CZĘŚĆ 1: 1981

ROZDZIAŁ 1

Mężczyźni planujący zabójstwo Ahmeta Yilmaza byli ludźmi poważnymi. Ci wydaleni z kraju tureccy studenci mieszkający obecnie w Paryżu mieli już na swym koncie morderstwo attaché ambasady tureckiej oraz wysadzenie w powietrze domu dyrektora tureckich linii lotniczych Turkish Airlines. Yilmaza wybrali na swój następny cel dlatego, że był bogatym sponsorem wojskowej dyktatury oraz dlatego, że mieszkał sobie wygodnie w Paryżu.

Jego dom i biuro były dobrze strzeżone, a luksusowy mercedes opancerzony, ale studenci wychodzili z założenia, że każdy człowiek ma swoją słabostkę i że jest to na ogół seks. Jeśli chodzi o Yilmaza – nie mylili się. Kilka tygodni wyrywkowej inwigilacji pozwoliło stwierdzić, że Yilmaz dwa do trzech razy w tygodniu wychodzi wieczorem z domu, wsiada do renaulta kombi, którym jego służba jeździ po zakupy, i udaje się na spotkanie z piękną, zakochaną w nim Turczynką, mieszkającą przy cichej uliczce w Piątej Dzielnicy.

Studenci postanowili podłożyć bombę w renaulcie w czasie, gdy Yilmaz będzie w łóżku ze swoją kochanką.

Z materiałem wybuchowym nie będzie problemu: zdobędą go od Pepe Gozziego, jednego z wielu synów korsykańskiego ojca chrzestnego Meme Gozziego. Pepe był handlarzem broni i sprzedawał ją każdemu, ale preferował klientów kierujących się pobudkami politycznymi, bo – jak rozbrajająco przyznawał – „idealiści lepiej płacą”. Pomagał już tureckim studentom przy dwóch poprzednich zamachach, jakie przeprowadzili.

Plan podłożenia bomby miał jednak słaby punkt. Yilmaz odjeżdżał renaultem spod domu dziewczyny sam – ale nie zawsze. Czasami zabierał ją na obiad. Często ona sama brała wóz i wracała po półgodzinie obładowana pieczywem, owocami, serem i winem, sprawunkami przeznaczonymi najwyraźniej na kameralną ucztę we dwoje. Zdarzało się też, że Yilmaz zostawiał na parę dni wóz dziewczynie, sam zaś wracał do domu taksówką. Studenci, jak wszyscy terroryści, byli romantykami i nie chcieli wystawiać na niebezpieczeństwo życia pięknej kobiety, której jedyną, zasługującą jednak na wybaczenie zbrodnią było to, że pokochała niegodnego siebie mężczyznę.

Przedyskutowali ten problem w sposób demokratyczny. Wszelkie decyzje podejmowali przez głosowanie i nie uznawali żadnych przywódców; ale mimo wszystko znajdował się wśród nich ktoś, kto z racji siły swej osobowości dominował nad grupą. Nazywał się Rahmi Coskun i był przystojnym, porywczym młodzieńcem o bujnym wąsie i natchnionych oczach człowieka, któremu pisana jest sława. To dzięki jego energii i determinacji udało się, mimo licznych przeszkód i znacznego ryzyka, przeprowadzić dwie poprzednie akcje. Rahmi poddał myśl skonsultowania się z ekspertem od bomb.

Z początku pomysł ten nikomu się nie spodobał. Komu można zaufać? – pytali. Rahmi zaproponował Ellisa Thalera, Amerykanina, który podawał się za poetę, ale naprawdę utrzymywał się z udzielania lekcji angielskiego, a obchodzenia z materiałami wybuchowymi nauczył się jako poborowy w Wietnamie. Rahmi znał go chyba od roku: pracowali razem w redakcji efemerycznej rewolucyjnej gazety zatytułowanej „Chaos” i wspólnie organizowali wieczorki poetyckie, dochody z których zasilały fundusz na rzecz Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Amerykanin zdawał się rozumieć wściekłość Rahmiego wywołaną tym, czego dopuszczano się wobec Turcji, i jego nienawiść do barbarzyńców, którzy brali w tym udział. Kilku innych studentów również znało przelotnie Ellisa. Widziano go na paru demonstracjach – przypuszczali więc, że jest absolwentem uczelni albo młodym profesorem. Wciąż jednak mieli opory przed przyjęciem w swe szeregi nie-Turka; ale Rahmi nalegał i w końcu zgodzili się.

Ellis natychmiast znalazł rozwiązanie ich problemu. Bombę należy wyposażyć w sterowany radiem zapalnik, powiedział. Rahmi usadowi się albo w oknie naprzeciwko mieszkania dziewczyny, albo w zaparkowanym na ulicy samochodzie, i będzie obserwował renaulta. W ręku będzie trzymał mały nadajnik radiowy wielkości paczki papierosów – coś w rodzaju urządzenia do automatycznego otwierania drzwi garażu bez wysiadania z samochodu. Jeśli Yilmaz wsiądzie do wozu sam, tak jak najczęściej się zdarzało, Rahmi naciśnie przycisk nadajnika i sygnał radiowy pobudzi zapalnik zegarowy bomby, która zostanie w ten sposób uaktywniona i wybuchnie, gdy tylko Yilmaz uruchomi silnik. Gdyby jednak do samochodu wsiadła dziewczyna, Rahmi przycisku nie naciśnie i ta będzie sobie mogła odjechać w błogiej nieświadomości. Bomba jest absolutnie nieszkodliwa, dopóki się jej nie uaktywni.

– Bez naciśnięcia przycisku nie dochodzi do wybuchu – zakończył swój wywód Ellis.

Rahmiemu spodobał się ten pomysł i zapytał Ellisa, czy nie zechciałby współpracować z Pepe Gozzim przy produkcji bomby.

Odpowiedział, że nie ma sprawy.

Potem w planie pojawiła się jeszcze jedna skaza.

Mam przyjaciela, powiedział Rahmi do Ellisa i Pepe, który chce się z wami spotkać. Prawdę mówiąc, musicie się z nim zobaczyć, inaczej cała sprawa weźmie w łeb, gdyż to właśnie ten przyjaciel daje nam pieniądze na materiały wybuchowe, na samochody, na łapówki, na broń, no – na wszystko.

A po co chce się z nami widzieć, dopytywali się Ellis i Pepe.

Musi się upewnić, czy bomba nie zawiedzie. Chce również sprawdzić, czy może wam zaufać, wyjaśnił przepraszającym tonem Rahmi. Wystarczy, że przyniesiecie do niego bombę, objaśnicie zasadę jej działania, uściśniecie mu rękę i dacie sobie spojrzeć w oczy. Czy to zbyt wygórowane żądania, jak na człowieka, dzięki któremu możliwa jest cała nasza działalność?

Jeśli o mnie chodzi, to nie ma sprawy, powiedział Ellis.

Pepe wahał się. Chodziło mu tylko o pieniądze, jakie spodziewał się zarobić na tym interesie – pieniędzy było mu wciąż mało, tak jak świni wciąż mało jest żarcia w korycie – ale nie znosił zawierania nowych znajomości.

Ellis pomógł mu podjąć decyzję. Posłuchaj, powiedział, te studenckie grupy rozkwitają i usychają jak mimoza na wiosnę i nie ma dwóch zdań, że Rahmi wkrótce się skończy. Jeśli jednak poznasz jego „przyjaciela”, będziesz mógł z nim ciągnąć interes, kiedy Rahmiego zabraknie.

Masz rację, przyznał Pepe, który nie był geniuszem, ale w lot chwytał zasady prowadzenia interesów, zwłaszcza gdy wykładano mu je w tak przystępny sposób. Ellis powiadomił Rahmiego, że Pepe się zgadza i Rahmi zaaranżował spotkanie na nadchodzącą niedzielę.


* * *

Tego ranka Ellis obudził się w łóżku Jane. Ocknął się raptownie ogarnięty uczuciem lęku, jak po sennym koszmarze. Po chwili przypomniał sobie powód swego napięcia.

Rzucił okiem na zegarek. Było jeszcze wcześnie. Przepowiedział sobie w myślach cały plan. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dzisiejszy dzień będzie tryumfalnym uwieńczeniem żmudnej, ostrożnej, trwającej ponad rok pracy. I jeśli pod koniec dnia będzie jeszcze wśród żywych, razem z Jane uczci swój tryumf.

Ostrożnie, tak by jej nie obudzić, odwrócił głowę i spojrzał na nią. Na widok jej twarzy serce jak zawsze żywiej zabiło mu w piersi. Leżała na wznak z zadartym noskiem wycelowanym w sufit, a jej ciemne włosy rozsypały się na poduszce niczym rozpostarte skrzydła ptaka. Popatrzył na szerokie, pełne wargi, które tak często i tak namiętnie go całowały. Wiosenne słońce podkreślało gęsty blond meszek, pokrywający dolną część jej policzków. Kiedy chciał jej dokuczyć, nazywał go brodą.

Rzadko miał szczęście oglądania jej taką jak teraz, leżącą spokojnie z odprężoną, nie wyrażającą niczego twarzą. Zwykle bywała ożywiona – śmiała się, chmurzyła, krzywiła, wyrażała zdziwienie lub sceptycyzm albo też współczucie.

Najczęściej jednak na jej twarzy gościł figlarny uśmieszek, jak u psotnego chłopca, który właśnie obmyślił szczególnie szatański psikus. Taka jak teraz bywała tylko podczas snu albo kiedy się głęboko zamyśliła; i taką kochał ją najbardziej. Gdy pogrążona w nieświadomości nie kontrolowała się, jej wygląd zdradzał płonącą tuż pod powierzchnią niczym leniwy, gorący, podziemny wulkan omdlewającą zmysłowość. Na ten widok korciło go wprost, by jej dotknąć.

Wciąż jeszcze go to zaskakiwało. Gdy spotkali się po raz pierwszy, a było to wkrótce po jego przybyciu do Paryża, zrobiła na nim wrażenie typowej wojującej aktywistki, z tych, które zawsze znajdują się między młodymi radykałami ze stołecznych miast i zasiadając w rozmaitych komitetach, organizują kampanie przeciwko apartheidowi oraz na rzecz rozbrojenia nuklearnego, kroczą na czele marszów protestacyjnych przeciwko wojnie w Salwadorze, a także zanieczyszczaniu wód, zbierają datki na głodujących mieszkańców Czadu lub usiłują lansować utalentowanego młodego filmowca. Ludzi przyciągała jej uderzająca uroda, zniewalał urok osobisty, udzielał się też im jej entuzjazm. Umówił się z nią parę razy dla samej tylko przyjemności obserwowania ładnej dziewczyny pałaszującej z apetytem stek; a potem – nie pamiętał nawet dokładnie, jak to się stało – odkrył, że we wnętrzu tej roztrzepanej dziewczyny żyje namiętna kobieta, i zakochał się.

Błądził wzrokiem po jej małym mieszkanku. Rozpoznawał z przyjemnością sprzęty nadające temu wnętrzu jej piętno: ładną lampę wykonaną z chińskiej wazy; półkę z książkami o ekonomii i światowej nędzy; przepastną, miękką sofę, w której można było utonąć, fotografię jej ojca, przystojnego mężczyzny w dwurzędowej marynarce, zrobioną chyba na początku lat sześćdziesiątych; mały srebrny puchar, który przed dziesięciu laty, w roku 1971, zdobyła na swoim kucyku

Dandelionie. Miała wtedy trzynaście lat, a ja dwadzieścia trzy, pomyślał Ellis; i kiedy ona wygrywała zawody kucyków w Hampshire, ja byłem w Laosie i zakładałem miny przeciwpiechotne na Szlaku Ho Chi Minha.

Kiedy po raz pierwszy zobaczył to mieszkanie, a od tamtej chwili minął już prawie rok, dopiero co przeprowadziła się tu z przedmieścia i były to wtedy właściwie same gołe ściany; zwyczajny pokoik na poddaszu z kuchenką we wnęce, kabiną natryskową i toaletą w korytarzu. Stopniowo przekształciła tę ponurą mansardę w urocze gniazdko. Jako tłumacz z francuskiego i rosyjskiego na angielski zarabiała dobrze, ale płaciła duży czynsz – mieszkanie znajdowało się blisko Bulwaru St. Michel – wydawała więc pieniądze rozważnie, odkładając na upatrzony mahoniowy stół, antyczne łoże i kobierzec z Tebrizu. Należała do kobiet, o których ojciec Ellisa mawia, że mają klasę. Polubisz ją, tato, pomyślał Ellis. Oszalejesz na jej punkcie.

