczególnie miłym miejscem. W najdalszym rogu mieściło się boisko do krokieta, siatka do badmintona i duży wybór krzeseł ogrodowych. Dom Woburnów był ze wszech miar idealną przystanią, zacisznym schronieniem przed powszechną niedolą i nędzą. Człowiek, któremu pozwolono spędzić w takim miejscu kilka dni, na zdrowy rozum powinien delektować się każdą chwilą, zdarzały się jednak wyjątki. Oczywiście na ogół rezydenci doceniali to, co dla nich robiono, i byli wdzięczni, lecz wielu z trudem się dostosowywało. Często wybuchały spory, z byle powodu: o to, jak ktoś je albo dłubie w nosie, kaszle albo chrapie, kiedy inni chcą spać, ma w jakiejś kwestii inne zdanie niż rozmówca. Raz po raz dochodziło do małostkowych utarczek – jak zwykle, gdy grupę nieznajomych los ciśnie nagle pod jeden dach. Zapewne nie należało im się dziwić, lecz mimo wszystko te ich kłótnie zawsze wydawały mi się żałosną groteską, smutną farsą graną wciąż od nowa. Prawie wszyscy rezydenci Woburnów przez dłuższy czas żyli na ulicy. Kontrast miedzy jednym a drugim stylem życia mógł okazać się dla nich zbyt wielkim szokiem. Uczysz się dbać tylko o siebie, mieć na względzie tylko swoje dobro, a tu ni stąd, ni zowąd ktoś każe ci dogadywać się z całą bandą obcych, chociaż właśnie obcym przywykłeś nie ufać. A skoro wiesz, że za parę dni znowu wylądujesz na ulicy, to czy naprawdę jest sens zawracać sobie głowę demontażem własnej osobowości?
Jeszcze inni wydawali się niemal rozczarowani panującymi u Woburnów porządkami. Byli to ci, którzy tak długo czekali na swoją kolej, że ich spodziewania przekroczyły wszelkie granice rozsądku, czyniąc z Domu ziemski raj, przedmiot wszelkich możliwych tęsknot, jakie w życiu odczuli. Myśl, że będą mogli kiedyś tam zamieszkać, pozwalała im przetrwać z dnia na dzień, lecz gdy się wreszcie znaleźli w wymarzonym miejscu, musieli doznać zawodu. Nie wkraczali przecież do zaklętej krainy. Dom Woburnów – skądinąd uroczy – należał jednak do świata realnego, mogli więc w nim znaleźć tylko dalszy ciąg życia, a choć było to zapewne nieco lepsze życie, nie tak znów bardzo różniło się od tego, które znali od zawsze. Najbardziej zdumiewała mnie szybkość, z jaką wszyscy przyzwyczajali się do wygód – do łóżek i pryszniców, do smacznego jedzenia i czystych ubrań, do bezczynności. Po dwóch, trzech dniach u Woburnów ludzie, którzy jeszcze niedawno wyjadali resztki ze śmietników, z niewzruszonym spokojem zasiadali do obfitej i urozmaiconej kolacji przy ładnie nakrytym stole, niczym tłuści, zamożni mieszczanie. A może nie ma w tym nic dziwnego?
Wszyscy uważamy, że właściwie należy nam się cały świat, a gdy w grę wchodzą sprawy najbardziej podstawowe – chociażby jedzenie czy dach nad głową, do których zapewne z natury mamy prawo – niewiele czasu potrzeba, żebyśmy zaczęli traktować je jak niezbywalne dobra. Dopiero tracąc je zauważamy, cośmy właściwie posiadali. Lecz gdy tylko odzyskamy rzecz utraconą, natychmiast znów przestajemy ją dostrzegać. Ten właśnie problem mieli ci, którym Dom Woburnów sprawił zawód. Tak długo cierpieli niedostatek, że pocieszali się tylko myślą o tym mitycznym zaciszu, lecz zaledwie dano im to, czego przez tyle czasu byli pozbawieni, stwierdzali ze zdumieniem, że w nich samych nie zaszła większa zmiana. Świat był taki jak zawsze. Mieli pełne brzuchy, ale poza tym nic a nic się nie zmieniło.
Zawsze pamiętaliśmy, żeby uprzedzić ich o tym, jaki trudny może być ostatni dzień, ale nasze rady nikomu chyba zbytnio nie pomogły. Nie sposób przygotować się na taki wstrząs, nie sposób też przewidzieć, kto z rezydentów w ostatniej chwili stanie okoniem, a kto nie. Jedni potrafili odejść bez bólu, inni nie umieli temu sprostać. Myśl o powrocie na ulicę była dla nich udręką – zwłaszcza dla tych łagodnych, delikatnych, najbardziej wdzięcznych za okazaną pomoc – więc czasem serio się zastanawiałam, czy w ogóle warto, czy nie lepiej byłoby nic nie robić, niż mamić ludzi łakociami, żeby zaraz potem wyrwać im je z rąk. U samych podstaw tej sytuacji tkwiło okrucieństwo, z którym w gruncie rzeczy pogodzić się nie umiałam. Patrzeć, jak dorośli ludzie padają na kolana i żebrzą o jeszcze jeden dzień. Widzieć ich łzy, słyszeć skowyt, szaleńcze błagania. Niektórzy udawali chorych – niby to bez zmysłów walili się na ziemię, symulowali paraliż – inni posuwali się do rozmyślnych samookaleczeń: podcinali sobie żyły, haratali nogi nożyczkami, odrąbywali palce dłoni i stóp. W skrajnych przypadkach zdarzały się samobójstwa – pamiętam co najmniej trzy czy cztery. Dom Woburnów miał rzekomo pomagać ludziom, ale czasem ich niszczył.
Jest to jednak niebywale trudny problem. Gdy tylko uznasz, że instytucja w rodzaju Woburnów ma swoje dobre strony, pogrążasz się w grzęzawisku sprzeczności. Nie wystarczy stwierdzić, że rezydentów powinno się zatrzymywać na dłużej – zwłaszcza jeśli chcesz wydać sprawiedliwy werdykt. Cóż bowiem począć z tymi, co stoją za drzwiami, czekając swojej kolejki? Na każdego rezydenta przypadały dziesiątki petentów, błagających, żeby ich wpuszczono. Lepiej jest pomagać wielu osobom po troszeczku, czy bardzo pomóc nielicznym? Nie widzę odpowiedzi na to pytanie. Doktor Woburn nadal swemu przedsięwzięciu taki a nie inny kierunek, a Wiktoria postanowiła trzymać się go do końca. To jeszcze nie znaczyło, że kierunek jest słuszny. Ani że jest niewłaściwy. Problem tkwił nie tyle w obranej metodzie, ile w naturze samego problemu. Zbyt wielu ludzi oczekiwało pomocy od nie dość licznych wspomożycieli. Nie było rady na tę nieubłaganie niszczycielską arytmetykę. Choćbyś się nie wiem jak zapracował, czekało cię fiasko. Praca miała sens tylko pod warunkiem, że gotów byłeś pogodzić się z jej całkowitą daremnością.
Najwięcej czasu pochłaniało mi odpytywanie kandydatów, wpisywanie ich na listę, ustalanie, kto i kiedy się wprowadzi. Wywiady te trwały od dziewiątej do pierwszej. Codziennie przesłuchiwałam w hallu od ulicy dwadzieścia, dwadzieścia pięć osób – pojedynczo, po kolei. Dawniej zdarzały się podobno paskudne incydenty, kiedy całe grupy usiłowały przemocą wedrzeć się do środka, więc podczas wywiadów zawsze dyżurował uzbrojony wartownik. Był nim Frick, który z karabinem w ręku stawał na schodach przed domem i obserwował tłum, pilnując, żeby wszystko szło gładko, według planu. Kolejka bywała czasem zdumiewająco długa, zwłaszcza w ciepłej porze roku. Nierzadko stało w niej pięćdziesięciu, a nawet siedemdziesięciu pięciu chętnych. Znaczyło to, że większość ludzi, z którymi rozmawiam, na samą tę rozmowę czeka trzy do sześciu dni, śpiąc na chodniku, posuwając się naprzód krok za krokiem, uparcie tkwiąc w ogonku, póki nie przyjdzie ich chwila. Kolejno wtaczali się do hallu nie kończącym się, nieprzerwanym szeregiem. Siadali w fotelu obitym czerwoną skórą, który stał po drugiej stronie stołu, a ja zadawalam im niezbędne pytania. Imię, nazwisko, wiek, stan cywilny, dawny zawód, ostatni stały adres i tak dalej. Nigdy nie trwało to dłużej niż kilka minut, ale do rzadkości należały wywiady, które na tym się kończyły. Wszyscy chcieli mi opowiedzieć swoje dzieje, a ja nie miałam wyboru: musiałam słuchać. Za każdym razem była to inna historia, lecz wszystkie sprowadzały się do tego samego: serie pecha, chybione rachuby, rosnący napór sytuacji. Nasze życiorysy są zaledwie sumą zbiegów okoliczności i choćby nie wiedzieć jak różniły się w szczegółach, ich wspólną zasadą jest przypadkowość: najpierw to, potem tamto, a z tamtego znowu to. Pewnego dnia obudziłem się i zobaczyłem, że skaleczyłem się w nogę, więc za wolno biegłem. Żona powiedziała, matka upadła, mąż zapomniał. Wysłuchałam setek takich opowieści i chwilami myślałam, że dłużej już nie wytrzymam. Musiałam współczuć, w odpowiednich momentach kiwać głową, ale profesjonalna maska spokoju, za którą się kryłam, okazywała się wobec tych historii nie dość szczelna. Nie byłam stworzona do tego, żeby wysłuchiwać relacji prostytutek z Klinik Eutanazji. Nie miałam talentu, żeby słuchać opowiadań matek o tym, jak umarły ich dzieci. Wszystko to było zbyt makabryczne, zbyt okrutne, a ja mogłam tylko chować się za fasadą swojej oficjalnej funkcji. Wpisywałam kandydatów na listę i ustalałam terminy – odległe o dwa, trzy, czasem cztery miesiące. Powinniśmy mieć wtedy wolne miejsce, mówiłam. Kiedy termin nadchodził, osobiście ich przyjmowałam do Domu Woburnów. Głównie to wypełniało mi popołudnia; oprowadzałam nowo przybyłych, wyjaśniałam obowiązujące u nas zasady, pomagałam się urządzić. Przeważnie stawiali się w dniu, który wyznaczyłam im z tak wielkim wyprzedzeniem, ale czasem ktoś się nie zgłaszał. Nietrudno było zgadnąć, czemu. Dla takich ludzi trzymaliśmy wolne łóżka równo przez dobę, a jeśli dalej się nie pojawiali, skreślałam ich z listy.
Nasz zaopatrzeniowiec nazywał się Borys Stiepanowicz. Dostarczał żywność, mydło, ręczniki, czasem jakiś sprzęt. Przychodził cztery, pięć razy na tydzień, przywoził zamówiony towar, a w zamian zabierał kolejny skarb z majątku Woburnów: porcelanowy czajniczek, skrzypce, ramę od obrazu, komplet pokrowców na meble. Precjoza te przechowywano na czwartym piętrze i właśnie z ich sprzedaży pochodziła gotówka, dzięki której Dom Woburnów wciąż funkcjonował. Mówiła mi Wiktoria, że Borys Stiepanowicz jest częścią krajobrazu od dawna, odkąd doktor Woburn założył pierwsze schroniska. Ci dwaj już wtedy znali się od lat. Zdumiewało mnie, że ktoś taki jak doktor mógł się przyjaźnić z równie mętną figurą. Miało to pewnie coś wspólnego z faktem, że uratował kiedyś Borysowi życie – a może na odwrót. Słyszałam kilka różnych wersji i nigdy nie wiedziałam, która jest prawdziwa.
Borys Stiepanowicz był pulchnym mężczyzną w sile wieku. Na tle reszty populacji Miasta wydawał się niemal otyły. Lubił pewien przepych w ubiorze (futrzane czapy, laski, kwiaty w butonierce), a jego krągła twarz, w której było coś z indiańskiego wodza i coś z orientalnego wielmoży, wyglądała, jakby przeszła przez ręce rymarza. Miał swój charakterystyczny styl, widoczny nawet w sposobie palenia papierosa: trzymał go między kciukiem a palcem wskazującym, z wytworną nonszalancją, żarem do góry, a dym wydmuchiwał przez szerokie nozdrza niczym parę z czajnika.
