– A jaka jest druga prośba?

– Chciałabym stąd wyjść i umrzeć na zewnątrz. Muszę zwiedzić zamek w Ljubljanie, który widziałam zawsze z daleka, ale nigdy mnie nie ciekawił na tyle, by zobaczyć go z bliska. Chcę porozmawiać z kobietą, która zimą sprzedaje pieczone kasztany, a wiosną kwiaty. Tyle razy spotykałyśmy się i nigdy nie zapylałam jej, jak się miewa? Zawsze wychodziłam z domu ciepło opatulona z obawy przed katarem, teraz mam ochotę przejść się po śniegu bez kurtki, by poczuć, co to przenikliwe zimno.

Chcę wreszcie, panie doktorze, poczuć krople deszczu na policzkach i uśmiechać się do mężczyzn, którzy mi się spodobają i przyjąć od nich wszystkie zaproszenia na kawę. Muszę ucałować moją matkę, powiedzieć, że ją kocham i wypłakać się w jej ramionach, okazując uczucia bez wstydu, bo one zawsze byty we mnie, tylko je ukrywałam.

Może wstąpię do kościoła, popatrzę na malowidła, które nigdy mi nic nie mówiły, a które w końcu może coś mi powiedzą. Jeśli jakiś mężczyzna zaprosi mnie na dyskotekę, nie odmówię i przetańczę całą noc, aż padnę z wyczerpania. Potem pójdę z nim do lóżka, ale nie będę, jak dotąd, starać się panować nad sobą i udawać to, czego nie czuję. Pragnę oddać się mężczyźnie, miastu, życiu i na koniec – śmierci.

Gdy Weronika zamilkła, zapadła ciężka cisza. Lekarz i pacjentka patrzyli sobie w oczy, pogrążeni w myślach, być może o niezliczonych możliwościach, jakie mogą przynieść dwadzieścia cztery godziny życia.

– Mogę dać ci środki stymulujące, ale odradzam ci ich użycia – odezwał się w końcu doktor Igor. – Oddalą co prawda sen, ale jednocześnie odbiorą ci spokój potrzebny do przeżycia tego, co zamierzasz.

Weronika poczuta się gorzej. Ilekroć dostawała ten zastrzyk, coś złego się z nią dziab.

– Jesteś coraz bledsza. Może byłoby lepiej, gdybyś się teraz położyła, a do rozmowy wrócimy jutro.

Znów miała ochotę wybuchnąć płaczem, ale powstrzymała się.

– Nie będzie żadnego jutra i pan dobrze o tym wie. Jestem zmęczona, doktorze, strasznie zmęczona. Dlatego prosiłam o lekarstwa. Tej nocy nie zmrużyłam oka, rozdarta między rozpaczą a rezygnacją. Strach mógłby wywołać kolejny atak histerii, jak wczoraj, ale na cóż by to się zdało? Skoro zostały mi dwadzieścia cztery godziny życia i tyle jeszcze spraw przede mną, postanowiłam, że lepiej odrzucić rozpacz. Doktorze, proszę, żeby mi pan pozwolił przeżyć tę odrobinę czasu, jaką jeszcze mam, bo oboje wiemy, że jutro może już być za późno.

– Idź teraz się przespać – powtórzył lekarz. I przyjdź do mnie w południe. Wrócimy wtedy do tej rozmowy.

Weronika zrozumiała, że nie ma innego wyjścia.

– Pójdę spać i wrócę. Ale czy mogę zająć panu jeszcze parę minut?

– Parę minut, nie więcej. Mam dzisiaj wiele spraw.

– Powiem wprost. Wczoraj w nocy, po raz pierwszy masturbowałam się bez żadnych zahamowań. Myślałam o wszystkim, o czym nigdy nie śmiałam pomyśleć, odkryłam rozkosz w tym, co dotychczas mnie przerażało, wręcz napawało wstrętem.

Doktor Igor przyjął postawę jak najbardziej służbową. Nie mali pojęcia, dokąd prowadzi ta rozmowa i nie chciał ściągać na swoją głowę kłopotów z przełożonymi.

– Odkryłam, że jestem zepsuta, doktorze. Chciałabym wiedzieć, czy przyczyniło się to do mojej próby samobójstwa? Jest we mnie tyle nieznanych obszarów.

"Uff! Chodzi tylko o moją opinię – pomyślał z ulgą. – Nie muszę wzywać na świadka pielęgniarki, żeby uniknąć procesu o molestowanie seksualne".

– Wszyscy szukamy nowych doświadczeń – odpowiedział. – Nasi partnerzy również. I gdzie tu problem?

– Niech mi pan odpowie, doktorze.

– Problem tkwi w tym, że jeśli wszyscy marzą, a tylko nieliczni wprowadzają te marzenia w czyn, to reszta czuje się tchórzami.

– Nawet jeśli ci nieliczni mają rację?

– Rację ma ten, kto jest silniejszy. Paradoksalnie, w tym przypadku, to tchórzliwi wykazują więcej odwagi i udaje im się narzucić swój punkt widzenia.

Doktor Igor nie chciał się dalej zagłębiać w temat.

– Proszę, idź trochę odpocząć. Mam jeszcze innych pacjentów. Jeśli mnie posłuchasz, zobaczę, co da się zrobić w sprawie twojej drugiej prośby.

Dziewczyna wyszła z gabinetu. Następną oczekującą pacjentką była Zedka, która mogła zostać wypisana ze szpitala. Doktor Igor poprosił, by chwilę poczekała, bo musiał zrobić notatki z dopiero co odbytej rozmowy.

Powinien koniecznie włączyć do swojej rozprawy o Vitriolu dodatkowy rozdział o seksie. Przecież to jest źródło znacznej części nerwic i psychoz. Podczas studiów doktor Igor czytał interesujący traktat o odchyleniach seksualnych: sadyzmie, masochizmie, koprofagii, podglądactwie, koprolalii ich lista była bardzo długa. Na początku sadził, że była to tylko sprawa paru niezrównoważonych osobników, niezdolnych do utrzymania zdrowych związków ze swymi partnerami.

Jednak w miarę praktyki psychiatrycznej, zdał sobie sprawę, że każdy człowiek miał na swoim ', koncie jakąś osobliwą historię do wyjawienia. Pacjenci siadali w wygodnym fotelu w jego gabinecie, spuszczali wzrok i zaczynali długi wywód 'o tym, co oni nazywali "chorobą" (tak jakby to nie on był lekarzem!), albo co oni nazywali "zboczeniem" (tak jakby to nie on był psychiatrą upoważnionym do orzekania o tym!).

I jeden po drugim, "normalni" ludzie wyjawiali swoje erotyczne fantazje, opisane w traktacie dziele, które broniło zresztą prawa każdego do osiągania orgazmu, jak mu się podoba, pod warunkiem, że nie działa się wbrew woli partnera. Kobiety, które uczyły się w szkołach prowadzonych przez siostry zakonne, marzyły o tym, by być poniżane. Urzędnicy w garniturach i krawatach przyznawali się, że wydają fortuny na prostytutki j rumuńskie, jedynie po to, by im lizać stopy. Chłopcy byli zakochani w chłopcach, dziewczęta – w koleżankach ze szkoły. Mężowie, którzy pragnęli oglądać, jak nieznajomi mężczyźni biorą ich żony, kobiety, masturbujące się, ilekroć znajdowały ślad zdrady męża.

Porządne matki, które musiały panować nad nagłym impulsem, by nie oddać się pierwszemu lepszemu mężczyźnie, dzwoniącemu do drzwi z przesyłką, ojcowie, opowiadający sekretne przygody z nielicznymi transwestytami, którym udało się przejść przez surową kontrolę graniczną.

I orgie. Wyglądało na to, że wszyscy ludzie pragnęli choć raz w życiu wziąć udział w orgii. Doktor Igor odłożył na chwilę pióro i zastanowił się – czy on też? Tak, on również by chciał. Orgia, jak sobie wyobrażał, powinna być anarchiczna i radosna, pełna rozkoszy i zamętu; podczas niej powinno zaniknąć poczucie, że ma się kogoś na własność.

Czyżby seks był jednym z głównych przyczyn tak licznych zatruć Goryczą? Małżeństwa były zmuszone do swoistego monoteizmu, gdzie pożądanie seksualne – według badań doktora Igora, skrywanych skrzętnie w jego podręcznej bibliotece – zanika w trzecim czy czwartym roku życia pod jednym dachem. Potem kobieta czuje się odrzucona, mężczyzna – niewolnikiem małżeństwa i Vitriol, Gorycz zaczyna niszczyć wszystko.

Przed psychiatrą ludzie odkrywali się bardziej niż przed księdzem, bo lekarz nie może straszyć piekłem. W swojej długiej karierze psychiatry, doktor Igor słyszał już praktycznie wszystko, co można było opowiedzieć.

Opowiedzieć. Rzadko kiedy zrobić. Mimo wieloletniej praktyki, wciąż zadawał sobie pytanie, skąd bierze się w ludziach tak wielki strach przed odmiennością?

Gdy szukał przyczyny, odpowiedź, którą słyszał najczęściej, brzmiała: "Mój mąż pomyśli, że jestem dziwką".

Gdy rozmawiał z mężczyzną, ten niezmiennie odpowiadali "Moja żona zasługuje na szacunek".

I na tym zazwyczaj kończyła się rozmowa. I choć zapewniał, że każdy człowiek ma odmienne upodobania seksualne, tak jak różne są odciski palców, nikt nie chciał mu wierzyć. Nikt nie śmiał być wolnym w łóżku, obawiając się, czy partner go zrozumie.

"Nie zmienię świata – pomyślał zrezygnowany, prosząc pielęgniarkę, by wpuściła Zedkę. – Ale przynajmniej w mojej rozprawie mogę napisać to, co myślę".

Edward zobaczył jak Weronika wychodzi z gabinetu doktora Igora i idzie w stronę oddziału. Chciał wyjawić jej swoje sekrety, otworzyć przed nią duszę, z taką samą szczerością i swobodą, z jaką ona minionej nocy otworzyła przed nim swoje ciało.

Była to jedna z cięższych prób, które musiał przejść, od czasu, gdy zamknięto go w Villete z powodu schizofrenii. Ale zdołał się oprzeć pokusie i byt z tego zadowolony, choć zaczynało mu doskwierać pragnienie powrotu do świata.

"Wszyscy wiedzą, że ta dziewczyna nie wyżyje do końca tygodnia. Na nic by się to zdało".

A może właśnie dlatego, byłoby dobrze podzielić się z nią historią swego życia. Od trzech lat rozmawiał tylko z Mari, jednak nie byt pewien, czy naprawdę go rozumiała. Sama była matką i musiała w duchu przyznawać rację jego rodzicom, którzy pragnęli tylko jego dobra. Pewnie sadziła, że wizje Raju byty głupimi mrzonkami, całkowicie oderwanego od rzeczywistości nastolatka.

Wizje Raju. To one przywiodły go do piekła, wywołując nie kończące się kłótnie z rodziną i poczucie winy tak silne, że nie byt w stanie na nic reagować – wtedy schronił się w innym świecie. Gdyby nie Mari, nadal żyłby w osobnej rzeczywistości.

Gdy zjawiła się Mari, zatroszczyła się o niego i sprawiła, że na nowo poczuł się kochany. Dzięki niej byt jeszcze w stanie widzieć, co się wokół niego dzieje.

Parę dni temu jakaś dziewczyna usiadła do pianina i zagrała Sonatę księżycową. Nie wiedział, czy to za sprawą muzyki czy dziewczyny, czy księżyca, czy czasu spędzonego w Villete, ale poczuł, że wizje Raju znów zaczęty zakłócać mu spokój.

Doszedł aż do oddziału kobiecego, gdzie jakiś pielęgniarz zagrodził mu drogę.

– Nie możesz tu wejść, Edwardzie. Wróć do parku, już świta i zapowiada się piękny dzień.

Weronika obejrzała się.

– Idę się trochę przespać – powiedziała łagodnie. – Porozmawiamy, gdy się obudzę.

Nie wiedziała dlaczego, ale ten chłopak stal się częścią jej świata, czy raczej tej resztki, która z niego została.

Miała pewność, że Edward rozumie jej muzykę i podziwia jej talent. Nawet jeśli nie wypowiadał ani słowa, jego oczy mówiły wszystko.

Teraz mówiły to, czego idąc spać, akurat nie chciała usłyszeć. Mówiły o czułości. I o miłości.

"To przebywanie z chorymi psychicznie sprawi, że wkrótce zwariuję. Schizofrenicy nie mogą mieć takich uczuć wobec istot z tego świata".

Weronika miała ochotę zawrócić i pocałować Edwarda, ale powstrzymała się. Mógł to zobaczyć pielęgniarz, opowiedzieć doktorowi Igorowi, który z pewnością nie pozwoli opuścić Villete kobiecie, która całuje schizofreników.

Edward spojrzał pielęgniarzowi w oczy. Ta dziewczyna pociągali go silniej niż sądził, ale musiał się pilnować.

Zamierzał poradzić się Mari, jedynej osoby, której powierzał swoje sekrety. Z pewnością usłyszy od niej to, co chciał usłyszeć: że w tym przypadku miłość jest niebezpieczna i zbędna. Potem Mari poprosi go, aby przestał się wygłupiać i znów stal się normalnym schizofrenikiem (i roześmieje się głośno, bo to zdanie nie będzie miało najmniejszego sensu).

W j jadalni przyłączył się do innych chorych, zjadł, co mu podano i wyszedł na przymusowy spacer po parku.

Podczas "słonecznych kąpieli" (tego dnia temperatura spadli poniżej zera), próbował podejść do Mari, ale wyglądało na to, że chce zostać sama. Nie potrzebowali nic mówić; Edward wiedział, co to samotność i umiał ją uszanować.

Jakiś nowy pacjent, który z pewnością nie znal tu jeszcze nikogo, zbliżył się do niego.

– Bóg pokarał ludzkość – powiedział. – Zesłał na nią zarazę. Ale ja widziałem Go w mych snach – poprosił, abym przybył zbawić Słowenię.

Edward zaczął się oddalać, ale mężczyzna wykrzykiwał za nim:

– Sądzisz, że jestem wariatem? To przeczytaj Ewangelię! Bóg podał Swego syna i Jego syn przychodzi po raz drugi!