Przekręcił się na bok, twarzą do niej, i tak, jak się spodziewał, ruch ten obudził ją. Jej wielkie niebieskie oczy wpatrywały się przez ułamek sekundy w sufit, potem spojrzała na niego, uśmiechnęła się i też przekręciła na bok trafiając prosto w jego ramiona.

– Cześć – wyszeptała. Pocałował ją.

Wzwód był natychmiastowy. Leżeli przez chwilę w półśnie, wtuleni w siebie, całując się raz po raz; potem zarzuciła mu nogę na biodro i zaczęli się kochać w milczeniu i bez pośpiechu.

Kiedy po raz pierwszy zostali kochankami i potem, kiedy zaczęli uprawiać miłość rankami, nocami, często nawet popołudniami, Ellis przypuszczał, że ta namiętność nie przetrwa długo i że po kilku dniach, no może po kilku tygodniach, czar nowości pryśnie i przejdą na dwa i pół raza na tydzień, czy ile tam wynosi statystyczna przeciętna. Mylił się. Minął rok, a oni wciąż nie mieli siebie dosyć i zachowywali się jak para nowożeńców w czasie miodowego miesiąca.

Położyła się na nim i przywarła doń całym ciężarem. Wilgotna skóra ich ciał przylgnęła do siebie. Otoczył ramionami jej drobne ciało i przytulając ją mocno, wszedł w nią głębokim pchnięciem. Wyczuła, że jego podniecenie sięga szczytu, uniosła więc głowę i spojrzała na niego, a potem, kiedy spełniał się w niej, pocałowała go rozchylonymi ustami. W chwilę później wydała cichy, niski jęk i z kolei on poczuł, jak przedłużonymi, łagodnymi skurczami ona osiąga poranny niedzielny orgazm. Pozostała na nim, wciąż na wpół tylko rozbudzona. Pogładził ją po włosach.

Po chwili poruszyła się.

– Wiesz, jaki dziś dzień? – wymamrotała sennie.

– Niedziela.

– To twoja niedziela na robienie lunchu.

– Nie zapomniałem.

– To dobrze. – Przez chwilę trwało milczenie. – Czym mnie dziś uraczysz?

– Będzie stek, ziemniaki, groszek, owczy ser, truskawki i krem Chantilly. Roześmiała się i uniosła głowę.

– Zawsze to robisz!

– Wcale nie. Ostatnio była fasolka po bretońsku.

– A przedtem w ogóle zapomniałeś i jedliśmy na mieście. Może byś urozmaicił trochę swoją kuchnię?

– Zaraz, zaraz. Zgodnie z umową przyrządzamy lunch na zmianę, co drugą niedzielę. Nie było mowy o tym, że za każdym razem ma to być inny lunch. Osunęła się znowu na niego udając, że uznaje się za pokonaną.

Przez cały czas nie opuszczała go myśl o zadaniu, jakie dziś go czekało. Będzie potrzebował jej nieświadomej pomocy i teraz nadarzał się właściwy moment, by ją o to poprosić.

– Muszę się dziś rano zobaczyć z Rahmim – zaczął.

– W porządku. Wpadnę do ciebie później.

– Gdybyś zjawiła się u mnie troszeczkę wcześniej, to mogłabyś mi wyświadczyć pewną przysługę.

– Jaką? – spytała.

– Przyrządzić lunch. Nie! Nie! Żartowałem. Chciałem, żebyś mi pomogła w przygotowaniu małego spisku.

– Mów, nie krępuj się.

– Dzisiaj są urodziny Rahmiego i przyjechał jego brat Mustafa, ale Rahmi nic o tym nie wie. – Jeśli się uda, przyrzekł sobie w duchu Ellis, nigdy więcej cię nie okłamię. – Chcę to tak urządzić, żeby Mustafa zjawił się na przyjęciu u Rahmiego niespodziewanie. Ale do tego potrzebny mi wspólnik.

– Już go masz – zdecydowała. Zsunęła się z niego i usiadła na łóżku ze skrzyżowanymi nogami. Piersi miała jak jabłka, gładkie, krągłe i twarde. Końce jej włosów ocierały się miękko o sutki. – Co mam robić?

– Sprawa jest prosta. Muszę powiedzieć Mustafie, dokąd ma przyjść, ale Rahmi jeszcze się nie zdecydował, gdzie urządzi to przyjęcie. Będę więc musiał przekazać Mustafie tę wiadomość w ostatniej chwili. A kiedy będę telefonował, Rahmi prawdopodobnie będzie stał koło mnie.

– I jak chcesz z tego wybrnąć?

– Zatelefonuję do ciebie. Będę wygadywał jakieś bzdury. Puść wszystko mimo uszu i zapamiętaj tylko adres. Zatelefonuj potem do Mustafy, podaj mu ten adres i powiedz, jak się tam dostać. – Gdy obmyślał całą tę intrygę, wszystko brzmiało zupełnie prawdopodobnie, ale teraz wydało mu się szyte bardzo grubymi nićmi.

Jednak po Jane nie było widać, aby nabrała jakichś podejrzeń.

– To nic trudnego – stwierdziła.

– Świetnie – powiedział wesoło Ellis, nie dając po sobie poznać, jak mu ulżyło.

– A kiedy będziesz w domu, licząc od tego telefonu?

– Za niecałą godzinę. Chcę zaczekać i zobaczyć, jaka będzie reakcja na tę niespodziankę, ale od lunchu jakoś się wymówię. Jane zachmurzyła się nagle.

– Ciebie zaprosili, a mnie nie. Ellis wzruszył ramionami.

– To chyba uroczystość w męskim gronie. – Sięgnął po leżący na nocnym stoliczku notes i zapisał w nim „Mustafa” z numerem telefonu obok.

Jane wstała z łóżka i poszła do kabiny, żeby wziąć prysznic. Otworzyła drzwi i przekręciła kurek. Jej nastrój zmienił się. Nie uśmiechała się już.

– Co cię ugryzło? – spytał Ellis.

– Nic mnie nie ugryzło – odparła. – Tylko czasami nie podoba mi się sposób, w jaki traktują mnie twoi przyjaciele.

– Wiesz przecież, jacy są Turcy w stosunku do dziewcząt.

– No właśnie – dziewcząt. Nie mają nic przeciwko szanującym się kobietom, ale ja przecież jestem dziewczyną. Ellis westchnął.

– To nie w twoim stylu, żeby przejmować się zadawnionymi uprzedzeniami garstki szowinistów. Powiedz, co ci naprawdę leży na sercu?

Przez chwilę stała nago obok natrysku, zastanawiając się. Wyglądała tak ponętnie, że Ellis znowu nabrał na nią ochoty.

– Wydaje mi się – powiedziała wreszcie – że męczy mnie po prostu moja sytuacja. Wszyscy wiedzą, że się zaangażowałam – nie sypiam z nikim innym, nawet nie pokazuję się na mieście z innymi mężczyznami – ale twojego zaangażowania nie widzę. Nie mieszkamy ze sobą, nie wiem, gdzie chodzisz ani co robisz przez większość czasu, nigdy nie spotkaliśmy się z rodzicami któregoś z nas… a ludzie to widzą i traktują mnie jak dziwkę.

– Chyba przesadzasz.

– Zawsze tak mówisz. – Weszła pod prysznic i zatrzasnęła za sobą drzwi. Ellis, z szuflady, w której trzymał swoje przybory toaletowe, wyjął brzytwę i zaczął się golić nad kuchennym zlewem. Nieraz już, często nawet w ostrzejszej formie, dyskutowali na ten temat i doskonale wiedział, o co chodzi: Jane chciała, żeby zamieszkali razem.

Oczywiście, on też tego pragnął; pragnął ją poślubić, związać się z nią na resztę życia. Ale z tym musiał zaczekać, aż wywiąże się ze swojej misji. Tego jednak nie mógł jej powiedzieć, wymigiwał się więc odzywkami w rodzaju „nie jestem jeszcze gotów” albo „potrzeba mi czasu”, a te niezrozumiałe uniki tylko ją złościły. Dla niej rok był wystarczająco długim okresem, by po mężczyźnie, którego kochała, oczekiwać jakiegoś śladu zaangażowania. I miała oczywiście rację. Ale jeśli dzisiaj wszystko pójdzie dobrze, będzie mógł wreszcie uregulować tę sprawę.

Skończył golenie, owinął brzytwę w ręcznik i schował do swojej szufladki. Jane wyszła spod prysznica, zajął więc jej miejsce. Nie odzywamy się do siebie, pomyślał; jakoś głupio wyszło.

Podczas gdy brał prysznic, zaparzyła kawę. Ubrał się szybko w wytarte dżinsy i czarny podkoszulek z krótkimi rękawkami i usiadł naprzeciwko niej przy małym mahoniowym stoliczku.

– Chcę z tobą poważnie porozmawiać – powiedziała rozlewając kawę do filiżanek.

– Zgoda – przystał skwapliwie – najlepiej przy lunchu.

– A dlaczego nie teraz?

– Nie mam czasu.

– Czy urodziny Rahmiego są ważniejsze od naszego związku?

– Naturalnie, że nie – Ellis usłyszał w swym tonie irytację i wewnętrzny głos ostrzegł go: „Uważaj, możesz ją stracić”. – Ale obiecałem, a dotrzymywanie obietnic jest dla mnie bardzo ważne; natomiast to, czy odbędziemy tę rozmowę teraz, czy później, nie ma chyba większego znaczenia.

Twarz Jane przybrała ten tak dobrze mu znany zawzięty, nieustępliwy wyraz, który pojawiał się zawsze, gdy podjęła już jakąś decyzję, a ktoś usiłował ją od niej odwieść.

– A dla mnie ma znaczenie, żebyśmy porozmawiali teraz – oświadczyła stanowczo.

Przez chwilę miał ochotę powiedzieć jej całą prawdę. Ale nie tak to sobie wcześniej zaplanował. Czasu było mało, myśli miał zajęte czym innym i nie był przygotowany do rozmowy. O wiele lepiej będzie odłożyć to na później, kiedy oboje się rozluźnią i będzie mógł jej oznajmić, że jego misja w Paryżu dobiegła końca.

– Wydaje mi się, że sama nie wiesz, czego chcesz, a ja nie dam się terroryzować – powiedział. – Proszę cię, odłóżmy tę rozmowę na później. Teraz muszę już lecieć. – Wstał.

– Jean-Pierre zaproponował mi, żebym pojechała z nim do Afganistanu – rzuciła za nim, gdy był już przy drzwiach.

Zaskoczenie było tak zupełne, że minęła dłuższa chwila, zanim do Ellisa dotarł sens jej słów.

– Mówisz poważnie? – spytał z niedowierzaniem.

– Absolutnie poważnie.

Ellis wiedział, że Jean-Pierre jest zakochany w Jane. Tak samo zresztą jak pół tuzina innych mężczyzn: w przypadku takiej dziewczyny było to nieuniknione.

Żadnego z tych mężczyzn nie można jednak było uważać za poważnego rywala; tak przynajmniej sądził aż do tej chwili. Powoli dochodził do siebie.

– Chciałabyś zakwefiona zwiedzać strefę działań wojennych?

– To nie jest temat do żartów! – zaperzyła się. – Mówię o moim życiu. Potrząsnął z powątpiewaniem głową.

– Nie możesz jechać do Afganistanu.

– Dlaczego?

– Bo mnie kochasz.

– Nie stawia mnie to do twojej wyłącznej dyspozycji.

Przynajmniej nie powiedziała: „Nie, nie kocham cię”. Spojrzał na zegarek.

Śmieszne – za kilka godzin zamierzał jej opowiedzieć wszystko, co chciała usłyszeć.

– Wcale tak nie uważam – powiedział. – Mówimy o naszej przyszłości, a do takiej rozmowy trzeba się przygotować.

