Krzysztof W. Malinowski Ten, który czuwa u wrót Wszechświata

…Gdy pomyślałem, że miałbym mówić w pustkę, w tę cholerną nicość, która ze wszystkich stron nas opadła, zwątpiłem w sens tego wszystkiego. Fakt, niewielki mam wybór: mówić do tej zbieraniny, gnieżdżącej się na stosach swoich plastykowych odpadków i duszącej się wyziewami swoich superwehikułów — to także mówić w pustkę. Ale obowiązki są po to, żeby je wypełniać, jak mawiał ostatni z prawdziwych stoików, Robert Hookes.

Dlatego wybrałem ciebie, Bob. Będę miał tę mowę do ciebie, bo przecież musi tam być jeden rozumny człowiek, który to pojmie. Nikogo na Ziemi nie zostawiłem; takim jak ja nie wolno nikogo opuszczać, bo za bardzo chcieliby wracać. Dopiero teraz zrozumiałem, jakie to ważne. Ale ktoś musi mnie słuchać…

Zakładam, Bob, że wiesz, jak to smakuje. Że latałeś — bo chyba Ziemianie jeszcze latają? — i wiesz, że to przeraźliwa czerń, zupełna pustka, cisza zamarłych silników. Tyle że nie możesz wiedzieć, jak to wygląda tu, dwieście dwanaście lat świetlnych od Ziemi, gdzie dopadła nas litościwa śmierć. Nasłuchowcy pokażą ci dokładnie, gdzie to jest. A ja ci opowiem, jak było.

Pomyśl tylko: sześć godzin — (to jedno okrążenie.

Po spirali.

Dzwoniące milczenie odbiorników.

Gładka zieleń tachoskopów.

A czasem jęk grawidła, zanim dostrzeże je robot i rozniesie w pył miotaczem.

I te korytarze w sufitach, ścianach i podłogach — wypalonych, poszarpanych wystrzałami z miotaczy.

To się już ponoć kiedyś zdarzyło, czy tak, Bob? Tak w każdym razie mówił Alex. Powiedział, że jakieś dwieście lat temu któraś z ziemskich wypraw już tak uwięzia. To była rzekomo wina kapitana. Jasne. Czyjaś musiała być. Na ogół zwala się ją na kapitana. Dlatego się właśnie tłumaczę. Mimo wszystko. Mimo że żyję. Wierzę, Bob, wierzę, że będziesz umiał im to wytłumaczyć lepiej niż ja…

Szliśmy we dwa statki — „Searcher” i „Virgimia” Olafa Gulfa. To był świetny fachowiec — Olaf, tyle że może nerwus. Ale znał się na swojej robocie. Kiedyśmy tamtych dojrzeli — pędzących, popychających przed sobą tę ścianę czerni, czerni nieprawdopodobnej, nie widziałeś jeszcze takiej, Bob — „Virginia” była kilkanaście lat świetlnych w przedzie. Olaf zameldował przez radio, że pójdzie po diagonali, żeby złapać kontakt. Wszystko wedle procedury; nie mógł przecież przypuszczać, że stanie się coś podobnego.

Więc obserwowaliśmy ich na ekranach — „„Wirginię” i tamtych. To był niesamowity widok. Nie wiem, jak ich opisać — tę czerń, jakby przejrzystą, i w środku coś kulistego, czerwonego w jądrze, lecz ciemniejącego aż do głębokiego fioletu na zewnątrz. Wiem, że niezgrabnie to opisuję, ale tego po prostu nie sposób opisać.

* * *

I wtedy to, jeszcze zanim Gulf przesłał im pierwszy ciąg sygnałów, ściana czerni pochłonęła „Virginię”. Po prostu — jakby na statek niespodziewanie ktoś naciągnął żałobny całun.

To było niewiarygodne, a jednak stało się. Stało się w naszych oczach. Żadnego błysku, wybuchu, nic — po prostu,Virginia” obróciła się w czerń. A tamci szli niewzruszenie dalej, rozjarzeni, nietykalni, bo szli szybciej niż światło.

Wiem, Bob, pewnie teraz kiwasz z politowaniem głową, ale przekonasz się, że nie oszalałem. Oni naprawdę szli szybciej niż światło. Odchodziłem prawie od zmysłów, ale potwierdziły to prawie wszystkie przyrządy. Co miałem robić? Pościg był bezsensowny, a jednak musiałem go podjąć; przecież to jasne — ci trzej dranie stali tuż obok, utkwiwszy we mnie pełen rozpaczy wzrok. Co miałem im powiedzieć? Oni przecież oczekiwali tylko jednego: ścigać i dopaść tamtych. Zniszczyć! Szlag by trafił ich etykę, rozum, lata szkolenia Gdybym nie zdecydował się na ten beznadziejny rozkaz, rozszarpaliby mnie tam, a potem sami ruszyliby w ślad za uciekającymi..

Powiedz, Bob, czy miałem jakiś wybór?

* * *

Ruszyliśmy za nimi.

Oczywiście, nie mieliśmy żadnych szans. Ta czerń… Podejrzewałem, że to jakieś pole siłowe albo coś w tym rodzaju Trzy tygodnie pędziliśmy za tym świetlnym cieniem — bo przecież ich już nie było tam, gdzie widzieliśmy ich obraz! Ta nicość jedynie pozostawiała po sobie świetlny ślad — widomy symbol naszej bezradności. Lecz ani Alex, ani Jan na moment nie odstępowali od ekranów. Jakby ich wzrok rzeczywiście mógł powstrzymać umykającą czerwoną kulę.

