Tak więc mamy dzikiego lokatora.

Filip stał osłupiały, trzymając się za głowę, na której wykwitł mu przecudnej urody siniak.

– Nigdy nie mówiłem, że ją kocham.

– Nieważne, co jej mówiłeś. Ważne, co z nią robiłeś, durniu – mruknął ojciec.

Wieczorem zaniosłem Kasicy trochę korniszonów i zostawiłem pod drzwiami. Mimo wszystko, jest mi jej żal. Wiem, co znaczą zawiedzione nadzieje. My odrzuceni musimy się trzymać razem.


Poniedziałek wielkanocny


W domu grobowa atmosfera. Nie zareagowaliśmy nawet wtedy, gdy Gonzo wylał nam na głowy kubeł wrzątku, śmiejąc się dziko:

– Śmigus-dyngus! Ciepła woda zdrowia doda!

Zastanawiamy się, co robić. Jeśli Łasica palnie sobie w łeb, to będziemy musieli zaadoptować jej dziecko, a znając jej skłonność do konfabulacji, może się okazać, że ma ich pięcioro. Mama od rana próbuje pertraktować przez zamknięte drzwi.

– Filip nie może się z tobą ożenić, bo ma już żonę.

– Nic mnie to nie obchodzi. Niech przejdzie na islam!

Mama spojrzała na nas pytająco:

– Co wy na to?

– Wykluczone! Oni nie mogą pić alkoholu – Filip był wyraźnie spanikowany.

– To zależy – przemówił ojciec – jakby tak wziąć pod uwagę wersję mniej ortodoksyjną, to znalazłyby się nawet jakieś plusy.

– Ja nie chcę!!! Moja religia mi nie pozwala!

– Twoja religia nie pozwala ci także cudzołożyć – mama była bezwzględna.

– Dobra, zgrzeszyłem. Ale nie każcie mi się z nią żenić! Ja chcę do Heli!

Patrząc na to wszystko, obiecałem sobie, że w sprawach seksu będę się trzymał od kobiet jak najdalej. Od mężczyzn też, bo oni są niestali w uczuciach. Zostanę ascetą i umęczę się na śmierć.

Podsumowanie świąt: niezwykle udane.


Środa


Sytuacja bez zmian. Łasica nadal zabarykadowana. Jestem z nią sam w domu, bo mam ferie. Gonzo w przedszkolu, mama w gabinecie terapii alternatywnej, ojciec roznosi ulotki, a babcia z Bulwiakiem są nie wiadomo gdzie, ale wiadomo, co robią na kolejnym miesiącu miodowym. Filip śpiewa pod oknem Heli serenady, prosząc o wybaczenie. Rodzice, wychodząc z domu, przypomnieli mi, że do czasu ich powrotu to ja jestem odpowiedzialny za życie Kasicy i mam nie wzniecać konfliktów. Powtórkę do egzaminów szlag trafił. Kasica wykorzystuje moje dobre serce i zażyczyła sobie gruszek w sosie waniliowym na poprawę nastroju. Pierwszą partię rozgotowałem, a drugą przypaliłem. W ten sposób straciłem dużo cennego czasu, który mógłbym przeznaczyć na przeglądanie nowego numeru „Playboya”. Potem kazała mi dzwonić do swojej ciotki z prowincji z pytaniem, jak się czuje Łasica numer dwa, czyli jej córka. Rozmowa z tym dzieckiem kompletnie mnie wyczerpała. Oto zapis:

– Dzień dobry. Jestem znajomym twojej mamy, która się bardzo o ciebie martwi. Jak się czujesz?

– A jak się nazywasz wujku?

– Rudolf. Nie jestem twoim wujkiem. Twoim wujkiem jest mój brat. Jak się czujesz?

– A jak się nazywa twój brat, wujku?

– Nie jestem… Filip. Jak się czujesz?

– A kiedy, wujku, się do ciebie przeprowadzimy?

– NIE JESTEM TWOIM WUJKIEM. Jak się czujesz?

– A kupisz mi baby born, wujku?

– Dobra, kupię ci baby born… jak się…

– Kochany wujek Rudolf! Ciociu, ciociu, mama ma nowego brata, a ja wujka!

Rozłączyłem się w popłochu, bo czułem, że jeszcze chwila, a musiałbym krwią podpisać cyrograf, że ożenię się z Łasicą, z jej córką, z jej ciotką i z jej wszystkimi wujkami, sam będąc wujkiem własnego brata albo bratem własnego wujka. Ratując się przed utratą rozumu, zadzwoniłem po posiłki. Elka i Ozi przybyli natychmiast, bo nic ich tak nie cieszy, jak skandal obyczajowy. Zreferowałem im całą historię, na co Elka powiedziała z wyrzutem:

– Jak tyś się uchował taki święty? Oto dowód, że o typie charakterologicznym nie decydują geny. Jaka szkoda!

Zastanowię się później, czy się obrazić. Ozi powiedział nam, że dostał anonim ostrzegający go przed agitacją na rzecz Unii. Proponowali mu, żeby wynosił się z powrotem do Bangladeszu i trzymał swoje czarne łapska precz od czystej polskiej rasy, która nie da się zniewolić zgniłym imperialistycznym zachodnim hodowcom zwierząt rzeźnych. Polskie świnie mówią Unii „nie” i jest to „nie” poparte wielowiekową tradycją niepodległościową.

Jak przerypiemy referendum, to nasza trójka będzie pierwsza do odstrzału. Umrzemy wbici na pal pod kolumną Zygmunta, zasypani gradem polskich robaczywych (bo i tak się nie opłaca nawozić) ziemniaków i rzepy.


Czwartek


Jutro zaczyna się szkoła. Przyjdzie psycholog robić nam testy, czy nie jesteśmy nienormalni. Ma sprawdzić nasze predyspozycje do dalszej nauki. Mam nadzieję, że nie będzie to moja matka, bo wtedy na sto możliwych punktów dostanę od niej jeden.

Zadzwoniła babcia. Są w Pakistanie. Studiują Koran i wyszywają makatki dla domu samotnej matki. Modlę się, by nie krył się za tym jakiś obóz szkoleniowy na libijskiej pustyni. Nie chciałbym ich zobaczyć w CNN jako jeńców wojennych.

Amerykanie zabili synów Saddama Husajna. Zgodnie z tamtejszą tradycją nie mogą nic zrobić z ciałami. Muszą je wydać najbliższej rodzinie, ale do tej pory nikt się nie zgłosił. Na razie trzymają je w chłodni na zapleczu żołnierskiej kuchni.

Sprawa Kasicy Łasicy została rozwiązana polubownie przy pomocy przekupstwa. Kiedy ta szlochała przez szparę w drzwiach, że jest już po trzydziestce i nie ma czasu szukać wciąż nowego wujka, mama wpadła na szatański pomysł. Zaproponowała, że zrobimy rodzinną zrzutkę i sfinansujemy jej operację plastyczną nosa. Z lepszym wyglądem będzie mogła rozpocząć lepsze życie. Na pewno znajdzie się jakiś frajer. Kasica zawyła z radości i opuściła wreszcie pokój, gnając do siebie. Mama wertuje teraz ogłoszenia chirurgów plastycznych w Internecie, przez co ja nie mogę wejść na moje ulubione forum dyskusyjne „depresja”. Mam tam prawdziwych przyjaciół.


W szkole


Na lekcji wychowawczej przyszedł do nas dyrektor z jakimś dziwnym facetem, który co chwila poprawiał sobie na nosie okulary, których nie miał.

– Dopiero od wczoraj noszę soczewki kontaktowe i nie mogę się przyzwyczaić – wyjaśnił.

Potem powiedział, że jest bardzo dobrym psychologiem i psychiatrą i jest tu po to, żeby pomóc nam w wyborze szkoły i ocenić, czy nie mamy żadnych zaburzeń.

– Na początek zrobimy wstępną selekcję. Dam wam do wypełnienia test. Postawcie krzyżyk przy punktach, które opisują wasze samopoczucie – powiedział i rozdał nam różowe kartki.

Na dziesięć, osiem mogłem zakreślić. Oto one:

Czy trapią cię stany długotrwałego przygnębienia, nieuzasadnionego niepokoju bądź euforii?

Czy budzisz się w środku nocy, czując dygot i pot na czole, czy wręcz przeciwnie?

Czy masz niską samoocenę dotyczącą swoich możliwości i wyglądu zewnętrznego?

Czy masz manię wielkości i wydaje ci się, że jesteś wyjątkowy?

Czy wydaje ci się, że świat cię nie rozumie i wszyscy są przeciwko tobie?

Czy męczy cię przymus wykonywania pewnych czynności?

Czy czujesz się odpowiedzialny za losy świata?

Czy masz myśli samobójcze, zabójcze, wykazujesz niekontrolowaną agresję lub przeciwnie?

Zajrzałem przez ramię Oziemu i zobaczyłem, że ma tylko jeden krzyżyk. Super! Nareszcie jestem lepszy od niego. Czekałem jak na szpilkach na ogłoszenie wyników, bo byłem pewien, że zdobędę najwięcej punktów z całej klasy i może nawet ogłoszą to na poniedziałkowym apelu. Tymczasem ten znerwicowany okularnik długo studiował moją kartkę, aż wreszcie przemówił rozgorączkowany:

– To niewiarygodne! Fantastyczny przypadek! Mamy tu proszę państwa rzadkie połączenie psychopatii, socjopatii, nerwicy natręctw i psychozy maniakalno-depresyjnej!

Trochę się zaniepokoiłem, bo nie do końca o to mi chodziło, ale moja klasa zachowała się wspaniale. Dostałem huczne brawa.

– Jak to możliwe, jak to możliwe? – zastanawiał się nasz ekspert.

Wyjaśniłem mu, że moja mama, która jest psychologiem, też się nad tym zastanawia.

– Mama psycholog? Hm… to wszystko tłumaczy.

Potem zadryndał dzwonek i w końcu nie dowiedziałem się, czy jestem normalny i jaką szkołę mam wybrać. Oni wszyscy odbębniają swoją robotę po łebkach!

W domu


Filip nie może uwierzyć we własne szczęście. Obiecał, że już nigdy nie zdradzi żadnej swojej żony. Od razu będzie się rozwodził. Hela jeszcze nie mieszka z nami, ale to tylko kwestia czasu. Wczoraj Filip zrobił specjalnie dla niej szpagat i potrójnego aksla i dzisiaj chodzi na rozstawionych nogach, bo naciągnął sobie ścięgna. Pajac.

Wznowiliśmy próby naszego alternatywnego przedstawienia. Łasica zachowuje się przyzwoicie, choć mama musiała wcześniej dać jej na piśmie naszą obietnicę sfinansowania operacji plastycznej. Jej terminu jeszcze nie ustaliliśmy, bo na razie zastanawiamy się nad wyborem chirurga. Może być tańszy, ale z reklamacjami lub droższy bez poprawek.

– Eee… nie ma co oszczędzać. Jeszcze wda się gangrena i będziemy musieli założyć w domu hospicjum, opiekując się nią do końca życia. – Pragmatyzm ojca przekonał nas wszystkich.

Ciągle powtarzam do egzaminów, na zmianę martwiąc się ich wynikami i stopniem rozwiązłości mojej rodziny. Zadzwoniłem wczoraj do Łucji z zapytaniem, gdzie składa papiery. Tak bardzo chciałbym być razem z nią w jednej szkole! Niestety, Batory, Cervantes i Żmichowska są absolutnie poza zasięgiem moich możliwości. Mam do wyboru: albo zdać brawurowo, albo włamać się do sejfu w jej gimnazjum i tak sfałszować wyniki, żeby już nigdzie się nie dostała. Wtedy ją może namówię, by poszła ze mną do jakiegoś liceum odrzutów i tym sposobem będziemy razem na wieki. Dość karkołomny plan, ale przy dużym szczęściu może się powieść. Bardzo liczyłem, że znowu zacznie płakać przez Blachę, ale opowiadała mi tylko przez piętnaście minut o tym, jak była z nim w studiu tatuażu i jakiego fantastycznego ma teraz skorpiona na torsie. Też mi wyczyn! Jakbym chciał, to też mógłbym mieć tatuaże od stóp do głów. Tylko że wtedy mama nie wpuściłaby mnie do domu. Blacha jest tylko rok ode mnie starszy, a wygląda już jak prawdziwy mężczyzna. Jak to jest możliwe? Nie żebym mu zazdrościł zarostu czy muskułów. Skądże! Zastanawiam się tylko, czy on nie wychował się na enerdowskich kurczakach karmionych hormonami? Jeśli tak, to będzie miał zmutowane dzieci! Muszę ostrzec Łucję póki czas.

Na wieczornej próbie doszło do niemiłego incydentu. Byliśmy właśnie w kulminacyjnym momencie, kiedy główny bohater powraca na wysypisko i oświadcza się Kobiecie-Cyście, ale ona jest już pokryta wrzodami, bo podczas jego nieobecności nie miała na lekarza. No i pęka, bo oprócz choroby rozrywa ją także niezgoda na konsumpcyjny styl życia narzeczonego. To taki bunt przeciwko wszechogarniającemu hedonizmowi. Wcześniej koncepcja scenografa była taka: rozciągam przed nią płachtę (to kluczowy moment mojej roli, bo dopiero wtedy się ruszam), a Filip podbiega z przygotowanym wcześniej kisielem wiśniowym i wylewa jej na głowę. Robimy sztuczny wybuch za kulisami i jak opuszczam płachtę, to Łasica leży już w kałuży krwi i śluzu, a główny bohater przeżywa przemianę wewnętrzną. Ale za późno. Na tym właśnie polega przejmujący przekaz naszej sztuki. No i wszystko już było obgadane, aż tu nagle Kasica powiedziała, że nie zgodzi się na żaden kisiel, bo będzie źle i niekobieco wyglądać.

– Teraz też jakoś niespecjalnie wyglądasz, więc nie widzę problemu – zauważył Filip.

To niesamowite! Jeszcze nie tak dawno w ogóle nie chciał słuchać, jak ktoś mu mówił, że jego genialna aktorka przypomina czop śluzowy. A teraz sam to widzi. Ma taki sam refleks, jak nasz bohater. To pewnie jego alter ego.

– Nie chcę być po tej roli zaszufladkowana i do końca życia grać tylko brzydkie kobiety. Tym bardziej że po operacji znacznie poprawi się moje aktorskie emploi. Chcę także być kobietą-wampem.

Moim zdaniem nigdy nie będzie wampem, co najwyżej dla ślepego alkoholika, ale ponieważ sam jestem bardzo drażliwy na punkcie swojej urody, to nie powiedziałem tego głośno. Tak czy siak Filip zarzucił jej, że w takim razie jej profesjonalizm zostawia wiele do życzenia, a ona jemu, że „jego wiarygodność jako reżysera i kochanka już dawno spadła do zera i nie dziwi się wcale jego żonie, że opuściła go w cholerę”.

Tak więc ekipa jest ze sobą skłócona, koncepcja artystyczna rozbita w drobny mak, a premiera coraz bliżej. Bardzo na nią liczę, bo mają być jakieś media. Dostanę też kilka dodatkowych punktów na świadectwie za specjalne zasługi kulturalne, a to jest dla mnie kwestia życia lub śmierci.

Po tym teście psychologicznym w szkole zastanawiam się, czy wszystko ze mną w porządku. Gdybym okazał się nienormalny, to byłaby chyba największa porażka mojego życia.


27 kwietnia, niedziela


Za dwa tygodnie egzaminy. Nie denerwuję się, bo kompletnie nie mam na to czasu. I to mnie strasznie stresuje. Ciągle nie wiem, czy jestem normalny.


Popołudnie


Przed chwilą zadzwoniła Łucja. Pokłóciła się z BB Blachą o nową dziewczynę w chórkach. Podobno ona też widziała jego tatuaże. Idziemy razem z Adelą do zoo. Odkąd Bulwiak jej nie wykorzystał, jest bardzo przygnębiona. Kiedy ją zobaczyłem na przystanku, przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Pognieciona spódnica, przekrzywiony kapelusik i fioletowe kreski zamiast brwi. Nie wymachiwała też tak energicznie swoją laską z bukowego drewna. Jakby od niechcenia walnęła mnie w piszczel i rzekła smętnie:

– Chodźmy pooglądać te smutne, uwięzione zwierzęta. Może poprawi mi się humor.

Po drodze starałem się rozbawić ją rymowankami dykcyjnymi, ale nawet Łucja się nie śmiała.

– Fajny z ciebie kumpel. Taki brat-łata – powiedziała.

O Boże! Też mi komplement! Ile ja bym dał, żeby być dla niej zimnym draniem i żeby choć raz przeze mnie płakała! Staliśmy chyba z godzinę przy fosie, w której moczył się hipopotam. Pożarł cztery kilogramy bananów i dwa winogron, które kupiłem, doprowadzając swoje kieszonkowe do stanu kompletnej ruiny. Ale warto było. Moje dziewczyny się ożywiły. Jeśli o mnie chodzi, to sam bym pożarł wszystko ze skórą, żeby tylko zobaczyć ich uśmiech. Jestem bardzo podatny na stany emocjonalne i nie mogę przebywać ze smutasami, bo od razu mam depresję. Dziwna rzecz, jak tylko staję się przygnębiony, to innym od razu się poprawia. Sielanka trwała jednak dc czasu, gdy pojawiła się samica i hipcio wyszedł z wody, zwalając się na nią swym gigantycznym cielskiem, podobnie jak kiedyś zwalała się na mnie Elka. Adela pociągnęła nosem:

– Nawet takie zwierzęta wiedzą co to wierność aż po grób.

No i obie mi się rozpłakały, a rodziny z dziećmi patrzyły na mnie z takim potępieniem, jakbym jedną uwiódł i porzucił, a drugiej ukradł całą emeryturę. Na szczęście wrażenie po tym niemiłym incydencie zatarło osiem porcji lodów z bitą śmietaną, które zjedliśmy do spółki i sześć pączków od Bliklego, które pochłonąłem już sam w drodze powrotnej do domu.


Noc


Jaki jestem głupi!!! Już nigdy nie zjem nic słodkiego!


Godzinę później


Wyjadłem już cały węgiel, ale on w ogóle nie działa. Chyba obudzę rodziców, żeby zadzwonili do Gruczoła.


Godzina 4.00 nad ranem, po wyjściu Gruczoła


Na własne oczy zobaczyłem, co to znaczy ślepa furia i brak współczucia wobec cierpiącego. Jak Gruczoł dowiedział się, że chodzi o biegunkę i że tyle wcześniej zjadłem, zaczął biegać po moim małym pokoiku i odgrażać się, że skreśli mnie dyscyplinarnie z listy swoich pacjentów. Wystękałem między jednym bąkiem a drugim, że przecież tylko u niego było miejsce, na co rzucił stetoskop na ziemię i wzniósł oczy do nieba.

– Trzeba było słuchać mamusi. Dzisiaj byłbym psychiatrą i przynajmniej dużo by mi płacili za kontakt z chorymi z urojenia.

Zapisał mi jakieś tabletki, ale przede wszystkim mam nic nie jeść.

– Jak długo? – spytałem.

– Do końca życia!

Teraz już wiem, jak czują się trędowaci, umierając samotnie na ulicach Kalkuty. Jak przeżyję, to wyślę na nich jakiś datek.


Poniedziałek


Leżę w łóżku i, jak twierdzi mama, „symuluję”. Nawet gdybym wpadł pod tramwaj i obcięłoby mi nogi, to i tak by była przekonana, że przesadzam. Jest empatyczna jak Józef Stalin.

Odwiedziła mnie Łucja, ale ponieważ wciąż mam problem z wiatrami, musiałem ograniczyć tę wizytę do minimum. Ja to mam pecha! Jak już mi się trafiła okazja odzyskania jej, to akurat targały mną wzdęcia i wszystkie myśli kierowałem na powstrzymywanie bąków. Nie zniósłbym takiej kompromitacji. Chyba była trochę rozczarowana. Trudno, przystąpię ponownie do walki, jak już wydobrzeję. Ale kiedy to może być?

Teraz powikłania zdarzają się nawet w najbardziej banalnych przypadkach. Byle tylko nie trafić do szpitala, bo wtedy to już marne szansę. Jest nawet w Internecie specjalne forum poświęcone przedmiotom, jakie chirurdzy zostawiają pacjentom po frywolnych operacjach. Najbardziej wstrząsnęła mną wiadomość, że jakiejś kobiecie po cesarskim cięciu zaszyli w brzuchu wpółopróżnioną butelkę winiaku klubowego. Jakie to szczęście, że nie jestem kobietą i nie będę rodził. Mogę z czystym sumieniem leżeć na oddziale ginekologicznym.

Niedługo egzaminy. Zacznę odliczać: raz.


Środa, 30 kwietnia


Dziś rano mama siłą wykopała mnie z łóżka.

– Ucieczka przed wyzwaniami życia w chorobę to sposób, który budzi we mnie atawistyczną odrazę. Marsz do szkoły!

