największą atrakcję wieczoru – tresurę dzikich zwierząt, Weiser poprawił się na ławce, jeszcze bardziej wyprostował i splótł palce obu dłoni na kolanie w niecierpliwym oczekiwaniu.

Okratowanym tunelem do klatki okalającej arenę wbiegły dwa lwy, lwica i czarna pantera, taka sama, jaka widzieliśmy w oliwskim zoo. Zaraz za nimi pojawił się dompter w wysokich butach i białej koszuli ze stójką. W rękach trzymał bicz, nieco krótszy od tego dla koni. Jego żona – jak zapowiedział zielony frak – i asystentka w jednej osobie miała obcisły kostium naszyty cekinami i była też w wysokich butach, ale białych z frędzlami na cholewce. Zwierzęta mrużyły oczy, kręcąc się pośrodku areny, trochę niezdecydowane, co mają robić.

– Herman! Brutus! – krzyknął dompter. – Na miejsca! – i lwy ociągając się wskoczyły na okrągłe zydle. – Helga! – to było do lwicy. – Na miejsce! – I lwica zwinnym ruchem dosiadła swojego siedzenia. Teraz przyszła kolej na czarną panterę – Sylwia! Na miejsce! – I pantera tak samo jak lwy jednym susem znalazła się na wyznaczonym krzesełku. Mężczyzna obrzucił gromadę czujnym spojrzeniem – Herman! Brutus! Stójka! – I lwy uniosły się na tylnych łapach prezentując piersi. – Helga! Sylwia! Stójka! – Obie Kocice wykonały równocześnie to samo polecenie i cała czwórka stała teraz na dwóch łapach, podpierając się zadami, zupełnie tak samo jak pies, który prosi o kawałek kiełbasy. Treser ukłonił się publiczności i na ten gest zabrzmiały oklaski, a zwierzęta powróciły do poprzedniej pozycji. Dompter zbliżył się do nich, lekko strzelił z bicza i kiedy asystentka przygotowała jeszcze jedno puste siedzenie, krzyknął: – Herman, hop! – I Herman skoczył ze swojego zydla na ten drugi, nie zajęty. – Brutus hop! – zabrzmiała następna komenda. I Brutus jak poprzednik wykonał to samo, zajmując opuszczony przez niego zydel. – Helga hop! – krzyknął treser, ale nie wiedzieć czemu Helga ociągała się wyraźnie i nie miała ochoty skakać. – Helga hop! – zabrzmiało powtórnie, ale dopiero po trzecim rozkazie wspomaganym uderzeniem bicza Helga wykonała polecenie. Pantera zaś, nie czekając komendy przeskoczyła sama, skoro tylko zwolnił się zydel zajmowany przed chwilą przez lwicę. Oklaski zabrzmiały same, bez ukłonu tresera, a ten zbliżył się do Sylwii i pogładził jej pysk zwisającym końcem bicza. – Dobra Sylwia – powiedział głośno – grzeczna Sylwia – powtórzył, gładząc jej wybujałe wąsy, na co pantera uniosła lekko łeb i zamruczała głębokim charkotem i to znów spodobało się widowni, ta delikatna pieszczota i nagrodzono to nową falą oklasków.

Kobieta przygotowała dużą piłkę ze skóry. – Herman hop! – I Herman wskoczył na piłkę, potoczył ją kilka metrów przebierając łapami, po czym wrócił na swoje miejsce, śmiesznie kiwając łbem. To samo wykonał Brutus i dalej Helga, a pantera znów nie przynaglana rozkazem dokończyła numer, zostawiając piłkę na przeciwległym krańcu areny. Brawa były jeszcze silniejsze, gdy jednak spojrzałem na Weisera, zobaczyłem, że nie uderza dłonią o dłoń. Bębnił tylko palcami o swoje kolano. Asystentka przyniosła teraz obręcz oblepioną czymś, co wyglądało na papierową masę i zapaliła to potarciem zapałki. Po ławkach przeszedł szmer podniecenia.

– Herman hop! – krzyknął dompter i strzelił w powietrzu z bicza. Lew dał wspaniałego susa przez płonącą obręcz i stanął po drugiej stronie areny naprzeciwko zydli. – Brutus hop! – znów strzelił bicz i długi skok w wykonaniu kota zachwycił publiczność. – Helga hop! – powtórzyło się. – Sylwia hop! – i obie kocice znalazły się razem z lwami. Numer powtórzono w odwrotną stronę – zwierzęta przeskakiwały przez środek ognistego koła i lądowały teraz na swoich zydlach, a kobieta, na której kostiumie cekiny jarzyły się dziesiątkami odbić, przesuwała obręcz w odpowiednim kierunku. Znów cała czwórka siedziała na taboretach, dompter ukłonił się i zebrał porcję oklasków.

Wtedy stało się to, czego nikt nie przypuszczał, że wydarzyć się może. Asystentka zgasiła płomienie szybkim poruszeniem obręczy i odwracając się tyłem do zwierząt, ruszyła po następny rekwizyt – miała to być huśtawka z deseczką, oczekująca na swoją kolej przy prętach klatki. Kobieta zrobiła dwa, może trzy kroki i potknęła się na zagłębieniu piasku. Wystarczyło to panterze na błyskawiczny skok w jej kierunku i na arenę upadły prawie równocześnie – najpierw żona domptera, a za nią, uderzając przednią łapą w jej głowę, czarna kocica. Zabrzmiało to niesamowicie – podwójne klap klap i krótki gardłowy okrzyk kobiety, a później absolutna cisza. Nikt z publiczności nie poruszył się nawet z miejsca, wszyscy zamarli w głuchym, tępym oczekiwaniu.

– Sylwia! – dompter zrobił krok w jej kierunku. – Sylwia na miejsce! – Ale pantera zamiast odwrócić się w stronę zydli, szarpnęła ciałem kobiety gdzieś na wysokości łopatki, jakby szantażowała tresera, mówiąc: nie rusz, to moje! Lwy poruszyły się niespokojnie na taboretach. Brutus przestąpił z nogi na nogę, a Helga wydała długi, głęboki pomruk. Zza kulis wyszli dwaj pomocnicy z gaśnicą, ale dompter wstrzymał ich ruchem dłoni, bo właśnie w tej samej chwili kobieta poruszyła się, a wtedy Sylwia parsknęła gniewnie i uderzyła swoją panią w okolice krzyża, zdzierając kostium pazurami. Na piasek spadły lśniące cekiny, a z obnażonego pośladka czerwonymi bruzdami popłynęła krew. Ktoś z górnych ławek zaszlochał, lecz zaraz go uciszono.

Weiser siedział wyprostowany, głowę miał nieruchomą i tylko palce tak samo jak wcześniej bębniły o kolano. Chryste – myślałem – niech on tam zejdzie, niech pokaże, co potrafi, bo przecież potrafi, niech spojrzy jej w oczy tak samo jak wtedy w zoo, niech ją poskromi, zmusi do uległości, zgniecie jej bunt, niech ją skruszy jak tamtą, zamieni w zalękłego psa, małego ratlerka, niech zrobi to, zanim będzie za późno.

Herman zeskoczył z taboretu i podniósł łeb, czując w powietrzu podniecający zapach. Dompter dał znak orkiestrze. Na pół tonu muzycy zagrali zejście z areny. Lwy poruszyły się niespokojnie. – Herman! Brutus! Helga! Raz tu! Raz tu! – powtórzył treser. – Raz tu! Raz tu! – Lwy, acz niechętnie, podeszły do tunelu. – Raz, raz – i wolno, jakby były ospałe, wychodziły przez otwór, aż wreszcie pomocnik spuścił za nimi zastawkę.

Teraz dompter został sam na sam z panterą, która przednimi łapami spoczywała na nieruchomym ciele kobiety, bijąc niespokojnie ogonem raz w lewo, raz w prawo. – Sylwia – mówił nieco ciszej – dobra Sylwia, na miejsce Sylwia! – Ale pantera, świadoma swej przewagi, zacharczała ostrzegawczo. Jej oczy śledziły każdy ruch mężczyzny. – Sylwia – zrobił krok do przodu – na miejsce! – Sylwia jednak nie zamierzała rezygnować ze zdobyczy, z jej gardła dobiegł głęboki pomruk i ostrzegawczo podniosła łapę do uderzenia. Palce Weisera bębniły dalej o kolano, a ja po raz pierwszy byłem na niego wściekły i gdyby nie groza sytuacji, wrzeszczałbym na niego i okładał pięściami. Dlaczego się nie poruszył, dlaczego nie zbiegł na dół, dlaczego nie pokazał swoich umiejętności teraz, kiedy na piasku czerwona kałuża stawała się coraz większa, dlaczego siedział spokojnie, jak przy występach woltyżerki albo wygłupach clownów? Chryste – myślałem – zrób coś, żeby się ruszył, popchnij go tylko, resztą zrobi sam, on umie to doskonale, zmuś go tylko, zmuś, ale Weiser siedział nieporuszony z głową jak posąg, z twarzą jak posąg, z nogami jak posąg i tylko palce nienaturalnie długie wybijały wciąż ten sam rytm na trzy czwarte.