W rozmowie z nim łatwo się było pogubić, a gdy go lepiej poznałam, przekonałam się, że ilekroć otwiera usta, należy się spodziewać mocno niejasnej historii. Uwielbiał zagadkowe sentencje, okrężne aluzje, najprostszą uwagę potrafił ozdobić wymyślnym ornamentem, toteż słuchacz szybko tracił wątek. Borys nie znosił poczucia, że przypiera go się do muru, więc język służył mu za środek lokomocji, dzięki któremu był stale w ruchu, robił finty i zwody, krążył, znikał, aby nagle pojawić się w najbardziej nieoczekiwanym miejscu. W różnych okresach opowiedział mi o sobie takie mnóstwo historii, streścił tyle sprzecznych życiorysów, że w końcu przestało mnie obchodzić, który wariant jest prawdziwy. Jednego dnia zapewniał, że urodził się w Mieście i spędził tu całe życie. Nazajutrz, jakby nie pamiętając ani słowa z poprzedniej wersji, wmawiał, że urodził się w Paryżu jako najstarszy syn rosyjskich emigrantów. Potem znów zmieniał kurs i oświadczał, że wcale nie nazywa się Borys Stiepanowicz. Za młodu miał jakieś nieprzyjemności z turecką policją, więc musiał przybrać nową tożsamość. Od tamtej pory korzystał z tylu nazwisk, że sam już nie pamięta, jak brzmiało to prawdziwe. Ale mniejsza z tym. Żyć trzeba z chwili na chwilę, a cóż to ma za znaczenie, kim byłeś w zeszłym miesiącu, skoro wiesz, kim jesteś dziś? On na przykład urodził się w indiańskim plemieniu Algonkinów, lecz gdy umarł jego ojciec, matka wyszła za rosyjskiego księcia. Sam Borys Stiepanowicz nigdy się nie ożenił, albo dla odmiany był żonaty aż trzykrotnie – w zależności od tego, która wersja w danej chwili najbardziej mu odpowiadała. Każdą z tych swoich historii osobistych snuł po to, żeby coś przy okazji udowodnić, jak gdyby odwołując się do własnych doświadczeń automatycznie zyskiwał rangę najwyższego autorytetu w tej czy innej dziedzinie. Z tego samego powodu imał się wszelkich możliwych zajęć, poczynając od najbardziej upokarzających prac fizycznych, a na najwyższych stanowiskach kończąc. Był swego czasu pomywaczem, żonglerem, handlarzem aut, profesorem literatury, kieszonkowcem, agentem od nieruchomości, redaktorem naczelnym gazety i dyrektorem domu towarowego, specjalizującego się w modzie damskiej. Na pewno było tego więcej niż zapamiętałam, ale masz już chyba jakie takie pojęcie, co to za postać. Nigdy właściwie nie oczekiwał, że ktokolwiek uwierzy w jego wymysły, lecz zarazem nie uważał ich za zwykłe kłamstwa. Były elementem nieomal świadomego planu, w którym szło o to, żeby udziergać wokół Borysa Stiepanowicza przyjemniejszy świat, zmieniający się co chwila wedle kaprysu swego twórcy, nie poddany prawom ani ponurym koniecznością pętającym innych ludzi. Trudno by go więc nazwać realistą w ścisłym sensie, lecz z drugiej strony bynajmniej się nie oszukiwał. Wbrew pozorom nie był pyszałkiem robiącym sprytne uniki przed światem, bo poprzez jego fanfaronadę i werwę zawsze przebijało całkiem co innego – może wnikliwość, może głębsza intuicja. Nic zaryzykowałabym twierdzenia, że był dobry (przynajmniej nie w tym sensie, w jakim dobre były Izabela i Wiktoria), miał jednak swoje zasady i ich się trzymał. Jak nikt spośród ludzi, których tu poznałam, umiał wznieść się ponad okoliczności. Czy był to głód, mord czy najgorsze okrucieństwo, potrafił bez szwanku przejść obok tych rzeczy, a nawet przez samą ich gęstwę. Tak jakby z góry wyobrażał sobie wszelkie ewentualności, więc nic nigdy go nie zaskakiwało. Nieodłączną cechą tej postawy był pesymizm tak głęboki i druzgocący, a tak zarazem logicznie zharmonizowany z sytuacją, że w końcu przeradzał się w pogodę ducha.
Parę razy w tygodniu na prośbę Wiktorii towarzyszyłam Borysowi Stiepanowiczowi w jego rundzie po mieście, czyli „ekspedycji kupieckiej”, jak nazywał te wypady. Nie żebym mu rzeczywiście pomagała, ale przy każdej okazji chętnie urywałam się z pracy, choćby na kilka godzin. Wiktoria pewnie to rozumiała, bo starała się zanadto mnie nie żyłować. Wciąż jeszcze byłam przygnębiona, w chwiejnej równowadze, byle co mnie denerwowało, bez widocznego powodu złościłam się albo zamykałam w sobie. Borys Stiepanowicz miał chyba na mnie zbawienny wpływ, zaczęłam więc wyczekiwać tych naszych wspólnych wycieczek, wyrywały mnie bowiem z koleiny własnych myśli.
Nigdy nie robił przy mnie zakupów (nie wiem na przykład, gdzie zdobywał żywność dla Domu i jakim cudem docierał do potrzebnych nam towarów), natomiast często zdarzało mi się obserwować, jak sprzedaje rzeczy, które Wiktoria postanowiła upłynnić. Miał z tego raptem dziesięć procent, ale widząc go w akcji pomyślałbyś, że pracuje na własny rachunek. Stosował żelazną zasadę, żeby każdemu Reanimatorowi składać najwyżej jedną wizytę na miesiąc, kursowaliśmy więc po całym Mieście, za każdym razem obierając inny kierunek, i często zapuszczaliśmy się w zupełnie mi nie znane rejony. Borys miał dawniej auto – Stutza Bearcata, jak twierdził – lecz odkąd stan ulic przestał odpowiadać jego wymaganiom, podróżował wyłącznie na piechotę. Ściskając pod pachą przedmiot, który powierzyła mu Wiktoria, prowadził mnie improwizowanymi trasami, starannie unikając tłumu. Wybierał ustronne zaułki i bezludne ścieżki, zręcznie stąpał po wybebeszonych chodnikach, omijał rozliczne pułapki i niebezpieczeństwa, skręcał to w lewo, to w prawo i ani na chwilę nie gubił rytmu kroków. Jak na człowieka tej tuszy poruszał się z tak niesłychaną zręcznością, że czasem ledwo nadążałam. Nucąc pod nosem, paplając o tym lub owym pomykał lekko jak tancerz, nerwowy, lecz pogodny, gdy ja wlokłam się w ogonie. Znał chyba wszystkich Reanimatorów i każdego umiał odpowiednio potraktować: do jednych wbiegał z otwartymi ramionami, do innych wkradał się cichaczem. Mieli oni swoje słabe punkty, a Borys wiedział, jak w nie utrafić. Schlebiał łasemu na pochlebstwa; temu, który lubił kolor niebieski, wręczał upominek w tym właśnie kolorze. Jeden wolał godne maniery, inny się spoufalał, jeszcze inny nie chciał słyszeć o niczym prócz interesów. Borys spełniał ich zachcianki, a łgał przy tym jak najęty, bez cienia skrupułów. Był to jednak element gry, którą prowadził, nie zapominając ani na chwilę, że to tylko gra. Jego historyjki brzmiały po prostu groteskowo, lecz zmyślał je tak błyskawicznie, ozdabiał tyloma kunsztownymi detalami i opowiadał z takim przekonaniem, że trudno było nie dać się wciągnąć.
– Drogi przyjacielu – mówił na przykład. – Dobrze się przyjrzyj temu czajniczkowi. Weź go do ręki, jeśli masz ochotę. Zamknij oczy, przytknij dziobek do ust i wyobraź sobie, że pijesz z niego herbatę, tak jak ja ją piłem trzydzieści jeden lat temu w salonie księżnej Obłomow. Studiowałem wtedy literaturę na uniwersytecie, byłem młody, a jaki szczupły, nigdy byś nie uwierzył, szczupły i przystojny, z przepiękną burzą kędziorów na głowie. Księżna była najbardziej zachwycającą kobietą w Mińsku, młodą wdową o nieziemskim wręcz powabie. Książę Obłomow, potomek wielkiego rodu, zginął w pojedynku – sprawa honorowa, nie ma potrzeby wdawać się tu w szczegóły – więc wyobrażasz sobie, przyjacielu, jak to podziałało na mężczyzn z jej kręgu. Miała legion zalotników; jej salon stał się przedmiotem zazdrości całego Mińska. Ach, cóż to była za kobieta! Do dziś nie opuszcza mnie wspomnienie jej urody: lśniące rude włosy; śnieżnobiałe falujące łono; oczy, w których skrzył się dowcip, a nie brakowało też iskierek niegodziwości. W sumie dość, żeby człowiek oszalał. Wszyscy rywalizowaliśmy o jej względy, wielbiliśmy ją, pisaliśmy dla niej wiersze, kochaliśmy się w niej bez pamięci. Ale to ja, młody Borys Stiepanowicz, właśnie ja zdołałem wkraść się w łaski tej osobliwej kusicielki. Mówię ci o tym z całą skromnością. Gdybyś mnie wtedy widział, zrozumiałbyś, jak mogło do tego dojść. Zaczęły się więc schadzki w odległych zakątkach miasta, spotkania późną nocą, potajemne wizyty na mojej mansardzie (księżna przemierzała ulice w przebraniu), a całe długie, upajające lato spędziłem w jej wiejskiej posiadłości. Niczego mi nie skąpiła – i nie mam tu na myśli jej wdzięków, choć same w sobie by wystarczyły, ręczę ci, wystarczyłyby aż nadto! Mówię o podarunkach, którymi mnie obsypywała, o niezliczonych dowodach serca. Mogły to być dzieła zebrane Puszkina, oprawne w skórę. Srebrny samowar. Złoty zegarek. Tyle się tego uzbierało, że wszystkiego nawet nie wymienię, a między innymi przewspaniały serwis do herbaty, niegdyś własność dworzanina francuskich monarchów (był to bodajże diuk de Fantomas). Oszczędzałem go, używając wyłącznie podczas jej wizyt, kiedy to namiętność gnała ją przez zaśnieżone ulice Mińska i rzucała w moje ramiona. Niestety, czas nie zna litości. Serwis nie uniknął losu, jaki mu zgotowały owe lata: spodeczki popękały, filiżanki się potłukły – ot, utracony świat. Ale coś przecież ocalało, ostatnie ogniwo łączące mnie z przeszłością. Obchodź się z nim łagodnie, przyjacielu. Trzymasz w dłoni moje wspomnienia.
Sztuczka polegała chyba na tym, że potrafił ożywić przedmioty martwe. Odwracał uwagę Reanimatorów, wywabiając ich ze sfery konkretu w rejony, w których towar nie był już czajniczkiem, lecz księżną Obłomow we własnej osobie. Nie miało znaczenia, czy mówi prawdę, czy zmyśla. Samo brzmienie głosu wystarczało, żeby beznadziejnie zagmatwać sprawę. Jego najskuteczniejszą bronią był zapewne właśnie głos, wyposażony w nadzwyczaj rozległy zakres modulacji i timbrów, toteż Borys Stiepanowicz w swoich przemowach co chwila przechodził od dźwięków twardych do miękkich i z powrotem, pozwalając, aby słowa wznosiły się i opadały gęstą, zawile rzeźbioną kaskadą sylab. Miał słabość do wyświechtanych zwrotów i sentymentalnej literackości, ale pomimo martwoty samego języka jego opowieści brzmiały niezwykle żywo. Cała rzecz tkwiła w sposobie podania, a Borys nie wahał się zniżyć do najpodlejszych chwytów. W potrzebie umiał lać autentyczne łzy. Jeśli sytuacja tego wymagała, potrafił cisnąć przedmiotem sporu o podłogę i go stłuc. Pewnego razu chcąc udowodnić, że pozornie kruche kieliszki są godne zaufania, żonglował nimi przez więcej niż pięć minut. Byłam zawsze lekko zażenowana tymi popisami, ale trudno zaprzeczyć, że wywoływały pożądany efekt. Ostatecznie o wartości przesądza podaż i popyt, a na antyczne precjoza wielkiego popytu nigdy nie było. Mogli sobie na nie pozwolić jedynie bogacze – rekiny czarnego rynku, Śmieciobiorcy czy wreszcie sami Reanimatorzy – więc Borys nic by nie zwojował, gdyby zachwalał użyteczność swoich towarów. Cały ich urok polegał właśnie na tym, że tylko człowiek rozrzutny mógł ich pragnąć jako symboli bogactwa i władzy. Stąd wszystkie te historyjki o księżnej Obłomow i osiemnastowiecznych diukach francuskich. Kupując od Borysa Stiepanowicza antyczny wazon, nabywca dostawał gratis cały zaginiony świat.