I kto to mówi! Już nie pamięta, jak przez tydzień nie trzeźwiała podczas romansu ojca z Hee Jong. Ale najprościej wymagać od innych. Mama należy do tych osób, które nie mają żadnego zrozumienia dla ludzkich słabości. Jakbym biegł razem z nią do autobusu i po drodze sparaliżowałoby mnie od pasa w dół, tylko by mnie strofowała, żebym się pospieszył. Nie chciałbym być na jej łasce. Szczerze mówiąc, nie ma takiej osoby, która mogłaby mi zmieniać pampersy i karmić packą albo masować zwiotczałe mięśnie. Wokół sami egoiści. Co za świat!

W szkole wystawili już oceny końcowe. O dziwo, będę miał nie najgorszą średnią. Mierny tylko z wychowania fizycznego, ale od początku czułem, że balet z elementami akrobatyki nie jest dla mnie. Ozi ma celujący. Ale on chodził na skoki do wody, więc miał dużo łatwiej.


1 maja


Do egzaminów został tydzień. Ojciec twierdzi, że teraz powinienem czymś odciążyć swój przegrzany mózg i skierować uwagę na inne tory. I oczywiście musiał wypowiedzieć w złą godzinę! W najbliższą sobotę jest operacja nosa Kasicy Łasicy w bardzo dobrej prywatnej klinice. Mama dostała na nią namiar od swojej pacjentki, której przez całe noce śnią się konie i owies. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, ale jest jeszcze mały problem. Ktoś musi z nią tam pojechać, bo będzie na narkotykach i może w drodze powrotnej wpaść pod samochód albo zabłądzić i utonąć w Wiśle.

– Ja jadę ze swoją pacjentką do stadniny koni odkrywać przyczyny traumy – wymigała się mama. – Poza tym wszystko załatwiłam i ja płacę za tę operację, więc chyba moja rola w tej całej szopce już się zakończyła?

Ojciec dłubał w uchu i myślał intensywnie nad wykrętem.

– A wiesz Krysiulku, że ja chyba w ten weekend zrobię konserwację roweru.

Chyba oszalał. Pękły w nim dętki, jak wiózł mnie na ramie dziesięć lat temu! Przyszarżował wtedy na zakręcie i wyłożyliśmy się na alejce tak, że do tej pory mam w kolanach żwir, mimo że przemywał mi je świeżo ugotowanym kompotem porzeczkowym. Był strasznie słodki i całą drogę do domu muchy przyklejały mi się do rany. Wyglądałem jak przenośny lep.

Filip odpadał z przyczyn humanitarnych. Jedynym, który chciał z Łasicą jechać i asystować przy operacji był Gonzo. To dziecko ma w sobie wprost nieokiełznaną ciekawość świata.

– A ja chcę podłubać! A ja chcę podłubać!

Wyjaśniliśmy mu, że to zabawa tylko dla dorosłych. Poddał się dopiero, kiedy obiecaliśmy, że dostanie ten odcięty kawałek. Tak więc po godzinnej dyskusji wciąż byliśmy w punkcie wyjścia. Wreszcie wszystkie oczy zwróciły się w moim kierunku.

– O nie!

– Przyda ci się jakaś rozrywka. Nie możesz tylko ślęczeć nad książkami.

Nie ma mowy! W nocy uciekam z domu!


Noc


Czekałem do północy. Żeby nie zasnąć, powtarzałem chemię. Zastanawiałem się czy Pb(NO3)2 to azotan ołowiu, ołowian azotu, trójtlenian azotowy ołowiu czy może tlenian ołowiu? Niestety, z rachunku prawdopodobieństwa zawsze byłem kiepski.

Obudziłem się o 1.15 i dziesięć minut rozcierałem zdrętwiałe od siedzenia w kucki nogi. Ponownie dotarła do mnie cała groza sytuacji. Dlaczego to zawsze ja mam w tej rodzinie wykonywać brudną robotę, a śmietankę spija ktoś inny? Uważam, że to Filip powinien ponieść konsekwencje swojego wybryku. A najlepiej to jakby jej oddał na przeszczep własny nos. Może w przyszłości pomyśli, zanim wsadzi komuś rękę pod bluzkę!

Spakowałem niezbędne rzeczy (szczoteczkę do zębów, egzemplarz sztuki i zdjęcie rentgenowskie zgryzu Łucji) i wymknąłem się cicho, nadeptując Oponie na ogon. Kiedy całą naszą ulicę budził jej skowyt, byłem już na progu domu Ozyrysa. Teraz się okaże, co warta jest męska przyjaźń.

Dzwoniłem i dzwoniłem aż otworzyła mi… Elka!

– Zwariowałeś? – przywitała mnie. Chyba mnie nie szpiegujesz?

– Zwariowałaś? A co ty tu robisz o tej porze? Zresztą wolę nie wiedzieć. Im mniej ostatnio wiem, tym jestem szczęśliwszy.

Elka kazała mi obiecać, że to zostanie między nami i wpuściła mnie do środka. W pokoju paliły się świece, a Ozi siedział w wannie i ćmochał prawdziwe cygaro! Wyglądał jak Samuel L. Jackson w Pulp Fiction. Trochę się zaniepokoiłem, jak na to zareaguje jego mama, ale nic nie powiedziała. Może dlatego, że nie było jej w domu.

– Rozgość się – powiedział mój przyjaciel głosem handlarza narkotyków na wielką skalę – chcesz drina?

Muszę przyznać, że okazałem się słabym człowiekiem, który nie udźwignął brzemienia stresów ostatnich dni i… chciałem tego drina. A potem jeszcze jednego. Ozi puścił najnowszą płytę Macy Gray, która wygląda jak żeńska wersja Jimmiego Hendrixa (bo on słucha tylko czarnych wykonawców) i nie wiadomo kiedy odkryłem w sobie jeszcze jeden talent. Okazałem się królem tańca, po prostu istną bestią parkingową. To znaczy parkietową.

Alemisiekręciwgłowie.


Następny dzień


Nie będę za dużo pisał, bo strasznie się czuję. Rano obudziła nas moja mama, która przez okno zaglądała do pokoju Ozyrysa. Nawet się nie dziwię, że była trochę wstrząśnięta. Sam bym się wstrząsnął, znajdując swojego nastoletniego syna z brokatowym makijażem na twarzy i w łóżku z dwojgiem najlepszych przyjaciół, przykrytych tylko satynowym kobiecym szlafroczkiem. Pamiętam, że zanim ległem bez tchu, próbowaliśmy się wymienić nosami, a potem Elka uczyła nas tańca brzucha. Strasznie bolą mnie wszystkie mięśnie, głowa i żołądek. Mam nadzieję, że nie doszło między nami do niczego, co mogłoby nam złamać nasze młode życie.


Sobota, pożegnanie z nosem


Cały czas kręci mi się w głowie i obawiam się, że to Łasica będzie musiała mnie eskortować, a nie na odwrót. Jest ósma rano. Mamy dwie godziny na dotarcie do kliniki. Łasica siedzi w kuchni i podjada śniadanie.

– Musisz być na czczo. Inaczej narkoza nie zadziała i będziesz wszystko czuła – tłumaczyła mama, wtykając jej do ręki kanapkę z pasztetem. Jej perfidia nie zna granic.

Wytrąciłem nieszczęsnej dziewczynie tę bułkę, bo to przecież ja będę musiał się z nią użerać, jak dostanie ataku histerii na stole operacyjnym. Już wolę, żeby spała i nic nie czuła. Strasznie się denerwuję. Nigdy wcześniej nie opiekowałem się upośledzonymi. Nawet nie przeprowadziłem przez ulicę żadnego niewidomego.

Tuż przed wyjściem Filip okazał wielkie serce i dał nam na taksówkę, ale tylko w powrotną stronę. Dobra, w drogę. Ahoj, przygodo!


Pół godziny później


Łasica zamknęła się w łazience i nie chce wyjść. Płacze, że nos jest symbolem jej indywidualności i lat upokorzeń, i czuje się, jakby miano jej odebrać tożsamość. Zwariuję z tymi babami, same nie wiedzą, czego chcą. Mama powiedziała, że jeśli nie wyjdzie w ciągu pięciu minut, to całą operację, nowe życie i kolejnego faceta szlag trafi. Wreszcie szczęknął zamek.

– Niech się dzieje wola nieba. Jestem gotowa.

Nareszcie. Chciałbym to mieć już za sobą, wrócić do domu i porządnie się wyspać.


Klinika „Gold Skalpel”


Na progu Łasicę ogarnęła kolejna chwila zwątpienia, ale przypomniałem jej, że będzie miała nosek jak Shirley Temple i jakoś udało nam się z chirurgiem i jego pomocnikiem wepchnąć ją do gabinetu zabiegowego. Zanim zamknęły się drzwi, jeden z lekarzy odwrócił się do mnie i rzekł:

– Może pan pocałować małżonkę na pożegnanie.

Łasicy błysnęły oczy, bo ona będąc nawet jedną nogą w grobie, nie przepuści takiej okazji. Nie chciałem przedłużać tej kłopotliwej sytuacji, więc cmoknąłem ją w okolice czoła, na co rzuciła mi się w objęcia:

– Myślisz, że przeżyję?

Jezu Chryste! Przecież to nie przeszczep płuco-serca tylko zwykły, rutynowy zabieg kosmetyczny. Czytałem gdzieś, że w Wenezueli dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa coś sobie poprawiło. Najwięcej – pośladki.

Nie wiem, jak Filip mógł być z nią w intymnym związku. Pachnie intensywnie kiszoną kapustą.

Po dwóch godzinach oczekiwania wyszedł do mnie zbryzgany krwią chirurg, aż się przestraszyłem, że zamiast nosa skrócili jej znacznie większą partię ciała i będzie teraz miała tylko metr wzrostu.

– Wszystko poszło zgodnie z planem, usunęliśmy uszy – a widząc moją przerażoną minę, dodał swawolnie – żartowałem. Pacjentka się wybudziła i za kilka minut będzie pan mógł zabrać do domu swoją żonkę, śliczną jak nowy model porsche.

Podziękowałem grzecznie i uścisnęliśmy sobie ręce.

– Aha! Pacjentka jest jeszcze pod wpływem narkozy, więc jej zachowanie może trochę odbiegać od normy.

Wyjaśniłem mu, że już wcześniej znacznie odbiegało, a on popatrzył na mnie z zatroskaniem:

– Tym bardziej współczuję. Radzę położyć ją szybko spać. Tu jest recepta na środki przeciwbólowe, a tu na uspokajające, żeby nie pozrywała sobie szwów. Będzie teraz potrzebowała od pana dużo więcej czułości.

I poszedł, zostawiając mnie kompletnie osłupiałego. Po dwudziestu minutach nerwowego obgryzania paznokci drzwi się otworzyły i gdyby nie zapach kiszonki, to bym jej nie poznał. Przede mną stał jakiś Obcy z całkowicie zabandażowaną głową i irytująco chichotał. Jak tylko wyszliśmy na ulicę, Łasica powiedziała, że ma ochotę na coś pysznego i ruszyła przez ulicę, ciągnąc za sobą przybrudzony bandaż powiewający jak welon. Zanim dotarła do krawężnika, spowodowała dwie stłuczki.

– Zombi!!! – krzyknął jakiś dzieciak.

Już czuję, jaką radochę miałby Gonzo, gdyby ją zobaczył. W tej wersji miałaby zdecydowanie większe szansę, żeby zostać jego zastępczą matką. Tylko wątpię, czy Filipowi podobałaby się tak, jak wcześniej. Tymczasem moja „małżonka” dotarła do kiosku, kupiła mydło glicerynowe o smaku malinowym i najspokojniej w świecie je zjadła. Będzie jej się potem odbijać praniem przez pół roku! Nie traciłem zimnej krwi i na wszelki wypadek zgodnie z zaleceniem lekarza starałem się okazać jej trochę wsparcia i czułości:

– Smakowało ci? Masz jeszcze na coś ochotę?

Ale Łasicy tylko odbiło się mydlinami i wsiedliśmy do taksówki. Kierowca przez całą drogę, zamiast patrzeć na jezdnię, lukał w tylne lusterko, aż nie wytrzymał:

– A to ci, dzieciaku, tatuś mamusię skrzywdził, no, no…

Boże, jak ja marzyłem, żeby wreszcie być w domu, ale jeszcze musiałem z nim dyskutować, kiedy Łasica uparła się, żeby zapłacić za kurs swoją kartą miejską.


Niedziela


Za cztery dni egzaminy a tuż po nich premiera naszej sztuki. Filip na gwałt zmienia scenografię i charakteryzację, żeby dopasować je do aktualnego wyglądu Łasicy. Ona ma ciągle łeb w bandażach. Oczywiście, dopóki nie wydobrzeje, zostanie u nas, bo jest wyklęta przez rodzinę, a ktoś musi przecież pilnować, żeby nie puściło jej szycie. Jutro będzie można zdjąć opatrunek. Gonzo nie odstępuje jej na krok zafascynowany jej wyglądem.

– Jesteś śliczna jak Frankenstein! Pójdziesz ze mną do przedszkola, żeby chłopakom oko zbielało? No proszę, proszę, błaaaaagam!

Cały czas podajemy jej leki, ale one jakoś dziwnie na nią wpływają, bo zaczęła mówić wierszem. Kiedy mama przyniosła jej dziś lane kluski na śniadanie, zamiast jeść wyrecytowała:


Kluska pływa sobie w zupie

I wesoło ciągle chlupie,

Lecz jej żywot policzony

Tak jak twój, mój narzeczony,

Boś mi wskoczył pod pierzynę,

Ciepłych słówek dałam krztynę,

Wiosna przyszła do nas słodko,

A tyś czmychnął mi przez okno,

dziadygo!


Dzwoniła babcia. Są z Bulwiakiem w Albanii i uczą się strzyc owce oraz robić sery z koziego mleka. Podobno to bardzo ciekawe i pouczające. Pytała, czy nie możemy jej przesłać trochę pieniędzy na poste restante, bo chcą popłynąć na tratwie przemytników do włoskiego kurortu Rimini. Ojciec przypomniał jej, że posiada polski paszport i może legalnie przekraczać granice.

– Zawsze, synu, byłeś nudziarzem, dlatego nic nie masz z tego życia – fuknęła babcia gniewnie i odłożyła słuchawkę. Nawet nie zdążyłem jej poprosić, żeby przywiozła mi stamtąd kilogram pomnika Envera Hodży. Można go podobno kupić za bezcen.


Poniedziałek, 5 maja, trzy dni do egzaminów


Wszyscy się wynieśli z domu, więc miałem chwilę spokoju i wszedłem na czat dla gimnazjalistów. Dowiedziałem się, że:

– w każdej komisji zasiada jeden wariat, żeby dokonać selekcji naturalnej,

– nie wolno wejść na egzamin ani jako pierwszy, ani ostatni. Szczęśliwe są tylko parzyste numery,

– na tydzień przed nie można się strzyc ani myć, bo to przynosi pecha (no to po mnie, przed chwilą umyłem zęby. Ale może to chodzi o niewymowne części ciała?),

– trzeba mieć ze sobą siedem długopisów, w tym obowiązkowo jeden czerwony (ale chodzi o kolor wkładu, czy obudowę?),

– szczęście przynoszą pończochy (???),

– pytania są podchwytliwe i tendencyjne.

Około południa wrócili rodzice objuczeni najróżniejszymi tobołami i wielkim tortem sherry. Podziękowałem im wzruszony, bo byłem pewien, że to dla mnie i w ten sposób chcą mnie wprowadzić w radosny nastrój, odstresować i okazać swoją miłość i troskę. Po raz kolejny okazałem się naiwny. Tort był dla Kasicy Łasicy, żeby uczcić zdjęcie bandaży i wypuścić ją wreszcie na nieprzyjazny świat. I po co te całe ceregiele?

Kiedy już wszyscy zebraliśmy się na dole, czekając na odsłonięcie twarzy Kasicy, jak jakiegoś pomnika o randze historycznej, główna bohaterka zażyczyła sobie pamiątkowej fotografii (jeszcze zabalsamowana):

– Nikt nie zrobił dla mnie tyle, co wy – przemówiła wzruszona, mimo że spod białych zwojów ciężko ją było zrozumieć.


Stałam sobie jak sierota.

Wpuściliście mnie w swe wrota.

Miałam dach i opierunek,

A nierzadko dobry trunek,

Więc wam daję ja w podzięce

Moje sfrustrowane serce.

Daję całą swoją duszę

Już was nigdy nie opuszczę.


Filip spojrzał na nas w popłochu, bo szczerze mówiąc, chodziło nam o coś dokładnie odwrotnego. Tymczasem Łasica wzięła od mamy lusterko i poszła z nim na górę, by tam w odosobnieniu być świadkiem cudu i tryumfu techniki nad naturą. Czekaliśmy podekscytowani na tę wiekopomną chwilę i już zacieraliśmy ręce z uciechy, że może wreszcie znajdzie się dla niej nowy amant i Filip będzie mógł w podzięce iść na kolanach na Jasną Górę. Zapaliłem świeczki na torcie (ale nie wszystkie, bo część Gonzo już zdążył zjeść) i otarłem łzę. Mimo wszystko bardzo się wzruszyłem. Zawsze miałem skłonność do kiczu i megalomanii.

Nastała minuta ciszy i właśnie wtedy rozległ się przeciągły i upiorny wrzask. Pognaliśmy na górę, mało nie łamiąc sobie nóg, rąk i paznokci, i po prostu wbiło nas w ziemię. Przed nami stała roztrzęsiona Łasica w całej krasie. Wyglądała, jakby miała bliskie spotkanie trzeciego stopnia z… Tysonem. Jej twarz była jedną wielką miazgą, na której malowniczo mieniły się wszystkie kolory tęczy.

– Eee… nie jest tak źle – ojciec desperacko próbował ratować sytuację. – W porównaniu z tym, co było przedtem, to rzekłbym, że nawet lepiej.

– I nosek jakby mniejszy – popędziła mu w sukurs mama.

Aż miło było patrzeć, jakim są zgodnym małżeństwem. Ja tam nie wiem, ale moim zdaniem Łasica będzie miała normalny kolor twarzy dopiero w przyszłym tysiącleciu, a zanim zejdą jej te siniaki, to wyginie cała ludzkość i nie będzie jej miał kto podziwiać. Tylko Gonzo spał słodko nieświadom niczego, bo tymczasem pożarł pół tortu i upił się do nieprzytomności wiśniówką, którą ten smakołyk był hojnie nasączony.


Wtorek, dwa dni do egzaminów


Staram się o nich nie myśleć, ale rodzice co chwilę pytają mnie, czy na pewno wszystko opanowałem do perfekcji. Oni są strasznie wymagający. Szkoda tylko, że nie wobec siebie. Pod wpływem ostatnich burzliwych wydarzeń chyba jednak trochę złagodnieli. Ojciec nawet czytał wczoraj Łasicy do snu bajki Brzechwy. Ale przy otwartych drzwiach, bo ma andropauzę, a wiadomo, że facet w tym okresie żadną kobietą nie pogardzi, nawet gdyby miała zmasakrowaną twarz i nimfomanię. Szczególnie, gdyby miała nimfomanię.

Staram się dużo spacerować i nie myśleć o tym toporze, co wisi nad moją głową. Im bliżej czwartku, tym mniej pamiętam z powtórzonego materiału. Za Chiny na przykład nie mogę sobie przypomnieć, jak miał na imię Mickiewicz, ale za to doskonale wiem, że jego kochanką była niejaka Maryla. Wątpię jednak, czy komisja pójdzie na taki układ. Przejrzałem jeszcze trochę Młodą Polskę, bo to mój ulubiony okres literacki. Jestem bardzo romantyczny. Wiem, bo kiedyś robiłem sobie psychotest z „Pani domu” pt. „Jaka jest twoja miłość?”. Wyszło mi, że jestem księżniczką marzącą o niezłomnym rycerzu, który pod pancerzem kryje gołębie serce. Prawie wszystko się zgadza z wyjątkiem tej księżniczki.

Po przeczytaniu kilku wierszy Tetmajera, Kasprowicza i Przybyszewskiego, wpadłem w melancholię. Dlaczego dzisiejsze dziewczyny są tak mało romantyczne? Czy naprawdę można im zaimponować tylko rozrostem tkanki mięśniowej i ilością używek spożywanych w kilogramach na minutę? A gdzie miejsce na delikatny łopot serca, przedzawałowe migotanie przedsionków?

Bardzo się zawiodłem na Łucji. Pozory jednak mylą. Kiedy jej w zeszłym, roku usiadłem w metrze na kolanach i spojrzałem w te sarnie oczy, do głowy by mi nie przyszło, że już za kilka miesięcy będzie wyznawczynią hip-hopu i faceta, który ma w głowie więcej trocin niż wszystkie tartaki Norwegii razem wzięte. No i oczywiście nie przyszłoby mi do głowy, że sobie tak szybko wyprostuje zęby, podczas gdy mój zgryz zachowuje się jak Kurdowie wobec reżimu Saddama Husajna. A przecież nosiłem aparat dłużej niż ona! Nawet przedmioty martwe są przeciwko mnie. Najgorsze jest to, że cały czas ją kocham i to miłością namiętną, nieustającą i toksyczną. Nijak nie mogę jej sobie wybić z głowy, chociaż co noc przed zaśnięciem przypomina mi się, jak przyszła do mnie zimą i powiedziała:

– Rudolf, ja już nie mogę znieść, jak patrzysz na mnie tymi jaszczurczymi ślepkami. Nie pociąga mnie ktoś, kto leży plackiem u moich stóp i jest kompletnie pozbawiony godności osobistej. To dla mnie żadna satysfakcja, że jesteś na każde moje gwizdnięcie. Przez ciebie tracę szacunek do siebie samej.