Ale Edward już go nie słuchał. Patrzył na wierzchotki gór i zastanawiał się, co się z nim dzieje. Dlaczego chciał stąd odejść teraz, gdy w końcu odnalazł od tak dawna poszukiwany spokój? Dlaczego miał ponownie wystawiać na szwank reputację rodziców, gdy wszystkie problemy rodzinne zostały już rozwiązane? Był zdenerwowany, chodził tam i z powrotem, czekając aż Mari wyjdzie ze swego milczenia. Ale tym razem zdawali się być bardziej odlegli niż kiedykolwiek. Wiedział, jak uciec z Villete. Wprawdzie ochrona byli surowa, lecz tylko z pozoru, bo przecież gdy ktoś dostał się już raz do środka szpitala, to już nie chciał wracać do zewnętrznego świata. Po spękanym murze od strony wschodniej, można się było wspiąć bez większych trudności. Za nim było pole, a stamtąd po pięciu minutach marszu w kierunku północnym można było wyjść na szosę prowadzącą do Chorwacji. Wojna już się skończyli, bracia znów byli braćmi, granic nie kontrolowano tak dokładnie jak kiedyś i przy odrobinie szczęścia można się było dostać nawet do Serbii w ciągu sześciu godzin.

Edward już wiele razy docierak do autostrady, ale zawsze wracał do Villete, bo nie odebrał jeszcze sygnału, który nakazywałby mu iść dalej. Teraz sytuacja się zmienili. Sygnał w końcu nadszedł, byli nim dziewczyna o zielonych oczach, kasztanowych włosach i wyglądzie kogoś zastraszonego, komu tylko zdaje się, że wie, czego chce.

Edward postanowił iść prosto w kierunku muru, wyjść stąd i zniknąć na zawsze ze Słowenii. Ale dziewczyna spala i musiał się przynajmniej z nią pożegnać.

Po spacerze, gdy Bractwo zebrało się w świetlicy, Edward przyłączył się do nich.

– Co robi tutaj ten wariat? – zapylał najstarszy z grupy.

– Zostaw go – zareagowała Mari. – My też jesteśmy wariatami.

Wszyscy roześmieli się i zaczęli rozmawiać o wczorajszym wykładzie. Rozważali kwestię, czy medytacja sufi może rzeczywiście zmienić świat? Zaczęto wygłaszać teorie, sugestie, rozprawiać o metodach postępowania, sprzecznych ideach, krytykować prelegenta, dyskutować o tym, jak ulepszyć to, co dostało się nam w spadku po minionych pokoleniach.

Edward miał dość tego rodzaju dyskusji. Ludzie zamykali się w szpitalu psychiatrycznym i zaczynali zbawiać świat, nie podejmując najmniejszego ryzyka. Dobrze wiedzieli, że na zewnątrz wydaliby się śmieszni. Każdy z nich miał własną opinię o wszystkim i był przekonany, że tylko jego prawda się liczy. Spędzali na gadaniu całe dnie, noce, tygodnie i lata, nigdy nie przyjmując do wiadomości, że każda idea – dobra czy zła – zaczyna istnieć dopiero wtedy, kiedy próbujemy wprowadzić ją w życie.

Czym jest medytacja sufi? Kim jest Bóg? Co to jest zbawienie, jeśli w ogóle świat ma być zbawiony? Niczym. Gdyby wszyscy i tu, w Villete i tam, na zewnątrz żyli swoim życiem i pozwolili innym robić to samo, Bóg istniałby wszędzie, w każdym ziarenku gorczycy, w najmniejszej chmurce, która pojawia się i zaraz rozwiewa. Bóg jest, a mimo to ludzie sądzą, że trzeba Go nadal szukać, bo trudno im się pogodzić z tym, że życie jest aktem wiary.

Przypomniał sobie wczorajsze proste i oczywiste zalecenie mistrza sufi, które usłyszał, czekając, aż Weronika wróci do pianina: patrzeć na różę. Czyż potrzeba więcej? A mimo to, po głębokiej medytacji, po tym jak dotarli tak blisko do wizji Raju, ci ludzie wciąż dyskutowali, argumentowali, krytykowali, formułowali teorie.

Napotkał wzrok Mari. Spuściła głowę, ale Edward podszedł do niej i chwycił ją za ramię.! – Przestań, Edwardzie. ' Mógłby powiedzieć: "Chodź ze mną", ale nie chciał tego robić w obecności tych ludzi – zaskoczyłby ich stanowczy ton jego głosu. Dlatego wolał uklęknąć i błagać ją oczyma. Zebrani wybuchnęli śmiechem.

– Mari, stałaś się dla niego świętą – skomentował ktoś. – To pewnie zasługa tej wczorajszej medytacji.

Ale lata milczenia nauczyły Edwarda mowy bez słów. Potrafił skupić w spojrzeniu całą swoją energię. Tak jak był całkowicie pewien, że Weronika odgadła jego tkliwość i miłość, tak samo wiedział, że Mari zrozumie jego rozpacz i to, jak bardzo jest mu teraz potrzebna. Ociągała się jeszcze przez chwilę, ale w końcu wstała i wzięła go za rękę.

– Chodźmy się przejść – powiedziała. – Jesteś zdenerwowany.

Wyszli do parku. Gdy tylko znaleźli się w bezpiecznej odległości, pewni, że nikt ich nie usłyszy, Edward przerwał milczenie.

– Od lat żyję w Villete – powiedział. – Nie przynoszę już wstydu rodzicom, odłożyłem na bok własne ambicje, ale wizje Raju mnie nie opuściły.

– Wiem o tym – odpowiedziała Mari. – Rozmawialiśmy o tym wiele razy. Wiem też do czego zmierzasz – chcesz powiedzieć, że czas stąd odejść.

Edward popatrzył w niebo, czyżby Mari czuła to samo?

– To z powodu tej dziewczyny – ciągnęła Mari. – Widzieliśmy już wielu ludzi, którzy umierali w tym szpitalu, zawsze w chwili, gdy się tego najmniej spodziewali i najczęściej wtedy, gdy stracili wszelką nadzieję. Ale po raz pierwszy zdarzyło się to osobie młodej, ładnej, zdrowej, która mogłaby jeszcze tyle przeżyć.

Weronika jest wśród nas jedyną, która nie chciałaby zostać na zawsze w Villete. I to sprawiło, że zaczęliśmy pytać siebie samych: A my? Czego tu szukamy?

Edward skinął głową.

– Ja też wczoraj w nocy zachlam sobie pytanie, co ja właściwie robię w tym domu wariatów? I stwierdziłam, że o wiele ciekawiej byłoby znaleźć się na placu, na Trzech Mostach, kupować jabłka i rozmawiać o pogodzie na targu przed teatrem. Jasne, że odnalazłabym zapomniane już sprawy: rachunki do zapłacenia, drobne sprzeczki z sąsiadami, ironiczne spojrzenia ludzi, którzy mnie nie rozumieją, samotność, pretensje własnych dzieci. Ale sądzę, że wszystko to stanowi część życia i że można się z tym wszystkim uporać za cenę niepomiernie mniejszą niż ta, którą płacimy, odżegnując się od kłopotów. Myślę o tym, czy nie pójść dziś do mego byłego męża, tylko po to, aby mu powiedzieć: "Dziękuję". Co o tym sądzisz?

– Nic. Czy ja też powinienem pójść do domu moich rodziców i powiedzieć im to samo?

– By ć może. W istocie tylko my ponosimy winę za to, co zdarza się w naszym życiu. Wielu ludzi przeszło przez te same trudności, co my, ale zareagowało inaczej. My wybraliśmy prostsze wyjście – własną rzeczywistość.

Edward wiedział, że Mari ma rację.

– Mam ochotę zacząć znowu żyć, Edwardzie. Popełniając błędy, które zawsze chciałam popełnić, tylko nigdy nie miałam odwagi. Stawiając czoła panice, która może powrócić, ale spowoduje przecież tylko zmęczenie, bo przecież wiem, że od paniki się nie umiera. Mogę spotkać nowych przyjaciół i nauczyć ich jak stać się szalonym, by być mądrym. Poradzę im, by nie przestrzegali zasad dobrego wychowania, ale by odkryli swoje własne życie, swoje pragnienia, przygody i żeby żyli! Katolikom będę cytowała Eklezjastę, muzułmanom Koran, Torę Żydom, a ateistom teksty Arystotelesa. Nigdy więcej nie chcę być adwokatem, ale mogę wykorzystać moje doświadczenia i dawać wykłady o ludziach, którzy poznali prawdę istnienia, i których pisma można sprowadzić do jednego słowa: "Żyjcie!". Jeśli będziesz żyt, Bóg będzie żyt z tobą. Jeśli odmówisz podjęcia ryzyka, On wróci do odległego Nieba i stanie się tylko tematem filozoficznych spekulacji.

Wszyscy to wiedzą, ale nikt nie robi pierwszego kroku, może z obawy przed posądzeniem o obłęd. My, Edwardzie, przynajmniej tego się nie boimy. Już przeszliśmy przez Villete.

– Nie możemy jedynie kandydować na prezydenta republiki. Opozycja zaczęliby grzebać w naszej przeszłości.

Mari uśmiechnęła się i kiwnęli głową.

– Jestem zmęczona takim życiem. Nie wiem, czy uda mi się przezwyciężyć strach, ale mam już dość Bractwa, tego parku, Villete i udawania wariatki.

– Jeśli ja odejdę, to ty też? – Ty tego nie zrobisz.

– Kilka minut temu prawie odszedłem.

– Sama nie wiem. Zmęczyło mnie to wszystko, ale przyzwyczaiłam się.

– Gdy się tu znalazłem z rozpoznaniem schizofrenii, spędzałaś cale dnie i miesiące, troszcząc się o mnie i traktując mnie jak człowieka. Ja również zdążyłem się już wtedy przyzwyczaić do życia, które postanowiłem wieść w rzeczywistości, którą sam stworzyłem, ale ty mi na to nie pozwoliłaś. Wtedy cię nienawidziłem, ale dzisiaj kocham. Chcę, abyś wyszli z Villete, Mari, tak jak ja wyszedłem z mojego osobnego świata.

Mari odeszła bez słowa.

W malej i rzadko odwiedzanej bibliotece w Villete Edward nie znalazł ani Koranu, ani Arystotelesa, ani innych filozofów, o których wspominali Mari. Ale znalazł tekst pewnego poety:

Dlatego powiedziałem sobie:

Los szaleńca stanie się również moim udziałem. Idź, jedz swój chleb z radością i pij ze smakiem swoje wino, bowiem Bóg przyjął już twoje dzieła.

Niechaj twe szaty zawsze będą białe, a na twej głowie nigdy nie zbraknie pachnidła. Raduj się życiem z ukochaną kobietą we wszystkich dniach próżności, jakie Bóg ci dał pod słońcem.

Bo oto jest racja przypisana twojemu losowi i dla niej trudzisz się pod słońcem.

Podążaj ścieżkami swego serca i za pragnieniem swych oczu, świadom że Bóg cię rozliczy.

– Bóg rozliczy mnie na koniec – powiedział Edward na glos. – A ja Mu powiem: "Przez pewien czas mojego życia zapatrzyłem się na wiatr, zapomniałem posiać, nie cieszyłem się owocem mych dni, ani nawet nie piłem ofiarowanego mi wina. Ale pewnego dnia stwierdziłem, że jestem gotów i zabrałem się do pracy. Opowiedziałem ludziom moje wizje Raju, tak jak Bosych, Van Gogh, Wagner, Beethoven, Einstein i inni szaleńcy uczynili to przede mną". Na to On odpowie mi, że wyszedłem ze szpitala, by nie oglądać śmierci pewnej młodej dziewczyny, ale ona będzie już wtedy tam, w niebie i ujmie się za mną.

– Co ty wygadujesz? – przerwał mu bibliotekarz.

– Chcę wyjść z Villete, teraz – odpowiedział Edward, tonem dość stanowczym. – Mam wiele do zrobienia.

Bibliotekarz nacisnął na dzwonek i wkrótce zjawili się dwaj pielęgniarze.

– Chcę stąd wyjść – powtórzył Edward, wzburzony. – Czuję się dobrze. Pozwólcie mi porozmawiać z doktorem Igorem.

Ale dwaj mężczyźni już go chwycili pod ręce. Edward próbował wyswobodzić się z ich uścisku, chociaż wiedział, że nie zda się to na nic.

– Masz atak, uspokój się – odezwał się jeden z nich. – Zajmiemy się tobą.

Edward zaczął się szamotać.

– Pozwólcie mi porozmawiać z doktorem Igorem. Mam mu dużo do powiedzenia i jestem pewien, że on mnie zrozumie!

Mężczyźni prowadzili go już na oddział.

– Puśćcie mnie! – krzyczał. – Pozwólcie mi choć przez chwilę porozmawiać z lekarzem!

Aby dojść do oddziału, trzeba było przejść przez świetlicę, gdzie zebrali się wszyscy chorzy. Edward wyrywał się i atmosfera stała się napięta.

– Puśćcie go! To wariat!

Jedni śmiali się, inni walili w stoły i krzesła.

– To jest szpital psychiatryczny! Nikt nie musi się zachowywać tak jak wy!

Jeden z pielęgniarzy szepnął do drugiego:

– Musimy ich nastraszyć, bo inaczej już za chwilę nie będziemy w stanie opanować sytuacji. – Jest na to tylko jeden sposób.

– Nie spodoba się to doktorowi Igorowi.

– Gorzej będzie jak ta banda pomyleńców rozwali cały ten jego święty przybytek.

Weronika obudzili się nagle, zlana zimnym potem. Wokół panował wielki hałas, a ona potrzebowali ciszy, by dalej spać. Ale wrzaski nie ustawały.

Podniosła się na wpół przytomna i poszli do świetlicy, gdzie zobaczyli Edwarda w ramionach dwóch pielęgniarzy i innych, nadbiegających z przygotowanymi do zastrzyku strzykawkami.

– Co się dzieje? – wykrzyknęli. – Weronika!

Schizofrenik odezwał się do niej! Wymówił jej imię! Zaskoczona i zawstydzona starali się podejść do Edwarda, lecz drogę zagrodził jej jeden z pielęgniarzy.

– Co to ma znaczyć? Nie jestem tutaj z powodu szaleństwa! Nie macie prawa tak mnie traktować! Udało się jej odepchnąć pielęgniarza. Chorzy nadal krzyczeli i to ją przerażało. Czy nie powinna iść natychmiast do doktora Igora i zniknąć stąd jak najprędzej?

– Weronika!

Znów ją zawołał. Ponadludzkim wysiłkiem wyswobodził się z uścisku obydwu mężczyzn. Ale zamiast uciekać, stal nieruchomo, tak samo jak minionej nocy. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszyscy zamarli w oczekiwaniu na następny ruch.

