Juliuszowi
Właściwie jak to się stało, jak do tego doszło, że staliśmy we trójkę w gabinecie dyrektora szkoły, mając uszy pełne złowrogich słów: „protokół", „przesłuchanie", „przysięga", jak to się mogło stać, że tak po prostu i zwyczajnie z normalnych uczniów i dzieci staliśmy się oto po raz pierwszy oskarżonymi, jakim cudem nałożono na nas tę dorosłość – tego nie wiem do dzisiaj. Były może jakieś wcześniejsze przygotowania, nic jednak o tym nie wiedzieliśmy. Jedyne, co wówczas odczuwałem, to ból lewej nogi, bo kazano nam stać cały czas, a do tego wciąż powtarzające się pytania, podstępne uśmiechy, groźby pomieszane ze słodkimi prośbami, „aby wszystko wytłumaczyć raz jeszcze, po kolei i bez żadnych zmyśleń".
Mężczyzna w mundurze ocierał pot z czoła, patrzył na nas tępym wzrokiem umęczonego zwierzęcia i co chwila groził palcem, mamrocząc pod nosem niezrozumiałe zaklęcia. Dyrektor w rozluźnionym krawacie bębnił palcami po czarnej powierzchni biurka, a nauczyciel przyrody M-ski wpadał co chwila, dopytując się o przebieg śledztwa. Patrzyliśmy, jak promienie wrześniowego słońca, przebijając się przez zasunięte firanki, oświetlają zakurzony dywan bordowego koloru i było nam żal minionego lata. A oni pytali wciąż, niestrudzenie, sto razy od nowa, nie mogąc pojąć najprostszych w świecie rzeczy, zupełnie tak, jakby to oni byli dziećmi. – To jest wprowadzanie w błąd, za to są określone kodeksem kary! – krzyczał ten w mundurze, a dyrektor przytakiwał mu, łapiąc się co rusz za krawat: – Co ja z wami mam, chłopcy, co ja z wami mam – i poluźniał jeszcze bardziej wielki trójkątny węzeł, który z daleka można było wziąć za kokardę jakobińską. Tylko M-ski zachowywał umiarkowany spokój, jakby był pewny swego, szeptał na ucho temu w mundurze jakieś informacje, po czym obaj spoglądali na naszą trójkę z jeszcze większym zainteresowaniem, poprzedzającym zwykle nową serię pytań.
– Każdy z was mówi zupełnie co innego – krzyczał dyrektor. – I nigdy dwa razy to samo, więc jak to jest, że nie możecie ustalić wspólnej wersji? – A mundurowy wpadał mu w słowo: – To jest za poważna sprawa na żarty, żarty się skończyły wczoraj, a dzisiaj trzeba całą nagą prawdę na stół!
Nie wiedzieliśmy wprawdzie, jak wygląda naga prawda, ale żaden z nas przecież nie kłamał, mówiliśmy jedynie to, co chcieli usłyszeć i jeśli M-ski pytał o niewypały – przytakiwaliśmy, że chodziło o niewypały, gdy zaś mężczyzna w mundurze dodawał skład zardzewiałej amunicji, nikt z nas nie przeczył, że gdzieś taki skład na pewno był, a może i jest jeszcze teraz, tylko nie wiadomo gdzie, od czego pytający dostawał wypieków i zapalał nowego papierosa. Była w tym jakaś nieuświadomiona metoda obrony, o którą oni rozbijali się niczym mydlana bańka – gdyby na przykład zapytali nas, czy byliśmy świadkami wybuchów Weisera, każdy przytaknąłby skwapliwie, że tak, nikt jednak nie potrafiłby powiedzieć, o jakich porach dnia, a na dodatek jeden z nas dodałby zaraz, że właściwie Weiser robił to wyłącznie sam, od czasu do czasu zapraszając tylko Elkę. Czuliśmy doskonale, że na pytania, które nam zadają, nie ma prawdziwych odpowiedzi, a nawet gdyby okazało się po jakimś czasie, że jednak są, to i tak to, co zdarzyło się tamtego sierpniowego popołudnia, pozostanie dla nich całkiem niewytłumaczalne i niezrozumiałe. Podobnie jak dla nas równania z dwoma niewiadomymi.
Szymek i Piotr stali po bokach, a ja w samym środku z moją bolącą i spuchniętą od długiego znieruchomienia nogą. Oni mogli ratować się spojrzeniami w lewo lub prawo, ja zaś pozostawałem sam ze spojrzeniem dyrektora i oprawionym w ciemne ramki białym orłem ponad jego głową. Chwilami wydawało mi się, że orzeł porusza jednym ze skrzydeł, chcąc wylecieć na podwórze, czekałem, aż usłyszymy wszyscy brzęk tłuczonego szkła i ptak pofrunie, lecz nic takiego się nie stało. Zamiast oczekiwanego lotu coraz gęściej padały pytania, pogróżki i prośby, a my staliśmy dalej, całkiem niewinni i przerażeni tym, jak skończy się to wszystko, bo przecież wszystko musi mieć swój koniec, tak jak lato, którego ostatnie odgłosy dobiegały do naszych uszu przez uchylone okno gabinetu.
– Człowiek nie może zginąć zupełnie bez śladu – krzyczał ten w mundurze – to jest niemożliwe, ty Korolewski utrzymujesz – zwrócił się do Szymka – że Weiser i wasza koleżanka (mundurowy nie mógł zapamiętać, jak nazywała się Elka) wyszli tego dnia razem z domu, w kierunku Bukowej Górki i że wiece] ich nie widziałeś, gdy tymczasem widziano was we trójkę na nasypie kolejowym jeszcze po południu. – A kto widział? – zapytał nieśmiało Szymek, przestępując z nogi na nogę.
– Ty mi tu pytań nie zadawaj, masz odpowiadać! – Mężczyźnie w mundurze rozbłysły groźnie oczy. – To się jeszcze dla was wszystkich źle skończy!
Szymek przełknął ślinę i jego odstające uszy zaczerwieniły się gwałtownie: – Bo to było dwa dni wcześniej, jak nas widzieli.
Dyrektor nerwowo przerzucił arkusze papieru, gdzie były spisane nasze zeznania. – Nieprawda! Znowu bezczelnie kłamiesz, przecież twoi koledzy powiedzieli wyraźnie, że szliście we trójką starym nasypem kolejowym w kierunku Brętowa, a może – zwrócił się teraz do nas – to nie są wasze słowa, co? – Piotr pokiwał głową na znak zgody. – Tak, panie dyrektorze, ale myśmy nie powiedzieli wcale, że to było tęgo ostatniego dnia, to rzeczywiście było dwa dni wcześniej. – Dyrektor poluźnił swój krawat, tak, że nie przypominał już właściwie normalnego krawata tylko szalik, wąski i kolorowy, owinięty pod kołnierzykiem. Mundurowy zerknął w zeznania i jego twarz wykrzywił grymas, ale powstrzymał się tym razem od krzyku, by zadać następne pytanie z całkiem innej beczki, podstępne i nagłe. Być może chciał wiedzieć, skąd Weiser brał materiał wybuchowy do swoich eksplozji, a możezapytał o coś zupełnie błahego, na przykład, jaką sukienkę miała na sobie Elka, kiedy widzieliśmy ją ostatni raz, albo czy Weiser nie odgrażał się przed zniknięciem „że dokona czegoś wielkiego, że jeszcze coś pokaże". Wszystko to krążyło nieuchronnie wokół tych dwojga, ale wiedzieliśmy dobrze, że nigdy nie dotkną prawdy, bo trop, jaki podejmowali, od samego początku był fałszywy.
Nie wiem, po jakim czasie M-ski zaproponował nowy sposób prowadzenia śledztwa, zanim jednak to nastąpiło, pomyślałem, że przecież Weiser i Elka muszą nas jakimś sobie tylko znanym sposobem słyszeć teraz, stojących w gabinecie dyrektora i zeznających pod dyktando groźnego człowieka w mundurze. I na pewno Weiser cmoka z uznaniem, kiedy słyszy, jak ci trzej męczą się z nami, a Elka śmieje się głośno, ukazując białe, wiewiórcze zęby. Piotr i Szymek pomyśleli pewnie to samo, bo żaden nie pisnął, kiedy M-ski polecił nam wyjść do sekretariatu i czekać tam na pojedyncze wezwania. To był ten jego nowy pomysł, żeby przesłuchiwać nas osobno, po którym spodziewali się większego sukcesu.
W sekretariacie pozwolono nam wreszcie usiąść i to było najważniejsze, ponadto chwila wytchnienia od spojrzeń M-skiego i krzyków tego w mundurze była czymś wspaniałym i nieoczekiwanym, czymś, co przyjęliśmy jako widomy znak opatrzności, że najgorsze jest już za nami. Trzej w gabinecie dali nam trochę czasu, abyśmy przemyśleli beznadziejność naszej sytuacji i doszli do odpowiednich wniosków, ale my nie musieliśmy się nawet naradzać w celu ustalenia dalszych zeznań. Wiadomo było, że każdy będzie mówił tak, jak czuje i to właśnie dawało nam największe szanse na przetrwanie opresji. Na pierwszy ogień poszedł Szymek, niknąc w czeluści gabinetu pokornie i cicho, zostaliśmy więc z Piotrem sami, nie na długo jednak. Za chwilę przysłano woźnego, żeby nas pilnował. Odtąd siedzieliśmy w zupełnym milczeniu wypełnionym tykaniem zegara ściennego i przerywanym gongiem wybijającym pełne godziny.
Właściwie jak to się stało, że poznaliśmy Weisera? Widzieliśmy go wcześniej nieraz, chodził do tej samej szkoły co my, biegał po tym samym podwórku i kupował w tym samym sklepie Cyrsona oblepione butelki z oranżadą, które dorośli nazywali krachlami. Nigdy jednak nie uczestniczył w naszych zabawach, stojąc z boku i najwyraźniej nie mając ochoty być jednym z nas. Kiedy graliśmy w piłkę na trawie obok pruskich koszar, zadowalał się milczącym kibicowaniem, a kiedy spotykaliśmy go na plaży w Jelitkowie, mówił, że nie umie pływać i prędko znikał w tłumie plażowiczów, jakby się tego wstydził. Spotkania te były krótkie i beztreściwe, co odpowiadało jego fizjonomii. Był niewielkiego wzrostu, bardzo chudy i lekko przygarbiony, miał przy tym chorobliwie białą cerę, dla której jedynym godnym uwagi kontrastem były nienaturalnie duże, szeroko otwarte i bardzo ciemne oczy. Dlatego chyba wyglądał tak, jakby się czegoś zawsze bał, jakby czekał na kogoś lub coś, co przyniesie mu złą nowinę. Mieszkał ze swoim dziadkiem pod jedenastką, a na drzwiach do ich mieszkania widniała żółta tablica z napisem „A. Weiser. Krawiec." I to było właściwie wszystko, co mogliśmy o nim powiedzieć, zanim przyszło lato ostatniego roku, zapowiadane majowymi chrabąszczami i ciepłym, wiatrem z południa. Więc jak to się stało, że poznaliśmy Weisera?
Jeżeli cokolwiek ma swój początek, to w tym przypadku musiał to być dzień Bożego Ciała, który przypadał wyjątkowo późno. W kurzu i spiekocie czerwcowego przedpołudnia szliśmy w procesji oddzieleni od proboszcza Dudaka grupą ministrantów i świeżo komunikowanych trzeciaków, śpiewając jak wszyscy „Witaj Jezu, Synu Mary-i, Tyś jest Bóg prawdziwy w świętej Hosty-i" i patrząc na ruchy kadzielnicy z nieukrywanym nabożeństwem. Bo najważniejsza była kadzielnica, nie Hostia, nie święte wizerunki Matki Boskiej i Boga, Co Został Człowiekiem, nie drewniane figury niesione przez członków Koła Różańcowego w specjalnych lektykach, nie sztandary i wstęgi trzymane w dłoniach obleczonych w białe rękawiczki, ale właśnie kadzielnica, poruszająca się w lewo i prawo, w dół i do góry, dymiąca szarymi obłokami, kadzielnica ze złotej blachy na grubym łańcuchu tego samego koloru i woń kadzidła, drażniąca nozdrza, ale też dziwnie mdła i łagodna. W nieruchomym powietrzu obłoki te utrzymywały się długo nie zmieniając kształtu, a my przyspieszaliśmy kroku, następując poprzednikom na pięty, by schwytać je, zanim rozpłyną się w nicość.
I wtedy właśnie zobaczyliśmy Weisera po raz pierwszy w roli dla niego charakterystycznej, roli, którą sam sobie wybrał i następnie narzucił nam wszystkim, o czym, rzecz jasna, nie mogliśmy nic wiedzieć. Tuż przed ołtarzem, który rokrocznie wznoszony był obok naszego domu, proboszcz Dudak zamachał potężnie kadzielnicą, wypuszczając wspaniały obłok, na który czekaliśmy z drżeniem i napięciem. A kiedy szary dyni opadł, zobaczyliśmy Weisera stojącego na małym wzgórku po lewej stronie ołtarza i przypatrującego się wszystkiemu z nie ukrywaną dumą. To była duma generała, który odbiera defiladę. Tak Weiser stał na wzgórku i patrzył, jakby wszystkie śpiewy, sztandary, obrazy, bractwa i wstęgi były przygotowane specjalnie dla niego, jakby nie było innego powodu, dla którego ludzie przemierzali ulice naszej dzielnicy z zawodzącym śpiewem na ustach. Dzisiaj wiem ponad wszelką wątpliwość, że Weiser musiał być taki zawsze, a wtedy, gdy opadł kadzidlany dym, wyszedł jedynie z ukrycia, ukazując nam po raz pierwszy swoje prawdziwe oblicze. Nie trwało to zresztą długo. Gdy rozwiała się ostatnia smuga kadzidlanego zapachu i umilkły słowa pieśni intonowanej piskliwym głosem proboszcza Dudaka, a tłum ruszył dalej do samego kościoła, Weiser zniknął z pagórka i nie towarzyszył nam już. Jaki bowiem generał podąża za oddziałami po skończonym przeglądzie?
Do końca roku szkolnego pozostały dni liczone na palcach, czerwiec rozszalał się w upale i co dzień rano budziły nas przez otwarte okna głosy ptaków obwieszczające niepodzielne panowanie lata. Weiser znów stał się nieśmiałym Weiserem, który tylko z daleka patrzył na nasze pełne wrzasków zabawy. Ale coś już się zmieniło, czuliśmy teraz w jego wzroku dystans, przenikliwy i piekący, niczym spojrzenie ukrytego oka, badające każdy postępek. Może podświadomie nie mogliśmy znieść tego spojrzenia, kto wie, dość, że w dzień rozdania świadectw z religii ujrzeliśmy go znów tak samo, jak w Boże Ciało albo raczej w podobnej sytuacji. Plebania Ojców Zmartwychwstańców położona była, jak cała zresztą nasza dzielnica, pod lasem i kiedy już proboszcz Dudak zakończył swoje modlitwy i życzenia, rozdał najgorliwszym obrazki i kiedy trzymaliśmy świadectwa wydrukowane pięknie na kredowym papierze, rozpoczął się szaleńczy wyścig do lasu po pierwsze chwile prawdziwych wakacji, bo szkołę porzuciliśmy już poprzedniego dnia i teraz nie było przed nami nic oprócz dwóch miesięcy cudownej swobody. Biegliśmy całą chmarą, wrzeszcząc i poszturchując się łokciami. Nic – zdawało się, nie mogło powstrzymać tego żywiołu, nic oprócz zimnego spojrzenia Weisera, a on stał oparty o pień modrzewia, jakby tu czekał na nas specjalnie. Może od kilku minut, a może zawsze. Tego nie wiedzieliśmy ani wtedy, ani później w gabinecie dyrektora i przylegającym doń sekretariacie, oczekując kolejnych przesłuchań, a także teraz, kiedy piszę te słowa i kiedy Szymek mieszka w zupełnie innym mieście, Piotr zginął w siedemdziesiątym roku na ulicy, a Elka wyjechała do Niemiec i nie pisze stamtąd żadnych listów. Bo Weiser mógł na nas czekać od samego początku i to chyba właśnie jest najistotniejsze w historii, którą opowiadam bez upiększeń.
A zatem stał i patrzył, tak, tylko to, wydawałoby się – tylko to. A jednak powstrzymał nadpływającą falę spoconych ciału krzyczących gardeł, powstrzymał na sobie i odepchnął na moment, na krótką chwilę, w której żywioł cofa się, by uderzyć ze zdwojoną siłą, „Weiser Dawidek nie chodzi na religię" – zabrzmiało gdzieś na tyłach, a z przodu podchwycono to hasło w nieco zmienionej formie – „Dawid, Dawidek, Weiser jest Żydek!". I dopiero teraz, gdy zostało to powiedziane, poczuliśmy do niego zwyczajną niechęć, która rosła w nienawiść, za to, że nigdy nie był z nami, nigdy nie należał do nas, jak też za spojrzenie lekko wyłupiastych oczu, które sugerowało w sposób oczywisty, iż to my różnimy się od niego, a nie on od nas. Szymek wysunął się na czoło i stanął naprzeciw niego twarzą "W twarz, – Ty Weiser, a właściwie dlaczego nie chodzisz z nami na religię? – i pytanie zawisło pomiędzy nami w powietrzu, domagając się natychmiastowej odpowiedzi. On milczał, uśmiechając się tylko – jak sądziliśmy wówczas – głupawo i bezczelnie, więc z tyłu zaczęto szemrać, żeby spuścić mu buły. Buły polegały na ugniataniu pleców rozciągniętego na trawie delikwenta pięściami i kolanami, i już widzieliśmy jego białe, obnażone plecy, już jego koszula frunęła w powietrze podawana z rąk do rąk, kiedy nagle w krąg oprawców przyskoczyła Elka z roziskrzonymi oczami i rozdzielając na prawo i lewo kopniaki, krzyczała: – Zostawcie go w spokoju, zostawcie go w spokoju. – A gdy to nie poskutkowało, przywarła do jednego z egzekutorów paznokciami, znacząc na jego twarzy długie nitki czerwieniejących gwałtownie bruzd. Odstąpiliśmy od Weisera, ktoś podał mu nawet zmiętą koszulę, a on nie odzywając się słowem, wkładał ją, jakby się nic nie stało. Dopiero po chwili zrozumieliśmy, że to nie on, a my wyszliśmy z tego poniżeni, on został sobą, niezmiennie takim samym Weiserem i mógł na nas patrzeć jak w Boże Ciało, spokojnie, chłodno, bez namiętności i z dystansem. Trudno wytrzymać coś takiego, toteż gdy tylko oddalił się, schodząc wzdłuż zarośniętego płotu kościoła, Szymek rzucił pierwszy kamień, krzycząc głośno -,,Dawid, Dawidek, Weiser jest Żydek", a inni naśladowali go krzycząc to samo i rzucając następne kamienie. Ale on nie odwrócił się ani nie przyspieszył kroku, unosząc w ten sposób swoją dumę, a nam pozostawiając bezsilny wstyd. Elka pobiegła za nim, więc przestaliśmy ciskać kamienie. To była nasza pierwsza bliższa znajomość z Weiserem, jego śmiertelnie białe plecy, zmięta kraciasta koszula i jak już wspomniałem – nieznośne spojrzenie, któreśmy po raz pierwszy poczuli na sobie w Boże Ciało, kiedy rozwiał się kadzidlany obłok wypuszczony ze złotej puszki przez proboszcza Dudaka.
Czy był to zwykły przypadek? Czy Weiser znalazł się przed budynkiem plebani z własnej woli, podobnie jak w Boże Ciało na wzgórku obok ołtarza? Jeśli nie, to jaka siła kazała mu to uczynić, dlaczego postanowił ukazać się nam właśnie tak? Te pytania długo nie dawały mi zasnąć, długo jeszcze po zakończeniu śledztwa i wiele lat później, kiedy stałem się kimś zupełnie innym. I jeżeli jest jakaś odpowiedź, to tylko ta, że właśnie z jej braku zapełniam linijki papieru, niczego nie będąc pewnym. Listy, które wysyłam rokrocznie do Mannheim w nadziei rozjaśnienia kilku innych jeszcze spraw związanych z tamtymi wydarzeniami i osobą Weisera, pozostają bez odpowiedzi. Początkowo myślałem, że Elka, odkąd stała się Niemką, nie pragnie żadnych stąd wiadomości, żadnych wspomnień, które mogłyby ją wytrącać z jej nowej, bo niemieckiej równowagi. Ale teraz już tak nie sądzę, a przynajmniej nie byłbym tego taki pewien. Pomiędzy nią a Weiserem było coś, czego nigdy nie mogliśmy pojąć, coś, co łączyło ich w przedziwny sposób i czego żadną miarą nie da się określić mianem dziecięcej fascynacji płcią, czy podobnymi terminami, jakich współczesny psycholog miałby pełne usta. Jej uparte milczenie to coś więcej niż niechęć do kraju dzieciństwa.
A tamtego dnia, kiedy koszula Weisera frunęła w powietrzu z rąk do rąk, pojechaliśmy rozklekotanym tramwajem linii numer cztery na plażę do Jelitkowa. Mimo wczesnego popołudnia na obu platformach wozu panował spory tłok, słońce operowało jeszcze silnie, a wewnątrz pojazdu unosił się charakterystyczny zapach znękanego upałem lakieru. Ani nam w głowie było pamiętać o Weiserze i przedpołudniowej scenie pod lasem. Skoro tylko tramwaj wtoczył się z potwornym zgrzytem na (pętlę obok drewnianego krzyża, wybiegliśmy machając ręcznikami w kierunku plaży, nie zważając na rozwieszone pomiędzy domami rybaków sieci ani poustawiane w piramidki kosze cuchnące tranem i smołą. Dopiero tutaj rozpoczynały się prawdziwe wakacje, a wraz z nimi nurkowanie po garść piachu, wyścigi do czerwonej boi i gonitwy aż do sopockiego mola, skąd najodważniejsi popisywali się straceńczymi skokami. Bo tak naprawdę Jelitkowo nie mogło istnieć bez nas, tak samo jak miasto nie mogło istnieć bez plaży i zatoki. To były naczynia połączone i chociaż dzisiaj jest zupełnie inaczej, pamięć o tym wydaje się niezniszczalna. Na przedzie rozhukanej czeredy biegł więc Piotr, pragnący zademonstrować swój numer plażowy, polegający na ściągnięciu koszuli i spodenek jeszcze w biegu, bez zatrzymywania się i wskoczeniu do wody w bryzgach białej piany. Jego bose stopy już skrzypiały na piachu, pozostawiając w tyle piaskowe fontanny, kiedy nagle zatrzymał się nad wodą i krzyknął, jakby mu wbito w nogę coś ostrego. – Kolki! Chodźcie! Ile tego!
To, co zobaczyliśmy, przechodziło zdolność rozumienia zbrodniczych możliwości natury. Tysiące kolek pływających do góry brzuchami poruszało się w leniwym rytmie fali, tworząc kilkumetrowej szerokości pas martwych tułowi. Wystarczyło wsadzić rękę do wody, by przyczepione do skóry łuski migotały niczym pancerz, ale to nie było przyjemne uczucie. Zamiast kąpieli mieliśmy rybną zupę, w którą można było napluć z obrzydzenia. Ale to był – jak się okazało – dopiero początek. Przez następne dni zupa gęstniała, stając się cuchnącą i lepką mazią. W pożarze czerwca zewłoki gniły, pęczniejąc jak nadymane rybie pęcherze, a smród rozkładu czuć było nawet w okolicach tramwajowej pętli. Plaże pustoszały gwałtownie, martwych kolek zdawało się przybywać, a nasza rozpacz nie miała granic. Jelitkowo nie chciało naszej obecności. Nad przybrzeżną zawiesiną, która z godziny na godzinę zmieniała kolor od jasnej zieleni do ciemnego brązu, pojawiły się roje much niespotykanej dotąd wielkości, żywiących się padliną lub składających tam swoje jaja. Morze okazało się nieprzystępne mimo panującej spiekoty. Wszystko na nic – bezwietrzna pogoda, upał i błękitne niebo łudzące doskonałą czystością. Wreszcie władze miasta postanowiły zamknąć wszystkie plaże od Stogów aż do Gdyni, co właściwie było formalnym potwierdzeniem istniejącego stanu rzeczy.
Nic gorszego nie mogło nas spotkać, ale kiedy myślałem o tym, czekając w sekretariacie naszej szkoły na swoją kolejkę przesłuchania i kiedy zastanawiałem się, co też opowiem M-skiemu tym razem, wtedy już przypuszczałem, że to nie był przypadek. A nawet jeśli był, to nie taki znów zwykły. Gdyby nie zupa rybna, nigdy nie przyszłoby nam do głowy śledzić Weisera, nigdy nie ruszylibyśmy za nim w trop przez Bukową Górkę i starą strzelnicę i nigdy nie dopuściłby nas do swojego życia. Ale uprzedzam fakty, tymczasem historia ta, jak każda prawdziwa opowieść, musi mieć swój ustalony porządek.
Drzwi gabinetu uchyliły się i zobaczyłem Szymka wypchniętego ręką M-skiego. Zanim zabrzmiało nazwisko Piotra i zanim woźny podniósł się ze swojego krzesła, żeby go podprowadzić bliżej, zobaczyłem wielkie, czerwone ucho Szymka, nabrzmiałe i nienaturalnie wyciągnięte. Poczułem skurcz w żołądku i okolicach serca, ale o nic nie mogłem pytać, bo w drzwiach ukazał się M-ski i przepuszczając Piotra do wewnątrz, nakazał woźnemu, żebyśmy nie zamienili ani słowa. Szymek usiadł na składanym krześle, spuścił głowę i nie podnosił wzroku znad swoich kolan. Przez chwilę zastanawiałem się, czy mnie też będą ciągnąć za ucho, lecz prędko dałem temu spokój, bo arsenał środków M-skiego był nieograniczony.
Tak, udział M-skiego w tej całej historii do dzisiaj nie został należycie przemyślany, ale jeśli nie uczyniłem tego do tej pory, to czy wtedy, tam, czekając na kolejne przesłuchanie, mogłem w pełni zdać sobie sprawę, kim M-ski był tak naprawdę albo kim naprawdę nie był? Za bardzo się go wówczas obawiałem, późniejsze natomiast wypadki odsunęły mnie od rozmyślań na jego temat. Kiedy zaś drzwi gabinetu obite pikowaną dermą zamknęły się bezszelestnie za Piotrem, przypomniałem sobie bardzo ważne zdarzenie. Co roku nasza szkoła, jak wszystkie inne szkoły, maszerowała równo, w białych koszulach i ciemnych spodenkach na pierwszomajowej manifestacji. M-ski szedł zawsze na czele, dźwigał transparent i uśmiechając się do panów na trybunie, zachęcał nas do śpiewu swoim piskliwym głosem – “Na-przód mło-dzie-ży świa-ta, nasz bra-ter-ski roz-brzmie-wa dziś śpi-ee-e-w"! A my maszerowaliśmy równo, równiuteńko, uśmiechaliśmy się tak jak wszyscy dookoła i śpiewaliśmy jak wszyscy dookoła i wiedzieliśmy, że ci, którzy nie przyszli na święto radości, młodości i powszechnego entuzjazmu, ci właśnie uczniowie nazajutrz, albo najdalej za dwa dni, będą mieli wizytę M-skiego w domu i M-ski będzie Pytał rodziców, co to się stało, czy to poważna choroba i w czym może pomóc, żeby za rok o tej samej porze) uczeń był zdrów jak ryba. Rok temu z naszej szkoły jeden jedyny uczeń nie poszedł na pochód pierwszej majowy. Był to właśnie Weiser, ale co najdziwniejsze, M-ski nigdy nie złożył wizyty w jego domu, żeby zapytać dziadka, dlaczego wnuk nie przyszedł maszerować razem z nami. Wtedy nie przywiązywaliśmy do tego wagi, ale teraz, gdy nadchodziła moja kolej przesłuchania, pomyślałem, że to bardzo ważne.