Dompter był bezradny. Nie mógł posunąć się do przodu ani do tyłu, stał jak zahipnotyzowany i coraz ciszej przemawiał do Sylwii tymi samymi słowami: – Na miejsce! Dobra Sylwia, na miejsce! – I było to jeszcze straszniejsze niż możliwy skok pantery w jego stronę. Jeden z pomocników wolno, tak aby nie zwracać na siebie uwagi, okrążał klatkę po zewnętrznej stronie bandy z gaśnicą pod pachą, drugi wysunął się zza kulis z wiatrówką przygotowaną do strzału i obaj, coraz bliżej pantery, czaili się do ataku. Nie wiedziałem wówczas, że w gaśnicy jest odurzający płyn, a wiatrówka strzela kapsułami z narkotykiem. Wyglądali jak mali chłopcy idący z drewnianym mieczem i procą na afrykańskiego bawołu – śmiesznie i nieporadnie. Pantera trąciła kobietę, choć nie był to ruch zdecydowany. Mężczyzna z gaśnicą przyklęknął, złożył się jak do strzału i puścił w sam pysk zwierzęcia potężny strumień. Pantera podskoczyła. Ciśnienie odrzuciło jej głowę do tyłu, ale łapy, grube łapy zostały jeszcze przez sekundę na miejscu i pewnie dlatego kiedy porzucała swoją zdobycz, powlokła ją metr, może dwa po piasku, zanim, charkocząc i bijąc łapą niewidzialnego przeciwnika, nie schroniła się przy bandzie. Trafiona kapsułą z wiatrówki podrygiwała jeszcze przez moment w epileptycznym tańcu, zanim, padła na arenę. Dompter był już, przy swojej żonie, chwycił ją na ręce i niósł za kulisy. Trzech pomocników wrzuciło panterę na brezentową, płachtę, którą powlekli następnie do drugiego wyjścia.

I to był koniec przedstawienia. Płakałem. Żal mi było pięknej pani i jej ślicznego kostiumu z cekinami, ale jeszcze bardziej rozżalony byłem na Weisera. Bo jedno wiedziałem – albo nie potrafił wszystkiego, albo nie chciał pomóc. Wyglądało na to, że jednak nie chciał pomóc i to było okropne. Brakowało mu tylko szmaragdowego szkiełka. Nie zbiegł na dół, nie wcisnął się przez wąski otwór i nie stanął oko w oko z czarną panterą. Zaskoczona publiczność nie oszalała ze zgrozy, a następnie z radości, kiedy chłopiec podchodzi na wyciągnięcie ręki do drapieżnika i poskramia go spojrzeniem, silniejszym niż wszystkie pociski i strumienie razem wzięte. Nie, nic takiego nie stało się, bo Weiser uznał, że nie musi robić tego wszystkiego dla żony domptera ubranej w obcisły kostium obszyty cekinami. A dla kogo zrobiłby coś takiego? Może dla Elki – myślałem – a dla któregoś z nas? Gdyby zrobił, co do niego należało, oprócz wyratowania asystentki, miałby z tego ogromne korzyści – sławę, uznanie, a może nawet natychmiastowe przyjęcie do cyrku, a dalej podróże, występy i jeszcze większą sławę, większą nawet, niż nasze miasto i cały kraj. Wiedeń i Paryż, Berlin i. Moskwa – wszystkie miasta u stóp jedenastoletniego pogromcy zwierząt, który nie potrzebuje bicza ani tresury. Wielkie nagłówki w gazetach i jeszcze większe tłumy na widowni. A on odrzucił to wszystko i bębnił palcami w kolano raz dwa trzy, raz dwa trzy, raz dwa trzy. Dzisiaj wiem, że było inaczej, bo Weiser nigdy przecież nie pragnął zostać cyrkowym artystą. Ktoś, kto lewituje i strzela do kanclerza III Rzeszy, nie może występować w cyrku. Nie. To zdanie jest nielogiczne. Jeśli nie skreślam go, to dlatego, że wszystko w tej historii wydaje się nielogiczne. Niech więc zostanie.

Następnego dnia pojechaliśmy oczywiście pod namiot cyrkowy dowiedzieć się, czy żona domptera żyje. Ciekawiło nas również bardzo, co dzieje się z panterą. Ale usłyszeliśmy tylko tyle, że, kobieta jest w szpitalu, a numer z tresurą dzikich zwierząt będzie odbywał się bez udziału czarnej pantery. Pani z kasy powiedziała, że jeszcze nie wiadomo, co z nią zrobią, może za kilka dni wystąpi znowu, a może cyrk sprzeda ją do ogrodu zoologicznego. Potem przez dwie godziny włóczyliśmy się po Starym Mieście, ale z braku gotówki i jakichkolwiek atrakcji trzeba było wracać do domu. Kiedy mijaliśmy słup ogłoszeniowy na naszej ulicy, zobaczyłem Weisera idącego w naszym kierunku z parcianym workiem pod pachą. Wracał z lasu i na pewno znowu łapał zaskrońce, by przenieść je w okolice cmentarza albo na kamieniołomy. Elki nie było w pobliżu. – Co robimy dzisiaj – zapytał go Szymek – masz jakieś pomysły? – Dzisiaj nie mam czasu – Weiser wyglądał na zaskoczonego. – Przyjdźcie jutro do dolinki za strzelnicą, będzie wybuch. – Zamiast do domu poszliśmy prosto aż do pruskich koszar, ale na murawie ze dwudziestu wojskowych kopało piłkę w tumanach gryzącego kurzu i nie było czego tani szukać. Po południu ruszyliśmy więc na cmentarz przez Bukową Górkę, żeby zajrzeć do krypty i rozegrać może grę wojenną, choć propozycja ta nie wzbudziła w nikim entuzjazmu. Weiser, jak dowiedziałem się teraz od Piotra, kiedy siedziałem w domu z ropiejącą nogą, dwa razy odmówił im pożyczenia zdezelowanej parabelki, a o schmeiserze nie chciał nawet rozmawiać. Uganiać się z patykiem i krzyczeć – ta ta ta tach to już nie było to, gdy chociaż raz trzymało się w ręku prawdziwą broń. Ale z nim nie można było dyskutować, jeśli odmówił, to ostatecznie. Szymek kopał sosnowe szyszki, których na drodze było pełno, a ja mełłem w ustach długą trawę z kitą na końcu. Mieliśmy już za sobą wzniesienie i zza zakrętu opadającej łagodnie drogi widać było skraj cmentarza. Od tej strony wszystkie nagrobki były porozbijane, a zardzewiałe krzyże obrośnięte perzem, trawą i pokrzywami wyglądały jak sterczące maszty zatopionych okrętów. Kiedy mijaliśmy nagrobek Horsta Mellera, idąc dalej w dół, już cmentarzem, gwałtownie zahuczały dzwony.

– Źółtoskrzydły! – krzyknęliśmy prawie równocześnie, a Szymek, najprzytomniejszy, rzucił jak rozkaz: – Do krypty, bo znów będą go ścigać! – To nie był najlepszy pomysł, bo nawet stojąc na krypcie nie można było dostrzec, co dzieje się koło dzwonnicy. Ale biegliśmy, jakby to nas ścigano, a nie wariata, który uciekł od czubków i ukrywał się gdzieś w okolicy. Minęły może trzy minuty, podczas których echo dzwonów odbijało się o ściany lasu i nastała cisza. – Już ktoś tam jest – wyszeptał Piotr – na pewno go gonią! – I rzeczywiście, po chwili pośród trzasku łamanych badyli i szelestu odchylanych gałęzi ujrzeliśmy Żółtoskrzydłego pomykającego w naszym kierunku. Zapamiętał kryptę, gdy jednak zbliżył się na odległość kilku kroków i zobaczył trzy uważnie spoglądające twarze, dał drapaka dalej, w stronę nasypu, gdzie kończył się cmentarz i zaczynała dolina z pierwszymi ogródkami działkowymi. Może nie poznał nas zaabsorbowany ucieczką, a może się przestraszył, w każdym bądź razie zamiast czmychnąć w głąb krypty, gdzie nie odnalazłby go nawet oddział milicji i sanitariuszy, umykał dalej ścigany przez kościelnego kuternogę i jakiegoś mężczyznę, który nie był proboszczem i którego nigdy do tej pory nie widzieliśmy. Fontanny piasku tryskały spod stóp Żółtoskrzydłego. Trawa pochylała przed nim swoje źdźbła, a krzaki rozchylały się same, żeby ułatwić mu ucieczkę.