Jeden z pielęgniarzy ponownie zbliżył się do Edwarda, ale chłopak zebrał całą swoją energię i spojrzał mu prosto w oczy.

– Pójdę z wami. Wiem, dokąd mnie prowadzicie, i wiem również, że zależy wam, aby wszyscy się dowiedzieli. Ale poczekajcie jeszcze chwilę.

Pielęgniarz pomyśli, że warto zaryzykować. Zresztą wszystko zdawało się powoli wracać do normy.

– Wydaje mi się, że ty… Wydaje mi się, że jesteś dla mnie ważna – odezwał się Edward do Weroniki. – Przecież ty nie możesz mówić. Przecież ty nie żyjesz na tym świecie i nie wiesz, że mam na imię Weronika. Wczoraj w nocy nie było cię ze mną, proszę, powiedz, że ciebie tam nie było!

– Byłem.

Wzięła go za rękę. Wariaci krzyczeli, klaskali, rzucali sprośne żarty.

– Dokąd cię zabierają? – Na zabieg.

– Pójdę z tobą.

– Nie warto. Przestraszysz się, nawet jeśli ci powiem, że to nic nie boli, że nic się nie czuje, i że jest to o wiele lepsze od wszelkich Środków uspokajających, bo szybciej wraca jasność umysłu.

Nie miale pojęcia, o czym on mówi. Żałowała, że wzięta go za rękę, chciała odejść stamtąd jak najszybciej, by ukryć swój wstyd, nie oglądać więcej tego mężczyzny, który byt świadkiem tego, co w niej najbardziej plugawe, a mimo to nadal odnosił się do niej z czułością.

Ale przypomniała sobie jednocześnie słowa Mari: nie musi się nikomu tłumaczyć, nawet temu chłopakowi, który stal teraz przed nią.

– Idę z tobą.

Pielęgniarze stwierdzili, że być może tak będzie lepiej, bo nie trzeba już było zabierać tego schizofrenika silą. Szedł z nimi z własnej woli. Gdy dotarli na oddziel, Edward dobrowolnie położył się na łóżku. Obok dziwnej maszyny i torby pełnej płóciennych pasów czekali już na niego dwaj inni mężczyźni.

Edward odwrócił się w stronę Weroniki i poprosił, by usiadła na sąsiednim łóżku.

– Za kilka minut wiadomość obiegnie cale Villete i wszyscy się uspokoją, bo nawet w najgłębszym szaleństwie drzemie odrobina strachu. Tylko ci, którzy przez to przeszli wiedzą, że to wcale nie jest takie straszne.

Pielęgniarze, którzy przysłuchiwali się rozmowie nie wierzyli słowom schizofrenika. Ten zabieg musiał z pewnością być bardzo bolesny, ale nikt nie wie, co dzieje się w głowie szaleńca. Jedyne co było rozsądne w jego wywodach to to, że wkrótce plotka obiegnie cale Villete i szybko powróci spokój.

– Za wcześnie się położyłeś – zauważył jeden z mężczyzn.

Edward podniósł się i pielęgniarze rozciągnęli na łóżku coś w rodzaju gumowego prześcieradle. – Teraz możesz się położyć.

Posłuchał. Był spokojny, jakby to wszystko było tylko codzienną rutyną.

Mężczyźni obwiązali płóciennymi pasami ciało Edwarda, a między zęby wsadzili mu kawałek gumy. – To po to, aby niechcący nie przygryza sobie języka – wyjaśnił Weronice jeden z pielęgniarzy, zadowolony, że może jej udzielić technicznej informacji i przestrogi zarazem. Potem umieścili dziwne urządzenie – niewiele większe od pudelka od butów, z paroma gatkami i trzema tarczami ze wskaźnikami – na krześle obok lóżka. Wychodziły z niego dwa kable zakończone czymś w rodzaju słuchawek. Jeden z pielęgniarzy umieścił słuchawki na skroniach Edwarda. Drugi zajął się regulowaniem mechanizmu, pokręcając gatkami raz w prawo, raz w lewo. Chociaż chłopak nie mógł mówić z powodu gumy w ustach, to jego oczy wpatrzone w jej oczy zdawały się mówić: "Nic się nie martw, wszystko będzie dobrze".

– Nastawiłem na sto trzydzieści wolt na trzy dziesiąte sekundy – powiedział pielęgniarz. – Zaczynamy.

Nacisnął na guzik i maszyna zaczęta brzęczeć. W tym samym momencie wzrok Edwarda stał się jakby szklisty, a jego ciało wyprężyło się na łóżku tak gwałtownie, że gdyby nie przytrzymujące go pasy, złamałby sobie kręgosłup.

– Przestańcie! – wykrzyknęła Weronika.

– To już koniec – odrzekł pielęgniarz, zdejmując słuchawki z głowy Edwarda. Mimo to jego ciało nadal wito się na wszystkie strony, a głową rzucał tak silnie, że jeden z mężczyzn musiał ją przytrzymać. Drugi schował maszynę do worka i usiadł, by zapalić papierosa.

Trwało to kilka minut. Ciało Edwarda zdawało się uspokajać, po czym znów wróciły skurcze, a jeden z pielęgniarzy musiał przytrzymać mu głowę. Stopniowo przestał się prężyć, wreszcie skurcze ustały zupełnie. Chłopak miał cały czas otwarte oczy i pielęgniarz zamknął je, tak jak udartemu. Potem wyjąc mu z ust gumę, rozwiązał go i schowa pasy do tego samego worka, w którym była maszyna.

– Działanie elektrowstrząsu trwa około godziny – odezwał się do dziewczyny, która przestała krzyczeć i wyglądała jakby zahipnotyzowana tym, co zobaczyła. – Wszystko w porządku, wkrótce wróci do siebie i będzie spokojniejszy.

Gdy Edward poczuł wstrząs elektryczny, wróciło to, co dobrze znał – powoli trach wzrok, tak jakby ktoś zasuwał zasłonę, aż wszystko zupełnie zniknęło. Nie czul żadnego bólu, nie cierpiał, ale widział już innych pacjentów poddawanych elektrowstrząsom i wiedział, jak przeraźliwy byt to widok. Teraz byt spokojny. Jeśli jeszcze przed chwilą myślał, że miłość do dziewczyny może stać się czymś więcej niż tym, co dawali mu rodzice, to dzięki elektrowstrząsom – czy też raczej terapii elektrowstrząsowej, jak woleli mówić specjaliści całą pewnością powróci do normalnego stanu.

Głównym efektem tej terapii było wymazanie z pamięci ostatnich doznań. Bowiem Edward nie powinien żywić swej wyobraźni nierealnymi marzeniami ani wybiegać myślami w nieistniejącą przyszłość. Musiał myśleć wyłącznie o przeszłości, bo inaczej mógłby znowu nabrać ochoty do życia.

W godzinę później Zedka weszła na niemal pusty oddział. Tylko na jednym łóżku leżał chłopak, a przy nim siedziała dziewczyna.

Gdy podeszła bliżej, zauważyła, że dziewczyna znów wymiotowała. Teraz siedziała ze zwieszoną głową.

Zedka odwróciła się, aby wezwać pomoc, lecz Weronika podniosła głowę.

– To nic – odezwała się. – Miałam kolejny atak, ale już minął.

Zedka pomogła jej wstać i zaprowadziła do łazienki.

– To łazienka dla mężczyzn – wyszeptała dziewczyna. – Nie ma tu nikogo, nie przejmuj się.

Zdjęta z niej zabrudzony sweter, uprała go i położyła na kaloryferze. Potem zdjęta z siebie wełnianą bluzę i założyła ją Weronice.

– Zatrzymaj ją. Przyszłam się z wami pożegnać. Dziewczyna była jakby nieobecna, wydawało się, że nic już jej nie obchodzi. Zedka zaprowadziła ją z powrotem do krzesła, na którym wcześniej siedziała.

– Edward wkrótce się obudzi. Być może będzie mu trudno przypomnieć sobie od razu, co się zdarzyło, ale pamięć szybko mu wróci. Nie przejmuj się, gdy nie pogna cię w pierwszej chwili.

– Nie będę się przejmować, bo nie poznaję nawet sama siebie.

Zedka przyniosła sobie krzesło i usiadła obok. Przebywała w Villete już tak długo, że mogła spędzić jeszcze kilka chwil z tą dziewczyną.

– Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? Opowiedziałam ci wtedy historię, by wytłumaczyć, że świat jest dokładnie taki, jakim my go postrzegamy. Wszyscy uznali, że król jest szalony, bo wydal rozkazy, których poddani nie pojmowali.

Jednak istnieją w życiu sprawy, które – bez względu na to, z której strony byśmy na nie patrzyli – są zawsze tak samo ważne dla wszystkich. Miłość jest jedną z nich.

Zedka dostrzegła, że coś drgnęło w spojrzeniu Weroniki. Dlatego mówiła dalej.

– Chcę powiedzieć, że jeśli kobieta, której dni są policzone, postanawia spędzić resztkę swego czasu przy łóżku śpiącego mężczyzny, po to, by patrzeć na niego, to jest w tym coś z miłości. Chcę powiedzieć jeszcze więcej, że jeśli w tym czasie ta kobieta miała atak serca i nie wezwała pomocy, tylko po to, by nie oddalić się ani na chwilę od tego mężczyzny, to ta miłość może stać się wielka.

– Może to również być rozpacz – odrzekła Weronika. – Próba udowodnienia sobie, że tak naprawdę nie warto ciągle walczyć. Nie mogę kochać mężczyzny, który żyje w innym świecie.

– Każdy z nas żyje w swoim własnym świecie. Ale gdy popatrzysz na niebo polne gwiazd, zobaczysz, że te różne światy zazębiają się, tworzą konstelacje, systemy słoneczne i galaktyki.

Weronika wstała i podeszła do Edwarda. Z czułością pogłaskała jego włosy. Była szczęśliwa, że może z kimś porozmawiać.

– Dawno temu, gdy byłam dzieckiem i matka zmuszała mnie do gry na fortepianie, powtarzałam sobie, że będę grała dobrze dopiero wtedy, gdy się zakocham. Wczoraj w nocy, po raz pierwszy w życiu czułam, że dźwięki nut same spływały mi spod palców, jakbym nie miała nad nimi żadnej kontroli.

Wiodła mnie jakaś siła, układała melodie i akordy, których sama nigdy bym nie zagraca. Oddalam się pianinu tak, jak chwilę wcześniej oddalam się temu mężczyźnie, choć on nawet mnie nie dotknął. Wczoraj nie byłam sobą, ani wtedy, gdy uległam mojemu pożądaniu, ani wtedy, gdy grałam na pianinie. Mimo to sądzę, że byłam całkowicie sobą.

Weronika pokręciła głową.

– Wszystko co mówię nie ma sensu.

Zedka przypomniała sobie swoje spotkania z istotami unoszącymi się w innym wymiarze. Chciała o tym opowiedzieć Weronice, ale obawiała się, że jeszcze bardziej zmąci jej myśli.

– Zanim powtórzysz, że umrzesz, chcę ci coś powiedzieć. Są ludzie, którzy przez cale życie czekają na chwilę, którą ty przeżyłaś wczorajszej nocy, i nie odnajdują jej. Dlatego, jeśli przyjdzie ci umrzeć teraz, umieraj z sercem pełnym miłości. Zedka podniosła się.

– Nie masz nic do stracenia. Wielu ludzi chciałoby kochać, ale boi się, że trzeba za to poświęcić coś z przeszłości albo przyszłości. Ty nie masz nic do stracenia, bo masz tylko teraźniejszość.

Podeszła i ucałowała Weronikę.

– Jeśli zostanę tu dłużej, nie będę potrafiła odejść. Wyleczono mnie z depresji, ale odkryłam tutaj inne rodzaje szaleństwa. Chcę je zabrać ze sobą i zacząć patrzeć na życie własnymi oczami.

Gdy mnie tu przywieziono, byłam przygnębiona. Dziś jestem szalona i dumna ze swego szaleństwa. Tam, na zewnątrz będę się zachowywać tak samo jak inni. Będę robić zakupy w supermarkecie, rozmawiać o głupstwach z przyjaciółkami, tracić czas przed telewizorem. Ale ze świadomością, że moja dusza jest wolna, że mogę marzyć i porozumiewać się z innymi, światami, których istnienia nawet nie podejrzewałam, zanim tu przyszłam.

Pozwolę sobie na jakieś głupstwa tylko po to, aby ludzie mogli powiedzieć: Przecież wysila z Villete! Ale wiem, że mojej duszy niczego nie zabraknie, bo moje życie nabrało sensu. Będę mogła oglądać zachody słońca i wierzyć, że za nimi kryje się Bóg. Gdy ktoś mnie znudzi, powiem jakąś bzdurę i nie będę się przejmować tym, co inni pomyślą, bo i tak powiedzą: Przecież wyszła z Villete!

Na ulicy będę patrzeć mężczyznom głęboko w oczy i nie będę się wstydzić, że mnie pożądają. Ale zaraz potem pójdę do delikatesów i kupię najlepsze wino, na jakie mnie będzie stać i wypiję je z moim mężem, bo chcę się śmiać – z nim, mężczyzną, którego kocham.

On powie mi, śmiejąc się: Jesteś szalona! A ja mu odpowiem: Oczywiście, przecież byłam w Villete! I szaleństwo mnie wyzwoliło. A teraz, mój najdroższy, musisz brać urlop co roku. Musisz pozwolić mi odkrywać grozę coraz to nowych górskich szczytów, bo chcę ryzykować, dopóki żyję.

Ludzie powiedzą: Ledwo wysila z Villete, a już doprowadziła męża do szaleństwa! A on powie, że owszem, i podziękuje Bogu, że nasze małżeństwo dopiero się zaczęto i że oboje jesteśmy szaleni, tak jak szaleni są ci, którzy wymyślili miłość.

Zedka wysila, nucąc melodię, której Weronika nigdy nie słyszała.

Dzień był wyczerpujący, lecz owocny. Choć ''' doktor Igor starał się zachować dystans i obojętność naukowca, to z trudem mógł zapanować nad swym entuzjazmem. Metody leczenia zatrucia triolem zaczynały dawać zaskakujące rezultaty!

– Nie miała pani na dzisiaj wyznaczonej wizyty – odezwał się do Mari, która weszła do gabinetu bez pukania.

– Nie zajmę panu dużo czasu. Prawdę powiedziawszy chciałabym tylko poznać pańską opinię. "Dziś wszyscy chcą ode mnie tylko opinii" pomyślał doktor Igor, przypominając sobie dziewczynę i jej pytanie o seks.