– Nie będę czekała w nieskończoność – oznajmiła.

– Przecież nie proszę cię, żebyś czekała w nieskończoność, proszę tylko, żebyś zaczekała do lunchu. – Dotknął jej policzka. – Nie kłóćmy się o te parę godzin.

Wstała i pocałowała go mocno w usta.

– Nie pojedziesz do Afganistanu, prawda? – spytał.

– Nie wiem – odparła szczerze.

– Byle tylko nie przed lunchem – zdobył się na uśmiech. Uśmiechnęła się także i skinęła głową.

– O to możesz być spokojny.

Popatrzył na nią jeszcze przez chwilę i wyszedł.


* * *

Szerokie bulwary Champs-Elysees roiły się od turystów i paryżan, którzy korzystając z ciepłego wiosennego słońca wylegli na poranną przechadzkę i kłębili się tłumnie na chodnikach oraz wypełniali szczelnie wszystkie kawiarniane ogródki. Ellis stał w pobliżu umówionego miejsca z plecakiem, który nabył w sklepiku z tanimi wyrobami kaletniczymi. Wyglądał na Amerykanina podróżującego autostopem po Europie.

Szkoda, że Jane akurat ten dzień wybrała sobie na kłótnię: będzie teraz rozpamiętywała tę rozmowę i zanim się z nim spotka, wprawi się w wojowniczy nastrój.

No nic, będzie musiał poświęcić trochę czasu na wygładzenie jej nastroszonych piórek.

Usunął Jane ze swych myśli i skoncentrował się na czekającym go zadaniu.

Jeśli chodzi o tożsamość „przyjaciela” Rahmiego, tego, który finansował ich małą terrorystyczną grupę, istniały dwie możliwości. Mógł to być bogaty, kochający wolność Turek, który kierując się pobudkami politycznymi lub osobistymi doszedł do wniosku, że w walce z wojskową dyktaturą i jej poplecznikami przemoc jest całkowicie usprawiedliwiona. Gdyby tak było, Ellis czułby się zawiedziony.

Mógł to być również Borys.

W kręgach, w których obracał się Ellis – wśród obnoszących się z rewolucyjnymi poglądami studentów, palestyńskich uchodźców, niepełnoetatowych wykładowców nauk politycznych, wydawców podle drukowanych ekstremistycznych pisemek, anarchistów i maoistów, Ormian i wojujących wegetarianów – Borys był postacią legendarną. Krążyły pogłoski, że to Rosjanin, funkcjonariusz KGB, skory do finansowania wszelkich lewackich aktów przemocy na Zachodzie. Wielu, a zwłaszcza ci, którzy próbowali uzyskać finansowe wsparcie Rosjan i nie uzyskali go, wątpiło w jego istnienie. Ale Ellis zauważył, że od czasu do czasu jakaś grupa, która od miesięcy nie robiła nic poza uskarżaniem się, iż nie stać jej nawet na powielacz, przestawała nagle mówić o pieniądzach i stawała się bardzo czuła na punkcie ostrożności; później następowało jakieś porwanie, jakaś strzelanina albo zamach bombowy.

Zdaniem Ellisa nie ulegało wątpliwości, że pieniądze na utrzymanie takich grup, jak dysydenci tureccy, łożą Rosjanie; nie potrafiliby się oprzeć mając przed sobą tak tani i mało ryzykowny sposób siania fermentu. Poza tym również Stany

Zjednoczone finansowały porwania i morderstwa w Ameryce Środkowej i Ellis nie potrafił sobie wyobrazić, by Związek Radziecki miał większe skrupuły niż jego ojczysty kraj. A ponieważ przy tego typu działalności pieniędzy nie trzyma się na kontach bankowych ani nie przysyła telegraficznie, ktoś musi przekazywać banknoty z ręki do ręki; wynikało stąd, że Borys istnieje.

Ellis cholernie chciał go poznać.

Rahmi przeszedł obok niego dokładnie o dziesiątej trzydzieści; ubrany był w różową koszulę od Lacosta, nieskazitelnie odprasowane brązowe spodnie i wyglądał na zdenerwowanego. Rzucił Ellisowi rozpłomienione spojrzenie i odwrócił głowę.

Ellis ruszył jego śladem trzymając się, tak jak wcześniej uzgodnili, dziesięć do piętnastu jardów za nim.

W ogródku następnej kawiarni rozpierała się muskularna, otyła postać Pepe

Gozziego odzianego w czarny, jedwabny garnitur, jakby Pepe zawitał tu prosto z mszy – co zresztą nie było wykluczone. Na kolanach trzymał duży neseser. Wstał i dołączył do Ellisa, niemal się z nim zrównując, w taki jednak sposób, że postronny obserwator nie mógłby z całą pewnością stwierdzić, czy idą razem, czy też nie.

Rahmi kierował się pod górę, w stronę Łuku Tryumfalnego.

Ellis obserwował Pepe kątem oka. Korsykanin odznaczał się zwierzęcym instynktem samozachowawczym: sprawdzał dyskretnie, czy nikt go nie śledzi – raz, kiedy przechodzili na drugą stronę ulicy i całkiem naturalnie mógł obejrzeć się na bulwar, czekając na zmianę świateł, i potem znowu, kiedy mijali narożny sklep, w którego skośnej witrynie mógł dostrzec odbicia ludzi podążających za nim.

Ellis lubił Rahmiego, ale Pepe nie wzbudzał w nim sympatii. Rahmi był szczery i kierował się wzniosłymi zasadami, a ludzie, których zabił, przypuszczalnie zasłużyli sobie na śmierć. Pepe był zupełnie inny. Robił to dla pieniędzy i dlatego, że był za prymitywny i za głupi, by przetrwać w świecie legalnego biznesu.

Trzy przecznice na wschód od Łuku Triumfalnego Rahmi skręcił w boczną uliczkę. Ellis i Pepe uczynili to samo. Przeszli za Rahmim na drugą stronę jezdni i weszli do hotelu Lancaster.

A więc tu byli umówieni. Ellis żywił nadzieję, że spotkanie odbędzie się w hotelowym barze albo w restauracji: w miejscu publicznym czułby się bezpieczniej. Wchodząc z rozgrzanej ulicy do wyłożonego marmurami holu odczuwało się przyjemny chłód. Ellis zadygotał. Portier w smokingu spojrzał z ukosa na jego dżinsy. Pepe wchodził już do maleńkiej windy w drugim końcu westybulu w kształcie litery L. A zatem będzie to hotelowy pokój. Trudno. Ellis wszedł za Rahmim do kabiny, a za nim wcisnął się Pepe. W czasie jazdy nerwy Ellisa były napięte jak postronki. Wysiedli na czwartym piętrze. Rahmi doprowadził ich pod pokój numer 41 i zapukał.

Ellis usiłował nadać swej twarzy wyraz spokoju i obojętności. Drzwi uchyliły się wolno.

To był Borys. Ellis pojął to natychmiast, gdy tylko jego oczy spoczęły na tym człowieku. Serce zabiło mu tryumfalnie, a jednocześnie przeszedł go zimny dreszcz strachu. Z całej postaci mężczyzny, od pospolitej fryzury po topornie praktyczne buty, zalatywało Moskwą, a z jego twardego, taksującego spojrzenia i brutalnego układu ust wyzierał niezaprzeczalnie styl KGB. Ten człowiek w niczym nie przypominał Rahmiego ani Pepe; nie był ani w gorącej wodzie kapanym idealistą, ani perfidnym mafioso. Był to profesjonalny terrorysta o kamiennym sercu, który nie zawahałby się przed rozwaleniem łba któremuś z trzech stojących teraz przed nim ludzi, a gdyby było to konieczne, załatwiłby ich wszystkich.

Długo cię szukałem, pomyślał Ellis.

Uchyliwszy drzwi do połowy, tak by osłonić się nimi częściowo, Borys mierzył ich przez chwilę wzrokiem, po czym cofnął się o krok.

– Wchodźcie – powiedział po francusku.

Weszli do salonu hotelowego apartamentu. Był dosyć luksusowo urządzony, a jego umeblowanie stanowiły fotele, stoliczki do kawy i wyglądający na osiemnastowieczny antyk kredens. Na dosuniętym do samej ściany delikatnym stoliczku o kabłąkowatych nóżkach leżał karton papierosów marlboro i stała litrowa butelka wolnocłowej brandy. Na wpół uchylone drzwi w drugim rogu pokoju prowadziły do sypialni.

Rahmi przedstawił ich sobie z nerwową niedbałością:

– Pepe. Ellis. Mój przyjaciel.

Borys był barczystym mężczyzną ubranym w białą koszulę z podwiniętymi rękawami, odsłaniającymi mięsiste, owłosione przedramiona. Jego niebieskie serżowe spodnie były zbyt ciepłe jak na tę pogodę. Na oparciu krzesła wisiała marynarka w czarno-brązową kratę, zdecydowanie nie pasująca do niebieskich spodni.

Ellis położył plecak na dywanie i usiadł. Borys wskazał na butelkę brandy.

– Napijecie się czegoś?

Ellis nie miał ochoty na brandy o jedenastej rano.

– Tak – powiedział – poproszę o kawę. Borys rzucił mu twarde wrogie spojrzenie.

– No to wszyscy napijemy się kawy – burknął i podszedł do telefonu. Przywykł do tego, że wszyscy się go boją, pomyślał Ellis; nie podoba mu się, że traktuję go jak równego sobie.

Rahmi wyraźnie czuł przed Borysem respekt i siedział jak na szpilkach, zapinając i rozpinając górny guzik swej koszulki polo, podczas gdy Rosjanin zamawiał telefonicznie kawę.

– Cieszę się, że cię wreszcie poznałem – zwrócił się Borys do Pepe po francusku. – Wydaje mi się, że możemy pomóc sobie nawzajem.

Pepe skinął milcząco głową. Siedział na samym brzeżku obitego aksamitem fotela, a jego potężne cielsko opięte czarnym garniturem wyglądało na tym wykwintnym meblu dziwnie krucho, jakby lada chwila miało się rozpaść na kawałki. Pepe ma wiele wspólnego z Borysem, pomyślał Ellis. Obydwaj to silni, okrutni ludzie, nie znający uczucia przyzwoitości czy litości. Gdyby Pepe był Rosjaninem, pracowałby w KGB; a gdyby Borys był Francuzem, działałby w mafii.

– Pokażcie mi tę bombę – powiedział Borys.

Pepe otworzył neseser. Był wyładowany blokami żółtawej substancji wielkości pięć na pięć cali. Borys ukląkł na dywanie obok walizeczki i wskazującym palcem nacisnął jeden z bloków. Substancja ustąpiła pod nim jak kit. Borys powąchał ją.

– Zdaje się, że to C3 – powiedział do Pepe. Pepe skinął głową.

– Gdzie mechanizm?

– Ellis ma go w plecaku – pośpieszył z odpowiedzią Rahmi.

– Nie, nie mam – powiedział Ellis.

W pokoju na moment zrobiło się bardzo cicho. Przez przystojną, młodą twarz

Rahmiego przemknął cień paniki.

– Jak to? – wybąkał speszony. Jego przerażone oczy przesunęły się z Ellisa na Borysa i z powrotem. – Mówiłeś… powiedziałem mu, że przyniesiesz…

– Zamknij się – przerwał mu obcesowo Borys. Rahmi zamilkł. Borys patrzył wyczekująco na Ellisa.

– Obawiałem się, że to pułapka – powiedział Ellis z wystudiowaną obojętnością, do której było mu daleko – zostawiłem więc mechanizm w domu. Może tu być za parę minut. Muszę tylko zadzwonić do mojej dziewczyny.

Borys przyglądał mu się uważnie przez kilka sekund. Ellis robił co mógł, żeby wytrzymać jego wzrok.

– Dlaczego uważałeś, że to może być pułapka? – zapytał wreszcie Borys. Ellis pomyślał, że próba usprawiedliwiania się będzie wyglądała na przejście do defensywy. Nie dało się ukryć, że pytanie było zaskakujące. Spojrzał arogancko na Borysa, potem wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.

Borys cały czas przyglądał mu się badawczo.

– Ja zatelefonuję – powiedział w końcu.