Tylko w jaki sposób można było połączyć M-skiego z Weiserem? Do dziś twierdzę, że absolutnie w żaden. Co zatem spowodowało, że M-ski nie złożył wizyty u nich w domu? Nie lubił krawców? A może zapomniał? Nie, na pewno nie zapomniał; jako nauczyciel przyrody i systematyk, był przecież szczególnego rodzaju pedantem i wszystko miał zapisane w swoim małym notesie, z którym się nigdy nie rozstawał. A jeśli M-ski wiedział o Weiserze coś, czego my nie wiedzieliśmy nigdy i czego już nie dowiem się nigdy? Jeśli istniało coś takiego, to czemu zdziwaczały nauczyciel przyrody nie mógł zrozumieć, gdzie zniknął nasz kolega? O tak, M-ski był prawdziwym dziwakiem, jakich dziś spotyka się tylko w książkach i to nie byle jakich. Latem, podobnie jak my, nie wyjeżdżał z miasta na wakacje i często widywaliśmy go na łące pod brętowskim lasem albo nad potokiem w Dolinie Radości, gdy uganiał się za motylami z siatką i atlasem owadów. A kiedy nie polował na fruwające stworzenia, szedł zgarbiony ze wzrokiem utkwionym w ziemię i co chwila zatrzymywał się, zrywał jakieś zielsko i szeptał do siebie – Menyanthes trifonata! albo – Yiola tricolor! i wkładał zielska do tekturowej teczki, którą niósł ze sobą zamiast pocerowanej siatki. M-ski przygotowywał dzieło o florze i faunie lasów, które ciągnęły się wzdłuż południowych granic miasta aż do Gdyni i w których polował niegdyś sam Fryderyk Wielki. Pewnie dlatego chwytał i kolekcjonował wszystko, co rosło i ruszało się w zasięgu jego wzroku. Na szczęście jednak był krótkowidzem i dzięki temu sporo traw, liści, żuków, j much i innego drobiazgu ocaliło swoje istnienie.
Tak tego gorącego lata, kiedy Weiser dopuścił nas do swoich tajemnic albo raczej dopuścił nas do swojego życia, częściowo zresztą i na ile chciał, tego lata M-ski spotykał nas wielokrotnie w okolicach strzelnicy, Bukowej Górki, brętowskiego cmentarza i Doliny Radości. Jego wyłupiaste, rybie oczy oderwane od nieba albo od ziemi śledziły nas ukradkiem i nigdy nie było wiadomo, czy nie weźmie nas za okaz fauny niezbędny do wiekopomnego dzieła. Poza szkołą i pierwszomajową manifestacją musieliśmy być dla niego bez wątpienia gatunkiem szczególnie uciążliwych owadów, co dało się wyczuć w jego zimnym, pustym spojrzeniu. Bałem się tego spojrzenia, jego właśnie się bałem, a nie skubania gęsi, wyciągania słonia, grzania łapki lub innych, jeszcze bardziej bolesnych i wyszukanych kar cielesnych, jakie stosował na swoich lekcjach. W pewnym momencie pomyślałem też, spoglądając na zaczerwienione ucho Szymka, że M-ski może swoim spojrzeniem zamienić kogo zechce w owada i już wyobraziłem sobie, jak obrastam w stalowozielony, chitynowy pancerz i jak moje kurczące się dłonie rozczłonkowują się w ogromną ilość kosmatych odnóży. To było okropne, stokroć gorsze niż lęk przed bólem, zaczerwienione ucho Szymka i niewiadoma śledztwa.
W pierwszych dniach lipca stężenie zupy rybnej w zatoce zdawało się osiągać apogeum. Nad morzem nie było czego szukać i musieliśmy naszą uwagę skierować gdzie indziej. I to jest pierwszy rozdział książki
O Weiserze, której nigdy żaden z nas nie napisał i nigdy nie napisze, bo to, co robię teraz, to w żadnym wypadku nie jest pisanie książki, tylko zapełnianie białej plamy, zatykanie dziury linijkami na znak ostatecznej kapitulacji. Tak, pierwszy rozdział tej nie napisanej książki rozpoczyna się od zupy rybnej w zatoce i od naszych zabaw na brętowskim cmentarzu, gdzie chodziliśmy odtąd zamiast na plażę i gdzie w gęstwinie leszczyn, olch, w zaciszu opuszczonych nagrobków i pękniętych płyt z niemieckimi napisami rozgrywaliśmy nasze wojny. Szymek dowodził oddziałem SS, a jego odstające uszy przykrył znaleziony w rowie zardzewiały hełm wehrmachtowski, Piotr miał pod sobą oddział partyzancki, który stale ścigany, dziesiątkowany, okrążany i wybijany do nogi odradzał się wciąż na nowo, by przygotowywać następne zasadzki. Kiedy Szymek ze swoimi brał nas do niewoli, tak samo jak w filmach podnosiliśmy ręce do góry, tak samo jak w filmach maszerowaliśmy z rękami założonymi na karku i tak samo jak w filmach o prawdziwej wojnie wyświetlanych w naszym kinie „Tramwajarz" padaliśmy, rozstrzeliwani seriami karabinów maszynowych, do prawdziwego rowu na skraju cmentarza, tam, gdzie zaczynał się las sosnowy. I jeśli przypominam sobie z poczuciem pewnego zdumienia, z jak wielkim upodobaniem i znawstwem padaliśmy do tamtego rowu, z jak wielkim podnieceniem czekaliśmy na moment, kiedy ręka Szymka da znak do rozpoczęcia egzekucji, to wiem, że wszystko to zawdzięczaliśmy właśnie kinu „Tramwajarz", położonemu niedaleko szkoły, obok zajezdni, gdzie urządzano seanse młodzieżowe, mające zaznajomić nas z historią ojczystą.
Nie pamiętam już, którego dnia, po której potyczce, bitwie i wzięciu nas do niewoli, staliśmy z rękami podniesionymi do góry naprzeciwko luf esesmańskich karabinów, oczekując aż spod zardzewiałego hełmu Szymka padnie komenda „feuer!", kiedy ujrzeliśmy Weisera siedzącego na sośnie, Weisera, który być może przez wszystkie te dni przyglądał się naszej zabawie. Właściwie to najpierw usłyszeliśmy jego okrzyk – okrzyk, który skierował do Szymka, wstrzymując wydanie komendy, a później zobaczyliśmy go na tej sośnie. Siedział, trzymając stary, zdezelowany schmeiser, którym mierzył gdzieś daleko za wieżę ceglanego kościółka i patrzył na nas, zupełnie tak samo jak w Boże Ciało, kiedy wypłynął nagle zza szarego obłoku kadzidlanego dymu. Pod drzewem stała Elka, opierając się o pień. Nie mówiła nic, ale widać było, że ona jest z nim, a nie z nami. Więc nie usłyszeliśmy tym razem przeciągłego du du du du du, po którym należało padać najpierw na kolana, a potem już jak popadnie – na wznak, bokiem albo na brzuch twarzą w trawę, bo Weiser zeskoczył z sosny i podszedł do osłupiałego Szymka.
Dzisiaj, podobnie jak wówczas, kiedy siedziałem na składanym krześle obok Szymka, a potem Piotra, a potem znowu Szymka w sekretariacie szkoły, oczekując na swoją kolejkę przesłuchania, dzisiaj, tak samo jak i wtedy dałbym dużo, żeby przypomnieć sobie słowa Weisera na cmentarzu, bo to były właściwie jego pierwsze słowa skierowane do nas bezpośrednio. Szymek zapytany o to listownie, nie dał mi żadnej odpowiedzi i zajęty swoimi sprawami w dalekim mieście wyraźnie unika spraw związanych ze wspomnieniem Weisera. Elka, która powinna pamiętać to najlepiej, stała się Niemką i nie odpowiada z Mannheim na żadne pytania, a Piotr w siedemdziesiątym roku wyszedł popatrzeć na ulicę, co się dzieje i trafiła go całkiem prawdziwa kula. Tak, jestem przekonany, że od tamtych słów powinna się zaczynać nie napisana książka o Weiserze…
A więc zeskoczył z sosny, podszedł do Szymka, trzymając przerdzewiały i zdezelowany schmeiser, mówiąc – zostaw, ja zrobię to lepiej, albo – zostaw to mnie, albo jeszcze krócej – ja to zrobię. Tylko, że Weiser nic takiego nie powiedział, nie mógł nic takiego powiedzieć, ponieważ schmeiser powędrował do rąk Szymka, a on sam z Elka odszedł ścieżką w dół ku rozbitej bramie cmentarza, jakby przyszedł tu tylko po to, żeby zostawić nam automat i odejść do poważniejszych spraw. Egzekucja nie odbyła się. Otoczyliśmy Szymka kołem i każdy chciał choć przez chwilę potrzymać bezużyteczny kawał żelastwa, który robił wrażenie. Tak, w tym momencie Weiser nie był dla nas jeszcze najważniejszy, kłóciliśmy się o to, która strona powinna posiadać automat. Byłem w oddziale Piotra i oczywiście chciałem, żebyśmy mieli go my, skoro tamci posiadali hełm. Ostatecznie ustaliliśmy nowy, ciekawszy styl gry wojennej. Odtąd po każdej bitwie Piotr zamieniał z Szymkiem automat na hełm i tak raz byliśmy Niemcami, gdy nasz dowódca wkładał hełm, następnie przeistaczając się w partyzantów, goniliśmy między zarośniętymi nagrobkami z karabinem w ręku.
Myślę, że Weiser miał od początku jakiś plan oplatania nas swoimi pomysłami, od samego początku musiał wyczekiwać odpowiedniej chwili, żeby jak w Boże Ciało albo na brętowskim cmentarzu zaskoczyć nas zupełnie. Bo w pierwszym okresie, kiedy nie wiedzieliśmy nic o piwnicy w starej cegielni ani o eksplozjach przygotowywanych w dolinie za strzelnicą, ani o jego kolekcji znaczków z Generalnej Guberni, w tym okresie, kiedy nieświadomi niczego uganialiśmy się między nagrobkami brętowskiego cmentarza, on pojawiał się i znikał, jak znika ktoś, kto przyśni się nam przypadkiem i kogo później nie możemy zapomnieć, choć rysy jego twarzy, słowa i sposób zachowania uleciały nam z pamięci zupełnie. On wsączył pamięć o sobie całkiem niepostrzeżenie i przez następnych kilka dni, kiedy w kurzu piaszczystej drogi wracaliśmy do domów przez Bukową Górkę, najczęściej pod wieczór, w czerwonych promieniach zachodzącego słońca, wtedy właśnie zaczęliśmy o nim rozmawiać. Z początku właściwie przypadkowo i całkiem bez związku z obłokiem kadzidlanego dymu i zardzewiałym automatem, ot tak, zadając, pytania głośno i żartobliwie – a co on właściwie robi, kiedy nie bawi się razem z nami, albo – dlaczego ta głupia Elka łazi teraz za nim jak pies, a na nas patrzy z góry jak na bandę szczeniaków, i po co właściwie dał nam zardzewiały automat, bo przecież nikt z chłopaków tak sam z siebie nie pozbyłby się za żadne skarby takiego znaleziska. Ale to jeszcze nie było to, co opanowało nas później, kiedy myśl o nim nie dawała nam zasnąć i kiedy musieliśmy godziny całe stracić na wyśledzenie jego i Elki. Na razie zupa rybna w zatoce cuchnęła coraz bardziej i co drugi dzień ktoś z nas jechał do Jelitkowa, żeby zobaczyć, jak sprawy się mają.
Spojrzałem na Szymka. Jego odstające ucho przestało być okropnie czerwone i nawet jakby trochę powróciło do swoich pierwotnych rozmiarów. Pomiędzy nami siedział teraz woźny, a przez uchylone okno sekretariatu dochodziły leniwe dźwięki wrześniowego popołudnia, kroki przechodniów mieszały się z okrzykami dzieciarni, a słońce oświetlało czerwoną dachówkę budynku leżącego po drugiej strome ulicy. Wszystkie domy w naszej części Wrzeszcza miały tę czerwoną dachówkę, więc w takie popołudnie jak to, u schyłku lata, kiedy słońce ma szczególne właściwości, musiało to najciekawiej wyglądać z Bukowej Górki, pomyślałem skąd oprócz czerwonych, spadzistych dachów widać było lotnisko położone już za torami kolejowymi i zatokę z białym paskiem plaży. Ile razy staliśmy tam, na górze, nasze miasto wydawało się nam zupełnie inne niż to, w którym żyliśmy na co dzień. Wtedy nie wiedziałem dlaczego, a dzisiaj, kiedy nie ma już Bukowej Górki, ani Weisera, ani tamtego Jelitkowa, dzisiaj myślę, że z góry nie było po prostu widać brudnych, zaśmieconych podwórek, nie opróżnionych śmietników i całej brzydoty przedmieścia, której symbolem mógłby być szary i oblepiony kurzem sklep Cyrsona, w którym kupowaliśmy oranżadę w butelkach nazywanych przez dorosłych krachlami.
Zamiast panoramy z Bukowej Górki widziałem więc dach przeciwległego budynku, po którym promienie słońca ślizgały się coraz krótszymi zygzakami i uchylone okno na poddaszu, w którym wiatr wydymał łagodnie firankę. Zegar w sekretariacie wybił godzinę piątą i w chwile później usłyszałem dobrze mi znane dźwięki pianina, na którym nauczycielka muzyki akompaniowała popołudniowej próbie chóru. Najpierw była przygrywka, a zaraz potem z piętra zaczęły dobiegać coraz głośniejsze frazy historycznej pieśni masowej lub masowej pieśni, historycznej albo ludowej pieśni historii, nie pamiętam już, jak się to wtedy nazywało:,,O cześć wam panowie-ee magna-a-a-ci za na-szą nie-wo-lę kajda-a-ny o cze-e-eść wam ksią-żę-ta bisku-pi-i-i pra-ła-ci-i-i za kraj nasz krwią bra-tnią zbryz-ga-a-a-ny!". To był refren, powtarzany wielokrotnie, podobnie jak początek pieśni, równie podniosły i patetyczny -„Gdy na-a-ród do bo-o-ju wyru-szył z orę-żem pa-no-wie o czyn-szach ra-dzi-i-li". Nigdy nie mogłem zrozumieć, ani w czasie szkolnych akademii, ani w czasie lekcji śpiewu, gdzie pieśń tę musieliśmy śpiewać dziesiątki razy aż do znudzenia, co miały wspólnego kajdany i niewola z biskupami, albo, o jakie czynsze chodziło, gdy naród wyruszył do boju, to znaczy, co mają wspólnego czynsze z bojem. I w ogóle, za co tu było winić panów, skoro panów już dawno nie ma a jeśli są, to na pewno nie w naszym mieście i nie w naszym kraju. Tak, dzisiaj na szczęście nie muszę o tym myśleć, tylko melodia utkwiła mi w pamięci prawie, że doskonale i jeśli powraca do mnie jakimś dziwnym trafem, to nigdy w związku z prałatami, szkolną akademią lub panią od śpiewu, lecz razem ze światłem wrześniowego popołudnia, kiedy siedziałem w sekretariacie naszej szkoły, czekając na swoją kolejkę przesłuchania, razem z widokiem firanki poruszanej łagodnym podmuchem wiatru, razem z Weiserem i godziną piątą, którą właśnie wybił ścienny zegar łagodnym gongiem, przypominającym dzwonek proboszcza Dudaka używany w czasie Podniesienia.
Kiedy ucho Szymka stało się już całkiem normalne, drzwi gabinetu dyrektora otworzył M-ski, wypuszczając stamtąd Piotra i przyszła moja kolej. Szkolny zapach pastowanych podłóg, który pamiętam do dzisiaj, ciężki i oleisty jak wieczność, w dyrektorskim gabinecie mieszał się z tytoniowym dymem i wonią kawy, którą pili wszyscy trzej przesłuchujący nas mężczyźni. Tylko M-ski nie palił, skubiąc za to rękaw swojej koszuli.
– Więc ty, Heller, utrzymujesz – mówił do mnie ten w mundurze, bo tak się wtedy nazywałem – ty utrzymujesz, że Weisera i Elkę widzieliście po raz ostatni dwudziestego ósmego sierpnia, w dolince za starą strzelnicą, tak?
– Właściwie to tak – odpowiedziałem, nabierając pewności.
– Co to znaczy właściwie?!
– Bo potem już ich nie widzieliśmy z bliska.
– Czy to znaczy, że widzieliście ich jeszcze następnego dnia w jakiś inny sposób? Co to znaczy – nie z bliska?!!
– Nie, następnego dnia nie widzieliśmy ich już wcale.
M-ski poruszył się w swoim fotelu: – No to opowiedz nam dokładnie i po kolei, co zdarzyło się tego popołudnia, tylko niczego nie przekręcaj, bo przed nami i tak nic nie ukryjesz!
Mówiłem, starając się nie patrzeć w oczy M-skiemu; mówiłem wolno i spokojnie, pewny, że i tak nie wpadną na właściwy trop i że kręcić się będą w kółko, aż wreszcie dadzą nam spokój – Weiser kazał nam jak zawsze czekać obok modrzewiowego zagajnika, a kiedy zobaczył, że jesteśmy, przeszedł przez dolinkę i potem pomachał ręką na znak, że mamy się już położyć, zaraz potem ziemia zadrżała od eksplozji, a na głowy posypał się nam piasek, żwir i kawałki drewna.
– A potem?
– Potem podnieśliśmy głowy jak po każdym wybuchu i czekaliśmy, aż on da następny znak, to jest sygnał, że można już podejść do miejsca, gdzie założony był ładunek, ale takiego sygnału tym razem nie było. Nagle zobaczyliśmy, jak idą oboje, całkiem jak dorośli, pod rękę, to znaczy Weiser z Elką. Więc idą oboje, ale nie do nas, tylko na drugą stronę dolinki, tam gdzie rośnie stary dąb i ani razu nie odwracają się, tylko wspinają coraz wyżej, po stromym zboczu porośniętym bukami, wdrapują się na samą górę i nikną. A my stoimy teraz (bo zdążyliśmy już podejść do miejsca wybuchu) przy ogromnym leju i widzimy, że to nie było byle co, lej jest potężny jak po bombie lotniczej. Stoimy zatem i podziwiamy jego dzieło, badamy głębokość jamy, rozpiętość promienia i jak zawsze wąchamy w tym miejscu świeżą ziemię pełną oszalałych mrówek i rozerwanych dżdżownic i nagle ktoś krzyczy pokazując na wzgórze – popatrzcie tam – i widzimy Weisera z Elką. Widzimy, jak są na szczycie wzgórza i nikną za drzewami, ale my nie gonimy za nimi, i tak właśnie – mówiłem -widzieliśmy ich ostatni raz z daleka, w dolince za strzelnicą, a potem zaczęły się na drugi dzień poszukiwania i znaleziono w piwnicach nieczynnej cegielni magazyn Weisera, o którym nawet my nie wiedzieliśmy, że jest, bo Weiser był zazdrosny o takie tajemnice. Nie wiedzieliśmy nic o puszkach z trotylem, rozbrojonych niewypałach, amunicji strzelniczej, bo nigdy nie pytaliśmy go, skąd bierze materiał cło swoich min, a zresztą nawet gdybyśmy go zapytali, to czy ktoś taki jak on powiedziałby chociaż słowo? Nie, tylko Elką mogła wiedzieć o tym magazynie, a jeśli był jeszcze jakiś inny, o czym też oczywiście pojęcia nie mieliśmy, jeśli był jeszcze drugi magazyn, to Jedyną osobą, której Weiser mógłby powierzyć tajemnicę, była właśnie Elka i może dlatego zabrał ją ze sobą.
Tamci słuchali tego, co mówiłem z pozorną obojętnością. Dyrektor poluźnił krawat, który teraz przypominał kompres na gardło, jaki zakłada się przy anginie, mężczyzna w mundurze siorbał resztę kawy ze szklanki w blaszanym koszyczku, a M-ski bębnił palcami w lśniący blat biurka i nie patrzył wcale na mnie, tylko gdzieś wyżej, na ścianę.
– To wszystko już wiemy – krzyknął nagle M-ski – bez waszej pomocy, tylko dlaczego któryś z was kłamie albo kłamiecie wszyscy razem i każdy z osobna?
– Tak – przerwał mu dyrektor – jeden z twoich kolegów zeznał, że dzień później bawiliście się jeszcze razem nad Strzyżą, za zerwanym mostem, więc oni spędzili całą noc poza domem i wy wiedzieliście o tym i wiedzieliście też, gdzie ich szukać!!!
– Nie ma żartów, chłopcze – włączył się mundurowy – jeśli rozerwał ich niewypał, będziecie odpowiadać za współudział w przestępstwie, a w poprawczaku nauczą was rozumu!!!
– Nad Strzyżą bawiliśmy się dzień wcześniej, a nie dzień później – powiedziałem, czując, jak pierwsze kłamstwo, które wypuszczam na ich użytek, przychodzi mi z łatwością. – Koledze musiało się coś pomylić.
I teraz oni krzyczeli jeden przez drugiego, grozili, stawiali pytania, mówili, że nie wyjdziemy stąd, dopóki sprawa się nie wyjaśni, że nasi rodzice są już powiadomieni o toczącym się śledztwie, że nie dostaniemy nic do jedzenia ani do picia i będziemy tu tkwić, aż wyjawimy całą prawdę. Przekonywali mnie, że są gotowi siedzieć tu z nami do rana albo jeszcze dłużej, a jeśli ktoś znajdzie ten drugi magazyn (po którym zresztą spodziewali się czegoś znacznie gorszego) i zdarzy się jakieś nieszczęście, to my będziemy i za to odpowiadać, lepiej więc przyznać się od razu. Wiedziałem dobrze, że niczego nie zrozumieją i dlatego powtórzyłem to samo, co przed chwilą. M-ski wstał z fotela, podszedł do mnie marszowym krokiem, jakby to była pierwszomajowa manifestacja, chwycił mój zadarty nos w dwa palce i zapytał, czy w dolince widziałem Weisera rze-czy-wiś-cie po raz ostatni. Odpowiedziałem twierdząco, czując, jak powoli mój nos spłaszcza się w jego tłustych paluchach. Ale to nie było zwyczajne wyciskanie słonia, które M-ski stosował na lekcjach przyrody. Dzisiaj, kiedy przypominam sobie ten moment, nazwałbym to wyciskaniem słonia ze specjalną śrubą, bo najpierw musiałem unieść się lekko do góry, a potem coraz wyżej stawałem na palcach, na samych czubkach palców, dziwiąc się, że jeszcze nie wiszę w powietrzu. Tymczasem ręka M-skiego przesuwała punkt ciężkości mojego ciała raz w lewo, raz w prawo, tak, że musiałem na ułamek sekundy stawać całą stopą na podłodze, żeby nadążyć za jego dłonią i wtedy nos bolał okropnie i robił się jeszcze bardziej zadarty niż przez wszystkie lata od urodzenia, a M-ski powtarzał swoje pytanie wolno, sylabizując każdy wyraz – czy rze-czy-wiś-cie po raz os-tat-ni? Wreszcie puścił mnie wolno, a ja zatoczyłem się pod ścianę i musiałem wytrzeć rękawem krew, bo nos miałem zawsze delikatny i mało odporny na stłuczenia.
W gabinecie zarządzono przerwę, siedzieliśmy więc znów razem we trójkę, na składanych krzesłach w sekretariacie, a mnie wydawało się, że słyszę chóralnie skandowany wierszyk pod adresem Weisera, kiedy to w dzień odebrania świadectw z religii, zanim frunęła jego kraciasta koszula i zanim Elka wystąpiła w jego obronie, ktoś, niekoniecznie z przodu, krzyknął – „Weiser Dawidek nie chodzi na religię!" – a ktoś inny przerobił to zaraz na – „Dawid, Dawidek, Weiser jest Żydek!". I pomyślałem zaraz, że gdyby nie Elka to nigdy przecież nie doszłoby do naszej znajomości z Weiserem, bo wtedy tam, obok parafii Ojców Zmartwychwstańców spuścilibyśmy mu buły i na tym pewnie skończyłoby się, zwyczajnie i banalnie. Weiser unikałby naszego towarzystwa i nigdy przez myśl by nam nie przeszło, żeby podglądać nasze zabawy na brętowskim cmentarzu i żeby podarować nam stary, zardzewiały automat wyprodukowany przez firmę Schmeiser w roku czterdziestym trzecim, a lato tego roku nie różniłoby się od innych wakacji ani wcześniej, ani później. Tak, gdy Elka rzuciła się wówczas z pazurami, żeby bronić Weisera, musiała mieć jakieś przeczucie, jestem o tym przekonany do dzisiaj, zwłaszcza, że nigdy nie mieszała się do naszych bójek i porachunków, w których bywaliśmy okrutni, bardziej niż sami dorośli. A wtedy rzuciła się, jakby Weiser był jej młodszym bratem i efekt takiego posunięcia był zaskakujący – puściliśmy ich bez sprzeciwu, wcale nie ze strachu przed jej pazurami.
Czy ona go kochała?! Tak właśnie myślałem, siedząc w sekretariacie ze spuchniętym nosem, kiedy w gabinecie dyrektora przygotowywano następną rundę przesłuchań, tak przypuszczałem wtedy, wyobrażając sobie jej przedwcześnie zaokrąglone piersi, długie blond włosy i czerwoną sukienkę noszoną w upalne dni. Dzisiaj wiem, że nie miałem racji, choć jeszcze trudniej przychodzi mi określić ich wzajemny stosunek od momentu, kiedy odeszli wzdłuż kościelnego płotu przynaglani naszymi kamieniami. Wcześniej Elka odnosiła się z wyraźną pogardą do tych, którzy nie umieli dopłynąć do czerwonej boi, skoczyć z górnego pomostu mola na główkę albo celnie podać piłki, gdy graliśmy mecz na murawie obok pruskich koszar, aż nagle zobaczyła w chudym i przygarbionym Weiserze kogoś bardzo ważnego i rzuciła się na nas z pazurami. Niemożliwe, aby zmieniła się w ciągu ułamka sekundy. Musiała poczuć to, co my poczuliśmy parę tygodni później, widząc Weisera w piwnicy starej cegielni, od czego przechodziły ciarki i prąd elektryczny latał po całym ciele.
Muszę jednak uporządkować fakty. Tak, to nie jest pisanie książki o Weiserze, ani o nas sprzed kilkudziesięciu lat, ani o naszym mieście z tamtego czasu, ani o szkole, ani tym bardziej o M-skim i epoce, w której był najważniejszym po dyrektorze człowiekiem – nic mnie to nie obchodzi i jeśli postanowiłem zapisać wszystko, przypomnieć sobie zapach tamtego lata, kiedy zupa rybna wypełniła plaże zatoki, to przecież tylko ze względu na Weisera. To właśnie zmusiło mnie do podróży do Niemiec i to właśnie każe mi teraz spisać wszystko od początku, bez pominięcia żadnego, najdrobniejszego nawet szczegółu. Bo w takich przypadkach drobiazg okazuje się czasem kluczem otwierającym wrota i każdy, kto choć raz zetknął się z czymś niewytłumaczalnym, wie o tym dobrze. A zatem:
Mijały pierwsze dni lipca, w upale i duchocie miasto pozbawione zatoki zdawało się ledwie dychać, a zupa rybna gęstniała i gęstniała, przysparzając władzom miejskim coraz to nowych kłopotów. Początkowo ufano, że ta dziwna epidemia przeminie sama i nie robiono nic, następnie przedsięwzięto jakieś kroki, bo na plaży uwijali się od rana mężczyźni z drewnianymi grabiami jak do zbierania siana i zgarniali nimi zwały rybich zewłoków, które następnie wywożono ciężarówkami na śmietnisko miejskie, polewano benzyną i palono. Działania te miały jednak efekt odwrotny od zamierzonego – zdechłych kolek pęczniejących w słonecznym upale przybywało, a gazety donosiły o masowym umieraniu kotów i psów w dzielnicach przylegających do zatoki. Przypominano również, że od dwóch miesięcy, to jest od początku maja, nie spadła ani jedna kropla deszczu, co starzy ludzie z upodobaniem tłumaczyli jako karę boską. A my w tym czasie buszowaliśmy po brętowskim cmentarzu, mając hełm i automat podarowany nam przez Weisera i na przemian raz jako Niemcy, raz jako partyzanci padaliśmy od kuł, całkiem jak w filmach o wojnie wyświetlanych w kinie „Tramwajarz". Tylko czasami przyszło nam do głowy, żeby zapytać samych siebie, dlaczego Elka nie bawi się z nami, a także co widzi w chudym i słabowitym Weiserze, skoro włóczy się z nim po całych dniach w różnych częściach miasta. Ktoś widział ich na Starówce obok studni Neptuna, ktoś inny dałby sobie rękę uciąć za to, że Weiser z Elka przesiadywali najczęściej na łące obok lotniska, innym znów razem Piotr przyuważył ich, jak szli aż za Brętowo, do zerwanego mostu, gdzie Strzyża przepływa pod kolejowym nasypem, po którym od czasu wojny nie jeździł żaden pociąg. Ale na wiadomości te nie zmacaliśmy specjalnej uwagi, codziennie rano któryś z nas wsiadał w tramwaj i jechał do Jelitkowa zobaczyć, jak wygląda rybna zupa i czy aby nie ustępuje, a następnie szukał nas na cmentarzu za Bukową Górką, żeby donieść, iż smród na plaży jest jeszcze większy, a roje wielkich much unoszą się nad zawiesiną jak szarańcza. W cieniu cmentarnych drzew było przyjemniej niż na podwórku i ulicy.