Borys mieszkał w małym domku w Alei Turkusowej, raptem dziesięć minut piechotą od Woburnów. Dobiwszy targu z Reanimatorem, często wstępowaliśmy tam na herbatę. Przepadał za nią i zwykle podawał też jakieś słodycze – nieprzyzwoicie smakowite łakocie z Domu Ciast na Bulwarze Windsorskim: kremówki, bułeczki z cynamonem, eklery z czekoladą kupione po bandyckich cenach. Nie umiał sobie odmówić tych drobnych przyjemności i delektował się każdym rarytasem, żując bez pośpiechu, a za podkład muzyczny służył równomierny turkot w jego gardle, coś między śmiechem a westchnieniem. Mnie także sprawiały przyjemność te nasze herbatki, nie tyle jednak samo jedzenie, ile to, że Borys koniecznie chciał się nim ze mną dzielić. Moja młoda przyjaciółka jest za wątła, mawiał. Musimy odkarmić naszą miłą wdówkę, musi nabrać kolorków panna Anna Blume, zielona jak bluszcz. Trudno było nie cieszyć się, kiedy tak się ze mną obchodził. Chwilami miewałam wrażenie, że cała jego żywiołowość to tylko poza przybierana na mój użytek. Odgrywał kolejno rolę błazna, łajdaka i filozofa, lecz im lepiej go poznawałam, tym wyraźniej ukazywały mi się one jako aspekty jednej osobowości, która uruchamiała wszystko, co miała w zanadrzu, żeby przywrócić mnie życiu. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Wiele zawdzięczam współczuciu Borysa, jego sprytnym i wytrwałym szturmom do warowni mojego smutku.
Mieszkanko miał obskurne, trzypokojowe, po tylu latach zbieractwa kompletnie zagracone ceramiką, ubraniami, walizkami, kocami, dywanami i wszelkiego rodzaju bibelotami. Natychmiast po powrocie do domu zaszywał się w sypialni, zdejmował garnitur i starannie wieszał go w szafie, a wkładał stare spodnie, kapcie i szlafrok. Ten ostatni był dość niesamowitą pamiątką minionych lat – długi aż po kostki, z czerwonego aksamitu, ozdobiony gronostajowym kołnierzem i mankietami, cały w strzępach, z rękawami przeżartymi przez mole, na plecach wytarty do gołej nitki. Borys nosił go jednak z właściwą sobie fantazją. Gdy już zaczesał za uszy pasma rzednących włosów i skropił szyję wodą kolońską, zamaszyście wkraczał do ciasnego, zakurzonego salonu i parzył herbatę.
Potem zwykle raczył mnie opowieściami o własnym życiu, kiedy indziej jednak oglądaliśmy rozmaite przedmioty i rozmawialiśmy o nich, grzebiąc w pudłach pełnych kuriozów, wśród dziwacznych cacek – pozostałości tysiąca „ekspedycji kupieckich”. Największą dumą napawała go kolekcja kapeluszy, które przechowywał w drewnianym kufrze pod oknem. Nie wiem, ile ich miał, ale pewnie ze dwa albo trzy tuziny, a może i więcej. Czasem wybierał dwa, po czym wkładaliśmy je na głowy i tak przystrojeni piliśmy herbatę. Ogromnie go cieszyła ta zabawa, a przyznam, że mnie też, choć nie umiałabym wytłumaczyć, czemu właściwie. Do kolekcji Borysa należały kapelusze kowbojskie i meloniki, fezy i hełmy korkowe, birety i berety – wszelkie możliwe nakrycia głowy. Gdy pytałam, po co je zbiera, za każdym razem mówił co innego. Kiedyś powiedział, że religia – zabrania mu chodzić z gołą głową. Przy innej okazji twierdził, że każdy eksponat był niegdyś własnością jednego z jego krewnych, więc nosząc je nawiązuje kontakt z duszami zmarłych przodków: ilekroć wkłada jakieś nakrycie głowy, przenika go duch poprzedniego właściciela. Ponazywał je nawet, dla mnie były to jednak raczej projekcje jego własnych skojarzeń z tym czy innym kapeluszem niż imiona ludzi, którzy kiedyś naprawdę żyli. Na przykład fez nosił imię „wuja Abdula”. Melonik nazywał się „Sir Charles”, a biret – „profesor Solomon”. Lecz gdy przy innej okazji zahaczyłam o ten sam temat, Borys odparł, że nie lubi chodzić z gołą głową, bo mu z niej parują myśli. A kiedy przy herbacie oboje wkładamy kapelusze, nasza rozmowa siłą rzeczy staje się bardziej inteligentna i inspirująca.
– Le chapeau influence le cerveau – dodał, przechodząc na francuski. – Si on protege latete, la pensee n’es t plus bete.
Raz tylko wydało mi się, że się odsłonił, i ta właśnie rozmowa najbardziej utkwiła mi w pamięci, ją najdokładniej potrafię odtworzyć. Zdarzyło się to w deszczowe popołudnie, po całym dniu obrzydliwej siąpawicy. Zabałamuciłam dłużej niż zwykle, bo nie bardzo miałam ochotę wyjść z ciepłego mieszkania i wrócić do Woburnów. Borys pogrążony był w dziwnie melancholijnej zadumie, więc przy herbacie głównie ja mówiłam. Kiedy wreszcie się zmobilizowałam, żeby włożyć płaszcz i się pożegnać (pamiętam zapach wilgotnej wełny, płomyki świec odbite w oknie, jaskiniową zaciszność tamtej chwili), nie wstając z fotela wziął mnie za rękę i z tajemniczym, ponurym uśmiechem mocno ją ścisnął.
– Musisz zdać sobie sprawę, moja droga, że to wszystko iluzja – rzekł.
– Nie bardzo wiem, o czym mówisz, Borysie.
– O Domu Woburnów. Stoi na fundamencie z chmur.
– Wydaje mi się całkiem solidny. Siedzę tam przecież od tylu dni i jak dotąd nigdy się nie poruszył. Ani drgnął.
– Owszem, jak dotąd. Ale poczekaj trochę, to sama się przekonasz.
– Trochę, czyli ile?
– Tyle, ile będzie trzeba. Zasoby czwartego piętra nie są nieskończone i prędzej czy później się wyczerpią. Właściwie już są na wyczerpaniu, a rzeczy raz upłynnionych nie sposób odzyskać.
– Czy to takie straszne? Wszystko kiedyś się kończy, Borysie. Nie rozumiem, czemu Dom Woburnów miałby być wyjątkiem.
– Łatwo ci mówić. A co będzie z nieszczęsną Wiktorią?
– Nie jest głupia. Na pewno sama się nad tym zastanawia.
– Jest za to uparta. Nie podda się, póki zostanie jej choćby jeden glot, a wtedy znajdzie się w tej samej sytuacji co ludzie, którym usiłuje pomóc.
– To już chyba jej prywatna sprawa?
– I tak, i nie. Obiecałem jej ojcu, że nią się zaopiekuję, i nie zamierzam złamać słowa. Gdybyś ją znała w młodości, dawno temu, zanim wszystko zaczęło się walić. Była taka piękna, pełna życia. Sama myśl, że mogłoby ją spotkać coś złego, jest dla mnie udręką.
– Zdumiewasz mnie, Borysie. Nigdy bym cię nic posądzała o taki sentymentalizm.
– No cóż, każdy z nas przemawia czasem swoim prywatnym językiem duchów. Czuję pismo nosem i nie jest to nęcąca woń. Woburnom skończą się fundusze. Mam tu oczywiście pewne rezerwy – to mówiąc zatoczył ręką łuk, którym ogarnął zgromadzone w pokoju przedmioty – ale one też szybko się wyczerpią. Jeśli nie zaczniemy myśleć o przyszłości, marne nasze widoki.
– Czyli?
– Musimy coś zaplanować. Rozważyć możliwości. Zacząć działać.
– I myślisz, że Wiktoria cię posłucha?
– Nie jestem pewien, ale jeśli mnie poprzesz, to mamy szanse.
– Skąd wiesz, że mogę mieć na nią wpływ?
– Nie jestem ślepy, Anno. Widzę, co się między wami dzieje. Wiktoria nigdy wobec nikogo tak się nie zachowywała. Świata za tobą nie widzi.
– Przecież my się tylko przyjaźnimy.
– Nie tylko, moja droga. To coś dużo poważniejszego.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi.
– Zrozumiesz. Prędzej czy później zrozumiesz każde moje słowo. Ręczę.
Miał rację. W końcu zrozumiałam. Coś, co od dawna wisiało w powietrzu, w końcu się urzeczywistniło. Potrzebowałam jednak wiele czasu, żeby się połapać. Właściwie nie połapałam się, póki prawda nie zaczęła bić w oczy. Ale to chyba wybaczalne, bo przecież tak naiwnej osoby jak ja świat nie widział.
Bądź wyrozumiały. Wiem, że bredzę, ale to, co mam ci teraz powiedzieć, niełatwo zawrzeć w słowach. Wczuj się w naszą ówczesną sytuację, wyobraź sobie wiszące nad nami widmo rychłego końca, przenikające każdą sekundę poczucie nierzeczywistości. Kliniczny termin „miłość lesbijska” nijak się nie ma do faktów. Wiktoria i ja nie byłyśmy parą w potocznym sensie. Powiedziałabym raczej, że stałyśmy się dla siebie nawzajem ostoją, zaciszem, w którym można się schronić i ponapawać własną samotnością. Na dłuższą metę seks okazał się najmniej istotny. Przecież ciało tak czy owak jest tylko ciałem, więc jakie to ma znaczenie, czy dotyka cię ręka mężczyzny czy kobiety? Wiktoria prócz rozkoszy dawała mi odwagę, bez której nie sposób znieść teraźniejszość. To w sumie było najważniejsze. Przestałam żyć z głową odwróconą wstecz i chyba właśnie dzięki temu zaczęły się goić niezliczone rany, które dotychczas w sobie obnosiłam. Nie wszystkie się zabliźniły, więc nie całkiem wydobrzałam, ale przynajmniej nie pałałam już nienawiścią do życia. Zakochała się we mnie kobieta, a ja potrafiłam tę miłość odwzajemnić. Nie proszę cię, żebyś to zrozumiał, tylko przyjął do wiadomości. Wielu rzeczy w życiu żałuję, ale akurat nie tej.