– Edwardowi zrobiono elektrowstrząsy.

– Zastosowano terapię elektrowstrząsową, proszę używać właściwej terminologii, bo w przeciwnym razie będziemy uchodzić za barbarzyńców powiedział doktor Igor, ukrywając zaskoczenie. Obiecał sobie, że później odszuka autora tej inicjatywy. – Jeśli chce pani poznać moje zdanie w tej sprawie, to jestem zmuszony wyjaśnić, że dziś terapię elektrowstrząsową stosuje się inaczej niż kiedyś.

– Ale jest to niebezpieczne.

– Było bardzo niebezpieczne. Nie wiedziano, jakie zastosować napięcie, gdzie przystawić elektrody i wielu pacjentów umierało podczas zabiegu na skutek wylewu krwi do mózgu. Ale to się zmieniło. Dziś znów stosuje się terapię elektrowstrząsową, jednak z większą techniczną precyzją. Ma tę zaletę, że wywołuje natychmiastową amnezję, co pozwala uniknąć zatrucia chemicznego spowodowanego długim podawaniem leków. Niech pani poczyta czasopisma psychiatryczne i nie myli tej metody z torturami stosowanymi przez południowoamerykańskich oprawców.

"No dobrze, wygłosiłem swoją opinię. Teraz muszę wrócić do pracy".

Mari nawet nie drgnęła.

– Wcale nie o to przyszłam spytać. Prawdę powiedziawszy, chciałabym się dowiedzieć, czy mogę już wyjść ze szpitala.

– Wychodzi pani kiedy chce i wraca, bo tak się pani podoba i dlatego, że mąż ma dość pieniędzy, by opłacać pani pobyt w tak kosztownym szpitalu jak nasz. Powinna mnie pani raczej zapytać: czy jest pani wyleczona? A ja w odpowiedzi zadam pani inne pytanie: wyleczona z czego? Pani mi zapewne powie: wyleczona z mojego strachu, z syndromu paniki. Ja odpowiem pani na to tak: No cóż, Mari, od trzech lat już się pani na to nie uskarża.

– A zatem jestem wyleczona.

– Oczywiście, że nie. Bo nie na tę chorobę pani cierpi. W rozprawie, nad którą pracuję i którą zamierzam przedstawić Słoweńskiej Akademii Nauk (doktor Igor nie chciał wchodzić w szczegóły dotyczące Vimiolu), prowadzę badania nad zachowaniem ludzkim zwanym "normalnym". Wielu lekarzy przede mną zgłębiało już ten temat i dochodziło do wniosku, że normalność to tylko kwestia umowna. Innymi słowy, jeśli większość ludzi uważa, że coś jest właściwe, to staje się to właściwe.

Niektóre czynności rządzą się zasadami zdrowego rozsądku, na przykład – przyszywanie guzików z przodu koszuli jest logiczne, bo byłoby niezwykle trudno zapinać je z boku, a wręcz niemożliwe, gdyby znajdowały się na plecach.

Jednak są inne sprawy, które nam się narzuca, bo zdecydowana większość ludzi wierzy, że tak ma być. Dam pani dwa przykłady. Czy zastanawiała się pani kiedykolwiek, dlaczego litery w klawiaturze maszyny do pisania są ustawione w takim a nie innym porządku?

– Nie, nigdy.

– Nazywamy tę klawiaturę QWERTY, jako że w takim szyku układa się litery w pierwszym jej rzędzie. Kiedyś zastanawiałem się, dlaczego tak jest i znalazłem odpowiedź. Pierwsza maszyna została wynaleziona przez Christophera Scholesa w roku 1873. Ale był z nią pewien kłopot. Gdy ktoś pisał na niej zbyt szybko, czcionki uderzały o siebie i blokowały maszynę. Dlatego Scholes zaprojektował klawiaturę QWERTY, zmuszającą sekretarki do wolniejszego pisania.

– Nie wierzę.

– Ale to prawda. Tak się złożyło, że Remington, ówczesny producent maszyn do szycia, zastosował klawiaturę QWERTY w swoich maszynach do pisania. To znaczy, że coraz więcej osób było zmuszonych nauczyć się tego systemu i coraz więcej fabryk zaczęto produkować maszyny z tą klawiaturą, aż stała się jedynym istniejącym modelem. Reasumując: klawiatura maszyn i komputerów została tak zaprojektowana, by palce uderzały wolniej, a nie szybciej, rozumie pani? Niech pani spróbuje przestawić litery, a nie znajdzie pani nabywcy na swój produkt.

Gdy Mari zobaczyła klawiaturę maszyny do pisania po raz pierwszy, zastanawiała się, dlaczego litery nie są ułożone w porządku alfabetycznym. Ale nigdy potem nie zastanawiała się nad tym, sądząc, że taki układ pozwala na szybsze pisanie.

– Czy była pani we Florencji? – zapytał doktor Igor.

– Nie.

– A powinna pani pojechać, to nie jest daleko i można tam zobaczyć ten drugi przykład, o którym chcę mówić.

Otóż w katedrze florenckiej znajduje się przepiękny zegar zaprojektowany przez Paola Uccella w 1443 roku. Zegar ten, to swoista ciekawostka – chociaż wyznacza godziny, tak jak wszystkie inne zegary, to jego wskazówka kręci się w lewo.

– Co to wszystko ma wspólnego z moją chorobą? – Dojdę do tego. Paolo Uccello, konstruując ten zegar nie silił się na oryginalność. W tamtym czasie istniały różne zegary. Byty i takie, których tarcze albo wskazówki kręciły się w lewo, były i te, które uważamy za normalne. Być może dlatego, że książę Florencji miał zegar ze wskazówkami kręcącymi się w kierunku uznawanym dziś za "dobry", zegar Uccella stal się aberracją, szaleństwem.

Doktor Igor zrobił pauzę, ale wiedział, że Mari śledzi tok jego myślenia.

– Wróćmy zatem do pani choroby. Każda istota ludzka jest jedyna w swoim rodzaju, ma własne wady i zalety, instynkty, gusta, na swój sposób poszukuje przygód. Jednak społeczeństwo narzuca nam pewien sposób zachowania, a my wciąż zadajemy sobie pytanie, dlaczego mamy postępować tak, a nie inaczej. Po prostu akceptujemy te normy, tak jak sekretarki pogodziły się z faktem, że QWERTY jest najlepszą klawiaturą z możliwych. Czy kiedykolwiek poznała pani kogoś, kto zadawał sobie pytanie, dlaczego wskazówki zegara kręcą się w tę, a nie w inną stronę?

– Nie.

– Gdyby znalazł się ktoś taki, to prawdopodobnie usłyszałby w odpowiedzi, że jest obłąkany. Wróćmy teraz do pani pytania. Niech pani je powtórzy.

– Czy jestem wyleczona?

– Nie. Jest pani osobą odmienną, choć jednocześnie chce pani być podobna do innych. A to, z mojego punktu widzenia, jest poważną chorobą.

– Czy to niebezpiecznie być innym?

– Niebezpiecznie jest, jeśli ktoś zmusza się, by być takim jak inni. Wywołuje to nerwice, psychozy, paranoje. To ciężki przypadek, bo oznacza łamanie praw natury i sprzeciwianie się Bogu, który w niezliczonych lasach i puszczach świata nie stworzył dwóch takich samych liści. Ale pani uważa bycie inną za szaleństwo i dlatego wybrała pani Villete jako miejsce do życia. Bo tu, gdzie wszyscy są inni, pani staje się taka jak wszyscy, rozumie mnie pani?

Mari skinęła głową.

– Jako że ludzie nie mają odwagi być innymi, sprzeciwiają się naturze i ich organizm zaczyna produkować Vitriol, albo Gorycz, jak popularnie bywa nazywana ta trucizna.

– Co to jest Vitriol?

Doktor Igor zorientował się, że go poniosło i wolał zmienić temat.

– To nie jest istotne dla sprawy. Chcę powiedzieć, że wszystko wskazuje na to, że pani nie jest wyleczona.

Mari postanowiła wykorzystać swoje wieloletnie doświadczenie sądowe. Taktyka polegała na tym, że należało udawać, iż się zgadza z oponentem, by wkrótce potem schwytać go w sidła odmiennego toku rozumowania.

– Zgadzam się z panem. Trafiłam tutaj z bardzo konkretnego powodu – z powodu syndromu paniki, a zostałam dlatego, że nie potrafiłam stawić czoła nowemu życiu, bez pracy i bez męża. Zgadzam się z panem – straciłam chęć, by rozpocząć nowe życie, by przystosowywać się do niego. Powiem więcej, przyznaję, że w szpitalu, mimo elektrowstrząsów – przepraszam, terapii elektrowstrząsowej, jak pan to woli nazywać – rozkładu dnia, ataków histerii u chorych, i tak reguły tu panujące są łatwiejsze do zniesienia niż prawa panujące w świecie, w którym jak pan mówi, wszyscy robią wszystko, by się nie wyróżniać. Tak się zdarzyło, że wczoraj w nocy usłyszałam, jak pewna dziewczyna grała na pianinie. Grała tak pięknie, jak rzadko zdarza się słyszeć. Słuchając tej muzyki, myślałam o wszystkich tych, którzy cierpieli, komponując sonaty, preludia, adagia. Jak musieli wydawać się obłąkani, przedstawiając swoje utwory – jakże inne – tym, którzy rządzili światem muzyki. Myślałam o ich trudach i poniżeniach, nim znaleźli kogoś, kto sfinansował wykonanie ich utworów. O szyderstwach publiczności, nie nawykłej jeszcze do nowej harmonii. Co gorsza, myślałam, że nie tylko ci kompozytorzy cierpieli, ale i ta dziewczyna cierpi, bo gra ich muzykę całą duszą, wiedząc, że umrze. A ja? Czy też nie umrę? Gdzie postradałam własną duszę, że nie mogę zagrać muzyki mego istnienia z takim samym entuzjazmem?

Doktor Igor słuchał w milczeniu. Wszystkie jego przemyślenia byty chyba właściwe, ale za wcześnie jeszcze, uznał, na jakąkolwiek pewność.

– Gdzie postradałam własną duszę? – powtórzyli Mari. – Gdzieś w mojej przeszłości. W tym, co chciałam, aby było moim życiem. Zostawiłam moją duszę uwięzioną tam, gdzie miałam dom, męża i pracę, od której chciałam się uwolnić, ale nigdy nie zdobyłam się na odwagę. Moja dusza została w przeszłości. Ale dziś jest ze mną tutaj i czuję ją znowu w mym ciele, pełną entuzjazmu.

Nie wiem, co robić, wiem tylko, że potrzebowałam trzech lat, by zrozumieć, że życie spychało mnie na inną ścieżkę, którą nie chciałam pójść.

– Dostrzegam pewne symptomy poprawy – zauważył doktor Igor.

– Nie musiałam prosić o pozwolenie opuszczenia Villete. Wystarczyło przejść przez bramę i nigdy więcej nie wrócić. Ale musiałam to wszystko komuś powiedzieć i mówię to panu. Umieranie tej dziewczyny sprawiło, że zrozumiałam własne życie.

– Zdaje mi się, że symptomy poprawy zwiastują cudowne uleczenie – roześmiał się doktor Igor. Co pani teraz zamierza robić?

– Pojechać do Salwadoru, by opiekować się tamtejszymi dziećmi.

– Nie musi pani wyjeżdżać tak daleko. Bośniackie Sarajewo jest nie dalej, niż dwieście kilometrów stąd. Wojna się skończyła, ale problemy istnieją nadal.

– Pojadę do Sarajewa.

Doktor Igor wyjąc z szuflady formularz i wypełnił go skrupulatnie. Potem podniósł się i odprowadził Mari do drzwi.

– Z Bogiem – powiedział jej na pożegnanie. Zamknął szybko drzwi i wrócił do swojego biurka. Starał się nie przywiązywać do swoich pacjentów, ale nigdy mu się to nie udawało. Będzie mu brakować Mari w Villete.

Gdy Edward otworzył oczy, dziewczyna nadal siedziała obok. Po pierwszych seansach elektrowstrząsowych potrzebował dużo czasu, by przypomnieć sobie minione dopiero co zdarzenia. W końcu taki miale być przecież efekt terapeutyczny tego leczenia – wywołanie częściowej amnezji, po to by chory zapomniał o nurtującym go problemie i uspokoił się.

Jednak im częściej stosowano mu tę terapię, tym jej efekt zanikał szybciej. Edward od razu rozpoznał siedzącą obok dziewczynę.

– Podczas snu mówiłeś o wizjach Raju – odezwała się, gładząc go po głowie.

Wizje Raju? Ach, wizje Raju. Edward spojrzał na nią i poczuł, że chce wszystko jej opowiedzieć. Ale właśnie w tym momencie weszła pielęgniarka ze strzykawką.

– Muszę ci teraz zrobić zastrzyk – powiedziała do Weroniki. – To zalecenie doktora Igora.

– Już dziś dostałam jeden i nie chcę więcej – odpowiedziała. – Nie mam też najmniejszej ochoty stąd wychodzić. Nie będę słuchać żadnych poleceń, ani podporządkowywać się żadnym regułom. Do niczego mnie nie zmusicie.

Pielęgniarka była przyzwyczajona do tego typu reakcji.

– A zatem będziemy zmuszeni wstrzyknąć go silą.

– Muszę z tobą porozmawiać – odezwał się Edward. – Zgódź się na ten zastrzyk.

Weronika podciągnęła rękaw swetra i pielęgniarka wstrzyknęła jej narkotyk.

– Grzeczna dziewczynka – skomentowała. Dlaczego nie wyjdziecie z tej ponurej sali i nie pójdziecie się przejść po parku?

– Wstydzisz się tego, co się wydarzyło wczoraj 183 wieczorem – zaczął Edward, gdy wyszli już na zewnątrz.

– Wstydziłam się, ale teraz jestem dumna. Chcę usłyszeć o wizjach Raju, bo sama niemal miałam jedną z nich.

– Muszę wybiec spojrzeniem daleko, poza mury Villete.

– To zrób to.

Edward popatrzył za siebie, ale nie na ściany zabudowań, ani nie na park, gdzie chorzy spacerowali w milczeniu, lecz na pewną ulicę na innym kontynencie, w kraju gdzie albo padał rzęsisty deszcz albo nie padało wcale.