Któregoś dnia obok krypty z gotyckim napisem zobaczyliśmy mężczyznę w piżamie i szpitalnym szlafroku, który siedział na płycie i mamrotał coś pod nosem, zupełnie jakby odmawiał godzinki. Otoczony przez nas kołem nie zdradzał zaniepokojenia i gestem rąk pokazał, skąd wziął się tutaj – był uciekinierem ze szpitala dla czubków, który po drugiej stronie szosy wychodzącej z miasta piętrzył się na wzgórzu czerwono-szarą bryłą. Jeden Piotr radził iść do szpitala i powiedzieć, gdzie przebywa poszukiwany zapewne uciekinier, ale nikt z nas nie widział prawdziwego wariata i chcieliśmy przekonać się, czy to, co proboszcz Dudak mówił w swoich płomiennych kazaniach o szaleńcach wyrzekających się Boga, jest prawdziwe. Bo proboszcz Dudak w naszym parafialnym kościele Zmartwychwstańców, położonym podobnie jak ten brętowski za cmentarzem nie opodal lasu, proboszcz Dudak tak samo jak starzy ludzie mówił, że zupa w zatoce i susza to są znaki dawane od Boga.
– Poprawcie się jeszcze póki czas – krzyczał z ambony w ostatnią niedzielę. – Nie wyrzekajcie się Boga ludzie małej wiary, nie czcijcie fałszywych proroków i bałwanów, bo On odwróci się od was. Nie bądźcie jak ci szaleńcy, którzy ufając tylko we własne siły, świat chcą budować od nowa. A ja pytam was, cóż to za świat, w którym zniknie wiara, cóż to za świat, w którym nie oddaje się Jemu, Stworzycielowi i Odkupicielowi czci najwyższej, pytam się was i ostrzegam, nie dawajcie wiary szaleńcom, opamiętajcie się, póki leszcze pora. Sami widzicie, że Bóg daje wam znaki swojego gniewu – i tak w płomiennym stylu proboszcz Dudak straszył i prosił na przemian swoich parafian, a my rozumieliśmy wtedy, że są szaleńcy, przez których nie możemy kąpać się tego lata w Jelitkowie i chcieliśmy sprawdzić, jak wygląda taki szaleniec. Skoro więc trafiła się okazja, skoro traf przysłał na cmentarz mężczyznę w szpitalnym szlafroku, zakrzyczeliśmy Piotra i nie pobiegliśmy na Srebrzysko, żeby zadenuncjować uciekiniera, tylko staliśmy wokół niego, przyglądając się ciekawie jego pomarszczonej twarzy i przydeptanym kapciom, w których uciekł ze szpitala na opuszczony cmentarz. Ale jeśli był to szaleniec, to na pewno nie z gatunku tych, o których grzmiał z ambony proboszcz Dudak. Nie mówił do nas nic i Szymek jako najodważniejszy nałożył mu na głowę zardzewiały hełm. Wtedy mężczyzna ruchem ręki pokazał, że chce obejrzeć nasz zdezelowany automat, a kiedy już trzymał w rękach schmeiser, stanął na krypcie i wznosząc do góry lufę, zaczął do nas przemawiać pięknym, donośnym głosem:
– Bracia! Słowo pańskie zamieszkało w uchu moim, słuchajcie przeto słów, jakie wam daję na świadectwo! Oto Pan obnaży ziemię i przemieni oblicze jej, a rozproszy obywateli jej. Wielce obnażona będzie ziemia, i bardzo złupiona, albowiem Pan mówił to słowo. Płakać będzie i upadnie ziemia, zwątleje i obali się okrąg ziemski, zemdleją wszystkie narody ziemskie. Przeto, że ta ziemia splugawiona jest przez obywateli, albowiem przestąpili prawa, odmienili ustawy, naruszyli przymierze wieczne!
Nie bardzo rozumieliśmy, o co chodzi w tych słowach, były jednak tak porywające i wzniosłe, że słuchaliśmy mężczyzny w piżamie z zapartym tchem, zapominając zupełnie, że to wariat, który uciekł od czubków ze Srebrzyska. A on podnosił ręce do góry, potrząsając przy tym naszym automatem, unosił się na palcach, jakby chciał stanąć jeszcze wyżej i poły jego brudnego szlafroka przypominały wielkie żółte skrzydła, na których mógłby ulecieć ponad Bukową Górkę albo jeszcze dalej, gdyby tylko zechciał.
– A tak będzie nachylony człowiek – mówiły dalej żółte skrzydła – a zacny mąż poniżony będzie i oczy wyniosłych zniżone będą. Dlatego przekleństwo pożre ziemię, a zniszczeją obywatele jej, dlatego popaleni będą obywatele ziemi, a mało ludzi zostanie. Póki nie będzie wylany na nas duch z wysokości, a nie obróci się pustynia w pole urodzajne, a pole urodzajne za las poczytane nie będzie!
Kiedy przypominam sobie dzisiaj ten czysty, nisko brzmiący głos, nie mam żadnych wątpliwości, że jedyną osobą, która zrozumiałaby wówczas słowa żółtoskrzydłego mężczyzny, był Weiser. Tylko, że nie było go wtedy z nami, siedział pewnie w tym czasie z Elką w piwnicy nieczynnej cegielni albo włóczyli się gdzieś po suchych łąkach okalających lotnisko. Gdzie zresztą by nie był, słuchaliśmy urzeczeni, tymczasem skrzydła zwinęły się, mężczyzna zeskoczył z grobowca i przemawiając dalej, prowadził nas zarośniętą mchem ścieżką w stronę spróchniałej dzwonnicy, która choć położona na nieczynnym cmentarzu, służyła proboszczowi brętowskiego kościółka w niedzielę i święta.
– Kwilcie – głos mężczyzny nabrał teraz zdwojonej mocy – albowiem blisko jest dzień Pański, który przyjdzie jako spustoszenie od Wszechmocnego. Wytracenie, mówię, naznaczone uczyni Pan, Pan Zastępów, w pośrodku tej wszystkiej ziemi. Cóż uczynicie w dzień nawiedzenia i spustoszenia, które z daleka przyjdzie? Tedy spojrzymy na ziemię, a oto ciemności i ucisk, bo i światło zaćmi się przy wytraceniu!
Staliśmy już przy dzwonnicy, a on odłożył automat na poprzeczną belkę i odwiązawszy sznur zaczął go ciągnąć. Razem z pierwszymi dźwiękami spiżu usłyszeliśmy jeszcze słowa dużo piękniejsze od tych, jakie można było usłyszeć na kazaniach proboszcza Dudaka – Dlatego rozszerzyło piekło gardło swoje, a rozdarło nad miarę paszczękę swoje. – I teraz przy olśniewających dźwiękach brętowskich dzwonów, bo w przeciwieństwie do naszej parafii były tu trzy dzwony, a nie jeden, przy wspaniałym dźwięku tych dzwonów, mężczyzna w szlafroku powtarzał niczym refren pieśni: – Biada tym, którzy stanowią prawa niesprawiedliwe, biada tym, którzy stanowią prawa niesprawiedliwe. – A my staliśmy wokół i nawet niektórzy z nas kołysali się do rytmu tej pieśni, bo to była pewna pieśń, tyle że nie kościelna, bo nigdy nie słyszeliśmy jej w kościele, ani też masowa, bo na lekcjach muzyki śpiewaliśmy tylko masowe pieśni, a tej tam nie było. Może za chwilę wszyscy podchwycilibyśmy jej słowa i przejmującą melodię i w ten sposób stałaby się przynajmniej w ograniczonym sensie masową, ale przeszkodził tym narodzinom kulawy kościelny kuśtykający w naszą stronę. Zbliżał się niebezpiecznie szybko i wygrażał w naszym kierunku zaciśniętą pięścią. – Bezbożnicy – krzyczał – to już nie potraficie świętego miejsca uszanować, precz mi stąd, bo jak zaraz i przyspieszał kroku, a jego komża coraz wyraźniej bielała na tle leszczynowych zarośli. Razem z Żółtoskrzydłym rzuciliśmy się do ucieczki w stronę Bukowej
Górki, lecz kościelny postanowił gonić nas dalej, aż do granicy cmentarza, którą wyznaczały betonowe podmurówki nie istniejących od dawna słupków. – Chuligani – krzyczał jeszcze głośniej – wandale – wygrażał kułakiem. – Nie macie czego tu szukać – kuśtykał coraz szybciej – nieboszczykom spokój zakłócać. I gdyśmy już byli poza granicą cmentarza, nagle, jak spod ziemi wyrósł między sosnami M-ski z teczką w jednej ręce, a jakąś rośliną w drugiej. Oderwany od swojego zajęcia patrzył na nas rybim wzrokiem.
– O co chodzi, chłopcy? Widzicie tę roślinkę? Jest piękna, nieprawdaż? Powiedz mi – zwrócił się do mnie – jaka to będzie rodzina? Nie wiesz, co? – ucieszył się jak na lekcji. – To jest rząd Aggregatae, po polsku skupieńce, podrodzina pierwsza – Liguliflorae, po polsku języczkokwiatowe, tak, to jest prawdziwy pomornik górski – Arnica montana – rośnie na łąkach górskich, a znalazłem go tutaj, niebywałe, na północy w morenowym otoczeniu! Kwitnie w czerwcu bądź w lipcu i to się zgadza.
Dalsze rozważania M-skiego o niezwykłym odkryciu przerwał kościelny, który znając nauczyciela przyrody, nie zawahał się uczynić ostrych wymówek:
– Pan darwinista nie musi z młodzieżą zakłócać spokoju świętych miejsc – mówił sapiąc – bo to się nie godzi, ja do dyrekcji szkoły list poślę z zapytaniem, czy dla nauki trzeba po cmentarzach hałas robić.
– Ja, tu, ten, panie – plątał się M-ski – ja tu jestem prywatnie, a ci chłopcy to nie ze mną.
– Nie z panem – zezłościł się kościelny – jak to nie z panem, sam widziałem, jak ciągnęliście razem dzwony i po co to takie psie figle? Czy proboszcz przychodzi do szkoły dzwonić w czasie lekcji? Nie! Więc od kościoła proszę trzymać się z daleka!
Tego już było za wiele, M-ski spurpurowiał i wyrzucił z siebie jednym tchem potok pełen gróźb i ostrzeżeń, w którym słowa – prowokacja – kler – jezuityzm – obskurantyzm – i zacofanie powtarzały się bardzo gęsto. Następnie wrzucił Arnica montana do swojej teczki i odszedł, pogroziwszy, że jeśli zobaczy nas choćby w okolicy cmentarza, nie pozbieramy się w przyszłym roku szkolnym. Kościelny też odszedł, a my dopiero teraz zauważyliśmy brak Zółtoskrzydłego, który umknął, korzystając z zamieszania. Co gorsza zabrał ze sobą wehrmachtowski hełm i zardzewiały schmeiser.
Tak, tego dnia nie było z nami Elki ani Weisera i mógłbym właściwie nie zapisywać niczego, nie przypominać wariata w piżamie i żółtym szlafroku, nie wspominać słowem o trzech dzwonach brętowskiego cmentarza, ani nie wywoływać z pamięci pomornika górskiego z włochatą łodyżką i żółtym, rozczapierzonym kwiatem. Tylko że w tej historii, bardziej zdaje się niż w innych, pewne szczegóły i wydarzenia dopiero z odległej perspektywy nabierają racji swojego istnienia, łączą się ze sobą i nie sposób – jeśli się o tym wszystkim myśli – traktować ich oddzielnie. Naturalnie, gdyby nie Żółtoskrzydły, gdyby nie brętowskie dzwony, groźba M-skiego pod naszym adresem, gdyby nie Arnica montana, nasza uwaga nie skupiłaby się na Weiserze tak, aby on zechciał to zauważyć. Bo myślę, że przez cały ten czas Weiser czekał jak doświadczony myśliwy na moment, w którym zwierzyna traci orientację, mając wiatr z tyłu, a nie w nozdrza. On po prostu badał sobie znanymi sposobami naszą gotowość.
Następnego dnia nie poszliśmy więc przez Bukową Górkę do Brętowa. Od samego rana przed sklepem Cyrsona ustawiła się długa kolejka spragnionych oranżady. Oblepione butelki krążyły z rąk do rąk, żona właściciela odważała jabłka i ogórki, a lep zwisający pod sklepową lampą przypominał włochatą łapę pająka. Na podwórku pani Korotkowa rozwieszała bieliznę, wiedzieliśmy, że jej mąż pracujący w stoczni wróci tego popołudnia pijany w sztok, bo to dzień wypłaty. Podobnie zresztą jak nasi ojcowie, którzy w większości pracowali w stoczni i w większości w dzień wypłaty wracali pijani do swoich żon, a naszych matek, które zresztą jak pani Korotkowa załamywały ręce, robiły awantury i tak samo jak ona zanosiły przed oblicze Pana Boga swoje utrapienia i nieszczęścia. Na razie jednak słoneczny żar zabijał wszelką chęć do życia, pani Korotkowa z pustym koszykiem przemierzała podwórko, mówiąc, że taka pogoda nic dobrego wróżyć nie może. Wyliniały kot wylizywał w cieniu kasztana swoje rany, a nad całą dzielnicą unosił się mdły zapach z masarni położonej za sklepem Cyrsona. Nie częściej niż raz na godzinę po kocich łbach naszej ulicy przejeżdżał z hałasem jakiś samochód, wznosząc tumany wolno opadającego kurzu. I nagle zobaczyliśmy Weisera z Elką wychodzących tylnymi drzwiami kamienicy; szli przez rachityczny, spalony słońcem ogródek, pomiędzy rzędami pożółkłej fasoli, która tego lata nie wyrosła nawet do połowy tyczek. Szli i Weiser mówił coś do niej, a Elka się śmiała. Trąciłem w bok Szymka, żeby iść za nimi, ale Szymek wstrzymał mnie. – Poczekaj – powiedział i pobiegł do domu po francuską lornetkę, którą jego dziadek zdobył pod Verdun w czasie I wojny. Nie wiem, czy jest jeszcze dzisiaj w posiadaniu Szymka, ale pamiętam, że to była lornetka artyleryjska ze skalowaną podziałką w obu okularach, pamiętam też, że była z naszej strony przedmiotem pożądania i zazdrości i pewnie dlatego Szymek wynosił ją z domu bardzo rzadko, tylko przy wyjątkowych okazjach, jak wtedy, rok wcześniej, gdy ze strychu kamienicy oglądaliśmy pożar chińskiego masowca, który zawinął do Nowego Portu z ładunkiem bawełny. Elka i Weiser minęli tory tramwajowe obok pętli dwunastki, udając się ulicą Pilotów w stronę wiaduktu, łączącego Górny Wrzeszcz z Zaspą ponad torami kolejowymi, z którego schodziło się na przystanek. Weiser z Elką zatrzymali się na wiadukcie i patrzyli przez jakiś czas w stronę lotniska. Na razie nie potrzebowaliśmy lornetki tkwiącej w skórzanym futerale, bo ci na wiadukcie byli wyżej od nas o dwa zakręty stromej w tym miejscu drogi. Staliśmy ukryci za płotem fabryki papieru i widzieliśmy, że Weiser wyciąga coś z kieszeni i pokazuje Elce, a ona bierze to do ręki i uważnie ogląda. Cień starych drzew chronił nas skutecznie i jeśli cokolwiek tego dnia było inaczej, niż może wyłowić to z przeszłości moja pamięć, to na pewno cień wielkich klonów jest najprawdziwszy na świecie. Klony musiały rosnąć w tym miejscu już bardzo dawno i kiedy stawiano drewniane magazyny fabryczki, przylegające do ulicy Pilotów, drzew nie wycięto, tylko pozostawiono dziury w szopach. Tak więc staliśmy w cieniu drzew wyrastających wprost z dachu i Szymek zaczynał się niecierpliwić. – Co oni tam robią – pytał i już chciał siekać po lornetkę, kiedy ruszyli w stronę lotniska. Żółto-niebieska kolejka przemknęła gdzieś pod nami, a my już na wiadukcie śledziliśmy Weisera i Elkę, którzy przez dziurę w płocie przedostawali się akurat na teren lotniska.
– Zupełnie nie boją się straży – z uznaniem powiedział Szymek, wyciągając z futerału lornetkę. – A teraz zobaczymy, czego tam szukają – i przytknął do oczu ciemnobrązowe rury. Elka i Weiser zniknęli w gęstych krzakach żarnowca, których kępa przylegała do pasa startowego. Jeżeli piszę – przylegała – to ktoś może pomyśleć, że ta cholernie ważna kępa była gdzieś w połowie długości pasa albo przy jednym z jego bocznych odnóży, przeznaczonych do kołowania. Otóż nic bardziej mylącego – kępa żarnowca, w której znikli Elka i Weiser, była punktem, od którego pas startowy zaczynał się właśnie na południowym krańcu lotniska, biegnąc prostopadle do morza w kierunku północnym.
– Gdzie oni znikli! – emocjonował się Szymek. – Jasny gwint – powiedział (bo tak się wtedy mówiło). – Ja ci mówię, że oni się bawią w wizytę u doktora.
– W co? – zapytałem z niedowierzaniem.
– W wizytę u doktora – powtórzył Szymek. – On jej zdejmuje majtki i wszystko, co trzeba ogląda! Ale gdzie oni są? – Stał wsparty o żeliwną balustradę wiaduktu i obracał pokrętłami okularów, celując w kępę żarnowca.
Po naszej prawej stronie widać było jak na dłoni stary Wrzeszcz, z jego ciemnym, czerwonoceglastym kolorem i wieżami kościołów, po lewej stronie, bardzo daleko, majaczyły zarysy Oliwy, a na wprost ciągnęło się lotnisko z małym budynkiem dworca pasażerskiego, hangarami i zwisającym w bezruchu rękawem w kolorowe pasy. Dalej, tam, gdzie kończyło się lądowisko, widać było białą nitkę plaży, zatokę i statki oczekujące na redzie.
– Gdzie oni mogli zniknąć – powtarzał Szymek – przecież nie wychodzili z krzaków – i podał mi lornetkę niezdecydowanym ruchem, bo rozstawał się z nią niechętnie i zawsze na krótko. Gdy czarne kreski podziałki zamajaczyły mi w okularze na tle kępy żarnowca, poczułem się jak oficer francuskiej artylerii zabity pod Verdun. Właśnie kiedy poprawiałem ostrość, za naszymi plecami, od strony wzgórz zabuczał ciężko samolot. Krzaki żarnowca, te najbliższe betonowego pasa, poruszyły się i dopiero teraz zobaczyłem tych dwoje, jak leżeli obok siebie, trzymając się za ręce i jak niecierpliwie unosili głowy, wypatrując nadlatującego Iła. Tylko, że to nie była zabawa w lekarza i pacjenta, oni leżeli na wznak z wyciągniętymi nogami, trzymali się za ręce, a drugą każde z nich wczepiało się w korzenie żarnowca, które w tym miejscu były grube i poplątane. Samolot obniżając lot minął Bukową Górkę i zbliżał się do wysokości wiaduktu i torów kolejowych, a ja celowałem w czerwoną sukienkę Elki i jej gołe kolana, osiągając wreszcie idealną ostrość. Bo to, co zobaczyłem w kilka sekund później, kiedy ogromne i lśniące cielsko samolotu zdawało się dotykać brzuchem kępy żarnowca, widziałem w absolutnej ostrości. Maszyna jest dziesięć, może piętnaście metrów nad ziemią, a od kępy żarnowca i początku pasa dzieli ją odległość słabego rzutu kamieniem. Elka unosi kolana do góry i twarz jej wykrzywia grymas, wygląda, jakby krzyczała ze strachu, usta ma otwarte. Weiser ma również otwarte usta, ale nie wykrzywione, nie podnosi też kolan. Krzaki żarnowca jak ścięte kładą się od podmuchu, Elka, nie odrywając się od ziemi, unosi kolana jeszcze wyżej, a z nimi biodra, i widać, jak jej czerwona sukienka poderwana uderzeniem powietrznej fali odsłania czarny punkt między nogami. Ale to nie są żadne majtki, żadna tam bielizna, bo to czarne, uniesione lekko do góry, odsłonięte przez czerwoną sukienkę za sprawą huczącego samolotu jest dziwnie miękkie, falujące i tkliwe, to coś pokrywające się z punktem O podziałki artyleryjskiej w okularze francuskiej lornetki spod Verdun, to przypominające trójkąt zjawisko niknie zaraz w fałdach czerwonej sukienki, która opada na biodra i kolana Elki, skoro tylko wielki Ił dotknie kołami betonowej nawierzchni pasa, dziesięć albo piętnaście metrów za nimi. I już jest właściwie po wszystkim, bo oboje wstają i prędko biegną w kierunku płotu, żeby uniknąć pogoni strażnika uzbrojonego w strzelbę. Szymek wyrywa mi lornetkę i przykładając do oczu krzyczy: – Widzisz, bawili się jednak w lekarza, spłoszył ich samolot – ale ja wiedziałem już wtedy, że to nie było to, czego pragnąłby Szymek. Przez cały czas, kiedy samolot nadlatywał, ręka Weisera spoczywała w tym samym miejscu i to nie ona podniosła czerwoną sukienkę Elki. Tak, wiedziałem już wtedy, że Elka za pośrednictwem Weisera pozwala samolotom na dziwne i ekscytujące zabawy. I nie wiem, co zdziwiło mnie bardziej – czy to, że srebrzysty Ił 14 podnosił czerwoną sukienkę Elki, czy też to, że pomiędzy jej nogami było to czarne, trójkątne zjawisko, takie samo jak u mojej matki albo starszej siostry Piotra, o czym trudno było nie wiedzieć, jeśli kamienica nasza miała po jednej łazience na piętro.
Popołudniem upał zelżał trochę, a przez otwarte okna mieszkań dobiegały odgłosy domowych awantur. Wracali ostatni niedopici, którzy w drodze powrotnej zahaczyli jeszcze o bar „Liliput", położony naprzeciwko ewangelickiej kaplicy, w której miało być urządzone nowe kino. Gmina ewangelicka w naszej części miasta miała wprawdzie czynnych wyznawców, ale ich liczba topniała z roku na rok do tego stopnia, że nie mogli utrzymać swojej świątyni. Przeważnie byli to starzy gdańszczanie, nazywani przez ludność napływową Niemcami, co nie zawsze pokrywało się z prawdą. Pani Korotkowa krzyczała na swojego męża – ty łachudro, ty draniu skończony, z radia dobiegały dźwięki skocznego oberka, a wszyscy chłopcy wiedzieli już od Szymka, że Weiser chodzi z Elką na lotnisko, żeby ją macać, chociaż nie wszyscy zapewne umieliby określić, co oznacza to słowo. I kiedy Elka szła przez podwórko, któryś z nich zawołał, żeby się dała pomacać także nam, a nie tylko temu Żydkowi z pierwszego piętra. Elka podeszła do ławki, na której siedzieliśmy i jej oczy ciskały błyskawice.
– Jesteście głupi – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Głupi smarkacze i śmierdzące gnojki, wy, wy, umiecie tylko kopać piłkę i wybijać sobie zęby, nic więcej!
– Bo co – zabrzmiało zaczepnie.
– Bo nic – odparowała. – On potrafi wszystko, rozumiecie szczeniaki głupie? Wszystko, co zechce, może zrobić. Jego nawet zwierzęta słuchają!
– Ehe hę – wyśmiał ją Szymek. – To może on potrafi zatrzymać rozpędzony samochód albo samolot w powietrzu?
Ta ostatnia uwaga zabolała Elkę najbardziej, bo przyskoczyła do Szymka z pazurami i mielibyśmy nową bójkę, mielibyśmy, gdyby nie głos z pierwszego piętra. Przez otwarte okno całą scenę obserwował Weiser i gdy paznokcie Elki miały się już zatopić w twarzy i we włosach Szymka, usłyszeliśmy nagle: – Dobrze, powiedz im, żeby jutro przyszli do zoo o dziesiątej obok głównego wejścia. – Weiser zwrócił się do niej, pamiętam doskonale to – powiedz im, choć miał nas wszystkich jak na dłoni i równie dobrze mógł powiedzieć po prostu – bądźcie jutro przy wejściu do zoo o dziesiątej. Ale on wołał zwrócić się do niej i tak było także później, kiedy zapraszał nas na swoje spektakle w dolince za strzelnicą.
– Słyszeliście – powtórzyła Elka – macie być o dziesiątej przed bramą zoo, to zobaczycie – ale nie powiedziała, co zobaczymy, tylko poszła dalej, a my słuchaliśmy teraz, jak pan Korotek bije swoją żonę pasem zdjętym ze spodni i jak ona wzywa pomocy wszystkich świętych, słabo widać i bez prawdziwej wiary, bo przez otwarte okno co rusz dobiegały nas sążniste plaśnięcia i rozpaczliwe jęki. Wieczorem starzy ludzie wylegli na ławki i spoglądali w niebo, szukając zapowiadanej komety, a my graliśmy w piłkę na zeschłej trawie obok pruskich koszar. Piotr, który tego dnia był w Jelitkowie, donosił, że zupa rybna nabrała teraz fioletowego koloru i cuchnie jeszcze mocniej niż przedtem, a wstępu na plażę bronią wielkie tablice z podpisami władz wszystkich trzech miast położonych nad zatoką.
– Koniec, raz wreszcie należy z tym skończyć. Dlaczego ci chłopcy nie byli na żadnym obozie, na kolonii, hufcu pracy, dlaczego nikt nie pomyślał, żeby zająć ich czas, żeby nie pałętali się po wertepach, gdzie ciągle znajdują niewypały i amunicję. Pan za to w części jest również odpowiedzialny – głos prokuratora brzmiał teraz wysokim tembrem, a dyrektor nie poluźniał już krawata, bo był całkiem rozwiązany. – Dlaczego chłopcy nie wyjechali na wakacje, przecież pan wie – kontynuował prokurator – równie dobrze jak ja, że w tych środowiskach (akcent był na tych) rodzice z braku czasu i umiejętności pedagogicznych tracą wpływ na dorastające dzieci, i tu w tym miejscu jest wasza rola, szkoły, kolektywu, zresztą, czy ja mam was uczyć? Tylko w ubiegłym roku mieliśmy w całej Polsce kilkanaście podobnych wypadków i jestem przekonany, że do wielu z nich nie doszłoby w ogóle, gdyby istniał odpowiedni dozór również (akcent na również) w czasie wakacji!