Zaczęło się to pod koniec lata – trzy, cztery miesiące po tym, jak przywieziono mnie do Woburnów. Późnym wieczorem Wiktoria jak zwykle przyszła do mojego pokoju na chwilę rozmowy. Pamiętam potworne zmęczenie, ból w krzyżu i jeszcze większą niż zazwyczaj rozpacz. Zaczęła mi masować plecy – ot tak, z życzliwości, żeby rozluźnić mięśnie; był to prosty, siostrzany gest, jaki wykonałaby w tych okolicznościach każda przyjaciółka. Ale od miesięcy nikt mnie nie dotknął – ściśle mówiąc, od ostatniej nocy z Samem – i prawie już zapomniałam, jakie to miłe uczucie. Dłonie Wiktorii sunęły wzdłuż mego kręgosłupa i w końcu wpełzły mi pod bluzkę. Kiedy dotknęła palcami mojej skóry, ogarnęło mnie niecodziennie uczucie i niebawem zaczęłam prawie lewitować z rozkoszy, czując, że moje ciało lada chwila rozlezie się w szwach. Ale nawet wtedy żadna z nas nie domyślała się chyba, do czego to doprowadzi. Wszystko działo się bardzo wolno, krok za krokiem i nie wprost, bez zamierzonego celu. W pewnym momencie prześcieradło zsunęło mi się z nóg i tak już je zostawiłam. Dłonie Wiktorii zagarniały coraz rozleglejsze obszary mojego ciała, obejmując nogi i pośladki, wędrując w dół wzdłuż boków i w górę po ramionach, aż w końcu zapragnęłam, żeby dotknęła mnie wszędzie. Przewróciłam się na plecy i zobaczyłam ją: pochylała się nade mną, naga pod szlafrokiem, a z dekoltu wystawała jej pierś.
– Jesteś taka piękna – powiedziałam – że chciałabym umrzeć.
Uniosłam się trochę i zaczęłam całować jej pierś, tę krągłą, piękną pierś, o tyle większą od moich. Całowałam miękką, brązową aureolę, sunąc językiem po siatce błękitnych żyłek widocznych tuż pod skórą. Było to dla mnie głębokie, wręcz wstrząsające przeżycie i w pierwszej chwili poczułam, że przypadkiem doszukałam się w sobie pragnienia, które odkryć można tylko w mroku snów, ale uczucie to nie trwało długo, a potem odrzuciłam wszelkie zahamowania i dałam się ponieść rozkoszy.
Odtąd przez kilka miesięcy sypiałyśmy razem i dopiero wtedy zaczęłam się pomału zadomawiać. Praca u Woburnów wywierała na mnie niszczycielski wpływ, póki nie miałam tam nikogo pewnego, żadnego trwałego punktu, z którym mogłabym związać się uczuciem. Zbyt wiele osób się przewijało, zbyt wiele cudzych losów przemykało obok, a zanim się kogoś dobrze poznało, pakował manatki i ruszał w świat. Na jego miejsce wprowadzał się ktoś inny, zajmował świeżo zwolnione łóżko, siadał w tym samym fotelu, spacerował po tych samych ścieżkach, póki i jego czas się nie skończył – a potem cykl się powtarzał. Natomiast Wiktoria i ja byłyśmy zawsze dla siebie, na dobre czy na złe, i w powodzi zmian to jedno się nie zmieniało. Dzięki tej więzi umiałam zmusić się do pracy, a z kolei praca kojąco wpływała na mój stan ducha. Potem zaszły nieprzewidziane wydarzenia i nie mogłyśmy już być ze sobą tak jak dotychczas. Za chwilę o tym opowiem, ważne jednak jest to, że w gruncie rzeczy nic się między nami nie zmieniło. Więź pozostała nienaruszona, a ja raz na zawsze przekonałam się, jak niezwykłą osobą jest Wiktoria.
Stało się to w połowie grudnia, w porze pierwszych mrozów. Zima okazała się w końcu mniej brutalna od poprzedniej, ale nikt nie mógł tego z góry przewidzieć. Wraz z mrozem powróciły straszne wspomnienia sprzed roku i czuło się, że na ulicach narasta panika, gdy zrozpaczeni ludzie usiłują się przygotować na atak żywiołów. Kolejki przed Domem Woburnów były dłuższe niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy, więc często musiałam pracować po godzinach, żeby nadążyć. Pamiętam, że tamtego ranka przesłuchałam dziesięć czy jedenaście osób, jedną po drugiej, a każda uraczyła mnie makabryczną opowieścią. Ostatnia – kobieta koło sześćdziesiątki, niejaka Melissa Reilly – była tak roztrzęsiona, że załamała się i rozpłakała na moich oczach, ściskając mnie za rękę i błagając, żebym jej pomogła odszukać zaginionego męża, który odszedł w czerwcu i więcej nie dał znaku życia.
– Czego pani chce? – spytałam. – Przecież nie rzucę wszystkiego, żeby ruszyć z panią na włóczęgę po ulicach. Mam za dużo pracy.
Lecz ona dalej robiła scenę i w końcu jej upór zaczął mnie złościć.
– Proszę posłuchać – powiedziałam. – Nie pani jedna w tym mieście straciła męża. Ja ze swoim też od miesięcy nie mam kontaktu. Wszystko przemawia za tym, że jest takim samym trupem jak pani mąż. Ale czy ja płaczę albo rwę włosy z głowy? Taki już nasz los, nie ma rady.
Brało mnie obrzydzenie, że wygaduję te komunały i tak szorstko ją traktuję, ale jej histeria odebrała mi rozum. Nie mogłam już, słuchać, jak plecie bez sensu o panu Reillym, o dzieciach, które z nim miała, i o podróży poślubnej sprzed trzydziestu siedmiu lat.
– Nic mnie nie obchodzi pani mąż – wybuchła wreszcie. – Takie bezduszne ścierwo jak pani nic zasługuje na męża, a ten cały Dom Woburnów też może pani sobie wsadzić. Gdyby dobry doktor panią słyszał, w grobie by się przewrócił.
Coś w tym guście, słowo w słowo nie powtórzę. A potem wstała i odeszła, nadęta z oburzenia. Zaraz po jej odejściu położyłam głowę na biurku i zamknęłam oczy, czując, że chyba już nie mam siły nikogo przesłuchać tego dnia. Ostatni wywiad skończył się zupełną klapą – z mojej winy, bo nie powinnam była dać się ponieść emocjom. Nie widziałam dla siebie żadnej wymówki, żadnego wytłumaczenia, czemu wyładowałam własny ból na nieszczęsnej kobiecie, która traciła zmysły z rozpaczy. Pewnie się wtedy zdrzemnęłam – na pięć minut, a może zaledwie na parę sekund, trudno powiedzieć. Wiem tylko, że zanim znów otworzyłam oczy, minęła wieczność, bo kiedy podniosłam głowę, naprzeciw mnie siedział Sam, czekając na wywiad. Najpierw uznałam, że widocznie wciąż jeszcze śnię. To zwykłe urojenie, pomyślałam. Jeden z tych snów, w których niby się budzisz, ale to przebudzenie też ci się tylko śni. A potem powiedziałam: „Sam”, ot tak, do siebie – i natychmiast zrozumiałam, że to nie może być nikt inny. To był on, a zarazem nie on: Sam obleczony w jakieś inne ciało, z siwiejącymi włosami i posiniaczonym policzkiem, z czarnymi, poharatanymi palcami, w tragicznie złachanym ubraniu. Spojrzenie miał martwe, nieobecne, jakby dryfował, nieodwołalnie zagubiony w sobie. Ujrzałam to wszystko w ułamku sekundy, w mgnieniu oka, w jakimś wirze. Tak, to był Sam, ale nie poznał mnie, nie wiedział, kim jestem. Serce mi załomotało i myślałam, że zemdleję. A potem po policzkach Sama bardzo wolno spłynęły dwie łzy. Zagryzł dolną wargę, broda mu się trzęsła, choć starał się powstrzymać. Nagle zadrżał od stóp do głów, wyrwało mu się raptowne westchnienie i wreszcie od dawna hamowany szloch targnął nim całym. Odwrócił się, żeby ukryć twarz, bo wciąż jeszcze próbował nad sobą zapanować, ale dalej wstrząsały nim spazmy, a z zaciśniętych ust wydobywał się zduszony, chrapliwy dźwięk. Wstałam, zataczając się obeszłam biurko i mocno go objęłam. W tej samej chwili usłyszałam spod jego płaszcza szelest zmiętych gazet. Zaraz potem rozpłakałam się i już nie mogłam przestać. Wczepiłam się w Sama z całych sił, wtuliłam twarz w fałdy jego płaszcza i beczałam bez opamiętania.
Było to ponad rok temu. Minęły tygodnie, zanim Sam na tyle wydobrzał, żeby mi opowiedzieć, co mu się po drodze przytrafiło, ale nawet i wtedy jego relacja była niejasna, pełna sprzeczności i luk. Mówił, że wszystko plącze mu się w pamięci, że z trudem rozgranicza poszczególne wydarzenia, ledwo umie oddzielić dzień od dnia. Pamiętał, że do jakiejś szóstej czy siódmej rano czekał na mój powrót, a potem wreszcie poszedł mnie szukać. Wrócił dopiero po północy, kiedy biblioteka już się paliła. Stojąc w tłumie gapiów i patrząc na walący się dach widział jednocześnie, jak wraz z resztą budynku płonie nasza książka. Twierdził, że wyraźnie ujrzał ją we własnej głowie, że czuł z dokładnością co do sekundy, kiedy płomienie wtargnęły do naszego pokoju i pochłonęły rękopis.
Odtąd wszystko się zamazało. Miał pieniądze w kieszeni, ubranie na grzbiecie, no i tyle. Przez dwa miesiące prawie nic nie robił, tylko mnie szukał, sypiając, gdzie się dało, jadając dopiero wtedy, kiedy głód stawał się nieznośny. W ten sposób utrzymał się na powierzchni, ale pod koniec lata został niemal bez grosza. Co gorsza, dał w końcu za wygraną i przestał mnie szukać. Nabrał przekonania, że nie żyję, a nie mógł znieść udręki, jaką była złudna nadzieja. Zaszył się na Stacji Diogenesa, dawnym dworcu kolejowym w północno-zachodniej części miasta, wśród degeneratów i szaleńców, ludzi-cieni, którzy snuli się po długich korytarzach i opustoszałych poczekalniach. Czuł się zupełnie zezwierzęcony, jakby przedzierzgnął się w jakieś podziemne stworzenie i zapadł w sen zimowy. Parę razy w tygodniu zarabiał mizerne sumy u szperaczy, dźwigając za nich ciężary, najczęściej jednak trwał w bezczynności, w odrętwieniu, póki jakaś siła wyższa nie wyrwała go z tego stanu.
– Przestałem starać się być kimkolwiek – powiedział. – Miałem w życiu tylko jeden cel: odsunąć się jak najdalej od świata, zamieszkać gdzieś, gdzie nic już mnie nie zrani. Usiłowałem stopniowo wyzbyć się przywiązań, zrezygnować ze wszystkiego, na czym dawniej mi zależało. Chciałem osiągnąć stan zobojętnienia tak głębokiego i wzniosłego, że chroniłoby mnie ono przed każdym następnym ciosem. Pożegnałem się z tobą, Anno. Pożegnałem się z książką; pożegnałem się z myślą o powrocie do domu. Próbowałem nawet pożegnać się z samym sobą. Pomału upodabniałem się do pogodnego Buddy, kiedy tak siedziałem w kącie, nie zwracając uwagi na otaczający mnie świat. Gdyby nie ciało – gdyby nie to, że żołądek albo kiszki upominały się czasem o swoje prawa – może już nigdy nie ruszyłbym się z miejsca. Niczego nie pragnąć, mówiłem sobie, niczego nie posiadać, być niczym. Nie widziałem lepszego rozwiązania. W końcu wiodłem już niemal żywot kamienia.
Dałyśmy mu dawny mój pokój na pierwszym piętrze. Sam był w strasznym stanie, przez pierwszych dziesięć dni balansował na granicy życia i śmierci. Siedziałam przy nim prawie bez przerwy, poświęcając innym zajęciom minimum czasu, a Wiktoria nie protestowała. Właśnie na tym polegała jej niezwykłość. Nie tylko nie protestowała, ale robiła, co mogła, żeby mi to ułatwić. Widziałam coś bez mała nadprzyrodzonego w jej zrozumieniu sytuacji, w umiejętności pogodzenia się z raptownym, niemal brutalnym końcem pewnej epoki w naszym wspólnym życiu. Spodziewałam się, że doprowadzi do gwałtownej konfrontacji, będzie rozczarowana lub zazdrosna, ale nic podobnego się nie zdarzyło. Jej pierwszą reakcją była radość – radość z mojego szczęścia, radość, że Sam żyje – a potem włożyła w jego wyzdrowienie tyleż trudu, co ja. Poniosła osobistą stratę, wiedziała jednak, że Dom Woburnów skorzysta dzięki obecności Sama. Personel miał się powiększyć o jeszcze jednego mężczyznę, i to kogoś, kto nie był ani stary jak Frick, ani tępy i niedoświadczony jak Willie, a z jej punktu widzenia ten fakt zrównywał szale. Tak żelazna konsekwencja mogła się wydawać odrobinę przerażająca, lecz dla Wiktorii w porównaniu z Domem nic się nie liczyło – nawet ja, nawet jej własny los, jeśli takie samozaparcie jest w ogóle wyobrażalne. Nie chcę upraszczać, ale z czasem prawie doszłam do przekonania, że rozkochała mnie w sobie tylko dla dobra mojego zdrowia, a skoro stanęłam na nogi, całą uwagę poświęciła Samowi. Widzisz, Dom był dla niej jedyną rzeczywistością, przed którą w ostatecznym rozrachunku wszystko musiało ustąpić.