Edward poczuł zapach tamtej ziemi. Była pora · sucha i pyl wciskał mu się do nosa. Sprawiało mu to przyjemność, bo czuć zapach ziemi, to czuć, że się żyje. Jechał na zagranicznym rowerze, miął siedemnaście lat, właśnie wyszedł z amerykańskiego college'u w Brasilii, gdzie uczyły się wszystkie dzieci dyplomatów.

Nienawidził Brasilii, ale kochał Brazylijczyków. Jego ojciec dwa lata wcześniej został mianowany ambasadorem Jugosławii, w czasie gdy nikomu się nawet nie śniło o je krwawym podziale. Ludzie różnej narodowości żyli we względnej harmonii, pomimo regionalnych konfliktów.

Pierwszą placówką ojca była właśnie Brazylia. Edward marzył o plażach, karnawale, meczach piłki nożnej, muzyce, ale znalazł się w odległej od morza stolicy, zbudowanej dla polityków, biurokratów, dyplomatów i ich dzieci, które nie za bardzo wiedziały, co mają tam robić.

Edward nienawidził życia w tym mieście. Spędzał dnie zakopany w szkolnych książkach, starając się, bez rezultatów, nawiązać kontakt z kolegami z klasy. Czyniąc wysiłki, bezskutecznie, by tak jak oni zainteresować się samochodami, obuwiem sportowym ostatniej mody, markowymi ubraniami – jedynymi tematami rozmowy wśród tej młodzieży.

Od czasu do czasu organizowano prywatkę, na której chłopcy upijali się w jednej części salonu, a dziewczyny udawały obojętność w drugiej. Zawsze krążyły narkotyki i Edward spróbował już praktycznie wszystkiego, nie gustując w niczym. Zbyt go podniecały lub usypiały i tracił zainteresowanie tym, co dziab się wokół.

Rodzina martwiła się. Przygotowywano Edwarda, by poszedł w ślady ojca i chociaż chłopiec posiadał niemal wszelkie konieczne talenty: chęć do nauki, dobry smak, łatwość uczenia się języków i interesowała go polityka, to brakowało mu cechy podstawowej, by zrobić karierę w dyplomacji. Miał trudności w kontaktach z ludźmi.

Choć rodzice zabierali go na niezliczone przyjęcia, otworzyli dom dla jego przyjaciół z amerykańskiego college'u i dawali mu wysokie kieszonkowe, to rzadko widywali go w czyimś towarzystwie. Pewnego dnia matka zapylała go, dlaczego nie zaprasza przyjaciół na obiad czy na kolację.

– Znam już wszystkie marki sportowych butów i imiona wszystkich dziewczyn, z którymi łatwo pójść do lóżka.

Nie mamy już sobie nic ciekawego do powiedzenia.

Aż w końcu pojawiła się pewna Brazylijka. Ambasador wraz z żoną uspokoili się, gdy syn zaczął wychodzić i wracać późno do domu, chociaż nikt dokładnie nie wiedział, skąd pochodzili ta dziewczyna. Któregoś wieczoru Edward po prostu przyprowadził ją do domu na kolację. Dziewczyna byli wykształcona i rodzice byli zachwyceni – chłopak w końcu nauczy się porozumiewać z obcymi. Poza tym, oboje pomyśleli, choć nie wypowiedzieli tego głośno, że ta dziewczyna zdejmuje im kamień z serca – Edward nie jest homoseksualistą!

Traktowali Marię (bo tak miała na imię) z uprzejmością przyszłych teściów, mimo iż wiedzieli, że za dwa lata zostaną przeniesieni na inną placówkę, i nie mieli najmniejszego zamiaru pozwolić, by ich syn poślubił dziewczynę z tak egzotycznego kraju. Planowali, że gdzieś we Francji lub w Niemczech znajdzie sobie kandydatkę na żonę z dobrego domu, która z godnością towarzyszyć mu będzie w jego błyskotliwej karierze dyplomaty, jaką już mu szykował ojciec.

Jednak Edward wyglądał na coraz bardziej zakochanego. Zaniepokojona matka postanowiła porozmawiać z mężem.

– Sztuka dyplomacji polega na wystawieniu na próbę cierpliwości przeciwnika – powiedział ambasador. – Bywa, że pierwszej miłości nigdy się nie zapomina, ale ona zawsze się kończy.

jednak wyglądało na to, że Edward całkowicie się zmienił. Zaczął przynosić do domu jakieś dziwa, książki, zbudował w swoim pokoju piramidę, m wieczór razem z Marią zapalali kadzidło i wpatrywali się godzinami w dziwny rysunek przybity gwoździem do ściany. Jego oceny w szkole amerykańskiej zaczęty się pogarszać. Matka nie rozumiała portugalskiego, ale widziała okładki książek, na których byty krzyże, stosy, wiszące czarownice i egzotyczne symbole.

– Nasz syn czyta niebezpieczne lektury – mówili do męża.

– Niebezpieczne jest to, co się dzieje na Bałkanach – odpad ambasador. – Krążą pogłoski, że Słowenia domaga się suwerenności, a to może doprowadzić do wojny.

Matki jednak nic nie obchodzili polityka, chciała wiedzieć, co dzieje się z jej synem.

– A ta mania palenia kadzideł?

– To żeby usunąć zapach marihuany – odpowiedział ambasador. – Nasz syn odebrał doskonale wykształcenie i na pewno nie wierzy, że te perfumowane patyczki mogą zwabić duchy.

– Mój syn wpadł w narkotyki!

– To minie. Ja też gdy byłem miody, paliłem marihuanę, ale to mu się szybko znudzi, tak jak i mnie się znudziło.

Ambasadorowa poczuta się dumna i uspokojona. Jej mąż to doświadczony człowiek – brat narkotyki i zdołał oprzeć się nałogowi! Mężczyzna o takiej sile woli jest w stanie zapanować nad każdą sytuacją.

Pewnego pięknego dnia Edward poprosił o rower. – Masz Mercedesa z kierowcą. Po co ci rower? – Żeby mieć jakiś kontakt z przyrodą. Razem z Marią jedziemy na dziesięciodniową wycieczkę. Tu niedaleko jest miejsce, gdzie są ogromne złoża kryształów, a Maria twierdzi, że przekazują dobrą energię.

Rodzice Edwarda zostali wychowani w czasach reżimu komunistycznego – dla nich kryształ był tylko minerałem zbudowanym z atomów połączonych w określony sposób i nie emanowała z niego żadna energia, ani pozytywna, ani negatywna. Zaczęli się rozpytywać i odkryli, że te idee o "wibracjach kryształów" stały się ostatnio modne.

Gdyby ich syn wpadł na pomysł rozmawiać o tym na jakimś oficjalnym przyjęciu, mógłby narazić ambasadora na śmieszność. Po raz pierwszy ojciec przyznał, że sytuacja staje się poważna. Brasilia była miastem kipiącym od plotek i wkrótce wyszłoby na jaw, że Edward jest zwolennikiem pseudonaukowych teorii i konkurenci jego ojca w ambasadzie mogliby pomyśleć, że przejął je od rodziców, a dyplomaci przecież, nie powinni w żadnych okolicznościach uchybiać regułom protokołu i wymogom obyczaju.

– Mój synu, tak dłużej być nie może – zawołał ambasador. – Mam przyjaciół w naszym Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Czeka cię błyskotliwa kariera dyplomaty i teraz musisz nauczyć się stawić czoło światu.

Tego wieczoru Edward wyszedł z domu i nie wrócił na noc. Rodzice wydzwaniali do domu Marii, do kostnic i szpitali – bezskutecznie. Ambasadorowa stracha zaufanie do swego męża w kwestiach rodzinnych, choć nadal uważała, że był wytrawnym negocjatorem w sprawach wagi państwowej.

Edward pojawił się następnego dnia, wygłodzony i senny. Zjadł coś i poszedł do swego pokoju, zapalił kadzidło, wypowiedział swoje mantry, przespał resztę dnia i całą noc. Gdy się obudził, czekał na niego nowiutki, jeszcze opakowany rower.

– Jedź oglądać te swoje kryształy – powiedziała matka. – Wytłumaczę to jakoś ojcu.

I tak pewnego skwarnego, dusznego od kurzu popołudnia Edward jechał radośnie do domu Marii. Miasto zostało tak dobrze (w opinii architektów), albo też tak fatalnie zaprojektowane (zdaniem Edwarda), że prawie nie mimo skrzyżowań. Jechali w prawą stronę pasem szybkiego ruchu, patrząc w niebo zasnute chmurami, z których nie spadla ani jedna kropla deszczu, kiedy poczuł, że niemal wzbija się w to niebo z zawrotną szybkością, by zaraz spaść wprost na asfalt.

Trach! "Miałem wypadek".

Chciał odwrócić głowę, która przylgnęła do asfaltu, ale zorientował się, że nie panuje nad swoim ciałem. Usłyszał pisk hamujących samochodów, wrzaski ludzi, ktoś podszedł do niego i chciał go poruszyć, ale natychmiast dobiegi go krzyk: "Proszę go nie ruszać! Jeśli ktoś go dotknie, chłopak może zostać kaleką na cale życie!".

Sekundy mijały powoli i zaczął się bać. W przeciwieństwie do rodziców wierzył w Boga i w życie po śmierci, ale mimo to uważał za niesprawiedliwe umierać mając 17 lat, ze wzrokiem utkwionym w asfalt, w obcym kraju.

– Dobrze się czujesz? – usłyszał czyjś głos.

Nie, nie czul się dobrze, nie mógł się poruszyć ani wymówić słowa. Co gorsza, nie strach przytomności, dokładnie wiedział, co się dzieje i był świadom swego położenia. Czy nie lepiej byłoby zemdleć? Czyżby Bóg nie miał dla niego litości właśnie w chwili, gdy tak Go poszukiwał, na przekór wszystkim.

– Pogotowie zaraz tu będzie – wyszeptał ktoś inny, biorąc go za rękę. – Nie wiem, czy mnie dyszysz, ale bądź dobrej myśli. To nic poważnego.

Tak, słyszał. Chciał, aby ten ktoś – jakiś mężczyzna – mówił dalej, żeby zapewniał go, że to nic poważnego, choć był już na tyle dorosły, by wiedzieć, że tak mówi się zawsze, gdy sytuacja jest bardzo groźna. Pomyślał o Marii, o okolicach, gdzie znajdowały się kryształowe góry pełne pozytywnej energii, podczas gdy Brasilia była największym skupiskiem wszystkiego co negatywne, co pojął podczas medytacji.

Sekundy rozciągały się w minuty, ludzie starali się go pocieszać, i pierwszy raz od chwili wypadku zaczął odczuwać ból. Ból przeszywający, który wychodził ze środka głowy i zdawał się promieniować na całe ciało.

– Już są – powiedział mężczyzna, który trzymał go za rękę. – Jutro znów wsiądziesz na rower.

Ale następnego dnia Edward leżał w szpitalu z dwiema nogami i jedną ręką w gipsie, unieruchomiony na miesiąc, słuchał niekończących się lamentów matki i nerwowych telefonów ojca, lekarzy powtarzających co pięć minut, że najgorsza doba minęła i nie ma żadnych uszkodzeń mózgu.

Rodzina skontaktowała się z ambasadą amerykańską, która nigdy nie dawała wiary diagnozom ze szpitali publicznych i miała do swojej dyspozycji własny ośrodek medyczny na wysokim poziomie oraz listę lekarzy brazylijskich, uprawnionych do leczenia amerykańskich dyplomatów. Od czasu do czasu, w ramach dobrodziejskiej polityki, udostępniała swe usługi innym misjom dyplomatycznym.

Amerykanie przywieźli swe urządzenia ostatniej generacji, przeprowadzili dziwy. Pierwotnie więcej badań i testowi, i doszli do takiego samego wniosku co zawsze – lekarze publicznej służby zdrowia postawili prawidłową diagnozę i podjęli właściwe decyzje.

Być może lekarze ze szpitala publicznego byli dobrzy, za to programy telewizyjne były tak samo słabe w Brazylii, jak gdziekolwiek indziej na świecie i Edward nie miał czym wypełnić czasu. Maria przychodziła coraz rzadziej, może znalazła sobie innego towarzysza podróży do kryształowych gór.

W przeciwieństwie do dziwnego zachowania narzeczonej, rodzice odwiedzali go codziennie, ale odmawiali przyniesienia portugalskich książek, jakie miął w domu, tłumacząc, że już wkrótce zostaną przeniesieni do innego kraju. a zatem nie ma potrzeby uczyć się języka, który już nigdy mu się nie przyda. Tak więc Edward musiał zadowolić się rozmowami z innymi pacjentami, dyskusjami o futbolu z personelem i lekturą czasopism, jakie wpadały mu w ręce.

Aż pewnego dnia jeden z pielęgniarzy przyniósł mu książkę, którą gdzieś wygrał, ale była dla niego "za gruba" do czytania. Wtedy właśnie życie Edwarda potoczyło się osobliwą drogą; drogą, która powiodła go do oderwania się od rzeczywistości, do odsunięcia przez najbliższe lata od spraw, które zaprzątały głowę jego rówieśników innymi słowy do Villete.

Książka opowiadali o wizjonerach, którzy wstrząsnęli światem, o ludziach, którzy mieli własną wizję ziemskiego raju i poświęcili swoje życie, by podzielić się nią z bliźnimi, Był pośród nich i Jezus, i Darwin ze swoją teorią o pochodzeniu człowieka od małpy, i Freud, który twierdził, że sny są ważne, i Kolumb, który zastawił kosztowności królowej, by odnaleźć nowy kontynent, i Marks, według którego wszyscy zasługują na taką samą życiową szansę.

Byli pośród nich święci, tacy jak Ignacy Loyola, baskijski szlachcic, który spal z każdą kobietą, jaka mu się nadarzyli, zabił mnóstwo wrogów w nieskończonej ilości bitew, aż do dnia, w którym został ranny pod Pampeluną i pojął, co to wszechświat, leżąc na loża boleści. Teresa z Avila, która wszelkimi sposobami szakala drogi do Boga i udało się jej to przypadkiem, gdy pogrążyli się w kontemplacji nad pewnym obrazem.

Antoni, mężczyzna zmęczony życiem, jakie wiódł, który postanowił schronić się na pustyni i dziesięć lat żył pośród demonów, wystawiony na wszelkiego rodzaju pokusy. Franciszek z Asyżu, chłopak taki jak on sam, głęboko przekonany, że chce rozmawiać z ptakami i porzucić los, który zaplanowali dla niego rodzice.

Jeszcze tego samego wieczora zaczął czytać tę "grubą książkę", bo nie miał nic lepszego do roboty. W środku nocy weszli pielęgniarka, pytając, czy nie potrzebuje pomocy, bo tylko w jego pokoju wciąż paliło się światło. Edward podziękował jej machnięciem ręki, nie odrywając wzroku od lektury.