Słuchaliśmy słów prokuratora, a potem tego, co mówił dyrektor i M-ski z zapartym tchem. Nie wszystko przez uchylone drzwi gabinetu docierało, ma się rozumieć, dokładnie, ale i tak mogliśmy się zorientować, że oni wciąż są na fałszywym tropie. Bo M-ski, dyrektor, mężczyzna w mundurze i prokurator, który zjawił się w sekretariacie szkoły o godzinie siódmej, wszyscy oni myśleli, że Weiser i Elka polecieli prosto do nieba w setkach albo tysiącach kawałeczków po wybuchu w dolince za strzelnicą. Myśleli, że to był niewypał. Jedno tylko nie mogło im się zgodzić – w czasie poszukiwań nie znaleziono żadnego strzępka ubrania ani ciała i dlatego wściekali się na nas, krzyczeli i grozili, jakby to była nasza wina. Nie wierzyli, że tam, w dolince widzieliśmy ich odchodzących pod górę. Nie podejrzewali, że nasze ostatnie spotkanie odbyło się rzeczywiście następnego dnia pod Strzyżą, obok zerwanego mostu, gdzie Brzeczka przepływa pod kolejowym nasypem wąskim tunelem. Gubili się w naszych zeznaniach sądząc, że ze strachu ukryliśmy gdzieś strzępy ciał, a teraz kłamiemy, plącząc się w wyjaśnieniach. Nie przyszło im nawet do głowy, że gdyby tak było w istocie, to przecież powiedzielibyśmy w końcu, gdzie zakopany został strzęp koszuli Weisera albo skrawek czerwonej sukienki Elki.
– Niemcy zostawili po sobie niejeden zakopany arsenał – mówił znów prokurator – i to jest najtragiczniejsze żniwo wojny (akcent na najtragiczniejsze) w dzisiejszych czasach! Tymczasem ani jedna lekcja nie była poświęcona w waszej szkole temu zagadnieniu (akcent na waszej). Powiedzcie dyrektorze, co zrobiliście, żeby przestrzec młodzież przed niebezpieczeństwem tego rodzaju? Wiecie już, ile tego było w cegielni? Mamy dokładne dane – starczyłoby na wysadzenie w powietrze nie tylko tego budynku, ale i wszystkich okolicznych domów.
Dyrektor tłumaczył coś zawile, a później M-ski opowiadał o rosnącej niechęci do masowych organizacji, upadku ducha czujności i tak dalej, aż skończył na polityce Watykanu i nieprzejednanej postawie kleru, z którym on sam miewa – i owszem – zatargi. I opowiedział prokuratorowi o naszym spotkaniu przy brętowskim cmentarzu na dowód, że mówi prawdę.
– Mnie interesują fakty – nie dał się zbyć prokurator – a nie ogólniki. Ja chcę mieć dokładny opis sytuacji tamtego krytycznego dnia. Wy, sierżancie (zwrócił się pewnie do tego w mundurze), do raportu załączycie szkic sytuacyjny i chyba nie muszę was instruować, jak się to robi. Pracujcie, jak chcecie, do poniedziałku rano raport ma być gotowy, bez żadnych niedomówień i niejasności! A swoją drogą – dodał na zakończenie – jeszcze rok temu ci chłopcy (to było o nas) siedzieliby na Okopowej jako grupa dywersyjna nawet Matka Boska by im nie pomogła! Tak, tak – dodał, wychodząc z gabinetu. -Zmieniają się czasy i obyczaje – i przeszedł przez sekretariat, pozostawiając za sobą mocny zapach słodkawej wody kolońskiej.
– No to mamy zagwozdkę – w chwilę później powiedział M-ski (i pewnie pokazał swoim paluchem papiery, którymi zarzucone było biurko dyrektora) – bo tu w tych zeznaniach nic się ze sobą nie zgadza i nie trzyma kupy!
– Oni (to znów o nas) wszyscy bezczelnie kłamią – dodał sierżant – boją się, ale kłamią.
– Kłamią, bo się boją – nie zauważył pan, sierżancie? – podjął kwestię dyrektor i tak przez dłuższą chwilę odbijali słowną piłeczkę, a ja zastanawiałem się w tym czasie, dlaczego stary dziadek Weisera, który był krawcem i bardzo rzadko wychodził z domu, umarł, kiedy rozpoczęły się poszukiwania. Pukano do jego drzwi i nikt nie otwierał, więc je wyważono i okazało się, że pan Weiser umarł na atak serca. Podobno znaleźli go siedzącego na krześle, z głową opartą na starej maszynie do szycia marki Singer, nad nie wykończoną robotą. Była to, jak dowiedziałem się już dużo później, kamizelka od garnituru, zamówionego przez wdowę po kapitanie, dlaczego akurat przez wdowę, tego nie wiem. Pana Weisera przypomniałem sobie z odrobiną lęku; jego śmierć, tak nagła, nie mogła być przypadkowa, teraz rozumiałem to jasno. Bo przecież milczący zawsze dziadek Weisera był jedyną osobą, której moglibyśmy powiedzieć, w jaki sposób Elka i Weiser odeszli od nas tamtego słonecznego dnia i jak to się stało, że nie mogliśmy sami zrozumieć tego do końca.
Bo żeby zrozumieć do końca, trzeba było zrobić mniej więcej to, co robię teraz w dwadzieścia kilka lat później. Trzeba było przypomnieć sobie wszystkie ważne szczegóły, uporządkować je i obejrzeć razem, tak jak ogląda się muchę zastygłą przed milionami lat w bryłce złotego bursztynu. Ale wtedy nikt nie był na to przygotowany, ani Szymek, ani Piotr, ani ja sam. Nikt z nas nie połączyłby wtedy zupy rybnej z obłokiem kadzidlanego dymu wypuszczonego przez proboszcza Dudaka w Boże Ciało, kiedy śpiewaliśmy „Bądźże pozdrowiona, Hosty-jo ży-wa", nikt nie pomyślałby nawet, że susza tego roku nie była taką sobie zwykłą suszą i nikt nie przypuszczał, że wybuchy Weisera przygotowywane w dolince za strzelnicą miały jakiś związek z tym, co robił w piwnicy nieczynnej cegielni albo z lśniącym kadłubem Iła 14, który podnosił czerwoną sukienkę Elki i całe jej ciało w krzakach żarnowca. Zresztą, nawet gdybyśmy opowiedzieli dokładnie to, co widzieliśmy ostatniego dnia nad Strzyżą za zerwanym mostem, ani M-ski, ani dyrektor, ani ten w mundurze, ani nikt inny na całym świecie nie potraktowałby tego poważnie. – To niemożliwe – mówiliby, przecierając okulary, siorbiąc kawę i strzępiąc mankiety od koszuli. – To niemożliwe – powiedzieliby – znów kłamiecie, niegrzeczni chłopcy. – I znów przesłuchania krążyłyby jak wcześniej wokół ostatniego wybuchu, na którym – ich zdaniem – wszystko się skończyło. Byliśmy także związani obietnicą, a właściwie przysięgą, dana Weiserowi. Ale postanowiłem niczego nie uprzedzać, więc na razie siedziałem w sekretariacie pomiędzy Szymkiem i Piotrem, noga łupała mnie okrutnie, a przez uchylone okno ulatywały resztki wykwintnego bukietu wody kolońskiej pana prokuratora, który opuścił szkołę punktualnie o godzinie wpół do ósmej. – Wojtal – zabrzmiało w drzwiach gabinetu nazwisko Piotra – teraz ty – i Piotr wszedł do środka razem z ostatnim uderzeniem zegarowego gongu.
Dlaczego prokurator użył słowa – Okopowej? Bo powiedział, że jeszcze rok temu siedzielibyśmy tam wszyscy trzej jako grupa dywersyjna. Dzisiaj wiem bardzo dobrze, dlaczego tak powiedział, ale wtedy, gdy Piotr zniknął za drzwiami gabinetu i rozpoczęła się druga, a właściwie trzecia kolejka przesłuchania, słowo użyte przez prokuratora nie dawało mi spokoju. Przypomniałem sobie, jak pewnego popołudnia, dwa lata wcześniej, przed naszym domem zatrzymał się zgniłozielony samochód i jak z tego samochodu wysiedli dwaj panowie w płaszczach, po czym udali się do mieszkania pani Korotkowej i wyprowadzili stamtąd jej męża, pana Korotka, pijanego w sztok, choć to nie był wcale dzień wypłaty. Dorośli mówili wtedy szeptem i po kątach, że pana Korotka wzięli na Okopową, bo ktoś doniósł, że słucha Londynu. I pan Korotek wrócił, ale dopiero po trzech tygodniach z okiem jak soczysta śliwka, a kiedy przyszedł sądny dzień następnej wypłaty, stanął na środku podwórka i zdjął koszulę, pokazując każdemu, kto chciał swoje plecy, które wyglądały jak pasiasta zebra żółto-czerwonego koloru. Wykrzykiwał przy tym straszne przekleństwa na swoją dolę i użalał się nad całym światem, którym rządzą kurwy, złodzieje i łajdacy. Stałem wtedy w bramie i widziałem, jak kobiety zamykają przezornie okna, żeby nie słuchać okropnych wyrazów, a pan Korotek, zanim jego żona zbiegła na dół i wtaszczyła go do mieszkania,, unosił rękę do góry i groził Panu Bogu za to, że on z wysokości patrzy na to wszystko i nic nie robi, tylko siedzi w swoim gabinecie z założonymi rękami, zupełnie jakby był dyrektorem, a nie robotnikiem. I kiedy Piotr zniknął za drzwiami gabinetu, a my z Szymkiem słuchaliśmy leniwego tykania zegara, przestraszyłem się widoku tych pleców i ulicy Okopowej, bo pomyślałem wtedy, że najstraszniejsze wyciskanie słonia ani skubanie gęsi, ani grzanie łapki, ani żadne inne tortury M-skiego nie dorównują plecom pana Korotka, fantastycznie kolorowym, z wyżłobionymi kanalikami, jak drzewo żywicowanej sosny.
Na dworze coraz szybciej zapadał zmierzch, gdy woźny wezwany przez dyrektora, wszedł do gabinetu, pozostawiając uchylone drzwi. Szeptem zwróciłem się cło Szymka z propozycją zmiany zeznań – cóż by w końcu szkodziło Weiserowi albo Elce, gdybyśmy opowiedzieli, co wydarzyło się nad Strzyżą następnego dnia po wybuchu w dolince? Jeśli są gdzieś w okolicy i tak ich nie znajdą, spokojna głowa, a jeśli są gdzieś zupełnie indziej, tym bardziej im nie zaszkodzimy. Ale Szymek był twardy. Zawsze, przez całą szkołę był twardy, a w śledztwie postanowił być jeszcze twardszy. Zacisnął zęby, widziałem to dokładnie i pokręcił głową przeczącym ruchem. Takim samym ruchem odpowiadał mi, gdy odwiedziłem go w dalekim mieście i wypytywałem jeszcze raz o tamte wakacje, kiedy zupa rybna zaległa w zatoce, a Weiser i Elka chodzili razem na lotnisko. Nie pragnął wracać do lat szkolnych i w niczym nie chciał mi pomóc, nie pamiętał albo nie chciał pamiętać szarego obłoku ze złotej kadzielnicy proboszcza Dudaka, a na temat Weisera powiedział kilka banalnych i płaskich zdań. To była jego nowa, porosła twardość, o którą zresztą nie mam żalu, bo Szymek jako jedyny z nas doszedł do czegoś w życiu. Tymczasem woźny wyszedł z gabinetu, trzymając porcelanowy dzbanek do zaparzania kawy i kazał mi pobiec do ubikacji po wodę. Szedłem więc pustym korytarzem i pomyślałem, że nie ma nic smutniejszego niż opustoszały szkolny korytarz wiodący nie wiadomo dokąd, melancholijnie pusty i jakby zupełnie nie ten sam, co sprzed kilku godzin, kiedy hałasowały tu setki mikrusów i starszych uczniów. Żałowałem, że nie mam ze sobą trucizny o piorunującym działaniu.
Ale naplułem w dzbanek, mając przed oczami wyłupiaste spojrzenie M-skiego i białą piankę zamieszałem palcem, tak, żeby się rozpuściła. Kiedy wróciłem do sekretariatu, Szymek był już w gabinecie, a Piotr siedział na składanym krześle tak jak wcześniej po mojej lewej stronie. Woźny przyniósł ze stróżówki elektryczną maszynkę i zaczął grzać wodę tutaj, żeby nie tracić nas z oczu. Woda syczała leniwie, cicho tykał zegar, zrobiło się sennie i ciepło.
Następnego dnia Weiser umówił się z nami przed główną bramą oliwskiego zoo. O ile było to zaplanowane, a o ile wynikło z sytuacji, kiedy zaczepiona Elka o mały włos nie przeorała twarzy Szymka pazurami? Nie mam żadnej pewności. A zresztą – co to za słowo – umówił? On po prostu nam to spotkanie wyznaczył jak suweren wasalom, ustami herolda. Wtedy, rzecz jasna, nie odczułem tego, ale już w sekretariacie na składanym krześle, kiedy szumiała woda na "kawę i tykał ścienny zegar, wtedy już miałem niejasne przeczucie, że Weiser był od tej chwili naszym suwerenem i nic tego zmienić nie mogło. Teraz widzę, że pierwszy rozdział nie napisanej książki o nim winien zaczynać się od słów „dobrze, powiedz im, żeby jutro przyszli do zoo o dziesiątej obok głównego wejścia", które Weiser wypowiedział z okna na pierwszym piętrze, skąd dolatywał nas znajomy turkot maszyny do szycia. O tym jednak mówiłem już i jeśli powtarzam niektóre rzeczy i nie wymazuję ich jak w szkolnym "wypracowaniu, to dlatego, że to co robię, nie jest pisaniem książki. Być może razem z Elką, Szymkiem i Piotrem moglibyśmy taką książkę napisać, ale – co zresztą powiedziano – Szymek woli niczego nie pamiętać, Elka nie odpisuje na listy nawet po mojej wizycie w Niemczech, a Piotr zginął na ulicy w grudniu siedemdziesiątego roku i leży w piątej alejce cmentarza na Srebrzysku.
Na lekcjach przyrody M-ski wiele razy podkreślał, że takiego ogrodu zoologicznego jak w Oliwie nie powstydziłoby się żadne europejskie miasto. Nie wiem, co M-ski miał na myśli. Czy to, że my nie mieszkamy
niektórzy – to była to wielka lipa i zawracanie głowy. Ale Weiser badał naszą cierpliwość, postał tu jeszcze przez moment, a następnie ruszył w kierunku klatek z drapieżnikami. Te klatki nawet dzisiaj, kiedy to piszę, muszą mieć odmienny zapach niż pomieszczenia innych zwierząt, różny od małp, różny od wybiegu słonia, wszystkich rogacizn i nierogacizn, bo taki właśnie miały wtedy i takim pamiętam go do dziś – słodkawy, mdły, unoszący się- wąskimi pasemkami w lepkim powietrzu lipca, odpychający zapach zapleśniałych legowisk lwów afrykańskich, tygrysa bengalskiego i czarnej pantery, która leżała na zeschniętym i łysym, konarze.
Weiser zatrzymał się przed jej klatką. Elka położyła palec na ustach i kazała nam stanąć nieco z tyłu, żeby mu nie przeszkadzać. Weiser odwrócony do nas plecami tkwił w bezruchu kilka dobrych minut, zanim spod klatki nie odeszli inni ludzie i wtedy zobaczyliśmy, że pantera drzemiąca do tej pory w swojej południowej sjeście powoli podnosi głowę. Wargi jej, z długimi igłami wąsów, wydęły się lekko i wyglądało to tak, jakby pantera czknęła, ale to był dopiero początek. Wargi unosiły się drgając coraz wyżej i pod czarnym aksamitem widać teraz było rzędy białych kłów. Usłyszeliśmy pierwszy szmer, który zaraz potem przeszedł w głęboki, dobywający się gdzieś z głębi pomruk. Pantera powoli, miękkim ruchem spłynęła z konara i ze zjeżoną sierścią zbliżała się do krat, jej ogon drgnął nieznacznie, po czym coraz mocniej, rytmiczniej, jak wahadło zegara bił o lśniące boki. I teraz zwierzę, dotykając pyskiem żelaznych prętów, stało naprzeciw Weisera, a to, co wcześniej było warkotem, przeszło nagle w gardłowe bulgotanie, w którym marszowy werbel mieszał się z hukiem wezbranej rzeki, a jesienna wichura z głosem dzwonów rezurekcyjnych. Pantera szalała przy kracie, biła łapą w cementową podłogę, opuszczała, to znów wznosiła pysk, a wreszcie podnosiła swoje cielsko jak pionową belkę, wspierając się przednimi łapami o pręty i widzieliśmy, jak wysuwały się grube i zakrzywione pazury. Lecz to nie było wszystko. Weiser przesadził barierkę oddzielającą go od klatki i stanął teraz tak blisko jej żelaznych prętów, że mógłby pochyliwszy się zaledwie o krok, dotknąć czołem pazurów kota. Pantera znieruchomiała. I nagle gardłowe bulgotanie przeszło w głęboki warkot, a warkot w cichy jak na początku pomruk i zwierzę, nadal ze zjeżoną sierścią i ogonem bijącym w boki, pełzło do tyłu, ze wzrokiem utkwionym w Weisera. To było niezwykłe. Pantera czołgała się w głąb klatki, bardzo wolno, brzuchem szorując po betonowej posadzce, a jej skośne t przymrużone oczy, lśniące jak nieruchome lusterka, wpatrzone były w Weisera. Gdy jej ogon wyczuł tylną ścianę wybiegu, siadła skulona w kącie i wreszcie opuściła oczy, drżąc na całym ciele. Każdy muskuł pod napiętą skórą dygotał teraz jak z zimna i wielki kot przypominał ratlerka pani Korotkowej, który uciekał w kąt podwórka na tupnięcie nogą. Staliśmy w milczeniu, kiedy Weiser podszedł do nas i kiedy Elka podała mu chustkę, a on wycierał krople potu z czoła jak po ciężkiej pracy. Ale to nie był koniec naszego dnia spędzonego z Weiserem, podobnie, jak nie jest to koniec historii tamtego lata, kiedy zupa rybna warzyła się w wodach zatoki, a ludzie modlili się po kościołach o odwrócenie suszy i deszcz.
Bo Weiser pokazał nam inną drogę do domu niż ta, którą przybyliśmy do oliwskiego zoo. Nie było tramwajowej pętli ani rozklekotanego tramwaju linii numer dwa, który, kursując wtedy pomiędzy Targiem Węgłowym a Oliwą, przejeżdżał obok zajezdni, naszej szkoły i kamienicy. Była za to droga Doliną Radości w górę, obok nieczynnej kuźni cystersów nad dopływem Oliwskiego Potoku, były trawy wysokie do kolan na płaskowyżu, skąd jak z Bukowej Górki widać było morze, były głębokie jary i rozpadliny w cieniu bukowych liści, i był wąski, piaszczysty trakt przez sosnowy starodrzew, który miejscami mieszał się z brzozowymi zagajnikami i leszczynową gęstwiną. Teraz brzmi to jak liryczne kwękanie po utraconym raju, ale kiedy Weiser pokazał nam miejsce obok źródła, w którym Fryderyk Wielki odpoczywał na polowaniu, albo kiedy, na prześwietlonej słońcem polanie zatupotały wypłoszone sarny lub kiedy zbieraliśmy pełnymi garściami słodkie maliny, wtedy był to dla nas raj odnaleziony, daleki od miasta i powabnie wciągający, jak mroczny chłód katedry w Upalny dzień. Weiser szedł przodem i mówił niby do Elki, ale właściwie do nas – o, tutaj zimą przychodzą dziki, albo – o, tędy się idzie do Matemblewa, lub – o, a tam jest największe mrowisko czerwonych mrówek z czaszką zająca. Ze szczególnym upodobaniem pokazywał miejsca, gdzie las przecinały linie okopów z ostatniej wojny i w podobnym stylu wyjaśniał – o, to jest lej od pocisku moździerza, albo – o, tu jest wykop dla samochodu, czego słuchaliśmy z zapartym tchem. Aż wreszcie wyprowadził nas przez dolinkę za strzelnicą na skraj moreny, skąd ujrzeliśmy wieżyczkę ceglanego kościoła w Brętowie i dobrze znajome zarysy cmentarza. I chociaż tę samą drogę przemierzałem już później w obie strony sam lub w towarzystwie, latem piechotą albo na rowerze, zimą na nartach, i chociaż nazwałem tę drogę – liczącą sześć i pół kilometra drogą Weisera, nigdy, nawet teraz, kiedy jest ona tylko niebieskim szlakiem parku krajobrazowego opisanym w przewodniku, nigdy wiec nie mogłem sobie przypomnieć, czy Weiser prowadząc nas z powrotem do domu, wszystko to pokazywał ręką, czy też trzymał w dłoni sękaty kij, którym podpierać się mógł jak laską. Bo przecież wracaliśmy do domu i on prowadził nas jakbyśmy byli od tego dnia jego ludem.
A pod wieczór siedzieliśmy na ławce pod kasztanem i Piotr zastanawiał się, co by było, gdyby czarna pantera nie była oddzielona od Weisera żelaznymi kratami. – Byłoby jak w cyrku – twierdził Szymek, tam dzikie zwierzęta też słuchają człowieka, a nawet dotykają go i jedzą z ręki. Ale ja powiedziałem, że Weiser nie jest przecież treserem, nie ma długich, lśniących butów ani bicza, ani białej koszuli z muszką, no i nie ćwiczy czarnej pantery codziennie. To trzeba wyjaśnić, co do tego zgodziliśmy się, bez sprzeciwów i wpadliśmy na pomysł, żeby jeszcze raz wypróbować Weisera, może na innym zwierzęciu i niekoniecznie w zoo. Nie wiedzieliśmy tylko, że przez następne dni Weiser będzie znów chodził swoimi drogami, a nasze wątpliwości są zupełnie nieistotne dla kogoś takiego jak on. Z bramy wyszła matka Elki i zatrzymała się na chwilę. – Co tak siedzicie chłopcy – mówiła z wyrzutem w głosie. – Poszlibyście lepiej do kościoła, dzisiaj proboszcz odprawia nabożeństwo, co? – Zanim jednak odeszła brukowaną kocimi łbami ulicą w stronę kościoła Ojców Zmartwychwstańców, powiedziała nam jeszcze, że wczoraj widziano nad zatoką ogromną kometę i nic dobrego czekać nas nie może.
Tymczasem woźny zaparzył kawę i wniósł dzbanek do gabinetu dyrektora. Zadzwonił telefon i kiedy usłyszałem zmęczony głos M-skiego, który podniósł słuchawkę, znieruchomiałem. – Tak, panie Heller – mówił M-ski. – Pana syn jest tutaj z nami, zaraz, oddaję słuchawkę towarzyszowi dyrektorowi ›- i dalej mówił już dyrektor, a właściwie nie mówił, tylko odpowiadał na pytania mojego ojca. -Ależ nie – wyjaśniał uprzejmym głosem – pański syn nie jest o nic oskarżony, to tylko przesłuchanie przez naszą komisję, działamy w oparciu o polecenie prokuratora, nie, nie, my nie oskarżamy pana syna o spowodowanie wypadku, śledztwo jednoznacznie wskazuje na tego Weisera, my musimy tylko wyjaśnić wszelkie okoliczności tragedii, niech pan to zrozumie, wszelkie okoliczności! -Ale ojciec widocznie nie dawał za wygraną, bo dyrektor mówił dalej jeszcze głośniej niż przed chwilą: – Dlaczego pan się denerwuje, nie widzę powodów do składania skarg, gdziekolwiek. To nie jest bezprawne przetrzymanie. Niech pan się lepiej zastanowi, panie Heller, dlaczego on chodził tam bez niczyjej wiedzy, w końcu pańskiemu dziecku groziło poważne niebezpieczeństwo, a pan jako ojciec nie zrobił nic, żeby… – I tu dyrektor przerwał na dłuższą chwilę, a ja domyśliłem się, że to był jeden z cholerycznych wybuchów mojego ojca, który zazwyczaj spokojny, jeśli już wpadał w gniew, to nie liczył się z niczym i z nikim. Żałowałem nawet, że nie ma go tu z nami, bo zobaczyłem nagle M-skiego wylatującego przez okno, dyrektora wiszącego na swoim krawacie u sufitu, a tego w mundurze rozpłaszczonego na drzwiach gabinetu i jakoś dziwnie dobrze zrobiło mi się wokół serca, gdy pomyślałem o tym wszystkim. A ojciec jeszcze nie skończył, bo dyrektor chrząkał tylko do słuchawki i wiercił się pewnie na swoim fotelu i drugą wolną ręką poprawiał chyba węzeł swojego krawata, gdy wreszcie przerwał ostro: – Nie, to wykluczone, szkoła jest zamknięta aż do zakończenia przez nas pracy – i powiedział jeszcze (pamiętam to dobrze) – żegnam, panie Heller. Zupełnie jak na filmie albo w książce – żegnam, panie Heller i słuchawka klapnęła na widełki.