Sam wprowadził się w końcu do mnie na trzecie piętro. Pomału przybierał na wadze i po pewnym czasie zaczął przypominać dawnego siebie, ale nie wszystko mogło ułożyć się po staremu, bo za wiele wycierpiał. Mam na myśli nie tylko te przeżycia, których ślady nosiło jego ciało w postaci przedwcześnie posiwiałych włosów, brakujących zębów, lekkiego, ale nieustannego drżenia rąk. Mówię także o przemianach wewnętrznych. Nie był już tym aroganckim młodzieńcem, z którym mieszkałam w bibliotece. Doświadczenia ostatnich miesięcy zmieniły go – rzec by można, nauczyły pokory – więc w jego sposobie bycia pojawił się jakiś miększy, spokojniejszy rytm. Czasem wspominał o powrocie do pracy nad książką, ale czułam, że nie wkłada już w to serca. Książka przestała być dla niego rozwiązaniem, a skoro się uwolnił od tej fiksacji, zaczął lepiej rozumieć, co go właściwie spotkało, co spotyka nas wszystkich każdego dnia. Odzyskał siły i stopniowo znów się z sobą oswoiliśmy, lecz było chyba w tym związku więcej partnerstwa niż poprzednio. Może ja także zmieniłam się przez tych kilka miesięcy, ale czułam ponad wszelką wątpliwość, że Sam bardziej mnie teraz potrzebuje i lubiłam to poczucie. Lubiłam je jak nic na świecie.
Pracować zaczął w pierwszych dniach lutego. To Wiktoria wyznaczyła mu zadanie, a ja byłam z początku zdecydowanie przeciwna jej wyborowi. Powiedziała mi jednak, że dokładnie rzecz przemyślała. Według niej Sam najlepiej mógł przysłużyć się Domowi jako nowy doktor.
– Możesz uważać, że to dziwny pomysł – ciągnęła – ale od śmierci ojca pomału idziemy na dno. Dom jako instytucja nie ma już żadnej spójności, żadnego określonego kierunku. Na chwilę zapewniamy ludziom wikt i dach nad głową, ale nic ponadto. Takie minimalne wsparcie nic im właściwie nie daje. Dawniej przychodzili tu, żeby być blisko ojca. Nawet jeśli nie potrafił ich wyleczyć, rozmawiał z nimi, wysłuchiwał ich skarg. I właśnie to się liczyło. Poprawiał im samopoczucie przez sam fakt, że był tym, kim był. Dostawali jeść, a na dodatek odrobinę nadziei. Gdybyśmy znaleźli nowego doktora, Dom odzyskałby może coś z dawnego ducha.
– Ale Sam nie jest doktorem – zaprotestowałam. – Byłoby to kłamstwo, a nie rozumiem, jak można ludziom pomóc, jeśli już w punkcie wyjścia ich się okłamuje.
– Nie kłamstwo – sprostowała Wiktoria – tylko maskarada. Kłamie się przez egoizm, a my przecież nic na tym nie korzystamy. Skorzystają inni, bo odzyskają nadzieję. Jeśli dadzą się przekonać, że Sam jest lekarzem, będą mu wierzyć.
– A jeżeli się wyda? Wtedy wszystko runie. Nikt już nam nic uwierzy, nawet kiedy powiemy prawdę.
– Nic się nie wyda. Sam się nie zdradzi, bo przecież nie będzie naprawdę leczył. Choćby nawet chciał, to i tak nie ma czym. Zostało nam parę flakonów aspiryny, kilka paczek bandaży i prawie nic więcej. Będzie się tylko przedstawiał jako doktor Farr, a nie praktykował. Niech mówi, a rezydenci niech słuchają. To wystarczy. Może w ten sposób sami odnajdą w sobie siłę.
– A jeśli Sam się nie sprawdzi?
– No to trudno. Ale nie dowiemy się, póki nie spróbuje, prawda?
W końcu zgodził się spróbować.
– Co prawda nie wpadłbym na coś takiego – powiedział – choćbym miał żyć jeszcze sto lat. Anna twierdzi, że to cynizm, a ja w sumie przyznaję jej rację. Ale czy fakty nie są równie cyniczne? Ludzie umierają na ulicy i nawet jeśli im damy ten talerz zupy albo zbawimy ich dusze, nie przestaną umierać. Nie ma na to rady. Skoro Wiktoria uważa, że rozmowa z pseudodoktorem trochę im ulży, jakie mam prawo odmówić jej racji? Wątpię, czy ta gierka wiele da, ale zaszkodzić chyba nie zaszkodzi. W ten sposób przynajmniej spróbujemy coś zdziałać, więc zgoda, spróbujmy.
Nie miałam pretensji do Sama, że uległ, ale byłam zła na Wiktorię. Zaszokowała mnie tym, że tak zawile usprawiedliwiła własny fanatyzm, powołując się na słuszność sprawy. Jakkolwiekby nazwać jej pomysł – kłamstwem, maskaradą, środkiem uświęconym przez cel – było to moim zdaniem odstępstwo od pryncypiów starego doktora. Miałam z początku wobec Domu Woburnów mocno mieszane uczucia i to właśnie Wiktoria pomogła mi go w końcu zaakceptować. Jej prostota, oczywistość pobudek, moralna nieugiętość stały się dla mnie wzorem i źródłem siły. I oto nagle odkryłam w Wiktorii mroczny obszar, którego dotychczas nie zauważałam. Byłam chyba po prostu zawiedziona i przez pewien czas pałałam do niej szczerą niechęcią, nic mogąc jej darować, że w sumie tak mało różni się od reszty ludzi. Potem jednak zaczęłam lepiej rozumieć sytuację i gniew mi przeszedł. Wiktoria długo ukrywała przede mną prawdę o Domu Woburnów, który w rzeczywistości chylił się do upadku. Maskarada Sama miała być jedynie próbą wyratowania czegoś z pożaru, ekscentryczną kodą doczepioną do ogranego już kawałka. Dawno było po wszystkim, tylko ja o tym nie wiedziałam.
Sam, o ironio, świetnie się spisał w roli doktora. Rekwizyty – biały kitel, czarna torba, stetoskop, termometr – już na niego czekały, a on umiał z nich zrobić użytek. Owszem, wyglądał jak lekarz, ale po pewnym czasie zaczął się zachowywać, jakby naprawdę nim był, i to właśnie najbardziej mnie zdumiało. Z początku niechętnie odnosiłam się do tej przemiany, bo nie chciałam przyznać, że Wiktoria miała rację, lecz w końcu musiałam ustąpić wobec oczywistych faktów. Sam budził w ludziach wyraźny odzew. Potrafił tak słuchać, że chcieli mówić, więc gdy tylko przy nich siadał, potoki słów lały im się z ust. Na pewno pomagała mu w tym praktyka dziennikarska, lecz odkąd wziął na siebie rolę doktora, spowiła go całkiem nowa aura dostojeństwa, swego rodzaju dobrotliwa persona, a ponieważ rezydenci jej ufali, opowiadali mu niesłychane rzeczy. Czuł się jak w konfesjonale i zaczął pomału doceniać zbawienne skutki spowiedzi, która jest przecież okazją, żeby zrzucić brzemię, wyzwolić żywe słowa i zawrzeć w nich swoje przeżycia. Wiele osób na miejscu Sama utożsamiłoby się z rolą, on jednak zachował dystans. Na osobności żartował nawet z całej tej szopki i w końcu powymyślał sobie całe mnóstwo pseudonimów: Doktor Charles Attan, Doktor Znachorsky, Doktor Pic. Czułam jednak, że żarty żartami, ale nowa praca znaczy dla niego więcej, niż byłby skłonny przyznać. Rola doktora dała mu wgląd w tajniki cudzych myśli, co z kolei nie pozostało bez wpływu na jego własne wnętrze, które dzięki temu okrzepło, stało się bardziej przestronne, pojemne i chłonne.
– Dobrze jest nie być sobą – zwierzył mi się kiedyś. – Gdybym nie mógł się schować za tym facetem w białym kitlu, specem od współczujących min, chybabym nie wytrzymał. Zmiażdżyłyby mnie te wszystkie opowieści. Ale mam na szczęście bezpieczny sposób, żeby ich słuchać i odkładać je na odpowiednią półkę obok mojej własnej historii, obok historii człowieka, którym nie muszę być, póki słucham tamtych.
Wiosna nadeszła wcześnie. Już w połowie marca w ogrodzie za domem zakwitły krokusy: z trawy na obrzeżach klombów wychylały się żółte i fioletowe płatki, a świeża zieleń listków odbijała od brązu wysychających kałuż. Nawet noce były ciepłe, wiec Sam i ja chadzaliśmy czasem przed snem na krótkie spacery po posesji Woburnów. Miło było spędzić tych parę chwil na dworze, mając za plecami ciemne okna domu, a nad sobą blade płomyki gwiazd. Na każdym takim spacerze od nowa zakochiwałam się w Samie. Traciłam dla niego głowę, idąc z nim w ciemnościach pod rękę i wspominając nasze początki, Złowrogą Zimę, kiedy mieszkaliśmy w bibliotece i co noc wyglądaliśmy przez wielki wachlarz okna. Nie rozmawialiśmy już o przyszłości. Nie snuliśmy planów, nie mówiliśmy o powrocie do domu. Bez reszty pochłaniała nas teraźniejszość, ogrom codziennej pracy, a potem zawsze to samo zmęczenie, więc nawet nie mieliśmy kiedy pomyśleć o czymś innym niż chwila obecna. Nasze życie wisiało w jakiejś upiornej równowadze, ale nie było złe, a chwilami ogarniało mnie coś na kształt szczęścia, że żyję właśnie tak, poddając się biegowi zdarzeń.
Ten stan nie mógł oczywiście trwać. Jak słusznie twierdził Borys Stiepanowicz, była to iluzja i nic nie mogło powstrzymać nadchodzących zmian. Pod koniec kwietnia poczuliśmy, że trzeba zacisnąć pasa. Wiktoria wreszcie się załamała i opisała nam sytuację, więc zaczęliśmy coraz bardziej oszczędzać. Pierwsza wypadła z rozkładu środowa runda po mieście. Uznaliśmy, że to wyrzucone pieniądze. Paliwo było za drogie, a chętni i tak tłoczyli się w kolejce tuż za drzwiami. Wiktoria zdecydowała, że nie będziemy już szukać kandydatów, i nawet Frick nie zaprotestował. Po południu wybraliśmy się na ostatnią przejażdżkę: Frick za kierownicą, obok Willie, a Sam i ja na tylnym siedzeniu. Silnik ciężko sapał, kiedy jechaliśmy przez bulwary na peryferiach, skręcając czasem do tej czy tamtej dzielnicy. Rzucało nami na wybojach, chociaż Frick starał się omijać wyjeżdżone koleiny i wyrwy. Patrzyliśmy w okna, rzadko się odzywając. Trochę pewnie nam się nie mieściło w głowach, że podobna sytuacja nigdy się nie powtórzy, że to już ostatni raz, a potem właściwie przestaliśmy nawet patrzeć, tylko siedzieliśmy na miejscach z dziwnie rozpaczliwym poczuciem, że kręcimy się w kółko. Po powrocie Frick odstawił wóz do garażu, zamknął drzwi na klucz i chyba nigdy więcej ich nie otworzył. Kiedy pewnego dnia znaleźliśmy się razem w ogrodzie, wskazał garaż palcem i rozwarł bezzębne usta w szerokim uśmiechu.