Ellis stłumił cisnący mu się na usta protest. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Trzymał się twardo swojej pozy „za-cholerę-nie-ustąpię”, a jednocześnie myślał gorączkowo. Jak Jane zareaguje na głos nieznajomego? A jeśli nie będzie jej przy telefonie, jeśli postanowiła nie wywiązać się ze swojej obietnicy? Żałował teraz, że zrobił z niej swego łącznika. Ale było już za późno.

– Ostrożny z ciebie facet – powiedział do Borysa.

– Z ciebie też. Jaki jest twój numer?

Ellis podał mu go. Borys zapisał numer sobie w leżącym przy aparacie notesie i zaczął wykręcać cyfry.

Pozostali czekali w milczeniu.

– Halo – powiedział Borys – dzwonię w imieniu Ellisa.

Może obcy głos jej nie speszy, pomyślał Ellis: zresztą uprzedził ją, że tekst nie będzie się trzymał kupy. Puść wszystko mimo uszu i zapamiętaj tylko adres, tak jej powiedział.

– Co? – warknął ze złością Borys i Ellis pomyślał: jasny gwint, co ona tam wygaduje? – Tak, jestem, ale to nieważne – podjął Borys. – Ellis prosi, żeby przyniosła pani mechanizm do hotelu Lancaster przy rue de Barri, pokój czterdzieści jeden.

Znowu nastąpiła chwila przerwy.

Nie nawal, Jane, modlił się w duchu Ellis.

– Tak, to bardzo sympatyczny hotel.

Przestań się wygłupiać! Powiedz mu tylko, że to zrobisz – błagam!

– Dziękuję – powiedział Borys i dorzucił sarkastycznie: – Miło się z panią rozmawiało. – Z tymi słowami odłożył słuchawkę.

Ellis usiłował nadać swej twarzy taki wyraz, jakby od początku nie przewidywał żadnych problemów.

– Wiedziała, że jestem Rosjaninem – powiedział Borys. – Skąd?

Ellis nie wiedział przez chwilę, co odpowiedzieć, potem przypomniało mu się.

– Jest lingwistką – wyjaśnił – i ma ucho wyczulone na sposób mówienia.

– Czekając na tę dziwkę – odezwał się po raz pierwszy Pepe – obejrzymy sobie pieniążki.

– Proszę bardzo. – Borys wszedł do sypialni. Pod jego nieobecność Rahmi syknął do Ellisa:

– Nie wiedziałem, że wykręcisz taki numer!

– No i dobrze, że nie wiedziałeś – odparował Ellis, siląc się na ton znudzenia. – Gdybyś wiedział, co zamierzam, całe zabezpieczenie wzięłoby w łeb, prawda?

Borys wrócił z dużą brązową kopertą, którą wręczył Pepe. Pepe otworzył ją i przystąpił do liczenia stufrankowych banknotów.

Borys odpieczętował karton marlboro i zapalił papierosa.

Jane nie będzie chyba zwlekała z telefonem do Mustafy, pomyślał Ellis. Trzeba było jej powiedzieć, że bardzo mi zależy na natychmiastowym przekazaniu tej informacji.

– Zgadza się – stwierdził po chwili Pepe. Wsunął pieniądze z powrotem do koperty, polizał brzeg, zakleił ją i położył na stoliku.

Czterej mężczyźni siedzieli przez kilka minut w milczeniu.

– Daleko mieszkasz? – przerwał ciszę Borys, zwracając się do Ellisa.

– Piętnaście minut drogi skuterem.

Rozległo się pukanie do drzwi. Ellis zamarł.

– Szybko jechała – powiedział Borys. Otworzył drzwi. – To kawa – oznajmił z niesmakiem, wracając na swój fotel.

Dwaj kelnerzy w białych kurtkach wtoczyli do pokoju stolik na kółkach. Wyprostowali się i odwrócili, każdy z pistoletem MAB model „D”, będącym na standardowym wyposażeniu francuskich detektywów, w ręku.

– Nie ruszać się – rzucił jeden z nich.

Ellis wyczuł, że Borys gotuje się do skoku. Dlaczego przysłali tylko dwóch detektywów? Jeśli Rahmi zrobi coś głupiego i da się zastrzelić, to może powstać takie zamieszanie, że Pepe z Borysem zdołają wspólnie unieszkodliwić tych ludzi, mimo że ci są uzbrojeni…

Drzwi do sypialni otworzyły się z impetem i stanęli w nich jeszcze dwaj ludzie w uniformach kelnerów, uzbrojeni podobnie jak ich koledzy.

Borys rozluźnił się i na jego twarzy pojawił się wyraz rezygnacji.

Ellis dopiero teraz uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech. Wypuścił powietrze z płuc w przeciągłym westchnieniu.

To był koniec.

Do pokoju wkroczył umundurowany policjant.

– Kocioł! – wybuchnął Rahmi. – To kocioł!

– Stul dziób – warknął Borys i jego obcesowy ton ponownie zamknął usta Rahmiemu. Borys zwrócił się teraz do oficera policji. – Stanowczo protestuję przeciwko temu gwałtowi – zaczął. – Proszę zaprotokołować, że…

Policjant rąbnął go w usta pięścią w skórkowej rękawiczce.

Borys dotknął warg, potem spojrzał na rozmazaną na dłoni krew. Uświadomiwszy sobie, że sprawa wygląda o wiele za poważnie, by wykręcić się z niej sianem, zmienił całkowicie front.

– Zapamiętaj moją twarz – powiedział do oficera policji lodowato zimnym głosem. – Jeszcze ją zobaczysz.

– Ale kto zdradził? – krzyknął Rahmi. – Kto nas sypnął?

– On – powiedział Borys wskazując na Ellisa.

– Ellis? – bąknął z niedowierzaniem Rahmi.

Popatrzył na Ellisa. Sprawiał wrażenie, że zaraz zwymiotuje.

– Ten telefon – mruknął Borys. – Adres.

Weszło jeszcze kilku mundurowych policjantów. Oficer wskazał na Pepe.

– To Gozzi – powiedział. Dwaj policjanci zakuli Pepe w kajdanki i wyprowadzili go. Oficer spojrzał na Borysa. – A ty coś za jeden?

Borys sprawiał wrażenie znudzonego.

– Nazywam się John Hocht – powiedział. – Jestem obywatelem Argentyny…

– Nie zawracaj głowy – warknął z rozdrażnieniem oficer. – Zabrać go. – Zwrócił się teraz do Rahmiego. – No więc?

– Nie mam nic do powiedzenia – powiedział Rahmi starając się, by zabrzmiało to heroicznie.

Oficer dał znak głową i Rahmiego również zakuto w kajdanki. Kiedy go wyprowadzano, wpatrywał się w Ellisa.

Aresztowanych zwieziono na dół windą pojedynczo. Neseser Pepe i wypełnioną stufrankowymi banknotami kopertę owinięto w polietylenową folię. Do pokoju wszedł policyjny fotograf i rozstawił statyw aparatu.

– Pod hotelem zaparkowany jest czarny citroen DS – zwrócił się oficer do

Ellisa. – Sir – dodał po chwili wahania.

No to z powrotem jestem po stronie prawa, pomyślał Ellis. Szkoda, że Rahmi jest facetem o wiele milszym od tego gliny.

Zjechał windą na parter. W holu, w czarnej marynarce i spodniach w paski, stał kierownik hotelu i z twarzą zastygłą w zbolałym wyrazie obserwował wmaszerowujące z ulicy posiłki policji.

Ellis wyszedł w słoneczny blask. Czarny citroen stał po drugiej stronie ulicy.

Z przodu siedział kierowca, a na tylnym siedzeniu jakiś pasażer. Ellis usiadł z tyłu. Samochód ruszył ostro z miejsca.

– Cześć, John – powiedział pasażer, odwracając się do Ellisa. Ellis uśmiechnął się. Jego nie używane od ponad roku prawdziwe imię dziwnie obco zabrzmiało mu w uszach.

– Jak się masz, Bill – powiedział.

– Jak nowo narodzony – odparł Bill. – Od trzynastu miesięcy nie mamy od ciebie żadnych wiadomości, nie licząc monitów o dosłanie pieniędzy. I nagle dostajemy stanowczy telefon, z którego wynika, że mamy dwadzieścia cztery godziny na zmontowanie miejscowego oddziału do przeprowadzenia aresztowania. Nie wyobrażasz sobie, ile mieliśmy zachodu z nakłonieniem Francuzów, żeby to zrobili, nie zdradzając im po co! Oddział miał trwać w gotowości w okolicach Champs-Elysées, ale żeby uzyskać dokładny adres, musieliśmy czekać na telefon od jakiejś kobiety, która zapyta o Mustafę. I to było wszystko, co wiedzieliśmy!

– Nie było innego sposobu – powiedział tonem usprawiedliwienia Ellis.

– No cóż, przysporzyło nam to trochę roboty – i mam teraz w tym mieście parę poważnych długów wdzięczności do spłacenia – ale udało się. Powiedz mi tylko, czy gra była warta świeczki. Kogo mamy w worku?

– Ten Rosjanin to Borys – powiedział Ellis. Twarz Billa rozpłynęła się w szerokim uśmiechu.

– A niech mnie kule biją – zapiał z zachwytu. – Dopadłeś Borysa? Nie zalewaj.

– Nie zalewam.

– Jezu, lepiej zabiorę go od Francuzów, zanim zorientują się, kim jest. Ellis wzruszył ramionami.

– I tak nikt nie wyciągnie z niego zbyt wiele. To twarda sztuka. Najważniejsze, że wycofaliśmy go z obiegu. Minie parę łat, zanim wprowadzą kogoś na jego miejsce i zanim ten nowy Borys odtworzy kontakty swojego poprzednika. Na razie poważnie ich zastopowaliśmy.

– Jeszcze jak. To sensacja!

– Korsykanin to Pepe Gozzi, handlarz bronią – ciągnął Ellis. – Dostarczał sprzęt do wszystkich niemal akcji terrorystycznych, jakie przeprowadzono w ciągu ostatnich paru lat we Francji, nie mówiąc już o tych, które miały miejsce na terenie innych krajów. Tego trzeba wymaglować. Wyślijcie francuskiego detektywa do Marsylii, żeby pogadał z jego ojcem, Meme Gozzim. Przewiduję, że dowiecie się, iż staremu nigdy nie uśmiechał się pomysł angażowania rodziny w przestępstwa polityczne. Zaproponujcie mu układ: zwolnienie Pepe w zamian za zeznania obciążające wszystkich jego politycznych klientów – z wyłączeniem zwyczajnych kryminalistów. Meme na to pójdzie, bo takie coś nie zostanie potraktowane jako zdrada przyjaciół. A jak Meme na to pójdzie, to pójdzie i Pepe. Francuzi mogą mieć roboty na ładne parę lat.

– Niewiarygodne – Bill był wyraźnie oszołomiony. – W ciągu jednego dnia zdjąłeś dwóch największych chyba prowokatorów światowego terroryzmu.

– Jednego dnia? – uśmiechnął się Ellis. – To mi zabrało rok życia.

– Warto było.

– Ten młody facet to Rahmi Coskun – powiedział Ellis. Śpieszył się, bo był jeszcze ktoś, komu chciał to wszystko opowiedzieć. – Rahmi i jego grupa dokonała kilka miesięcy temu zamachu bombowego na Turkish Airlines, przedtem zaś zamordowała attaché ambasady tureckiej. Jeśli zgarniecie całą grupę, to możecie być pewni, że znajdziecie jakiś dowód nadający się do przedłożenia sądowi.

– Jeśli nie, to francuska policja już ich nakłoni do zwierzeń.

– Tak. Daj mi ołówek, to zapiszę ci nazwiska i adresy.

– Daruj to sobie – powiedział Bill. – Zdasz mi szczegółową relację w ambasadzie.

– Nie jadę do ambasady.

– John, nie rozwalaj mi całego programu.

– Podam ci te nazwiska i w ten sposób będziesz miał w ręku wszystkie najistotniejsze informacje, na wypadek gdyby po południu przejechał mnie jakiś zwariowany francuski taksówkarz. Jeśli przeżyję do jutra, wpadnę rano do ciebie i dorzucę parę szczegółów.