* * *

I wtedy nagle nastała przeraźliwa jasność. Jakby w ciemnym pokoju ktoś rozwarł drzwi na rozświetloną słońcem ulicę. To trwało tylko mgnienie — zaraz potem znów nastała ciemność — jak poprzednio, nieprzenikniona, bezgwiezdna. A wraz z nią nadszedł koniec. Statkiem targnęło tylko raz. Rozdzwoniły się sygnalizatory przeciążenia. Rozhuczały się pompy symulatorów deceleracji. Byliśmy w pułapce.

* * *

…To już szóste okrążenie, Bob. „Searcher” obiega po spirali tę przeraźliwą pustkę, monotonnie, wokół niewidzialnego środka, jakby uwiązany na nici nawijającej się na niewidzialny palec.

* * *

…Boże, jakże szamotaliśmy się, próbując się stąd wyrwać! To straszliwe pole jest jak lepka maź. Niby poruszasz się w niej, niby ci ustępuje, lecz przecież nie puszcza; a ty suniesz z coraz większą trudnością, z coraz większym wysiłkiem, czując, jak opuszczają cię siły. Wiesz, ile paliwa pożera taka szarpanina? Z rozpaczą obserwowaliśmy sunące w dół wskazówki czujników z rezerwy paliwa. Nie było żadnych szans na uzupełnienie zapasów. Bo gdzie? Na początku przed przeciążeniami ochraniały nas deceleratory, ale to kosztowało zbyt dużo energii. Coraz częściej zaczęliśmy się chować do kapsuł antygrawitacyjnych. Tylko wtedy nie czuło się tej potwornej siły, cisnącej na każdy milimetr kwadratowy ciała, bo cóż można czuć w temperaturze ciekłego helu…

* * *

Alex pierwszy postradał zmysły. Zrozumiałem to już wtedy, gdy wyszedł z kapsuły. Dostał ataku histerii, z trudem uspokoiliśmy go zastrzykiem gerontomycyny i ułożyliśmy na powrót w kapsule. Próbował popełnić samobójstwo i nawet dwa roboty nie mogły sobie z nim poradzić. Wtedy też pojawiły się pierwsze grawidła. Nie będę ci tego dokładnie opisywał, chyba nie potrafiłbym. Nie uwierzysz, co potrafi, rodzić w umyśle człowieka takie potworne pole. Zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy ujrzałem Jana. Biegł, w ciężkim skafandrze, a przecież nie mieliśmy już wtedy nawet dość paliwa, by zasilać regeneratory powietrza… No więc biegł przez korytarz, zataczając się, z miotaczem otwartym na pełny ogień. Walił, gdzie popadło, po ścianach, po suficie, po drzwiach laboratoriów. W słuchawkach rozlegały się tylko chrapliwe wrzaski: „Pre — ecz! Dość! Doość!” A przed nim, w ciemnym prawie korytarzu unosiło się c o ś… Czy też może podskakiwało? Widziałem to coś tylko w błyskach miotacza, rzucające się od ściany do ściany, to znów opadające w dół. Zanim Jana dopadłem, nagle się uspokoił — zawrócił, dojrzał mnie i na chwilę przystanął. Przez szybę hełmu widziałem jego zęby wyszczerzone w obłąkanym uśmiechu. „Widzisz, Paul? — powiedział. — Widzisz, co zrobiłeś?”

Czy zdajesz sobie sprawę, Bob, z tego, co wtedy czułem?

* * *

Zanim zrozumiałem, co — się stało, Jan zdążył sobie podciąć żyły. Na szczęście automat szybko go reanimował — to nie było trudne, zwłaszcza że przy takich natężeniach pola grawitacyjnego serce pracuje o wiele wolniej.

Spodziewałem się tego zresztą. Ale to ja byłem tym, który powinien był ich od tego powstrzymać. I to było najgorsze. Byłem ich przywódcą, więc musiałem kłamać. Powiedz, Bob, czy zawsze trzeba okłamywać ludzi, którymi się kieruje? Czy sztuka rządzenia ludźmi musi sprowadzać się do dawania im złudnych, niespełnialnych nadziei? Przecież gdyby nie to, byłbym pierwszym, który by sam się uśmiercił. A ja musiałem być tym, który tym ludziom prawa do śmierci odmawiał. Nie potrafiłbym ci nawet powiedzieć, co się ze mną działo, kiedy tak patrzyłem na ich umęczone twarze, gdy leżeli na pozór bez życia, w kapsułach niby przejrzystych kokonach. A tuż obok, co czas jakiś, z próżni komory wychylała się jakowaś mara, istota ni to ludzka, ni zwierzęca, barwna, dotykalna prawie — choć przecież nie z tego świata, naszego. I nim jeszcze dobiegło końca dzieło jej tworzenia, już — zawisłą w próżni — dosięgnął płomień miotacza czujnego robota…

Gardzili mną, wiedziałem o tym. Za to, że zakazywałem im prawa do spokojnej śmierci. Że się bałem. Że byłem bezsilny — ja, kapitan, bezgraniczne źródło zaufania. I najgorsze było to, że i ja sobą gardziłem. Bałem się istotnie. Bałem się po zwierzęcemu, jak oni marzyłem o śmierci, o zamknięciu oczu. Tego się nie da opisać: powiewnych grawideł, tupotu robotów uzbrojonych w miotacze, ludzi — albo rozszalałych w panicznej ucieczce przed zmaterializowanymi zmorami, albo pozornie uśpionych i strzeżonych przez roboty. Tylko maszyny pozostały wierne swej idei — teraz pilnowały, by z mej woli ludzie żyli w obłąkaniu…

Wiesz już teraz, co to czarna dziura?