– No i tyle widoków, kiedy więcej już nic – powiedział. – Powidz pa, no i zgłowy. A niej jak nie zaświci! Szuuuu, patrzyć, i po wszystkiem. Wielki migot, no i zgłowy.
Po aucie przyszła kolej na ubrania – skończyło się rozdawnictwo koszul i butów, kurtek i swetrów, spodni, kapeluszy, starych rękawiczek. Borys Stiepanowicz kupował je hurtem w czwartym rewirze, ale jego dostawca wypadł z branży, a ściślej mówiąc, wygryzło go konsorcjum zbirów i Reanimatorów, więc i tej działalności musieliśmy zaniechać. Nawet w dobrych okresach odzież stanowiła w budżecie Woburnów trzydzieści do czterdziestu procent, a kiedy nastały ciężkie czasy, trzeba ja było skreślić z listy wydatków – bez stopniowych ograniczeń ani połowicznych oszczędności, tylko wszystko naraz, jednym cięciem. Wiktoria wszczęła akcję, którą nazwała „kampanią skrupulatnych reperacji”: gromadziła wszelkiego rodzaju przybory krawieckie – igły, nici, łaty, naparstki, grzybki do cerowania i tym podobne – i w miarę swych sił starała się naprawiać ubrania, w których nasi podopieczni przychodzili do Domu Woburnów. Chciała jak najwięcej pieniędzy zaoszczędzić na jedzenie, a ponieważ właśnie ono było najważniejsze, właśnie jedzenia najbardziej potrzebowali rezydenci, wszyscy przyznaliśmy jej rację. Ale czwarte piętro wciąż pustoszało, więc nawet jadłospis nie oparł się ogólnej erozji. Zaczęły z niego ubywać kolejne składniki – cukier, sól, masło, owoce, i tak już skąpo wydzielane racje mięsa, odświętna szklanka mleka. Ilekroć Wiktoria obwieszczała o którymś z tych cięć, Maggie Vine w napadzie histerii odgrywała milczącą błazenadę, wściekła pantomimę zapłakanej kuchty, która tłucze głową o ścianę i wali się dłońmi po udach, jakby chciała odfrunąć. Zresztą nikomu nie było lekko. Przyzwyczailiśmy się jadać do syta, więc ten nagły odwyk okazał się szokiem dla naszych organizmów. Musiałam od nowa przemyśleć, czym właściwie jest głód, jak rozgraniczyć w wyobraźni jedzenie od przyjemności, jak nauczyć się brać, co dają, i nie pragnąć niczego więcej. Nim minęła połowa lata, przeszliśmy na dietę ziarnisto-węglowodanową z dodatkiem warzyw korzeniowych – rzepy, buraków, marchwi. Usiłowaliśmy założyć ogród na placu za domem, ale trudno było o nasiona i w końcu wyhodowaliśmy tylko parę główek sałaty. Maggie improwizowała, jak mogła; gotowała różne cienkie zupki, z niemą wściekłością preparowała dania z fasoli i makaronu, otoczona kłębami białej mąki miesiła ciasto na kluchy, lepkie gnioty, którymi prawie się dławiliśmy. Było to w porównaniu z naszą dawną kuchnią nędzne żarcie, ale dawało się na nim przeżyć. Najbardziej jednak przerażała nas nie sama jakość jedzenia, lecz pewność, że może być tylko gorzej. Stopniowo zacierała się różnica między Domem Woburnów a jego otoczeniem. Miasto nas pożerało, a myśmy nie wiedzieli, jak je powstrzymać,
A potem znikła Maggie. Pewnego dnia po prostu już jej nie było i żaden trop nie wskazywał, dokąd mogła pójść. Pewnie odeszła nocą, kiedy spaliśmy na górze, ale to jeszcze nie wyjaśniało, czemu zostawiła wszystkie swoje rzeczy. Na zdrowy rozum gdyby chciała uciec, spakowałaby walizkę. Przez dwa czy trzy dni Willie przeszukiwał okoliczne ulice, lecz nie znalazł żadnego śladu. Nikt z zapytanych przechodniów też jej nie widział. Odtąd chłopiec i ja zajęliśmy się kuchnią, ale kiedy już zaczynaliśmy jako tako sobie radzić, zdarzyło się kolejne nieszczęście. Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, zmarł Frick. Próbowaliśmy pocieszać się myślą, że był już bardzo stary – zdaniem Wiktorii miał prawie osiemdziesiąt lat – ale niewiele to pomogło. Zmarł nocą, we śnie, w początkach października, a znalazł go wnuk: rano zobaczył, że dziadek jeszcze leży w łóżku, więc zaczął go budzić, a wtedy ku przerażeniu chłopca trup gruchnął na podłogę. Oczywiście najbardziej przeżył to Willie, ale śmierć Fricka była dla nas wszystkich ciężkim ciosem. Sam płakał rzewnymi łzami, a Borys Stiepanowicz dowiedziawszy się o niej nie odezwał się do nikogo przez cztery godziny, zapewne ustanawiając tym samym swoisty rekord. Wiktoria z początku niewiele po sobie pokazywała, potem jednak zrobiła rzecz absolutnie szaloną, więc zrozumiałam, jak bliska jest ostatecznej rozpaczy. Pamiętasz pewnie, że w Mieście bezwzględnie zakazano grzebania zmarłych. Trupy odstawia się do Transformatorni, a każdy, kto złamie ten przepis, naraża się na najsurowszą karę: dwieście pięćdziesiąt glotów grzywny płatnych natychmiast albo równie natychmiastową deportację do jednego z obozów pracy w południowo-zachodniej części kraju. Mimo to w niecałą godzinę po tym, jak dowiedzieliśmy się o śmierci Fricka, Wiktoria oświadczyła, że po południu zamierza pochować go w ogrodzie. Sam usiłował jej to wyperswadować, ale była nieugięta.
– Nikt się nie dowie – twierdziła. – A nawet jeśli policja dojdzie prawdy, mniejsza z tym. Musimy postąpić, jak słuszność nakazuje. Kiepsko by to o nas świadczyło, gdybyśmy cofnęli się przed głupim prawem.
Była to pochopna, całkowicie nieodpowiedzialna decyzja, ale przypuszczam, że podjęła ją w gruncie rzeczy ze względu na Williego. Był to chłopiec o nienormalnie niskim ilorazie inteligencji, mimo swych siedemnastu lat wciąż jeszcze uwięziony w granicach własnej gwałtownej jaźni, do której z zewnętrznego świata nic przenikał prawie żaden sens. Frick opiekował się nim, wyręczał go w myśleniu i dosłownie prowadził za rękę. Gdy dziadka nagle zabrakło, nie sposób było przewidzieć, co stanie się z chłopcem. Musieliśmy wykonać wobec niego jakiś gest, dać wyraźne świadectwo lojalności, niepodważalny dowód, że będziemy z nim bez względu na konsekwencje. Pogrzeb pociągał za sobą ogromne ryzyko, lecz choć dziś już znam jego następstwa, nie uważam, że Wiktoria źle zrobiła.
Przed ceremonią Willie poszedł do garażu, odczepił od auta trąbkę klaksonu i prawie przez godzinę ją polerował. Była to staroświecka trąbka, podobna do tych, które dawniej widywało się u dziecinnych rowerków, tylko większa, okazalsza, z mosiężną czarą głosową i gruszką z czarnej gumy, niewiele mniejszą niż grejpfrut. Potem chłopiec i Sam wykopali za domem dół pod krzewami głogu. Sześciu rezydentów przyniosło z domu ciało Fricka, a kiedy spuścili je do grobu, Willie położył dziadkowi na piersi trąbkę, żeby go z nią pochowano. Borys Stiepanowicz odczytał krótki wiersz, który napisał z tej okazji, po czym Sam i Willie zasypali dół. Była to prymitywna ceremonia, jeśli w ogóle można ją tak nazwać – żadnych modlitw ani pieśni – ale samo to, że się w ogóle odbyła, miało wystarczająco wielkie znaczenie. Zeszli się na nią wszyscy domownicy, zarówno rezydenci, jak i personel, a nim dobiegła końca, większość z nas miała łzy w oczach. Na grobie położono nieduży kamień, żeby zaznaczyć miejsce, po czym wróciliśmy do domu.
Próbowaliśmy jakoś się podzielić odpowiedzialnością za Williego. Wiktoria obarczyła go nowymi obowiązkami – pozwoliła mu nawet stać z karabinem na straży podczas wywiadów, które prowadziłam w hallu – a pod kierunkiem Sama chłopiec uczył się dodawać i odejmować, podpisywać się własnym nazwiskiem i golić. Był wdzięczny za tyle uwagi i gdyby nie pewne fatalne zrządzenie losu, prawdopodobnie by się w końcu otrząsnął. Ale w jakieś dwa tygodnie po pogrzebie Fricka złożył nam wizytę konstabl z Komendy Głównej. Wyglądał po prostu idiotycznie – pulchny, rumiany, ubrany w mundur najnowszego kroju, obowiązujący funkcjonariuszy tej służby: jaskrawoczerwoną kurtkę, białe bryczesy, czarne lakierowane oficerki i kepi tegoż koloni. Cały aż trzeszczał w tym absurdalnym stroju i tak wypinał pierś, że nie rozumiałam, jakim cudem jeszcze mu się nie pourywały guziki. Stuknął obcasami i zasalutował, kiedy otworzyłam drzwi, i gdyby nie pistolet maszynowy, który miał przewieszony przez ramię, pewnie bym go z miejsca odprawiła.
– Czy tu mieszka Wiktoria Woburn? – spytał.
– Tak – odparłam. – Między innymi.
– Wobec tego proszę usunąć się z drogi – rzekł odpychając mnie na bok i włażąc do hallu. – Za chwilę rozpocznie się dochodzenie.
Oszczędzę ci szczegółów. Okazało się, że ktoś złożył donos o pogrzebie, więc konstabl przyszedł sprawdzić. Donosicielem był zapewne któryś z rezydentów, ale nikt z nas nie miał serca zastanawiać się, kto mianowicie dopuścił się tak zdumiewającej zdrady: prawdopodobnie jeden z uczestników pogrzebu – ktoś, kto nie mógł darować Domowi Woburnów, że wyproszono go stamtąd z powrotem na ulicę, gdy minął jego czas. Był to logiczny domysł, ale i tak nie miało większego znaczenia, jaka właściwie jest prawda. Może policja opłaciła donosiciela, a może wydał nas z czystej złości. W każdym razie swój donos sformułował z morderczą precyzją, bo konstabl w asyście dwóch przybocznych ruszył prosto do ogrodu za domem, trochę się rozejrzał i bez wahania wskazał, gdzie jest grób. Kazał przynieść łopaty i natychmiast przyboczni wzięli się do dzieła, szukając zwłok, których miejsce spoczynku już znali.
– Oburzające lekceważenie prawa – rzekł konstabl. – Taki pogrzeb w dzisiejszych czasach, co za tupet i egoizm. Bez trupów na opał raz dwa byłoby po nas, jasna sprawa, że poszlibyśmy na dno. Skąd byśmy wzięli paliwo, jak byśmy przeżyli? Gdy w tej oto dobie zagrożony jest byt całego narodu, wszyscy musimy być czujni. Nie wolno oszczędzić ani jednego trupa, a tym, którzy mają czelność łamać prawo, zbrodnia taka nie ujdzie na sucho. Są to złoczyńcy najgorszego autoramentu, perfidni niegodziwcy, wyrzutki społeczeństwa. Należy ich ukarać, wyrwać zło z korzeniami.
Tymczasem wszyscy wyszliśmy już do ogrodu i staliśmy stłoczeni nad grobem, a ten dureń konstabl dalej klepał swoje: nic prócz jadu i pustosłowia. Wiktoria była blada jak płótno i gdybym jej nie podpierała, pewnie by upadła. Sam stał naprzeciw nas, po drugiej stronie powiększającego się dołu, i nie spuszczał z oka Williego. Chłopiec zalewał się łzami, patrząc, jak przyboczni konstabla wybierają ziemię z grobu i od niechcenia ciskają ją w krzaki, aż w końcu krzyknął z przerażeniem:
– To dziadzi ziemia! Nie wolno jej wyrzucać! To ziemia dziadzi!