– Po co to odwlekać?

– Jestem umówiony na lunch.

Bill wzniósł oczy do nieba.

– Chyba jesteśmy ci to winni – powiedział niechętnie.

– Tak właśnie myślałem.

– Kto to jest?

– Jane Lambert. Jej nazwisko figurowało na liście, którą mi wręczyłeś na wstępnej odprawie.

– Pamiętam. Powiedziałem ci wtedy, że jeśli wkradniesz się w jej łaski, to przedstawi cię każdemu obłąkanemu lewakowi, każdemu arabskiemu terroryście, każdemu sympatykowi grupy Baader-Meinhof i każdemu awangardowemu poecie w Paryżu.

– I miałeś rację, tylko że ja się w niej zakochałem.

Bill miał minę bankiera z Connecticut, któremu oznajmiono właśnie, że jego syn zamierza się ożenić z córką czarnego milionera – nie wiedział czy się żachnąć, czy przyklasnąć.

– A to dopiero! Jaka ona naprawdę jest?

– Sama nie jest zwariowana, chociaż ma kilku zwariowanych przyjaciół. Co ja ci mogę o niej powiedzieć? Śliczna jak obrazek, inteligentna jak nie wiem co i uparta jak osioł. Po prostu cudowna. Jest kobietą, której szukałem przez całe życie.

– No nic, rozumiem, dlaczego wolisz czcić swój tryumf z nią, a nie ze mną. Co zamierzasz?

Ellis uśmiechnął się. – Otworzę butelkę wina, usmażę dwa steki, powiem jej, że utrzymuję się z łapania terrorystów i poproszę ją o rękę.

ROZDZIAŁ 2

Jean-Pierre nachylił się nad stolikiem w kantynie i utkwił w siedzącej naprzeciwko brunetce współczujący wzrok.

– Chyba wiem, co czujesz – powiedział ciepło. – Pamiętam, jak sam byłem załamany pod koniec pierwszego roku medycyny. Masz wtedy wrażenie, że zaserwowano ci więcej informacji, niż jest w stanie wchłonąć jeden mózg i po prostu nie masz pojęcia, jak zdołasz przyswoić sobie to wszystko, aby pomyślnie przebrnąć przez egzaminy.

– Właśnie tak – przyznała dziewczyna kiwając energicznie głową. Była bliska płaczu.

– To dobry znak – pocieszył ją. – To znaczy, że jesteś na fali. Ludzie, którzy oblewają, rekrutują się z tych, co się nie przejmują.

Jej brązowe oczy zwilgotniały z wdzięczności.

– Naprawdę tak uważasz?

– Jestem tego pewien.

Spojrzała na niego z uwielbieniem. Wolałaby zjeść mnie, a nie swój lunch, pomyślał. Zmieniła nieznacznie pozycję i spod rozchylającego się sweterka wyjrzała koronkowa lamówka biustonosza. Jean-Pierre napalił się natychmiast. We wschodnim skrzydle szpitala mieścił się magazynek pościeli, nigdy nie używany po mniej więcej dziewiątej trzydzieści rano. Jean-Pierre nieraz z niego korzystał. Można się było tara zamknąć od wewnątrz i położyć na miękkim stosie czystych prześcieradeł…

Brunetka westchnęła, nadziała na widelec kawałek steku, wsunęła go do ust i kiedy zaczęła żuć, Jean-Pierre’owi natychmiast przeszło całe zainteresowanie dziewczyną. Nie cierpiał widoku jedzących ludzi. Prawdę mówiąc, jedynie ćwiczył, by udowodnić sobie, że nadal potrafi to robić – wcale nie chciał jej uwodzić. Była bardzo ładna z tymi falującymi włosami i ciepłą, śródziemnomorską karnacją skóry, przy tym wspaniale zbudowana, ale Jean-Pierre nie miał ostatnio zacięcia do przypadkowych podbojów. Jedyną dziewczyną, która potrafiła go zafascynować na dłużej niż kilka sekund, była Jane Lambert – a z nią nawet się jeszcze nie całował.

Odwrócił oczy od brunetki i zaczął błądzić znudzonym wzrokiem po szpitalnej kantynie. Nie dostrzegł nikogo znajomego. Sala była niemal pusta: jadł lunch wcześnie, bo pracował na porannym dyżurze.

Mijało właśnie sześć miesięcy od chwili, kiedy w tłumie gości na koktajlu, wydanym z okazji ukazania się nowej książki z dziedziny ginekologii feministycznej, ujrzał uderzająco ładną twarz Jane. Tłumaczył jej, że nie ma czegoś takiego, jak medycyna feministyczna, jest tylko medycyna dobra i medycyna zła. Odparła, że nie ma czegoś takiego, jak matematyka chrześcijańska, a mimo to trzeba było takiego heretyka jak Galileusz, aby dowieść, że Ziemia krąży dookoła Słońca.

– Masz rację! – wykrzyknął Jean-Pierre w swój najbardziej rozbrajający sposób i tak zostali przyjaciółmi.

Była jednak odporna, jeśli nie zupełnie nieczuła, na jego wdzięki. Lubiła go, ale była chyba oddana Ellisowi, chociaż ten Amerykanin był od niej sporo starszy. Czyniło ją to w oczach Jean-Pierre’a jeszcze bardziej godną pożądania. Gdyby tak Ellis zszedł ze sceny – wpadł pod autobus albo coś w tym rodzaju… Ostatnio opór Jane zaczął jakby słabnąć – a może było to tylko jego pobożne życzenie?

– Czy to prawda, że jedziesz na dwa lata do Afganistanu? – spytała brunetka.

– Prawda.

– Dlaczego?

– Chyba dlatego, że wierzę w wolność. A poza tym nie po to studiowałem, żeby teraz zakładać bajpasy otłuszczonym bogaczom. – Kłamstwa automatycznie spływały z jego ust.

– Ale po co aż na dwa lata? Ludzie jadą tam zwykle na trzy do sześciu miesięcy, góra na rok. Dwa lata to jak cała wieczność.

– Czyżby? – Jean-Pierre uśmiechnął się z przymusem. – Widzisz, w krótszym okresie trudno dokonać czegoś naprawdę znaczącego. Wysyłanie tam lekarzy na krótkie turnusy jest działaniem wysoce nieefektywnym. Rebeliantom potrzeba swego rodzaju stałej opieki medycznej, szpitali nie zmieniających z roku na rok swojej siedziby i przynajmniej częściowo obsadzonych przez stały personel. Na razie wygląda to tak, że połowa tych ludzi nie wie, dokąd zwozić chorych i rannych. Poza tym nie przestrzegają zaleceń lekarzy, ponieważ nie mają kiedy poznać ich na tyle, by zacząć im ufać, no i nikt nie ma czasu na prowadzenie oświaty zdrowotnej. A opłacenie przejazdu ochotników do kraju przeznaczenia i z powrotem czyni ich „bezpłatne” usługi dosyć kosztownymi. – Jean-Pierre włożył w tę przemowę tyle wysiłku, że sam niemal sobie uwierzył i zapomniał na chwilę o prawdziwym motywie swojego wyjazdu do Afganistanu i o rzeczywistej przyczynie, zmuszającej go do pozostania tam przez dwa lata.

– Kto zamierza świadczyć bezpłatnie swoje usługi? – rozległ się czyjś głos za jego plecami.

Odwrócił się i zobaczył drugą parę z tacami zastawionymi jedzeniem: Valerię, która tak jak on była internistką, oraz jej przyjaciela, radiologa. Przysiedli się do Jean-Pierre’a i brunetki.

– Jean-Pierre jedzie do Afganistanu, żeby leczyć partyzantów – odpowiedziała na pytanie Valerii brunetka.

– Naprawdę? – Valeria była zaskoczona. – Słyszałam, że dostałeś cudowną propozycję pracy w Houston.

– Odrzuciłem ją.

– Ale dlaczego? – Valeria była poruszona.

– Doszedłem do wniosku, że ważniejsze jest ratowanie życia bojowników o wolność, natomiast paru teksańskich milionerów więcej czy mniej nie robi wielkiej różnicy.

Radiolog nie był zafascynowany Jean-Pierre’em w takim stopniu jak jego przyjaciółka.

– Źle na tym nie wyjdziesz – mruknął przełknąwszy porcję ziemniaków. – Żadnych kłopotów z załapaniem się po powrocie na ten sam etat – nie będziesz przecież zwykłym lekarzem, lecz lekarzem bohaterem.

– Tak uważasz? – spytał chłodno Jean-Pierre. Nie był zachwycony obrotem, jaki przybierała dyskusja.

– W zeszłym roku wyjechało do Afganistanu dwóch ludzi z tego szpitala – ciągnął radiolog. – Po powrocie dostali wspaniałe angaże. Jean-Pierre uśmiechnął się wyrozumiale.

– Dobrze wiedzieć, że jeśli uda mi się przeżyć, nie zostanę na bruku.

– Spodziewam się! – oburzyła się brunetka. – Po takim poświęceniu!

– A co na to twoi rodzice? – zainteresowała się Valeria.

– Matka aprobuje moją decyzję – powiedział Jean-Pierre. Oczywiście, że aprobowała: sama przecież kochała bohatera. Jean-Pierre potrafił sobie wyobrazić, co powiedziałby jego ojciec o młodym lekarzu idealiście, który ma zamiar pracować dla afgańskich partyzantów. Socjalizm nie oznacza wcale, że każdy może robić, co mu się żywnie podoba – powiedziałby ochrypłym, podnieconym głosem, a jego twarz zaczerwieniłaby się z lekka. Kim według ciebie są ci rebelianci? Są bandytami żerującymi na przestrzegających prawa wieśniakach. Socjalizmowi trzeba utorować drogę likwidując feudalne struktury. Tu walnąłby ogromną pięścią w stół. Żeby zrobić suflet, trzeba najpierw rozbić jajka – żeby wprowadzić socjalizm, trzeba przedtem rozbić parę głów! Nie denerwuj się, tato, ja to wszystko wiem.

– Ojciec nie żyje – dodał Jean-Pierre. – Ale sam był bojownikiem o wolność. Podczas wojny działał w ruchu oporu.

– Co tam robił? – spytał sceptyczny radiolog, ale Jean-Pierre nie zdążył mu już odpowiedzieć, bo w tym momencie ujrzał idącego przez kantynę i pocącego się w swym odświętnym garniturze Raoula Clermonta, wydawcę pisma „La

Revolte”. Co, u diabła, robi ten tłusty dziennikarz w szpitalnej stołówce?

– Muszę zamienić z tobą słówko – oznajmił bez wstępów Raoul. Nie mógł złapać tchu.

Jean-Pierre wskazał mu krzesło.

– Raoul…

– To pilne – przerwał mu Raoul i wyszło to tak, jakby nie życzył sobie, aby pozostali usłyszeli jego nazwisko.

– A może zjesz z nami lunch? Potem spokojnie sobie porozmawiamy.

– Żałuję, ale nie mogę.

Jean-Pierre usłyszał w głosie grubasa nutkę paniki. Popatrzył w jego oczy i dostrzegł w nich błaganie, by przestał się wygłupiać. Zdziwiony podniósł się od stolika.

– No dobrze – powiedział. Żeby zatuszować jakoś nagłość incydentu, rzucił żartobliwie do pozostałych: – Nie zjadać mojego lunchu, zaraz wracam. – Wziął Raoula pod ramię i wyszli razem z kantyny.

Jean-Pierre zamierzał rozpocząć rozmowę zaraz za drzwiami, ale Raoul szedł dalej korytarzem.

– Przysyła mnie Monsieur Leblond – wyjaśnił po drodze.