* * *

A jednak nie wydarzyło się jeszcze to, co najgorsze. Przyznam, iż nie spodziewałem się, by pokładowy komputer mógł dostarczyć nam jakichkolwiek nowych informacji. Zupełnie nieoczekiwanie zasygnalizował zakończenie pierwszej fazy procedury awaryjnej. Znasz ten przepis: w każdym tego rodzaju przypadku dowódca statku ma obowiązek dostarczenia komputerowi wszelkich danych, włącznie z listą presumpcji prognostycznych i heuirystycznych. To dla pewności, że niczego się nie pominęło w ocenie sytuacji. Nie liczyliśmy na żadną rozsądną odpowiedź. Bo i o czymże tu można było jeszcze rozważać? Tymczasem nasz „Illiac” nie próżnował. Kiedy automat odczytał wyciąg z wydruku komputera, nie wierzyłem własnym uszom. Puszczę ci to, Bob, bo to chyba jedyny dokument tego, co się stało.

* * *

Czas 90.12: Czas wykonania programu 216 godzin. Czas pokładowy 3211 koma 23. Poziom pierwszy. Analiza logiczna zespołu danych programu „Saving procedurę”:

Nieznany obiekt o zespole parametrów według listy danych; prędkość: nadświetlna. Napęd: brak danych. Negacja materii w promieniu 2 koma 6 parseka; mechanizm negacji: brak danych.

Czas zero: Sytuacja awaryjna statku „Virginia”; negacja statku „Virginia”. Mechanizm destrukcji: brak danych. Stopień destrukcji: brak danych. Kontrola prędkości obiektu „X”: brak danych.

Czas 90.46: Poziom pierwszy. Generacja pola 16 G: Czas generacji pola 12 mikrosekund. Analiza kreacji pola: Wynik negatywny. Stan powyżej ciążenia krytycznego. Zagrożenie poniżej awaryjnego. Zapas paliwa: zero. Możliwości korektury trajektorii: wynik negatywny.

Wniosek pośredni: opuszczenie trajektorii spiralnej o parametrach według tabeli wyników niemożliwe w ramach programu „Saving Procedurę”. Analiza alternatywna: wynik negatywny.

Czas 90.51: Poziom drugi. Analiza heurystyczna zespołu danych programu „Saving Procedure”:

Analiza wykazała efekty działania intencjonalnego w zakresie zespołu danych. Niezidentyfikowany obiekt kierowany przez istoty inteligentne. Prędkość nadświetlna obiektu dopuszczalna w świetle analizy struktury obiektu. Materia nie odpowiada cechom materii metagalaktycznej.

Wniosek pośredni: obiekt zbudowany z antymaterii lub negamaterii. W zespole danych brak informacji o anihilacyjnym promieniowaniu gamma. Wniosek bezpośredni: obiekt zbudowany z negamaterii.

Analiza fizyczna: Istnienie negamaterii we wszechświecie nie pozostaje w sprzeczności z zespołem teorii fizycznych.

Wniosek pośredni: Istnieje możliwość kreacji ujemnych zakrzywień przestrzennych i unicestwiania materii bez ekwiwalentów energetycznych obserwowalnych w naszym Wszechświecie.

Wniosek bezpośredni: zamknięcie pola kolapsu w czasie 12 mikrosekund jest działaniem intencjonalnym.

Wnioski ogólne w ramach programu „Saving Procedure”:

Opuszczenie pola grawitacyjnego czarnej dziury przy zastosowaniu zespołów napędowych statku — niemożliwe. W przypadku zawnętrznego działania intencjomalnego możliwe rozwarcie pola grawitacyjnego.

Zalecenia w ramach „Saving Procedurę”: Ponawiać próby nawiązania kontaktu ze struk — turami rozumnymi „X”. Analiza kontaktu: Wynik negatywny. Dalsze zalecenia w miarę uzupełnienia danych.

* * *

…Z negamaterii, Bob. Kiedy to usłyszałem, opanował mnie dziwny spokój. Wiedziałem już, upewniłem się, że niczemu tu nie miałem możliwości zaradzić. Zdałem sobie sprawę z tego, że to nie było takie nonsensowne, że nie było zupełnie niepotrzebne. Starcie człowieka z niewiadomym dodaje mu zawsze sił. A ja tych sił potrzebowałem bardziej niż kiedykolwiek. Sprawdziłem wszystko raz jeszcze. To prawda. Teoria względności nie zaprzecza możliwości istnienia negamaterii. Ciała poruszające się z prędkością ponad — świetlną muszą mieć ujemne masy. Taka negamateria znika przy napotkaniu naszej, zwykłej po prostu, bez śladu znika. Tak właśnie zniknęła „Virginia”. Nie dziwnego, je dla nich rozwarcie pola „czarnej dziury” było niczym; wygenerowanie ujemnego zakrzywienia przestrzeni, jeśli tylko dysponuje się odpowiednim źródłem energii, jest wtedy drobnym zabiegiem. Rozumiesz: trochę ujemnej masy, tak, aby zniwelowała zakrzywienie dodatnie wokół „czarnej dziury” — i taki próżniowy bąbel stoi przed tobą otworem. To była właśnie ta oślepiająca jasność. Za nią błyszczał już Negaświat.