No i bez zbędnych ceregieli, bez baczenia na wspólne wizyty u ortodonty i wspólne dzieci, które kiedyś mieliśmy począć, porzuciła mnie dla Blachy – prawdziwego bezmózgiego ogiera, który jej nie szanuje, spóźnia się albo nie przychodzi na umówione spotkania, bądź jest wiecznie rozdarty między sześciopakiem a tabunem dziewczyn z chórków. W dodatku ta jego kapela nie osiągnęła do tej pory nic poza wpisem na specjalną listę naszego dzielnicowego. Byłem tak rozgoryczony, że stworzyłem dla niej wiersz miłosny, którego nigdy nie wyślę. Opublikują go dopiero, jak rozbiję się swoim czerwonym bugatti niczym nowy James Dean, a ona będzie wtedy rwała sobie resztki włosów z poobijanej przez Blachę głowy. Zatytułowałem go „SKOWYT”.


Po broczącym trupie mojej miłości

Chciałaś rzucić się w przepaść

Blaszanej pułapki

Chciałaś zapomnieć odcisk mych utrudzonych palców

Na swej srebrzysto-aksamitnej szyi

Strząsnąć mój nieregularny oddech gdy biegłem ku tobie

Weź proszę moje oczy

Bo nic już nie widzę prócz ciebie

Przede mną

Tylko zgliszcza okrutnej pamięci


Boże! Jaki jestem… genialny! Pognałem na dół i stojąc w dramatycznej pozie symbolizującej mój ambiwalentny stosunek do własnej twórczości, wyrecytowałem wiersz rodzicom. Słuchali z narastającym przerażeniem, a gdy skończyłem, zaległa cisza. Wiem, że to było niezłe, ale nie przesadzajmy. Niecierpliwie czekałem na bis, ale jedyne, czego się doczekałem, to absurdalna uwaga ojca:

– Chyba powinno być „w przepaść SZKLANEJ PUŁAPKI”?

Temu dyplomowanemu filmoznawcy już się rzuca na mózg amerykańska sieczka kinowa. Powinien przestać oglądać filmy z Bruce’em Willisem, bo niedługo skończy jak on – łysy i porzucony przez żonę.


Wieczorem


Dostałem pocztówkę z Armenii od babci i Bulwiaka:

„Serdeczne pozdrowienia ze szlaku największych wojen domowych.

PS Jesteś już pewnie po egzaminach. Nie upadaj na duchu, każdemu może się w życiu coś nie udać. Jest jeszcze poprawkowy”.

To bardzo miło z ich strony, że są tak pełni wiary w moje siły.


Środa, nóż na gardle


Czuję się jak przed zgilotynowaniem. Mam napad niezidentyfikowanego lęku i wilczego apetytu. Zjadłem pół chleba razowego z camembertem i czosnkiem, ćwierć kilo krówek i trzy tabletki na uspokojenie. Mama twierdzi, że to zastępcze rozładowanie stresu. Chciała, żebym z nią poszedł na wieczorną siłownię, ale boję się, że nadwerężę nadgarstki i nie będę mógł jutro pisać. Tata zapytał, co bym chciał dostać w nagrodę za zdane egzaminy.

– Nowych rodziców – odpowiedziałem.

– Bardzo śmieszne… – obraził się.

Jak zwykle. Jest humorzasty niczym posłowie na konferencjach prasowych. Im też niczego nie można powiedzieć, bo od razu grożą, że uchwalą dożywotni immunitet dla trzech pokoleń naprzód.

Zadzwoniła Hela i powiedziała tylko, że trzyma za mnie kciuki, ale za to takim głosem, że piętnaście minut dochodziłem do siebie. Wezmę teraz uspokajającą kąpiel i położę się spać, żeby mój przesterowany umysł naładował akumulatory. Mama przygotowała mi świeżą pościel z wizerunkiem zespołu Red Hot Chili Peppers.


8 maja, godzina 6.15


Nie mogę znaleźć swojego krawata! To jakieś fatum! Na pewno nic mi się nie uda!

Boże, Boże, a rodzice sobie śpią, jakby nigdy nic!


Godzina 7.00


Awantura z Gonzo. Filip znalazł mój krawat w paszczy krokodyla, ale ten mały Kuba Rozpruwacz nie pozwala go wyjąć, bo to zwłoki turysty pożartego przez bestię! Jeszcze chwila i wszystkich wymorduję.


Godzina 8.00, wymarsz wojsk


Ja to mam pecha! Cała rodzina uparła się, że mnie odprowadzi. Robią straszne zamieszanie, jakbym mało miał nerwów. Jestem już skołowany, bo każdy daje mi sprzeczne wskazówki:

– Bądź czujny i pamiętaj, że wszystkie odpowiedzi mogą być fałszywe (ojciec).

– Nie przejmuj się niczym, tylko idź na żywioł (Filip).

– W razie czego to nie koniec świata. Bywają większe tragedie, na przykład rak albo paraliż. Silny stres jest chorobotwórczy (mama).

– Chodźmy do wesołego miasteczka (Gonzo).

Po raz pierwszy w życiu mam ochotę zrobić to, co proponuje Gonzo.


Wieczór


Nie mogę uwierzyć, że pierwsza część egzaminu jest już za mną i nie wydarzył się żaden kataklizm. Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa mam sto procent szans, że to nastąpi jutro.

Przed szkołą kłębił się dziki tłum spanikowanych rodziców i pogrążonych w apatii uczniów. Mamy nerwowo poprawiały dzieciom kołnierzyki przy białych koszulach, a ojcowie czule głaskali tapicerkę w swoich samochodach. Tylko mój gapił się pełnym niedowierzania wzrokiem na matkę Ozyrysa:

– To niewiarygodne! Nie dałbym pani więcej niż trzydzieści!

– Lat? – zapytała kokieteryjnie.

– Nie, liftingów – odpowiedziała za ojca moja strzykająca jadem matka i czar miłej pogawędki prysł.

– Że też ty zawsze musisz być taka nieprzyjemna – marudził ojciec, gdy staliśmy już sami.

– Kiedyś byłam przyjemna i jak to się dla mnie skończyło? Dopiero Rudolf musiał mnie uświadomić na antenie. Na oczach całej Polski dowiedziałam się, że mój mąż ma romans ze skośnookim dziwolągiem!

– Nie narzekaj, dostaliśmy za to w nagrodę wycieczkę, na której wszystko sobie po stokroć odbiłaś z jakimś latynoskim żigolakiem bez dolnych jedynek.

– O przepraszam. On nie miał górnych siekaczy – uściśliła moja skrupulatna matka.

To naprawdę już szczyt wszystkiego, żeby w takiej chwili wyciągać rodzinne brudy! Na szczęście uciszył ich przechodzący dyrektor:

– Doprawdy, proszę państwa… młodzież słucha i się demoralizuje.

Bałem się, że dojdzie do skandalu, bo mama nie znosi, jak jej mężczyzna zwraca uwagę, ale tym razem powaga chwili jakoś ją utemperowała.

Przed wejściem na salę zrobili nam prawie taką rewizję, jak na lotnisku Kennedy’ego i kazali oddać wszystkie kalkulatory, telefony komórkowe, discmany, nadajniki bezprzewodowe zdalnie sterowane, walkie-talkie, a dziewczynom podwiązki, do których były przymocowane ręcznie przepisane podręczniki do wszystkich trzech klas. Nie mam pojęcia, jak one się w ogóle mogły przemieszczać z takim ciężarem. Ojciec jednej z nich był zrozpaczony.

– Tyle pracy na marne!

Wreszcie otworzyli drzwi stołówki i mogliśmy zajmować miejsca.

– Chcesz jointa? – Filip stuknął mnie w plecy i musiałem od nowa liczyć wszystkich wkraczających, żeby zgodnie z przestrogą wejść jako numer parzysty. Było to bardzo trudne, bo takich tłumów dawno nie widziałem.

– 24,25,26…

– Teraz! – krzyknęła mama i wystrzeliłem, jak z procy wprost pod nogi Pachwinie, naszej babce od historii.

– Oooo! Gąbczak, to proszę bardzo, tu jest wolne miejsce.

No i wylądowałem w pierwszej ławce tuż przed szanowną komisją, która nie spuszczała ze mnie jastrzębiego wzroku, jakbym był wypasioną myszą czekającą na pożarcie. Tak mnie pilnowali, że nawet bałem się podrapać, podczas gdy wszyscy siedzący za mną głośno wertowali swoje ściągi, aż nie słyszałem własnych myśli. Test okazał się trywialnie łatwy i znowu będę musiał rozczarować rodziców, bo raczej zdam. Ojciec, założył się o to z Filipem i przegra fortunę. Czy ja jestem wyścigową kobyłą, żeby na mnie zbijać kasę?

Jest godzina 19.00. Jutro część matematyczno-przyrodnicza. Może się uda. Ozi obiecał, że będzie nadawał mi odpowiedzi alfabetem Morse’a. Mam tylko jedną noc na jego opanowanie.


9 maja, dzień drugi


O mały włos się nie spóźniłem, bo Łasica też chciała z nami iść i całe wieki zajęło nam robienie jej maskującego makijażu. Ma jeszcze niezłe sińce, ale nos jest faktycznie mniejszy. Filip upiera się, że nie widzi różnicy. Już mógłby jej odpuścić, jest tak samo winien grzechu cudzołóstwa jak ona. Kiedy skończył się puder, mama znalazła jeszcze specjalny podkład telewizyjny o niepokojącej nazwie „cypryjskie pomarańcze”, który stosowała w swoim talk show. Po dwudziestu kolejnych minutach twarz Łasicy ważyła pół kilograma więcej i przypominała wojskowy poligon w pełnym słońcu.

Wpadliśmy do szkoły w ostatniej chwili i nawet nie zdążyłem powiedzieć Oziemu, że nie nauczyłem się tego Morse’a. Nie było już czasu na wymyślenie jakiegoś kodu typu: lewe ucho oznacza cyfrę 2, prawe – 3 i tak dalej, aż skończą się części ciała. Wzbudziliśmy pewne poruszenie swoim przybyciem. Szkolny pedagog podszedł do mnie i patrząc badawczo na Łasicę, powiedział:

– Nie miałem pojęcia, że w twoim domu dzieją się takie dramatyczne rzeczy. Zawsze możemy o tym pogadać.

Gdybym naprawdę opowiedział mu, co dzieje się w moim domu, to do końca życia nie zaznałby już spokoju. To tak, jak z korespondentami wojennymi. Zmiany w ich psychice są nieodwracalne. Tymczasem Łasica, czując na sobie spojrzenie mężczyzny, wypięła biust i podekscytowana trajkotała:

– Widzieliście, jak na mnie patrzył? Leci na mnie! Widzieliście?

– Tak, tak… wszystko będzie dobrze – przemawiała do niej spokojnie mama i pochylając się do ojca, postawiła diagnozę: – Przypadek kliniczny. Niereformowalny.

Zostawiłem ich debatujących nad szansami wyleczenia (Filip postulował elektrowstrząsy) i zrezygnowany zająłem miejsce w pierwszej ławce. Przez cały egzamin jakiś idiota nerwowo wystukiwał długopisem dziwny rytm. Walił i walił, przez co ciągle myliłem się w obliczeniach. Do tego moja postrzelona matka razem z innymi postrzelonymi matkami, robiąc nam na zapleczu kanapki ze ściągami, tak się utrąbiła wermutem dla ciała pedagogicznego, że jazgot był większy niż w hali Mirowskiej za czasów pokątnego handlu i spekulacji. Średnio co dziesięć minut otwierała drzwi od kuchennego zaplecza i darła się na całą salę:

– Rudolf wporzo? Okejas?

To naprawdę cud, że zdołałem w takich warunkach obliczyć pole powierzchni ściętego stożka, prędkość gałęzi spadającej z wysokości trzech metrów, pojemność kanistra na benzynę, z którego odlano 1,75 mililitra i dolano 0,67 litra i wielu innych rzeczy, o których zapomnę natychmiast po wyjściu z sali egzaminacyjnej. Czuję jak na moim humanistycznym umyśle dokonano gwałtu zbiorowego ze szczególnym okrucieństwem.

Wieczorem zadzwonił Ozyrys i spytał, czy jego podpowiedzi metodą Morse’a na coś się przydały. Ja dziękuję za taką pomoc. Jeszcze teraz dudni mi w głowie. Pi bip, pi bi bip, pi bi bi bi bip.


Weekend


Jest godzina 17.00. Przed chwilą się obudziłem. Co za błogie uczucie dobrze wypełnionego obowiązku. Mogę zacząć odcinać kupony i byczyć się bezproduktywnie. Cały wolny czas poświęcę teraz na przyjemności:

– czytanie „Playboya” i harlequinów,

– granie z Adelą w pokera na pieniądze,

– podrywanie dziewczyn w Internecie (w realu coś mi nie bardzo idzie),

– włóczenie się bez celu z Elką i Ozim,

– robienie ojcu na złość,

– rozmowy na czacie „gastrologia”.


Poniedziałek, 11 maja


Premiera naszej sztuki Flaki, Bebechy, Odchody odbędzie się 26 maja w święto matki. To wprost fantastyczna okazja, żeby udowodnić jej, jakich wyjątkowych synów urodziła. Kto wie, może kiedyś będziemy najsłynniejszymi braćmi w polskiej kinematografii? Tak wielkimi jak bracia Lumiere, Coen, Dardenne, Pazurowie. Chociaż Pazurowie nie. Oni są komediantami, a ja wolę być reprezentantem kina artystycznego, uduchowionego i… nieopłacalnego. Jaka szkoda, że prawdziwa sztuka nigdy nie chodzi w parze z bogactwem. Filip jest cały czas lekko znerwicowany, bo oficjalnie pełni przy tej sztuce rolę drugiego reżysera. Pierwszy reżyser, jego szkolny kolega, od siedmiu tygodni jest we władaniu alkoholowego transu i jeszcze nikt z nas go nie widział. Mam nadzieję, że ujawni się dopiero po premierze. W innym przypadku byłby problem, bo Filip dość mocno zmienił pierwotną wersję przedstawienia. Kiedyś zastanawiałem się, czy nie lepiej zostać reżyserem, bo jego wszyscy muszą słuchać i jest najważniejszy, ale dziś już tak nie myślę. Obserwując jego zmagania z nieprzyjaznym wszechświatem, wiem, że reżyser jest jednak ostatnią osobą, z którą ktokolwiek się liczy, a pod tą maskującą funkcją kryje się także kierownik produkcji, rekwizytor, kierowca, zaopatrzeniowiec, budowniczy dekoracji, sprzątaczka, goniec i kozioł ofiarny. Zdecydowanie wolę być aktorem. Ten nic nie robi, tylko udaje, że wyraża sobą cały ból świata i jest autorytetem w kwestiach bankietów i modnych trendów. To znacznie mniej stresujące. Filip zaczął nawet wieczorami medytować, aby wyciszyć spanikowany umysł, ale po dwóch minutach zrywa się i rzuca do telefonu, aby dokonać po raz setny tych samych ustaleń, które po raz setny przestają być aktualne natychmiast po tym, jak odłoży słuchawkę.

Nos Łasicy wraca do normy. Nie, nie rośnie z powrotem, tylko zaczyna zbliżać się do naturalnych odcieni. Tak czy siak jest to jednak wciąż daleka przyszłość. I dobrze, bo oszczędzimy przynajmniej na charakteryzacji. Budżet tego przedsięwzięcia już i tak bardzo nadwerężył domowe finanse. Całe szczęście, że mamę w dalszym ciągu utrzymują jej tajemniczy pacjenci. Dzięki temu będę mógł latem pojechać z Ozyrysem na wycieczkę do Egiptu, żeby odnaleźć jego ojca. Ozi przygotowuje się do tego bardzo skrupulatnie. Studiuje język i mapy terenów należących do islamskich fundamentalistów. Z nimi nie ma żartów. Jeśli wpadlibyśmy w ich łapy, to zostają nam dwie opcje: śmierć albo dożywotni staż w Hamasie czy równie wyskokowym ugrupowaniu. Wątpię, czy państwu polskiemu opłacałoby się nas odbijać.

Łucja coraz częściej do mnie telefonuje. To znak, że Blacha rozwija się towarzysko w zastraszającym tempie, a jego seksualne wybryki obejmują coraz rozleglejsze połacie kobiecych terytoriów. Pod tym względem zawsze był bardzo ekspansywny. Żal mi tej dziewczyny, ale z drugiej strony za każdym razem, jak mi łka w słuchawkę, doznaję słodkiego uczucia osobistej satysfakcji. To znak, że jestem wciąż na bardzo niskim szczeblu rozwoju duchowego. Od jutra nie jem mięsa.


Wtorek


Tata zrobił na śniadanie jajecznicę na boczku. Zjadłem dwie porcje, więc tym samym zanieczyściłem jeszcze bardziej swój umysł i ciało. Mam straszne wyrzuty sumienia i nie darzę się szacunkiem. To wina tego egoistycznego guru ze schroniska „Katharsis”, dla którego ważniejsze były jakieś vatowskie faktury niż mój kurs oświecenia duchowego. Od jutra znów nie jem mięsa.


13 maja


Spędziłem dziś z Łucją upalny i niezapomniany dzień w nadwiślańskich chaszczach. Było bardzo romantycznie. Tylko dwa razy się pokłóciliśmy. Uparcie twierdzi, że Blacha posiada ogromny potencjał, tylko los rzucił go w nieprzyjazne otoczenie. Jest z rozbitej rodziny i jej zdaniem to tłumaczy jego skłonność do używek, wagarów i dewastacji mienia społecznego. Ciekawe, kiedy przejrzy na oczy i zobaczy, że ten fagas jest zwykłym bezmózgowcem o topornych manierach, dla którego Kant nie jest słynnym filozofem, tylko sposobem na przetrwanie. Ja nie pochodzę co prawda z rozbitej rodziny, ale mam jeszcze gorzej. Moi rodzice zaparli się, że nigdy się nie rozwiodą i wykończą wzajemnie, łamiąc tym samym życie wszystkim kolejnym pokoleniom. Opowiedziałem jej co smaczniejsze rodzinne skandale obyczajowe i wreszcie spojrzała na mnie z uznaniem.

– Teraz rozumiem, dlaczego jesteś taki… dziwny.

Dziwny??? Dobre sobie. Jestem wręcz podręcznikowym przykładem tego, że jednak można wyjść na ludzi, wychowując się w zdegenerowanym i patologicznym środowisku!

Przecież też bym mógł być wykolejonym chuliganem, gdybym… miał tylko więcej odwagi. Na powierzchni trzyma mnie wyłącznie lęk przed zakładem poprawczym, gdzie pracują sami psychopaci nękani przez rozwydrzonych wychowanków.

Około południa słońce zaczęło mocno przygrzewać i Łucja zdjęła bluzkę, co kompletnie mnie wybiło z intelektualnego skupienia. Próbowałem snuć światowe dysputy, filozoficzne wywody i uniwersalne rozważania, ale ilekroć spoglądałem na jej stanik bez ramiączek, przeszywał mnie dreszcz i czułem się jakby mnie podłączono pod 220 V. Po godzinie nieskładnego bredzenia zrezygnowałem i leżąc na piasku, obserwowałem, jak ta nimfa o szyi gazeli pluszcze się w wodzie. Najchętniej dałbym się razem z nią porwać falom i dzikiej namiętności, gdybym tylko się nie bał, że przez nieuwagę nadepnę na szkło. Brocząc krwią, straciłbym na pewno cały swój osobisty urok i szarm.


Piątek


Mama odwołała dzisiejsze wizyty i wyjeżdża po południu nad morze. Oczywiście nie jedzie wypoczywać, bo jak każdy mutant genetyczny, nigdy nie jest zmęczona. Gdybym jej lepiej nie znał, dałbym sobie uciąć głowę, że zasuwa na kokainie. Tym razem do bałtyckich portów przybija jakiś statek feministek, które mają uświadamiać polskie kobiety, jak zapobiegać niechcianej ciąży. A tam, gdzie uświadamia się kobiety, moja mama jest pierwsza. Kiedy tylko powiedzieli w „Wiadomościach”, że szykują się pikiety protestacyjne pod hasłem: POLSKIE KOBIETY CHCĄ BYĆ ZAPŁADNIANE, mama poczuła zew walki. Aż się bałem, że zwyczajem Apaczów pomaluje sobie twarz w wojenne znaki i zabierze ze sobą maczugę. Muszę oglądać wieczorem telewizję, na pewno będzie na pierwszej linii ognia. Pobiegłem do ojca, żeby jej zabronił tego wyjazdu, bo to w końcu go kompromituje jako męża, ale błysnęły mu oczy i zaczął ją jeszcze bardziej podpuszczać:

– Jedź, jedź koniecznie! Trzeba skończyć z tym zaściankiem. Co to jest, żeby kobiety nie mogły decydować same o swojej macicy!