Na dworze było już ciemno, przy ulicy rozbłysły latarnie. Ich blask wpadał do sekretariatu i zanim woźny przekręcił wyłącznik, siedzieliśmy w żółtobladym snopie światła jak dewotki w kościele po dawno skończonym nabożeństwie, A ja zastanawiałem się, dlaczego Weiser nie miał rodziców i mieszkał tylko ze swoim dziadkiem. Nigdy, ani wtedy, ani później, nie dowiedziałem się, kim był jego ojciec lub matka. Być może człowiek, który mieszkał pod jedenastką i zajmował się krawiectwem był tylko jego przyszywanym dziadkiem, nawet niekoniecznie kimś z rodziny. Tylko że nikt nie mógł tego wyjaśnić, ani wtedy, ani później, kiedy po latach nie bez podstępu udało mi się przejrzeć szkolne papiery Weisera i kiedy dotarłem również do odpowiednich dokumentów w archiwum Urzędu Miejskiego. Stare dzienniki lekcyjne były już wówczas skasowane, ale pozostały arkusze ocen, gdzie wyblakłym atramentem zapisano – nazwisko: Weiser; imię: Dawid; ur.: 10.09.1945. Rubryka miejsca urodzenia podzielona na dwie części, wojewódzką i powiatową, była nie wypełniona i tylko na dole ktoś dopisał kopiowym ołówkiem – Brody, a w nawiasie widniało jeszcze – ZSRR, W rubrykach – ojciec – matka – ta sama ręka postawiła najpierw atramentem poziome kreski, a później musiała dopisać, też kopiowym ołówkiem – sierota. I dalej tym samym charakterem pisma naniesiono informację – opiekun prawny: A. Weiser, zamieszkały – i tu podany był nasz adres, to znaczy adres naszej kamienicy z numerem mieszkania Weisera. Dzisiaj, kiedy to wszystko wyławiam z pamięci jak okruszyny bursztynu w brudnej wodzie zatoki, rodzice Weisera wyłaniają się w kształcie dwóch poziomych kresek postawionych atramentem w arkuszu ocen. Bo dział ewidencji ludności Urzędu Miejskiego nie ma na ten temat więcej do powiedzenia. W okienku, które przypomina kasę obskurnego dworca, ręka urzędniczki położyła małą karteczkę, z której dowiedziałem się rzeczy następujących; Abraham Weiser narodowości żydowskiej obywatelstwa polskiego, urodzony w Krzyworówni (ZSRR) w roku 1879 przybył do Gdańska w roku 1946 jako repatriant. W tym roku brak jakiejkolwiek adnotacji o dzieciach, które towarzyszyłyby mu w tej podróży. Dopiero w roku czterdziestym ósmym, a więc w dwa latach później, Abraham Weiser zgłosił, że pod jego opieką znajduje się chłopiec, narodowości polskiej obywatelstwa polskiego, urodzony w Brodach 10.09.1945. Adnotacji o rodzicach chłopca brak, nie ma też żadnych kopii aktu urodzenia dziecka. Abraham Weiser utrzymywał, że dziecko jest jego wnukiem, lecz w rubrykach – rodzice – nie zapisano jakichkolwiek danych o matce lub ojcu chłopca. Dlaczego tak się stało – nikt nie jest w stanie wyjaśnić. Podobnie, jak nie wyjaśniono do tej pory przyczyn zaginięcia dwunastoletniego Dawida Weisera, który prawdopodobnie zginął w lesie brętowskim w sierpniu 1957 roku rozerwany niewypałem. Co do zgonu Abrahama Weisera nie ma żadnych wątpliwości, poświadcza to akt wystawiony przez lekarza szpitala wojewódzkiego, który miał wówczas dyżur – Czy chce pan numer tego aktu – zapytała urzędniczka, widząc jak stoję nadal przy okienku i jak mijają mnie w ciemnym i ponurym korytarzu milczący ludzie, ale ja nie miałem już pytań, a przynajmniej nie do niej ani do nikogo z tych ludzi, którzy nosili w rękach kartki, formularze, podania, odpisy, wyciągi, kopie, nakazy, wezwania, świadectwa i całą makulaturę, w jaką obrasta życie, nawet po śmierci. Nie miałem już żadnych pytań, a raczej miałem wciąż to samo pytanie, kim w końcu był Weiser, bo jeśli nie wnukiem Abrahama Weisera, jeśli nie był jego wnukiem, to dlaczego nosił to samo nazwisko i czy to było jego prawdziwe nazwisko, a także czemu pan Abraham Weiser zgłaszając w dziale ewidencji ludności chłopca i uznając go za swojego wnuka, nie podał, kim byli jego rodzice. Bo przecież, jeśli to był jego wnuk prawdziwy, kość z kości, krew z krwi, to ojciec Dawida musiał być synem Abrahama Weisera lub jego zięciem, matka Dawida była córką Abrahama Weisera lub jego synową, więc musiał przecież znać imiona córki i zięcia lub syna i synowej i nawet, jeśli przykryła ich warstwa piachu lub zmarli od mrozu albo na tyfus, to on musiał wiedzieć, tylko nie chciał tego podać albo chciał podać, ale nie wiedział nic lub niewiele. Tylko, że wtedy Dawid Weiser nie byłby wcale Dawidem, nie byłby jego wnukiem, nie byłby Żydem i nie urodził się w Brodach i nawet niekoniecznie w roku czterdziestym piątym. Tak, wtedy po wojnie, kiedy tysiące ludzi zmierzało ze wschodu na zachód, z południa na północ i z zachodu na wschód, wtedy ginęły papiery i można było podać różne rzeczy, bo nie wszystko można było sprawdzić. Zaginięcia i cudowne odnalezienia były, zdaje się, chlebem codziennym ówczesnych urzędników działu ewidencji ludności i pan Abraham Weiser mógł z powodzeniem twierdzić, że chłopiec jest jego wnukiem, że nazywa się Dawid i nosi to samo nazwisko, co on, tyle tylko, że jest narodowości polskiej, ale to może dlatego, że tamten naród przestał już zupełnie istnieć. Po prostu, kiedy pan Abraham Weiser wypełniał formularz, jego naród zniknął z Europy i dlatego wpisał lub wpisać kazał chłopcu narodowość polską, bo przecież obywatelstwo to jest rzecz drugorzędna w epokach jak ta, którą przeżył gdzieś na południowym wschodzie wśród Ukraińców, Niemców, Rosjan, Polaków, Żydów, Ormian i kogo tam jeszcze – myślałem, wychodząc z ciemnego gmachu urzędu i zobaczyłem raz jeszcze dwie poziome kreski w arkuszu ocen Weisera, te dwie linie pociągnięte jaśniejącym z roku na rok atramentem. I teraz, kiedy to piszę, też je widzę, choć może atrament wyblakł już zupełnie i rubryka – ojciec, matka – wygląda tak, jakby tam nigdy nic nie było napisane.
Wszystko zamiast rozjaśniał się, jest jeszcze bardziej skomplikowane, ale w sekretariacie naszej szkoły, po telefonie mojego ojca, który dostał ataku furii i zwymyślał dyrektora i wszystkie szkoły na świecie, wtedy, przypuszczałem, że nagła śmierć pana Weisera, ten gwałtowny atak serca, był dziełem samego Weisera. Skoro potrafił okiełznać dzikie zwierzę i jeśli robił w nieczynnej cegielni coś, od czego włosy stawały nam na głowie, o czym dalej zresztą napiszę, więc jeśli Weiser mógł robić takie rzeczy, to dlaczego nie miałby przyspieszyć nagle rytmu serca swojego dziadka – pomyślałem. Czemu nie miałby uwolnić go od maszyny do szycia, igieł, kredy, szablonów, podpinek i guzików, nad którymi ślęczał przygarbiony całymi dniami, dlaczego nie miałby tego zrobić, żeby już nikt nie zapytał go o cokolwiek. Weiser usunął świadka i dziś muszę przyznać, że kiedy Piotr zginął w siedemdziesiątym roku na ulicy, a Elka wyjechała do Niemiec, myślałem podobnie, że Weiser usuwa ich po prostu stąd różnymi sposobami, bo wyjazd Szymka do dalekiego miasta też był rodzajem usunięcia go poza coś, czego pojąć nie mogłem, ale co dla Weisera musiało być najwyraźniej ważne. A wtedy, w sekretariacie przestraszyłem się bardzo, bo przecież całe śledztwo mogło być próbą, na jaką wystawia nas Weiser i jeśli będzie coś nie tak, to wstrzyma rytm naszych serc, tak samo jak zrobił to z sercem swojego dziadka. Tymczasem tamci podejrzanie długo trzymali Szymka u siebie, a ja przypomniałem sobie dzień, w którym nie poszedłem grać w piłkę na boisko obok pruskich koszar, dzięki czemu Weiser i Elka zabrali mnie na wycieczkę, choć wcale zwykłą ta wyprawa nie była. Ale po kolei:
Następnego dnia po ogrodzie zoologicznym z samego rana matka wysłała mnie do sklepu Cyrsona po włoszczyznę. Lubiłem tam chodzić, w chłodnym wnętrzu pachniało jarzynami, w skrzynkach pęczniały papierówki, a ze szklanej gabloty przykuwały wzrok słoje z landrynkami i kolorowe myszki z krochmalu, po dwadzieścia pięć groszy sztuka. Żona właściciela, obsługująca klientów za drewnianym kontuarem, miała wielkie jak donice piersi, była bardzo wesoła i kiedy ruszała się żwawo podając towar, te piersi latały jej pod kretonową sukienką i brudnym fartuchem jak sprężynujące połówki arbuza. A kiedy z zakupów została złotówka reszty, można było za nią kupić garść landrynek albo cztery myszki z krochmalu, każdą w innym kolorze, lub wypić oranżadę z butelki zakończonej porcelanowym kapslem na sprężynie z grubego drutu. To były właśnie krachle, jak nazywali je dorośli, do dzisiaj nie wiem czemu, bo to nie były żadne krachle tylko oranżada i zawsze z jej otworzeniem, kiedy stało się na betonowej podmurówce przed wejściem do sklepu, wiązały się pewne emocje. Jeśli zamknięcie było szczelne i gaz nie uszedł małymi pęcherzykami, wstrząsało się butelką i lekko podważony kapsel odskakiwał sam, w powietrzu razem z odgłosem wystrzału unosiła się pachnąca mgiełka i wszyscy kupujący odwracali się w twoją stronę, a ty stałeś na podmurówce i przechylałeś butelkę do gardła, zupełnie tak samo jak ojciec albo pan Korotek w barze „Liliput" przechylali butelki z piwem. Ale otwieranie oranżady było podwójną loterią. Niespodzianką – obok eksplozji korka – był także jej kolor. W tamtych czasach oranżadę robiono w dwóch barwach – najczęściej była ona żółta, ale zdarzała się też czerwona, o szczególnie pięknym odcieniu, i nawet dzisiaj dałbym sobie głowę uciąć, że ta czerwona miała silniejszy aromat i była znacznie lepiej gazowana.
Stałem więc na cementowej podmurówce sklepu Cyrsona i patrząc w ciemnozielone szkło butelki, chciałem odgadnąć, jaka to będzie oranżada – żółta czy czerwona, gdy w kurzu ulicy zobaczyłem chłopaków ciągnących w stronę pruskich koszar. Na czele maszerował Piotr z prawdziwą piłką pod pachą i przypomniałem sobie, że dzisiaj mieliśmy właśnie wypróbować tę piłkę, którą Piotr dostał wczoraj od bogatego wujka. Skórzana piłka to nie byle co, do tej pory graliśmy gumową, która nie wytrzymywała dłużej niż miesiąc, a teraz, dzięki wujowi Piotra, mogliśmy poczuć się jak prawdziwi zawodnicy. Podeszli do mnie i już z daleka słyszałem ich krzyki – czerwona – żółta – czerwona – żółta – mówię ci, że czerwona – a właśnie że nie, bo żółta – i kiedy podważyłem kciukiem drut sprężyny i gdy podskoczył porcelanowy korek z gumową uszczelką, wszyscy wrzasnęli – czerwona, czerwona – i piliśmy czerwoną oranżadę, każdy po małym łyku, jak zawsze, gdy któremuś z nas udało się sprzedać butelki albo została reszta z pieniędzy na zakupy. Oni poszli na boisko, a ja musiałem zanieść matce włoszczyznę i kiedy już pędziłem po schodach w dół, wybiegając z klatki, zobaczyłem Weisera i Elkę idących chodnikiem w stronę Oliwy. Coś tknęło mnie, tak samo jak wtedy, tego dnia, gdy z Szymkiem i francuską lornetką śledziliśmy ich z wiaduktu obok lotniska i chociaż pod ręką nie miałem Szymka ani jego lornetki, postanowiłem iść za nimi. Nasza ulica, tak samo jak dzisiaj, biegła długim łukiem równolegle do oddalonej o jakieś dwieście metrów linii tramwajowej i dopiero koło muru zajezdni skręcała ostro w lewo, obok jednego z zerwanych mostów nie istniejącej linii kolejowej. W myślach podawałem piłkę na lewe skrzydło do Szymka, on pędził jak burza, kiwając obrońców na lewo i prawo, ale z oczu nie spuszczałem Weisera i Elki, którzy znikli na zakręcie za wykruszonym filarem akurat w czasie dośrodkowania i strzału. Przyspieszyłem kroku, żeby zdążyć na ewentualną dobitkę i żeby nie zgubić tych dwojga, ale zamiast dobitki był róg, a Weiser z Elką czekali na mnie właśnie za tym filarem. – Wcale nie musisz nas szpiegować – powiedziała Elka patrząc to na mnie, to znów na Weisera. – Jak chcesz, to chodź z nami, on się zgadza – i znowu przechyliła głowę w jego kierunku. Przystałem na to, choć Szymek w tym czasie rąbał pewnie następnego gola, wyobraziłem sobie jednak Weisera sam na sam z dzikim jaguarem bez prętów klatki albo całą nasza trójką pod lśniącym kadłubem Iła na skraju startowego pasa i dreszcz przeszedł mnie od takich przypuszczeń. Ale Weiser nigdy się nie powtarzał, przynajmniej wtedy, gdy mógł go oglądać któryś z nas. Możliwe, że z Elką było inaczej, nawet na pewno, tylko, że z Elką Weiser był cały czas, a z nami wtedy, kiedy zechciał. A tego dnia zechciał, nie wiem naturalnie, dlaczego, żebym poszedł razem z nim i Elką, chociaż nie było dzikich zwierząt ani huczącego samolotu. Było zwyczajne zwiedzanie różnych miejsc, z początku nawet trochę nudne, bo dla mnie nie wszystko, co wtedy Weiser mówił, a mówił właściwie tylko do Elki, nie wszystko to było do końca zrozumiałe i jasne. Na ulicy Polanki stanął przed jednym z tych starych domów, których mówiło się, że mieszkali tu bogaci Niemcy.
I taka była rozmowa pomiędzy nim a Elką:
– O, widzisz, a tu mieszkał kiedyś Schopenhauer i pod tymi kasztanami chodził jesienią na spacery.
– A kto to był Schopenhauer? – pyta Elka.
– To był wielki niemiecki filozof, bardzo sławny.
– Ojej, to ciekawe, ale czym zajmuje się właściwie filozof, no, co on robi, że jest taki sławny?
– Nie każdy filozof jest sławny tak jak on – odpowiada Weiser.
– Ale co robi taki filozof? – niecierpliwi się Elka. – Sławny czy nie, musi coś robić, tak?
– Filozof wszystko wie o życiu, rozumiesz? I wie, jakie to życie jest, to znaczy dobre czy złe. Wie także, dlaczego gwiazdy nie spadają na Ziemię, a rzeki płyną przed siebie. I jeśli chce, to pisze o tym w książkach, a ludzie mogą to czytać.
– Wszystko? – pyta z niedowierzaniem Elka.
– Wszystko – odpowiada Weiser. – O śmierci też filozof wie bardzo dużo.
– O śmierci?
– No, jak się umiera – kończy Weiser – bo filozof musi o tym myśleć, nawet, kiedy chodzi na spacery pod kasztanami.
I kiedy byliśmy już dalej, obok następnego domu, który wyglądał trochę jak dwór, cofnięty od ulicy ze trzydzieści metrów w stronę lasu i kiedy mijałem prowadzącą do niego lipową aleję obok wywalonej bramy, Elka zapytała jeszcze:
– A ty jesteś filozofem, tak?
– Nie – odpowiedział Weiser – dlaczego miałbym być?
– To skąd wiesz to wszystko – dodała szybko.
– Wiem od dziadka – wyjaśnił równie prędko. – Mój dziadek jest największym na świecie filozofem, ale nie pisze książek.
Tak, zdaje się, skończył tę odpowiedź Weiser, niczego chyba nie ominąłem, niczego, co dzisiaj dla mnie byłoby istotne, ale gdy przypominam sobie tę odpowiedź, to czuję takie same ciarki biegające po plecach jak te, kiedy Ił podnosił czerwoną sukienkę Elki w krzakach żarnowca albo, kiedy Weiser poskromił czarną panterę lub, kiedy w piwnicy nieczynnej cegielni zrobił to, od czego włosy stawały nam na głowie. Nie wiedziałem, czy dziadek Weisera oprócz szycia na maszynie zajmował się jeszcze czymkolwiek, a w szczególności filozofią. Więc jak to było?
W oliwskiej katedrze Weiser pokazał nam gotyckie
sklepienia i wielkie organy, objaśniając, do czego służą aniołom mosiężne trąby, trochę podobne do szabel, bo wykrzywione i długie. A kiedy stanęliśmy na mostku w parku, żeby popatrzeć, jak odbijają się w umykającej spod naszych stóp wodzie wieże katedry, obok starego spichlerza, Elka zapytała go, czy okoń, który pomykał między wodorostami, może coś powiedzieć. Było to głupie pytanie, akurat w stylu Elki, bo niby dlaczego okoń miałby coś mówić, na każdej prawie lekcji przyrody M-ski tłumaczył, że mamy siedzieć cicho jak ryby, a jeśli już nawet, to do kogo ten okoń połyskujący w słońcu miałby mówić – do nas, czy też cło swoich rybich krewnych – tak pomyślałem wówczas, ale Weiser odpowiadał z całą powagą. Opowiadał właściwie, a nie odpowiadał, i znów było o dziadku, największym filozofie, który przed wojną wcale nie zajmował się krawiectwem, tylko jeździł po wsiach jako wędrowny szklarz i gdy zarobił już dużo pieniędzy, to szedł w góry i rozmawiał tam ze wszystkim, co stworzył Bóg – ptakiem, kamieniem, wodą, rybą, obłokiem, drzewem i kwiatem. Tak było według słów Weisera, a ja stałem oparty o sękatą poręcz mostu rozdziawiając, jak się to mówi, gębę, stałem i spoglądałem na niego, to znowu na widniejące za wieżami katedry stoki Pachołka, bo przecież nigdy wcześniej nie byłem w prawdziwych górach i jeśli Weiser mówił, że jego dziadek w tych górach spędzał nieraz pół roku, to dla mnie było tak, jakbym widział pana Weisera pośród bukowych drzew na tej właśnie górze, z uchem przytkniętym do ziemi albo strumienia, bez drucianych okularów i centymetra przewieszonego przez szyję. Tak. Dzisiaj niczego nie jestem pewny, być może, Weiser zmyślił tę historię z dziadkiem od początku do końca, ale nawet, jeśli zełgał w sobie tylko wiadomym celu, to obraz ten, obraz pana Weisera z uchem przytkniętym do ziemi na wzgórzu Pachołek, za katedrą jest jednym z najpiękniejszych, jakie darowało mi życie.
A później dwójką pojechaliśmy do Wrzeszcza i Weiser wysiadł specjalnie po to, żeby pokazać Elce jeszcze jeden dom, tym razem nie filozofa, ale Schichaua, który przed wojną, kiedy ta część miasta nazywała się Langfuhr, był właścicielem stoczni i musiał mieć pewnie strasznie dużo pieniędzy, bo dom był rzeczywiście ogromny, miał kilka wejść i okrągłych wieżyczek, które Elce podobały się najbardziej. – Zupełnie jak w bajce – śmiała się do Weisera, pokazując palcem wieżyczkę z oknem. – Tam chciałabym mieszkać pilnowana przez smoki, a ty byś przyszedł i uwolnił mnie z rąk złego czarnoksiężnika, albo nie, ty byś najlepiej był Merlinem i męczył mnie okropnie, zamieniał w żabę albo ropuchę, albo w pająka, a ja bym strasznie płakała i nikt by mnie nie uwolnił – i Elka paplała swoje trzy po trzy, Weiser nie mówił nic, a ja zastanawiałem się, dlaczego taki Schichau i jemu podobni bogacze budowali takie dziwne domy. Na co im były te niepraktyczne wieżyczki, te zawijasy, esy-floresy, te szpiczaste zakończone dachy, balkoniki i galeryjki i pomyślałem wtedy, że to pewnie z nudów, bo kiedy M-ski na lekcjach przyrody opowiadał nam o wyzysku i walce klasowej, to właśnie tak wyrażał się o bogaczach, że z nudów robili najgorsze rzeczy, strzelali do robotników, zabierali im żony i córki i w ogóle byli zdegenerowani i niemoralni, bo nic nie mieli do roboty. Na szczęście nie musze dzisiaj przypominać, co M-ski uważał za dobre i moralne, ale wtedy wyobraziłem sobie Schichaua, jak siedzi w swoim gabinecie, gruby, tłusty, zlany potem, pali cygaro, a za oknem Jaśkową Doliną, bo tak się ta ulica domów z wieżyczkami niewinnie nazywa, za oknem, więc maszerują nasi ojcowie i śpiewają „Gdy naród do boju wyruszył z orężem", a pan Schichau podnosi palcami grubymi jak serdelki słuchawkę złotego telefonu i wzywa policje, bo on, pan Schichau ma już dosyć wrzasków za oknem swojej willi i czas z tym zrobić porządek. Nasi ojcowie nigdy wprawdzie nie maszerowali przed domem pana Schichaua Jaśkową Doliną i nie śpiewali „Gdy naród do boju", ale w siedemdziesiątym roku szli obok komitetu partii i śpiewali „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód". A Piotr wyszedł na ulice zobaczyć, co się dzieje i dostał kulą w głowę. Ale to inna historia, całkiem już z Weiserem nie związana.
Spod domu Schichaua wróciliśmy na przystanek tramwajowy i Weiser zawiózł nas do Gdańska. Do dzisiaj zastanawiam się, czy taką marszrutę mieli zaplanowaną, czy też zmienił coś ze względu na moją obecność? A może w ogóle nie było żadnej marszruty, żadnego planu i po prostu Weiser włóczył się tego dnia z Elką tak sobie, żeby jej coś pokazać, dla zabicia czasu? Nie wierzę w to za bardzo, nie mam jednakże sensownej odpowiedzi. Podobnie nie wiem, skąd Weiser czerpał swoje wiadomości, które zwłaszcza wtedy wydawały mi się przerażająco głębokie. Bo kiedy pokazywał nam budynek Poczty Polskiej, to nie mogłem wyjść z podziwu, skąd on to wszystko wie. – O, tutaj stała niemiecka pancerka – pokazywał ręką. – A tutaj atakowali żołnierze miotaczami ognia, a tam dalej stały ckm-y, a stąd, w tym miejscu z dachu zleciał niemiecki żołnierz trafiony przez pocztowca w głowę, a tędy ich wyprowadzali – i mówił to wszystko bardzo swobodnie, jakby tu był na miejscu i widział własnymi oczami pancerkę, miotacze ognia i ckm-y. A kiedy byliśmy na Długim Targu, opowiedział nam, w którym miejscu, stał Parteigenosse Gauleiter Forster, kiedy obwieszczał przyłączenie naszego miasta do Tysiącletniej Rzeszy. Tego przecież nie mógł dowiedzieć się od dziadka ani z żadnego podręcznika historii, bo historycy, nawet najbardziej skrupulatni, nie zajmują się takimi sprawami. I żaden z nich słowem nie wspomina, w jakim miejscu Fryderyk Wielki polując w oliwskich lasach zatrzymał się dla odpoczynku. Już wtedy, siedząc w sekretariacie szkoły, wiedziałem, że Weiser ze szczególnym upodobaniem tropił niemieckie ślady, ale co było tego przyczyną, nie mogłem dociec ani wtedy, ani teraz, gdy przypominam sobie jego zbiór znaczków albo skład broni w nieczynnej cegielni i wybuchy w dolince za strzelnicą. Bo zardzewiały schmeiser, który podarował nam na brętowskim cmentarzu, kiedy Szymek miał rozpoczynać egzekucję i którego nie mogliśmy odżałować po ucieczce wariata w żółtym szlafroku, ten schmeiser to był pożałowania godny odpadek z jego kolekcji, jak okazało się później, kiedy wytropiliśmy Weisera i Elkę w ich kryjówce.
Tymczasem z Długiego Targu wróciliśmy do tramwaju i gdy trzęsący się wóz unosił nas w kierunku Wrzeszcza, myślałem znowu o nowej piłce Piotra, podaniach Szymka i o tym, czy jeszcze tego dnia będziemy grać po południu na murawie obok pruskich koszar.
I rzeczywiście – graliśmy tego popołudnia, tylko, że nie był to zwyczajny mecz, bo gdyby był zwyczajny tak jak wszystkie i gdyby nie wiązał się z Weiserem, nie wspominałbym o nim. Ale po kolei. Kiedy ja włóczyłem się z Weiserem i Elką, chłopcy grali na murawie obok pruskich koszar, rozkoszując się uderzeniami w prawdziwą, skórzaną piłkę. To od niej właśnie zaczęły się nieszczęścia tego dnia, jeszcze raz powtórzę, żeby nie było wątpliwości – nieszczęścia tego dnia, a nie nieszczęścia w ogóle. Na boisko gdzieś po godzinie gry przyszli wojskowi. Jasne, że nie żołnierze w mundurach, tylko chłopacy, których ojcowie byli wojskowymi i którzy mieszkali w nowych blokach za koszarami. Zgrywali ważniaków, a przede wszystkim byli od nas trochę starsi i lepiej ubrani. Pewnie dlatego, że ich matki miały pralki i własne łazienki, nie to, co nasze, bo u nas, jak wspominałem, była jedna łazienka na całe piętro, a pralkę miał wtedy tylko ojciec Leszka Żwirełły. Więc tamci byli ważniakami, ale takiej piłki jak my też nie mieli i oczy im rozbłysły pożądliwie. Najpierw stali z boku i patrzyli, jak rozgrywamy piłkę i co chwila przeszkadzali, rzucali kamykami albo śmiali się głośno, że niby po co nam taka piłka, skoro nie umiemy grać, pokrzykiwali, że lepiej dadzą nam zwykłą szmaciankę, bo szkoda dobrej piłki na nasze nogi. To rozeźliło Szymka, bo podszedł do ich herszta i powiedział, żeby zagrali z nami, to zobaczymy. Ale tamci byli sprytni. – Zgoda – odpowiedzieli – ale jak przegracie, to piłka nasza. – Nasi zgodzili się i Piotr też się zgodził, bo tu nie chodziło tylko o piłkę, ale o honor, jak na wojnie.
Wybrano składy po sześć plus bramkarz i ustalono, że mecz będzie prawdziwy, to znaczy w dwóch połowach, jedna do obiadu, a druga po południu, jak trochę ochłodzi. I chociaż Szymek dwoił się i troił, Piotr przechodził samego siebie, a Staś Ostapiuk podawał Krzyśkowi celnie jak nigdy dotąd, wojskowi wygrali pierwszą połowę cztery do jednego. Właśnie kiedy wróciłem do domu, przechodząc obok betonowego okrąglaka, na którym od miesięcy szarzały strzępki tych samych afiszy, zobaczyłem, jak wlekli się przygnębieni bez nadziei na zwycięstwo w drugiej połowie. Szymek powiedział mi, o co chodzi. I po obiedzie wróciliśmy na murawę, gdzie pasła się krowa, wyjadając kępy zeschniętej trawy. Tamci przyszli trochę później, ale pewni, że mają piłkę w garści. Zaczęliśmy grać. Piotr przerzucił piłkę długim podaniem na lewe skrzydło do Leszka, ten przeszedł dwóch wojskowych i zbliżał się do ich pola karnego, gdy obrońca odebrał mu ją i posłał potężnym kopem na naszą połowę, gdzie mieliśmy tylko Krzyśka, naszego bramkarza i czterech tamtych. Kiwnęli go i już pędzili pod naszą bramkę, a w sekundę później było pięć jeden. Szymek nic nie mówił, a Piotr miał łzy w oczach, bo oprócz honoru tracił coraz wyraźniej swoją piłkę, którą dostał od bogatego wuja. Wtedy stało się coś nieoczekiwanego, coś, co właściwie nie miało prawa się wydarzyć. Z małego pagórka zszedł do nas Weiser, którego zobaczyliśmy dopiero teraz i powiedział, że wygramy ten mecz, jeśli on zagra z nami i jeśli będziemy we wszystkim słuchać jego rozkazów. Szymek był kapitanem i zawahał się, ale nie było czasu na rozmyślania, bo wojskowi zaczynali przynaglać.
Teraz zaczęło się wspaniałe widowisko i chociaż nie mieliśmy stu tysięcy kibiców ani nawet jednakowych koszulek, a Krzysiek i ja graliśmy boso, to każdy trener popadłby w absolutny zachwyt. Bo to nie była zwykła gra, zwykłe kopanie, podawanie, kiwanie, strzelanie, to był prawdziwy poemat z pięcioma aktorami w roli głównej i narratorem wszechwiedzącym, którym okazał się Weiser. Przede wszystkim poustawiał nas, jak należy i nie biegaliśmy odtąd za piłką w kupie. A więc na lewym skrzydle Szymek, na prawym ja, w środku Weiser i trochę za nim, cofnięty parę metrów Piotr. W obronie, na naszej połowie zostali Krzysiek Barski i Leszek Żwirełło, a na bramce, jak zawsze stróżował Janek Lipski, w przydługim, kolejarskim podkoszulku taty. Przez pierwszych parę minut zza linii autowej krzywił się na te zmiany Staś Ostapiuk, bo musiał ustąpić miejsca Weiserowi, ale tylko przez kilka minut, do pierwszej bramki, którą wrąbał wojskowym Szymek, kiedy z prawego skrzydła podałem Weiserowi. Ten kiwnął dwóch tamtych i zamiast iść od razu na bramkarza, zmylił go, wykładając piętą piłkę do tyłu na strzał, co natychmiast pojął i wykonał cudnie Szymek. Było pięć dwa. Ale to dopiero początek. Bo Weiser ku naszemu zdziwieniu grał doskonale, a jeszcze lepiej kierował nami na boisku i nic nie uchodziło jego uwadze. Kiedy wchodził na połowę wojskowych, najpierw zwlekał i zwalniał grę, czekając, aż otoczą go zwabieni pozorną bezradnością. Wtedy, jakby się z nimi bawił, wyrzucał piłkę podbiciem, a następnie głową na lewe albo prawe skrzydło i krzyczał do Szymka albo do mnie – teraz – teraz, a my tylko czekaliśmy na taką sposobność, żeby szybko dołożyć wojskowym następne gole. Trzecią bramkę wrzepiłem ja, z takiego właśnie podania, a czwartą władował Piotr, kiedy Weiser najpierw podał do Szymka, ten z powrotem do niego, a Weiser podobnie jak przy drugiej, pędząc na bramkę, wyłożył piłkę na strzał do tyłu, tym razem Piotrowi, który nie zmarnował okazji. Piąta, wyrównująca bramka padła z bezpośredniego rzutu wolnego i tu Weiser pokazał, co umie, bo piłka poszybowała dosłownie centymetr nad głowami muru wojskowych i wleciała między drewniane słupki na oczach bezradnego bramkarza. Elka szalała, krzycząc i wymachując rękami, a Staś Ostapiuk tańczył obok niej zwariowany taniec kibica i pokazywał nam kciuk wzniesiony do góry. Do końca meczu pozostawało jeszcze pięć minut, ale Weiser uspokajał nas ruchami ręki. Bo czekał najwyraźniej na swoją chwilę, czekał na swój popisowy numer i choć grał ż nami jeden jedyny raz, to długo jeszcze później mówiliśmy o numerze Weisera. Na czym to polegało? Piotr, który znalazł się nieoczekiwanie na lewym skrzydle obok Szymka, wyłuskał piłkę z nóg wojskowego i wykonał dośrodkowanie, tyle tylko, że trochę przedobrzył i Weiser nie wiem, jakim sprintem nie doszedłby do kozłującej piłki, bo brakowało mu całe pół metra. Więc skulił się, sprężył i w biegu zrobił salto, a kiedy jego sylwetka znalazła się w pozycji pionowej, to znaczy jego ręce prawie, że dotykały trawy, a nogi sterczały w górze jak tyczki do fasoli, wtedy kopnął z całej siły jedną tyczką piłkę i miękko szurnął na trawę i to była nasza szósta zwycięska bramka. Elka wyła ze swojego miejsca, a wojskowi do końca meczu bali się naszej piłki.