Mężczyźni i kobiety, którzy wstrząsnęli światem. Byli to zwyczajni ludzie, tacy jak on, jego ojciec czy jego dziewczyna, którą powoli trach. Pełni zwątpień i niepokojów, jakie wpisane są w ludzką dolę. Ci ludzie nie interesowali się w jakiś szczególny sposób religią, Bogiem, rozwojem duchowym czy odmiennymi stanami świadomości, aż do dnia, tego szczególnego dnia, w którym postanawiali zmienić wszystko. Książka byli ciekawa dlatego, że mówili o tym, iż w życiu każdej z tych osób wydarzali się taka magiczna chwila, która stawali się dla nich impulsem do poszukiwania własnej wizji Raju.

Oni nie zasypiali gruszek w popiele. Aby osiągnąć to, czego pragnęli, musieli prosić o jałmużnę albo nadskakiwać królom, łamać kodeksy albo stawiać czoła złości możnych tego świata. Zmuszeni byli uciekać się do dyplomacji albo do użycia siły, ale nigdy nie rezygnowali, zawsze gotowi przezwyciężyć każdą trudność, która jawili im się jako hartujące ich wyzwanie.

Następnego dnia Edward dal swój zloty zegarek pielęgniarzowi, od którego dostał książkę, z prośbą, by go sprzedał i kupił wszystkie dostępne dzieli na ten temat. Niestety nie było innych. Próbował czytać biografie tych ludzi, ale przedstawiano ich tam jako wybrańców, mistyków, a nie zwykłych śmiertelników, którzy, jak każdy, musieli walczyć w obronie swych poglądów.

Edward był pod tak silnym wrażeniem lektury, że zastanawiał się poważnie nad ewentualnością wykorzystania wypadku, by nadać nowy kierunek swemu życiu i stać się świętym. Ale leżak ze złamanymi nogami, w szpitalu nie miał żadnej wizji, nie zobaczył obrazu, który wstrząsnąłby jego duszą, nie miał przyjaciół gotowych razem z nim wybudować kaplicę pośród brazylijskiego płaskowyżu, dalekie pustynie wrzały od politycznych konfliktów. Ale mógł dokonać czegoś innego – nauczyć się malarstwa i starać się pokazać światu wizje, jakie tym ludziom zostały objawione.

Gdy tylko zdjęto mu gips i wrócił do ambasady, otoczony troską, czułością i przejawami wszelkiego rodzaju atencji, jakiej może się spodziewać syn ambasadora od innych dyplomatów, poprosił matkę, by zapisała go na kurs malarstwa.

Matka zwróciła mu uwagę, że strach wiele zajęć w college'u amerykańskim i musi nadrobić stracony czas.

Edward odmówił. Nie miał najmniejszej ochoty nadal uczyć się geografii i przyrody. Chciał być malarzem. Nierozważnie wyjaśnił nawet dlaczego:

– Muszę namalować wizje Raju.

Matka nic nie odpowiedziała, ale obiecała dowiedzieć się od swych przyjaciółek, gdzie prowadzone są najlepsze kursy malarstwa w mieście.

Gdy ambasador wrócił z pracy, zastał żonę płaczącą w sypialni.

– Nasz syn zwariował – mówiła tkając. – Jego mózg ucierpiał w tym wypadku.

– To niemożliwe! – odpowiedział oburzony ambasador. – Badali go przecież lekarze sprawdzeni przez Amerykanów.

Żona opowiedziała mu to, co usłyszała od syna.

– To zwykły bunt młodości. Poczekaj, wkrótce wszystko wróci do normy.

Tym razem oczekiwanie nie przyniosło żadnych pomyślnych rezultatów, bo Edwardowi było śpieszono do życia.

Dwa dni później, znużony oczekiwaniem na odpowiedź przyjaciółek matki, sam zapisał się na kurs malarstwa.

Odkrywał na nim tajemnice kolorów, zasady perspektywy i poznawał ludzi, którzy nigdy nie rozmawiali ze sobą o markach sportowego obuwia ani o najnowszych modelach samochodów.

– On zaczął się zadawać z artystami! – płakała ambasadorowa do męża.

– Zostaw chłopaka w spokoju. Wkrótce mu się znudzi, tak jak znudziła mu się ukochana, kryształy, piramidy, kadzidło i marihuana.

Ale czas mijał. Pokój Edwarda zamienił się w zaimprowizowaną pracownię, pełną obrazów, które zdaniem jego rodziców nie miały najmniejszego sensu. Byty na nich okręgi, egzotyczne połączenia barw, prymitywne symbole i zaplątane w nich sylwetki ludzkie w modlitewnej pozie. Edward, chłopak dotąd samotny, który w ciągu dwu lat pobytu w Brasilii nigdy nie zapraszał do domu kolegów, teraz sprowadzał dumy dziwaków, źle ubranych, zarośniętych, którzy słuchali straszliwej muzyki na pełny regulator, palili i pili bez umiaru i wykazywali całkowitą nieznajomość dobrych manier. Pewnego dnia dyrektorka amerykańskiego college'u wezwała ambasadorową na rozmowę.

– Zdaje się, że syn pani zażywa narkotyki – powiedziała. – Jego oceny spadły daleko poniżej swemu życiu i stać się świętym. Ale leżał ze złamanymi nogami, w szpitalu nie miał żadnej wizji, nie zobaczył obrazu, który wstrząsnąłby jego duszą, nie miał przyjaciół gotowych razem z nim wybudować kaplicę pośród brazylijskiego płaskowyżu, dalekie pustynie wrzały od politycznych konfliktów. Ale mógł dokonać czegoś innego – nauczyć się malarstwa i starać się pokazać światu wizje, jakie tym ludziom zostały objawione.

Gdy tylko zdjęto mu gips i wrócił do ambasady, otoczony troską, czułością i przejawami wszelkiego rodzaju atencji, jakiej może się spodziewać syn ambasadora od innych dyplomatów, poprosił matkę, by zapisała go na kurs malarstwa.

Matka zwróciła mu uwagę, że strach wiele zajęć w college'u amerykańskim i musi nadrobić stracony czas.

Edward odmówił. Nie miał najmniejszej ochoty nadal uczyć się geografii i przyrody.

Chciał być malarzem. Nierozważnie wyjaśnił nawet dlaczego:

– Muszę namalować wizje Raju.

Matka nic nie odpowiedziała, ale obiecała dowiedzieć się od swych przyjaciółek, gdzie prowadzone są najlepsze kursy malarstwa w mieście.

~!~ Gdy ambasador wrócił z pracy, zastał żonę płaczącą w sypialni. agą

– Nasz syn zwariował – mówiła łkając. – Jego mózg ucierpiał w tym wypadku.

i` – To niemożliwe! – odpowiedział oburzony ambasador. – Badali go przecież lekarze sprawdzeni przez Amerykanów.

Żona opowiedziała mu to, co usłyszała od syna.

– To zwykły bunt młodości. Poczekaj, wkrótce wszystko wróci do normy.

Tym razem oczekiwanie nie przyniosło żadnych pomyślnych rezultatów, bo Edwardowi było śpieszono do życia.

Dwa dni później, znużony oczekiwaniem na odpowiedź przyjaciółek matki, sam zapisał się na kurs malarstwa.

Odkrywał na nim tajemnice kolorów, zasady perspektywy i poznawał ludzi, którzy nigdy nie rozmawiali ze sobą o markach sportowego obuwia ani o najnowszych modelach samochodów.

– On zaczął się zadawać z artystami! – płakała ambasadorowa do męża.

– Zostaw chłopaka w spokoju. Wkrótce mu się znudzi, tak jak znudziła mu się ukochana, kryształy, piramidy, kadzidło i marihuana.

Ale czas mijał. Pokój Edwarda zamienił się w zaimprowizowaną pracownię, pełną obrazów, które zdaniem jego rodziców nie miały najmniejszego sensu. Byty na nich okręgi, egzotyczne połączenia barw, prymitywne symbole i zaplątane w nich sylwetki ludzkie w modlitewnej pozie.

Edward, chłopak dotąd samotny, który w ciągu dwu lat pobytu w Brasilii nigdy nie zapraszał do domu kolegów, teraz sprowadzał dumy dziwaków, źle ubranych, zarośniętych, którzy słuchali straszliwej muzyki na pełny regulator, palili i pili bez umiaru i wykazywali całkowitą nieznajomość dobrych manier. Pewnego dnia dyrektorka amerykańskiego college'u wezwała ambasadorową na rozmowę.

– Zdaje się, że syn pani zażywa narkotyki – powiedziała. – Jego oceny spadły daleko poniżej przeciętnych i jeśli to dłużej potrwa, nie będziemy mogli zaliczyć go w poczet naszych uczniów w następnym semestrze.

Po tej rozmowie matka Edwarda udała się wprost do ambasady, by opowiedzieć mężowi, co usłyszała.

– Wciąż powtarzasz, że z czasem wszystko wróci do normy! – krzyczała histerycznie. – Twój syn jest narkomanem, wariatem, ma jakieś poważne problemy z mózgiem, a ciebie obchodzą tylko koktajle i spotkania towarzyskie!

– Mów ciszej – poprosił.

– Nie będę mówiła ciszej, nie przestanę tak mówić, dopóki czegoś nie postanowisz! Ten chłopak potrzebuje pomocy, rozumiesz? Pomocy lekarskiej! Zrób coś natychmiast!

Obawiając się, by skandal wywołany przez żonę nie zaszkodził mu w oczach podwładnych i podejrzewając, że istotnie zainteresowanie Edwarda malarstwem potrwa dłużej niż się tego spodziewał, ambasador – człowiek praktyczny, który wiedział dokładnie, co należy zrobić w każdej sytuacji przygotował plan działania.

Najpierw zatelefonował do swego kolegi, ambasadora Stanów Zjednoczonych, z uprzejmą prośbą o pozwolenie skorzystania raz jeszcze z urządzeń medycznych ambasady. Jego prośba została spełniona.

Udał się do zaufanych lekarzy, wyjaśnił im sytuację i poprosił o powtórzenie badań. Lekarze z obawy, że cała sprawa zakończy się procesem, wykonali dokładnie to, o co ich poproszono i orzekli, że wyniki nie odbiegają od normy. Przed wyjściem dano mu do podpisania dokument, w którym oświadczał, że zwalnia ambasadę amerykańską od odpowiedzialności.

Potem udał się do szpitala, w którym leczył się Edward, porozmawiał z dyrektorem, wyjaśnił problem i poprosił, by pod pretekstem przeprowadzenia rutynowych badań, wykonano badanie krwi na obecność narkotyków w organizmie.

Tak też się stało. Ale nie znaleziono śladu żadnego narkotyku.

Pozostał mu do wykonania trzeci i ostatni punkt planu: rozmowa z samym Edwardem, by zorientować się, co się dzieje. Dopiero posiadając te wszystkie te informacje, mógł podjąć właściwą decyzję.

Ojciec i syn usiedli w salonie.

– Matka jest bardzo zaniepokojona – zaczął ambasador. – Twoje oceny bardzo się obniżyły i istnieje ryzyko, że nie zostaniesz przyjęty na następny semestr.

– Alę moje oceny na kursie malarstwa są coraz lepsze, ojcze.

– Uważam za niezwykle cenne twoje zainteresowanie sztuką, masz jednak na to całe życie. Musisz skończyć szkolę średnią, żebym mógł pokierować twoją karierą dyplomatyczną.

Edward długo się zastanawiał, zanim się odezwał. Przypomniał sobie wypadek, książkę o wizjonerach, która była tylko pretekstem, by mógł odnaleźć swoje prawdziwe powołanie, pomyślał o Marii, która nigdy więcej nie dala znaku życia. Wahał się długo, aż w końcu odpowiedział.

– Tato, ja nie chcę być dyplomatą. Chcę być malarzem.

Ojciec był przygotowany na taką odpowiedź, wiedział zatem, jak ją odeprzeć.

– Będziesz malarzem, ale najpierw skończ szkołę średnią. Zorganizujemy ci wystawy w Belgradzie, Zagrzebiu, Ljubljanie, Sarajewie. Dzięki moim wpływom, mogę ci dużo pomóc, ale najpierw musisz skończyć szkołę.

– Jeśli tak postąpię, wybiorę najprostszą drogę, ojcze. Zacznę studiować cokolwiek, zdobędę wykształcenie w dziedzinie, która mnie w ogóle nie interesuje, ale za to przynosi pieniądze i malarstwo zostanie zepchnięte na drugi plan, aż w końcu zapomnę o moim powołaniu. Muszę nauczyć się zarabiać na życie malarstwem.

Ambasador zaczął się denerwować.

– Mój synu, masz wszystko: kochającą cię rodzinę, dom, pieniądze, pozycję społeczną. Ale wiesz, że w naszym kraju rozpoczął się trudny okres, dochodzą słuchy o wojnie domowej, może być i tak, że już jutro mnie tu nie będzie i nie będę ci mógł pomóc.

– Sam sobie dam radę, ojcze. Zaufaj mi. Kiedyś stworzę cykl obrazów pod tytułem Wizje raju. Postaram się namalować to, co dzieje się w sercach mężczyzn i kobiet.

Ambasador pochwalił determinację swego syna, zakończył rozmowę uśmiechem i postanowił dać mu jeszcze miesiąc – przecież dyplomacja jest sztuką odkładania decyzji do czasu, aż problemy rozwiążą się same.

Minął miesiąc. Edward nadal poświęcał cały swój czas malarstwu, dziwacznym kolegom i muzyce, która z pewnością mogła wywołać zaburzenia psychiczne. Na domiar złego został wyrzucony z amerykańskiego college'u z powodu kłótni z nauczycielką na temat istnienia świętych.

Ponieważ nie można już było dłużej odkładać decyzji, ambasador podjął ostatnią próbę i wezwał syna na męską rozmowę.

– Edwardzie, jesteś już na tyle dorosły, by wziąć odpowiedzialność za swoje życie. Znosiliśmy wszystko cierpliwie tak długo, jak długo było można, ale nadszedł czas, by skończyć z tym niedorzecznym powołaniem do bycia malarzem i nadać jakiś kierunek twojej karierze.

– Ależ ojcze, zostać malarzem to właśnie znaczy nadać kierunek mojej karierze.

– Lekceważysz sobie naszą miłość, nasze wysiłki, których nie szczędziliśmy, by zapewnić ci dobre wykształcenie. Ponieważ nigdy tak się nie zachowywałeś, mogę upatrywać w tym skutków wypadku.