Jednego tylko nie przewidział, nie wiedział albo po prostu o tym zapomniał, że dolinka nie jest już tą samą dolinką, gdzie rosły wysokie do kolan trawy, kępy dzikich ostów, żarnowca, gdzie w słoneczne dni cicho przemykały zaskrońce, a kuropatwy śmigały spod nóg jak skrzydlate pociski, Przewrócił się na pierwszym drucie kolczastym, wstał, rozerwał go rękami i umykał dalej, ale faceci z motykami, grabiami, szpadlami, faceci z deseczkami i pędzlami w dłoniach już zobaczyli go, jak biegnie oglądając się za siebie, już wyczuli psimi nosami radosną muzykę swoich serc i namiętności i już ruszali, żeby zagrodzić mu przejście i schwytać go w sieć z plugawą satysfakcją w oku. Pobiegliśmy śladem kościelnego i mężczyzny, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Źółtoskrzydły ujrzał nadbiegające postacie, zatrzymał się na chwilę i ruszył z powrotem, prosto na kościelnego. Towarzyszący mu mężczyzna, trzeba przyznać – bardzo fachowo, wyciągnął przed siebie nogę w odpowiednim momencie i Żółtoskrzydły runął jak długi prosto pod stopy kościelnego. Gdyby zerwał się wtedy od razu i pognał w naszym kierunku – byłby uratowany, ale stało się inaczej. Podnosił się powoli. Mężczyzna zdążył wskoczyć mu na kark i przez chwilę szamotali się jak wściekłe psy, aż Żółtoskrzydłemu udało się odskoczyć. Znów biegł i po raz drugi w złym kierunku – działkowcy zdążyli utworzyć szeroki półksiężyc i zaciskali teraz kleszcze obławy.

I wtedy zobaczyliśmy Żółtoskrzydłego w zupełnie nowej postaci. Nie uciekał już, stanął pośrodku opasającego koliska, głowę pochylił lekko do przodu niczym zapaśnik i czekał na tamtych nieruchomo. Zatrzymali się, niepewni, co robić dalej.

– Niech ktoś leci do telefonu na plebanię – krzyknął kościelny – trzeba zadzwonić po milicję albo do szpitala!

Grubas, ten sam, który zaczepił mnie i Weisera, gdy nieśliśmy zaskrońce, odłożył motykę i ruszył w stronę cmentarza. W tej samej chwili dwaj odważniejsi działkowcy zbliżyli się do Żółtosikrzydłego.

– Spokojnie – przemawiał pierwszy – nic ci nie będzie.

– Tak, tak – potwierdził drugi – nic ci nie będzie, jak dasz się zaprowadzić!

Ale Żółtoskrzydły miał na ten temat odmienne zdanie. Rzucił się na nich błyskawicznym skokiem, jednemu z nich wytrącił kij, a drugiego powalił ciosem łokcia w brzuch. Obaj wycofali się spiesznie, a Żółtoskrzydły stał teraz jak samuraj pośród otaczających go wrogów i z uniesionym kijem trzymanym oburącz wyglądał wzniosie i wspaniale.

– To niebezpieczny wariat – powiedział któryś z mężczyzn – poczekajmy, aż przyjedzie milicja.

– Mało nas – oburzył się ktoś inny – na jednego czubka?

Wówczas ujrzeliśmy najpiękniejszą część widowiska, bo wszystko to było przecież jak widowisko – ci dorośli mężczyźni w wieku naszych ojców z motykami i grabiami, a pośrodku Żółtoskrzydły niczym bohater legendy czy opowieści. Mężczyźni podchodzili coraz bliżej, a Żółtoskrzydły stanął w rozkroku.

– On musiał być kiedyś szermierzem – stwierdził Szymek podnosząc głowę – o, popatrzcie!

Tak, Żółtoskrzydły umiał nie tylko grozić spaleniem Ziemi i obywateli jej, w walce na kije był od nich o kilka klas lepszy. Podskakiwał, obracał się we wszystkie strony, błyskawicznie parował ciosy i zadawał własne, zawsze celne. Trzask łamanych trzonków i okrzyki napastników mieszały się ze sobą, w pewnej chwili wyglądało na to, że już go mają, że już go nakryli swoimi narzędziami do uprawy roli, ale było to tylko złudzenie. Wycofywali się z podbitymi oczami, potłuczeni i obszarpani, Żółtoskrzydły zaś stał pośrodku i tryumfował. Działkowcy zacisnęli koło i naradzali się przez chwilę. Potem ruszyli znów, jeszcze szybciej i było jak za poprzednim razem, nie dostali go i wyszli ze starcia poturbowani i obtłuczeni.

Nagle w stronę zwycięzcy poszybował kamień. Potem drugi. Potem trzeci. Żółtoskrzydły uchylał się zwinnie, a niektóre pociski zbijał kijem, ale było ich coraz więcej i padały coraz szybciej ze wszystkich stron. Najpierw oberwał w szyję. Drugie trafienie było bolesne – dostał w przegub dłoni i na chwilę musiał trzymać kij tylko w jednej ręce. A potem rąbnęli go w głowę, jeszcze raz w szyję i jeszcze raz w głowę, a dalej trudno już było dojrzeć, bo kamienie padały jak grad i tamci przybliżali się coraz bardziej, aż wreszcie doszli go, choć bronił się jeszcze i teraz widać było tylko podnoszące się i opadające kije i twarze wykrzywione z wyszczerzonymi zębami. Ile mogło upłynąć czasu, zanim od strony rębiechowskiej szosy zawyła syrena? Pamiętam tylko, że przez cały ten długi jak wieczność czas kije, trzonki od łopat i motyk wznosiły się i opadały, pamiętam też, że kiedy tylko karetka pogotowia ze szpitalnym krzyżem na drzwiczkach zabuksowała w piasku kolejowego nasypu, po którym nie jeździł żaden pociąg, że kiedy wyskakiwali z niej sanitariusze w białych kitlach, ja biegłem już na cmentarz ścigany okrzykami Szymka i Piotra, biegłem do drewnianej dzwonnicy, odwiązywałem sznur zatknięty za poczerniałą belkę ręką kościelnego i ciągnąłem go z całych sił w nogach i dłoniach, ciągnąłem podskakując i znów stając na ziemi, ciągnąłem jak szalony, bo właśnie wtedy poczułem się po raz pierwszy w życiu szalony, ciągnąłem go i płakałem, płakałem i ciągnąłem i znowu płakałem, aż dopadli mnie Szymek i Piotr i siłą oderwali od tego sznura, bo już prawie do niego przyrosłem, oderwali mnie i powlekli do lasu na Bukowej Górce. Pamiętam też, że nić odezwałem się do nich ani słowem i pojechałem sam na plażę w Jelitkowie. Siedziałem tam do zmroku nad brudną i cuchnącą wodą zatoki. Po plaży snuli się pojedynczo bezrobotni rybacy i długimi tykami sprawdzali stan rybnej zupy przy brzegu. Latarnia w Brzeźnie obracała się już dookoła, a statki na redzie zapalały światła pozycyjne. Daleko od strony Sopotu ktoś rozpalił na piasku ognisko. Nawet gdyby podszedł do mnie Weiser, nawet gdyby on sam poprosił mnie o cokolwiek, byłbym niemową.

Szymek wyszedł z gabinetu dyrektora. Mrugnął okiem. Znaczyło to – w porządku, mówiłem, jak ustaliliśmy. Usłyszałem swoje nazwisko. Zobaczyłem, że mężczyzna w mundurze ma zapięte wszystkie guziki, a dyrektor poprawił krawat, który teraz nie przypominał już kokardy jakobińskiej ani wyżętej szmaty, ani szalika z okładem na gardło, tylko zwyczajny krawat, kupiony w Domu Towarowym w centrum Wrzeszcza.

– No jak – zapytał M-ski – przypomnieliśmy sobie co nieco, czy wolimy rozmawiać z panem prokuratorem w areszcie? – zakończył głośno.

– Tak, proszę pana.

– No, mów – mundurowy zrobił dłonią gest rezygnacji -mów, co wiesz.

– Wszystko mam od początku opowiadać?

– Nie – wtrącił dyrektor – masz powiedzieć, jak było z tą sukienką Wiśniewskiej.

– Ale to nie była sukienka, proszę pana, to był tylko kawałek.

– Dobrze, kawałek, no więc gdzieście go znaleźli po wybuchu?

– Tam proszę pana jest taki stary dąb, tam żeśmy go znaleźli.

Mundurowy przysunął mi mapę.

– Gdzie?

– O tutaj, tutaj jest ten dąb i tutaj – pokazałem palcem – leżał ten kawałek.

– Kto znalazł? – M-ski zapytał szybko. Zrobiłem pauzę, jakbym musiał sobie przypomnieć ten szczegół.

– Szymek, proszę pana.

– No dobrze – twarz M-skiego nie zdradzała niczego, choć wiedziałem, jak bardzo musi być zadowolony – a gdzie spaliliście ten kawałek?

– Na kamieniołomach, proszę pana. Mundurowy zniecierpliwił się ostatnim wyjaśnieniem.

– Tu w okolicy nie ma żadnych kamieniołomów, co ty pleciesz?

– Dobrze – dyrektor nie pozwolił mi na dalsze wyjaśnienie tej kwestii. – To jest polana z głazami narzutowymi – zwrócił się do mundurowego – wszyscy z okolicy tak ją nazywają.

– A kiedy to było? – badał dalej M-ski.

– Tego samego dnia wieczorem, proszę pana.

– To ty niosłeś ten strzęp sukienki, tak?

– Ja, a skąd pan wie?

M-ski uśmiechnął się tryumfująco.