– Właśnie się domyślałem, że to on za tym stoi – powiedział Jean-Pierre. Miesiąc temu Raoul poznał go z Leblondem, a ten zaproponował mu wyjazd do Afganistanu, oficjalnie celem udzielenia pomocy rebeliantom, jak to czyniło wielu młodych francuskich lekarzy, ale w rzeczywistości po to, by podjąć działalność szpiegowską na rzecz Rosjan. Jean-Pierre poczuł się dumny, doceniony, a nade wszystko wzruszony, że oto nadarza się okazja uczynienia dla sprawy czegoś naprawdę spektakularnego. Obawiał się tylko, że jako komunista nie przejdzie przez sito kwalifikacyjne organizacji wysyłających lekarzy do Afganistanu. Nie wiedzieli, że jest członkiem partii, a sam im tego z pewnością nie powie – ale nie krył przecież, że sympatyzuje z komunistami. Z drugiej strony, wielu francuskich komunistów potępiało inwazję na Afganistan. Teoretycznie istniała jednak możliwość, że jakaś przewrażliwiona komisja kwalifikacyjna zasugeruje, iż Jean-Pierre może być równie szczęśliwy pracując dla jakiejś innej grupy bojowników o wolność – wysyłali też ludzi do pomocy partyzantom gdzie indziej, na przykład w Salwadorze. Jego obawy okazały się płonne: został zakwalifikowany natychmiast przez Médicins pour la Liberté. Podzielił się dobrą nowiną z Raoulem, a ten powiedział, że umówi go na drugie spotkanie z Leblondem. Może o to właśnie chodziło.

– Co tak panikujesz? – spytał Raoula.

– On chce się z tobą natychmiast widzieć.

– Teraz? – spytał z irytacją Jean-Pierre. – Jestem na dyżurze. Mam pacjentów…

– Ktoś inny może się nimi zająć.

– Ale skąd ten pośpiech? Wyjeżdżam dopiero za dwa miesiące.

– Nie chodzi o Afganistan.

– A o co?

– Nie wiem.

No to co cię tak przeraziło, pomyślał Jean-Pierre.

– I niczego się nie domyślasz? – spytał głośno.

– Wiem, że aresztowano Rahmiego Coskuna.

– Tego tureckiego studenta?

– Tak.

– Za co?

– Nie wiem.

– A co to ma wspólnego ze mną? Ledwie go znam.

– Monsieur Leblond wszystko ci wyjaśni. Jean-Pierre rozłożył ręce.

– Nie mogę ot tak sobie stąd wyjść.

– A co by było, gdybyś nagle źle się poczuł? – spytał Raoul.

– Zgłosiłbym to przełożonej pielęgniarek, a ona wezwałaby telefonicznie kogoś na zastępstwo. Ale…

– No to dzwoń do niej. – Doszli do głównego holu szpitala, gdzie na ścianie wisiał rząd aparatów telefonicznych łączności wewnętrznej.

To może być jakiś test, pomyślał Jean-Pierre; test na lojalność, który ma wykazać, czy jestem wystarczająco poważny, by powierzyć mi tę misję. Zdecydował, że podejmie ryzyko narażenia się na niezadowolenie dyrekcji szpitala. Podniósł słuchawkę aparatu.

– Miałem telefon w ważnej sprawie rodzinnej – powiedział po uzyskaniu połączenia. – Musi się pani natychmiast skontaktować z doktorem Roche.

– Dobrze, panie doktorze – odparła spokojnie pielęgniarka. – Mam nadzieję, że to nic poważnego.

– Później pani powiem – powiedział pośpiesznie. – Do widzenia. Ach, jeszcze jedno. – Miał na oddziale pacjentkę po operacji, która w nocy miała krwotok. – Jak się czuje pani Ferier?

– Świetnie. Krwawienie się nie powtórzyło.

– To dobrze. Ma być cały czas pod ścisłą obserwacją.

– Tak jest, panie doktorze.

Jean-Pierre odwiesił słuchawkę.

– Załatwione – powiedział do Raoula. – Chodźmy.

Doszli do parkingu i wsiedli do renaulta 5 Raoula. Wnętrze samochodu było nagrzane od południowego słońca. Raoul jechał szybko bocznymi uliczkami. Jean-Pierre’a ogarniał coraz większy niepokój. Nie wiedział, kim dokładnie jest Leblond, ale podejrzewał, że ma coś wspólnego z KGB. Zachodził w głowę, czy nie naraził się czasem czymś tej wzbudzającej postrach organizacji – a jeśli tak, to jaka może go czekać kara.

O Jane na pewno nie mogli się dowiedzieć.

Nie ich sprawa, że prosił ją, by pojechała z nim do Afganistanu. Zresztą i tak będzie to zapewne cała grupa: może jakaś pielęgniarka do pomocy Jean-Pierre’owi na miejscu; może jacyś inni lekarze skierowani do różnych części kraju; dlaczego Jane nie mogłaby się znaleźć między nimi? Nie była co prawda pielęgniarką, ale mogłaby przejść przyśpieszony kurs, a jej wielkim atutem była znajomość farsi, narzecza języka perskiego, którym posługiwano się w rejonie, do którego udawał się Jean-Pierre.

Miał nadzieję, że wyrazi zgodę i w imię ideałów i żądzy przygód pojedzie z nim. Miał nadzieję, że zapomni tam o Ellisie i zakocha się w pierwszym Europejczyku, jaki nawinie się jej pod rękę. Będzie nim, ma się rozumieć, Jean-Pierre. Miał również nadzieję, że partia nigdy się nie dowie, iż namówił ją do wyjazdu z pobudek osobistych. Nie musieli tego wiedzieć i nie mieli jak się dowiedzieć – tak mu się przynajmniej wydawało. Być może się mylił. Być może mieli do niego pretensje.

Bzdura, powiedział sobie. Nie zrobiłem nic złego – a nawet gdyby, to nie będzie żadnej kary. To prawdziwe KGB, nie jakaś mityczna instytucja, która napawa lękiem prenumeratorów „Reader’s Digest”.

Raoul zaparkował wóz. Zatrzymali się przed drogą czynszową kamienicą na rue de l’Université. Poprzednie spotkanie z Leblondem również miało miejsce tutaj. Wysiedli z samochodu i weszli do budynku.

W korytarzu panował mrok. Wspięli się po krętych schodach na pierwsze piętro i zadzwonili do drzwi. Jak bardzo odmieniło się moje życie od chwili, kiedy po raz pierwszy stanąłem przed tymi drzwiami, pomyślał Jean-Pierre.

Otworzył im Monsieur Leblond. Był to niski, drobny, łysiejący mężczyzna w okularach: w swoim ciemnoszarym garniturze i srebrnym krawacie wyglądał jak lokaj. Wprowadził ich do pokoju z oknami wychodzącymi na tyły posesji, w której odbywała się poprzednia rozmowa wstępna. Wysokie okna i wymyślne gzymsy sugerowały, że był to kiedyś elegancki salon, ale teraz podłogę pokrywał dywan z tworzywa sztucznego, a całe umeblowanie stanowiło zwyczajne tanie biurko oraz kilka plastykowych krzeseł pomarańczowego koloru.

– Zaczekajcie tu chwilę – powiedział Leblond. Głos miał cichy, niewyraźny i suchy jak kurz. Lekki, ale wyczuwalny akcent nasuwał podejrzenie, że Leblond nie jest jego prawdziwym nazwiskiem. Wyszedł innymi drzwiami.

Jean-Pierre usiadł na jednym z plastykowych krzeseł. Raoul nie poszedł za jego przykładem. W tym pokoju, pomyślał Jean-Pierre, ten suchy głos powiedział do mnie: „Od dziecka byliście skromnym, lojalnym członkiem partii. Wasz charakter i tradycje waszej rodziny pozwalają przypuszczać, że będziecie dobrze służyć partii w poufnej misji”.

Mam nadzieję, że nie zniszczyłem wszystkiego sprawą z Jane, pomyślał. Leblond wrócił z jakimś mężczyzną. Stanęli w progu i gospodarz wskazał na Jean-Pierre’a. Nieznajomy przyjrzał mu się uważnie, jakby chciał sobie dobrze utrwalić w pamięci jego twarz. Jean-Pierre wytrzymał jego spojrzenie. Mężczyzna był olbrzymem o szerokich barach gracza w amerykański futbol. Włosy po bokach głowy miał długie, ale przerzedzone na ciemieniu, i nosił obwisłe wąsy. Ubrany był w marynarkę z zielonego sztruksu, rozdartą na rękawie. Po kilku sekundach skinął głową i wyszedł.

Leblond zamknął za nim drzwi i usiadł za biurkiem.

– Zdarzyła się katastrofa – powiedział.

A więc nie chodzi o Jane, pomyślał z ulgą Jean-Pierre. Chwała Bogu.

– W kręgu naszych przyjaciół działa agent CIA – ciągnął Leblond.

– O Boże! – jęknął Jean-Pierre.

– To nie ta katastrofa – burknął z irytacją Leblond. – Obecność amerykańskiego szpiega wśród naszych przyjaciół nie jest niczym zaskakującym. Bez wątpienia nie brak tam również agentów wywiadu izraelskiego i południowoafrykańskiego oraz francuskiego. Od czego są ci ludzie, jeśli nie od infiltrowania grup młodych aktywistów politycznych? My, oczywiście, też mamy wśród nich swojego człowieka.

– Kogo?

– Was.

– Och! – Jean-Pierre’a zatkało; nie uważał siebie za szpiega, takiego prawdziwego. Ale cóż innego sugerowały słowa „służyć partii w poufnej misji”? – Kto jest tym agentem CIA? – spytał z wielkim zainteresowaniem.

– Niejaki Ellis Thaler.

Wstrząśnięty Jean-Pierre zerwał się z krzesła.

– Ellis?

– Znacie go. I to dobrze.

– Ellis szpiegiem CIA?

– Siadajcie – powiedział spokojnie Leblond. – Problem nie w tym, kim jest, ale co zrobił.

Jean-Pierre pomyślał natychmiast, że jeśli Jane dowie się o tym, rzuci Ellisa jak gorącą cegłę. Czy pozwolą mi powiedzieć jej o tym? Jeśli nie, to czy dowie się tego z jakiegoś innego źródła? Czy w to uwierzy? Czy Ellis wszystkiemu zaprzeczy?

Leblond nadal coś mówił. Jean-Pierre z wysiłkiem skoncentrował się na jego słowach.

– Katastrofa, o której wspomniałem, polega na tym, że Ellis zastawił pułapkę i złowił w nią kogoś dosyć dla nas ważnego.

Jean-Pierre’owi przypomniało się, że Raoul mówił mu o aresztowaniu Rahmiego Coskuna.

– To Rahmi jest dla nas kimś ważnym?

– Nie chodzi o Rahmiego.

– A więc o kogo?

– Nie musicie wiedzieć.

– To po co mnie tu wezwano?

– Zamknijcie się i słuchajcie – warknął Leblond i po raz pierwszy Jean-Pierre poczuł przed nim respekt. – Nie miałem, oczywiście, przyjemności poznania waszego przyjaciela Ellisa. Tak się nieszczęśliwie składa, że Raoul też nie.

W związku z tym żaden z nas nie wie, jak on wygląda. Ale wy to wiecie. I właśnie dlatego tu jesteście. Czy wiecie również, gdzie mieszka Ellis?

– Tak. Wynajmuje pokój nad restauracją przy rue de l’Ancienne Comédie.

– Czy okna tego pokoju wychodzą na ulicę?

Jean-Pierre zmarszczył w zamyśleniu czoło. Był tam tylko raz – Ellis rzadko zapraszał kogoś do siebie.

– Chyba tak.

– Nie macie pewności?

– Niech się zastanowię. – Był tam późnym wieczorem z Jane i paczką innych ludzi po filmie wyświetlanym na Sorbonie. Ellis poczęstował ich kawą. To był mały pokoik. Jane siedziała na podłodze pod oknem… – Tak. Okno wychodzi na ulicę. A jakie to ma znaczenie?

– Takie, że będziecie mogli dać sygnał.

– Ja? Jaki sygnał? Komu?

Leblond posłał mu groźne spojrzenie.

– Przepraszam – powiedział Jean-Pierre.

Leblond zawahał się. Kiedy odezwał się ponownie, jego głos był już o ton łagodniejszy, chociaż twarz miał nadal nieprzeniknioną.

– Przechodzicie chrzest bojowy. Przykro mi, że wykorzystuję was w… akcji… takiej jak ta, mimo że nic jeszcze dla nas nie zrobiliście. Ale znacie Ellisa i jesteście pod ręką, a nie mamy w tej chwili do dyspozycji nikogo innego, kto by go znał; no i jeśli to, co chcemy zrobić, nie zostanie przeprowadzone natychmiast, stracimy czynnik zaskoczenia. Jeśli będzie u siebie, wejdziecie tam – wymyślcie sobie jakiś pretekst. Podejdziecie do okna, wychylicie się i zrobicie wszystko, aby Raoul, który będzie czekał na ulicy, zauważył was.