A kiedy skończył się czas i nic nie mogło ich uratować, podszedł do nas ten najwyższy dryblas, mówiąc; – I tak jesteście gnojki, słyszycie, i tak jesteście bandą śmierdzących gnojków. – A my szukaliśmy Weisera, żeby obnieść go naokoło boiska. Ale on przestał się nami interesować, jakby rzeczywiście nigdy nie obchodziła go piłka, włożył spodnie i poszli z Elka w stronę domu. Herszt wojskowych tymczasem chwycił Piotrwy skarb i przeszedł z nim w stronę krzaku, gdzie mieli złożone ubrania. Błyskawicznie wyjął z chlebaka nóż, przedziurawił nam piłkę i rzucił w naszą stroną, krzycząc: – Macie to swoje gówno. – A jego kolesie śmiali się z tego, co powiedział, ryczeli po prostu ze śmiechu i powtarzali „gówno" i „gnojki", jakby już nic innego nie mogli wymyślić. Staliśmy bezradni, bo tamtych z kibicami było dwa razy więcej i zresztą, co było widać, jadali lepsze niż my obiady. Spojrzałem w stronę, gdzie powinien być Weiser i wszyscy tak samo odwrócili głowy w tamtym kierunku, bo nagle zrozumieliśmy, że jedyną osobą, która tu mogła coś poradzić, był właśnie on, chudy i przygarbiony lekko Weiser, który nigdy nie grał z nami w piłkę ani nie pływał w Jelitkowie. Ale on zniknął już za koszarami, bo cóż mogły go obchodzić nasze porachunki? Zakończył występ i jak prawdziwy artysta wzgardził poklaskiem tłumu, odchodząc ze sceny. Nam pozostawił gorzkie okruchy swojej sławy. Takim go widzę dzisiaj – zagrał wcale nie z powodu piłki Piotra ani tym bardziej naszego honoru, on zagrał wtedy, aby pokazać nam, że potrafi to robić lepiej i że we wszystkim jest od nas lepszy. Nie chodziło mu zapewne o zwykle przechwałki, wyglądało to raczej na zdanie – no i co, mówiliście, że nie umiem grać w piłkę, bo nigdy nie uganiałem się z wami na boisku, no to sobie popatrzyliście. A gdyby ktoś z nas zapytał, czy zagra z nami jeszcze, pewnie powiedziałby – to mnie zupełnie nie interesuje. Podejrzewam, że w tym domniemanym stwierdzeniu, które mu przypisuję, kryła się spora część jego natury.
Siedząc na składanym krześle w sekretariacie szkoły, kiedy Szymek pozostawał w gabinecie podejrzanie długo, zastanawiałem się, dlaczego Weiser wolał przez wszystkie te lata uchodzić w naszych oczach za łamagę, niż zagrać choć raz w piłkę albo popłynąć z nami do czerwonej boi w Jelitkowie. I już wtedy, gdy wracaliśmy z boiska obok pruskich koszar z dziurawą piłką Piotra, ale bardzo szczęśliwi, już wtedy ogarnęło nas coś w rodzaju niepokoju. Bo skoro Weiser ukrywał przed nami swoje umiejętności, jeśli nigdy nie pokazywał nam, jak potrafi kiwać trzech naraz przeciwników albo podnieść piłkę z ziemi czubkiem buta, umieścić ją na podbiciu, wyrzucić dalej kolanem do góry i pchnąć ją czołem na lewe lub prawe skrzydło, jeśli nigdy nie pokazywał nam tego i przesiadywał często na skraju boiska, patrząc, jak robimy to wiele gorzej od niego, musiał mieć jakieś powody, których nie znaliśmy. No i dlaczego Weiser zdecydował się zagrać z nami, wychodząc z ukrycia akurat tym razem? Szymek powtórzył zdanie Elki, że on wszystko potrafi i teraz nikt już się z tego nie śmiał, bo przypomnieliśmy sobie wczorajsze zoo i czarną panterę, a ja wiedziałem jeszcze, że Weiser z Elką wcale nie bawili się w doktora i pacjenta na skraju pasa startowego, choć nie bardzo mogłem zrozumieć, po co właściwie tam chodzili. Dopiero gdy zegar ścienny wybił dziewiątą, olśniła mnie myśl bardzo prosta, ta mianowicie, że Weiser unosił czerwoną sukienkę Elki za pośrednictwem lśniącego kadłuba samolotu, bo nie chciał tego robić sam, widocznie było to dla niego zbyt proste, a może zbyt prostackie. I kiedy drzwi gabinetu otworzyły się i wypuścili z nich nareszcie Szymka, zobaczyłem raz jeszcze srebrne cielsko Iła nad krzakami żarnowca, uniesione kolana Elki, jej podnoszące się i opadające biodra, pomiędzy którymi falowała trójkątna czarność i miękkość i przypomniałem sobie jej twarz z otwartymi ustami, jakby przekrzykiwała straszny huk lądującej maszyny. Nie powiedziałem, zdaje się, do tej pory, że Elka odnalazła się później i żyła długo wśród nas, zanim nie wyjechała na stałe do Niemiec. Ale ani wtedy, ani później, gdy pisałem do niej listy, ani nawet wtedy, gdy pojechałem do Niemiec tylko po to, żeby się z nią zobaczyć, nigdy więc nie powiedziała nic na temat Weisera ani tego, co wydarzyło się ostatniego dnia nad Strzyżą. Nie powiedziała, a lekarze tłumaczyli jej uparte milczenie szokiem psychicznym, częściową amnezją i tak dalej, i tylko ja wiedziałem i wiem, że to nie jest prawda. Bo jedna Elka musi wiedzieć, kim był albo jest w dalszym ciągu Weiser. Jej milczenie, do dzisiaj, kiedy znów piszę listy do Mannheim niepomny tego, co zaszło między nami podczas mojej tam wizyty, jej uparte milczenie świadczy o tym wymownie. Tak, kiedy przypomnę sobie Weisera w piwnicy nieczynnej cegielni, nawet dzisiaj włosy stają mi na głowie. Byliśmy tam tylko raz, Elka zaś asystowała mu przy tym zapewne wiele razy. I wszystkie wybuchy w dolince za strzelnicą były, zdaje się, także dla niej. Ale nie piszę książki o Weiserze, która mogłaby zaczynać się od sceny w nieczynnej cegielni. Nie robię tego. Wyjaśniam tylko fakty i okoliczności i dlatego Szymek siada teraz na składanym krześle obok mnie, a ja słyszę swoje nazwisko: – Heller, teraz ty – i wstaje powoli, z obolałą nogą, idę w kierunku drzwi obitych pikowaną ceratą, idę i boję się M-skiego, a właściwie tortur, jakie zastosuje w tej kolejce przesłuchania.
Mężczyzna w mundurze rozpiął dwa guziki niebieskiej bluzy i zobaczyłem, że pod spodem ma siatkowy podkoszulek, spod którego przez małe oczka wyłażą gęste, czarne włosy. Zaraz przypomniałem sobie szympansa z oliwskiego zoo, który na piersiach miał takie same kłaki i pomyślałem, jakby zabawnie było zobaczyć tam zamiast niego sierżanta milicji, jak sypie piaskiem w publikę, wścieka się i od czasu do czasu sika w pierwsze rzędy rozbawionych ludzi. Uśmiechnąłem się więc do niego, a on wziął to za dobrą monetę, bo zrewanżował mi się również uśmiechem i pokazując ręką krzesło, powiedział: – Proszę, możesz usiąść. – M-ski łypał podejrzliwie w moją stronę, dyrektor zaś manipulował dłońmi wokół swego krawata, który teraz nie przypominał już kokardy jakobińskiej ani szalika, tylko mokrą szmatę nie najlepiej wyżętą i wykręconą.
– Chcemy wiedzieć wszystko o wybuchach za strzelnicą – rozpoczął M-ski. – Ile ich było i w jakich dniach. Skąd wasz kolega miał materiał wybuchowy do eksplozji. Co to było – trotyl? proch? Skąd to brał – z łusek? z niewypałów? I chcemy, żebyś nam opowiedział jeszcze raz o tym ostatnim wybuchu, kiedy Weiser i wasza koleżanka zginęli. Niczego się nie bój, powiedz prawdę. Czy nie znaleźliście może kawałka koszuli albo ciała gdzieś w okolicy? A może na którymś z drzew?
Wszystkie te pytania M-ski zadawał szybko i były jak tematy w uwerturze – naraz, jedno po drugim. Bo właściwe przesłuchanie miało się dopiero rozpocząć.
– Tak – westchnął mężczyzna w mundurze. – No więc powiedz nam, kiedy był pierwszy wybuch, kiedy to było?
– Gdzieś na początku sierpnia, proszę pana – odpowiedziałem.
– A dokładniej? – wtrącił dyrektor.
– Dokładniej nie pamiętam, ale na pewno na początku sierpnia, bo wtedy ksiądz proboszcz zaczynał nabożeństwa.
– Jakie znów nabożeństwa?! – podskoczył jak oparzony M-ski. – Jakie znów nabożeństwa – pan słyszy, dyrektorze? Czy oni nigdy nie przestaną – i znów zwrócił się do mnie – więc jakie to były nabożeństwa?
– Nabożeństwa w intencji rolników i rybaków, proszę pana – odpowiadałem grzecznie. – A właściwie na intencję deszczu, żeby oczyścił zatokę i obmył pola, bo była przecież ogromna susza, a proboszcz Dudak mówił, że to kara boża za grzechy.
– Czyje grzechy? – wtrącił ten w mundurze.
– No, za grzechy ludzkie – nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. – Proboszcz mówił, że ludzie, odchodzą od Boga i świętej wiary katolickiej, więc Bóg zesłał tę suszę jako znak, żeby się ludzie poprawili, bo jak nie…
– No, no – podchwycił dyrektor, przekręcając jeszcze bardziej krawat. – Jak nie – to co?
– Bo jak się nie poprawią, to Bóg zrobi to samo z nami, "to samo co w Sodomie i Gomorze, spali miasta i ludzi i…
– Dosyć! – wrzasnął M-ski. Dosyć, pan słyszy, sierżancie? To jeszcze gorzej niż średniowiecze, oni nie oszczędzają nawet dzieci, a my mamy w takich warunkach pracować, co? Szkoda, że tego nie słuchał prokurator, to podpada chyba pod jakieś paragrafy!
Mężczyzna w mundurze przerwał mu ruchem ręki:
– Musimy pracować rzeczowo, towarzyszu M-ski, emocje są najgorszym doradcą w takich sprawach. – Zwrócił się znów w moją stronę. – No więc mówisz nam, kolego, że to było na początku sierpnia, tak?
– Tak, proszę pana, to było na początku sierpnia – potwierdziłem.
– Dobrze, a skąd dowiedzieliście się, że Weiser będzie coś takiego robił?
– On sam nam powiedział.
– Jak to było? -
– Bawiliśmy się w Brętowie, a on przyszedł i powiedział, że jak chcemy zobaczyć coś fajnego, to żebyśmy poszli z nim i zaprowadził nas do tej doliny za strzelnicą.
– A Wiśniewska – przypomniał sobie nazwisko Elki. – Czy była z nim wtedy Wiśniewska?
– Tak, była, ona z nim była wszędzie.
– Wszędzie, to znaczy gdzie jeszcze?
– No tak, w ogóle, chodziła z nim wszędzie, ja nie wiem, gdzie jeszcze, ale oni chodzili zawsze razem.
Zobaczyłem, że mundurowy odpina następny guzik swojej kurtki i włosy wyłażą mu jeszcze bardziej przez podkoszulkowe oczka.
– Dobrze – powiedział – więc naturalnie poszliście z nim, a raczej z nimi, bo Wiśniewska była z Weiserem i co było dalej?
– Na miejscu Weiser powiedział, że to będzie wybuch i żebyśmy go we wszystkim słuchali, bo może być jakieś nieszczęście. Kazał nam położyć się w okopie, a później robił coś z tymi kablami od od…
– Prądnicy – wtrącił mundurowy.
– Tak, od prądnicy, a potem powiedział „uwaga i pokręcił korbką i nagle huknęło, a my poczuliśmy, jak na głowę spada nam piasek z kawałkami trawy.
– I to wszystko?
– Tak, bo Weiser schował gdzieś prądnicę i powiedział, że możemy już iść do domu.
– Zaraz – z tego, co mówisz, wynika, że kiedym szliście na miejsce wybuchu, Weiser nie miał ze sobą ładunku, czy tak?
– Tak, proszę pana, bo on za każdym razem, kiedy szliśmy oglądać wybuch, tę minę miał już zakopaną w ziemi, a przy nas łączył tylko druty z prądnicą, więc musiał mieć to przygotowane wcześniej.
– Czyli zakładał ładunek i przewody jak was nie było, rozumiem. Powiedz mi teraz, jak długo leżała mina od założenia do wybuchu – godzinę, dwie, cały dzień?
– Nie wiem – odpowiedziałem. – Tego nie wiedział nikt, proszę pana, bo Weiser nie tłumaczył tych rzeczy, a na wybuch zabierał nas zawsze w ostatniej chwili.
Mundurowy podrapał się w głowę i spoglądał na dyrektora, to znów na M-skiego.
– No dobrze, a nie korciło was, żeby pójść tam bez niego i zobaczyć, czy następny ładunek jest może przygotowany?
Poczułem jak z ust mundurowego, który mówiąc ostatnie słowa przechylił się do mnie mocno, wypływa cieniutką strużką zapach czosnku, taki sam jak ze słoja kiszonych ogórków, choć tego lata było ich mało, tak samo jak kopru i czosnku, w ogrodzie przylegającym do naszej kamienicy.
– Nie, bo Weiser zakazał nam chodzić tam bez niego i powiedział, że cała dolina jest zaminowana.
– I uwierzyliście mu?
– On nigdy, proszę pana, nie kłamał, a zresztą każdy wybuch był w innej części doliny i baliśmy się, żeby na taką minę nie stanąć.
Dyrektor gwałtownym ruchem ręki zamiast poluźnić swój krawat, zacisnął go wokół szyi.
– Poznajesz to? – mundurowy pokazał mi fotografię czarnej skrzynki z korbką i przyciskiem, który wyglądał na źle przypasowany do całości uchwyt od korkociągu.
– Tak, poznaję, to jest ta prądnica, którą Weiser zawsze gdzieś chował po wybuchu,
– A skąd ją miał? – szybko wtrącił M-ski.
– Nie wiem, może znalazł ją razem z tym wszystkim w cegielni.
– No właśnie, a co on miał w tej cegielni, co pokazywał wam, kiedy tam chodziliście?
– My tam, proszę pana, nie chodziliśmy, bo w cegielni Weisera spotkaliśmy tylko raz.
– Jak to było? -podchwycił mundurowy.
– Gdzieś po drugim albo po trzecim wybuchu Elka przyszła do nas i powiedziała, że jak chcemy mieć prawdziwy automat, to znaczy prawdziwy automat do zabawy, to możemy iść z nią. Nie powiedziała, dokąd i zaprowadziła nas do starej cegielni, gdzie czekał Weiser i dał nam wtedy zardzewiały automat i hełm niemiecki, bo my przez cały czas wtedy bawiliśmy się w partyzantów, więc Weiser powiedział, że to dla nas. I nic więcej nam nie pokazał.
– Zaraz, to w jakiej części cegielni byliście wtedy?
– Koło pieców, proszę pana, tam gdzie są te wózki i szyny.
– A nie wiedzieliście nic o piwnicy i arsenale, jaki tam zgromadził
– Nie, proszę pana, dopiero, jak zaczęły się poszukiwania i jak milicja znalazła tę zawaloną piwnicę, dopiero wtedy usłyszeliśmy, co Weiser tam trzymał.
– A nie domyślaliście się niczego? Skąd na przykład wziął prądnicę albo miał proch do ładunków? Nie pytaliście go? Ani razu?
– Pytaliśmy, ale Weiser powiedział, że hełm i automat to jest nagroda, za to, że umiemy trzymać język za zębami, a jak się do nas przekona – tak właśnie powiedział – jak się do nas przekona, to dostaniemy coś ekstra, ale tylko wtedy. Więc nie pytaliśmy.
– No dobrze – mundurowy był wyraźnie rozczarowany – a Weiser nie bawił się z wami w partyzantów?
– Nie, proszę pana, jak się nie było gdzie kąpać, chodziliśmy na cmentarz w Brętowie i on przychodził czasami, ale w wojnę nigdy się z nami nie bawił.
– Wojnę to on sobie robił, ale gdzie indziej – powiedział M-ski, a dyrektor pokiwał głową i nic już nie powiedział.
– A nie przyszło wam na myśl, że o tym wszystkim trzeba powiadomić kogoś z dorosłych? – kontynuował mundurowy, – Że to się może źle skończyć dla was wszystkich?
Milczałem przez chwilę, bo co na takie pytanie mogłem ja jemu – mundurowemu w podkoszulku z siatki, mężczyźnie owłosionemu jak Tarzan – odpowiedzieć? I w końcu wykrztusiłem to, czego oczekiwał:
– Tak, teraz myślę, że powinniśmy to zrobić,
– Właśnie, dopiero teraz – dodał M-ski, ale mundurowy przerwał mu:
– Co wam przyszło do głowy, żeby ten stary automat i hełm dawać do ręki zbiegłemu pacjentowi szpitala? Czy nie wiedzieliście, że to psychicznie chory człowiek? Biegał z tym po okolicy i straszył ludzi, no, czyja to była sprawka?
– To nie było tak, proszę pana. Hełm i automat po zabawie, jak już mieliśmy wracać do domu, chowaliśmy za każdym razem w pustej krypcie, w samym rogu cmentarza. Aż raz przyszliśmy, no i nie było hełmu ani automatu. I dopiero później ktoś nam powiedział, że ten wariat lata po Brętowie w naszym hełmie i z naszym automatem, ale jego samego nie widzieliśmy.
– Żeby tylko o to chodziło – westchnął dyrektor, poluźniając krawat, który teraz przypominał kolorową chustkę pani Korotkowej. – Żeby tylko o to chodziło, chłopcy, mój Boże, co ja z wami mam – ale nie dokończył, bo M-ski spojrzał na niego groźnie i dyrektor umilkł jak za dotknięciem różdżki, a mundurowy pytał dalej:
– Powiedz nam teraz, ile było tych wybuchów i czym różniły się od siebie?
– Zaraz – liczyłem w pamięci – wybuchów było razem sześć, za każdym razem po jednym. Były do siebie podobne i tylko ten ostatni, o którym mówiłem już poprzednim razem, tylko ten ostatni był bardzo silny, to znaczy silniejszy niż wszystkie tamte.
– Taaak – mruknął mundurowy – no dobrze, a teraz, kolego, jeszcze raz opisz dokładnie, co wydarzyło się w dolinie tym ostatnim razem.
Mówiłem więc tak jak poprzednio, gdy M-ski zrobił mi wyciskanie słonia, mówiłem wolno, żeby niczego nie zmienić, a tamci słuchali uważnie, jakby słowa wybiegające z moich ust były robaczkami i jakby każde z tych stworzeń brali pod lupę, oglądając je na wszystkie strony. A kiedy skończyłem na tym, jak Elka i Weiser znikli na wzgórzu, co było zgodne z prawdą, więc kiedy skończyłem na tym, jak znikli na wzgórzu, M-ski nie wytrzymał i wrzasnął:
– Jak mogliście ich widzieć, przecież oni już wtedy nie żyli. Czy chcesz nam wmówić, że widzieliście dwa duchy zmierzające do nieba, co?
Znów zbliżył się do mnie niebezpiecznie blisko, ale mundurowy powstrzymał go i kazał mi podejść do biurka, gdzie rozłożył wojskową mapę, na której dolina zaznaczona była czarnymi poziomicami.
– Wy staliście tutaj, obok wyrwy, tak?
– Tak, proszę pana – potwierdziłem.
– A góra, o której mówisz, to ta ściana doliny, tak?
– Tak – skinąłem głową.
– No to dzieliło was od podnóża wzniesienia dokładnie sto metrów, jak więc możesz twierdzić z całą pewnością, że to był Weiser i Wiśniewska? A może wam tylko zdawało się, że ich widzicie, co? Może baliście się pomyśleć, że oni wylecieli w powietrze, ktoś, zdaje się Korolewski, powiedział „o, idą tam pod górę" i z tego strachu zobaczyliście ich, bo bardzo chcieliście zobaczyć, czy nie tak było? No, przyznaj się wreszcie.
Milczałem zaskoczony mapą i jego dokładnością. Musiało to wyglądać tak, jakbym przyznawał mu rację, bo zaraz dokończył:
– Z tego, co mówiłeś, wynika, że nie wiesz dokładnie, gdzie znajdował się Weiser i wasza koleżanka w momencie wybuchu. Powiedziałeś – Weiser kazał nam czekać obok modrzewiowego zagajnika, a kiedym zobaczył, że jesteśmy, przeszedł przez dolinę i pomachał ręką na znak, że mamy się już położyć, zaraz potem ziemia zadrżała od eksplozji, a na głowy posypał nam się piasek" – tak powiedziałeś, tak?
Skinąłem głową. Zapach czosnku był teraz wyraźniejszy i przyszła mi ochota na kiszone ogórki.
– No to popatrz tu – mundurowy ołówkiem stuknął w mapę. – Popatrz uważnie. Najpierw, stoicie obok modrzewiowego zagajnika, o tutaj. Weiser widzi was i stoi jakieś dwadzieścia metrów dalej, o tu. Potem rusza w kierunku miny – „przeszedł przez dolinę" – powiedziałeś, więc oddala się od was w stronę ładunku. Wiśniewskiej w tym czasie nie widzicie, bo ona idzie o stąd, za krzakami leszczyny. A teraz patrz uważnie, bo to najważniejsze, Weiser, o stąd, daje wam znak ręką i leżycie nie podnosząc głów, więc nie możecie widzieć, że w tej samej chwili podchodzi do niego wasza koleżanka. I co się dzieje? Zaraz po znaku ręką następuje wybuch. A skąd Weiser kiwał ręką? Tak, to czerwone kółko oznacza miejsce eksplozji, tam gdzie jest wyrwa. Weiser machał do was właśnie stąd, z miejsca, gdzie założona była mina. Bo było tak – Weiser najpierw pomachał ręką i kiedy już leżeliście twarzami do ziemi, nachylił się nad ładunkiem, żeby sprawdzić przewody. Potem chciał iść już razem z Wiśniewską do prądnicy, która była o tu, tu właśnie ją znaleźliśmy, tylko, że tym razem ładunek eksplodował sam, bez pokręcenia korbką i wciśnięcia detonatora. Przypuszczalnie był to niewypał, a nie mina skonstruowana przez waszego kolegę. Przy poprzednich wybuchach – sami to potwierdziliście – od znaku Weisera do detonacji upływały zazwyczaj dwie minuty. Mniej więcej tyle czasu potrzebował, żeby od ładunku przejść w bezpieczne miejsce, gdzie schowana była prądnica. Weiser za każdym razem, choć ładunki położone były w różnych miejscach, robił tak samo. Najpierw dawał znak, żebyście się położyli o tu, albo tu, albo tuf następnie sprawdzał po raz ostatni podłączenie przewodów do zapalnika bomby, czy wszystko jest w porządku, a potem szedł do prądnicy tu, albo tu, albo tu i dopiero wtedy kręcił korbką i wciskał przycisk. Tym razem sprawdził przewody – od znaku ręką mogło upłynąć najwyżej piętnaście sekund i zaczął iść w kierunku prądnicy – o tu, ale nie doszedł, bo ładunek eksplodował sam. Wyleciał w powietrze razem z Wiśniewską, a wy chcieliście ich bardzo zobaczyć, no i zobaczyliście, ale tylko na niby. Uwierzyliście, że idą tu, pod górę, kiedy już staliście obok wyrwy, choć to jest sto metrów od tego miejsca. Czy nie tak było?
Stałem przy biurku i podziwiałem, że wszystko w jego opowiadaniu pasuje do siebie tak dobrze. Zbyt dobrze, aby było prawdziwe. Ale nie powiedziałem nic, bo przecież mundurowy nie Wiedział, że następnego dnia, nad Strzyżą spotkaliśmy się znów, tym razem rzeczywiście po raz ostatni. Nie wiedział nic o czarnej panterze, naszym meczu z wojskowymi na murawie obok pruskich koszar, nie widział Weisera w piwnicy starej cegielni i włosy nie stawały mu dęba na głowie, a przynajmniej nie od tego. Odetchnął i znów poczułem, strużkę czosnkowego zapachu a M-ski wyjaśnił:
– To się zgadza i nawet nie wiesz, kto potwierdził, że nad Strzyżą widziano was dzień wcześniej, no? – Milczałem, a M-ski dokończył: – Widział was kościelny brętowskiego kościoła. – I M-ski po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się tryumfująco, a odetchnąłem, tym razem ja, bo alibi było poważne. Widocznie, kiedy pytano kościelnego, pomylił daty. Tym lepiej – pomyślałem – jeśli im wszystko zaczyna się układać w taki sposób. Ale to nie był koniec przesłuchania. Mundurowy usiadł z powrotem w fotelu, a M-ski podszedł do mnie.
– Jedno jeszcze musimy wyjaśnić, gdzie ukryliście szczątki Weisera i Wiśniewskiej? Mów! Milczałem.
– To jest kryminalna sprawa – dodał dyrektor. – Nie zgłosiliście ani wypadku, ani tego koszmarnego pogrzebu – głos był coraz groźniejszy. – Jak mogliście zrobić coś tak obrzydliwego?! To jest, to jest, gorsze niż kanibalizm – wyrzucił z siebie. – Nie macie chyba sumienia, czego was w końcu uczą na religii?