– Ojcze, zrozum, kocham was -bardziej niż kogokolwiek na świecie.

Ambasador chrząknął. Nie przywykł do tak bezpośredniego wyrażania uczuć.

– A zatem w imię tej miłości, jaką żywisz dla nas, proszę cię, zrób to, czego pragnie matka. Porzuć na jakiś czas to całe malarstwo, znajdź sobie przyjaciół z twojej klasy społecznej i wróć do nauki.

– Ojcze, przecież mnie kochasz. Nie możesz mnie o to prosić, ty, który zawsze dawałeś mi przykład, jak walczyć o sprawy, na których nam zależy. Nie możesz wymagać ode mnie, abym stal się człowiekiem pozbawionym własnej woli.

– Powiedziałem: w imię miłości. Nigdy tego wcześniej nie mówiłem, synu, ale teraz proszę o to. W imię miłości, którą masz dla nas i miłości, jaką my darzymy ciebie, wróć do nas, nie tylko w sensie fizycznym, ale również w głębokim tego słowa znaczeniu. Mylisz się, uciekając przed rzeczywistością.

Od chwili gdy się urodziłeś, snuliśmy nasze najwspanialsze marzenia. Jesteś dla nas wszystkim: naszą przeszłością i przyszłością. Twoi dziadkowie byli dobrymi urzędnikami, ja musiałem walczyć jak lew, by dostać się do dyplomacji i wspinać coraz wyżej. I wszystko to po to jedynie, by utorować ci drogę, by ci ułatwić start. Mam wciąż pióro, którym podpisałem pierwszy dokument już jako ambasador, przechowuję je pieczołowicie, aby przekazać ci je w dniu, w którym kolej przyjdzie na ciebie.

Nie rozczarowuj nas synu. Nie będziemy żyli wiecznie, chcemy umrzeć w spokoju, pewni, że jesteś urządzony w życiu.

Jeśli naprawdę nas kochasz, zrób to, o co cię proszę. Jeśli jednak nas nie kochasz, nie zmieniaj swojego postępowania.

Edward spędził wiele godzin wpatrzony w niebo nad Brasilią, obserwując chmury płynące się po błękicie. Ale choć byty piękne, nie niosły ani jednej kropli deszczu dla spragnionej ziemi. On czul się tak samo pusty jak te chmury.

Jeśli nadal obstawać będzie przy swoim wyborze, matka umrze ze zmartwienia, ojciec straci cały swój zapal do pracy, oboje będą się obwiniać za błędy popełnione w wychowaniu swego ukochanego syna. Jeśli zrezygnuje z malarstwa, wizje Raju nigdy nie ujrzą światła dnia i nic w życiu nie da mu ani przyjemności, ani radości.

Rozejrzał się dokoła, popatrzył na swoje obrazy, przypomniał sobie całą miłość, jaką włożył w każde pociągnięcie pędzla, i uznał, że wszystkie są marne. To wszystko było jednym wielkim oszustwem – chciał osiągnąć cel, do którego widocznie nigdy nie został wybrany, a ceną za to miało być rozczarowanie własnych rodziców.

Wizje Raju byty przeznaczone tylko dla ludzi wybranych, których opisywano w książkach jako bohaterów albo męczenników za wiarę dla tych, którzy od dziecka wiedzieli, że świat ich potrzebuje; a to wszystko, co przeczytał w książce było czystym wymysłem autora.

Przy kolacji powiedział rodzicom, że mają rację. Jego entuzjazm dla malarstwa byt tylko młodzieńczą mrzonką i stracił już do tego zapal. Rodzice byli zadowoleni, matka rozpłakała się z radości i przytuliła do siebie syna. Świat wrócił do normy. W nocy ambasador fetował swoje zwycięstwo, otwierając ukradkiem butelkę szampana, którą wypił sam. Gdy wszedł do sypialni, zobaczył, że po raz pierwszy od wielu miesięcy żona śpi spokojnie.

Następnego dnia pokój Edwarda byt przewrócony do góry nogami, obrazy pocięte na strzępy, a chłopak siedział w kącie, patrząc w niebo. Matka objęta go i powiedziała, jak bardzo go kocha, ale syn nie odpowiedział ani słowa.

Nie chciał więcej słuchać o miłości, miał tego dość. Zdawało mu się, że jest w stanie wyprzeć się malarstwa i posłuchać rady ojca, ale posunął się w tym za daleko – przekroczył i przepaść dzielącą człowieka od jego marzeń i, niestety, nie było już odwrotu.

Nie był w stanie iść ani do przodu, ani wstecz. Prościej więc było zejść ze sceny.

Edward pozostał jeszcze pięć miesięcy w Brasilii, leczony przez specjalistów, którzy orzekli rzadki rodzaj schizofrenii, będący prawdopodobnie wynikiem wypadku rowerowego. Wkrótce potem wybuchła wojna domowa w Jugosławii i ambasador został pośpiesznie wezwany do kraju. Problemy spiętrzyły się tak bardzo, że rodzina nie mogła dłużej zajmować się chłopcem. Jedynym rozwiązaniem było umieszczenie go w nowootwartym szpitalu psychiatrycznym w Villete.

Gdy Edward skończył opowiadać swoją historię, była już noc i oboje drżeli z zimna.

– Wejdźmy do środka – powiedział. – Już pewnie podają kolację.

– W dzieciństwie, ilekroć szłam do babci, przyglądałam się obrazowi, który wisiał u niej na ścianie.

Przedstawiał kobietę – Matkę Boską, jak mówią katolicy – stojącą ponad ziemskim globem, z dłońmi zwróconymi w jego kierunku, z dłoni promieniowało światło.

Najbardziej intrygowało mnie w tym obrazie, że ta kobieta depcze żywego węża. Dlatego spylałam babci: "Czy Ona nie boi się tego węża? Czy nie wie, że może ugryźć ją w stopę i zatruć swym jadem?"

Babcia wytłumaczyła mi: "Wąż sprowadził na ziemię rozróżnienie między Dobrem i Złem, tak mówi Biblia. Ona dzięki swej miłości panuje nad Dobrem i nad Złem".

– Co to ma wspólnego z moją historią?

– Poznałam cię zaledwie tydzień temu, za wcześnie więc, by powiedzieć ci, że cię kocham. Ale skoro nie powinnam przeżyć tej nocy, jest już za późno, na takie wyznania. Jednak wielkim szaleństwem, do jakiego są zdolni mężczyźni i kobiety, jest właśnie miłość.

Opowiedziałeś mi historię o miłości. Wierzę głęboko, że twoi rodzice chcieli dla ciebie jak najlepiej, i że właśnie ta miłość niemal zniszczyła twoje życie. Jeśli Matka Boska z obrazu mojej babci depcze węża, to znaczy, że jej miłość ma dwa oblicza.

– Rozumiem, co chcesz powiedzieć – odezwał się Edward. – Sprowokowałem ten ostatni elektrowstrząs, bo zmąciłaś mój spokój. Nie wiem, co czuję, a miłość już raz mnie zniszczyła.

– Nie bój się. Poprosiłam dziś doktora Igora, aby mi pozwolił stąd wyjść i wybrać sobie miejsce, gdzie zamknę oczy na zawsze. Ale gdy zobaczyłam, jak zabierają cię pielęgniarze, zrozumiałam na co chcę patrzeć, odchodząc z tego świata – na twoją twarz. I postanowiłam, że tu zostanę.

Gdy spałeś jeszcze pod wpływem szoku, ja miałam następny atak i już sadziłam, że wybiła moja godzina.

Przyglądałam ci się, starałam się odgadnąć twoją historię i przygotowywałam się, by umrzeć szczęśliwa.

Śmierć jednak nie nadeszła, moje serce wytrzymało jeszcze raz, może dlatego, że jestem młoda.

Weronika spuściła głowę.

– Nie wstydź się tego, że cię kocham. O nic cię nie proszę, jedynie o to, byś pozwolił siebie kochać i grać dla ciebie jeszcze jedną noc, jeśli starczy mi sil.

W zamian chciałabym tylko, byś przyszedł do mnie, gdy dowiesz się, że umieram. Pomóż mi spełnić moje marzenie.

Edward przez długą chwilę milczał i Weronika sadziła, że schronił się do swego świata.

W końcu popatrzył na góry poza murami Villete i powiedział:

– Skoro chcesz stąd wyjść, zabiorę cię tam. Daj mi tylko dość czasu, abym wziął nasze kurtki i jakieś pieniądze.

Potem pójdziemy razem.

– To nie będzie trwało długo, Edwardzie. Wiesz o tym.

Edward nic nie odpowiedział. Wyszedł i zaraz wrócił z ubraniami.

– Będzie trwało całą wieczność, Weroniko. O wiele dłużej niż wszystkie dnie i noce podobne jedna do drugiej, jakie tu spędziłem, starając się wciąż zapomnieć o wizjach Raju. Niemal o nich zapomniałem, ale zdaje mi się, że wracają.

– Chodźmy! Szaleńcy popełniają przecież szaleństwa.

Tego wieczora pacjenci zebrani na kolacji zauważyli nieobecność czterech osób.

Zedka, o której wszyscy wiedzieli, że została wypisana ze szpitala po długim leczeniu. Mari, która zapewne poszła do kina, jak to miała w zwyczaju. Edwarda, który może nie wrócił jeszcze do siebie po elektrowstrząsie; na samą myśl o tym chorzy poczuli strach i zaczęli jeść w milczeniu.

Brakowało również dziewczyny o zielonych oczach i kasztanowych włosach, tej, o której wszyscy wiedzieli, że nie przeżyje tygodnia.

W Villete nie mówiło się otwarcie o śmierci, ale czyjąś nieobecność zauważano, choć wszyscy usiłowali zachowywać się tak, jak gdyby nic się nie stało.

Wiadomość zaczęła krążyć od stołu do stołu. Niektórzy płakali, bo ta młoda, pełna życia dziewczyna, teraz pewnie leżała w malej kostnicy na tyłach szpitala. Jedynie najodważniejsi ośmielali się tam zaglądać, i to tylko za dnia. Były tam trzy marmurowe stoły i zwykle na jednym z nich spoczywało czyjeś nowe, przykryte prześcieradłem ciało.

Wszyscy sądzili, że tego wieczora Leży tam Weronika. Najbardziej szaleni wnet zapomnieli, że przez cały tydzień przebywała z nimi jakaś pacjentka, która czasami grała na pianinie i nie dawała im spać. Niektórych ogarnął smutek, szczególnie pielęgniarki, które czuwały nocami przy łóżku Weroniki na oddziale intensywnej terapii. Ale personel był wyszkolony, by nie przywiązywać się do pacjentów, bo jedni wychodzili, inni umierali, a stan zdrowia większości się pogarszał. Ich smutek trwał nieco dłużej, lecz również przeminął.

Byli też i tacy pacjenci, którzy dowiedziawszy się o Weronice, udali przerażenie, rozpacz, a tak naprawdę poczuli ulgę, bo raz jeszcze Anioł Zagłady przeszedł przez Villete, ale ich oszczędził.

Gdy Bractwo zebrało się po kolacji, jeden z jego członków poinformował pozostałych, że Mari nie puszka wcale do kina, odeszła na zawsze z Villete i zostawiła list.

Nikt specjalnie się nie zdziwił. Mari zawsze była inna, zbyt szalona, by przystosować się do idealnych warunków, w jakich tu żyli.

– Mari nigdy nie rozumiała, jakim szczęściem jest pobyt tutaj – odezwał się ktoś. – Mamy przyjaciół, z którymi łączą nas wspólne zainteresowania, nasz codzienny byt jest zabezpieczony, czasem organizujemy wspólne wypady do miasta, zapraszamy na wykłady interesujących ludzi i dyskutujemy o ich poglądach. Nasze życie osiągnęło stan całkowitej harmonii, której wielu ludzi tam, na zewnątrz, może nam pozazdrościć.

– Nie mówiąc już o tym, że w Villete nie grozi nam bezrobocie, konsekwencje wojny w Bośni, problemy ekonomiczne, przemoc – skomentował ktoś inny. – Udało nam się osiągnąć równowagę wewnętrzną.

– Mari zostawiła mi list – odezwał się człowiek, który przyniósł wiadomość o jej odejściu, pokazując zaklejoną kopertę. – Prosiła, by przeczyła go na glos, tak jakby to było jej pożegnanie z nami wszystkimi.

Najstarszy z Bractwa otworzył kopertę i zrobił to, o co poprosiła Mari. W połowie chciał przerwać, ale było już za późno i doczytał do końca.

W młodości, gdy zaledwie zaczynałam karierę adwokata, przeczytałam wiersz angielskiego poety, i jedno jego zdanie zapadło mi głęboko w pamięć: "Bądź niczym bijące źródło, nie zaś jak staw, w którym zawsze stoi ta sama woda". Zawsze uważałam, że się myli, że jest niebezpiecznie, gdy woda tryska i płynie, bo naszą miłości ci i entuzjazmem możemy zatopić obszary, w których żyje nasi najbliżsi. Dlatego przez całe życie starałam się zachowywać jak staw i nigdy nie przekraczać granic moich wewnętrznych murów.

Tak się jednak stało, że z powodu, którego do dziś nie rozumiem, dotknął mnie syndrom paniki. Stałam się tym właśnie, czego z całych sił chciałam uniknąć – tryskającym źródłem, które zalało wszystko wokół. W konsekwencji znalazłam się w Villete.

Kiedy wyzdrowiałam znów stałam się stawem i wtedy poznałam was. Dziękuję wam za przyjaźń, troskę i wszystkie miłe chwile. Żyliśmy razem niczym ryby w akwarium, szczęśliwi, bo ktoś 0 oznaczonej godzinie wrzucał nam pożywienie, a my mogliśmy, ilekroć tylko przyszła nam na to ochota, oglądać zewnętrzny świat przez szybę.

Ale wczoraj, pod wpływem muzyki granej na pianinie i pewnej dziewczyny, która pewnie już dziś nie żyje, odkryłam coś bardzo ważnego: życie tu nie różni się niczym od tamtego na zewnątrz. 1 tu i tam ludzie łączą się w grupy, chowają się za swoimi murami i nie pozwalają, by nieznane zakłóciło ich zwyczajną egzystencję.

Jeśli coś robią, to tylko z przyzwyczajenia, zgłębiają nikomu niepotrzebne problemy, bawią się z przymusu, i niech cały świat się wypcha i radzi sobie sam. Co najwyżej oglądają dziennik telewizyjny – jak my często oglądaliśmy razem – tylko po to, by się upewnić jak bardzo są bezpieczni w świecie pełnym zamętu i niesprawiedliwości.