– Widzisz, przed nami niewiele da się ukryć. Która, to była godzina?

– Nie pamiętam dokładnie, proszę pana, gdzieś po siódmej chyba było, raczej przed ósmą.

– Tak. A co zrobiliście potem?

– Już nic, potem poszliśmy do domu.

– A dlaczego nie powiedzieliście o tym rodzicom?

– Bo to było straszne, proszę pana, że oni wylecieli w powietrze, to było tak straszne, że nie wiem nawet, czy na spowiedzi mógłbym o tym opowiedzieć – wyrzuciłem jednym tchem.

M-ski uśmiechnął się po raz drugi.

– No proszę, a jednak powiedziałeś i to nie księdzu, tylko nam!

– Jesteście tutejsi? – spytał niespodziewanie mundurowy.

– Nie rozumiem – odpowiedziałem, bo rzeczywiście, o co mu mogło chodzić w tym pytaniu?

– Pytam, czy twoi rodzice są stąd.

– Tak, proszę pana, stąd, ojciec urodził się w Gdańsku i matka też.

– No dobrze – M-ski kończył przesłuchanie – a jakiejś rzeczy Weisera, czegoś po nim nie znaleźliście?

– Nie, proszę pana, zresztą wybuch był tak silny, że nawet niczego nie szukaliśmy, bo ten kawałek sukienki, to był czysty przypadek!

– Możesz już iść i zawołaj drugiego kolegę – uciął dyrektor. – No, na co czekasz?

Po raz pierwszy od rozpoczęcia śledztwa poczułem się pewniejszy.

– Piotr, teraz ty – zawołałem go z otwartych drzwi i kiedy mijał mnie, dałem oko, takie samo jak Szymek, że wszystko na razie idzie ustaloną trasą, tak jak tamci chcieli od początku. Siadłem na składanym krześle i pokiwałem do Szymka głową, zrozumiał natychmiast. Woźny ziewał nieubłaganie, ukazując rząd czarnych, zepsutych zębów, a ja przypomniałem sobie, co wydarzyło się dalej.

Rano następnego dnia w sklepie Cyrsona usłyszałem taką rozmowę naszych sąsiadek:

– Słyszała pani? Złapali tego wariata, co po Brętowie biegał i ludzi straszył.

– Też coś, to nie był wariat, ale zboczeniec moja droga.

– Jezus Maria, zboczeniec mówi pani?

– A tak, zboczeniec, jaki normalny wariat biega po cmentarzu i dzwoni? Jaki wariat zakłada sobie hełm na głowę i lezie przez ulice? Normalny wariat, proszę pani, robi za Napoliona albo za Mickiewicza.

– A bo to wiadomo – wtrąciła się teraz nowa rozmówczyni – moja szwagierka mówi, bo ona tam mieszka, że to nie był wcale wariat, tylko natchniony, święty jakby człowiek, raz stał podobno na dachu i mówił takie rzeczy jak z Pisma Świętego!

– Jak to, z Pisma Świętego?

– No niby niedokładnie, ale jakby z Pisma, cały czas o Bogu i karze za grzechy!

– Też coś, nie, to jednak wariat, od tego jest ksiądz, żeby o Bogu mówić, na dachu mówi pani?

– Na dachu i nawet milicja przyjechała, ale wtedy im uciekł.

Przyszła moja kolej na kupowanie i nie słuchałem dalej, co mówią sąsiadki, a gdy wybiegłem ze sklepu, spotkałem Szymka.

– Przeszło ci już? – zapytał bez gniewu.

– No to przeczytaj sobie – podsunął mi pod nos gazetę, z którą wracał do_ domu. – Tu – pokazał palcem nagłówek.

„Obywatelska postawa" głosiły czcionki.

– A o co chodzi?

– Nie pytaj, tylko patrz – zniecierpliwił się wyraźnie.

Notka mówiła o schwytaniu niebezpiecznego szaleńca, którego ujęto dzięki pomocy szczęśliwych właścicieli Państwowych Ogródków Działkowych imienia Róży Luksemburg. Podpisana inicjałami kz nie zrobiła na mnie większego wrażenia.

– No i co – zapytałem, – co z tego?

____________________Nic, tylko, że o nim napisali, a o nas nie.

– A chciałbyś, żeby o nas?

– Przy tym to nie, lepiej żeby nikt nie wiedział, żeśmy mu pomagali.

– Tak – odpowiedziałem – lepiej żeby nie wiedzieli.

Przeszliśmy przez kocie łby na drugą stronę ulicy. Z masarni za sklepem Cyrsona unosił się nieprzyjemny, słodka wy zapach flaków. Przy bramie spotkaliśmy Weisera i Elkę, którzy wychodzili właśnie z domu.

– Przyjdźcie trochę wcześniej, bo robimy dziś piknik – powiedziała wesoło.

– Tam, gdzie zawsze?

– Tam, gdzie zawsze – i już goniła za Weiserem.

– Zaraz – zatrzymał ją Szymek – jak piknik, to trzeba mieć jakieś jedzenie, tak?

– Dobra – zawołała Elka i pokazała na koszyk trzymany w prawej ręce – ja wszystko mam, możecie nic nie przynosić.

Szli pod górę, w stronę lasu.

– Wybuchowy piknik – Szymon śmiał się z własnego pomysłu – niezłe, co?

Ale piknik nie był wcale wybuchowy. Kiedy zeszliśmy w dolinkę, Elka i Weiser siedzieli pod dębem nad rozłożonym obrusem

– Skąd to wykombinowałaś – spytał Piotr – od proboszcza Dudaka?

– Nie poplam tylko – spojrzała na nas – nie widzisz, jaki biały?

Wszystko było przygotowane z dużym szykiem, trzeba przyznać, że Elka znała się na rzeczy – obok pokrojonych w plastry pomidorów leżały ogórki, pomiędzy nimi stała samiczka, masło w porcelanowym kubeczku i żółty ser, też pokrojony w plasterki. Usiedliśmy po turecku. Szymek wyjął z siatki pięć butelek oranżady, którą kupiliśmy wspólnie, żeby nie przychodzić z pustymi rękami.

– No, całkiem nieźle – mówiła soląc pomidory – też coś przynieśliście.

Kiedy wszystko było gotowe, wyciągnęła z koszyka bochenek chleba i nóż. Podała to Weiserowi, a on kroił szerokie pajdy i podawał każdemu po kolei według wskazówek zegara.

– Właściwie to niezła rzecz, taki piknik – mówił Piotr, przeżuwając chleb z pomidorem – jedzenie w lesie, zamiast w domu, czemu nie wpadliśmy na to wcześniej?

A ja zapytałem Elkę, z jakiej okazji ten piknik; nie mówiła, że myśli o czymś takim.

– Ale z was kapuściane głąby – śmiała się wiewiórczymi zębami – przecież to pożegnanie wakacji!

Wszystkim zrobiło się smutno, rzeczywiście, pojutrze mieliśmy stać w sali gimnastycznej w białych koszulach i ciemnych spodenkach i słuchać przemówienia dyrektora, że kończy się już niedługo lato, że wypoczęci jesteśmy i opaleni i że wita nas znowu z radością w tych murach, które powinniśmy cenie i szanować. Tylko każdego lata nadchodzący kres czuło się we wszystkim – w kłębiastych chmurach, które jak skrzydła aniołów przesuwały się nad zatoką, w ostrym powietrzu końcowych dni sierpnia, w chłodnych podmuchach wiatru, jeszcze nie zimnych, ale już słonych jak zapowiedź sztormu, czuło się umierające lato, gdy letnicy opuszczali Jelitkowo i coraz więcej koszy plażowych świeciło pustką. A teraz, kiedy zapadło milczenie wokół białego obrusa, wszystko było inaczej – lato zdawało się pęcznieć w rozgrzanym i drgającym powietrzu, kurz trzech miesięcy pokrywał szarą warstwą liście drzew i paproci i żaden, najsłabszy nawet podmuch wiatru nie mącił lepkiej ciszy pomiędzy ziemią a bezchmurnym niebem, skąd cienką strugą dobiegało nas buczenie niewidocznego samolotu. Jedynie świerszcze tak samo jak zawsze wygrywały swoje monotonne melodie i tak samo, jak co roku o tej porze pojawiły się mrówka z cienkimi błonami skrzydełek, dziwne i cudaczne, które znikały po dwóch tygodniach, aby pojawić się dopiero za rok o tej samej porze.

– Chryste, co ja bym dał, żeby tak jeszcze miesiąc – przerwał milczenie Szymek. Ale nikt nie kwapił się do rozmowy. Weiser otworzył pierwszą butelkę oranżady ii nalewał musujący płyn do szklanki, którą podsunęła mu Elka. Naczynie krążyło z rąk do rąk, a ja dziwiłem się, po co tyle zachodu, skoro zawsze piliśmy z butelki. – Czerwona – powiedział z uznaniem Piotr – nie wiem, dlaczego czerwona jest lepsza od żółtej – ale i tym razem nikomu nie chciało się mówić, skoro każdy, kto kupował w sklepie Cyrsona wie, że czerwona oranżada ma w sobie więcej gazu i pachnie lepiej niż żółta. Kiedy wszystko zostało już zjedzone i wypite, Elka pozbierała rzeczy do koszyka. Weiser w tym czasie przytargał z krzaków prądnicę i łączył jak zawsze przewody. Przeszliśmy spod dębu na drugą stronę dolinki.