Raoul przestąpił z nogi na nogę jak pies, który słyszy swoje imię w prowadzonej przez ludzi rozmowie.

– A jeśli Ellisa nie będzie w domu? – spytał Jean-Pierre.

– Porozmawiacie wtedy z sąsiadami. Spróbujecie się dowiedzieć, dokąd wyszedł i kiedy wróci. Jeśli okaże się, że wyszedł tylko na kilka minut, albo nawet na godzinę, poczekacie na niego. Kiedy wróci, postąpicie w następujący sposób: wejdziecie z nim do mieszkania, podejdziecie do okna i pokażecie się Raoulowi. Wasze pojawienie się w oknie będzie sygnałem, że Ellis jest w mieszkaniu

– a więc cokolwiek będziecie robić, nie podchodźcie do okna, jeśli go tam nie będzie. Zrozumieliście?

– Wiem, czego ode mnie chcecie – powiedział Jean-Pierre. – Nie rozumiem tylko, co to ma na celu.

– Identyfikację Ellisa.

– A kiedy już go wskażę?

Leblond udzielił Jean-Pierre’owi odpowiedzi, której ten miał nadzieję nie usłyszeć i odpowiedź ta przeraziła go do głębi.

– Zabijemy go, oczywiście.

ROZDZIAŁ 3

Jane rozłożyła cerowany biały obrus na malutkim stoliczku Ellisa i ustawiła na nim dwa nakrycia z zestawem sfatygowanych sztućców. W szafce pod zlewem znalazła butelkę Fleurie i otworzyła ją. Kusiło ją, żeby spróbować wina, ale postanowiła zaczekać z tym na Ellisa. Wyjęła szklanki, sól, pieprz, musztardę i papierowe serwetki. Pomyślała, czyby nie zacząć czasem przygotowywania posiłku. Nie, lepiej zostawić to jemu.

Nie podobał jej się pokój Ellisa. Był pusty, ciasny i bezosobowy. Kiedy po raz pierwszy go zobaczyła, przeżyła mały szok. Umawiała się już od jakiegoś czasu z tym miłym, zrelaksowanym, dojrzałym mężczyzną i wyobrażała sobie, że mieszka w atrakcyjnym, komfortowym apartamencie pełnym pamiątek z bogatej w doświadczenia przeszłości, w warunkach odzwierciedlających jego osobowość. Tymczasem z wyglądu tej klitki trudno byłoby odgadnąć, że był już kiedyś żonaty, walczył na wojnie, zażywał LSD i kapitanował szkolnej drużynie futbolowej. Zimne białe ściany zdobiło kilka przypadkowo dobranych plakatów. Porcelanowa zastawa ze sklepów ze starzyzną, byle jakie aluminiowe garnki. W kieszonkowych wydaniach tomików poezji nie było żadnych dedykacji. Dżinsy i swetry trzymał w plastykowej walizce wsuniętej pod rozchwierutane łóżko. A gdzie stare świadectwa szkolne, gdzie fotografie siostrzeńców i siostrzenic, gdzie przechowywana jak największy skarb kopia „Heartbreak Hotel”, gdzie pamiątkowy scyzoryk z Bolonii albo z Niagara Falls, gdzie talerz z drewna lękowego, który każdy wcześniej czy później otrzymuje w prezencie od rodziców? W pokoju nie było nic naprawdę ważnego, żadnego z tych przedmiotów, które trzyma się nie przez wzgląd na to, czym są, lecz na to, co sobą reprezentują; nie było najmniejszej cząstki jego duszy.

Był to pokój mężczyzny zamkniętego w sobie, tajemniczego, mężczyzny, który nigdy nie podzieli się z nikim swoimi najskrytszymi myślami. Stopniowo, z wielkim smutkiem. Jane dochodziła do przekonania, że Ellis jest właśnie taki jak jego pokój – chłodny i skryty.

Ale to niemożliwe. Był przecież człowiekiem tak pewnym siebie. Szedł przez życie z wysoko uniesionym czołem, jakby nigdy nikogo się nie obawiał. W łóżku był całkowicie swobodny, na tle seksualnym nie miał żadnych zahamowań.

Robił i mówił wszystko bez lęku, wahań czy fałszywego wstydu. Jane nie znała przedtem mężczyzny takiego jak on. Ale zbyt często zdarzało się – w łóżku, w restauracji albo po prostu na ulicy podczas spaceru – że kiedy zaczynała się z niego śmiać lub też słuchała tego, co mówi, albo kiedy patrzyła na skórę marszczącą się wokół jego oczu, gdy o czymś myślał, albo wreszcie gdy tuliła się do jego ciepłego ciała, stwierdzała nagle, że bez żadnej określonej przyczyny wyłączał się. W owych nastrojach nieobecności przestawał być kochający, przestawał być zabawny, troskliwy, delikatny, rycerski czy namiętny. Czuła się wtedy odepchnięta, obca, czuła się intruzem w jego prywatnym świecie. Było to tak, jakby słońce zaszło za chmurę.

Zdawała sobie sprawę, że musi z nim zerwać. Kochała go do szaleństwa, ale wszystko wskazywało na to, że on nie potrafi w pełni odwzajemnić jej uczuć. Miał już trzydzieści trzy lata i jeśli nie nauczył się dotąd sztuki współżycia z bliska sobie osobą, to nigdy już się tego nie nauczy.

Usiadła na sofie i zaczęła przeglądać „The Observera”, którego kupiła po drodze w stoisku z zagranicznymi gazetami przy Boulevard Raspail. Na pierwszej stronie zamieszczono korespondencję z Afganistanu. Przyszło jej do głowy, że jeśli chce zapomnieć o Ellisie, najłatwiej jej to przyjdzie, gdy tam właśnie pojedzie. Zapaliła się do tego pomysłu natychmiast. Chociaż kochała Paryż, a pracę miała naprawdę interesującą, pragnęła czegoś więcej: doświadczenia, przygody, no i szansy zrobienia czegoś wielkiego w imię wolności. Nie bała się. Jean-Pierre mówił, że lekarzy uważano za osoby zbyt cenne, by posyłać ich w strefę bezpośrednich działań wojennych. Istniało, co prawda, ryzyko, że oberwie się odłamkiem zabłąkanej bomby lub też wpadnie w zasadzkę, ale nie było chyba większe od niebezpieczeństwa dostania się pod koła paryskiego samochodu. Była bardzo ciekawa życia afgańskich rebeliantów.

– Co oni tam jedzą? – spytała kiedyś Jean-Pierre’a. – Jak się ubierają? Czy mieszkają w namiotach? Mają toalety?

– Nie ma tam żadnych toalet – odparł. – Nie ma elektryczności. Nie ma dróg. Nie ma wina. Nie ma samochodów. Nie ma centralnego ogrzewania. Nie ma dentystów. Nie ma listonoszy. Nie ma telefonów. Nie ma restauracji. Nie ma reklamy. Nie ma coca-coli. Nie ma prognoz pogody, nie ma notowań giełdowych, nie ma dekoratorów wnętrz, nie ma pracowników opieki społecznej, nie ma szminki do ust, nie ma tampaxu, nie ma pokazów mody, nie ma przyjęć, nie ma postojów taksówek, nie ma przystanków autobusowych.

– Poczekaj! – przerwała mu. Mógł tak wyliczać godzinami. – Muszą mieć autobusy i taksówki.

– Ale nie na wsi. Jadę do regionu zwanego Doliną Pięciu Lwów, partyzanckiej warowni na podgórzu Himalajów. Prymityw panował tam, zanim jeszcze Rosjanie ją zbombardowali.

Jane była całkowicie pewna, że doskonale potrafi obyć się bez kanalizacji, szminki do ust czy prognoz pogody. Podejrzewała, że nie docenia niebezpieczeństwa, grożącego nawet poza strefą bezpośrednich walk, ale to jej jakoś nie zniechęcało. Matka oczywiście wpadłaby w histerię. Ojciec, gdyby żył, powiedziałby:

– No to powodzenia, Jane. – Rozumiał sens robienia czegoś ważnego z własnym życiem. Chociaż był dobrym lekarzem, nigdy się nie dorobił, bo gdziekolwiek mieszkali – w Nassau, w Kairze, w Singapurze, a najdłużej w Rodezji – biednych ludzi leczył zawsze za darmo, walili więc do niego tłumnie, odstraszając płacących pacjentów.

Z zadumy wyrwał ją odgłos kroków na schodach. Uświadomiła sobie, że nie przeczytała więcej niż kilka linijek artykułu. Przekrzywiła głowę nadstawiając ucha. To chyba nie były kroki Ellisa, a jednak rozległo się pukanie do drzwi.

Jane odłożyła gazetę i poszła otworzyć. W progu stał Jean-Pierre. Był niemal tak samo zaskoczony jak ona. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

– Masz minę winowajcy. Czy ja też? – odezwała się wreszcie.

– Tak – przyznał uśmiechając się.

– Właśnie o tobie myślałam. Wejdź. Wszedł do pokoju i rozejrzał się.

– Nie ma Ellisa?

– Wkrótce powinien być. Siadaj.

Jean-Pierre opuścił swe wysmukłe ciało na kanapę. Jane nie po raz pierwszy przeszło przez myśl, że nie spotkała chyba nigdy piękniejszego mężczyzny. Jego twarz miała idealnie regularne rysy – wysokie czoło, mięsisty, dosyć arystokratyczny w zarysie nos, błyszczące, brązowe oczy, zmysłowe usta przysłonięte częściowo pełną, ciemnobrązową brodą z nieregularnymi przebłyskami kasztanu w wąsach. Ubrania miał tanie, ale pieczołowicie dobrane i nosił je z taką nonszalancką elegancją, że Jane sama zazdrościła mu tej umiejętności.

Bardzo go lubiła. Jego wielką wadą było zbyt wielkie mniemanie o sobie, ale obnosił się z nim w tak naiwny i rozbrajający sposób jak chełpliwe dziecko. Podobał jej się jego idealizm i oddanie medycynie. Emanował z niego wielki urok. Miał też zwariowana wyobraźnie, która czasami mogła rozbawić do łez: sprowokowany jakimś absurdem, choćby czyimś przejęzyczeniem, podejmował fantazyjny monolog i potrafił go ciągnąć przez dziesięć, nawet piętnaście minut. Gdy ktoś zacytował kiedyś uwagę na temat piłki nożnej wypowiedzianą przez Jeana Paula Sartre’a, Jean-Pierre zaimprowizował na poczekaniu komentarz do wyimaginowanego meczu piłkarskiego, genialnie imitując styl, jakim mógłby posłużyć się ten egzystencjalny filozof. Jane ze śmiechu rozbolał brzuch. Mówiono, że jego wesołe usposobienie ma też swoją odwrotną stronę, objawiającą się w napadach czarnej depresji, ale Jane nigdy jeszcze go w takim stanie nie widziała.

– Napijesz się wina? – zapytała, biorąc butelkę ze stolika.

– Nie, dziękuję.

– Przygotowujesz się do życia w muzułmańskim kraju?

– Niespecjalnie.

Nie wyglądał na skorego do żartów.

– Co się stało? – zapytała.

– Muszę z tobą poważnie porozmawiać – powiedział.

– Odbyliśmy już poważną rozmowę trzy dni temu, zapomniałeś? – przypomniała mu swobodnie. – Prosiłeś mnie, żebym zostawiła swojego przyjaciela i pojechała z tobą do Afganistanu – niewiele dziewcząt oparłoby się takiej propozycji.

– Bądź poważna.

– No dobrze. Jeszcze się nie zdecydowałam.

– Jane. Dowiedziałem się czegoś strasznego o Ellisie.

Spojrzała na niego niepewnie. A to co znowu? Czyżby jeszcze raz wymyślił jakąś historyjkę i uciekając się do kłamstwa zamierzał nakłonić ją do wyjazdu? Nie wyglądało na to.

– No, co takiego?