Jego reakcja była tak niestandardowa, że mama kazała mu chuchnąć a potem zrobić test na obecność narkotyków we krwi. Potem wzięła swój plecak i zanim wyszła, rzuciła hardo:

– Już ja im dam popalić!

Co za ulga! Przed nami dwa dni spokoju.


Noc


No i wyszło szydło z worka! Kiedy tylko za mamą zamknęły się drzwi, ojciec jak obłąkany rzucił się do telefonu i zaczął prowadzić gorączkowe narady za zamkniętymi drzwiami. Podsłuchiwałem jak zwykle, ale tym razem rozmawiał bardzo cicho. Chyba nie sprowadza czarterem z Korei swojej dawnej kochanki? Chociaż chętnie bym znowu zobaczył Hee Jong. Ostatnim razem, jak była u nas na kolacji ze swoimi rodzicami, wszyscy bawili się fantastycznie! Dopiero gdy wytrzeźwieli, dostrzegli rozmiary kataklizmu.

Ojciec rozwiał moje nadzieje. Powiedział, że muszę iść z nim rano do Tesco na gigantyczne zakupy, bo zorganizował u nas zjazd koleżeński. Nie widział swoich kumpli od czasu ukończenia studiów i wyjazd mamy to zrządzenie boskie.

O Panie! Miej nas w swej opiece!


Sobota, początek końca świata


Przytachałem z ojcem dziesięć zgrzewek piwa i nie czuję rąk. Teraz stoję przy kuchni jak przykładna pani domu i gotuję wielki gar chili con carne. Ojciec poprosił Filipa, żeby mu pożyczył na dzisiejszy wieczór swoje superanckie bojówki Diesla. Niestety, mój brat ma wieczorem randkę z własna żoną i ojciec będzie chyba musiał podejmować gości w rozmemłanych dżinsach „Bloody horse”, w których niestety wygląda na swoje lata. Obawiam się, że nie zdąży też zrobić sobie przeszczepu włosów.

– Jak się okaże, że jestem najbardziej łysy, to się zastrzelę.

Gonzo, uczynne dziecko, natychmiast ofiarował mu swój przenośny karabinek maszynowy z wyrzutnią pocisków moździerzowych, pozbawiając go tym samym wszelkich złudzeń. Przez następne dwie godziny byliśmy świadkami, jak ojciec z zacietrzewieniem próbował:

– zrzucić przynajmniej dziesięć kilogramów,

– zaczesać włosy na bok, by zminimalizować łysy placek na czubku głowy,

– podwoić rozmiary bicepsów,

– napisać zaległą pracę doktorską.

Żadna z tych rzeczy nie zakończyła się sukcesem i ojciec dostał szału. Bez przerwy nas gnębił pytaniami, czy widać, że ma pięćdziesiąt lat i nic w życiu nie osiągnął. To bardzo przykre obserwować, jak własny rodzic robi z siebie wariata. Przez te wszystkie szopki pomyliłem słodką paprykę z pieprzem kajeńskim, ale Gonzo wpadł na pomysł, żeby zabić ostry smak, dosypując cukru. Teraz moje popisowe chili con carne jest rodzajem jakiejś bardzo egzotycznej konfitury z mielonego mięsa. Ale może nikt tego nie zauważy? Jak zwykle jestem tym wszystkim bardzo zestresowany. Muszę sobie zrobić jakąś przerwę i odciąć się od rzeczywistości.


Relaksujący przegląd prasy


– Zapadł pierwszy wyrok w sprawie ataku terrorystycznego na Bali. Wszystkie gazety pełne są zdjęć rozjaranego Indonezyjczyka idącego ze śpiewem na ustach przed pluton egzekucyjny. Media nazwały go „uśmiechniętym terrorystą”. To obok śpiewających kelnerów kolejna formacja zawodowa, która poszukuje nowych środków wyrazu.

– Trzy amerykańskie zakonnice zniszczyły w Teksasie wyrzutnię pocisków nuklearnych i teraz aż do śmierci będą szorowały kible w szesnastoosobowej celi z murzyńskimi dziecio- i mężobójczyniami oraz żeby przetrwać, handlowały krakiem.

– Saddam Hussajn żyje. Ameryka wysłała za nim list gończy, informując równocześnie, że może mieć teraz inną twarz, bo ze względu na nieograniczoną ilość zdefraudowanych pieniędzy stać go na każdą operację plastyczną. Szukaj wiatru w polu! Może teraz wyglądać jak sam George Bush, Eminem albo nawet młodsza kopia Madonny.

– Po meczu drugo- i trzecioligowej drużyny piłkarskiej znaleziono w szatni zawodników plastikową reklamówkę wypełnioną nieoznakowanymi banknotami. Sprzątaczka, która ją przyniosła prezesowi klubu, już trzeci dzień podłączona jest do wykrywacza kłamstw.

– Wypowiedź nowej członkini jednej z bardziej rozrywkowych partii politycznych SAMOZAGŁADA: „Jestem bardzo dobrze przygotowana do rządzenia, bo jestem w porządku, tylko oni nie byli w porządku, jak odeszli. To znaczy, jak byli, to byli w porządku, a potem to już nie byli. Pan przewodniczący jest w porządku i w ogóle… jeszcze nie jestem przygotowana, żeby wiedzieć, jak to powiedzieć”.

Podobno po tej wypowiedzi rząd ma powołać przy sejmie specjalną komisję tłumaczy, która będzie na żywo wyjaśniać, co dany poseł miał na myśli.

Po przeczytaniu tych absurdalnych wiadomości jeszcze raz sprawdziłem dzisiejszą datę. Ponad wszelką wątpliwość nie jest to prima aprilis.


Zjazd koleżeński


Około szóstej rozległ się gong przy drzwiach wejściowych. Ojciec rzucił się do lustra i obiecał nam z Gonzo, że jak go nie skompromitujemy, to kupi nam nowego Warcrafta.

– Czy ja dobrze trafiłem? Żarowa?

W drzwiach stał chorobliwie otyły brodacz z dwiema paczkami zestawu grillowego i butelką wódki.

– No… nie wiem – ociągał się mój ojciec. – A z kim mam przyjemność?

– Rysiek Wklęsły.

– Kaszana? – Tu ojciec runął na grubasa ze łzami w oczach, lecz ten zachował pełną rezerwy powściągliwość:

– Zara, zara… Żarówa był wątłym chudzielcem z włosami. Pokazuj pan dowód! – zażądał.

To już szczyt wszystkiego, żeby ojciec był legitymowany we własnym domu!

Tymczasem Kaszana oglądał go nieufnie, porównując ze zdjęciem w dokumencie.

– Coś takiego… nie wierzę. A jakie Maryla miała majtki na zadymie w sześćdziesiątym ósmym?

– Czerwone z czarną koronką – wyrecytował ojciec z rozmaślonym wyrazem twarzy.

To przełamało ostatnie lody i grubas zmiażdżył go w uścisku, łkając ze wzruszenia. Ojcu zaczęły powoli wychodzić oczy z orbit.

– Ha! ha! Aleś się chłopino posunął! – ryczała fura tłuszczu.

Na szczęście nowa dostawa gości uratowała ojca przed uduszeniem. Tym razem było to dwóch wysokich i zasuszonych okularników (Bolek i Lolek), którzy tuż po przekroczeniu progu wręczyli ojcu plik papierów:

– To nasza habilitacja i publikacje z ostatnich pięciu lat w pismach specjalistycznych.

Oświadczywszy to, wyminęli nas zręcznie i udali się do salonu, zostawiając ojca z wyciągniętą ręką i głupim wyrazem twarzy.

– Ja właśnie się zabieram za doktorat! – krzyknął histerycznie, ratując swój honor i powitał nowego kumpla, który wjechał na nasz trawnik najnowszym chryslerem coupe. Wszyscy pozostali oniemieli z wrażenia, a Gonzo zakwiczał radośnie:

– Ja chcę taki samochód!

Właściciel tego cacka wypiął dumnie owłosioną pierś, na której wisiało pięć kilogramów złota, zdjął ciemne okulary i błysnął w uśmiechu sztucznymi zębami.

– Hallo, zdechlaki!

– Cacuś?

Mój ojciec zbliżył się do niego z nabożną czcią i już myślałem, że pocałuje jego upierścienioną rękę. Ale tamten rozejrzał się tylko po naszym mieszkaniu i wręczył ojcu ballantinesa, drapiąc się równocześnie w okolicach krocza, które było mocno poupychane w obcisłych, skórzanych spodniach.

– Taaaa… stara bida… – mruknął, a potem spojrzał na Bolka i Lolka i z jego ust z widocznym trudem wydobyło się coś na kształt powitania:

– Czołem, pędzie!

Pędzie zacisnęły mocniej usta i starały się patrzeć w inną stronę, ale znów w najmniej oczekiwanym momencie objawiła się dociekliwość Gonzo:

– Dziadku, co to są pędzie?

– Wyjaśnię ci, jak wszyscy sobie pójdą… hę, hę, tego… co za spotkanie!

– No, no Żarowa, kto by pomyślał, że dorobisz się wnuków! Największa fujara na roku!

Wszyscy zaczęli się śmiać, nawet Bolek i Lolek, ale może to dlatego, że Kaszana wlał im do szklanek swoją wódkę i kazał duszkiem wypić.

– A gdzie szanowna małżonka?

– Babcia jest na… – Gonzo był na prostej drodze do pogrążenia ojca na wieki, ale na szczęście, targany współczuciem, przerwałem mu w samą porę:

– Mama jest na zbiorowym wypiekaniu pączków i cerowaniu małżonkowych skarpet w Kole Wzorowych Żon.

To, co zobaczyłem w ojca oczach, przypominało spojrzenie Hutu cudem ocalałego z rwandyjskiej rzezi. Już do końca życia będę mógł robić wszystkie zakazane rzeczy, a ojciec nie puści pary z gęby. Nareszcie powstała między nami ta niezwykła więź, o której czyta się w arcydziełach literatury światowej. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!

– No, wychować babę to podstawa – zagrzmiał Kaszana. – Jak moja tylko zaczęła jazgotać, powiedziałem: milcz kobieto i gotuj mi na jutro gołąbki, bo wiesz, że jak jestem na kacu, to mam większy apetyt.

Bolek spojrzał na Lolka a Lolek przemówił już trochę bełkotliwie:

– To bardzo anachroniczna postawa. We współczesnym nurcie kina kobiecego dokonano już zdecydowanej demitologizacji mężczyzny jako narzędzia wyrażania…

– Nie pierdziel, Lolo, tylko polej – przerwał mu Cacuś i jak wypili dwie kolejki, rozparł się bardziej na fotelu, aż mu niebezpiecznie popuściły szwy w skórzanych spodenkach. Trzeba mieć głowę do interesów. I co wy macie z tego życia? Jeden siurka nie widzi spod własnego brzucha, a wy spod papierów, mole książkowe. Ja to żyję ile wlezie, robię, co chcę, małolaty piszczą i zapisują się na przejażdżki moim samochodem.

Boże, nawet Bolkowi i Lolkowi to zaimponowało a. mój ojciec wił się z zazdrości. To żenujące. Wypili kolejną zgrzewkę piwa i zabrali się za moje chili. Spadam na górę zanim spróbują. Gonzo gdzieś zniknął, więc mam szansę na spokojną lekturę w zaciszu swojego pokoju.


Pierwsza w nocy


Szlag mnie zaraz trafi! Nie mogę spać, bo ojciec rozpalił ognisko w ogródku. Myślałem w pierwszej chwili, że będą piec kiełbaski, ale nastąpił popis skoków przez płomienie. Dobrze, że Filip nie pożyczył ojcu swoich spodni, bo teraz jego tyłek wygląda jak prosię opiekane przez trzy dni na rożnie. Nie pomaga siedzenie w miednicy pełnej zimnej wody. Wyje, ale udaję, że nic nie słyszę.


Poranek, 17 maja


Ojciec nie może siedzieć. Jak zwykle na mnie spada zatarcie śladów kawalerskiej rozpusty, bo mama wraca wieczorem. Jest taki bałagan, że powinienem właściwie wynająć jakiegoś speca od działań logistycznych, żeby pomógł mi ogarnąć rozmiary kataklizmu. Przede wszystkim zacznę od wywozu pustych puszek po piwie, szorowania dywanu i garnków po przypalonym chili con carne. Zjedli wszystko nie wiem jakim cudem, bo jak spróbowałem, to plułem potem przez trzy godziny, nie wspominając o wypalonym przełyku. Chyba nie jest to już moje popisowe danie.

Mam jeszcze jeden orzech do zgryzienia: Gonzo urwał się wieczorem na uliczny festyn i wrócił bardzo z siebie zadowolony. Ja też byłem zadowolony, dopóki nie rozebrał się przed spaniem. Ma na plecach ogromny tatuaż Che Guevary. Teraz to już na pewno będą musieli w przedszkolu umieścić go w izolatce, żeby nie demoralizował niewinnych sześciolatków. Tym bardziej że Gonzo odmawia założenia koszulki. Strach pomyśleć, co z niego wyrośnie, skoro już dziś jest bezwzględnym ekshibicjonistą.


Wieczór


Jestem wykończony jak górnik po szychcie. Siedem godzin szorowaliśmy Gonzo. Ten tatuaż był na szczęście wykonany jakimś roślinnym barwnikiem, ale i tak plecy Gonzo wyglądają, jakby dziesięć lat spędził na galerach i był chłostany systematycznie przez obłąkanego nadzorcę. Strasznie krzyczał, ale włożyliśmy sobie z ojcem do uszu zatyczki, bo obaj jesteśmy niezwykle wrażliwi na krzywdę dziecka.

Odkryłem zastanawiającą, niezidentyfikowaną substancję na naszym talerzu do odbioru telewizji satelitarnej. Wygląda mi to na pozaziemską plazmę. Widać kosmici wybrali mnie do przekazania ludzkości swojego przesłania. Jeden glut niebezpiecznie zwisa i zaraz ścieknie na ziemię.

No nie! To już szczyt wszystkiego! Jakim cudem ktoś zdołał obrzygać nasz talerz??? Zjazd koleżeński był bardziej udany, niż myślałem.


2 czerwca!!!


Ostatnie dwa tygodnie były najstraszniejszymi w moim życiu! Zginął mi gdzieś mój pamiętnik i na samą myśl, że ktoś mógłby go przeczytać, odechciewało mi się żyć. Strasznie żałowałem, że byłem w nim tak szczery i teraz wszyscy dowiedzą się, co tak naprawdę o nich myślę. Dopiero przed chwilą znalazłem go w łazienkowej szafce wśród rozlicznych środków czyszczących. Widocznie jak likwidowaliśmy na ciele Gonzo ślady młodzieńczej fantazji, cisnąłem go byle gdzie i potem o tym zapomniałem. Ale co przeżyłem, to moje! Wszyscy domownicy uparcie dopytywali się, czego szukam, ale wstyd mi się było przyznać. Pamiętniki piszą tylko kucharki i rozhisteryzowane panienki w okresie pokwitania. Ja jestem niestandardowym wyjątkiem. W dodatku strasznie uzależniłem się od tego pisania i czułem, ze eksploduję od nadmiaru niewyrażonych emocji. Teraz czym prędzej nadrabiam zaległości:

– po pierwsze: jestem uczniem Liceum Ogólnokształcącego im. Dzieci Warszawy. Dostałem się za pierwszym podejściem, jak tylko odrzucili moje podanie w czterech innych. To pierwszy naprawdę wymierny sukces w moim życiu. Elka i Ozi są ze mną w jednej klasie i trwa między nami zażarta walka o przywództwo

– po drugie: Filip znowu zamieszkał z Helą w wynajętej kawalerce bez wygód i dzieci, więc Gonzo w dalszym ciągu pozostaje sierotą społeczną. Hela po raz kolejny postanowiła dać mężowi ostatnią szansę

– po trzecie: babcia i Bulwiak nie dają znaku życia. Szukamy ich przez Czerwony Krzyż

– po czwarte: odebrałem paszport i na widok mojego zdjęcia, Ozi powiedział, że nigdzie ze mną nie jedzie

– po piąte: w Dzień Matki odbyła się premiera naszej długo oczekiwanej sztuki i żeby to opisać, muszę teraz zrobić przerwę i nabrać sił.


Obiektywny opis zajść podczas premiery offowej sztuki undergroundowej Bebechy, Flaki, Odchody:


Zaczęło się pechowo, bo o godzinie zero na widowni siedzieli tylko moi rodzice, Gonzo, Adela, ciotka Kasicy Łasicy z prowincji i jakiś tajemniczy osobnik zaopatrzony w aparat fotograficzny, notes, dyktafon i wielką tubę śmierdzącego popcornu. Filip był blady ze zdenerwowania, a ja biegałem jak opętany i zbierałem za kulisami czerwone guziki, które ciągle gubiłem, choć były mi niezbędne jako symboliczne czerwie w kluczowej scenie przełomu wewnętrznego bohatera. Do tego martwiłem się, bo wciąż nie wiedziałem, czy Łucja powinna przyjść (w razie olśniewającego sukcesu), czy też nie (w razie kompletnej klapy). Pół godziny po czasie widownia była już w połowie zapełniona i jak zjawiła się Elka i Ozi, to postanowiliśmy wreszcie zacząć. Filip co prawda upierał się, żeby czekać na Helę, ale jak zobaczyliśmy, że niektórzy ludzie wychodzą, to przystąpiliśmy do ataku. Rozległo się wycie syren i zgasło światło. Rozpoczął się pierwszy akt. Muszę przyznać, że wszyscy bardzo się starali, a Łasica w roli ropiejącej kobiety przeszła samą siebie. Była niezwykle wiarygodna, tym bardziej że przyplątały się jej do nosa pooperacyjne komplikacje i wciąż jeszcze nie jest wampem. Miałem w tym akcie mało do roboty, bo tylko leżałem na śmietniku i udawałem trupa, ale gdy patrzący na mnie aktor podał kwestię „A cóż to za ścierwo tak cuchnie?”, moi rodzice zgotowali mi owację na stojąco. To bardzo mnie podniosło na duchu i zacząłem nawet improwizować, póki Filip nie przerwał sceny mojego rozkładu i nie zaordynował nieprzewidzianej przerwy. Wygarnąłem mu, co myślę o podcinaniu mi skrzydeł i tłamszeniu mojego talentu a potem musieliśmy wracać ponaglani niecierpliwymi okrzykami publiczności:

– Szybciej, do cholery! Dzisiaj dają na trójce Archiwum X!

Kasica wbiegła na scenę i zaległa grobowa cisza, bo w pierwszym rzędzie oświetlona bocznym reflektorem zasiadała Hela w całej krasie. Łasica wreszcie się ocknęła i dukając, rozpoczęła drugi akt:

– Jestem… eee… jestem taka samotna jak… jak… – stała zahipnotyzowana, wpatrując się w pierwszy rząd.

– Jak na nosie moja krosta – podpowiedziała jej usłużnie Hela, a mrok rozsadziła salwa śmiechu.

Filip się bardzo zdenerwował, bo poczuł, że sytuacja przestaje być przewidywalna. Aktor grający głównego bohatera ratował sprawę i przyspieszał:

– Muszę iść odnaleźć siebie, a poza tym… a poza tym…

– Kiszonką śmierdzi od ciebie! – kwiknął radośnie Gonzo.

– Brawo! – krzyknął ktoś z tylnego rzędu i nie wiadomo kiedy Gonzo znalazł się na scenie, wykonując swój popisowy taniec z hołubcami i pokrzykując rytmicznie:


Stała baba na bazarze

Gotowała oczy w garze!


Kasica dostała histerii, a ja, obawiając się, że nie dane mi będzie zagrać mojej kulminacyjnej sceny, wstałem i zacząłem rzucać guzikami, choć to było kompletnie bez sensu. I właśnie wtedy zobaczyłem Łucję, która razem z BB Blachą 450 i całą jego zdegenerowaną kapelą pokładała się ze śmiechu. Gonzo darł się, że będzie teraz skakał przez płonące obręcze, a tajemniczy facet z popcornem jak oszalały pstrykał zdjęcia raz po raz, oślepiając wszystkich fleszem. Byłem już nieźle skołowany i kiedy na scenę wdarł się Blacha, dałem się porwać ogólnemu amokowi. Nawet pomogłem mu podłączyć jego gitarę pod przenośny wzmacniacz. Chłopaki dali naprawdę niezły koncert, a nasze przedstawienie zamieniło się w turniej rapowania na żywo. Każdy, kto chciał zostać fristajlerem, doskakiwał do mikrofonu i po odbębnieniu jednej zwrotki, ustępował miejsca następnemu.

Mama zaśpiewała:


Samcze prawo, samcza siła

Jest jak w Młodej Polsce kiła.