Wtedy, gdy podążaliśmy za nimi — a raczej za ich świetlnym cieniem — nie zdawaliśmy sobie nawet sprawy z tego, że naprawdę suniemy w tunelu wykrojonym w potężnym polu grawitacyjnym „czarnej dziury”. W tunelu, otwartym tylko na chwilę, na mgnienie oka, podczas którego tamci przechodzili do swego świata. Dla nas już nie starczyło czasu. Może to i gorzej? Tamta śmierć byłaby naglejsza.

* * *

Kiedy to wszystko dotarło do świadomości Alexa i Jana — zwariowali zupełnie. Odpowiedź komputera nie dawała nam już przecież żadnych szans. Czyniła to wszystko tylko bardziej niesamowitym. Byłem już prawie pewien, że mnie zabiją. To było dla nich jedyne wyjście. Tylko wtedy mógł się Jan — bo to na niego przechodziły wtedy moja władza i obowiązki — uwolnić od czujnej opieki robotów.

* * *

W miarę wzrostu ciążenia — grawidła wypełniały coraz liczniej ubogą przestrzeń statku. Teraz już wiedziałem, skąd się biorą. Rodziły się bezustannie — te zjawy z naszych snów — wygenerowane w starciach naszej podświadomości ze straszliwym polem grawitacyjnym, niedopełnione, nierealne jak ludzkie sny, czy umiesz to sobie wyobrazić, Bob? Pomyśl: budzisz się z długiego snu, przepełnionego majakami, zmorami umęczonego umysłu… Budzisz się i widzisz te zmory na jawie — zmaterializowane, stokroć ohydniejsze w swej realności i zniekształceniu; twarze nieludzkie prawie, zawisłe nad twoją głową: rozdziawione gęby maszkaronów, dziobogłowe, skrzydlate odwłoki, krótkonogie cielska… Wszystko to, co twoja wyobraźnia jest zdolna stworzyć w chwili intensywniejszego snu, każdy silniejszy poryw elektromagnetycznej emisji mózgu zrodzi w oddziaływaniu z polem grawitacyjnym materię. To były struktury kruche, ulotne, dziwnie nieważkie, ale to była jednak — materia. I wszystkie one, dopóki nie dopadły ich roboty, spoglądały ci w oczy, gdy tylko przebudziłeś się w kapsule.

* * *

Wreszcie stało się to, czego tak długo oczekiwałem. Skorupa zakrzywionej przestrzeni rozwarła się ponownie. Znów na moment rozbłysnęła jasność tamtego świata i wychynęli stamtąd oni: czerwonokuliści, spieszni — i nietykalni w swej prędkości. Nim zdążyło to dotrzeć do naszej świadomości, zniknęli w otchłani czarnej pustki Kosmosu. To by{ ostateczny dowód.

* * *

A po trzech dniach zgasła gwiazda.

Tak, mówię to zupełnie świadomie. Wiem, że to oni zgasili tę gwiazdę. To była Psi 216 w gwiazdozbiorze Perseusza. Potwierdził to komputer. Po czterech dniach wrócili.

* * *

…Dziwne jest to uczucie. Wraz ze słabnącym polem grawitacyjnym mąci się świadomość. To jedyna satysfakcja — ja jeden wierzyłem, że przy spotkaniu z rozumem musimy mieć szansę. Szkoda, że nie rozegraliśmy tego rozsądnie. Dałem się ponieść emocjom. Szastaliśmy paliwem — całe zapasy zużyliśmy w dwa miesiące. Tak, Bob, w dwa miesiące nasz „Searcher” zamienił się w bezwładną kupę krzemu, stali i cementu. Nasze głupie, beznadziejne wysiłki wyrwania się z tego potwornego pola pozbawiły nas nawet możliwości manewrowania na orbicie. Liczyliśmy na cud. Może i słusznie? Tyle tylko, że ten cud nas zaskoczył. Gdybyśmy żyli, może byłaby jeszcze jakaś szansa… Bo kiedy ustąpiło pole — jak zawsze nieoczekiwanie — i nastąpiła owa przenikliwa jasność, w naszym statku nie drzemała już żadna siła zdolna poruszyć go z miejsca. Tkwił nieruchomy, bierny jak kawałek drewna na spokojnej tafli jeziora. I wtedy jeszcze raz przybyli tamci. Skryci za przejrzystą czernią negamaterii, nietykalni, poczęli nas wypychać z pola „czarnej dziury”. Spełniły się prognozy naszego komputera: to była negamateria. To on obliczył, że jeśli dwie dodatnie masy się przyciągają, to masa ujemna i dodatnia powinny się odpychać. To prosty rachunek, Bob — aż dziw, że wcześniej na to nie wpadłem. Trzeba tylko uważać, żeby nie wejść w pole negamaterii zbyt szybko; wtedy nawet siła odpychania nie zdoła cię powstrzymać przed zniknięciem. Tak właśnie stało się z „Virginią”.

No więc, Bob, oni zdają sobie sprawę z tego, co robią. Podeszli do statku wolno, bardzo wolno. Po chwili czujniki pokładowe drgnęły.

„Searcher” powoli począł się oddalać od jądra „czarnej dziury”…

Wiedziałem już, że to, co przydarzyło się „Virginii”, nie stało się z ich winy. Nie zamierzali zniszczyć statku. Byli zbyt rozumni. Ale każdy rozum może być zaskoczony przez działanie nierozumne. A tak właśnie zachował się Gulf. Zaszedł im drogę, i dlatego „Virginię” pochłonęła nicość.