– Nie jest tym, za kogo się podaje – wyrzucił z siebie Jean-Pierre. Zachowywał się strasznie melodramatycznie.

– Nie musisz przemawiać tonem właściciela zakładu pogrzebowego. Co przez to rozumiesz?

– Nie jest poetą bez pensa przy duszy. Pracuje dla amerykańskiego rządu. Jane zmarszczyła czoło.

– Dla rządu amerykańskiego? – W pierwszej chwili pomyślała, że Jean-Pierre coś pokręcił. – Udziela lekcji angielskiego paru Francuzom pracującym dla rządu amerykańskiego…

– Nie o to mi chodzi. On rozpracowuje grupy radykałów. Jest agentem wywiadu. Pracuje dla CIA.

Jane parsknęła śmiechem.

– Co ty za bzdury wygadujesz?! Spodziewałeś się, że skłonisz mnie w ten sposób do zerwania z nim?

– Ależ to prawda, Jane.

– Nie, to nie jest prawda. Ellis nie może być szpiegiem. Czy nie sądzisz, że zorientowałabym się? Od roku dzielę z nim praktycznie życie.

– A jednak się nie zorientowałaś, prawda?

– To nie zmienia postaci rzeczy. Znam go. – Nim skończyła wypowiadanie tych słów, pomyślała, że to by wiele wyjaśniało. Tak naprawdę, to wcale Ellisa nie znała. Znała go jednak na tyle, aby mieć pewność, że nie jest nikczemnikiem, łajdakiem, zdrajcą, krótko mówiąc, nie jest zwyczajnym draniem.

– Mówi o tym całe miasto – ciągnął Jean-Pierre. – Dzisiaj rano aresztowano Rahmiego Coskuna i wszyscy twierdzą, że to sprawka Ellisa.

– Za co aresztowano Rahmiego? Jean-Pierre wzruszył ramionami.

– Bez wątpienia za działalność wywrotową. W każdym razie Raoul Clermont ugania się po mieście szukając Ellisa. Są tacy, którzy pragną zemsty.

– Och, Jean-Pierre, to śmiechu warte – powiedziała Jane. Nagle zrobiło jej się gorąco. Podeszła do okna i rozwarła je na oścież. Spojrzała w dół, na ulicę i zobaczyła jasną głowę Ellisa, znikającą w drzwiach klatki schodowej. – No, idzie – powiedziała do Jean-Pierre’a. – Teraz będziesz musiał powtórzyć tę niedorzeczną historię w jego obecności. – Słyszała już kroki Ellisa na schodach.

– Taki mam zamiar – powiedział Jean-Pierre. – Myślisz, że po co tu jestem? Przyszedłem go ostrzec, że jest poszukiwany.

Jane uświadomiła sobie, że Jean-Pierre jest naprawdę szczery; rzeczywiście wierzył w to, co mówi. No nic, Ellis wyprowadzi go zaraz z błędu.

Drzwi otworzyły się i wszedł Ellis.

Sprawiał wrażenie ogromnie uszczęśliwionego, rozpieranego dobrymi wiadomościami i kiedy ujrzała jego pełną, uśmiechniętą twarz ze złamanym nosem i przenikliwymi błękitnymi oczyma, serce ścisnęło się jej w piersiach w poczuciu winy, że flirtowała z Jean-Pierre’em.

Ellis zatrzymał się w progu zaskoczony widokiem Jean-Pierre’a. Uśmiech spełzł mu z twarzy.

– Cześć wam obojgu – powiedział. Zamknął za sobą drzwi i tak jak zawsze zasunął zasuwę. Jane uważała to jego przyzwyczajenie za dziwactwo, ale teraz przyszło jej do głowy, że tak właśnie zachowałby się szpieg. Natychmiast odrzuciła od siebie te myśl.

Pierwszy odezwał się Jean-Pierre.

– Szykują się na ciebie, Ellis. Już wiedzą. Szukają cię.

Jane przenosiła wzrok z jednego na drugiego. Jean-Pierre był wyższy od Ellisa, ale Ellis był szerszy w ramionach i miał bardziej rozbudowaną klatkę piersiową. Stali patrząc na siebie jak dwa taksujące się nawzajem koty.

Jane zarzuciła Ellisowi ramiona na szyję i pocałowała go przepraszająco.

– Jean-Pierre opowiedział mi jakąś absurdalną historię o tym, że jesteś jakoby szpiegiem na usługach CIA – powiedziała.

Jean-Pierre wychylił się przez okno i przeczesał wzrokiem ulicę. Odwrócił się i spojrzał na Ellisa.

– Powiedz jej, Ellis.

– Skąd ci to przyszło do głowy? – zapytał go Ellis.

– Całe miasto o tym mówi.

– A od kogo konkretnie to usłyszałeś? – pytał dalej Ellis twardym jak stal tonem.

– Od Raoula Clermonta. Ellis pokiwał głową.

– Może byś usiadła, Jane? – powiedział przechodząc na angielski.

– Nie chce siadać – burknęła z irytacją.

– Mam ci coś do powiedzenia – nalegał.

To nie może być prawda, nie może. Jane czuła, jak panika ściska jej gardło.

– No to mów – parsknęła – i przestań mnie prosić, żebym usiadła! Ellis spojrzał na Jean-Pierre’a.

– Mógłbyś nas zostawić samych? – zwrócił się do niego po francusku. W Jane zaczynała wzbierać złość.

– Co mi zamierzasz powiedzieć? Dlaczego nie powiesz od razu, że Jean-Pierre się myli? Powiedz mi, że nie jesteś szpiegiem, Ellis, bo zaraz oszaleję!

– To nie takie proste – mruknął Ellis.

– Właśnie że proste! – Nie potrafiła już dłużej powstrzymywać histerycznego brzmienia swego głosu. – On twierdzi, że jesteś szpiegiem, że pracujesz dla amerykańskiego rządu i że od chwili, gdy się poznaliśmy, przez cały czas bezwstydnie i podstępnie mnie okłamywałeś. Czy to prawda? Prawda czy nie? No?

– Wygląda na to, że prawda – westchnął Ellis. Jane poczuła, że za chwilę wybuchnie.

– Ty sukinsynu! – wrzasnęła. – Ty pieprzony sukinsynu! Twarz Ellisa zastygła w nieruchomą jak kamień maskę.

– Zamierzałem ci to dzisiaj powiedzieć – wycedził. Ktoś zapukał do drzwi. Oboje nie zwrócili na to uwagi.

– Szpiegowałeś mnie i wszystkich moich przyjaciół! – krzyknęła Jane. – Tak mi wstyd.

– Moja misja tutaj dobiegła końca- powiedział Ellis. – Nie muszę cię już okłamywać.

– Nie będziesz miał okazji. Nie chcę cię więcej widzieć. Znowu rozległo się pukanie.

– Ktoś dobija się do drzwi – powiedział po francusku Jean-Pierre.

– Nie mówisz chyba poważnie, że… – Ellis zająknął się – że nie chcesz mnie więcej widzieć.

– Ty w ogóle nie rozumiesz, co mi zrobiłeś, prawda? – powiedziała.

– Otwórzcie te cholerne drzwi, na miłość boską! – wtrącił się Jean-Pierre.

– Jezu Chryste – westchnęła Jane i podeszła do drzwi. Odsunęła zasuwę i otworzyła je. W progu stał ogromny, barczysty mężczyzna w zielonej, sztruksowej marynarce rozdartej na rękawie. Jane nigdy przedtem go nie widziała. – Czego pan, do diabła, chce? – zapytała i wtedy dostrzegła w jego dłoni pistolet.

Następne sekundy mijały niczym na zwolnionym filmie.

Jane uświadomiła sobie błyskawicznie, że jeśli Jean-Pierre nie myli się i Ellis naprawdę jest szpiegiem, to nie myli się również twierdząc, że ktoś chce się na nim zemścić; i że w świecie, w którym potajemnie obracał się Ellis, słowo „zemsta” rzeczywiście mogło oznaczać stukanie do drzwi i stojącego za nimi człowieka z pistoletem.

Otworzyła usta do krzyku.

Nieznajomy zawahał się na ułamek sekundy. Wyglądał na zaskoczonego widokiem kobiety. Jego wzrok powędrował od Jane do Jean-Pierre’a i z powrotem: wiedział, że to nie Jean-Pierre jest jego celem. Ale nie widząc nigdzie Ellisa, ukrytego za uchylonymi do połowy drzwiami, na moment stracił głowę.

Zamiast krzyknąć, Jane spróbowała zatrzasnąć facetowi drzwi przed nosem. Gdy pchnęła je w kierunku rewolwerowca, ten zorientował się w jej zamiarach i błyskawicznie wsunął nogę między framugę a drzwi. Odbiły się od jego buta i rozwarły z powrotem. Ale intruz, robiąc wykrok w przód, rozłożył dla utrzymania równowagi ramiona i lufa jego pistoletu wycelowana była teraz w róg sufitu.

Chce zabić Ellisa, pomyślała Jane. On chce zabić Ellisa.

Rzuciła się na napastnika, waląc go po twarzy pięściami, bo chociaż nienawidziła Ellisa, uprzytomniła sobie nagie, że nie chce jego śmierci.

Mężczyzna tylko na ułamek sekundy stracił orientację. Brutalnie odepchnął Jane na bok silnym ramieniem. Padając ciężko na podłogę, stłukła sobie boleśnie kość ogonową.

Wszystko, co się później działo, widziała z przerażającą wyrazistością.

Ramię, które odsunęło ją na bok, cofnęło się i silnym pchnięciem otworzyło drzwi na oścież. Mężczyzna stanął niezdecydowanie w progu, wodząc po pokoju ręką ściskającą pistolet. W tym momencie Ellis runął na niego z uniesioną wysoko nad głową butelką wina. Butelka opadła i jednocześnie wypalił pistolet; huk strzału zlał się z brzękiem tłuczonego szkła.

Jane nie odrywała przerażonego wzroku od obu mężczyzn.

Po trwającej wieczność chwili człowiek z pistoletem osunął się na podłogę. Ellis zaś stał nadal i wtedy dotarło do niej, że pocisk chybił celu.

Ellis schylił się i wyrwał pistolet z ręki mężczyzny. Jane z wysiłkiem podźwignęła się na nogi.

– Nic ci nie jest? – spytał ją Ellis.

– Żyję – odparła łamiącym się głosem.

– Ilu jest na ulicy? – zwrócił się Ellis do Jean-Pierre’a. Jean-Pierre spojrzał za okno.

– Nie ma nikogo.

Na twarzy Ellisa pojawiło się zdziwienie.

– Pewnie się kryją. – Wepchnął pistolet do kieszeni i podszedł do regału z książkami. – Odsuńcie się – powiedział i przewrócił go na podłogę. Za regałem znajdowały się drzwi.

Ellis otworzył je.

Popatrzył przeciągle na Jane, jakby chciał jej coś powiedzieć, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Potem przekroczył próg i zniknął im z oczu.

Po chwili Jane podeszła wolno do ukrytych drzwi i wyjrzała. Prowadziły do drugiego skromnie umeblowanego pokoiku, tak straszliwie zakurzonego, jakby od lat nikt do niego nie wchodził. Pokoik miał drugie drzwi, które stały teraz otworem. Za nimi znajdowała się klatka schodowa.

Jane odwróciła się i popatrzyła na pokój Ellisa. Rewolwerowiec leżał bez czucia w kałuży wina na podłodze. Usiłował zabić Ellisa, tu, w jego pokoju; teraz wydawało się to już nierealne. Wszystko wydawało się nierealne: Ellis w roli szpiega, wiedzący o tym Jean-Pierre, aresztowany Rahmi i sposób ucieczki Ellisa.

Zniknął. Nie chcę cię więcej widzieć, powiedziała mu przed kilkoma zaledwie sekundami. Wyglądało na to, że jej życzenie zostanie spełnione.

Usłyszała kroki na schodach.

Oderwała oczy od rewolwerowca i podniosła je na Jean-Pierre’a. On też sprawiał wrażenie oszołomionego. Po chwili przeszedł przez pokój, zbliżył się do niej i otoczył ją ramionami. Wtuliła głowę w jego bark i wybuchnęła płaczem.

Загрузка...