Pręży się i groźnie warczy,

Choć to tylko uwiad starczy.


a ja:


Prawdziwa miłość nigdy nie umiera,

Choć muszę przez ciebie zaczynać od zera.

Chodzę do fryzjera, udaję frajera,

A ty i tak wolisz pozera.

Ale pamiętaj, moja królewno,

On ci tylko ściemnia, to wiem na pewno.

Prawo ulicy tu obowiązuje,

Tylko ja nie jestem… zbójem


Ostatnie wersy zaśpiewałem bez akompaniamentu, bo Blacha się chyba pokapował, że piję do niego. Ten moment błyskawicznie wykorzystał Filip, który wyrywając mi mikrofon, rozhisteryzowanym głosem zapowiedział: AKT TRZECI!

Niestety, nie zdążyliśmy go zagrać, bo pojawił się pierwotnie planowany reżyser całego przedsięwzięcia, czyli kolega Filipa. Najwyraźniej był w trakcie trudnej fazy przymusowej abstynencji, bo wykluczył z góry jakiekolwiek formy negocjacji i wymachując nunczaku, rzucił się na mego brata, oskarżając go o próbę wygryzienia go z branży. Całe szczęście, że Filip trenował w młodości biegi sprinterskie, dzięki czemu ocalił urodę. Całości spektaklu dopełnił przyjazd karetki psychiatrycznej i malownicze wyprowadzenie niedoszłego reżysera w kaftanie bezpieczeństwa. Rozentuzjazmowana publiczność domagała się bisów, niestety, wszyscy twórcy ze mną na czele utrąbili się za kulisami kroplami uspokajającymi i wreszcie w środku nocy pojechaliśmy do domu na zasłużony odpoczynek.


Największym szokiem był dla nas następnego dnia obszerny reportaż w „Gazecie”, hojnie udokumentowany zdjęciami:

„Prawdziwa cnota krytyk się nie boi.

(…) tak oto staliśmy się świadkami przewrotnego pastiszu współczesnej dramaturgii teatralnej, w którym błyskotliwi twórcy odważnie żonglowali konwencjami, raz po raz przekraczając granice wytyczone przez akademickich artystów i skostniałych krytyków. Umiejętnego balansowania na granicy kiczu, inteligentnego spojrzenia na formę oraz łączenia dramatu z happeningiem jako apoteozy tzw. Sztuki Biednej my, aspirujący do miana znawców kultury, możemy im tylko zazdrościć. To, co zobaczyłem wczoraj, było czystą kwintesencją, żywym mięsem teatru”.

Odbiłem sobie ten artykuł na ksero i wytapetowałem nim pokój. Rodzice powinni być wreszcie ze mnie dumni i przestać się czepiać. Cały wieczór siedzieli na kanapie i w kółko odczytywali na głos tę chwalebną recenzję. Mama podniosła na mnie wzruszone oczy pełne łez i przepełniona rodzicielską miłością wyznała:

– To niesamowite, żyłam tyle lat i nie wiedziałam, że mam tak zdolne i kreatywne dziecko. Nasz Filipek jest wyjątkowy.


Wieczorem


Od czasu słynnej wyprawy nad morze, mama jest kompletnie rozbita. Przechodzi kryzys wiary w feminizm. Twierdzi, że jej poglądy w zderzeniu z nowym odłamem młodej myśli feministycznej są anachroniczne i zachowawcze. Chodzi o Red Girrrls. To nowa odmiana dziewczęcych rewolucyjnych bojówek, które w walce z patriarchatem gotowe są na wszystko, a potrójne „r” w nazwie jest symbolem ich narastającej wściekłości. Nie golą pach ani nóg, zapuszczają wąsy a po zmroku, żądne krwi, patrolują miasto. Powołały nawet specjalną Frakcję Kastracyjną. Twierdzą, że dotychczasowe sposoby walki z uciskiem kobiet się nie sprawdziły i należy przejść do bardziej drastycznych rozwiązań. Słuchając tych opowieści, trzymamy z ojcem ręce na kroczu. Strach pomyśleć, co może się zdarzyć. Na szczęście umiarkowany feminizm mówi im NIE. Może więc póki co zajmą się siostrzanobójczymi walkami i dadzą facetom spokój? Mama boi się czystek. Co noc przed zaśnięciem mocno przytula się do ojca. To go kompletnie wytrąca z równowagi.


Czwartek, 4 czerwca


Za trzy dni cała Polska stanie do egzaminu obywatelskiej dojrzałości. Trochę się martwię, czy nasze społeczeństwo nie zapomni o tym referendum, bo od kilku dni trwa przedreferendalna cisza i zabroniona jest jakakolwiek agitacja. Po naszym kompromitującym występie zarzuciliśmy z Ozim i Elką propagandową działalność, bo klęska podcięła nam skrzydła i straciliśmy całą motywację. Poza tym moi przyjaciele ciągle znajdują się w fazie wzajemnej fascynacji i głodu seksualnego, więc prawie cały wolny czas spędzają razem. Ja, rzecz jasna, zostałem brutalnie wykluczony z tego towarzystwa wzajemnej adoracji. Snuję się całymi dniami po domu i umieram z nudów. Bardzo mnie to zaniepokoiło, bo myślałem, że jak ktoś jest tak dojrzały nad wiek, nieprzeciętnie inteligentny i wrażliwy, i jeśli zdaje sobie sprawę z zagrożeń współczesnej cywilizacji, technokratyzmu, globalizmu i kultury masowej, to zawsze znajdzie sobie coś do roboty.

To oznacza, że się myliłem i od nudy nie są najwidoczniej wolne nawet największe umysły tego świata.

Tęsknię za babcią. Tęsknię za Helą. Tęsknię za Łucją. Tęsknię za Elką. Czuję się taki samotny i niekochany. Życie jest nic niewarte, jeśli nie ma dla kogo żyć. A ja nawet nie mam dzieci, na które mógłbym przelać całą niespełnioną miłość.

Na pewno w przyszłości będę fantastycznym, odpowiedzialnym ojcem. Tak sobie ustawię zawodowe obowiązki, żeby pracować najwyżej trzy godziny dziennie a resztę czasu spędzać ze swoimi pociechami na rolkach, ekscytujących wyprawach w nieznane, spływach kajakowych i kursach błyskawicznego czytania. Wiem, że lata zaprzepaszczonej opieki są nie do odrobienia. Dziecko potrzebuje wsparcia i świadomości, że jest kochane, bo później może z niego wyrosnąć zalękniony, ziejący nienawiścią, zazdrosny potwór nękany nerwicami i snami o trzecim jądrze. Jestem tego najlepszym przykładem. Tak więc mam zamiar być wzorowym rodzicem. Wszystko jest możliwe, wystarczy tylko chcieć. Póki co, los mógłby mi jednak zesłać jakąś bliską osobę, jakiegoś powiernika od serca. Czy kogoś w ogóle interesuje mój los??? Dałbym sobie uciąć rękę za jakikolwiek kontakt z drugim człowiekiem. Przysięgam, że go nie odrzucę i dołożę wszelkich starań, aby nasza znajomość była obopólnie satysfakcjonująca.


Po „Wiadomościach” tv


Jestem wstrząśnięty! Wszystko wskazuje na to, że zamieszki w polskiej strefie w Iraku przejdą w fazę krwawych walk. Ktoś zakosił cały transport kiełbasy krakowskiej podsuszanej dla naszych żołnierzy, a wiadomo, że jak Polak głodny to zły. Żegnaj, nadziejo na pokój!


Sobota


Co mnie podkusiło, żeby wypisywać takie bzdury i składać obietnice bez pokrycia? W moim pokoju siedzi sobie w najlepsze BB Blacha i wszystko wskazuje na to, że to jego zesłał mi przewrotny los ku pokrzepieniu serca. Jednak wątpię, by ta łysa pała mogła wypełnić otchłanie mojego egzystencjalnego osamotnienia. I pomyśleć tylko, że miał czelność przyjść do mnie, jak to sam określił: „bo zawsze miałeś niezłą nawijkę, brachu, a ja z Łucją coś nie kumam, wstawia mi jakieś ściemki i w ogóle kaszana”. Jestem pod ogromnym wrażeniem jego słownictwa. Z drugiej strony, nadarza się okazja, żeby wreszcie na zawsze go usunąć z mojego życia w imię chińskiej maksymy: JEŚLI CHCESZ POKONAĆ SWOJEGO WROGA, ZAPRZYJAŹNIJ SIĘ Z NIM.

Zrobiłem obojętną minę, żeby stworzyć wrażenie w pełni uzasadnionego dystansu, ale Blacha przysunął się do mnie, gwałcąc moją osobistą przestrzeń i plując mi w twarz kawałkami bekonowych chipsów. Potem wyciągnął skręta aż nazbyt dobrze mi znanego z rodzinnych posiedzeń, zaciągnął się dymem i rozpoczął błyskotliwy wywód na temat istoty rzeczy, stosunków międzyludzkich, ustroju społeczno-politycznego i tym podobnych bzdur. Jego poglądy można streścić następująco:

„(piiip) ich mać! Je…(piip) popaprańce, zawszone poj…(piip)! Wystarczy skumać, że w tym jeb…(piip) kraju byłoby od razu lepiej, gdyby kościół został opodatkowany. Pier…(piip) dziura budżetowa zniknęłaby jak cnota, rolników wyj…(piip)…ać w kosmos, a nie dopłacać im do (piip) jeb…(piip) produkcji świń. Zalegalizować blanty i domy publiczne, żeby chłopaki mogły sobie legalnie i zajefajnie podymać. Nie byłoby jeb… (piip) rozwodów, dzieciaki nie włóczyłyby się po ulicach i k…(piip) ich mać, wreszcie byłaby jakaś przyszłość. A tak to musisz zap…(piip) jak frajer i gówno z tego masz, a jeb…(piip) policja ci robi regularny wpier…(piip). Zresztą i tak ch…(piip) w d…(piip)

Przez cały czas modliłem się, żeby skończył jak najszybciej i wreszcie sobie poszedł, bo jego żyła na łysym czole coraz mocniej pulsowała i bałem się zrobić jakikolwiek ruch, żeby nie wyładował na mnie swojej agresji. Ale im dłużej siedziałem w marihuanowych oparach, tym bardziej Blacha miał rację i stawał się z sekundy na sekundę coraz przystojniejszy. A kiedy zaczął mi przypominać Roberta De Niro z Harry Angel, zrozumiałem, jak bardzo się myliłem co do niego. Poczułem, że znalazłem prawdziwego przyjaciela, więc napisaliśmy sprayem na ścianie mojego pokoju HWDP i właśnie miałem już iść za nim jak w ogień i przekląć Łucję, ale na szczęście zwymiotowałem i wróciła mi cała jasność umysłu.

W samą porę, bo Blacha zaproponował, byśmy zrobili skok na pobliski monopolowy. Wykręciłem się, że muszę iść z babcią na nabożeństwo majowe i tylko to uchroniło mnie przed wejściem na ścieżkę bezprawia. Teraz jest mi bardzo wstyd, bo mu strasznie nakłamałem, jaki jest inteligentny i boję się, że to wszystko powtórzy Łucji. Wtedy będę spalony na amen. Muszę go podstępnie zabrać na seans hipnozy i wykastrować mu pamięć.


7 czerwca, pierwszy dzień referendum


Obudziłem się niezwykle przejęty już o czwartej nad ranem. Umówiliśmy się z Ozim za dziesięć szósta przed punktem głosowania. Za wszelką cenę musimy dać przykład społeczeństwu i być pierwszymi, którzy powiedzą TAK. Po cichu liczyłem na obecność kamer i moje zdjęcia we wszystkich światowych stacjach telewizyjnych począwszy od BBC aż po Al-Dżazirę. Niestety, o szóstej nie tylko nie było telewizji, ale nawet żywego ducha. Dreptałem nerwowo przed zamkniętymi na głucho drzwiami. Wreszcie, pół godziny po czasie, pojawił się zaspany kierownik z przekrzywionym krawatem i gmerając niespiesznie w zamku, mamrotał pod nosem: „I o co tyle hałasu? Unia, wielkie mi halo”. No z takim nastawieniem, to ja kiepsko widzę wygraną. Od razu wzięliśmy się ostro do roboty, próbując wrzucić do urn podwójne karty, ale ten urzędas, widać, rozbudził się już na dobre, bo obserwował nas, jakbyśmy chcieli wyciąć mu podstępnie wszystkie wewnętrzne organy. Wyszliśmy stamtąd za dziesięć ósma i muszę z przykrością stwierdzić, że nasze społeczeństwo gorzko mnie rozczarowało. To wprost nie do pomyślenia, że jak dostajemy tę niepowtarzalną szansę, by stać się narodem wybranym i ucywilizowanym, wejść na wyższą gałąź ewolucyjną, to wolimy spać do południa lub robić bezsensowne zakupy w Tesco. Po raz pierwszy pomyślałem z przerażeniem, że w razie porażki proeuropejskiego stanowiska, jako namolny agitator znajdę się w pierwszym rzędzie do odstrzału. Co innego Ozi. On już może zginąć, bo jest pewnie po inicjacji seksualnej. A poza tym na pewno mu darują ze względu na to, że jest czarny i wychowywał się bez ojca. Co jak co, ale my, Polacy, mamy gest. Pobiegłem do domu, rozglądając się trwożliwie na boki i tak długo dulczyłem nad uchem śpiącym rodzicom, że wreszcie obiecali jak najszybciej zagłosować.


Godzina 12.00, ukryty za drzewem


Nie jest dobrze. Naliczyłem tylko siedem osób i psa. Przed momentem zakiełkowała we mnie nadzieja, gdy zobaczyłem zbliżający się spory tłumek. Niestety, były to baby kościelne, które pod wodzą organisty zorganizowały przed wejściem pikietę. PRECZ ZE ZGNILIZNĄ MORALNĄ! NIE DLA EUROPY! POLSKA DLA POLAKÓW! Spojrzały na mnie czujnie, więc dla niepoznaki wzniosłem okrzyk KU CHWALE OJCA RYDZYKA i oczywiście musiała to usłyszeć zbliżająca się Łucja, która spojrzała na mnie, jakbym nie tylko był idiotą, ale też kolaborantem, folksdojczem i lichwiarzem w jednym. Czy ja naprawdę nigdy nie mogę się wstrzelić w odpowiednią chwilę?

Powlokłem się zdezorientowany do domu i szlag mnie trafił z miejsca, bo rodzice dalej w najlepsze sobie spali, podczas gdy nasza ojczyzna spadała w przepaść średniowiecznego zacofania. Chyba będę musiał otworzyć stragan z przenośnymi szafotami i szubienicami, na których ginąć będą wrogowie ludu, czarownice i wybitnie uzdolnione artystycznie jednostki. Byłem tak przygnębiony i skołowany, że faktycznie zacząłem się zastanawiać, czy po tym wejściu do Unii nie czekają nas kartki żywnościowe i paczki ze słoniną, słane w hojnym geście przez białoruskich przyjaciół.


Wieczór


Gorycz porażki zalewa mi usta, oczy i serce. W pierwszych sondażach przegrywamy jak reprezentacja piłki nożnej. Tylko 27% frekwencji! Musi być ponad połowa, żeby głosowanie było w ogóle ważne! Teraz to już mi wszystko jedno. Naradziliśmy się z Ozim, że w razie groźby linczu społecznego pakujemy manatki i emigrujemy. Ozi, powodowany krótkowzroczną nostalgią, proponuje Egipt. Ja zdecydowanie obstawiam Florydę. Jak nam się poszczęści, to możemy nawet zostać sąsiadami Ricky’ego Martina, Jennifer Lopez, albo przynajmniej nająć się u nich do czyszczenia basenu lub robienia pedikiuru ich zwariowanym psom.

Prezenter wieczornych „Wiadomości” miał bardzo przygnębioną minę i podchwytliwą mimiką próbował przemycić gorączkowe sygnały do tej części leniwego społeczeństwa, które jeszcze nie ruszyło tyłków z foteli. Czyli do moich rodziców. Jak żyję, nie widziałem takich malkontentów! Ciągle są niezadowoleni i mają tak skwaszone miny, że od samego patrzenia na nich bolą mnie ślinianki. Ojciec najpierw lamentował, jakie to mamy niedouczone i nieuświadomione społeczeństwo, ale sam nie kwapi się do dania chwalebnego przykładu. Twierdzi, że odkąd przestał być dyrektorem mojego gimnazjum, to nic już nie musi. Może się degenerować do woli. Zapomina tylko, że niewinne dzieci i wnuki na niego patrzą. To znaczy ja, bo Gonzo był już aspołecznym socjopatą w łonie swojej biednej matki. Przez całą ciążę kopal jak wściekły, a kiedy przyszło do rozwiązania, to zrobił fikołka i zafundował matce kilkugodzinny poród pośladkowo-kleszczowy z komplikacjami. Hela schudła po nim dwanaście kilo i wyglądała jak rachityczna modelka Kate Moss.


Podsumowanie 48-godzinnego horroru


Yes! Yes! Yes! Jesteśmy w Europie! To nie do wiary, jak nasz naród potrafi się zmobilizować w chwili próby. Ani przez moment w nas nie wątpiłem! Rozpiera mnie duma, że jestem Polakiem! Nie mam żadnych wątpliwości, że mój wkład w ten spektakularny i wiekopomny sukces jest ogromny. To ja w końcu siłą wykopałem z domu rodziców i kto wie, czy właśnie ich głosy nie przechyliły szali zwycięstwa. Frekwencja wyniosła oszałamiające 58% a 77% głosowało na tak. Od jutra zaczynamy nowe życie, zgodnie z wymogami Unii Europejskiej. Kiedy wyjedziemy z Ozim do Egiptu, nie będziemy już musieli tłoczyć się na lotnisku do jednego okienka z całą resztą Trzeciego Świata, tylko jak nadludzie, rasa wybrańców i panów, staniemy sobie spokojnie wśród wyperfumowanej arystokracji tego świata z nagłówkiem UE Citizen.

W telewizji ciągle pokazują strzelające korki od szampana, toasty i bełkotliwe wypowiedzi naszej klasy rządzącej i jak na to patrzę, to chyba przydałby się im wszystkim jakiś zbiorowy odwyk. No, ale ranga wydarzenia ich usprawiedliwia. Przeprowadzono wywiad z przywódcą ugrupowania, które do ostatnich chwil pluło na Unię i zagrzewało masy do bojkotu referendum. Jestem pod wielkim wrażeniem jego karkołomnej wolty:

– I co teraz zrobi wasza partia, kiedy już na pewno wiadomo, że Polska stanie się równoprawnym członkiem europejskiej wspólnoty?

– Od początku byliśmy na to przygotowani i mamy już swoich kandydatów do parlamentu w Brukseli. Nie mam żadnej wątpliwości, że czeka tam na nas kupa roboty.

– Ale jak połączyć rzetelną pracę z waszymi przekonaniami, które przecież podważają sens istnienia Unii?

– Proszę pani, przekonania przekonaniami, a pensja pensją…

Przynajmniej jeden mówi prawdę. Będę na niego głosował w przyszłych wyborach, bo szczerość jest dla mnie wartością nadrzędną.

Rodzice też balują. Dla nich każdy pretekst dobry do wychylenia jednego głębszego. A potem znowu zaczną wywlekać brudy, które znam już na pamięć, a i tak mnie za każdym razem skręca ze wstydu. No bo ile można słuchać o niewierności małżeńskiej, wygórowanych potrzebach seksualnych i kawałku sera za lodówką, który leży tam od pół roku i każde się zarzeka, że to nie ono wrzuciło.

Wieczorem przyszła do mnie Łucja z koszyczkiem malin i po raz nie wiadomo który straciłem dla niej głowę. Chciałbym się wytarzać z nią w tych malinach do utraty tchu i przyzwoitości, rozgnieść je na jej słodkich ustach i robić wszystkie te rzeczy, jakie opisywał Leśmian w Malinowym chruśniaku. Zamiast tego, tłumiąc swój naturalny popęd prokreacyjny, jadłem je bez opamiętania, aż złapała mnie kolka. To jednak miało swoje dobre strony, bo Łucja zrobiła mi masaż żołądka, który skończył się niekontrolowaną erekcją i cudnym malinowym rumieńcem na jej buzi.

Ufff!

W nocy napisałem poemat:


Namiętność mną targa

Jak zapalenie gardła

A ty udajesz, że nic nie widzisz

I z mojej miłości boleśnie szydzisz

Pójdę na brzeg bajora

I zjem muchomora

Położę się w błocie

Ty mój cudny kocie

I będę dogorywał

Mnie szlag trafi


Hmm… niezłe. Naprawdę niezłe.


Poniedziałek


Leżałem sobie spokojnie w łóżku i myślałem o seksie, kiedy wpadła mama i zburzyła sielankę. Kazała mi wreszcie wygrzebać się z tego, jak to brutalnie określiła, „przybrudzonego barłogu” i iść z nią na zakupy. Ma zamiar unowocześnić swój gabinet psychoterapeutyczny i zakupić do niego inne siedzisko dla pacjentów. Ojciec się ucieszy, bo wreszcie odzyska swój zabytkowy fotel na biegunach, w którym spał jako zaniedbane pacholę. Mama twierdzi, że za bardzo skrzypiał i dlatego ciągle wpadała w furię.