* * *

…Zgasła gwiazda… Wiele razy potem jeszcze oglądałem ich, wypływających z tej swojej jasności i ruszających w otchłanie naszego Wszechświata. Spieszyli, by zgasić jakąś gwiazdą i przemienić ją w jeszcze jeden przestrzenny bąbel, roztaczający wkoło straszliwe pole grawitacyjne. Mu — sieli tak robić. Każdy kolaps w naszym Wszechświecie oznaczał w ich Negaświecie narodziny nowej gwiazdy — powstanie nowego skupiska negamaterii. Oni musieli dbać o istnienie obu tych światów — bo my nie byliśmy jeszcze do tego zdolni. Tam, gdzie zapalali potężne kwazary, wlewała się do naszego Wszechświata energia, czerpana z Negaśiwiata. Takie były po prostu prawa wzrostu entropii. Choć to nie jest dokładnie tak… Entropia właściwie nie wzrastała — ona przybywała tylko do nas jako negaentropia z tamtego świata. A oni dbali jedynie o równowagę. Bo każde jej zachwianie groziło końcem jednego z tych światów.

* * *

Ta słabość, Bob. To już koniec. Z każdym kilometrem, z każdą sekundą czuję, jak słabnie umysł. Przewidziałem, że zwycięży w tych chłopcach wola śmierci. Racja była po ich stronie. Alex powiedział mi kiedyś, że mnie zabije. I tak się stało. Zabili mnie podczas snu, kiedy nikt nie mógł mnie wziąć w obronę. Dziwisz się? Że robot powinien mnie obronić?

Zgoda. Tak naprawdę to ja chciałem, żeby mnie zabili! To było zaplanowane. Tchórz? Może. Pozostaje tylko pytanie: co jest większym tchórzostwem: zabić się samemu, czy pozwolić, by zrobił to tchórz jeszcze większy. Tak czy inaczej, czuję się podle. Ale nie potrafiłem oprzeć się tej pokusie. To dla mnie była jedyna szansa ucieczki.

Więc zabili mnie. A potem rozkazali automatowi, żeby uśpił ich na trzy doby — wcześniej zniszczywszy system automatycznej kontroli czasu rewitalizacji.

Ale byłem sprytniejszy. Wiedziałem, że może nadejść chwila jak ta, teraz, kiedy bylibyśmy ocaleni, gdyby nie to, że nie ma już komu przynosić tego ocalenia. Nie chciałbym sobie odmówić przyjemności przesłania na Ziemię pierwszego i ostatniego meldunku ze statku, który uwolnił się z „czarnej dziury”. Choć z nią przegrał. Tego nie zrobiłby żaden automat. A dopóki tkwiliśmy w polu, oczywiście nie mogło być mowy o łączności. „Czarna dziura” pożera nawet fale radiowe. Lecz teraz…

Więc zrobiłem użytek z tego, co wpędziło nas w szaleństwo. Oto mówi do ciebie, Bob, pierwsze grawidło, z jakiego człowiek zrobił użytek. Pozwolisz, że zmienię osobę — jakoś dziwnie byłoby dalej mówić o sobie jako kapitanie Sachsie. Hm… Więc oto ja: czwarta, udana kreacja sobowtóra z negamaterii.

Próba kreacji negaumysłu przez umysł. Może niezupełnie udana… Ale zawsze świadoma…

Z tym, Bob, że moje istnienie miało sens w polu materii. W bardzo silnym polu… To był ostatni rozkaz kapitana Sachsa… Pamiętam… pamiętam, jak się rodziłem… Jak wpatrywał się w lustro.. Rad jestem, Bob, że… ja pierwszy fantom mogę wam przesłać wieści o tych, co czuwają.. u wrót Wszechświata…

Danuta Owadowska — Zatryb
Opowiadaj, Dag

Niebieskie światła wskaźników rozjaśniały nieco półmrok panujący w rozdzielni. Na zewnątrz automaty łączyły stalową konstrukcję i ostre błyski łukowych wyładowań wyławiały z mroku twarze załogi statku kosmicznego „Stella”. Wysoki mężczyzna o włosach złotych jak len przysunął czworokątne pudełko do kobiety siedzącej naprzeciwko.

— Zaczynaj, Dag, tylko pamiętaj, to nie jest raport. Dziennik podróży wyślemy swoją drogą. Opowiadaj, Dag, przeżywaj wszystko jeszcze raz, to jest twoja ostatnia opowieść, list do tych, którzy przybędą.

Kobieta splotła dłonie na kolanach, przeniosła wzrok na stojący przed nią fonograf. Zaczęła mówić:

— Wszystko jest przygotowane, czekam na swoją kolej. Fizyk, Ino, ja. Historyk i Pierwszy. Przy pulpicie rozdzielczym leży metalowy kabłąk zakończony dwoma płatkami. Coś mi to przypomina. Już wiem, wycieczkę do muzeum starożytności, obły, srebrzysty kształt wysadzany lśniącymi kamieniami — diadem.

Ino podchodzi teraz do mnie i ujmuje mnie za ramię. Mam mało czasu, muszę się śpieszyć..