– Powiedz natychmiast, jak było z tymi, z tymi – szczątkami – wpadł w słowo mundurowy – Musieliście przecież znaleźć kawałek ciała albo ubrania, tak? – Stałem z pochyloną głową i wyobraziłem sobie, jak trzymam w dłoni oko Weisera, a Szymek ma w ręku strzępek sukienki i składamy to do naszego dołka, a Piotr intonuje „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj im "wieczne spoczywanie", następnie zasypujemy dołek, ubijamy go obcasami, ale oko Weisera mruga na nas spod ziemi i będzie mrugać do końca świata i ujarzmiać nas jak czarną panterę za kratami oliwskiego zoo. To było straszne. Drżałem na całym ciele. M-ski chwycił mnie za włosy tuż przy uchu, w tym miejscu, gdzie dzisiaj zaczyna się zarost, i pociągnął lekko w górę, ale krótkie włoski wymknęły się z jego palców, więc chwycił jeszcze raz, tym razem nieco wyżej i zaczęło się skubanie gęsi.
– Gdzieście to za-kopa-li – skandował i przy każdej sylabie pociągał coraz mocniej do góry, a ja unosiłem się coraz wyżej, aż wreszcie stając na samych czubkach palców, kiwałem się jak pingwin, gdy tymczasem M-ski ciągnął jeszcze mocniej, właściwie wyrywał już moje włosy. – No gdzie-ście to za-ko-pa-li, po-wiesz wre-szcie, czy mam ci ur-wać gło-wę, co?
I byłbym pewnie za moment krzyczał wniebogłosy i może nawet w tym krzyku wykrzyczałbym, jak było naprawdę, gdyby nie zadzwonił telefon na biurku dyrektora. M-ski puścił moje baczki i spojrzał w tamtą stronę, a dyrektor, który podniósł słuchawkę, powiedział do mundurowego: – Do was.
Przez chwilę zapanowało milczenie, czułem, jak płonie mi głowa, bo od skubania gęsi bolała cała głowa, policzek i skronie, a mundurowy kiwał czołem i mówił tylko – tak, tak, dobrze, tak, tak, oczywiście, tak, dobrze, naturalnie, ależ tak, dobrze dobrze. I chociaż do dzisiaj nie wiem, kto wówczas rozmawiał z mężczyzną w mundurze o godzinie dziewiątej, to czuję do tego kogoś ogromną wdzięczność. W końcu dzięki niemu M-ski przestał mnie ciągnąć. Bo kiedy mundurowy odłożył słuchawkę, wyszło na to, że muszą się naradzić i odesłano mnie z powrotem do sekretariatu na składane krzesło, którego listewki okropnie gniotły w siedzenie. Znów więc siedzieliśmy we trójkę pilnowani przez woźnego, a ja patrzyłem na zegar i wydawało mi się, że mosiężny krążek, jakim zakończone było wahadło, jest takiego samego koloru co puszka proboszcza Dudaka, z której wypuszczał na Boże Ciało obłoki siwego dymu, kiedy śpiewaliśmy „Bądź-że poz-dro-wio-na Ho-sty-jo ży-wa".
Taki sam zegar, z prętem wahadła zakończonym mosiężną tarczą, widziałem w Mannhaim, w mieszkaniu Elki, gdy wiele lat później pojechałem do Niemiec, żeby się z nią zobaczyć. Oczywiście, nigdy jej nie wyznałem, jaki jest cel mojej podróży. Kiedy usłyszała mój głos w słuchawce telefonu, a raczej kiedy usłyszała moje nazwisko, nie odpowiedziała nic. Może stanęły jej przed oczami wszystkie listy, które wysyłałem do Mannheim i które ona wyrzucała do kosza. Tego nie wiem, ale milczała dobrą chwilę, zanim usłyszałem całkiem przytomne pytanie:
– A skąd dzwonisz?
– Z dworca – krzyczałem do słuchawki. – Z dworca i chciałbym się z tobą zobaczyć!
Pomilczała znów chwilę.
– No dobrze, jestem w domu przez cały dzień – odpowiedziała, jakbyśmy widzieli się ledwie wczoraj. – Wiesz, jak dojechać?
Naturalnie, wiedziałem, jak dojechać, bo wszystko na to spotkanie miałem przygotowane, wszystko zaplanowane i zapięte na ostatni guzik, kolejne pytania, tematy rozmowy, zdjęcie grobu Piotra, wszystko to podstępnie zmierzało, a -raczej miało zmierzać nieuchronnie do osoby Weisera. Taksówkę, którą jechałem przez śródmieście, prowadził wąsaty Turek. Palił się do rozmowy, gdy wyczuł, że nie jestem Niemcem, ale ja myślami byłem już przy Elce i przypominałem sobie wrześniowy poranek siedemdziesiątego piątego roku, kiedy odprowadzałem ją na Dworzec Morski w Gdyni, skąd odpływała do Hamburga.
– Elka – zapytałem ją po raz ostatni – więc ty naprawdę nic nie pamiętasz, co się wtedy stało? Naprawdę nie wiesz, jak to było? Przecież Weiser prowadził cię za rękę. Ty coś ukrywasz, cały czas ukrywałaś. Powiedz przynajmniej teraz, ja cię bardzo proszę, powiedz, skoro wyjeżdżasz stąd na stałe, co właściwie wydarzyło się: tamtego dnia nad Strzyżą? – I mój głos podnosił się aż do krzyku, w miarę jak Elka podchodziła coraz bliżej do celnej barierki i wreszcie powiedziała:
– Nie krzycz tak, ludzie patrzą.
To były jej ostatnie słowa, żadne tam – do widzenia – żadne – trzymajcie się – tylko właśnie to – nie krzycz tak, ludzie patrzą! A później nie odpowiadała na moje listy, tak samo jak nie chciała rozmawiać na temat Weisera przed wyjazdem. Więc teraz, kiedy jechałem taksówką przez śródmieście Mannheim, pomyślałem, że drugi raz nie popełnię takiego błędu i gdy samochód stanął na światłach, wiedziałem, że zacznę zupełnie inaczej i długo będę krążyć, długo czekać na właściwy moment, żeby ją wreszcie przyprzeć do muru, zmuszając do wyznań.
Elka przez pierwsze półtora roku nie miała tu łatwego życia. Pracowała u dalekiej ciotki, potwornie złośliwej starej kobiety, jako służąca. Ta ciotka nazywała Elkę komunistką i upokarzała na każdym kroku, ale Elka zaciskała zęby, bo ciotka była bogata i miała jej zapisać trochę grosza. Kiedy otworzono testament, Elka harowała jeszcze gorzej, bo ciotka nie zostawiła jej nic. Harowała na dwie zmiany, rano sprzątała prywatne mieszkania, a wieczorem zmywała podłogi w restauracji, której właściciel był znajomym ciotki. I tu poznała Horsta, bo Horst stracił żonę w wypadku samochodowym gdzieś w Hesji i teraz zamiast pilnować swojej firmy, popijał aż do zamknięcia lokalu, późno w nocy. Wyszła za niego bez większych wahań, nie był stary ani brzydki, a przede wszystkim handlował końmi, miał własną firmę i Elka nie musiała już zmywać podłóg w restauracji ani w prywatnych mieszkaniach. Horst często wyjeżdża i Elka siedzi wtedy całymi dniami sama, bo Horst nie ma oprócz niej żadnej rodziny, a sama nie lubi składać wizyt i przyjmować gości. Czasami wyjeżdżają razem, kiedy Horst nie spieszy się za bardzo, urlopy spędzają na południu w górach. Ale o tym wszystkim dowiedziałem się w kilkanaście minut później, gdy taksówka wyjechała już; ze śródmieścia, gdy minęliśmy z wąsatym Turkiem parę przecznic i gdy siedziałem naprzeciw Elki pijąc kawę, a ona pokazywała mi zdjęcie Horsta z ostatniego urlopu, jaki spędzili w Bawarii. Na ścianach dużego pokoju wisiały akwarele przedstawiające jeźdźców i konie, pośrodku zaś zegar, taki sam, jak w sekretariacie naszej szkoły, z długim prętem wahadła zakończonym mosiężną tarczą. Tego naturalnie Elka nie mogła pamiętać. Pokazałem jej zdjęcie nagrobku Piotra. Elka była tam kilka razy, ale płyty oczywiście nie widziała, a ja opowiadałem jej, jakie z tym były kłopoty, bo żaden kamieniarz nie chciał wykuć napisu – „zamordowany" i w końcu zostało – „zginął tragicznie". Wszyscy znajomi składali się na tę płytę i to był właściwie nasz wspólny pomnik dla Piotra, choć Piotr nie brał udziału w demonstracji i walkach, wyszedł tylko na ulicę zobaczyć, co się dzieje. Ale to wspominaliśmy już przy grzankach, które Elka przyrządzała wspaniale – z keczupem, listkami sałaty, szczypiorkiem, plastrami pomidora, kminkiem, pieprzem, papryką i nie wiem już czym jeszcze, na gorąco, wprost z piekarnika. Grzanki zmieszały mi wprawdzie szyki, ale do dzisiaj pamiętam ich smak, kiedy Elka powiedziała niespodziewanie:
– Nie odpowiadałam na twoje listy, tak jak na żadne inne. Bo jak się jest tu – wyjaśniła – to nie można być tam i na odwrót. Ja nie potrafię być tu i tam.
Już chciałem wtrącić coś, niby od niechcenia, żeby mówiła dalej, ale szybko zmieniła temat, tak zręcznie, że musiałem opowiedzieć o sobie, a raczej o swoim życiu obecnym, w którym nie było zresztą rzeczy interesujących ani pięknych. Była to więc opowieść szara i nużąca, lecz Elka nie dawała poznać, co o tym myśli, przerywała nawet czasami, wypytując o jakiś szczegół, osobę, zdarzenie. Czułem, że robi to z grzeczności. Dowiedziała się na koniec, co porabiam w Niemczech i zapytała, czy już dzisiaj muszę wracać do Monachium, skąd przyjechałem, żeby ją odwiedzić. Tak, rzeczywiście przez dwa tygodnie mieszkałem w Monachium i miałem tam jeszcze wrócić na kilka dni, do domu stryja, który z obozu jenieckiego nigdy do Polski nie wrócił, bo to nie była jego zdaniem Polska, tylko atrapa, jaką się pokazuje w nie najlepszym teatrze. Ale nie wyjaśniałem Elce tych zawiłości, powiedziałem tylko, że nie muszę, bo rzeczywiście nie musiałem, a przede wszystkim nasza rozmowa o Weiserze nie weszła nawet w fazę początkowej konwersacji o pogodzie.
– To wspaniale – tym razem ucieszyła się szczerze. – Gdybyś zechciał zostać kilka dni, nie będzie żadnych kłopotów i Horst się ucieszy, jak wróci – mówiła – bo teraz wyjechał – i chociaż nie bardzo rozumiałem, z czego miałby cieszyć się jej mąż, zgodziłem się zostać do następnego dnia. Na szczęście miałem pieniądze i kiedy pojechaliśmy do miasta, nie musiałem liczyć każdej marki. Ale zanim Elka wyprowadziła z garażu samochód, obejrzałem ich dom. Tak samo jak wszystkie domy w tej dzielnicy prostokątny, z małym ogródkiem, trzema pokojami na górze, jadalnią i kuchnią na parterze i pomyślałem sobie, że jak na dwa lata zmywania podłóg to jest bardzo dużo, ale na całe życie chyba trochę mało, choć trawnik przed wejściem był puszysty jak dywan, a meble, tapety i boazerie w dobrym, jak mi się zdaje, guście i gatunku.
Więc kiedy właściwie zaczęła się gra pomiędzy mną a Elką, gra o Weisera, w której oboje podchodziliśmy do siebie na palcach, ze wstrzymanym oddechem, zawsze pod wiatr, a nigdy z wiatrem, kiedy zaczęła się nasza gra, która w pewnym sensie trwa po dzień teraźniejszy? Dzisiaj wiem, że Elka grała od samego początku, od momentu, gdy zadzwoniłem z dworca, już wtedy musiała zrozumieć, o co mi chodzi i już wtedy zapewne ułożyła swój plan lub jego ogólny zarys. Tylko, że wtedy, w Mannheim dałem się zwieść pozorom, nie zastanowiłem się nawet, dlaczego chce mnie zatrzymać, nie zorientowałem się też od razu, że Elka przejrzała mnie na wylot i chociaż myślałem, że łapię ją w sieć aluzji, pytań, nic z pozoru nie znaczących twierdzeń, w istocie ona chwytała mnie podstępnie w jeszcze misterniej zastawioną pułapkę. Graliśmy zatem od początku. Bo Elka, kiedy już zakończyłem oględziny domu i ogródka powiedziała: – Poczekaj, na taką okazję muszę włożyć coś specjalnego – i zobaczyłem ją w chwilę później w czerwonej sukience, naturalnie nie kretonowej jak tamta, dobrze skrojonej i z drogiego materiału, nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że chodzi o sukienkę, w której widziałem ją wtedy nad. Strzyżą, gdzie potok przepływa wąskim tunelem pod nasypem nie istniejącej od czasów wojny linii kolejowej. Tak, Elka wsiadająca do samochodu wiedziała,, co czułem, a kiedy mijaliśmy już za miastem składy fabryczne Deimler-Benz Werke, zapytała, czy nie mam ochoty pojechać nad Ren, bo ona chciałaby popatrzeć, jak płynie woda. Staliśmy potem na jednym, z betonowych występów tamy i Elka rzucała w dół patyki, a ja myślałem przez cały czas, czy amnezja, o jakiej mówili lekarze, była od początku do końca pomysłem Weisera, czy Elka wpadła na to sama. Na obiad zawiozła mnie do restauracji, z okien której widzieliśmy mury Friedrichsburgu i do podania deseru zdążyła mi opowiedzieć historię miasta, wyczytaną kiedyś z przewodnika, czego nie ukrywała. Przy lodach rozmowa zeszła nie wiedzieć czemu na zwierzęta.
– Nie mogę znieść jednego – mówiła oblizując łyżeczkę. – W tutejszych ogrodach zoologicznych panuje okropny zwyczaj, to się nazywa karmienie lwów… W każdym mieście, gdzie tylko jest zoo, ludzie pędzą na określoną godzinę i patrzą, jak dozorcy rzucają, zwierzętom ociekające krwią kawały mięsa, a największa uciecha jest wtedy, gdy lwy wyrywają sobie te ochłapy. – I zaraz dodała: – U was tego się nie praktykuje, prawda?
– U nas się tego nie praktykuje – powiedziałem. – A pamiętasz naszą wyprawę do zoo w Oliwie?
Elka skinęła głową.
– Tak, oczywiście, ogród jest położony w lesie i wracaliśmy wtedy jakoś przez las.
– A pamiętasz klatkę z panterą – nie dawałem za wygraną.
– Tak – odpowiedziała prędko – pantera była rozdrażniona, to sobie przypominam, dozorca podszedł wtedy do nas i powiedział, żeby odejść od klatki.
– Nie, to nie było tak, nie było przecież żadnego dozorcy – odłożyłem swoją łyżeczkę – to nie było tak, przecież Weiser, ten Weiser, z którym było tyle hałasu…
Przerwała mi:
– Ciągle o niego pytasz, och, jakie to męczące, w końcu nie będziemy się spierać o szczegóły, prawda?
– Ale to nie jest szczegół – zaprotestowałem – bo ty się znalazłaś, nie wiem jak, ale się znalazłaś, a on?
Elka uśmiechnęła się melancholijnie.
– Ja spadłam z nasypu i miałam rozbitą głowę. Skoro tak wszystko pamiętasz, to wiesz, że dwa miesiące leżałam w szpitalu, czy nie tak?
– Tak, tak, wiem, ale ty nie spadłaś przecież z nasypu – mówiłem rozgorączkowany.
Na co Elka, przywołując kelnera, wyjaśniła, a właściwie nie wyjaśniła, tylko zamotała jeszcze bardziej:
– No tak, ty, zdaje się, jesteś z gatunku ludzi, którzy wiedzą lepiej, ale co mogę na to poradzić?
I tak było do wieczora, zawsze tak samo – kiedy ja próbowałem mówić o lotnisku., Elka odpowiadała, że owszem, puszczała tam latawce, być może z Weiserem, skoro ja tak twierdzę, ale także z innymi chłopakami, co do tego nie ma wątpliwości, gdy zaś wspomniałem o meczu z wojskowymi, mówiła, że przecież w piłkę graliśmy bez przerwy, jak wszyscy chłopcy na świecie, ale czy ona może pamiętać akurat jeden mecz? I tylko na wspomnienie starej cegielni nie powiedziała nic, bo w sprawie wybuchów zgodziła się, że były wspaniałe. Zdaniem Elki, Weiser musiał wylecieć w powietrze, a ona spadła następnego dnia z nasypu, kiedy bawiliśmy się nad Strzyżą. Ale to powiedziała już później, nie w restauracji, tylko w domu, kiedy zrobiliśmy razem kolację i piliśmy drugą butelkę wina, najpierw czerwonego, a ta druga to był biały wermut i poczułem, jak wzbiera we mnie gniew i agresja, bo przecież wiedziałem, że ona bawi się ze mną w ciuciubabkę, a mój przyjazd do Mannheim był bezcelowy, podobnie jak listy, które wysyłam jeszcze dzisiaj z uporem godnym spraw ostatecznych. Poszedłem na górę, gdzie Elka przygotowała mi spanie, położyłem się w niebieskiej pościeli i usłyszałem, jak woła coś do mnie z dołu, przepraszając, bo zdaje się, o czymś zapomniała. I dopiero kiedy stanąłem na szczycie schodów patrząc w dół, ogarnęło mnie przerażenie. Elka zakpiła ze mnie okrutnie. Kanapa stojąca w jadalni pod oknem ustawiona teraz była na środku pokoju i wyglądała jak przedłużenie schodów. A ona sama leżała na kanapie z dwoma poduszkami – jedną pod głową, drugą na wysokości krzyża, rozchylała lekko nogi i czerwona sukienka falowała na nich z rytmem całego ciała. Żadna moc nie mogła mnie powstrzymać przed krokiem do przodu, a właściwie krokiem w dół, bo stałem przecież na szczycie schodów. I na tym polegał szatański pomysł Elki. Z każdym bowiem krokiem moje nogi stawiały coraz mniejszy opór, jakby odrywały się od ziemi, gdzieś w połowie drogi zrozumiałem wreszcie, że moje ciało płynie w dół i nie jest już moim ciałem, tylko lśniącym w promieniach słońca kadłubem samolotu, a moje ramiona nie są już ramionami, tylko każde z nich jest srebrzystym skrzydłem i nie widziałem już kanapy, tylko początek startowego pasa, mijałem wzgórza na południowym krańcu miasta, przelatywałem nisko nad czerwonymi dachami domów, mignąłem nad torami obok wiaduktu i teraz widziałem już tylko rozchylone uda Elki, jej unoszącą się sukienkę i w falującym podmuchu powietrza obnażoną czarność i miękkość, do której zbliżałem się z hukiem i drżeniem. Ale srebrzysty kadłub nie lądował tym razem na betonowych płytach pasa, on wchodził w kępę silnym uderzeniem masy i pędu, z gwizdem tnąc powietrze, wchodził w jej miękkość niepokalaną, a ona przyjmowała jego chłód sprężystym falowaniem i krzykiem, który ginął w łoskocie maszyny i powietrza. Tak, Elka doprowadziła do lotniczej katastrofy i opętana szaleństwem destrukcji, zmuszała mnie, kiedy wracałem już na górę, bym znów przemieniwszy ciało w lśniący kadłub, powtórzył lądowanie jeszcze kilkakroć, aż wreszcie konstrukcja stalowego ptaka zaczęła nie wytrzymywać ciągłego wznoszenia i opadania między niebem a ziemią i legła zdruzgotana, z połamanymi skrzydłami w kępie żarnowca, która pachniała migdałami. Elka wczepiła palce w moje włosy, a mnie zdawało się, że słyszę głos Żółtoskrzydłego o spaleniu ziemi i obywateli jej, a zaraz potem poczułem kwaśny oddech proboszcza Dudaka zza kratek konfesjonału, kiedy nie daje mi rozgrzeszenia. Ale to strach z imaginacją prześcigały się nawzajem, bo jedynym głosem był głos Elki, szepczącej nie moje imię, a jedynym zapachem był zapach jej ciała, w którym wiatr, sól i krem migdałowy zmieszały się równocześnie. Gra o Weisera była skończona, nie wyszedłem z niej czysto ani zwycięsko.
Następnego dnia pojechałem do Monachium, gdzie prowadziłem również grę, tym razem z moim stryjem i była to gra stricte polityczna. Bo stryj, kiedy już umyłem jego samochód, kiedy wystrzygłem trawnik przed jego domem, siadał naprzeciw mnie i mówił: – Jak wy możecie tam żyć? A ja odpowiadałem: – Stryju, uszczypnij mniej w ucho – i stryj szczypał rozbawiony. A ja mówiłem: – No i widzisz, niby masz rację, a jednak zupełnie jej nie masz. – Jak to, dlaczego? – pytał zaciekawiony, a ja na to, że jeśli istnieję naprawdę, o czym mógł się przekonać szczypiąc mnie przed chwilą, to nie mogę być żadną tam atrapą czy rekwizytem. A skoro jestem częścią całości, to tamto wszystko też nie jest atrapą, Polska nie jest atrapą i w ogóle chociaż świat bardziej przypomina burdel niż teatr, to stryj nie ma racji. Tak, drogi stryju, dzisiaj spoczywasz już pod ziemią i nie wiesz, że wtedy nie przyjechałem wcale do Niemiec i do ciebie w celach zarobkowych, jak tysiące Turków, Jugosłowian, Polaków, nie przyjechałem zarobić na samochód ani inne cudowności, bo jedynym moim celem było spotkać się z Elką i wypytać ją o Weisera, a jeśli przy okazji – w pewnym sensie cię okłamując – zarobiłem trochę marek, wybaczysz to chyba swojemu bratankowi.
Co było dalej? M-ski wyszedł z gabinetu, niosąc duże arkusze papieru kancelaryjnego. Dał nam podwójne kartki i powiedział, że teraz musimy opisać to wszystko, co mówiliśmy w prostych słowach i dokładnie. Mamy opowiedzieć o kolejnych wybuchach Weisera, włącznie z ostatnim, niczego nie pomijając, bez żadnych fantazji i upiększeń. Woźny zapalił dodatkowe światło i rozsadzono nas, każdego z osobna, zupełnie jakbyśmy pisali klasówkę. Żałowałem tylko, że naszych wypracowań nie będzie czytać pani Regina, jedyna nauczycielka w szkole, którą kochaliśmy bezinteresownie. Bo pani Regina uczyła nas języka polskiego, nigdy nie mówiła o wyzysku, nie krzyczała na nas i czytała wiersze tak pięknie, że słuchaliśmy zawsze z zapartym tchem, kiedy Ordon wysadzał redutę w powietrze, razem ze sobą i szturmującymi Moskalami, albo kiedy generał Sowiński zginął, broniąc się szpadą przed wrogami Ojczyzny. Tak, pani Regina nie bardzo, zdaje się, dbała o program nauczania i dzisiaj jestem jej za to wdzięczny. Ale to inna historia. Wtedy, w sekretariacie szkoły nie bardzo wiedziałem, jak mam to napisać. Parę razy zaczynałem zdanie, po czym skreślałem je w poczuciu zupełnej bezsilności i braku inwencji. Każdy, kto choć raz w życiu był w śledztwie, rozumie taki stan ducha. Bo co innego zeznawać ustnie, a co innego pisać własną ręką to, czego oni pragną się dowiedzieć. Jak pisać, żeby nic nie powiedzieć? Albo – jak pisać, żeby powiedzieć tylko to, co można? Trzeba uważać na każde słowo, na każdy przecinek i kropkę, bo oni wezmą to pod lupę i będą czytać każde zdanie dwa albo trzy razy.
Kiedy odpowiadając na pytanie M-skiego, mówiłem – widziałem Weisera, mogłem zaraz dopowiedzieć – ale właściwie niedokładnie. A gdy ten zmarszczył brwi, natychmiast można się było poprawić – ale to innym razem widziałem go niedokładnie, bo wtedy, tego dnia, o który pan pyta, widziałem go jak pana, bardzo dokładnie. Tymczasem arkusz kancelaryjnego papieru w kratkę to jest zupełnie coś innego. Co mogłem wyznać w takiej sytuacji, a co miałem zataić? Niewiele było do powiedzenia. Niewiele – bo czy mogłem opisać im finezję wybuchów, z których każdy niepodobny był do poprzednich? Czy mogłem opowiedzieć, w jaki sposób Weiser zachwycał nas swoimi pomysłami? A nawet jeśli mogłem, to czy oni na to zasługiwali?
Dotknąłem spuchniętego nosa i miejsca na policzku, w którym dzisiaj zaczyna się zarost. Jedno i drugie bolało nieźle. Pomyślałem, że chociaż i tak nie powiem, co wydarzyło się nad Strzyżą ostatniego dnia, to jednak coś powiedzieć muszę, coś napisać na ogromnej kartce, żeby nie wywoływać ich gniewu i złości.
Pamiętam pierwsze zdanie:,,Dawid nie bawił się z nami w wojnę, bo jego dziadek nie pozwalał mu na takie zabawy". Czy właśnie od takiego zdania nie powinna zaczynać się książka o Weiserze? Bo jego pierwszy wybuch, który oglądaliśmy w dolince za strzelnicą, to przecież nie była zabawa w wojnę. Nie wiem do dzisiaj, dlaczego Weiser robił te eksplozje, do czego mu były potrzebne, ale kiedy zobaczyłem tryskającą w niebo niebieską fontannę pyłu, już wtedy przeczuwałem, że tu nie chodzi o żadną wojnę. Weiser do każdego ładunku dodawał zabarwiającej substancji i kiedy detonacja rozrywała ziemię, w powietrze leciał kolorowy strumień. Za pierwszym razem był to wybuch niebieski. Gdy na ziemię opadły już ostatnie kawałki gliny i drewna, zobaczyliśmy, że ta niebieska mgiełka unosi się jeszcze w powietrzu i wyglądało to tak, jakby błękitny obłok wirował ponad naszymi głowami, z wolna unosząc się coraz wyżej i zmieniając kształty, aż wreszcie zniknął z pola widzenia. Byliśmy absolutnie zachwyceni i tylko Weiser kręcił głową, jakby mu coś nie wyszło. Przypuszczam, że on przez cały czas eksperymentował na naszych oczach, a my byliśmy jak garstka profanów wpuszczona do pełnej retort, tygli i płonących palników pracowni alchemika. Nie twierdzę, że Weiser interesował się alchemią, tego nie wiem, ale tak właśnie to wyglądało, bo zanim zdążyliśmy ochłonąć z pierwszego wrażenia, kazał nam czekać w tym samym miejscu, założył nowy ładunek, połączył go drutami z czarną skrzynką i znów powietrze rozdarł huk eksplozji.
Efekt był jeszcze bardziej zdumiewający – obłok, jaki utrzymywał się w powietrzu po wybuchu, był wyraźnie dwukolorowy – jego dolna część mieniła się w słońcu wszystkimi odcieniami fioletu, a zwieńczenie wirującej kolumny stanowił czerwony pompon. Tym razem Weiser był, zdaje się, zadowolony. Obłok dosyć długo unosił się nad dolinką i dopiero po dwóch, może trzech minutach rozpłynął się w nicość, przechodząc przedtem w zgniłozieloną kulę. Było to bardziej podniecające niż szare obłoki dymu wypuszczane przez proboszcza Dudaka ze złotej puszki kadzielnicy, czuliśmy to doskonale, ale na tym Weiser zakończył pracę, schował gdzieś czarną skrzynkę prądnicy i powiedział, że możemy iść do domu. Dzisiaj wiem, że takie sztuczki to nic skomplikowanego, stosowali je nawet Tatarzy, wypuszczając na rycerstwo chrześcijańskie barwne obłoki, od czego płoszyły się konie, a ludzie truchleli ze zgrozy, ale wtedy uważaliśmy Weisera za cudotwórcę. Było to po naszej wizycie w nieczynnej cegielni, do której dotarliśmy tropiąc Elkę i nic nie mogło zmienić naszego przekonania, że Weiser, jeśliby tylko chciał, może zrobić wszystko. Ale o tym, co widzieliśmy w wilgotnej piwnicy, jeszcze powiem. Bo do tego muszę się przygotować lepiej niż do spowiedzi wielkanocnej, kiedy w- obawie przed gniewem Boga i samego proboszcza Dudaka, zapisywałem grzechy i uczyłem się ich na pamięć jak aktor przed próbą generalną.