Napisałem już, że ostatnia eksplozja, choć wtedy nie wiedzieliśmy, że, będzie ostatnią, a więc ostatnia eksplozja była inna niż poprzednie. Napisałem też, że obłok pyłu, drobin ziemi i strzępów trawy był jak olbrzymia trąba powietrzna, ciemnego, prawie czarnego koloru, wąska u dołu, rozszerzająca się ku górze i napisałem też, z czym skojarzyła mi się wiele lat później. I chociaż porównanie to jest może pretensjonalne, a nawet niedorzeczne, to przecież – czego nie napisałem i co obecnie czynię – trąba poruszała się prawie po całej dolince jak nakręcony niewidzialną ręką bąk, wsysając w swój wirujący tygiel małe patyki, zeszłoroczne i opadłe w tym roku liście, szyszki, a nawet małe kamienie. Nie napisałem też, co czynię teraz, że trąba zawinęła swoim rękawem koszyk, który został pod dębem, uniosła go w górę i wyrzuciła kilkanaście metrów dalej, ale do góry dnem tak, że wszystko co było w środku, także butelki po oranżadzie, wypadło z brzękiem i hałasem na ziemię. Biały obrus powoli opadał, huśtając się nieznacznie w lewo i prawo.

A potem Weiser i Elka pożegnali się z nami, ale nie jakoś specjalnie, tylko jak zwykle -: no to cześć – i poszli pod górę razem. Sam już nie wiem – trzymali się za ręce czy nie, ale wobec tego, co wydarzyło się następnego dnia, jest to rzecz o drugorzędnym znaczeniu. Szymek powiedziałby – zabawiali się w doktora i pacjentkę albo na odwrót. Nie jestem tego taki pewien. Być może spędzili tę noc w piwnicy cegielni, gdzie ona grała na fletni Pana, a on tańczył, padał na ziemię, mówił niezrozumiałe słowa i lewito wał. Być może włóczyli się całą noc po lesie albo przesiedzieli aż do świtu na którymś ze wzgórz, czekając na wschód słońca. Wszystko być może. W każdym razie pierwsza osobą, którą spotkałem rano na klatce schodowej, był dziadek Weisera,

– Gdzie jest Dawid – zapytał ostro, a ja byłem przestraszony, bo pan Weiser nigdy prawie nie wychodził z domu i kiedy się już pokazał, wyglądał zawsze groźnie.

– Nie wiem – odpowiedziałem, a wtedy on pochylił się tak, że przewieszony przez szyję centymetr dotknął mojego nosa. – Musisz wiedzieć – mówił wolno i bardzo wyraźnie – bo kto ma wiedzieć, jak nie ty?

Nie wiem, co byłoby dalej, gdyby nie pani Korotkowa, wracająca właśnie z zakupami. Słuch miała dobry i zaraz wtrąciła się do rozmowy.

– Jak to, pan nie wie, panie Weiser, pojechał z Elką do Pszczółek, na wieś.

– Gdzie, pani mówi, z kim- pan Weiser popatrzył na nią znad drucianych binokli.

– Pszczółki, proszę pana, to taka miejscowość w stronę Tczewa, pół godziny pociągiem.

– Niby jak?

– Mówię, pół godziny pociągiem.

– Niby jak?

– Mówię, pół godziny pociągiem, a Elka pojechała tam do babki na jeden dzień i przenocowała.

– A Dawid?

– Dawid, pan pyta, przecież on za nią lata dzień w dzień – Korotkowa pokazała w uśmiechu wszystkie pozostałe przy życiu zęby – i świata bożego poza nią nie widzi, nie wie pan?

Ale pan Weiser nie był zadowolony z wyjaśnienia. Poprawił binokle i zdjął z szyi centymetr.

– Dawid o wszystkim zawsze mówi, dlaczego nic nie powiedział?

– Niech pan jego zapyta, jak wróci – i pani Korotkowa ruszyła do góry, a ja w chwilę później słyszałem pana Weisera pukającego do drzwi Elki, słyszałem, jak pyta o to wszystko i jak pani Wiśniewska odpowiada mu, że chyba tak, bo Elka pytała, czy może zaprosić na ten wyjazd kolegę i ona zgodziła się, czemu nie, miejsca mają na wsi więcej niż tutaj i nawet dała im coś do jedzenia na drogę, bo od stacji trzeba tam iść dobre trzy kilometry z hakiem. A kiedy byłem już na dole i szedłem przez podwórko, Szymek z Piotrem wiedzieli o wszystkim, bo podsłuchiwali całą rozmowę przy tylnych drzwiach do ogrodu. Wiedzieliśmy, że nie pojechali do Pszczółek, na razie tylko tyle. Ale w cegielni nie było ich, a ściana, przez którą wchodziło się na strzelnicę, była zaparta od wewnątrz. Nie było ich także w dolince ani na cmentarzu, ani na kamieniołomach. Nigdzie. W końcu poszliśmy nasypem kolejowym aż do rębiechowskiej szosy, gdzie na zerwanym przęśle mostu można było usiąść i patrzeć jak pod stopami, dziesięć metrów niżej przejeżdża co jakiś czas samochód. Zamiast usiąść, staliśmy jednak na betonowym progu, jak nad przepaścią, i strzykaliśmy śliną w dół, gdy tylko przejeżdżał jakiś samochód…

Z drugiej strony szosy, za takim samym przyczółkiem zerwanego mostu, nasyp biegnie dalej i po pięciuset metrach łagodnego łuku przechodzi w przekop w miejscu, gdzie zaczyna się wzgórze. Tam właśnie, po jego lewej stronie dochodzi ogrodzenie szpitala czubków, a nieco wcześniej, jeszcze pod nasypem, przepływa Strzyża. Aby dojść do potoku, nie trzeba iść śladem kolejowych podkładów po nasypie, lecz jego podnóżem, gdzie biegnie wąska ścieżka ta sama, po której M-ski szedł na spotkanie z gospodynią. Ścieżka urywa się nad wodą i nie prowadzi, już donikąd. Aby iść w górę rzeczki, na południe, należy przedzierać się przez zarośla, jak my, gdy śledziliśmy nauczyciela. Po lewej strome nasypu Strzyża rozlewa się w niewielki staw i znika w ocembrowanym ujęciu, skąd płynie dalej w kierunku miasta podziemnym kanałem. Widzę to wszystko bardzo dokładnie jak na rysowanej z pamięci manie i wiem, że za chwilę krzyknę – o – i wyciągnę dłoń dokładnie tam, gdzie potok od południowej strony podpływa do nasypu i zaraz zbiegniemy z przyczółka mostu na szosę i będziemy biec wąską ścieżka jeden za drugim, nadeptując sobie na pięty, bo właśnie tam, gdzie Strzyża wpada do wąskiego tunelu pod kolejowym wałem przed chwilą zobaczyłem Elkę i Weisera, albo raczej Weisera i Elkę, jak siedzą nad wodą, siedzą i nic nie robią, tylko moczą w niej nogi i biec będziemy na ich spotkanie tyle razy, ile o tym pomyślę, zawsze tak samo głośno i zawsze tak wesoło, jakbyśmy odnaleźli bursztynową komnatę albo skarb ostatniego króla Inków.

Więc jak to było na koniec? Nie, nie na koniec tego dnia ani całej historii, bo ta historia nie ma żadnego końca, pytani, jak było na koniec śledztwa, za trzy dwunasta, kiedy już przesłuchano Piotra i kiedy M-ski wezwał nas wszystkich trzech do gabinetu? Staliśmy przed biurkiem dyrektora, za nami woźny, w szarym od dymu powietrzu unosił się zapach potu, za oknami bębnił wrześniowy deszcz, a my jeden po drugim żółtym długopisem mundurowego podpisywaliśmy zeznania i brudnopis protokółu, podpisywaliśmy dwa razy przez kalkę, czyli że każdy z nas zostawił tam cztery swoje autografy na potwierdzenie ustalonej wersji wydarzeń. Widzieliśmy ostatni wybuch w dolince za strzelnicą. Weisera i Elkę rozerwało na strzępy, niestety, oprócz skrawka jej czerwonej sukienki, który ze strachu spaliliśmy tego samego dnia wieczorem na kamieniołomach, nie pozostało nic innego. Nie wiemy nic o żadnym składzie wybuchowych materiałów poza tym, który odnaleziono w piwnicach nieczynnej cegielni. Owszem, Weiser miał jakiś stary, zardzewiały automat niemiecki i nawet pozwolił nam kiedyś dotknąć go na chwilę, ale to wszystko, o czym wiemy. Tak wygląda sprawa. Najpierw swój koślawy podpis położył Szymon, bo zawsze pisał lewą ręką i zawsze trochę koślawo. Po nim Piotr, literami wielkimi jak dwuzłotówki. Ostatni podpisałem ja. Równo z ostatnią literą nazwiska zegar wybił godzinę dwunastą. – No – rzekł M-ski – teraz możecie iść do domu, odprowadzi was sierżant. -.Dyrektor wstał i zapiął marynarkę, a woźny wysypywał do kosza niedopałki z popielniczki. Tak, w tym miejscu M-ski niechybnie powiedziałby jakiś morał, jakąś piękną sentencję niczym na akademii, coś w rodzaju – kto się prawdy nie boi – niczego się nie boi, bez wątpienia powiedziałby coś w tym stylu, ale rozległo się łomotanie do drzwi wejściowych szkoły i ktoś przekrzykując deszcz darł się okropnie: – Otwierać, otwierać natychmiast, natychmiast otwierać! – i znowu targał za klamkę i walił kułakiem w drzwi.