A więc kiedy schodziliśmy do lądowania, byliśmy podnieceni, to jasne. Ale to nie był strach przed Nieznanym. Zresztą projekcja filmów zrobionych przez rakiety zwiadowcze, gdy krążyliśmy po orbicie dokoła planety, wykazała, że nie ma na niej istot rozumnych. Przepraszam, istot mogących stworzyć cywilizacją. O żadnym kontakcie nie mogło być mowy. Wylądowaliśmy na rozległej równinie, rozciągającej się aż po sam horyzont. Jak okiem sięgnąć, biegła jej pofałdowana powierzchnia, tylko z lewej strony ciemniało pasemko skał. Dla nas najważniejsze było to, że atmosfera planety miała wystarczającą zawartość tlenu. Można było poruszać się bez skafandrów. Bezpośrednio po wylądowaniu „Stelli” automaty zaczęły budować Stację. Praca była obliczona na 36 godzin, nie wymagała koordynacji, zebraliśmy się więc w sali Pierwszego. Odprawa była krótka, ustalono skład osobowy zwiadowczej wycieczki. Pojechać mieli: Fizyk, Historyk i ja. Ino był wyraźnie niezadowolony, ale wiedzieliśmy, że Pierwszy nie zmienia decyzji. Fizyk zajął się roztrząsaniem pewnych drobnych anomalii grawitacyjnych, jakie dały się zauważyć podczas wstępnych pomiarów, do mnie należało kierowanie zespołem automatów zdejmujących tytanową osłonę z pancerza. Wtedy jeszcze mogliśmy odlecieć. Osiem godzin potem było już za późno… O awarii stosu zawiadomił Pierwszy Fizyka.

— Wskaźnik aktywności wskazuje zero — powiedział — ale to nie jest zwykła awaria. Wygląda na to, że ktoś rozmontował stos.

Fizyk był wyraźnie przerażony i mimo pozornie spokojnej relacji nie potrafił tego ukryć.

— Cybernetyk — zwrócił się do mnie Pierwszy — proszę wezwać Zespół Naprawczy.

I wtedy Historyk zawołał nas do siebie. Tytan był już zdjęty, mogliśmy widzieć bezpośrednio, co się dzieje przed statkiem. Automaty krzątały się koło konstrukcji, która w niczym nie przypominała Stacji. Zamiast znajomego kopulastego kształtu, wznosiły nieforemny graniastosłup. Poza tym wszystkie były na zewnątrz, a przecież oprócz Zespołu Budowniczych, reszta winna znajdować się na statku. Nie reagowały na rozkazy, pulpit sterowniczy milczał, a kontrola łączności nie wykazała uszkodzeń. To było tak niesamowite, że patrzyliśmy po sobie, nie mówiąc ani słowa.

Najbardziej boimy się zjawisk, których nie rozumiemy. Odczuwamy lęk, widząc skutki, a nie znając przyczyny. Cała nasza wiedza, cała ziemska cywilizacja opiera się na pewnych kanonach, prawach, które niekiedy można adoptować czy rozciągnąć na nowe zjawiska, ale których nie można przekreślać. To, co się działo przed naszymi oczami, było zaprzeczeniem ludzkiej wiedzy, zaprzeczeniem cybernetyki w ogóle. Automaty nie mogą przejawiać inwencji, maszyny nie mogą działać samodzielnie.

— Bunt automatów! — zawołał Fizyk. — Ziściły się marzenia autorów fantastycznych powieści! Jedno z tych bydląt musiało wejść do siłowni i rozmontować stos. Dawka promieniowania rozregulowała mu układ sterujący i już stamtąd nie wyszedł. Zresztą, na nasze szczęście.

— Niemożliwe — próbowałam zaprzeczyć. — Automaty nie mogą pracować według własnego programu.

— A to? — Fizyk pokazał ręką na budowlę. — Czy to o niczym nie świadczy?

— W każdym razie nie o buncie automatów — odpowiedział mu Pierwszy, opuszczając zasłonę na iluminator. — W żadnym wypadku — dodał — nie wolno nam stawiać hipotez w oparciu o zjawiska, których nie możemy pojąć.

— Wobec tego, jakie jest inne wytłumaczenie? — zapytał Fizyk.

— Chwilowo brak w ogóle wytłumaczenia… …Czas upływa, widzą, że Pierwszy przygotowuje do rozruchu awaryjną prądownicę. Niedługo będzie już po wszystkim. Koło mnie siedzi Ino, głaszcze mnie po policzkach, jeszcze mokrych od łez. Wstydzę się płaczu, ale łzy same płyną mi po twarzy, nikt tego nie widzi oprócz Ino. Fizyk siedzi z twarzą ukrytą w dłoniach, a Historyk, wpatrzony w punkt gdzieś za naszymi plecami, nie zauważa obecnych. Mam bardzo mało czasu..

…Kiedy dwóch kroczących weszło do sali, siedzieliśmy chyba tak samo, jak teraz. Historyk był najbliżej wejścia i może właśnie dlatego na niego padł wybór. Jeden z automatów wziął go za ramię i pociągnął za sobą. Przez chwilę siedzieliśmy jak sparaliżowani. Potem Ino zerwał się, ale drugi automat zagrodził mu przejście. Historyk nie bronił się, wyszli w zupełnej ciszy i dopiero gdy umilkł stukot kroków na korytarzu, Ino rzucił się do wyjścia. Osadził go w miejscu głaj Pierwszego:

— Zostaw! Powinniśmy wcześniej pomyśleć o obronie!

— Czym? Całe wyposażenie jest już na zewnątrz!

— Co one z nim zrobią! — zapytałam, bo to było dla mnie najważniejsze.