Następny wybuch albo raczej następny występ Weisera odbył się gdzieś w tydzień później i był całkiem różny od pierwszego. W powietrze wzbił się słup błyszczących blaszek, które opadały na ziemię bardzo wolno. Najpiękniejsze było tym razem samo opadanie – obłok nie rozpłynął się bowiem w górze, jak za poprzednim razem, tylko spływał powoli w dół, osiadając na kępach trawy i paproci, które rosły w dolince bardzo gęsto. Na ich liściach pozostał szary pył i nie mogłem zrozumieć, dlaczego w górze wyglądało to tak imponująco, a tu, nisko, lśniące przed chwilą drobiny przypominały zwyczajny kurz lipca, który tego lata pokrywał wszystko lepką warstwą brudu.
Weisera nie bawiły układy proste i nieskomplikowane, za każdym razem dążył do coraz subtelniejszych efektów i chociaż ta uwaga nasuwa się teraz dopiero, po tylu latach, uważam ją za oczywistą. Bo następnym razem, kiedy ziemia zadrżała od eksplozji, ujrzeliśmy obraz, który przewyższył najśmielsze oczekiwania. Co to było? Jeżeli powiem, że francuski sztandar, nie skłamię, ale nie powiem też prawdy. Jeśli napiszę, że przypominało to trzy wirujące obok siebie słupy, każdy innego koloru, to też nie będzie to oczywiste ani w pełni oddające istotę rzeczy. Czy zresztą w ogóle można oddać istotę rzeczy? Obawiam się, że nie można i dlatego przecież nie piszę książki, o której myślę, że powinna być napisana dawno. Tak samo jak książka o Piotrze i tamtym grudniu, kiedy nad miastem latały helikoptery, albo o naszych ojcach, którzy w znakomitej większości upijali się w dzień wypłaty i jak pan Korotek złorzeczyli Panu Bogu, że na to wszystko pozwala. A wtedy, w dolince, Szymek trącił mnie w bok i powiedział: – Jezu, jakie to piękne – i zaraz dodał – jak on to robi, Żydek jeden. – Ale tym razem to nie był obraźliwy epitet, tylko coś w rodzaju gruboskórnego komplementu, równie dobrze Szymek mógł powiedzieć – skurczybyk jeden – i to byłoby to samo, tak czułem to wtedy, zapatrzony w niebo, na tle którego wirowały trzy słupy dymu albo raczej trzy wydłużone pionowo obłoki. Jeden biały jak płótno, drugi granatowy, a trzeci czerwony jak płachta matadora, którą zwabia oszalałe zwierzę prosto na śmiertelny sztych szpady. Kolorowe płaszczyzny tym razem nie mieszały się ze sobą, tylko unosiły coraz wyżej i wyżej, aż znikły ponad czubami sosen.
Tego dnia, gdy wracaliśmy w stronę Brętowa głębokim jarem i Szymek kłócił się z Piotrem – co to było: wstęgi od kapelusza czy sztandar francuski, spotkaliśmy M-skiego. Najpierw u wylotu gliniastego wąwozu zamajaczyła znana siatka na motyle, a potem ujrzeliśmy pana od przyrody, jak biegiem forsował stromą w tym miejscu skarpę, czepiając się rękami widłaków. Motyl, którego gonił M-ski, frunął tuż na ziemią, toteż nauczyciel wyciągał szyję, jak mógł do przodu i prawie że zahaczał nosem o widłaki. Gdy M-ski był już w połowie góry, motyl zmienił zamiary, bo wykonał nad jego głową chybotliwe salto i frunął teraz w dół, migając kolorowymi skrzydełkami. M-ski rzucił się za nim, jednakże biegnąc teraz po stromiźnie, nie mógł wyhamować swego pędu i tak runął nam prawie pod nogi, a my usłyszeliśmy trzask kija, na którym zamocowana była siatka. Lecz M-ski nie zauważył nas ani złamanego kija, bo w siatce trzepotał się ogromny motyl.
– Powoli, malutki, powoli – szeptał M-ski i cały czas leżąc wyjmował z chlebaka szklane puzderko, po czym umiejętnym ruchem schwytał w nie motyla. – Nareszcie cię mam – przemawiał doń pieszczotliwie. – Dostaniesz najładniejszą szpileczkę, kochasiu – a gdy zobaczył już nas podnosząc się z kolan, nie był wcale zmieszany, tylko uśmiechnął się tryumfująco. – No i co, chłopcy – powiedział – czy wiecie, co to jest? Nie, niestety, to nie jest Parnassius mnemosyrie, to by graniczyło z cudem, ale i tak będzie, co opisać. Nie wiecie, co to za okaz? To jest, moi drodzy, Pamassius apollo, sam Parnassius apollo, tutaj, na północy, w morenie polodowcowej! Zaginął zupełnie w Sudetach, żyje w Pieninach i Tatrach, tak, tak chłopcy, żaden uczony nie dawałby wiary, że niepylak apollo występuje także i tutaj! A ja go znalazłem. I opiszę to we „Wszechświecie"! Gąsienice niepylaka żerują na rozchodniku, a wiecie wy przynajmniej, jak nazywa się po łacinie rozchodnik? Rząd Succulentae, a nazywa, się Sedum acre, zapamiętajcie chłopcy – Sedum acre, co tłumaczy się rozchodnik ostry!
Staliśmy z rozdziawionymi ustami wpatrzeni w szklane puzderko, które przypominało maleńki cylinder i widzieliśmy, jak motyl próbuje machać skrzydłami, lecz ma za mało miejsca w szklanej pułapce i tłucze się zupełnie jak ryba w akwarium, bez zrozumienia własnej sytuacji. Oczywiście M-ski, który poszedł zaraz własną drogą, nie miał nic wspólnego z trójkolorowym wybuchem Weisera. Lecz pisząc kolejne zdanie mojego wypracowania na kancelaryjnym papierze w kratkę, pisząc je wolno i z namysłem, pomyślałem sobie, że Weiser czasami przypominał takiego motyla, zwłaszcza, gdy mu coś nie wychodziło i denerwował się, pokrywając zmieszanie nadmierną gestykulacją. Tak, czwarty wybuch nie należał do udanych, to było jasne, bo kiedy usłyszeliśmy eksplozję, naszym oczom ukazała się zwyczajna szara chmura kurzu, która opadła prędko i to było wszystko. Weiser pobiegł do miejsca, gdzie założony był ładunek i podrygując jak Parnassius apollo, wrócił do nas wyraźnie zniechęcony. – Jeszcze raz – powiedział do Elki – i znów usłyszeliśmy kręcenie korbką, suchy trzask przycisku, ale tym razem eksplozja nie nastąpiła w ogóle. – Może przewody są przerwane – zapytał nieśmiało Piotr, ale Weiser rozmachał się jeszcze bardziej. – To niemożliwe – wyjaśnił patrząc w niebo. – To zupełnie niemożliwe, spróbujemy jeszcze raz – i znów pobiegł do ładunku, a jego ręce nie ustawały w ciągłym trzepotaniu. Tym razem wybuch nastąpił, ale oprócz żółtawego obłoczku, który unosił się przez krótką chwilę nad fontanną piachu, nie było nic. Tego dnia Weiser wracał do domu z nami i pamiętam, że nie odezwał się ani słowem nawet do Elki.
Nie twierdzę, że miał coś wspólnego z jakimkolwiek motylem, ale porównanie to, gdy zegar w sekretariacie wybił godzinę dziesiątą, a ja pisałem właśnie ostatnią linijkę pierwszej strony, porównanie to wydało mi się szczególnie trafne, bardziej niż dzisiaj, gdy moja wyobraźnia nie przypomina w niczym tamtej sprzed wielu lat. Ale motyla i trójkolorowy obłok zatrzymałem wtedy dla siebie, podobnie jak Szymek i Piotr. Nie napisałem ani słowa o eksperymentach Weisera, ani o tym, jak wyglądał naprawdę ostatni wybuch. Pisałem zwyczajnie, według pomysłu tamtych trzech, zamkniętych teraz za drzwiami z pikowaną ceratą. Pisałem, że Weiser za każdym razem szedł do prądnicy na drugą stronę dolinki, że w czasie wybuchów głowy trzymaliśmy nisko, przy samej ziemi i że właściwie eksplozje nie różniły się niczym poza siłą detonacji. A kiedy woźny wyszedł na chwilę, Szymek podniósł głowę znad swojej kartki i szepnął: – Ja to napiszę – i wiedzieliśmy już z Piotrem co, zanim Szymek dodał jeszcze ciszej: – napiszę, że znaleźliśmy kawałek czerwonej sukienki i że go wyrzuciłem na śmietnik, nic więcej, albo – poprawił się zaraz – że go spaliliśmy w ognisku. Wiedziałem, tak samo jak Szymek i Piotr, że to ich zadowoli, bo oni mieli swój obraz wydarzeń i od nas domagali się jedynie jego wypełnienia. Woźny powrócił z ubikacji, a ja myślałem, jak opisać ostatni wybuch, na dzień przed tym, co wydarzyło się nad Strzyżą, wybuch, który dla Weisera musiał mieć szczególne znaczenie, o czym przekonany jestem także dzisiaj. Tym razem nie chodziło o efekt kolorystyczny, ale coś bardziej wymyślnego.
Jak zwykle w takich przypadkach brak mi skali porównawczej. Do czego to było podobne? Gdybym miał określić to wówczas, powiedziałbym że do lejka, jakim moja matka wlewała do butelki sok malinowy – chmura pyłu powstała po wybuchu była zupełnie czarna, wąska u dołu, rozszerzająca się ku górze i obracała się wokół własnej osi. Ale to, zdaje się, nie był żaden lejek, bo jeżeli już, to potężny, wirujący jak trąba powietrzna lej czarnych drobin. Ukazał się naszym oczom zaraz po wybuchu i unosił się w ruchu okrężnym ponad doliną dobrą minutę, zanim nie zniknął rozpływając się w powietrzu. Dopiero po latach uderzyło mnie podobieństwo Weiserowego leja do Archanioła walczącego ze smokiem. Nie miałem wątpliwości, że fantastycznie ułożone szaty świętego, jego rozłożone skrzydła i cały zastęp niebieskich wojowników, że wszystko to zawierało się w czarnej, wirującej chmurze, choć naturalnie Weiser mógł nigdy drzeworytu nie widzieć, podobnie jak my wówczas nie wiedzieliśmy jasno, co to takiego sztuka. – Taka trąba może wszystko wessać – powiedział z przekonaniem Szymek – całego człowieka. – A Elka jak zwykle skłonna do przesady dodała: – Coś ty, nie tylko człowieka, to może wessać cały dom i przenieść go gdzieś dalej. – I kiedy kończyłem już ostatnie zdanie w moim pisemnym zeznaniu, pomyślałem sobie, że Weiser mógłby przecież zesłać nagle taką trąbę, żeby porwała budynek naszej szkoły i przeniosła go gdzieś za Bukową Górkę, w okolice starego cmentarza albo jeszcze lepiej w dolinką za strzelnicą i wtedy dopiero M-ski, dyrektor i mundurowy zrozumieliby, że tu zaszło coś innego niż zwykły wypadek z niewypałem. Ale Weiser z sobie wiadomego miejsca nie kwapił się z pomocą, więc postawiłem kropkę i czekałem, co będzie dalej. Woźny zbierał nasze wypracowania. A ja znów pomyślałem o pani Reginie, która uczyła nas języka polskiego i pięknie czytała wiersze. Szczególnie ten o zbrodniczej kobiecie, która zamordowała swego męża, utkwił mi w pamięci, bo gdy pani Regina doszła już do momentu walki dwóch braci, kiedy w kościele pojawia się duch w zbroi i woła głosem jak z podziemi i kiedy nigdy, nikt nie rozmawiał, nikt nie rozlewał atramentu i było jeszcze bardziej odświętnie niż w czasie Podniesienia, gdy proboszcz Dudak unosił do góry okrągły jak słońce opłatek i śpiewał po łacinie. Gdyby pani kościół zapada się z hukiem, to w klasie była cisza jak Regina kazała nam napisać wypracowanie o Weiserze, byłoby ono zupełnie inne niż to, które oddałem woźnemu. Być może nie napisałbym wszystkiego, ale na pewno obok czarnej pantery byłby wspaniały mecz, a nad zupą rybną w zatoce zawirowałaby trąba powietrzna, wsysając całe świństwo do potężnego leja i następnego dnia moglibyśmy się kąpać jak każdego roku.
Tymczasem siedzieliśmy dalej na składanych krzesłach, których listewki gniotły w siedzenie, a woźny, nie zamykając za sobą drzwi, zniknął w czeluściach gabinetu. – Teraz musicie poczekać – oznajmił nam Wracając po chwili. – Jak wszystko będzie w porządku, podpiszecie zeznania i pójdziecie do domów. Ale rozmawiać jeszcze nie wolno – dodał groźnie spoglądając na Piotra, który przechylił się w moją stronę. Więc nie rozmawialiśmy, jak przez wszystkie godziny, które minęły od wprowadzenia nas tutaj i słyszałem, że w żołądku Szymka, tak samo jak w moim i Piotra, burczy coraz bardziej, bo oni rzeczywiście nie dali nam nic do jedzenia. Woźny włączył radio i z drewnianej skrzynki cichutko dobiegała muzyka ludowa. – Zaraz będą wiadomości – powiedział do siebie i zabrał się do pałaszowania kolejnej kanapki. Istotnie, muzyka ucichła i spiker zapowiedział, że teraz będą fragmenty przemówienia Władysława Gomułki, którego łysina widniała od niedawna na portretach we wszystkich klasach. Śmieszny, piskliwy trochę głos mówił coś o porządkach w naszym wspólnym domu, a ja dziwiłem się, dlaczego dorośli wymawiali nazwisko tego pana z takim nabożeństwem, skoro on mówił nudnie, jeszcze gorzej od proboszcza Dudaka na niedzielnej sumie. Któż jednak zgłębi tajniki politycznych meandrów? Dzisiaj, kiedy wiem już, dlaczego ludzie zachłystywali się Władysławem Gomułką, a przynajmniej mogę to zrozumieć, przypominam sobie tych samych dorosłych, którzy entuzjazmowali się słowami jego następcy, zwłaszcza tym, co powiedział w stoczni, kiedy nie obeschła jeszcze mogiła Piotra, bo też mówił o porządkach i o wspólnym domu. Tak, dzisiaj uchodzę za dorosłego i chociaż nie interesuję się polityką, nigdy nie popadam w entuzjazm dla przywódcy, który rozpoczyna od wspólnego domu i porządków. Kończę już, bo przecież nie o tym chciałem opowiadać. Chodzi o Weisera. Tylko o niego. I pozostało jeszcze bardzo dużo do wyjaśnienia. Gra nie została skończona. Gra? Nie mogę określić tego inaczej. Przypuszczam, że tak samo, jak wtedy, gdy siedzieliśmy we trójkę, oczekując na podpisanie zeznań i zakończenie śledztwa, tak samo teraz Weiser bawi się ze mną i obserwuje moje poczynania ciemnymi oczami. Ale o tym przyjdzie mi jeszcze powiedzieć.
– Co było po pamiętnym meczu z wojskowymi? Najważniejsza była pogoda. Słońce paliło miasto i zatokę jak wściekłe, liście na drzewach pożółkły jak na początku jesieni, a ptaki wcale już prawie nie śpiewały, umęczone żarem lejącym się z nieba. Któregoś dnia pojechaliśmy do Jelitkowa zbadać stan rybnej zupy – i to co ujrzeliśmy, przechodziło wszelkie, najczarniejsze oczekiwania. Bo oto oprócz kolek, w stojącej bez ruchu wodzie zalegały setki śniętych węgorzy, fląder, śledzi i innych ryb, których nazw nie znam do dzisiaj. Wszystko to na pół przegniłe i strasznie cuchnące ruszało się w drgawkach. Szczególnie węgorze, najsilniejsze ze wszystkich ryb, umierały długo, ich wijące się ciała pamiętam do dzisiaj, niczym symbol tamtego lata. Rybacy wylegli przed swoje chałupy i całymi dniami przesiadywali na ławkach, ćmiąc papierosy i złorzecząc na swój los. Jeden z nich zaczepił nas, kiedy przechodziliśmy między pustymi skrzynkami:
– Co tu robicie chłopcy – powiedział melancholijnie – nic tu po was. – I zaraz potem, wcale nie pytany rozgadał się trochę. – To iperyt, wszystko przez ten cholerny iperyt, mówię wam, chłopcy, świńskie pruskie nasienie. – A kiedy zorientował się, że nie bardzo pojmujemy, o co mu idzie, tłumaczył dalej: – No, nie wiecie, że iperyt to z niemieckiego U-Boota? Ten U-Boot zatonął w ostatnie dni wojny niedaleko Helu i cały był załadowany iperytem, jak beczka śledziami, no i zrobiło się teraz, mamy szambo, a nie zatokę!
– Jo, jo, Ignac – usłyszeliśmy przez okno – nie zawracaj dzieciakom głowy, wszyscy wiedzą, że to nie U-Boot, tylko ruskie manewry tu były na świętego Jana i puścili do wody coś takiego, że wszyscy pozdychamy jak te ryby!
Rybak rozeźlił się na dobre:
– Idź stara, nie pleszcz tyle – warknął do żony i zwracając się w naszym kierunku, jeszcze raz powiedział: – U-Boot i tyle, przerdzewiał i puszki puściły to świństwo, przeklęte hitlersyny, mało nam biedy narobiły, to jeszcze teraz!
A my podzieliliśmy się zaraz na dwie frakcje i kiedy w oczekiwaniu na tramwaj obok pętli przy krzyżu wrzała głośna sprzeczka pomiędzy zwolennikami U-Boota i radzieckich manewrów, ja patrzyłem w niebo, rozgrzane do białości, patrzyłem na kulę słońca i wiedziałem, że to nie U-Boot ani radzieckie manewry w zatoce są przyczyną tego wszystkiego. Gdyby jednakże spytał mnie ktoś wówczas, albo i teraz, co było przyczyną zupy rybnej, nie umiałbym ani nie umiem udzielić jasnej odpowiedzi. Bo na pewno nie grzechy ludzkie ani gniew boży, jak sądził proboszcz Dudak, a za nim wielu mieszkańców naszej kamienicy. Zbierali się wieczorami na podwórku i rozmawiali ściszonymi głosami, jakby się bali straszniejszych nieszczęść. I coraz dziwniejsze rzeczy można było usłyszeć w rozmowach – a to, że nad wodami zatoki widzieli rybacy z Helu pomarańczową kulę, która wyglądała jak piorun kulisty, a to, że Matka Boska z Matemblewa ukazała się jednej kobiecie, kiedy szła przez las do Brętowa, a to, że marynarze widzieli na własne oczy żaglowiec bez załogi, przemykający nocą między statkami na redzie. Byli też tacy, którzy widzieli kometę w kształcie końskiej głowy, jak krążyła nad miastem, i ci którzy ją widzieli, zaklinali się, że kometa powróci po okrążeniu Ziemi i spadnie ze straszliwą siłą.
Tymczasem każdy dzień wydawał się gorętszy od poprzedniego, a my nie graliśmy nawet w piłkę obok pruskich koszar Z uwagi na upał i tumany gryzącego kurzu, jaki wzbijał się ze spalonej trawy. Co było robić? Mimo groźby M-skiego chodziliśmy na brętowski cmentarz. W cieniu starych buków było chłodniej. Tylko że nie mieliśmy już hełmu ani zardzewiałego schmeisera, a po Żółtoskrzydłym ślad wszelki zaginął. Przypuszczaliśmy, że złapano go gdzieś w okolicy, a nasza broń uległa konfiskacie. Zabawa w Niemców i partyzantów bez tych atrybutów wydała nam się pozbawiona blasku i nuda coraz większa ogarniała nasze serca. Gdyby Weiser zechciał przybyć tutaj tak jak wtedy – myśleliśmy – może miałby ze sobą coś interesującego, coś, co pozwoliłoby nam na prowadzenie wojen z jeszcze większym zapałem. Ale Weiser ani myślał przychodzić. Jego występ w meczu był ostatnim znakiem, jaki nam dał i czekał teraz, aż przyjdziemy do niego. Powoli dojrzewaliśmy do tej myśli, ale nie poszło to znów tak prędko. Któregoś razu Piotr leżąc w cierniu leszczynowych krzaków, powiedział: – Plaża zamknięta, boisko do chrzanu, co właściwie mamy tutaj robić? – Nie wiadomo, co miał na myśli – cmentarz, czy w ogóle miasto wydające ostatnie tchnienia pod rozżarzoną kulą słońca, ale właściwie od tego zdania, powiedzianego od niechcenia, zdania, które nie było skierowane do żadnego z nas i które poleciało w powietrze, od tego właśnie zdania zaczęła się nasza przygoda z Weiserem. Po chwili milczenia, jak to zwykle, Szymek wypluł przeżuwaną trawę i powiedział: – Weiser by coś wymyślił. – I wszyscy mu przytaknęli – o tak. Weiser na pewno by coś wymyślił, bo Weiser to nie byle kto – o tym byliśmy już przekonani, tylko jak by do niego podejść, żeby nie wyjść na durniów, co to sami niczego już nie potrafią wymyślić. Z drugiej strony, Weiser jest wymyślaczem i mógłby się z nami czymś podzielić, jasne, że nie grą w ciuciubabkę albo palanta, bo to były rzeczy zwykłe i codzienne, a upał spotęgował naszą naturalną niechęć do rzeczy zwykłych i codziennych. Tak, pragnęliśmy odmiany i kto wie, czy nie była to nieuświadomiona chęć wyzwania losu, która najczęściej odzywa się w chłopcach oglądających mapę lub czytających „Hrabiego de Monte Christo". Pragnienie odmiany paliło nasze dusze zabijane śmiertelną nudą. Nagle zrozumieliśmy, że odmianę może nam dać tylko Weiser. – Trzeba za nimi pójść parę razy – zadecydował Szymek. A Piotr poinformował, że Elka z Weiserem nie chodzą teraz na lotnisko, tylko gdzieś za Brętowo i tam znikają nieraz na pół dnia. Stanęło więc na tym, że jutro od samego rana przyczaimy się za rogiem kamienicy i wybadamy dokładnie, co oni robią, dokąd chodzą, a także dlaczego unikają naszego towarzystwa.
Nie było to jednak takie proste, jak myśleliśmy. Już od samego początku trudności mnożyły się niczym grzyby po deszczu. Po pierwsze Szymek zapomniał swojej francuskiej lornetki i musiał wracać po nią w momencie, gdy Weiser wychodził już z Elką z klatki schodowe, po drugie tych dwoje jakby celowo zmieniło tego dnia zamiary i zamiast pójść – jak myśleliśmy – ulicą prosto w kierunku Bukowej Górki, skręcili alejką między ogródkami i szli w kierunku lotniska. Po trzecie śledzenie całą grupą jest niewygodne, a tego dnia było nas pięciu czy sześciu. Co chwila trzeba było stawać i uciszać kogoś, a wtedy traciliśmy ich z oczu. Koło pętli dwunastki dogonił nas Szymek. – A nie mówiłem – ucieszył się – idą na lotnisko. – I nikt jakoś nie zwrócił mu uwagi, że przecież nic takiego wcześniej nie powiedział. Przez chwilę zadrżałem w nadziei ujrzenia raz jeszcze zabawy z samolotem, ale tylko przez chwilę, ponieważ Elka z Weiserem zeszli schodami w dół, na przystanek kolejki elektrycznej, który wówczas nazywał się Gdańsk-Lotnisko. I zanim zdążyliśmy się zorientować, odjechali żółto-niebieskim wagonem w kierunku Sopotu i to było właściwie wszystko tego dnia. – Wystrychnęli nas na dudka – skwitował Piotr – możemy iść do domu. – I staliśmy tak na moście, czekając na jakiś lepszy pomysł, ale pomysłu nie było. Zamiast niego zobaczyliśmy na niebie dwupłatowiec, który wzbijał się w górę chrypliwym rzężeniem silnika.
– O, dwupłatowiec – powiedział Piotr.
– Żaden tam dwupłatowiec, tylko kukuruźnik – sprostował Szymek i wyjął z futerału swoją francuską lornetkę – popatrzymy trochę!
Ustawiliśmy się w kolejce do lornetki wzdłuż żelaznej barierki mostu, samolot tymczasem, osiągając coraz wyższy pułap, oddalał się od nas w kierunku zatoki. Szymek, aczkolwiek niechętnie, puścił lornetkę w obieg. Kukuruźnik tymczasem, nabrawszy już odpowiedniej wysokości, zawrócił w stronę miasta i lecąc z wyłączonym silnikiem, strzelał co chwila wolnym śmigłem – trach – trach trach – trach trrrach – trach trach. Nagle, gdy zgniłozielony kadłub minął cmentarz na Zaspie widoczny stąd jedynie pod postacią kępy drzew, z samolotu wykwitła purchawka spadochronu. Jedna, a w kilka sekund później jeszcze jedna i jeszcze jedna, a za nimi jeszcze dwie, razem pięciu spadochroniarzy szybowało teraz w dół, prosto na murawę lotniska. Samolot przeleciał nad naszymi głowami, zawrócił, wyrównał kurs i wylądował obok hangarów. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, każdej wiosny i lata raz alba dwa razy w tygodniu ćwiczyli tu spadochroniarze i terkot dwupłatowca nad naszą dzielnicą pamiętam z tamtych czasów jak filmowy refren. Tylko że wtedy nic lepszego nie mieliśmy do roboty i spadochroniarze podobali nam się bardzo, staliśmy tak na moście, dwupłatowiec startował i lądował, białe kopuły wykwitały na niebie, a za naszymi plecami co sześć minut przejeżdżał niebiesko-żółty wąż kolejki, której wagony nasze miasto odziedziczyło po berlińskim metrze.
Napisałem – odziedziczyło, czy to źle? Nie napisałbym tak, gdyby to wszystko składało się na książkę o Weiserze, a skoro na książkę, to znaczy do wydawnictwa, tam zaraz podkreślają takie wyrazy i pytają – jak to – odziedziczyło?! Hans Jürgen, Hupka, Gonschorek, Czaja, oni czekają na takie sformułowania i zacierają ręce. – To nasze – powiadają – to wszystko nasze, niemieckie i zaraz odpowiedzialny redaktor wykreśla takie słowo, po cóż lać odwetowcom wodę na ich młyn? I widzę już, jak na moim manuskrypcie ręka redaktora pisze uwagę: Zastąpić innym sformułowaniem. A za naszymi plecami co sześć minut przejeżdżał niebiesko-żółty wąż kolejki, której wagony w naszym pięknym piastowskim mieście znalazły się dzięki braterstwu broni bohaterskiej armii polskiej i niezwyciężonej armii radzieckiej, które we wspólnym szturmie zgniotły berlińską bestię. No tak, przeholowałem trochę, dzisiaj żaden redaktor tak by już nie napisał, a w miejsce skreślonego „odziedziczyło" znalazłbym – „otrzymało jako reparacje wojenne". Tylko że nie składam książki o Weiserze. „Żyję po to, żeby pisać i uważam, że bez względu na okoliczności, trzeba poświęcić życie wyjaśnianiu zarówno chaosu jak i ładu". Nie pamiętam już, kto to powiedział. I chociaż pierwsza część tego zdania trąci szmirą, i chociaż wcale nie żyję dla pisania, to druga część jest jakby ważniejsza teraz, kiedy zapełniam linijki w nadziei, że wreszcie zrozumiem, czego zrozumieć nie mogą, że wreszcie ujrzę, czego wcześniej nie zauważyłem. Że oddzielę ład od chaosu albo w chaosie objawi się jakiś inny, zupełnie nieznany ład… Tak, o to właśnie chodzi. Dlatego tyle jest w tym poplątanych nitek. Dlatego też nie zmienię napisanego już wyrazu na żaden inny, nawet lepiej brzmiący.