Innymi słowy: życie Bractwa jest dokładnie takie samo jak życie, jakie niemal wszyscy prowadzą tam, na zewnątrz. Lepiej nie wiedzieć, co dzieje się za szybą akwarium. Przez długi czas było mi to potrzebne. Ale człowiek się zmienia i teraz pragnę szukać przygód, świadoma swych sześćdziesięciu pięciu lat i związanych z tym ograniczeń. Jadę do Bośni, są tam ludzie, którzy na mnie czekają, choć nie znają mnie wcale i ja ich jeszcze nie znam. Wiem jednak, że jestem tam potrzebna i ryzyko przygody jest tysiąckroć cenniejsze od dobrobytu i wygód.

Gdy skończył czytać, członkowie Bractwa rozeszli się, myśląc w głębi ducha, że Mari całkiem zwariowała.

Edward i Weronika wybrali najdroższą restaurację w Ljubljanie, zamówili najlepsze dania i upili się trzema butelkami wina z 1988 roku, jednego z najlepszych roczników tego stulecia. Podczas kolacji ani razu nie rozmawiali o Villete, o przeszłości, ani o przyszłości.

– Spodobali mi się twoja opowieść o wężu mówił Edward, po raz kolejny napełniając kieliszek. – Ale twoja babka była zbyt stara, by dać ci właściwe wytłumaczenie.

– Więcej szacunku dla mojej babci! – wrzasnęli Weronika, już lekko pijana, zwracając na siebie uwagę wszystkich w restauracji.

– Wznoszę toast za zdrowie babci tej dziewczyny! – zawołał Edward, wstając z krzesła. – Toast za zdrowie babci tej wariatki, co siedzi przede mną i pewnie uciekli z Villete!

Goście powrócili do swoich talerzy, udając, że nic się nie dzieje.

– Toast za zdrowie mojej babci! – uparcie krzyczała Weronika.

Właściciel restauracji podszedł do ich stolika. – Proszę się zachowywać poprawnie.

Uciszyli się na jakiś czas, ale wkrótce znów zaczęli głośno rozmawiać, wygadywać rzeczy bez sensu i reagować niestosownie. Właściciel wrócił, żeby im powiedzieć, że nie muszą płacić rachunku, byleby tylko natychmiast opuścili lokal.

– Widząc cenę tego wina, zaoszczędzimy kupę pieniędzy – zażartował Edward. – Chodźmy stąd szybko, zanim ten człowiek się rozmyśli!

Ale właściciel nie rozmyślił się. Odsunął krzesło Weroniki z pozorną uprzejmością. Tak naprawdę pomógł jej po to, by szybciej wstała od stołu.

Poszli na malcy placyk w centrum miasta. Weronika spojrzała w okna swego pokoju w klasztorze i wytrzeźwiała. W okamgnieniu przypomniała sobie, że wkrótce umrze.

– Znajdź gdzieś jeszcze trochę wina! – poprosiła Edwarda.

Niedaleko był bar. Chłopak przyniósł dwie butelki i zasiedli, by je wypić.

– Co jest złego w tłumaczeniu mojej babci? – - spytała Weronika.

Edward był tak pijany, że potrzebował nie lada wysiłku, by przypomnieć sobie, co mówił w restauracji, ale w końcu mu się udało.

– Twoja babcia powiedziała, że ta kobieta depcze węża, bo miłość musi zapanować nad Dobrem i Złem. To piękna i romantyczna interpretacja, ale tu wcale nie o to chodzi. Widziałem już ten obraz, stanowi jedną z wizji Raju, które zamierzałem namalować. Nieraz zadawałem sobie pytanie, dlaczego zwykło się przedstawiać Dziewicę Maryję w ten sposób.

– No i dlaczego?

– Bo Dziewica, symbolizująca energię kobiecą, jest wielką pogromczynią węża, symbolizującego mądrość.

Gdybyś przyjrzała się pierścieniowi doktora Igora, zobaczyłabyś na nim węża oplecionego wokół kija – atrybut lekarzy. Miłość jest ponad mądrością. Dziewica nie depcze, lecz stoi ponad wężem. Dla niej wszystko jest natchnieniem. Ona nie osądza dobra ani zła.

– Wiesz co? – odezwali się Weronika. – Madonna nigdy nie przejmowali się tym, co pomyślą inni. Wyobraź sobie, gdyby musiała wszystkim tłumaczyć tę historię z Duchem Świętym! Ona nic nie wyjaśniali, powiedziała tylko: "Tak się stało". I jak myślisz, co inni powiedzieli?

– Pewnie, że wiem. Ze zwariowali!

Zaśmiali się oboje. Weronika podniosła butelkę. – Moje gratulacje. Zamiast gadać, powinieneś namalować swoje wizje Raju.

– Zacznę od ciebie – odpad Edward.

Nieopodal placu wznosi się wzgórze, a na jego szczycie stoi niewielki zamek. Weronika i Edward wspinali się pod stromą górę, przeklinając i śmiejąc się, ślizgając po oblodzonej ścieżce i uskarżając na zmęczenie.

Obok zamku stoi wielki dźwig, cały żółty. Komuś, kto pierwszy raz przyjeżdża do Ljubljany, wydaje się, że na zamku prowadzone się prace restauracyjne, które wkrótce zostaną zakończone. Mieszkańcy Ljubljany wiedzą jednak, że ten dźwig stoi tam już od wielu lat, choć nikt dokładnie nie wie dlaczego. Weronika opowiedziała Edwardowi, że kiedyś poproszono dzieci w przedszkolu, by narysowały zamek w Ljubljanie – wszystkie narysowały dźwig.

– Prawdę powiedziawszy, dźwig jest w lepszym stanie niż zamek.

Edward zaśmiał się.

– Powinnaś już nie żyć – stwierdził, jeszcze pod wpływem alkoholu, ale w jego głosie słychać było strach. – Twoje serce nie powinno było przetrzymać tej wspinaczki.

Weronika pocałowała go.

– Przyjrzyj się mojej twarzy, zapamiętaj każdy jej rys – powiedziała. – Oczyma duszy, byś mógł ją kiedyś namalować. Jeśli chcesz, zacznij ode mnie, ale wróć do malowania. To moja ostatnia prośba. Czy wierzysz w Boga?

– Wierzę.

– A więc przysięgnij na Boga, w którego wierzysz, że mnie namalujesz.

– Przysięgam.

– I że po tym, jak mnie namalujesz, nie zarzucisz malarstwa.

– Nie wiem, czy mogę to przysiąc.

– Możesz. I powiem ci więcej. Dziękuję ci, że nadałeś sens memu życiu. Przyszłam na świat, by przeżyć to, co przeżyłam; spróbować popełnić samobójstwo, uszkodzić sobie serce, spotkać się z tobą, wspiąć się na ten zamek, i po to, byś wyrył w swej duszy moją twarz. To jedyny powód, dla którego przyszłam na świat – aby pozwolić ci znaleźć drogę, z której zboczyłeś. Nie pozwól, by moje życie stało się niepotrzebne.

– Być może jest zbyt wcześnie, albo zbyt późno, ale chcę ci powiedzieć, że cię kocham. Nie musisz mi wierzyć, to pewnie niedorzeczność, jedno z moich urojeń.

Weronika przytuliła się do Edwarda i poprosiła Boga, w którego nie wierzyła, by zabrał ją w tym właśnie momencie.

Zamknęła oczy i poczuła, że Edward zrobił to samo. Spłynął sen, głęboki, bez snów. Śmierć była łagodna, pachniała winem i głaskała ją po głowie.

Edward poczuł, że ktoś szturcha go w ramię. Gdy otworzył oczy, dzień już wstawał.

– Możecie poszukać schronienia w prefekturze – powiedział strażnik. – Inaczej zamarzniecie tutaj na kość.

W ułamku sekundy przypomniał sobie wszystko, co zaszło minionej nocy. W ramionach trzymał zdrętwiałą kobietę.

– Ona… ona nie żyje.

Ale kobieta poruszyła się i otworzyła szeroko oczy.

– Co się dzieje? – zapylała Weronika.

– Nic – odpowiedział Edward, podnosząc się. Albo raczej zdarzył się cud – jeszcze jeden dzień życia.

Zaledwie doktor Igor zdążył wejść do gabinetu i zapalić światło – dzień nadal wstawał późno i ta zima trwała dłużej niż było trzeba – do drzwi zapukał jeden z pielęgniarzy.

"Wcześnie się dziś zaczyna" – pomyślał.

Miał to być trudny dzień z powodu planowanej rozmowy z dziewczyną. Przygotowywał się do niej przez cały tydzień, a tej nocy nie mógł spać.

– Mam alarmujące wieści – zawołał pielęgniarz. – Dwoje pacjentów zniknęło: syn ambasadora i ta dziewczyna z chorym sercem.

– Jesteście całkiem do niczego. Ochrona tego szpitala pozostawia wiele do życzenia.

– To przez to, że nikt wcześniej nie próbował uciec – bronił się przestraszony pielęgniarz. – Nie sądziliśmy, że to możliwe.

– Proszę stąd wyjść! Muszę przygotować raport dla akcjonariuszy, zawiadomić policję i podjąć jakieś środki zaradcze. I proszę powiedzieć, aby mi nikt nie przeszkadzał, bo to wymaga czasu!

Pielęgniarz wyszedł blady, wiedząc że część odpowiedzialności za to wydarzenie spadnie na jego barki, bowiem zazwyczaj silniejsi tak się zachowują wobec słabszych. Z pewnością zwolnią go z pracy jeszcze dzisiaj.

Doktor Igor wyjął notatnik, położył go na biurku i już zabierał się do pisania, gdy nagle zmienił zdanie.

Zgasił światło. Siedział nieruchomo w gabinecie skąpo oświetlonym dopiero co wschodzącym słońcem i uśmiechał się. Udało mu się.

Zaraz zrobi niezbędne notatki, opisując jedyny znany sposób leczenia skutków zatrucia Vitriolem – afirmacją życia. I wskaże lekarstwo, którym to można było uzyskać, a które zastosował podczas swojego pierwszego eksperymentu na pacjencie uświadomienie nieuchronności śmierci.

Być może istnieją inne lekarstwa, ale doktor Igor postanowił oprzeć swoją teorię na właśnie tym jedynym, jakie miał okazję wypróbować naukowo dzięki młodej dziewczynie, która całkiem przypadkowo wkroczyła w jego życie. Przywieziono ją w bardzo ciężkim stanie, z poważnym zatruciem i początkiem śpiączki. Była zawieszona między życiem i śmiercią przez niemal cały tydzień, czas, którego potrzebował, na przeprowadzenie tego eksperymentu.

Wszystko zależało tylko od jednego, od jej zdolności przeżycia.

I udało się jej.

Bez żadnych poważnych powikłań czy uszkodzeń. Jeśli będzie dbała o zdrowie, przeżyje jeszcze i jego.

Ale o tym wszystkim wiedział tylko doktor Igor, tak samo jak był świadom, że niedoszli samobójcy, prędzej czy później, próbują jeszcze raz. Dlaczegóż więc nie miałaby się stać królikiem doświadczalnym, by mógł się przekonać, czy dziewczyna zdoła wyeliminować Vitriol, albo inaczej mówiąc Gorycz, ze swojego organizmu?

Wtedy właśnie ułożył swój plan.

Podając Weronice lek o nazwie Fenotal, udało mu się wywołać reakcje podobne do ataków serca. Przez cały tydzień wstrzykiwano jej ten narkotyk i musiała się najeść strachu, bo miała dość czasu, by rozmyślać o śmierci i przyjrzeć się od nowa swojemu życiu. W ten oto sposób, zgodnie z hipotezą doktora Igora (Świadomość śmierci pobudza do życia – taki miał być tytuł ostatniego rozdziału jego pracy), dziewczyna zaczęła stopniowo pozbywać się Vitriolu ze swego organizmu i przypuszczalnie nigdy więcej nie poważy się na podobny czyn.

Dziś właśnie miał jej powiedzieć, że dzięki zastosowanym zastrzykom udało mu się całkowicie zażegnać niebezpieczeństwo ponownych ataków serca. Na szczęście Weronika swą ucieczką zaoszczędziła mu nieprzyjemnej konieczności kolejnego kłamstwa.

Doktor Igor nie przewidział jednak zaraźliwego efektu, jaki wywoła leczenie zatrucia Vitriolem. Wielu pacjentów Villete przeraziła świadomość powolnej i nieuniknionej śmierci. Wszyscy zapewne pomyśleli o tym, co tracą i nagle zaczęli cenić życie.

Mari przyszła poprosić o zwolnienie ze szpitala. Inni pacjenci domagali się ponownej diagnozy. Przypadek syna ambasadora był nieco bardziej niepokojący, bo chłopak po prostu zniknął, z całą pewnością pomagając Weronice w ucieczce.

"Być może wciąż są razem" – pomyślał.

Tak czy inaczej, chłopak zna adres Villete i zawsze może tu wrócić. Doktor Igor był zbyt rozentuzjazmowany wynikiem swojego eksperymentu, by zaprzątać sobie głowę drobiazgami.

Przez chwilę dręczyła go wątpliwość innej natury, taka mianowicie, że Weronika, wcześniej czy później, zda sobie sprawę, że nie umrze na serce. Pójdzie do specjalisty i ten powie jej, że w jej organizmie wszystko jest w porządku. Wtedy pomyśli sobie, że lekarz, który się nią zajmował w Villete, był zupełnie niekompetentny. Ale przecież śmiali badacze spraw zakazanych muszą być odważni i nie zawsze rozumiani przez innych.

A te wszystkie dni, przez które żyć będzie w ciągłym lęku przed śmiercią?

Doktor Igor długo rozważał sprawę i uznał, że nie jest to nic groźnego. Dziewczyna uważać będzie każdy dzień życia za cud, bo tak jest w istocie, zważywszy wszelkie możliwości niespodziewanych zdarzeń w każdej sekundzie naszej kruchej egzystencji.

Zobaczył przez okno, że słońce jest coraz wyżej. O tej godzinie pacjenci jedli śniadanie. Wkrótce zapełni się poczekalnia i wrócą codzienne kłopoty, a zatem lepiej już teraz wziąć się za spisywanie notatek do dysertacji.

Skrupulatnie zaczął opisywać przypadek Weroniki. Później zajmie się sprawozdaniem na temat braku należytej ochrony szpitala.


W dniu Świętej Bernadety, 1998

Загрузка...