W świetle zapalonej przez woźnego lampy ujrzałem w strugach deszczu mojego ojca, a za nim pana Korotka i ojca Piotra, a jeszcze dalej matkę Szymka i moją. Mój ojciec wpadł do środka i zanim ktokolwiek coś powiedział, chwycił M-skiego za klapy i wrzasnął: – Znaleźli, znaleźli ją. – A kiedy ojciec puścił już M-skiego, wszyscy mówili naraz, jak na przyjęciu albo na targu, więc w pierwszej chwili niczego nie można było zrozumieć. Tak, znaleziono Elkę nad stawem, tam gdzie potok już za tunelem rozlewa się szeroko, wśród gęstych szuwarów. Żyje, ale nie odzyskała na razie przytomności. Zawieźli ją do Akademii. Nie wiadomo, skąd się tam wzięła. Wcześniej przeczesywali całą okolicę, ale tylko do wojskowej strzelnicy. Nie wiadomo też, co się stało z Weiserem. Milicją szuka teraz po tamtej stronie, gdzie ją znaleźli. M-ski spojrzał na nas i w jego oczach ujrzeliśmy łagodne zadziwienie, takie samo, jak gdy ktoś bezbłędnie odpowiadał przy tablicy albo na piątkę napisał klasówkę. – W takim razie – powiedział – śledztwo nie jest zakończone, a sprawę przekazujemy prokuraturze! – Proszę bardzo – jeszcze głośniej mówił mój ojciec – ale nie dzisiaj! – i wyglądał przy tym tak groźnie, że gdyby M-ski albo mundurowy lub dyrektor chcieli nas jeszcze zatrzymać, choćby przez moment, ojciec na pewno uderzyłby któregoś z nich i byłaby straszna awantura, jeszcze chyba gorsza niż w barze „Liliput", bo pan Korotek i ojciec Piotra stanęli zaraz przy nas i wyglądali równie groźnie.

Śledztwo jednak nie zostało wznowione w poniedziałek ani nigdy później. Bo kiedy tylko Elka odzyskała przytomność, wypytywano ją, lecz niczego nie pamiętała, ani jak się nazywa, ani gdzie mieszka. Tłumaczono to szokiem i czekano na polepszenie. Po trzech tygodniach wiedziała już, gdzie mieszka, ale twierdziła, że jest chłopakiem i że nazywa się Weiser. Nie umiała nazwać niektórych przedmiotów i mówiła do pielęgniarki – podaj mi zegar, a chodziło jej o talerz z zupą. Wszystko się jej pomieszało. Dopiero na początku października złapała równowagę, ale o tamtym nadal ani słowa, milczała jak grób. Twierdziła na przykład, że po raz ostatni bawiła się z Weiserem w połowie sierpnia i niewiele z tego pamięta. W tym czasie nie żył już pan Weiser i poza prokuratorem, który przesłuchał nas jeszcze raz na dużej przerwie, nikt nie dopytywał się o Dawida. Prokuratorowi powiedzieliśmy, że oczywiście żadnego pogrzebu sukienki nie było. W dolince po wybuchu oni odeszli na górę i to był ostatni raz, jak ich widzieliśmy. I w końcu dochodzenie umorzono.

Ostateczna wersja była taka: Elkę po wybuchu fala powietrza odrzuciła w gęste paprocie, a my, ze strachu, daliśmy drapaka. Nie mogliśmy widzieć Weisera, bo go rozerwało, ani Elki, bo leżała bez przytomności w zaroślach. Strach i wyobraźnia dopisały resztę – mogło nam się wydać, że idą pod górę. Ale to była tylko fantazja, fantazja niegrzecznych chłopców, co bawili się niewypałami i później ze strachu dorobili taką historię. Elka odzyskała po jakimś czasie przytomność, przynajmniej częściowo i usiłowała dotrzeć o własnych siłach do domu, ale zbłądziła aż nad Strzyże i tam upadła w szuwary krążąc wokół stawu albo spadła z nasypu do stawu i prąd wyniósł ją na brzeg, zanim zdążyła się utopić. Wszystkie kłamstwa puszczono nam w niepamięć, bo ostatecznie, jak stwierdzono, Weiser był prowodyrem niebezpiecznych zabaw i na nim spoczywała wina główna. Tylko M-ski na lekcjach przyrody patrzył na nas podejrzliwie aż do samego końca szkoły, ale to może dlatego, że coś niecoś wiedzieliśmy o jego ukrytych pasjach. Wszystko? Wszystko, gdyby nie tamten dzień nad Strzyżą, kiedy dobiegamy właśnie do potoku, Elka odwraca głowę w naszym kierunku i woła: – Hej, czy musicie płoszyć nam ryby?

Żartowała. W Strzyży nie było ryb, a oni nie mieli wędki ani podbieraka.

– Co tu robicie? – dyszał Szymek. – Szukają was.

– Szukają – zdziwiła się – kto nas szuka?

– No – nie był pewien – właściwie to twój dziadek – teraz mówił do Weisera – niepokoił się bardzo. – Mówiłem mu, że jadę z nią do Pszczółek.

– Nie kłam – Szymek po raz pierwszy podniósł na niego głos – nie kłam, słyszeliśmy twojego dziadka, jak wypytywał się wszystkich o ciebie i nie wiedział o niczym. A w ogóle to nie byliście w Pszczółkach – w jego tonie dało się wyczuć nutę podziwu i palącej ciekawości.

– Nie wasza sprawa – odpowiedziała Elka – przyszliście nas badać?

– No dobra – pojednawczo odezwał się Piotr – jak nie, to nie, ale co tutaj robicie? Przecież tu nie ma nawet uklejek!

Elka spojrzała na Weisera, który stał teraz w potoku do połowy łydek i przypatrywał się wodzie spadającej z cementowego progu.

– Nic nie robimy – odpowiedział za nią i po chwili wahania dodał – właściwie nic nie robimy, tylko przygotowania.

Badał naszą ciekawość, wiedzieliśmy, że nie należy w takim momencie pytać, bo zaraz powie resztę.

– Przygotowania do specjalnego wybuchu – wyjaśnił. – Ale najpierw trzeba wszystko obliczyć i porachować.

Spojrzałem w górę rzeczki, skąd wśród leszczyn i olch spływała tutaj niewielkimi meandrami i zaraz, w tej samej chwili zrozumiałem, o co mu chodzi. To był rzeczywiście niezwykły pomysł – gdyby w tunelu pod nasypem podłożyć ładunek, wówczas eksplozja musiałaby zasypać jego wąski przekrój zwałami ziemi z kolejowego nasypu i w miejscu przepustu zrobiłaby się wysoka na siedem-osiem metrów tama, a tu gdzie teraz staliśmy w wodzie i wyżej w górę strumienia byłoby normalne jezioro, aż do pierwszych drzew.

– Genialne! – wyszeptał Szymek. – Cudowne. – Jemu też spodobał się pomysł zagrodzenia strumieniowi biegu. – Tu będzie można pływać – pokazał ręką na łąkę od strony rębiechowskiej szosy – wszystko zaleje woda!

– Tak – potwierdził Weiser – wszystko zaleje woda, ale trzeba obliczyć masę ziemi i siłę eksplozji.

Tylko Piotrowi nie podobał się pomysł Weisera. Mówił, że po tamtej stronie wału jest przecież staw i można od biedy spróbować kąpieli. Ale nie daliśmy mu dojść do słowa, a zresztą staw był paskudnie zarośnięty i zamulony i aż obrzydzenie brało na samą myśl o wejściu do czegoś takiego.

– Trzeba wejść do tunelu – powiedział Weiser – i zmierzyć dokładnie jego długość. Kto na ochotnika?

Skoczyłem pierwszy.

– Dobrze – mówił teraz do mnie – tylko licz dokładnie kroki i uważaj na dno.