Pojechaliśmy do Ikei, bo taki jest ostatnio trend. Od razu rzuciłem się w stronę pokoi dziecinnych i zaproponowałem fantastycznego pluszowego węża, w którego można się zapaść i poczuć jak w niebie. Mama jednak tylko się skrzywiła i pognała do działu mebli biurowych. Sam nie wiem, jak udaje się jej zarabiać na życie terapią. Nie ma bladego pojęcia o podstawach psychologii! Jak można sadzać pogruchotanego człowieka na jakimś plastikowym krześle? Powinna oglądać więcej filmów Woody Allena. Tam jest wiele cennych wskazówek. Na przykład taka, żeby nie nadużywać w obecności pacjenta środków odurzających i stwarzać jak najdłużej pozory, że naprawdę ją interesuje to, co ten człowiek ma do powiedzenia. Zaproponowałem jej krzesło biurowe z obiciem z cielaka, ale stwierdziła, że za dużo ma wśród swoich pacjentów ortodoksyjnych wegetarian i nie może wzniecać dodatkowych konfliktów. Wreszcie z przerażeniem zobaczyłem, że jej wybór padł na jakąś karkołomną metalową konstrukcję przypominającą skrzyżowanie klęcznika, stołka barowego i krzesełka do rehabilitacji.

– Mamo, przecież w każdym szanującym się gabinecie stoi kozetka! Myślałem, że chodzi ci o podniesienie komfortu!

– Ale miałam na myśli swój komfort. Nie mam już cierpliwości słuchać tych wszystkich bzdur o niekochających mamusiach, nieobecnych tatusiach, zaborczych żonach, leniwych kochankach i niewdzięcznych psach. Jak będą siedzieć na czymś tak niewygodnym, to przynajmniej będą się streszczać!

O rety! Ją powinni odizolować od reszty zdrowego społeczeństwa i pozbawić prawa wykonywania zawodu! Ale co się dziwić, każdy naród ma takich terapeutów, na jakich zasłużył.

W dalszym ciągu nie mam żadnych wiadomości od babci. Mam nadzieję, że Bulwiak nie sprzedał jej do jakiegoś domu uciech.


Dwa dni później


DOBRA WIADOMOŚĆ: za tydzień wyruszamy do Egiptu. Załapaliśmy się na wycieczkę „last coś tam”. Ozi stoczył prawdziwą walkę o dwa ostatnie miejsca. Przelot samolotem, tygodniowy przemarsz szlakami faraonów i zakwaterowanie w hotelach czterogwiazdkowych kosztuje tylko 800 złotych. Rodzice musieli wyrazić swoją zgodę na nasz samodzielny wyjazd. Nareszcie będę miał prawdziwe wakacje w duchu Jamesa Bonda. Mamy w programie odnalezienie i uprowadzenie ojca Oziego, który wychodząc przed laty na obronę dyplomu, okazał się wyjątkowym nikczemnikiem, bo do tej pory nie wrócił. Jak nam się uda, zaciągniemy się do pracy u światowej sławy detektywa K. Rutkowskiego, a jak nie – to do Legii Cudzoziemskiej. Oczywiście, nasi rodzice nie znają prawdziwego celu tej niebezpiecznej wyprawy. Wersja oficjalna to turystyka i zwiedzanie zabytków. Jeśli by wiedzieli, że mamy zamiar zaraz na lotnisku zerwać się i odłączyć od grupy, na pewno by nas nie puścili. Zwłaszcza mama Oziego, przy której nie można na głos wypowiadać imienia jej eksmałżonka. Obiecałem Gonzo, że przywiozę mu mumię Nefretete.

ZŁA WIADOMOŚĆ: w domu remont generalny. Rodzice postanowili przystosować nasze mieszkanie do wymogów Unii i położyć w łazience glazurę, terakotę i inne rzeczy, na które nas absolutnie nie stać.

Mam obawy, że to się boleśnie odbije na moim kieszonkowym i będę musiał w Krainie Nilu odżywiać się ich naturalnymi dobrami, czyli amebą, wirusem Ebola i piaskowcem z piramid.

Zaczynają mnie dopadać wątpliwości w związku z naszym wejściem do Unii. Czy to znaczy, że zatracimy naszą tożsamość narodową? No bo jak znikną granice, wszędzie będzie euro, to skąd będziemy wiedzieć, gdzie się kończy jeden kraj a zaczyna drugi? Wszyscy będziemy stanowić jakąś jedną wielką zatomizowaną społeczność mówiącą różnymi językami. Istna biblijna wieża Babel. A stąd już jeden krok do potopu. Nie mam zdania i to mnie wkurza, bo już dawno obiecałem sobie mieć skrystalizowane poglądy. Byłby to przynajmniej jedyny stały element w moim pokręconym życiu. Żyjąc w takiej dysfunkcyjnej rodzinie, codziennie rano budzę się zlany potem, co tym razem zastanę. Zwłaszcza że Gonzo jakoś przycichł, a to znak, że konstruuje w zaciszu dziecinnego pokoju nową broń masowej zagłady lub szczególnie złośliwego i odpornego na szczepionki wirusa.

W Wielkiej Aferze Korupcyjnej nastąpił kolejny przełom, który zwiastuje chyba jej zakończenie. Główny podejrzany z rozbrajającą szczerością wyznał, że kiedy próbował wyłudzić łapówkę, to był „nachlany”. Biorąc pod uwagę jej wysokość, to musiał pić chyba przez miesiąc i mieć w organizmie taką ilość alkoholu, że nie starczyłoby skali w alkomacie. Jednak cała Komisja Śledcza, odetchnęła z ulgą, a wraz z nią nasz naród. Nareszcie jakiś wiarygodny powód popełnienia przestępstwa. Pan Cygaro może teraz liczyć na wyjątkowe złagodzenie kary, a nawet puszczenie wszystkiego w niepamięć. Przecież pijaństwo i małpi rozum są naszymi cechami narodowymi, jesteśmy z tego znani na całym świecie i stanowi to, rzec można, element naszego dziedzictwa kulturowego. Dowodzi ułańskiej fantazji i szacunku dla wartości przodków dziedziczonych z dziada pradziada.

Tak więc ta cała afera była tylko burzą w szklance wody. Szkoda, że nie stać nas na nic porządnego, na przykład na polską Watergate. Ale pokładam wciąż wielkie nadzieje w naszych parlamentarzystach, którzy nie ustają w boju. Zobaczymy, co będzie, jak pojadą pracować do Brukseli.


Czwartek, 12 czerwca


Pierwszy dzień remontu. I mam nadzieje, że ostatni. Jeszcze nic się nie dzieje, a już jesteśmy na środkach uspokajających. Na razie robimy plan działania. Rodzice zdążyli już cztery razy wspomnieć o rozwodzie na skutek, cytuję: „wstrząsających i nienegocjowalnych różnic w estetyczno-kompleksowej wizji mieszkania”. Cokolwiek to znaczy, nie dziwi mnie. Nie widziałem bardziej niedobranego małżeństwa. Jedyne, co ich łączy, to organiczna niechęć do wypełniania prozaicznych obowiązków dnia codziennego, takich jak sprzątanie, zakupy, gotowanie, zmywanie, opieka nad potomstwem.

Teraz kłócą się o kolor glazury, bo ojciec chciał indyjski róż a mama czerwień burgunda. Mnie oczywiście nikt nie spytał o zdanie, chociaż ciągle mają do mnie pretensje, że spędzam tam najwięcej czasu. Więc chyba powinienem mieć decydujące zdanie? Wybrałbym kafelki z podobizną Łucji. Nie musiałbym przemycać jej zdjęcia. Tymczasem dyskusja zeszła na priorytety, więc zostawiłem ich samych. Po godzinie, kiedy wróciłem, żeby obejrzeć Monikę Olejnik w „Kropce nad i”, aż złapałem się za głowę. Moi rodzice siedzieli nad skomplikowanymi planami totalnej przebudowy całego mieszkania i jęczeli, że będą chyba musieli wziąć jakiś kredyt.

– Kredyt na sześć metrów glazury??? – zapytałem wstrząśnięty tym szalonym pomysłem, bo przecież w życiu go nie spłacimy, zwłaszcza że afera korupcyjna dobiega końca i mamie wykruszy się pacjent, który utrzymywał nas od kilku miesięcy.

– Bez kredytu się nie obejdzie. – Mama przybrała minę naczelnego dowódcy brygady antyterrorystycznej i wyjaśniła: – Żeby położyć glazurę na tej ścianie, musimy przesunąć pralkę. Jak przesuniemy pralkę, to nie wejdzie umywalka, więc pralkę wstawimy do kuchni, czyli musimy przesunąć zlewozmywak. Żeby przesunąć zlewozmywak, wyburzymy ścianę między kuchnią a pokojem. Tu zrobimy elegancki barek z wysokimi stołkami. Płytę kuchenną przesuniemy do pokoju, wannę do kuchni i tym sprytnym sposobem zyskamy jeszcze miejsce na kabinę prysznicową w łazience.

Potem spojrzała jeszcze raz na rysunek i jak zwykle w chwilach niepewności, zrobiła sobie wielki kołtun na czubku głowy.

– Zaraz, zaraz. Coś tu się nie zgadza. To kompletnie nie ma sensu.

Ojciec ziewnął i ukradkiem sięgnął po gazetę.

– Jeśli chodzi o mnie, to wszystko akceptuję, bylebym miał swobodny dostęp do telewizora i nie musiał bulić za ten remont.

– Zgadzam się. – Mama skapitulowała a my z ojcem podskoczyliśmy jak oparzeni, bo taka kwestia w jej ustach była bardziej nieprawdopodobna niż rafa koralowa w Bałtyku. – Zostawię ci telewizor, ale płacimy za wszystko z twojej karty.

Ojciec złożył pisemne potwierdzenie, zerkając w ekran, bo właśnie zaczął się mecz hokejowy, a mama golnęła sobie. Uciekłem w popłochu na górę. Wolę nie być przy tym, kiedy ten sklerotyk zorientuje się, jak go wykantowała. Tym bardziej że nie było żadnej „Kropki nad i”, bo znieśli ją z anteny, a wybredna Monika nie chciała poprowadzić przydzielonego jej przez prezesa stacji programu o konserwacji turbin i grzejników olejowych. To straszna strata dla milionów telewidzów w całej Polsce! A tak było miło popatrzeć przed zaśnięciem na jakąś seksowną kobietkę z klasą. Tym bardziej że ostatnio od nadmiaru relacji z Komisji Śledczej, co noc śni mi się szefowa gabinetu premiera, która z tym swoim przyklejonym uśmiechem wygląda jak niedorozwinięta kucharka serwująca przypalone kartofle.


Po chwili


Przeczytałem ostatnie zdanie i doszedłem do wniosku, że chyba będę teraz musiał spalić swój dziennik, bo jeszcze mściwa pani minister poda mnie do sądu za naruszenie jej dóbr osobistych. Wiadomo, że kobiety są bardzo wrażliwe na punkcie własnej urody i gotowe dla jej obrony zamienić się w oszalałe kobry strzykające jadem na siedem metrów.


W nocy


Yyyy… jakby to napisać…, tego, droga pani minister, nie jest pani wcale brzydka tylko… tylko… eee…, nie w moim typie.


Niespodziewany poranek


Ledwie usnąłem, już musiałem wstać. Całą noc męczyły mnie koszmary. Śniło mi się, że jestem przerośniętym kartoflem i smażę się na zjełczałym oleju w sejmowej restauracji. Kiedy wreszcie cały pokryłem się przyrumienioną skórką, to nikt nie chciał mnie zjeść, twierdząc, że stanowię namacalny dowód niewydolności polskiego rolnictwa. Co za upokorzenie! Dzisiaj przychodzą glazurnicy, żeby rzucić fachowym okiem i zrobić wycenę kosztów. Rodzice kłócą się, kto z nich ma prowadzić pertraktacje. Moim zdaniem najlepszy byłby Gonzo. On zawsze ma w zanadrzu jakieś ostateczne argumenty w postaci kieszonkowej paczki trotylu.

Muszę iść z Oponą do weterynarza na coroczne odrobaczenie. To już jest w naszym domu tradycja, że ja odwalam całą brudną robotę. Z drugiej strony, nie mogę dłużej patrzeć, jak się biedne zwierzę męczy i bezskutecznie walczy z pasożytami, wygryzając sobie resztki sierści pod ogonem. Albo kręci się w kółko i szoruje tyłkiem po dywanie. Najgorsze jest to, że cały czas pakuje mi się nocą do łóżka, co rodzi we mnie naturalny i bezwarunkowy wstręt. Potem mam wyrzuty sumienia, że ją tak źle traktuję, ale to nie moja wina, że jestem większym estetą, niż przewiduje norma bhp.


Po wizycie u weterynarza


Przez całą drogę metrem Opona żałośnie zawodziła, a wszyscy patrzyli na mnie, jakbym ją wiózł na uśpienie. Jedna pani chciała ją nawet ode mnie odkupić. Mówiła, że pracuje w jakimś laboratorium kosmetycznym i tam bardzo lubią zwierzęta. Jeszcze czego! Nigdy bym nie pozwolił, żeby na moim psie testowali jakiś krem przeciwzmarszczkowy. Zresztą Oponie i tak już nic nie pomoże. Jest bardzo stara i wątpię, by kilka zmarszczek w tę czy w tę robiło jej jakąś różnicę. Zaproponowałem tej uprzejmej kobiecie kandydaturę własnej matki, ale odrzekła, że ludzkich ochotników nie biorą, bo nie stać ich potem na odszkodowania.

Pani weterynarz okazała się malutką i gadatliwą Wietnamką w okularach wielkości talerzy do odbioru satelity. Karkołomną polszczyzną zrobiła mi długi i śmiertelnie nudny wykład o higienie „kociów, cianarków i mysek reriowych”, mimo że przyprowadziłem jej wyliniałego kundla. Monotonię jej przemowy ożywiały tylko momenty, gdy Opona dostawała kolejne zastrzyki. Wtedy obie wykazywały nerwowe podniecenie. Chociaż Opona większe, bo dwa razy zwymiotowała a pani doktor tylko raz. Musiałem na chwilę wyjść do ogródka, żeby nie zostać mimowolnym członkiem tego rzygającego stowarzyszenia. Po powrocie do gabinetu zastałem sytuację lekko już opanowaną. Mój wycieńczony pies dyszał na terakocie, a jego lekarka przebrana w świeży fartuch zaprosiła mnie na fotel i postawiła diagnozę, która obróciła w nicość całą moją wiedzę o zwierzaku, z którym dzieliłem stół i łoże przez długich szesnaście lat. Dowiedziałem się, że Opona nie ma:

– „jobaków”,

– „ziębów”,

– „pjawidlowych odjuchów bihewiojajnych”,

za to ma:

– „jacis guzi cio takie we śjodku som”,

– „kazie bjałkowo”,

– „niejwicę wegetatywno”,

– „niedobój miłoci”.

Praca, jaką wykonałem, próbując zrozumieć, co do mnie mówi, starczyłaby na wytworzenie energii kinetycznej pozwalającej na błyskawiczne wzniesienie tamy na rzece Jangcy. Wreszcie domyśliłem się, że wszystkie jej dolegliwości (to znaczy Opony) wynikają z braku czułości i zainteresowania z naszej strony, a na dodatek przez te wszystkie lata źle ją karmiliśmy, bo jest alergikiem i powinna być na diecie bezglutenowej. Wietnamka patrzyła przy tym na mnie, jakbym był autorem obostrzeń imigracyjnych. Wreszcie dała mi w miarę zwięzły instruktaż postępowania z psem.

– Wadżiwa gotowane z dzidziem ci bet dzidziu, szićko jedno. Mięsio źle, nietoble. Więciej juchu, śpaciejowac duzio. Cicić. Cicić ciodzienie tai chi. Z psiem cicić. Tai chi tobie na cićko. Wodę źlódlana do picia tylko dawać temu pietnemu psie.

O Boże! Nic nie rozumiałem i denerwowałem się coraz bardziej. Z tego wszystkiego zacząłem się niespokojnie drapać, a na szyi jak zwykle w takich momentach wyskoczyły mi czerwone plamy. Jak to zobaczyła ta nawiedzona Azjatka, jednym ruchem powaliła mnie na kozetkę jeszcze pełną psiej sierści i zaczęła mi robić jakiś dziwny masaż stóp, powtarzając w kółko:

– Jejaks, oddychać głębokie. Wdech, wydech. Oczi spać ja mówię. Źla energia tu być. Śmiejdziącia energia.

Z minuty na minutę czułem się coraz bardziej rozluźniony, tym bardziej że Opona zasnęła i było cicho jak w grobie. Wreszcie pani weterynarz wyciągnęła jakąś długą igłę, dziabnęła mnie nią znienacka w małżowinę, a potem napluła do ucha. Widząc mój popłoch, pogłaskała mnie uspokajająco po głowie:

– Cichaj, cichaj. Thang Peng topla doktora być.

I sam nie wiem kiedy, opowiedziałem jej całe moje pogmatwane życie ze wszystkimi problemami z rodzicami, Blachą, Łucją, babcią, krzywym zgryzem, tęsknotą za prawdziwą miłością, sławą i seksem, a ona przez cały czas wyczyniała nade mną jakieś czary. Jeszcze nikt w życiu tak cierpliwie mnie nie słuchał i nie przerywał. Może to dlatego, że nic nie rozumiała. Wszystko jedno. Takie otworzenie się przed drugim człowiekiem dobrze robi. Chętnie bym ją jeszcze odwiedził, ale nie wiem, czy to dobrze, że miałbym tego samego lekarza do spółki z własnym psem.


W domu


Na progu natknąłem się na dwóch byków z nienaturalnie rozrośniętymi karkami, którzy nonszalancko przemierzali mieszkanie, rozglądając się krytycznie i raz po raz spluwając obficie na dywan. Ojciec za każdym razem, gdy to widział, wznosił oczy do nieba a mama trajkotała:

– Rudi, to panowie glazurnicy.

– Panowie specjaliści glazurnicy – poprawił ją jeden z nich.

– Tak, tak panowie bardzo wielcy specjaliści – podchwycił tchórzliwie ojciec, próbując stworzyć miłe i stabilne podwaliny przyszłej współpracy.

Opanowałem atak kaszlu i zaniosłem Oponę do łóżka. Pomny instrukcji wyznałem:

– Jesteś najpiękniejszą wyliniałą suką, jaka kiedykolwiek spała na moim tapczanie. Kocham cię i będę wspierał we wszystkich twoich życiowych decyzjach.

Opona od razu pomachała ogonem i przewróciła się na grzbiet. Po kilku minutach już spała, chrapiąc wniebogłosy. Niewiarygodne! To naprawdę działa! Proszę, ile może zdziałać odrobina uczucia. Muszę koniecznie wysłać moich rodziców na terapię małżeńską do tego genialnego weterynarza.


Sobota, 15 czerwca


Na dole trwa nieustanny casting ekip remontowych. Przerobiliśmy już wszystkie możliwe zestawy, począwszy od przedwojennego majstra z uczniem, poprzez podstarzałego Maradonę, by zdecydować się wreszcie na pana Mięcia, sympatycznego pięćdziesięciolatka z mięśniakiem kręgosłupa i jednym rodzajem odpowiedzi: „Powoli, przecie się nie pali”. Był najtańszy, a poza tym wyglądał tak autorytatywnie, że moi rodzice nie potrafili mu odmówić. Za chwilę ojciec jedzie z Filipem do Globi, żeby zakupić niezbędne materiały budowlane – glazurę, szlaczki, wykałaczki, cement, fugi, śrubokręty, wyciągi, korkociągi. Akurat teraz musieli sobie wybrać tę przebudowę, kiedy jestem w nieustannym stresie przedwyjazdowym.

Wieczorem przyszedł Ozi, żeby naradzić się w sprawie naszej wyprawy. Po raz kolejny oglądaliśmy mój paszport, debatując, co by tu zrobić z moim niefortunnym zdjęciem. Wyglądam na nim jak zdezorientowany psychopata niemogący się zdecydować, w którą stronę strzelać. Przewiduję kłopoty na lotnisku.

– Nie tylko tam – uściślił Ozyrys. – Myślisz, że w rzeczywistości wyglądasz inaczej?

Wiem, że daleko mi do niego, bo ma wyraźny męski zarost, ale w końcu jako przyjaciel mógłby być mniej szczery. Przecież nie tego od niego wymagam, by walił mi brutalną prawdę między oczy!

Zrobiłem urażoną minę. Może i nie jestem typem amanta, ale za to mam niewiarygodnie głęboką głębię osobowości. A o to znacznie trudniej niż o gładką buźkę. Zwłaszcza w dobie genetycznie modyfikowanej chirurgii plastycznej. Ozi jednak zdołał rozładować atmosferę i puścił na cały regulator nasz ulubiony kawałek Iggy Popa Lust For Life. Odtańczyliśmy rytualny taniec wojowników z Papui-Nowej Gwinei, aż przyszła mama i zagoniła nas do rozładowywania cementu. Ojciec jak zwykle zasymulował atak korzonków i cała robota z wnoszeniem ciężkich pak spadła na nas. Patrząc na ilości, jakie zakupili, można by wywnioskować, że zamierzają dobudować dwa piętra do naszego mikroskopijnego domku. Wycieńczeni padliśmy potem na łóżko.