Krzyczał tak głośno, że konstabl musiał przerwać tyradę. Spojrzał na Williego z pogardą, ale kiedy sięgnął po pistolet maszynowy, Sam zatkał chłopcu usta i zaczął go ciągnąć przez trawnik w stronę domu, co wcale nic było łatwe, bo Willie wierzgał i usiłował się wyrwać. Niektórzy rezydenci rzucili się na ziemię, błagając konstabla, żeby uwierzył w ich niewinność”. Nic nie wiedzieli o tej ohydnej zbrodni; nie byli jej świadkami; gdyby ktoś im powiedział o podobnej niegodziwości, w żadnym razie nie skorzystaliby z gościny Domu Woburnów, gdzie zresztą przemocą ich więziono: w sumie potok służalczych wyznań, epidemia tchórzostwa. Z obrzydzenia o mało ich nic oplułam. Pewna starucha – niejaka Beulah Stansky – objęła nawet but konstabla i zaczęła obcałowywać cholewę. Konstabl próbował ją z siebie strząsnąć, a że to nie pomogło, kopnął ją w brzuch czubkiem buta, aż poturlała się po ziemi, jęcząc i skowycząc jak zbity pies. Na szczęście dla nas wszystkich akurat wtedy postanowił wkroczyć Borys Stiepanowicz. Otworzył przeszklone drzwi do ogrodu, zwinnym kroczkiem zszedł na trawnik i ze spokojną, niemal zadumaną miną ruszył w stronę zbiegowiska. Zachowywał się, jakby już setki razy bywał świadkiem identycznych scen, więc nic nie mogło nim wstrząsnąć: ani obecność konstabla, ani widok broni – nic a nic. Kiedy do nas dołączył, asystenci właśnie wyciągnęli trupa z grobu i położyli na trawie. Nieszczęsny Frick miał twarz umazaną ziemią, puste oczodoły, a w ustach kłębiły mu się białe robaki. Borys nawet na niego nie spojrzał, tylko ruszył w stronę konstabla w czerwonej kurtce i tytułując go generałem odszedł z nim na bok. Nie słyszałam, co mówili, ale widziałam, że Borys bez przerwy się uśmiecha i rusza brwiami. W końcu wyjął z kieszeni plik banknotów, odliczył kilka i wetknął je konstablowi w dłoń. Nie wiedziałam, czy zapłacił grzywnę, czy zawarli jakąś prywatną ugodę, na tym jednak transakcja się zakończyła: gotówka w okamgnieniu przeszła z ręki do ręki i interes został ubity. Dwaj przyboczni podnieśli ciało Fricka, przemaszerowali z nim przez trawnik i dalej przez sień na ulicę, po czym wrzucili zwłoki na czekającą tam ciężarówkę. Konstabl udzielił nam na schodach ostatniej reprymendy – bardzo surowej, słowo w słowo takiej samej jak ta, której wysłuchaliśmy w ogrodzie – raz jeszcze zasalutował, stuknął obcasami i ruszył w stronę ciężarówki, niecierpliwie machając ręką na znak, że umorusani gapie mają usunąć się z drogi. Gdy tylko odjechał razem ze swoimi ludźmi, pobiegłam do ogrodu i zaczęłam szukać trąbki. Chciałam ją wyczyścić i oddać Williemu, lecz nigdzie nie mogłam jej znaleźć. Spuściłam się nawet na dno grobu, ale tam też jej nie było. Znikła bez śladu, tak jak przed nią wiele innych rzeczy.
Na razie wyszliśmy więc obronną ręką, a przynajmniej żadne z nas nie trafiło do więzienia, ale suma, którą Borys dał konstablowi, poważnie nadwerężyła nasze rezerwy. W ciągu trzech pierwszych dni po ekshumacji Fricka sprzedaliśmy ostatnie rzeczy z czwartego piętra: pozłacany nóż do papieru, mahoniowy stoliczek i firanki z niebieskiego aksamitu, które dotąd wisiały w oknach. Potem dostaliśmy jeszcze trochę gotówki za książki z biblioteki na parterze: poszły dwie półki Dickensa, pięć kompletów Szekspira (między innymi miniaturowe wydanie – trzydzieści osiem tomików wielkości ludzkiej dłoni), cała Jane Austen, Schopenhauer, ilustrowany Don Kichot, ale rynek księgarski zdążył już się zawalić, więc niewiele uciułaliśmy. Borys wziął nas na utrzymanie, lecz nawet jego zasoby kiedyś musiały się skończyć, toteż nie łudziliśmy się, że stan ten długo potrwa. Liczyliśmy na trzy, w najlepszym razie cztery miesiące, a ponieważ znów nadchodziła zima, zakładaliśmy, że mamy pewnie mniej czasu, niż nam się zdaje.
Rozsądek podpowiadał, żeby nie zwlekać, tylko od razu zamknąć Dom Woburnów. Próbowaliśmy przekonać Wiktorię, był to jednak dla niej trudny krok, wahała się więc przez kilka tygodni. A gdy zaczęło wyglądać na to, że Borys ją wreszcie namówił, los zadecydował za nią i za nas wszystkich. Jego narzędziem okazał się Willie. Po fakcie taki właśnie koniec wydaje się wręcz nieunikniony, ale minęłabym się z prawdą, gdybym twierdziła, że ktokolwiek z domowników go przewidział. Zbytnio byliśmy zajęci codziennymi obowiązkami, a kiedy już doszło do nieszczęścia, spadło ono na nas jak grom z jasnego nieba, wstrząsnęło nami niby eksplozja ze środka ziemi.
Odkąd zabrano ciało Fricka, Willie był nie ten sam. Robił swoje, ale w milczeniu, samotnie, komunikując się z nami wyłącznie za pomocą spojrzeń bez wyrazu i wzruszeń ramionami. Ilekroć ktoś się do niego zbliżał, oczy chłopca zapalały się wrogością i urazą. Gdy położyłam mu rękę na ramieniu, strącił ją, jakby grożąc, że następnym razem nie ujdzie mi to na sucho. Oboje codziennie pracowaliśmy w kuchni, spędzałam więc z nim pewnie więcej czasu niż inni. Starałam się mu pomóc, jak potrafiłam, ale z moich perswazji nic chyba do niego nie docierało. Twój dziadek ma się dobrze, mówiłam. Poszedł do nieba, więc mniejsza o to, co się dzieje z jego ciałem. Grunt, że dusza żyje. Nie chciałby, żebyś tak się o niego martwił. Nic złego nie może mu się już stać. Jest mu dobrze tam dokąd trafił, i tobie też życzy szczęścia. Czułam się tak, jak zapewne czują się rodzice, kiedy próbują objaśnić małemu dziecku, na czym polega śmierć. Powtarzałam zasłyszane w dzieciństwie obłudne brednie. Ale nic miało znaczenia, co mówię, bo do Williego i tak to nie trafiało. Był jaskiniowcem, więc na cudzą śmierć umiał zareagować w jeden jedyny sposób – czcząc zmarłego przodka, wręcz go ubóstwiając. Wiktoria instynktownie to zrozumiała. Grób Fricka stał się dla chłopca ziemią świętą, którą potem zbezczeszczono. Porządek rzeczy legł w gruzach i żadne moje słowa nie mogły go przywrócić.
Willie zaczął wychodzić po kolacji i rzadko wracał przed drugą albo i trzecią nad ranem. Nie mieliśmy pojęcia, co robi o tej porze na ulicy, bo nam się nie opowiadał, a pytać nie było sensu. Pewnego ranka w ogóle się nie zjawił. Pomyślałam, że odszedł na zawsze, ale tuż po obiedzie wszedł do kuchni i bez słowa zaczął siekać warzywa, jakby chciał mnie sprowokować, a może zaimponować mi arogancją. Był schyłek listopada. Willie wszedł na własną orbitę, niczym błędna gwiazda o nieokreślonej trajektorii. Przestałam na niego liczyć w sprawach domowych. Jeśli był pod ręką, korzystałam z jego pomocy; gdy go nie było, robiłam wszystko sama. Kiedyś nie pokazał się przez dwa dni; innym razem – przez trzy. Te coraz dłuższe nieobecności sugerowały, że stopniowo odchodzi, uśpiły więc naszą czujność. Uznaliśmy, że prędzej czy później zniknie na dobre, jak Maggie Vine. Akurat w tamtym okresie tyle mieliśmy roboty, tyle musieliśmy się nakrzątać, żeby jeszcze przez chwilę utrzymać na powierzchni tonący statek, że nikt nie zaprzątał sobie głowy Williem, kiedy nie było go wśród nas. Następnym razem nie pojawił się przez sześć dni i wtedy chyba już wszyscy nabraliśmy przekonania, że więcej go nie zobaczymy. Aż tu w pierwszym tygodniu grudnia późną nocą obudził nas straszliwy łomot i trzask z pokojów na parterze. W pierwszej chwili pomyślałam, że to ludzie z kolejki włamali się do domu, ale gdy Sam wyskoczył z łóżka i chwycił strzelbę, którą stale trzymaliśmy w sypialni, na dole zabrzmiała seria z broni maszynowej, potworny huk i rozprysk kul, raz za razem. Rozległy się krzyki, dom zatrząsł się od nagłej bieganiny, usłyszałam, jak pociski wbijają się w ściany, tłuką szyby, drą drzazgi z podłogi. Zapaliłam świecę i wyszłam za Samem na schody, zbierając całą odwagę, bo byłam przekonana, że ujrzę konstabla lub jego ludzi, którzy mnie rozstrzelają, rozerwą seriami na strzępy. Wiktoria biegła już po schodach na dół i o ile widziałam, nie miała przy sobie broni. Intruzem oczywiście nie był konstabl – choć nie wątpię, że pistolet pochodził od niego – lecz Willie: stał na pierwszym podeście, ale zmierzał w naszą stronę, z peemem w garści. Blask mojej świecy nie sięgał jego twarzy, widziałam jednak, że zatrzymał się na widok biegnącej Wiktorii.
– Dość już tego, Willie – powiedziała Wiktoria. – Rzuć broń. Rzuć ją natychmiast!
Nie wiem, czy chciał do niej strzelić, ale broni nie rzucił. Wiktorię dogonił tymczasem Sam i ledwie skończyła mówić, nacisnął spust dubeltówki, trafiając Williego w pierś. Chłopiec runął do tylu, koziołkując po schodach. Pewnie umarł, nim wylądował na dole, może nawet zanim się połapał, że dostał kulę.
Stało się to sześć czy siedem tygodni temu. Z osiemnaściorga rezydentów siedmioro zginęło na miejscu, pięcioro zdołało uciec, troje było rannych, troje wyszło bez szwanku. Pan Hsia, który dopiero co się wprowadził i w swój pierwszy wieczór zabawiał nas karcianymi sztuczkami, zmarł nazajutrz o jedenastej przed południem. Pan Rosenberg i pani Rudniki wyzdrowieli. Opiekowaliśmy się nimi przez ponad tydzień, a gdy mogli już chodzić o własnych siłach, odprawiliśmy ich. Byli ostatnimi rezydentami Domu. Rankiem tuż po katastrofie Sam wymalował szyld i przybił go do drzwi frontowych: DOM WOBURNÓW ZAMKNIĘTY. Kolejkowicze nie od razu odeszli, potem jednak zrobiło się bardzo zimno, a kiedy mimo upływu dni nikt drzwi nie otwierał, tłum zaczął rzednąć. Od tamtej pory cierpliwie czekamy, obmyślamy następne posunięcie, usiłujemy przetrwać kolejną zimę. Sam i Borys codziennie chodzą do garażu i wypróbowują samochód, żeby w każdej chwili był sprawny. Mamy zamiar wyjechać, skoro tylko się ociepli. Nawet Wiktoria twierdzi, że się z nami zabierze, ale nie jestem pewna, czy mówi serio. Czas pokaże. Sądząc ze stanu nieba przez ostatnie trzy doby, niedługo już chyba będziemy musieli czekać.