Tunel nie był wysoki, jego betonowy wlot sięgał mi do wysokości oczu w najwyższym miejscu symetrycznie sklepionego półkola. Przykucnąłem patrząc w ciemną dziurę. Oho – krzyk wrócił echem – zupełnie jak w piwnicy icy icy icy… Ruszyłem przed siebie lekko przygarbiony, rękami podpierając się wilgotnych i oślizłych ścian – jedenaście, dwanaście, trzynaście. Szedłem ostrożnie stawiając stopy, pod którymi wyczuwałem zgniłe rośliny, naniesiony latami muł i kawałki cegieł – dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy. Czułem, jak obejmuje mnie wilgoć pachnąca stęchlizną, bagnem i zbutwiałym drewnem, czułem w nozdrzach jej dojmujący zapach, chłodny i przenikający – trzydzieści jeden, trzydzieści dwa, trzydzieści trzy. Zapach trochę podobny do tego, jaki wyczuwało się w krypcie na brętowskim cmentarzu i w piwnicy nieczynnej cegielni, ale nie przerażał mnie wcale, tak samo jak metry sześcienne ziemi nad moją głową nie budziły we mnie lęku, bo na końcu tunelu i obejmującej mnie ciemności – czterdzieści dwa, czterdzieści trzy, czterdzieści cztery – na końcu ciemnego rękawa widziałem jasny, coraz większy punkt wylotu i coraz więcej światła miałem przed sobą, aż skończył się chłód – pięćdziesiąt dziewięć, sześćdziesiąt, sześćdziesiąt jeden – i stałem teraz oblany gorącymi promieniami oślepiającej jasności, mrużyłem oczy i prostowałem kark,, bo byłem już po drugiej stronie.

– Cztery minuty – usłyszałem głos Piotra – okrągłe cztery minuty, nie da się szybciej? – Stał obok wylotu tunelu, prosto pod słońce i nie mogłem od razu spojrzeć w jego twarz.

– No jasne – odpowiedziałem – że można szybciej, ale nie chciałem się pomylić!

Weszliśmy po stromym zboczu nasypu do góry i wtedy "Piotr pokazał ręką na szpital czubków widoczny stąd w oddali za kopułami drzew…

– Myślisz, że on tam jest? – zapytał.

– Tak – odpowiedziałem – na pewno tam jest, bo wtedy go nie zabili.

Pamiętam, że kiedy mieliśmy schodzić w dół, po tamtej stronie nasypu, który wyglądał jak opuszczona droga, zahaczyłem nogą o coś wystającego z ziemi. Był to obrośnięty trawą, kolejowy podkład. Na dole wszyscy moczyli nogi w wodzie i tylko Weiser stał na brzegu. W dłoni trzymał patyk i zobaczyłem, jak rysuje na ziemi, tam gdzie trawa była rzadsza.

– Co to jest – spytałem, ale Elka szybko powiedziała, żeby mu nie przeszkadzać.

Weiser znad kwadratu, podzielonego na równe kratki, do których coś wpisywał, mazał i znowu wpisywał, zapytał, ile było kroków.

– Sześćdziesiąt jeden – podałem, a wtedy on raz jeszcze coś dopisał i zmazał, jakby to była tabliczka mnożenia albo liczydło.

– Chodź tutaj – zawołała mnie Elka – nie widzisz, że jest zajęty?

Podszedłem do nich, ale zdążyłem policzyć wszystkie kratki kwadratu – było ich trzydzieści sześć, po sześć w każdym boku. Piotr mówił teraz, że jeśli wybuch się uda, woda zaleje łąkę i po jakimś czasie z braku odpływu podejdzie do drogi.

– Co wtedy? – zapytałem, ale Elka nie martwiła się tym wcale.

– Przyjadą strażacy, wojsko i zrobią odpływ albo nowy tunel, a my zdążymy się wcześniej wykąpać – tłumaczyła, jakby chodziło o wycieczkę do Jelitkowa – i już tu nas nie będzie.

– Albo przyjdziemy razem z innymi popatrzyć – wymyślił Szymek – nikt się nie dowie, czyja to sprawka.

– A gdyby górą jechał pociąg – dodał Piotr – dopiero byłaby awantura!

Weiser zmazał nogą swój kwadrat.

– Już mam – powiedział głośno – wszystko jasne!

– To kiedy? – zapytałem niecierpliwie.

– Muszę sprawdzić, gdzie najlepiej zakładać ładunki, nie ma tam szkieł? – zwrócił się do mnie i zrozumiałem, że teraz zechce wejść do tunelu.

– Nie ma – odpowiedziałem – czy mogę iść z tobą?

– Zostań.

Elka podeszła do niego.

– Ja też chcę zobaczyć – i już podchodzili do sklepienia wlotu pochylając głowy, nikli w ciemnym korytarzu jak ja przed chwilą, podczas gdy Piotr popędził po zboczu do góry, żeby czekać na nich po tamtej stronie. Stałem oparty dłońmi o betonowe sklepienie i widziałem pochylona sylwetkę Elki, która szła za Weiserem, słyszałem ich coraz słabsze głosy i oddalający się chlupot zmieszany z szumem płynącej wody, aż wreszcie ujrzałem niewyraźny zarys postaci tam, gdzie na końcu widniała jasna plama światła, w której kontur rozmył się zupełnie i zniknął. Ile to mogło trwać? Nie myślę o przejściu na drugą stronę, pytam ile mogło upłynąć, czasu, zanim usłyszałem nad głową okrzyk Piotra: – Co jest, gdzie się oni podziali? – Szymek twierdził, że dobrych osiem do dziesięciu minut, ale ani wtedy, ani tym bardziej dzisiaj, kiedy to piszę, nie mogę powiedzieć, jak długo to trwało. Piotr czekał po tamtej stronie, czekał i liczył, liczył i czekał, aż znudziło mu się czekać i zajrzał do wylotu tunelu. Nie zobaczył ich i pomyślał, że pewnie zawrócili, bo znaleźli już dobre miejsce do podłożenia ładunków. Więc jeszcze raz przez nasyp pobiegł na naszą stronę, ale zobaczył mnie stojącego u wlotu i Szymka brodzącego w wodzie i nikogo więcej. Myślałem, że żartuje, kiedy powiedział: – Nie wychodzili tamtędy – a on przypuszczał że ja nabieram go i straszę, ale w chwilę później wiedzieliśmy już, że to nie był żart jego ani mój, tylko Weisera. – Niemożliwe – powiedziałem – tam nie ma żadnego ustępu, żadnego zagłębienia z boku, gdzie mogliby się schować. – Ale nie było ich ani z tej, ani z tamtej strony nasypu. Przez godzinę brodziliśmy z Szymkiem w tunelu, opukując każdy kamień, każdą rysę, cegłę i kawałek cementu. – Weiser – krzyczałem – Weiser, to jest za mądry kawał, gdzie jesteście – ale oprócz szumu wody i dudniącego echa nic nam nie odpowiadało. Siedzieliśmy nad Strzyżą do wieczora po obu stronach tunelu, a Piotr czuwał u góry, na szczycie nasypu – wszystko bez rezultatu. Wracaliśmy ze spuszczonymi głowami, bo chociaż każdy z nas myślał, że nie stało się nic złego i że oni najdalej jutro rano zjawia, się w szkole na uroczystej akademii rozpoczęcia roku, chociaż wierzyliśmy w to bezsprzecznie, to mimo tego było w tym zniknięciu coś nienormalnego, jakby Weiser, umówiwszy się z nami zagrał na nosie, czego przecież nigdy nie robił od czasu pierwszego spotkania. Kiedy został za nami brętowski cmentarz – bo szliśmy nasypem – i kiedy ze szczytu Bukowej Górki widzieliśmy dachy naszej dzielnicy, a dalej płytę lotniska i zatokę, z północy, od strony morza powiał wyraźnie pierwszy w tym roku, chłodny i orzeźwiający podmuch wiatru. Przy domach, gdzie kończył się las, poczułem duże jak winogrona, ciężkie krople deszczu. Padały na ziemię i natychmiast wsiąkały, ale za nimi, coraz szybciej leciały następne, po chwili zaś ulica, miasto i cały świat tonął w szarych strugach deszczu.

Tak, tu właśnie kończy się opowiadanie. Wszystkie myśli wokół Weisera bardzo mnie niepokoją, tak bardzo, że nie będę ich rozwijał dalej, chociaż zachowam je w pamięci i sercu. Ale pozostał Piotr. Dla niego zawinąłem zapisane kartki w szary papier i wsadziłem w szczelinę cementowej płyty.

– To ty? – zapytał.

– To ja – odpowiedziałem.

– Po co przyszedłeś dzisiaj, przecież to nie Zaduszki?

– Tak, Piotrze, lecz przyniosłem coś dla ciebie. Przeczytaj, a ja przyjdę jutro albo za dwa dni i porozmawiamy.

Nie odpowiedział. Znaczyło to, że wyraża zgodę.