– Eureka! – Ozi poderwał się na równe nogi. – Zrobimy ci mały retusz na zdjęciu.

Praca fizyczna ma jednak zły wpływ na intelekt, co potwierdziło się godzinę później. Po tym dłubaniu przy mojej podobiźnie, tuszowaniu wytrzeszczonych gałek ocznych i ukrywaniu pulsującej żyły na skroni, efekt był jeszcze gorszy niż na początku. Po za tym uświadomiliśmy sobie, że właśnie dokonaliśmy fałszerstwa dokumentu, co jest oczywistym przestępstwem ściganym z jakiegoś paragrafu. Wpadłem w panikę.

– Teraz to już nigdzie nie pojadę! Chyba, że za kratki!

Łkałem rozdzierająco, aż Ozi pobiegł po rodziców.

– Rany boskie, tylko mi nie mów, że stłukłeś glazurę! – Mama na wszelki wypadek od razu wpadła w szał.

Ozi zreferował jej zajście, znacznie przy tym umniejszając swoją winę.

– Też mi halo. W poniedziałek wyślemy ojca do urzędu i wymienią ci od ręki paszport. Tylko musisz dać nowe zdjęcie.

To prawda. Nie wiem jakim cudem, ale ojcu zawsze udaje się załatwić szybko wszelkie skomplikowane sprawy, które normalnemu człowiekowi zajmują miesiąc. Ojciec twierdzi, że ma na to swój niezawodny patent na tak zwaną sierotę.

– Staję przed okienkiem jak kupa nieszczęścia i tak długo biadolę i narzekam na żonę, aż wreszcie panie urzędniczki, targane litością i wrodzoną nienawiścią do innych samic, wszystko mi załatwiają od ręki.

Mama się dawniej o to wściekała, dopóki w ciągu tygodnia nie załatwił jej rejestracji działalności handlowo-usługowej.

Tak więc mam jeden problem z głowy. Zostało mi już tylko 728, nie licząc psa. Nie może zasnąć, dopóki nie odśpiewamy jej You Are So Beautiful. To skandal tak rozpuścić zwierzaka!


W środku nocy


Obudził mnie niewiarygodny ryk zarzynanego prosiaka. To Gonzo, bawiąc się potajemnie zaprawą, zabetonował sobie nogi i nie mógł się ruszyć. Rodzice skakali wokół niego w panice, wypróbowując kolejne narzędzia do zadawania tortur: tasaki, łomy i wiertarki. W pewnej chwili myślałem, że odrąbią ten beton razem z jego nogami, co wcale nie byłoby takie głupie, bo znacznie ograniczyłoby zasięg jego niszczycielskiej działalności. Wreszcie, po czterech godzinach dłubania jakimś szpikulcem, był wolny. Szkoda. Tyle roboty na marne. Teraz znowu będę musiał liczyć biustonosze, żeby zasnąć.


Poniedziałek, 17 czerwca


Za dwa dni wylatujemy, a ja ciągle nie mam paszportu. Na dole w łazience piętrzy się tona gruzu, a na środku podłogi malowniczo rozciąga się lej po bombie. Pan Miecio pije herbatę. Jest to czynność, której oddaje się z wyraźnym umiłowaniem. Ojciec, zgodnie z obietnicą mamy, od samego rana skamle w urzędzie paszportowym o nowy dokument dla mnie. Mam nadzieję, że się uda, bo gdyby ominęła mnie ta wycieczka, to Ozi do końca życia miałby przeze mnie traumę porzuconego dziecka.

Próbuję się pakować. Zrezygnowałem już z przenośnej kuchenki turystycznej, roweru, kasety video z moją rolą w przedstawieniu Flaki, Bebechy, Odchody. Niestety, nie zdążę jej zdubbingować, a przecież bez znajomości tekstu ta sztuka będzie kompletnie niezrozumiała. Mimo to moja walizka z białej skóry dalej nie chce się zapiąć. Chyba wezmę plecak. To znacznie ułatwi mi wędrowanie po pustyni z karawaną lub ucieczkę przed dzikimi hordami fanatycznych wyznawców Mahometa. Po namyśle zapakowałem jeszcze puste pudełko po lodach waniliowych na wypadek, gdyby trzeba było przewieść do kraju prochy ojca Oziego (żywy może stawiać opór). Siedzę jak na szpilkach w oczekiwaniu na paszport. Nawet nie chcę myśleć, co będzie, jak go nie otrzymam.


Popołudnie


Wrócił ojciec. Na szczęście z paszportem. Chyba zacznie być dla mnie autorytetem w sprawach urzędowych. Odmówił szczegółowej relacji z akcji, przez co mama doszła do wniosku, że w grę mógł wchodzić nierząd. Jeśli chodzi o mnie, to jest mi absolutnie obojętne, jakim sposobem to załatwił. Najważniejsze, że lecę. Będę mógł być dla Oziego podporą, bo on pierwszy raz podróżuje samolotem. Super! Nareszcie mam nad nim jakąś przewagę. Czytam książkę o egipskich piramidach. Jest w nich mnóstwo jeszcze nieodkrytych korytarzy, mam więc szansę. Może nawet coś nazwą moim imieniem. Byłoby cudownie przeczytać na tabliczce u wejścia na przykład SARKOFAG RUDOLFA GĄBCZAKA. Oni mają skłonność do bałwochwalstwa.

Ojciec domaga się, żebym pojechał z nim teraz do Castoramy po komplet szpachelek i zaprawę, bo Miecio grozi strajkiem. Mama zabawia go rozmową o różnych schorzeniach psychicznych. Ona jest nienormalna!


W castoramie


W metrze siedziałem koło zawodowych kryminalistów, którzy trzymając najnowsze wydanie „Super Expressu”, zaczytywali się w artykule na temat własnych wyczynów. Ponieważ głośno wszystko komentowali, cały wagon miał okazję dowiedzieć się, że „Edka za…(piip) trzy razy a nie dwa, i nie cegłą, tylko pustakiem”. To było po prostu niesamowite, bo nasze tchórzliwe społeczeństwo, w obawie przed ich zwyrodnieniem, uśmiechało się życzliwie, słysząc te rewelacje. Zwłaszcza ojciec, ale może dlatego, że siedział najbliżej nich. Byłem pewien, że za chwilę wygłosi na ich cześć hymn pochwalny, a współpasażerowie zgotują tym bandziorom głośne owacje. Tylko ja jeden miałem pełen pogardy wyraz twarzy, ale i to do czasu, aż jeden z nich spojrzał mi głęboko w oczy. Zobaczyłem w nich własną śmierć w niewyobrażalnych mękach. Wysiedliśmy trzy stacje przed czasem, a wraz z nami reszta ludzi.

W sklepie natychmiast się zgubiłem i pałętałem się dobrą godzinę między regałami, aż wreszcie znalazłem ojca. Wypróbowywał deski klozetowe. Wprost siłą musiałem go ściągnąć z jednej z nich. Zachowuje się dokładnie jak Gonzo w muzeum tortur. Potem utknęliśmy w dziale ogrodowym, bujając się na huśtawkach i rozmawiając o jego problemach małżeńskich.

– Gdyby tylko twoja matka zechciała być trochę milsza, to jestem pewien, że nie miałbym już porannych ataków zgagi. Zupełnie nie rozumiem, o co jej chodzi. Ciągle ma do mnie pretensje, że jej nie przytulam i nie okazuję swojej miłości, a jak chcę ją przytulić, to wrzeszczy, że jestem wyrachowanym egoistą i robię to tylko dla siebie, żeby mieć święty spokój i nie dać jej szansy na kłótnię.

– Przecież wiesz, tato, jak bardzo mama lubi się awanturować. Ma w życiu tak mało przyjemności, że nie powinieneś jej i tego pozbawiać.

Spojrzał na mnie tak boleściwie, że gdybyśmy byli w dziale gwoździ, natychmiast bym go przybił do krzyża, żeby zobrazować jego cierpienie.

– Nic nie rozumiesz. Zrozumiesz, jak sam będziesz miał żonę, co nawiasem mówiąc, szczerze ci odradzam. Kobiety po ślubie stają się niewyobrażalnymi sadystkami, zupełnie jakby miały swoją prywatną hurtownię materiałów do kastracji. A propos kastracji, jak tam twoje sprawy męsko-damskie?

W pierwszej chwili chciałem niemiłosiernie nakłamać, jak to ja sobie poczynam w tym temacie, ale prawda była tak gorzka, że skwaśniała mi mina.

– Co? Nie chce cię, tak?

Poczułem, jak zatruta strzała przebija moje serce i poczucie godności.

– No – pociągnąłem nosem – woli rapującego przygłupa z brudnymi paznokciami.

– Pamiętaj synu, że kropla drąży skałę. Na starość kobiety trochę mądrzeją i wybierają z reguły tych mniej przystojnych i zabawnych. Nie trać wiary. Poczekaj z kilkadziesiąt lat, a przekonasz się, że miałem rację.

Kilkadziesiąt?! On chyba oszalał. Do tego czasu rozsadzi mnie temperament lub umrę ze zgryzoty! A poza tym co mi przyjdzie z bezzębnej, łysej, ślepej i powykręcanej artretyzmem Łucji? Ja chcę ją teraz, kiedy jest młodziutka, smaczna i, mam nadzieję, jeszcze nienadgryziona przez BB Blachę. Ojciec spojrzał na mnie smutno i westchnął:

– Jakie to szczęście, że chociaż Filip nie podzielił naszego losu. No, ale on jest przystojny – uzupełnił gwoli ścisłości.

No właśnie: przystojny. Czy to nie daje ojcu nic do myślenia? Ja tam nie wiem, ale bym tak bardzo mamie nie ufał. Te wszystkie wyjazdy, sympozja naukowe, a po nocach wiadomo: śpiew i hulanki.

I tak sobie snuliśmy te rozważania o perfidnej naturze kobiet, bujając się beztrosko, aż ojciec zobaczył zawieszony wysoko hamak. Postanowiliśmy go wypróbować, tym bardziej że nigdzie nie było widać obsługi. Oni z reguły w czasie godzin pracy odpoczywają na zapleczu.

Pierwszy wdrapał się ojciec, jako ten bardziej wysportowany, a ja niezdarnie tuż po nim. Było fantastycznie! Rozhuśtaliśmy się mocno, mało nam plomby z zębów nie powypadały, i dyndaliśmy tak ze trzy metry nad ziemią. Nawet nie przypuszczałem, że z ojcem można się tak świetnie wygłupiać. I Heeej! Iiiii raaaz! Iiiii dwaaa! Iiii raaaz! Iiii dwaaa! Iiiii… sruuu!!!

Rymnęliśmy prosto na stos wiklinowych stolików i krzeseł. To znaczy rymnął ojciec, tuż po nim częściowo hamak, a na końcu rymnąłbym ja, gdybym tylko nie zaczepił nogą o jedno z mocowań. Tak więc wisiałem łbem na dół, krew uderzyła mi do głowy, a przed oczami przelatywało całe moje nieszczęśliwe życie. Chryste!

Zrobiło się istne zbiegowisko, ze wszystkich stron pędziła obsługa z nadgryzionymi hot dogami, frytkami i pozostałym asortymentem pobliskiego McDonalda. Od silnego szarpnięcia lina wpadła w wir i kręciłem się na niej jak oszalały, a tłum pode mną zwijał się ze śmiechu zamiast mnie ratować. Wreszcie ktoś pobiegł po drabinę i jednym ruchem przeciął wątłą nić dzielącą mnie od sklepowej terakoty. Co było później, nie pamiętam, bo straciłem przytomność. Ocknąłem się na ogrodowym leżaku, a wszędzie było pełno krwi. Dopiero po kilku minutach zobaczyłem, że to nie krew, ale obicie w kolorze wściekłego burgunda. Nigdzie nie było ojca. Ktoś wyjaśnił mi, że ochrona sklepu zabrała go na przesłuchanie. Pewnie teraz wyrywają mu obcęgami paznokcie albo porażają prądem. Zażądałem adwokata, na co rozległ się gromki wybuch śmiechu i poprowadzono mnie na zaplecze. Cały czas kręciło mi się w głowie i wreszcie zrozumiałem, jak ciężkie musi być życie astronauty. W pokoju ochrony (dział monitoringu i bezpieczeństwa) ojciec plątał się w zeznaniach, odpierając bezskutecznie zarzuty o dewastację mienia i próbę skandalu obyczajowego z nieletnim w roli głównej.

– Chcieliśmy się tylko trochę rozerwać.

Facet, na którego inni mówili „Bysior”, podsunął nam pod nos kartkę:

„Fotel wiklinowy za 270 zł – sztuk 2, krzesełko dziecinne za 114 zł – sztuk 1, składany stolik FIVE O’CLOCK za 307 zł – sztuk 1, hamak JEDNOOSOBOWY za 64 zł – sztuk 1”.

A potem zapytał, czy to nas już dostatecznie rozerwało, bo jak nie, to mogą nam jeszcze zaproponować dział luster i porcelany.

– Robimy wszystko, by nasi klienci poczuli się w pełni usatysfakcjonowani.

Mieliśmy z ojcem oczy pełne łez, bo przy takiej sumie odszkodowania szlag trafi terakotę w łazience i już do końca życia będziemy się kąpać w łazienkowym leju po bombie. Chyba że mamie wpadnie jakaś intratna fucha i będzie musiała wyciągać z depresji na przykład prezesa TVP. Ale on wygląda na szczególnie odpornego na załamania.

Oczywiście nie zgodziliśmy się pokryć szkód, więc zaproponowano nam w ramach dalszych rozrywek przejażdżkę na komisariat i wtedy ojciec już miał zamiar skapitulować, kiedy wpadł wystraszony kierownik działu rekreacyjnego i zaczął nas gorąco przepraszać.

– Sprzęt był źle zabezpieczony. My rozumiemy, że klient chce najpierw go przetestować a nie kupować kota w worku. To nasza wina, mieliśmy wczoraj poprawić zaczepy, jakie to szczęście, że panom się nic nie stało.

W ojca jakby strzelił piorun.

– To skandal! – Potrząsał gniewnie łysiną. – To się nadaje do telewizji i Biura Ochrony Konsumenta! – grzmiał jak Churchill przed bitwą o Anglię.

– Ależ proszę się uspokoić. Dołożymy wszelkich starań, by wszyscy byli zadowoleni.

Szczerze mówiąc, wątpię. Na twarzy ochroniarzy widniał tak rozdzierający zawód, że zrobiło mi się ich żal. Znowu ich ominie rozróba i będą musieli obejść się smakiem. Tymczasem kierownik, gnąc się w ukłonach jak biczowana niewolnica z plantacji bawełny, przystąpił do drugiego etapu negocjacji, czyli próby wręczenia łapówki.

– A może jakiś hamaczek do ogródka? Osobiście sprawdzę wytrzymałość linek.

Ojciec był nieubłagany.

– Skandal! Chce mnie pan przekupić? A takie dwa krzesełka wiklinowe nie mogą być zamiast hamaka?

– Jedno – rzucił sprzedawca.

– Dwa – zlicytowałem.

– Półtora – łamał się kierownik rekreacyjny.

– Trzy bez atu – ojca porwała pasja brydżowa.

– Pas.

Tym sposobem wyszliśmy stamtąd z pięcioma guzami (łącznie) i dwoma fotelikami. Żałowałem bardzo, że nie było z nami Gonzo, bo wtedy rozmiar zniszczeń byłby z pewnością większy i może udałoby się nam utargować jeszcze stolik do kompletu.


W domu


Mama pojechała do Castoramy po szpachelki i zaprawę. Leżymy z ojcem z workami lodu na głowach i oglądamy powtórkę „Ulicy Sezamkowej”. Dziś odcinek poświęcony robieniu zakupów w centrach handlowych.


Wtorek, dzień przed wylotem


O godzinie siódmej rano, w samym środku zasłużonych wakacji zerwał mnie na równe nogi śpiew:


Do przodu Polsko ooo!

Do przodu Polsko ooo!

Ten mecz wygramy ooo!


To Miecio – wierny kibic futbolu, rozpoczął pracę. Dziękowałem Bogu, że na początek dnia nie wybrał naszego hymnu narodowego w interpretacji pewnej piosenkarki. Tego bym nie zniósł. Zszedłem na dół i posprzątałem po śniadaniu Gonzo. Jak ten dzieciak może jeść ciągle marynowane śledzie? Zrobiłem sobie pełną miskę ciniminis z mlekiem, ale Opona tak się śliniła, że w końcu dałem jej trochę. W drzwiach ukazał się kudłaty łeb naszego glazurnika.

– No! Nareszcie ktoś mi zrobi herbaty!

Miecio pije ją hektolitrami. Żeby chociaż przynosił z powrotem puste szklanki! Jest nimi zastawiona cała podłoga i co chwilę ktoś z nas je rozdeptuje. Tłuczone szkło wdziera się wszędzie i nasz dom będzie niedługo wyglądał jak cygańskie rezydencje, bo resztki szklanek mieszają się z zaprawą i błyszczą już wszystkie ściany w łazience. Ledwie dostarczyłem mu świeżej dawki teiny, a już zagnał mnie do podawania glazury. Nie sprzeciwiłem się, bo mama rozkazała, żeby go nie drażnić. Podobno fachowcy są niezwykle wrażliwi. Może nawet bardziej niż artyści. Miecio rozpoczął kolejny monolog na temat jakiegoś meczu.

– To, panie, skaranie boskie z tymi piłkarzami. Jak oni grają? Tak to sobie mogę za babą gonić, a nie za piłką. Ta gra ma swoją filozofię, piłka nie lubi frajerów. Bo piłka, panie, bo piłka… – Tu dramatycznie zawiesił głos, a potem dokonał odkrycia: – jest okrągła.

Aż mi szczotka wypadła z ręki na tę błyskotliwą konkluzję, ale pomny przestróg mamy okazałem wyjątkowe zainteresowanie:

– Coś takiego!

Miecio spojrzał na mnie z osłupieniem.

– Panie, coś pan, głupi czy co? Jak Boga najszczerzej kocham!

Żeby ukryć własną dezorientację, zacząłem smarować ściany klejem.

– Tylko żeby mi równo było!

Smarowałem i smarowałem w pocie czoła, modląc się w duchu, żeby wreszcie przedawkował z tą herbatą, bo wtedy miałbym szansę się chociaż ubrać. A tak stałem w mojej kropkowanej pidżamie i wyglądałem, jakbym się urwał na przepustkę ze szpitala psychiatrycznego.

– To ja może skoczę na chwilę na górę? – zagaiłem nieśmiało.

– Nie ma czasu. Trza się wziąć ostro do roboty, bo dzisiaj Lech z Górnikiem gra. Lecim z kafelkami.

No to poleciałem. Cztery stłukłem za pierwszym podejściem, tak mi się ręce trzęsły. Miecio tymczasem wygrzebywał sobie gruz zza paznokci, nucąc jakąś rzewną melodię. Kiedy skończyłem jedną ścianę, spojrzał, no i się zaczęło!

– Panie coś pan, panie, ocipiał? Pionu nie trzyma, poziomu nie trzyma! Jak ja tera fugi położę? Bumelka i fuszerka! Zrywać!

Jeszcze chwila, a stanąłby z bacikiem, komenderując: „Padnij! Powstań!”. Na szczęście Opona po raz kolejny okazała się najlepszym przyjacielem człowieka i zwymiotowała na podłogę w kuchni, więc wymknąłem się posprzątać, a potem siedziałem zamknięty we własnym pokoju, bojąc się oddychać. To jakaś paranoja!


Po reanimacyjnej drzemce


Mam pęcherze od ciężkiej pracy fizycznej, przez co moje ręce ani trochę nie przypominają dłoni wyrafinowanego intelektualisty. Posmarowałem je maścią propolisową. Podobno lepszy od niej jest tylko kit pszczeli, ale skąd ja teraz wytrzasnę pszczoły, nie mówiąc o ich wyciskaniu?

Mama z ojcem rwą sobie włosy z głowy, bo Miecio odmówił poprawienia niedoróbki, tłumacząc, że to nie on przyklejał glazurę. Odmówił wydania sprawcy, a na koniec obraził się, wyrzucając z siebie cały żal:

– Ciągle mnie ktoś kontroluje i pyta. A to dlaczego krzywo, a to czemu popękało? A co ja jestem, omnibus? Jak tak ma być, że człowiek dobrego słowa nie uświadczy, tylko wymagania i kwękania, to ja chromolę! To, panie, nie może być, że już człowiek żadnej fuszerki zrobić nie może. Ja nie muszę pracować, ja mam rentę.

Rodzice mało bystro rozdziawili gęby.

– Ależ… panie Mięciu, ja tylko chciałem spytać, czy ta glazura nie za szybko odpada. Nie chciałem pana urazić. – Ojciec skręcał się, jakby miał atak ślepej kiszki.