— Jak to co? — Fizyk wzruszył ramionami. — Rozbiorą na części, żeby zobaczyć, jak człowiek może się poruszać bez sprzęgieł, półprzewodników i akumulatorów.

I znowu była cisza, tylko Pierwszy chodził z rękami założonymi do tyłu, tam i z powrotem… Historyk wrócił po trzech godzinach, sam. Kroczący odprowadził go do wejścia, ale tym razem nie wszedł do środka Historyk nie miał nam dużo do powiedzenia. Automaty posadziły go na czymś w rodzaju fotela i siedział tak nieruchomo, podczas gdy one obsługiwały jakąś aparaturę. Nie umiał powiedzieć nic konkretnego. Rozkładał bezradnie ręce.

— Nie moja branża, gdyby tak któryś z was… Poczułam głupią satysfakcję. Jednak nie zrobiły mu nic złego. Czułam się za nie odpowiedzialna, to były moje automaty.

— Bardzo się bałeś? — zapytałam, żeby coś powiedzieć. Kiwnął głową.

— Bardzo. Potem zamknąłem oczy i myślałem o tych dawnych, dobrych czasach, kiedy ludzie nie uganiali się jeszcze po Kosmosie, a poruszali się po staruszce Ziemi w przyzwoitych pojazdach, takich jak na przykład karety, samochody…

Tymczasem na zewnątrz trwała gorączkowa praca. Słyszeliśmy charakterystyczny syk aparatów Collega, używanych do łączenia najbardziej precyzyjnych zestawów. Tkwiliśmy przy iluminatorach, obserwowaliśmy rozmazane przez półprzeźroczyste płyty krzemonu sylwetki poruszających się bezustannie automatów. Gdy praca ustała, statek nasz opasywała pętla z podwójnych metalowych płaskowników. Początek i koniec miała w środku owego graniastosłupa, który wzniosły automaty. Stamtąd też wybiegały przewody umieszczone na wspornikach ponad pętlą.

W pewnej chwili rozległo się dzwonienie, potem wysoki, przeraźliwy ton, zupełnie inny od otaczających nas na codzień dźwięków, wreszcie zgrzytanie, potężny łoskot i z graniastosłupa wytoczyło się sześcienne pudło aa kołach. Z przewodem biegnącym u góry połączone było skomplikowanym systemem metalowych rurek, ułożonych w kształcie rombu. W miejscu styku raz po raz pojawiał się snop wyładowań elektrycznych. Całość posuwała się po metalowych szynach, zgrzytając i piszcząc przy każdym obrocie kół. Z osłupienia wyrwał nas śmiech Historyka.

— Przecież to tramwaj! One zrobiły tramwaj!

— Co?!

— Środek lokomocji używany prawie do końca XX wieku — wyjaśnił.

— Ale po co?

— Nie wiem. I skąd ten pomysł?

— Ty im powiedziałeś! — Pierwszy miał twarz zadowoloną, tak nie pasującą do otaczającej nas rzeczywistości, że zrobiło mi się przykro. — Nieznane przestało być nieznanym — ciągnął, siadając za stołem — wszystko wiąże się w logiczną całość. Należało tylko trzymać się jednego pewnika: „Automaty nie mogą pracować bez programu”. Jeżeli więc wypowiedziały nam posłuszeństwo, nie znaczy to wcale, że uzyskały samodzielność.

Zawiesił na chwilę głos:

— Steruje nimi kto inny!

Widząc, że chcę coś powiedzieć, podniósł rękę.

— Za chwilę, jeszcze nie skończyłem. Powiedzmy, że na planecie znajduje się genialny Mózg. Ale Mózg bez organów wykonawczych. I, co najważniejsze, Mózg bez własnej koncepcji. Co przez to rozumiem? Tak jak są pisarze, którym trzeba pomysłów, tak to jest Geniusz, który może rozwinąć i opracować każdy problem, ale który sam sobie problemu postawić nie omie. Nigdy się chyba nie dowiemy, w jaki sposób opanował nasze automaty, jaką drogą przesyła im polecenia. Osobiście mam wrażenia ze dysponuje nie znanym nam rodzajem energii. Historyka wziął po prostu na przesłuchanie, zwróćcie uwagę — Historyk cały czas myślał o przeszłości. Obraz tramwaju utrwalony w zwojach kory mózgowej, sama koncepcja takiego pojazdu wystarczyła Mu na opracowanie napędu i ogólnych zasad ruchu. Traktuje nas jak rodzaj biblioteki, coś na kształt zbioru zadań i problemów.

Dziwne, ale zrobiło mi się lżej. Choć wyjaśnienia Pierwszego w niczym nie poprawiły naszej sytuacji, nie było już we mnie tego dygocącego lęku. Uznane wielkości nie ulegały dewaluacji, dwa razy dwa znowu równało się cztery.

Nie było buntu automatów.

Pierwszy popatrzył po nas:

— Pracowałeś nad teorią pola siłowego i antygrawitacji? — zwrócił się do Ino. — On to dokończy za ciebie! Ty, Dag, dostarczysz Mu nowych wspaniałych automatów. Ja zapoznam Go ogólnie z teorią rozkładu plazmy i z wyrzutniami fotonowymi. W obecnym stanie daleko im do doskonałości, ale nie wątpię, że On potrafi uczynić z tego doskonałą broń. Właśnie broń!..