Postaraliśmy się jak najlepiej zadbać o zwłoki, usunąć szkody, zmyć krew. Nie chcę się wdawać w szczegóły. Dość powiedzieć, że skończyliśmy dopiero po południu następnego dnia. Sam i ja poszliśmy na górę, żeby się zdrzemnąć, ale jakoś nie mogłam zasnąć. Za to on usnął prawie natychmiast. Nic chciałam go budzić, wiec wstałam i usiadłam w kącie na podłodze. Akurat leżała tam moja stara torba, a ja bez wyraźnego powodu zaczęłam w niej grzebać. Właśnie wtedy znalazłam niebieski notes Izabeli. Pierwszych kilka stron wypełniało jej pismo: krótkie sygnały, które do mnie kierowała w ostatnich dniach choroby. Na ogół były całkiem proste – „dziękuję”, „wody”, „kochana Anno” – ale kiedy ujrzałam te wątłe, nieproporcjonalnie wielkie litery i przypomniałam sobie, ile trudu wkładała w to, żebym ją jednak zrozumiała, proste na pozór przesłania wydały mi się całkiem złożone. Ruszyła nagle lawina wspomnień. Bez namysłu wyrwałam z notesu pierwsze kartki, starannie złożyłam je we czworo i schowałam do torby. Potem wzięłam ołówek, który tak dawno temu kupiłam od pana Gambino, położyłam notes na kolanach i zaczęłam pisać ten list.
Piszę go do tej pory, po parę stron dziennie, żeby ci to wszystko przekazać. Chwilami zastanawiam się, ile rzeczy jednak pominęłam, ile nieodwołalnie mi umknęło, lecz te pytania muszą pozostać bez odpowiedzi. Czasu coraz mniej, nie mogę trwonić słów. Nie sądziłam, że aż tak się rozpiszę: myślałam, że w parę dni zdam ci sprawę z tego, co najważniejsze, i będzie po wszystkim. Tymczasem zapisałam prawie cały notes i ledwie musnęłam powierzchnię. Właśnie dlatego piszę coraz mniejszymi literami. Chcę wszystko zmieścić, dobrnąć do końca, nim będzie za późno, ale widzisz, jak się fatalnie oszukałam. Ze słowami tak się nie da. Im bliższy koniec, tym więcej masz do powiedzenia. Koniec to tylko iluzja – cel, który sam sobie wymyślasz, żeby wytrwać, ale w pewnym momencie zaczynasz rozumieć, że nigdy go nie osiągniesz. Może będziesz musiał się zatrzymać, ale to tylko dlatego, że wyczerpie się twój czas. Zatrzymasz się, lecz nie będzie to znaczyło, że dobrnąłeś do końca.
Słowa coraz bardziej maleją są już takie małe, że nie wiem, czy jeszcze czytelne. Przypominają mi Ferdynanda i jego stateczki, lilipucią flotę brygantyn i fregat. Bóg jeden wie, czemu piszę z takim uporem. Nie wierzę, że zdołam ci przesłać ten list. Czuję się, jakbym krzyczała w próżnię, jakbym się darła na całe gardło w obliczu bezkresnej, przerażającej próżni. Za to w przypływach optymizmu drżę na myśl, co będzie, jeśli ten list jednak dotrze do twoich rąk. Oniemiejesz, kiedy go przeczytasz, rozchorujesz się ze zmartwienia i popełnisz ten sam głupi błąd, który ja popełniłam. Błagam cię, nie rób tego. To niestety do ciebie podobne – dość dobrze cię znam, żeby wiedzieć. Jeśli jeszcze choć trochę mnie kochasz, proszę, nie daj się wciągnąć w pułapkę. Nie zniosłabym myśli, że muszę się o ciebie martwić, bo może się tułasz po tych ulicach. Wystarczy, że jedno z nas zabłądziło. Ważne, żebyś został, gdzie jesteś, żebym mogła biec ku tobie wyobraźnią. Ja tu, a ty tam. To moja jedyna pociecha, nie niszcz jej pod żadnym pozorem. Chociaż z drugiej strony, nawet jeśli dostaniesz w końcu ten notes, nie musisz przecież go czytać. Nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań, a ja nie chciałabym czuć, że cię zmusiłam. Chwilami wręcz miewam nadzieję, że dokładnie tak to się skończy – że po prostu zabraknie ci odwagi i w ogóle do niego nie zajrzysz. Owszem, jest w tym pewna sprzeczność, ale cóż, skoro tego właśnie czasem pragnę. A jeśli rzeczywiście tak będzie, te oto słowa, które piszę z myślą o tobie, już teraz są dla ciebie niewidzialne. Twoje oczy nigdy ich nie ujrzą, mózgu nie obarczy najdrobniejszy okruch moich zwierzeń. Może to i lepiej. Ale chyba wolałabym, żebyś tego listu nie zniszczył ani nie wyrzucił. Gdybyś postanowił nie czytać, przekaż może notes moim rodzicom. Na pewno zechcą go mieć, nawet jeśli lektura będzie ponad ich siły. Mogą go położyć w moim pokoju. Miło byłoby wiedzieć, że właśnie tam wylądował: na półce nad łóżkiem, między starymi lalkami a kostiumem baletniczki, w którym tańczyłam, kiedy miałam siedem lat, niech spocznie jako ostatnia po mnie pamiątka.
Rzadko już wychodzę na dwór. Tylko wtedy, kiedy wypada moja kolej, żeby zrobić zakupy, ale nawet w takich razach Sam zwykle mówi, że mnie wyręczy. Odzwyczaiłam się od ulic i każde wyjście to ciężka praca. Chyba mi błędnik nawala. Tej zimy znów miewam okropne migreny, a gdy muszę przejść więcej niż pięćdziesiąt czy sto metrów, zaczynam się zataczać. Przy każdym kroku wydaje mi się, że zaraz upadnę. Po domu łatwiej się chodzi. Wciąż mam na głowie prawie całe gotowanie, ale kucharzyłam już przecież dla dwudziestu, trzydziestu osób, więc upichcić coś dla czworga to drobnostka. I tak zresztą niewiele jemy. Tyle, żeby nie ssało w żołądku, prawie nic więcej. Oszczędzamy pieniądze na podróż, zaciskając pasa. Mieliśmy tej zimy spore mrozy, prawie takie jak podczas Złowrogiej, chociaż bez nieustannych śnieżyc i wichur. Dla ciepła stopniowo rozbieramy dom i po kawałku ciskamy w ogień. Wiktoria sama to zaproponowała, ale nie wiem, co to znaczy, że myśli o przyszłości, czy po prostu przestało jej zależeć. Rozebraliśmy już poręcze, framugi drzwi, ściany działowe. Początkowo rąbanie domu na opał sprawiało nam jakaś anarchistyczną rozkosz, potem jednak zrobiło się z tego dość ponure zajęcie. Większość pokojów odarliśmy już ze wszystkiego i czujemy się, jakbyśmy mieszkali na opuszczonym dworcu autobusowym, w ruderze przeznaczonej do rozbiórki.
Od dwóch tygodni Sam prawie codziennie przeczesuje obrzeża miasta, bada sytuację wzdłuż wałów i uważnie się rozgląda, czy gdzieś nie gromadzą się wojska. Takie informacje mogą mieć kluczowe znaczenie, kiedy nadejdzie pora. Jak dotąd logika każe obstawiać Szaniec Skrzypka. Jest najdalej wysunięty na zachód, a wprost z niego prowadzi droga w szeroki kraj. Ale południowa Brama Tysiąclecia też nas kusi. Na drodze za nią jest podobno większy ruch, lecz przy samej bramie nie ma tak ścisłej straży. Na razie tylko północ zdecydowanie odpada. Wedle wszelkich oznak w tamtej części kraju zrobiło się bardzo niebezpiecznie: trwa ogólny zamęt, krążą pogłoski o obcej inwazji, o cudzoziemskich armiach, które gromadzą się w lasach i szykują do szturmu na Miasto, gdy stopnieją śniegi. Tego rodzaju plotki nie są, rzecz jasna, niczym nowym. Człowiek sam już nie wie, w co wierzyć. Borys Stiepanowicz dał łapówkę odpowiedniemu urzędnikowi i załatwił nam przepustki, lecz mimo to codziennie przez kilka godzin myszkuje po rządowych gmachach w centrum Miasta, bo a nuż uda mu się zdobyć jeszcze jakiś strzęp informacji. Szczęśliwie się złożyło z tymi przepustkami, ale i tak nie ma pewności, że zrobią wystarczające wrażenie. Mogą być podrobione, a w takim razie grozi nam natychmiastowe aresztowanie, gdy tylko pokażemy je Inspektorowi Do Spraw Wyjazdów. Albo Inspektor je skonfiskuje bez żadnego uzasadnienia i odeśle nas, skąd przyszliśmy. Takie rzeczy się zdarzają, a my musimy być przygotowani na każdą ewentualność. Toteż Borys wciąż węszy i nasłuchuje, lecz nowiny, które przynosi, są tak mętne i sprzeczne, że nie mają wyraźnej wartości. Jego zdaniem może to zapowiadać rychły upadek rządu. Jeśli tak, to moglibyśmy skorzystać z chwilowego zamieszania, ale jak dotąd nic w tej sprawie nie jest jasne. W tej ani w żadnej innej, więc dalej czekamy. W garażu stoi samochód, a w nim nasze walizki i dziewięć kanistrów paliwa.
Borys wprowadził się do nas mniej więcej miesiąc temu. Bardzo schudł, na twarzy wydaje się chwilami wręcz mizerny, jakby nękała go jakaś choroba. Ale nigdy na nic się nie skarży, więc trudno wyczuć, co mu dolega. Fizycznie na pewno nie ma już dawnej werwy, lecz jego duch chyba nie ucierpiał, przynajmniej nie w sposób widoczny. Ostatnio pochłania go głównie wymyślanie, co będziemy robić, kiedy opuścimy Miasto. Prawie każdego ranka wyskakuje z nowym pomysłem, bardziej absurdalnym od poprzedniego. Najnowszy wszystkie bije na głowę, ale zdaje się, że Borys właśnie do niego najbardziej jest przywiązany: chce, żebyśmy założyli we czworo wędrowną trupę magików. Objeżdżalibyśmy autem kraj, dając przedstawienia w zamian za żywność i dach nad głową. Borys zostanie, rzecz jasna, mistrzem ceremonii, ubranym w czarny smoking i jedwabny cylinder. Naganiaczem będzie Sam, a Wiktoria poprowadzi impresariat. Mnie pozostanie rola asystentki – ponętnej panienki, która w skąpym kostiumie wyszywanym cekinami hopsa po scenie. Podczas występu będę podawała mistrzowi różnorakie instrumenty, a w wielkim finale wejdę do drewnianej skrzyni i dam się przepiłować na pół. Nastąpi długa pauza brzemienna obłędem, po czym wyłonię się ze skrzyni cała i zdrowa i triumfalnie gestykulując słać będę w tłum całuski, promiennie acz sztucznie uśmiechnięta.
Zważywszy, jaką przyszłość mamy przed sobą, miło jest marzyć o takich bzdurach. Lada chwila zacznie się chyba odwilż, może już jutro rano wyruszymy. Na tym właśnie stanęło, nim wszyscy poszli spać: jeśli niebo będzie wyglądać zachęcająco, startujemy bez dalszych dyskusji. Jest późna noc, wiatr wieje przez szpary w ścianach. Tamci śpią, a ja siedzę w kuchni i wyobrażam sobie, co mnie czeka. Ale w tym sęk, że niczego nie umiem sobie wyobrazić. Kiedy usiłuję pomyśleć, jakie będą nasze losy poza granicami Miasta, mam w głowie kompletną pustkę. Wszystko jest możliwe, a wszystko znaczy prawie tyle, co nic, prawie jakbyśmy mieli urodzić się w świecie, który dotąd nie istniał. Może gdzieś za Miastem odnajdziemy Williama, ale staram się zbytnio nie łudzić. Chcę tylko przeżyć jeszcze jeden dzień, o nic więcej nie proszę. Pisze do ciebie Anna Blume, twoja stara przyjaciółka z innego świata. Kiedy trafimy tam, dokąd zmierzamy, spróbuję znowu napisać, obiecuję.