Sam nie wiem, jak się to dzieje – zamiast jechać autobusem, idę na to spotkanie piechotą. Najpierw mijam Bukową Górkę, gdzie wytyczone alejki w niczym nie przypominają tamtego czasu. Po lewej ręce powinienem mijać brętowski cmentarz. To już tu. Na wielkim placu nie ma nagrobków z gotyckimi literami. Drzewa wycięto. Buldożer zaraz obok ceglanego kościółka spycha na kupę zwały kamieni i potrzaskanych płyt. Kopie fundament pod nowy, dużo większy kościół. Dół jest głęboki na kilka metrów i ma rozmiary średniego boiska. Idę dalej. Tam, gdzie znajdowała się pusta krypta, stoi czteropiętrowy dom z trzema klatkami schodowymi. Pierwsi lokatorzy zawieszają firanki i czyszczą okna po malarzach, chociaż zimno. Stoję teraz na kolejowym nasypie. Tam, gdzie za ścianą lasu widać było wzgórza okalające strzelnicę, widzę teraz jeszcze nie otynkowane wieżowce. Jeden, drugi, trzeci i jeszcze jeden za nimi. Nawierzchnia nasypu jest gorsza – rozjeździły ją ciężarówki i samochody działkowców. Idę dalej nasypem, aż do rębiechowskiej szosy. Ale nie wygląda jak szosa. Jest zwykłą ulicą z chodnikami, latarniami i znów dużo samochodów. Jestem zmęczony, zupełnie jak stary człowiek. Żałuję, że nie pojechałem autobusem. A może – myślę sobie – dobrze było popatrzyć. Bo Piotr zaczyna rozmowę od tego, co dzieje się w mieście. Każe opowiadać sobie wszystkie szczegóły bardzo dokładnie. Więc jeszcze raz rzucę okiem na to wszystko i pójdę na jego cmentarz. Nie zastanawiam się dalej, idę ulicą w dół, a potem w prawo do góry i jestem, gdzie miałem trafić. W prawo od bramy cmentarza skręca się do szpitala czubków. Gdybym poszedł tamtędy i minął zakratowane pawilony otoczone starym parkiem, mógłbym dojść do miejsca, gdzie po raz ostatni widziałem Weisera. Ale nie po to zrobiłem taki szmat drogi. Na razie muszę porozmawiać z Piotrem. Siadam na zimnej płycie i poprawiam szalik.

– Przeczytałeś? – zadaję pytanie, chociaż nie wiem, czy jest nastrojony do rozmowy.

– Tak – odpowiada.

Milczymy przez chwilę. Wyciągam rękopis ze szczeliny i chowam go do torby. Ale Piotr nie rozpoczyna od swojego – co słychać. Nasza rozmowa ma dzisiaj nieco inny charakter, czuję to, gdy pada pierwsze zdanie:

– Nie napisałeś, w jakiej sukience była Elka.

– Kiedy?

– Nad Strzyżą.

– Oczywiście, w czerwonej.

– To trzeba zaznaczyć.

– W tej samej, którą miała na lotnisku.

– No dobrze. A co z bronią, którą przechowywał Weiser? W śledztwie jest mowa o tym, że znaleziono tylko materiały wybuchowe. A o broni ani słowa!

– Bo nie znaleźli niczego oprócz trotylu i detonatorów. Weiser musiał ją ukryć, zanim szukaliśmy go w cegielni. Pamiętasz – ściana, przez którą wchodziło się do jego kryjówki, była zaparta.

– Pamiętam.

– No właśnie. On wszystko przewidział i zaplanował dokładnie, nie sądzisz?

– Przejdźmy do innych szczegółów. M-ski jest taki, jaki był, prawdziwy. Ale na pewno nie popełniał błędów przyrodniczych. Nigdy nie pomylił się w nazwie rośliny, owada, motyla ani w klasyfikacji, a ty…

– Więc to nie był pomornik górski?

– Oczywiście, że to był Arnica montana, kwiat pomornika górskiego, nazywany kupalnikiem pospolitym. Ale napisałeś, że M-ski zakwalifikował go do podrodziny pierwszej – Liguliflorae, czyli języczkokwiatowych. A M-ski nie popełniał błędów w systematyce, nigdy. Do podrodziny pierwszej należy na przykład Scorzonera hispanica albo Taraxacum officinale, lecz…

– Chryste, a co to takiego?

– Scorzonera hispanica? Wężymord hiszpański. A Taraxacum officinale to po prostu lekarski mniszek, czyli dmuchawiec, one należą do podrodziny Liguliflorae, ale nigdy Arnica montana!!!

– Oszaleję, skąd u ciebie znajomość tych nazw? M-ski tego nie uczył.

– Tymczasem Arnica montana należy do podrodziny drugiej – rurkokwiatowych, po łacinie Tubuliflorae, do tej samej, co powiedzmy, Achillea millefolium, to znaczy krwawnik pospolity.

– Czy to aż takie ważne?

– Jeżeli pisałeś o M-skim, to bardzo ważne. Ale mam jeszcze coś – Horst Meller. Czy dowiedziałeś się, co to za jeden?

– Zlituj się, kogo dziś może obchodzić, kim był jakiś Horst Meller?

– Zgoda, tylko że czasami piszesz o jakimś mało ważnym szczególe i główna akcja jest wtedy zawieszona. Z mrówkami przesadziłeś. Mrówki nikogo nie obchodzą. Albo to, jaki zapach unosił się nad masarnią za sklepem Cyrsona. Czy to nie przesada?

– Myślę, że nie. Skoro wywlekasz podrodzinę Arnica montana, to mrówki i masarnia są tak samo ważne.

– Zaraz dojdziemy do tego, że wszystko jest ważne.

– Żebyś wiedział. Bo albo nic, albo wszystko.

– To dlaczego nie napisałeś, że zawsze bałem się ciemności? Korytarzy i nie oświetlonych piwnic? Nawet nad Strzyżą nie wszedłem do tego cholernego tunelu. Czekałem na nich i liczyłem, ale nie zaglądałem do środka. Dlaczego tego nie opisałeś?

– Przecież byłem z drugiej strony, jak miałem to zrobić?

– Nie widziałeś mojej sylwetki?

– Nie. Widziałem plecy Elki, jak szła w tamtym kierunku, nic więcej.

– Jeszcze jedno, co ci przyszło do głowy z dyrektorem? W podstawowej szkole byli wtedy kierownicy.

– Tak, dopiero jak cię nie było, przemianowali ich na dyrektorów.

No więc?

– Jeżeli myślisz, że to ważne, przyjmę go z powrotem na kierownika. Nie będzie się chyba złościł, dawno jest na emeryturze.

– Poza tym wszystko jest tak, jak było. – I nic więcej mi nie powiesz?

– A czego oczekiwałeś? Przeczytałem i mówię, co zauważyłem.

– A Weiser?

– Co – Weiser?

– Co byś powiedział o nim? Przecież nie chciał zostać cyrkowym artystą. Oszukiwał nas. Gdzie on teraz jest?

– Napisałeś i nie wiesz?

– Wiem więcej, niż wiedziałem, ale nie wszystko. Dlatego przychodzę do ciebie. Muszę znać prawdę.

– Dotrzymałem obietnicy, a ty znowu swoje.

– Co się z nim stało?

– Już i tak rozmawiamy za długo.

– Co się z nim stało? Dlaczego nic nie mówisz? Dlaczego przestałeś odpowiadać, Piotrze?

Tak. Pójdziesz znów tą samą ścieżką od cmentarza najpierw w dół, później do góry, a później raz jeszcze w dół. Staniesz nad umykającą wodą potoku, gdzie wpada do nisko sklepionej niszy tunelu. Wejdziesz do zimnej wody i staniesz u samego wylotu, dłonie opierając o wilgotny beton, Nabierzesz tchu w płuca i jak w górach zakrzykniesz: – Weiser! – Echo odpowie ci stłumionymi sylabami, ale tylko ono, nic więcej. Ta sama woda, co przed laty będzie huczała na cementowych progach i gdyby nie zachmurzone niebo, pomyślałbyś, że teraz jest wtedy. – Weiser – krzykniesz – Weiser, wiem, że tam jesteś! – i ciśniesz kamieniem w czarny otwór. Odpowie ci tylko plusk wody. – Weiser – krzykniesz znowu – wiem, że tam jesteś, wyłaź zaraz! – W szumie i bulgotaniu nie będzie odpowiedzi. – Weiser, bydlaku, wyłaź – krzyczeć będziesz coraz głośniej – słyszysz mnie? – Głowę wsadzisz w ciemny otwór i coraz bardziej zanurzając się w wodzie, posuwać się będziesz na kolanach pośród szlamu, oślizłych badyli i kamieni w kierunku jaśniejącego punktu po drugiej stronie. – Weiser – zakrzykniesz – nie oszukuj mnie, skurwysynu, wiem, że tu jesteś! - Dudniący pogłos przetoczy się nad tobą, jakby w górze nasypu bił werbel lokomotywy, ale nikt nie odpowie na twoje wołanie. Wyjdziesz wreszcie z tunelu. Ociekający wodą, zabłocony siądziesz na brzegu potoku i dygocąc z zimna przypomnisz sobie słowa tamtej piosenki: „Weiser Dawidek nie chodzi na religię". Popatrzysz w niebo, gdzie zza ołowianych chmur niewidoczny samolot buczeć będzie silnikami. I zamiast mówić cokolwiek, zamiast złorzeczyć i przeklinać, pomyślisz, że wszystko, co oglądały twoje oczy i wszystko, czego dotykały twoje ręce, dawno już rozsypało się w proch. Patrzeć będziesz przed siebie tępym, nieruchomym spojrzeniem, nie słysząc już wody, ani wiatru, który targać będzie twoje zlepione włosy.


Gdańsk 1984

Загрузка...