Przerwał na chwilę, zamyślił się, a potem podjął znowu:

— Za dziesięć ziemskich lat ma tu przybyć następna wyprawa. Jak myślicie, czym przywita ją Mózg, sądząc, zresztą słusznie, że przybysze zagrażać będą Jego niezależności? I jakimi środkami będzie dysponował? Praktycznie rzecz biorąc — będzie wszechmocny!

Długie milczenie przeciął Historyk. Stał oparty ramieniem o metalowy brzeg markografu.

— Kiedy jeden z królów angielskich powróciwszy do kraju zastał rodzinne miasto zburzone i zrównane z ziemią przez wrogów, zwrócił się do swojego Boga słowami: „Zabrałeś mi to, co umiłowałem najbardziej, w takim razie ja odbiorę ci wszystko, co we mnie cenisz”. I począwszy od tego czasu wyzbył się wszystkich cnót swoich. Rozmyślnie użyłem archaicznego języka, ale konkluzja jest chyba jasna — musimy odebrać Mu naszą pamięć!

— To pomysł, a realizacja? — zapytał Ino.

— Możliwa nawet w naszych warunkach — ożywił się nagle zamyślony Fizyk. — Całość jest stosunkowo prosta, sprowadza się do udarowego oddziaływania impulsami określonego kształtu na ośrodki pamięci. Po prostu kasowanie zapisu. Analogicznemu zabiegowi poddano członków wyprawy na VII planetę. Po powrocie stamtąd byli psychicznie wykończeni. Wówczas zastosowano częściową kasację, ale to tylko kwestia odpowiedniego zmodulowania.

— Czy po tym nic się nie pamięta? — zapytałam.

— Jesteś jak noworodek, uczysz się wszystkiego od nowa, od nowa poznajesz świat.

— Co prawda, w tych warunkach nie będzie się od kogo uczyć.

To powiedział Pierwszy. Potem podszedł do pulpitu. Odwrócony tyłem manipulował coś przy przełącznikach.

— Na wschodniej stronie planety są obszary pokryte bujną roślinnością. Chyba tam będziemy — zawahał się i dokończył — wegetować.

— To trochę tak, jak umrzeć — szepnął Ino.

— Nie! — Historyk pokręcił przecząco głową. — Śmierć to znaczy niebyt, nicość. A my, chociaż pozbawieni wszystkiego, co dała nam cywilizacja, chociaż pozbawieni pamięci, zostaniemy jednak gatunkiem homo sapiens. Gatunkiem myślących. Nie przestaniemy rozumować. Od nowa zaczniemy zapisywać białe karty naszego doświadczenia.

— A On? — zapytał Fizyk.

— On? — Pierwszy zwrócił się do mnie. — Czy Zespół Budowniczych ma układ regeneracyjny?

— Nie ma. Mamy przecież, to jest mieliśmy — poprawiłam się — Centralną Siłownię.

— Ile mogą pracować twoje automaty bez ładowania?

— Około 2000 godzin.

— Tyle czasu będzie trwało Jego panowanie na tej planecie. Gdyby to przewidział, ciebie pierwszą wziąłby na „rozmowę” i z pewnością skonstruowałby niezniszczalny automat. Bez wykonawców będzie niczym.

Dalej już poszło szybko. Spieszyliśmy się, bo nie wiadomo było, czy On za chwilę w jakiś sposób nie pokrzyżuje naszych planów. I teraz czekam na swoją kolej. Fizyk ma już na głowie ten metalowy kabłąk — diadem, pozostaje jeszcze umieścić na orbicie rakietkę z dziennikiem podróży i tym zapisem. Żegnajcie!


Statek kosmiczny średniego zasięgu „Galat” już trzecią dobę krążył po orbicie wokół planety. W kabinie sternika czterej mężczyźni siedzieli wsłuchani w głos kobiety wydobywający się z fonografu:… „pozostaje jeszcze umieścić na orbicie rakietkę z dziennikiem podróży i tym zapisem. Żegnajcie!”

Kobiecy głos umilkł. Siedzieli chwilę w milczeniu, potem jeden z nich przekręcił wyłącznik.

— Słucham tego po raz czwarty — powiedział — i za każdym razem zastanawiam się, jak ja bym postąpił.

Chciał coś dodać, ale przerwał mu suchy trzask z głośnika:

— W sali narad odbędzie się projekcja filmów wykonanych przez grupę zwiadowczą Amegi, która okrążyła planetę po węższej orbicie. Zainteresowani proszeni są o przybycie.

Szary ekran wideo rozjaśnił się. Zamigotały jakieś cienie i nagle na pierwszym planie ukazał się muskularny mężczyzna. Stał nieco przygarbiony, ociosując trzymanym w ręku kamieniem dziwacznie powykręcany konar. Długie, białe włosy spadały mu na plecy. Potem perspektywa wydłużyła się, widocznie operator zmienił ogniskową. Zebrani w sali projekcyjnej widzieli teraz prymitywną osadę, pół — domki, pół — szałasy ustawione na palach tkwiących w ziemi. Przed jednym z nich krzątało się troje ludzi zasłaniających sobą przedmiot stojący za nimi. W pewnym momencie jeden z nich odszedł, kamera znowu zrobiła skok i na ekranie ukazała się kobieta łącząca poprzeczną żerdzią dwie obręcze. Trwało to chwilę, obraz zmienił się, na ekranie wyrosły pokraczne krzewy o fioletowych pniach, ale nikt już nie patrzył.

Ze szmeru rozmów wybił się głos:

— Koło! Oni już wymyślili koło!

Загрузка...