– Aleś pan właśnie obraził!

Miecio nadął się jak indor, zabrał swoje narzędzia i opuścił nas na zawsze. Teraz, dopóki nie znajdziemy nowego fachowca, będziemy mieć rozgrzebane całe mieszkanie, bo remont częściowo rozprzestrzenił się na kuchnię. A jak nie daj Boże rozniesie się po mieście fama, że jesteśmy zbyt konfliktowi i chcemy, żeby było prosto – to już nie ma zmiłuj. Nasz dom będzie figurował na czarnej liście kłopotliwych klientów z dopiskiem: entelegenckie poj…(piip)ańce.

Ale na całe szczęście, mam to głęboko gdzieś, bo jutro o tej samej porze będę pruł podniebne przestrzenie, mknąc prosto w słońce na spotkanie przygody mojego życia.

Przed chwilą dzwonił Ozi. Radzi mi zabrać białe prześcieradło na wypadek, gdybyśmy podczas tej tajnej misji szpiegowskiej musieli udawać szejków arabskich albo członków domu panującego Saudów.


Noc


Czternaście razy już wstawałem, żeby sprawdzić, czy mam paszport i bilet na samolot. Dzwoniłem też do Ozyrysa, żeby upewnić się, czy nasz wyjazd jest aktualny i czy się na przykład nie rozmyślił. O trzeciej nad ranem potraktował mnie bardzo nieładnie:

– Brachu, weź się ode mnie odwal i daj mi wreszcie spać!

Zupełnie go nie rozumiem. Ja sam bardzo się denerwuję przed lotem, a przecież to nie jest mój pierwszy raz, tylko jego. Najwidoczniej nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji, przewiduję, że zaraz po starcie zacznie panikować. Pierwszy lot samolotem jest niezwykle ważny, jak zresztą każda inna inicjacja. Jak się zrazi, będzie musiał do końca życia podróżować koleją, samochodem albo statkiem. Gdyby był amerykańskim biznesmenem, jego kariera mogłaby utknąć w martwym punkcie, bo tam samolot jest podstawowym i wciąż popularnym środkiem transportu. Oni jednego dnia są w Kalifornii, drugiego w Teksasie, a wieczorem w Nowym Jorku. Już się nie dziwię, że nie mogą sobie dać rady z Saddamem, bo od tych ciągłych zmian stref czasowych, ciągle im się kręci w głowie. No, ale sami są sobie winni, że nie zdołali powstrzymać własnych apetytów terytorialnych i teraz mają taki duży kraj. Podobno co trzeci Amerykanin nigdy w życiu nie przemierzył go wzdłuż ani wszerz. My Polacy to jednak wygraliśmy los na loterii. Mamy i morze, i góry, i jeziora, a nie trzeba tak daleko i długo jechać. Jako jedyny kraj w tej części świata mamy nawet pustynię (Błędowską) i ruchome piaski (nie tylko w polityce).


Środa, 19 czerwca


Ponieważ los rzuca mnie na nieznane tereny islamskich fundamentalistów, jest to być może mój ostatni wpis. Na wypadek, gdyby coś mi się stało, proszę znalazcę mojego dziennika o opublikowanie go w najpoczytniejszej z gazet, a potem publiczne spalenie. Wszelkie ewentualne zyski z publikacji proszę przekazać na założenie fundacji mego imienia wspierającej młodych, poszukujących artystów z różnych dziedzin sztuki (z bezwzględnym wykluczeniem hip-hopu i BB Blachy 450). No to… to by było na tyle. Zmykam. Co złego, to nie ja.


Godzina 14.00


Za cztery godziny samolot. Mama pożycza mi swoją komórkę z roamingiem, żebym był w kontakcie z cywilizacją.


Godzina 15.00


Siedzę rozanielony na tapczanie, a wokół mnie świszczą wystrzeliwane z łuków tysiące strzał Amora. Jestem podziurawiony jak sito. Przed paroma minutami wyszła ode mnie Łucja. Mój ósmy cud świata! Przyszła życzyć nam udanej wycieczki. Boże, jaka ona piękna! Pachnie ciastem truskawkowym i może dlatego zawsze, jak ją widzę, to mam ślinotok niczym wściekły buldog.

Zwierzyłem jej się z naszych zamiarów odnalezienia i porwania ojca Oziego, a ona obiecała, że nikomu nic nie powie. Radziła mi też, bym liczył zamiary na siły, a to oznacza, że bardzo się o mnie boi, że nie jestem jej obojętny i że po prostu, po prostu… a niech tam, zaryzykuję tę odważną hipotezę: że czuje do mnie to samo, co ja do niej. Tylko że na przeszkodzie naszej miłości stoi ten blaszany cymbał! Muszę znaleźć sposób, żeby pozbyć się go bez śladu. Na przykład wyciągnąć na przechadzkę nad bagna albo wepchnąć w zoo na wybieg dla tygrysów. A najlepiej rozpuścić go w kwasie solnym. Byłem tak pochłonięty własną galopująca wyobraźnią, że nie zauważyłem, kiedy Łucja podniosła się, pocałowała mnie w usta i zniknęła niczym najpiękniejszy erotyczny sen. Siedzę teraz cały rozgorączkowany i uśmiecham się od ucha do ucha. Mama, która przyniosła mi wyprasowanego na drogę T-shirta, tak skomentowała mój wniebowzięty wyraz twarzy:

– Oj, Rolfie… widzę, że znowu cię męczą wzdęcia. Idź do kibla i poprykaj trochę.

Czy w tym domu nikt już nie potrafi uszanować żadnych uczuć wyższych? Czy wszystko trzeba sprowadzać do ohydnej fizjologii?

W usta! POCAŁOWAŁA MNIE W USTA!


Godzina 16.00


Jedziemy na lotnisko. Po namyśle postanowiłem zabrać swój dziennik ze sobą, żebym mógł jeszcze to i owo dopisać. Muszę się szczerze przyznać, że nieco w nim przesadzałem i tak naprawdę to wcale nie jestem ani taki brzydki, ani taki pechowy. No i moja rodzina też mieści się w granicach normy (mam nadzieję). Zresztą, czy Łucja by mnie pocałowała, gdybym był nic nie wart?

Hmm… Blachę też całowała. A on ponad wszelką wątpliwość jest kretynem pierwszej klasy. Prototypem wszystkich światowych debili. Ojciec ma jednak rację. Logika kobiet jest bardzo pokrętna i nie należy ich próbować zrozumieć, bo wtedy człowiek do reszty zeświruje.


W samolocie


Ale mam fuksa! Trafiło mi się miejsce przy oknie. Mogę obserwować, czy nie zaczyna przypadkiem płonąć lewy silnik.

Przy pożegnaniu z rodziną obeszło się bez skandali i histerii, bo nie było na to czasu. Przewodniczką i szefem całej wycieczki jest mocno roztargniona pani Jola, pulchna sześćdziesięciolatka z tlenionym kokiem, w obcisłych bojówkach i w szpilkach. Rozmiar biustu: 5. Ozyrys nie może od niego oderwać wzroku i tylko dlatego jeszcze nie zaczął panikować przed startem. Jest nas wszystkich razem piętnaście sztuk. Wiemy to dzięki temu, że tuż przed wejściem na pokład, ktoś przypomniał, że dobrze byłoby sprawdzić listę obecności. Pani Jola szukała jej w torebce z lamparciej skóry piętnaście minut, wreszcie znalazła ją w kosmetyczce wyładowanej tak, że nie można było jej z powrotem zapiąć. Razem z nami leci parę ciekawych postaci:

– kobieta z dredami, na oko po trzydziestce,

– pan Janusz (zawód: prezes firmy hydraulicznej) na przymusowych wakacjach z pryszczatym synem (lat 12),

– świeżo zaślubiona para emerytów,

– pyskata blondynka ze sztucznymi paznokciami, wydłubanymi brwiami i doczepionym do czubka głowy sztucznym warkoczem (podobno jedzie po kryjomu do narzeczonego Ahmeda abu Nid-Hassana).

Całości dopełniają jacyś turyści-narwańcy, których twarzy jeszcze nie widziałem, bo nie wyściubiają nosa znad przewodników Pascala.

Cały czas obserwuję dyskretnie Oziego, żeby we właściwym momencie wyjść mu naprzeciw z moimi cennymi radami i doświadczeniem pasażera Polskich Linii Lotniczych LOT.

Kołujemy na pas startowy. Ozi nic. Włączamy silniki. Ozi nic. Przyspieszamy. Ozi nic. Start! Aaaaaaa-aa!!!!!!!!!!!!!


Druga godzina lotu


W dalszym ciągu wymiotuję. Ozi przesiadł się do pani Joli, a stewardesy ciągną zapałki, która ma przyjść do mnie z czystym woreczkiem. Czuję się fatalnie. Nie miałem pojęcia, że tak boję się latać! Człowiek jednak poznaje siebie do końca życia. Ciągle obserwowałem, czy nie płoną silniki, aż stewardesa zasłoniła moje okienko na stałe, przez co straciłem niepowtarzalny widok na zachód słońca w chmurach. Po powrocie złożę skargę. Tym bardziej że pominięto mnie przy roznoszeniu kolacji a przecież powszechnie wiadomo, że LOT dobrze karmi. Nawet telewizja robi u nich catering.

Jestem taki osłabiony! Wszyscy wokół rżną w karty, słuchają muzyki i w ogóle zachowują się, jakby nie znajdowali się kilka tysięcy kilometrów ponad ziemią, w kupie blachy, która w każdej chwili może runąć. Cały czas trudno mi uwierzyć, że coś podobnego lata. To musi być jakiś trick. Przed kompletną paniką powstrzymuje mnie tylko obawa, że Ozi powtórzy Łucji, jaki ze mnie tchórz. Tymczasem on sam ma się świetnie. Teraz na przymilne prośby stewardes śpiewa kawałki Franka Sinatry. Przebrzydły kokiet. Dostał za to dodatkową porcję pasztetu z gęsich wątróbek. Umieram z głodu.


Egipt


Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale naprawdę szczęśliwie wylądowaliśmy. Nie mogę się doczekać, kiedy będziemy w naszym czterogwiazdkowym hotelu. Marzy mi się jacuzzi z hydromasażem i klimatyzacją. Tu wszędzie panuje pioruński upał, a tuż za budynkiem lotniska rozciąga się istne wariatkowo. Wszyscy jeżdżą, jak chcą, środkiem ulicy przechadzają się osły, zostawiając za sobą placki, uliczni straganiarze wieszają się na umęczonych turystach. Jazgot, jazgot, jeszcze raz jazgot. Aż trudno uwierzyć, że jesteśmy w Kairze.

Namówiłem Oziego, żebyśmy urwali się dopiero po kolacji i najpierw skorzystali z tego raju dla turystów w naszym kompleksie hotelowym. Zgodził się bez oporów, bo w czasie podróży bardzo przywiązał się do pani Joli, która bezwstydnie pozwala mu zaglądać sobie w dekolt. Teraz z niecierpliwością próbuje zamówić dla nas kurs do hotelu i tak się targuje z kierowcą, że pot zmywa jej z twarzy misternie naniesiony w Polsce makijaż, pozbawiając nas wszelkich złudzeń, że jest atrakcyjną kobietą. Obok nas kręci się nieskoordynowana ciżba rozgdakanych kobiet z zasłoniętymi twarzami. Prawie każda z nich ma osobistego tragarza. Wreszcie, jak przyjeżdża autobus, dochodzi do regularnej walki między nimi a nami. Jola łamaną angielszczyzną walczy o nasze prawa, ale kapituluje pod naporem osiemdziesięciu zakwefionych dam. Odjeżdżają, nie rzucając nam nawet jednego spojrzenia. Nasza grupa, w oczekiwaniu na następny środek transportu, pozbywa się wierzchnich okryć, bo temperatura sięga czterdzieści stopni Celsjusza. Jesteśmy wszyscy tak wykończeni, że na nikim nie robi wrażenia umęczony biust naszej przewodniczki w sportowym staniku Nike.

Wreszcie wsiadamy. Nie mam siły się denerwować, że Jola nie może sobie przypomnieć adresu naszego hotelu. Mam dreszcze. Na pewno mnie zawiało w nieszczelnym samolocie LOT-u.


Eufemistycznie rzecz ujmując: w hotelu


Śpimy w drewnianych, parterowych barakach na brudnych derkach, po których chodzą pająki wielkości piłeczek pingpongowych. Wszystkie kobiety i dzieci są w histerii. Kierownik tego pensjonatu udaje, że nie mówi w żadnym języku, nawet w swoim ojczystym arabskim. Szczerzy tylko w chytrym uśmiechu jedyny ząb i do znudzenia powtarza:

Dollars, dollars – full service. No dollars, no fuli service.

Zrobiliśmy zrzutkę i spod jedynego czynnego prysznica popłynęła ciepła woda zamiast lodowatej brei. Chociaż w taki upał wolelibyśmy coś do picia i moskitiery. Od czasu mojej przygody z malarią po pobycie na Dominikanie, panicznie boję się komarów. Będziemy czuwać z Ozim na zmianę przez całą noc, bo w drzwiach nie ma zamków tylko zardzewiałe kłódki bez kluczyków. Pani Jola otoczona jest przez spanikowanych wycieczkowiczów istnym kordonem bezpieczeństwa. Nie chcemy, żeby jej się coś stało, bo jest naszym jedynym tłumaczem w tym zwariowanym świecie kupców, handlarzy, złodziei i bojowników świętej wojny.

Rozważamy z Ozim plan pobytu. Stoi przed nami trudne zadanie, bo posiadamy jedynie zdjęcie jego ojca sprzed piętnastu lat i wiemy, że nazywa się Jussuf ben Kail. Na dodatek żaden z nas nie opanował na tyle arabskiego, żeby się w tym języku komunikować choćby z wielbłądami, których przechadzki po chodnikach należą do rzeczy naturalnych.

Aha, i jeszcze jedno. Razem z nami zakwaterowano tu osiemdziesiąt kobiet znanych nam już z lotniska. Aż mi ciemnieje w oczach od ich ponurych czadorów. Ozi dogadał się po angielsku z jedną z nich. To delegacja z przyległych krajów arabskich, która przyjechała na odbywający się właśnie w Kairze Zjazd Ligii Kobiet Muzułmańskich walczących o równouprawnienie.

Gorzej nie mogliśmy trafić. Z jednej strony fundamentaliści, z drugiej feministki. Jedyne, co ich łączy to to, że wszyscy chętnie wywijają toporkami w żądzy odwetu. Aż się boję pomyśleć, co się stanie, gdy i tutaj zacznie mnie prześladować pech.

Wysłałem do Łucji dwadzieścia cztery anonimowe SMS-y z treścią: „kocham cię”.


Ranek


Podczas śniadania złożonego z egzotycznego egipskiego chleba w postaci płaskiego placka i wściekle ostrego jogurtu z dodatkiem czosnku, okazało się, że zginęła Marlena – blondynka z pazurami i sztucznymi włosami. Zostawiła pożegnalny liścik wyjaśniający, że uciekła ze swoim egipskim narzeczonym i nie zamierza wracać do kraju, chyba że rodzice pobłogosławią ten związek. Niestety, nie wyjaśniła, którzy – jej czy Ahmeda. Jola wpadła w popłoch.

– Przecież ja odpowiadam za bezpieczeństwo wszystkich uczestników! Musimy ją odnaleźć.

I jak to zwykle bywa wśród naszych rodaków, rozgorzała zacięta kłótnia, co robić. Jedna frakcja chciała organizować poszukiwania, druga zmulona upałem chciała spać, a trzecia histerycznie domagała się zwiedzania zabytków architektonicznych z obowiązkową wizytą w meczecie. Zrobiliśmy demokratyczne głosowanie, jak na naród, który obalił totalitaryzm, przystało.

– No dobrze, możemy zwiedzać. Na dziś mieliśmy zaplanowanego Sfinksa i piramidę Cheopsa. Za dziesięć minut zbiórka.

Czekaliśmy pół godziny, zanim wszyscy się zebrali. Jola odetchnęła z ulgą, bo obawiała się, że epidemia tajemniczych zaginięć nadal się rozprzestrzenia. Zapakowaliśmy się do rozklekotanego grata i wyruszyliśmy w stronę Gizy.

Jechaliśmy godzinę w niemiłosiernej duchocie. Średnio co dziesięć minut mijaliśmy samozwańcze posterunki, które domagały się od nas haraczu w zamian za bezpieczeństwo. Obserwowałem Ozyrysa. Widać uaktywniły mu się uśpione egipskie geny, bo czuł się jak ryba w wodzie. Całą drogę przesiedział obok kierowcy, gestykulując namiętnie i zaśmiewając się raz po raz.

Na miejscu zastaliśmy dzikie tłumy. Kolejki do kas wiły się we wszystkich kierunkach i zdawały się nie mieć końca. Wszędzie biegali obłąkani Japończycy i pstrykali zdjęcia. Nie wiem czemu, ale prawie każdy z nich chciał się ze mną fotografować, jakbym był jakimś kaprysem natury. Ocierałem pot z czoła i chlubnie reprezentowałem nasz naród. Gdybym brał za to po dolarze, wycieczka natychmiast by mi się zwróciła. Ale nie jestem taki pazerny, na jakiego wyglądam.

Po czterech godzinach stania na otwartej przestrzeni 50% naszej wycieczki miało poparzenia albo zwidy. Jedni widzieli słowiańskie łąki ze źrebakami, inni kotlety schabowe. Na szczęście byliśmy już przy kasie i Jola wyciągała nasze pomięte dolarówki, gdy okienka dopadła zakwefiona baba i odebrała osiemdziesiąt biletów zamówionych wcześniej. Te muzułmańskie feministki są niewiarygodne! Zwiastuję islamowi szybki koniec patriarchatu. Niestety, były to ostatnie bilety tego dnia i kasę zatrzaśnięto nam przed nosem. Podniosły się lamenty we wszystkich językach świata, wśród których dominowało niemiecki scheisse i angielskie shit. Jola wyjęła mały notesik i wykreślając z niego Gizę, oznajmiła:

– No to pierwszy punkt planu mamy odbębniony.

Po tym lakonicznym aczkolwiek pełnym dramatyzmu komunikacie zaczęła nanosić kolejne warstwy pudru na swą spoconą twarz. Na miejscu tych wszystkich ludzi wolałbym zostać w domu i pooglądać albumy z zabytkami niż tłuc się tysiące kilometrów, stać na pustyni i sikać do latryn, które zamiast muszli klozetowej mają wybetonowany dół. A i tak skorzystanie z niego kosztuje dolca. Bez papieru. Ale jest jeden niezaprzeczalny atut wynikający z faktu, że nie zwiedziliśmy grobów faraonów. Nie dotknie nas ich klątwa.


Wieczór


Po stresach dzisiejszego dnia zasłużyliśmy na chwileczkę zapomnienia i relaksu w dobrym kontynentalnym stylu. Idziemy do dyskoteki!


Poranek


Hasło dnia: kac-gigant! Mam nadzieję, że Allah się nade mną zlituje i naprawi automat z coca-colą. Ozyrys błaga go o to od kilku minut, zwrócony twarzą w stronę Mekki. Coś się ostatnio zrobił bardzo religijny. Twierdzi, że czuje niewyobrażalny sentyment do ziemi przodków. Muszę go mieć na oku, żeby się nie skumał z sympatykami Hamasu. Chociaż po wczorajszym wieczorze w dyskotece nie mam żadnych wątpliwości, że hedonistyczno-rozpustna postawa Zachodu jest mu bardzo bliska.

Kiedy już ostemplowali nam nadgarstki i wpuścili do środka, poczułem się jak w środku piekła. Alkohol lał się strumieniami (dwa drinki w cenie biletu), roznegliżowane dziewczęta rozsiewały wokół egzotyczne wonie drzewa sandałowego, a między nimi kocim krokiem przechadzali się transwestyci. O ich prawdziwej płci świadczyły pistolety ukryte w kaburach. A może to był słynny zastęp amazonek Muammara Kaddafiego, który właśnie tej nocy miał wychodne? Tak czy siak było fantastycznie. Nasza przewodniczka Jola, mimo swoich lat, robiła istną furorę na parkiecie, aż musieliśmy z Ozim poprowadzić rezerwacje na taniec z nią. Zebrała szesnaście ofert małżeństwa, co stanowiłoby niezłe zabezpieczenie na starość. Najbardziej smakował mi drink o nazwie „Orgazm Mustafy”, po czwartym przestałem liczyć. Ostatni obraz, jaki zachowałem w świadomości, to Ozi tańczący przy rurze, obsypywany złotymi monetami przez jakiegoś arabskiego szejka.

Mam tylko godzinę na doprowadzenie się do porządku. Dziś cała grupa w ramach zbiorowej pokuty idzie do meczetu.


Obiad


Ozyrys pości. Jak twierdzi, chce oczyścić swój mózg z wieloletniej zachodniej indoktrynacji. Jestem poważnie zaniepokojony. Nie przyjmuje do wiadomości nawet faktu, że Polska przez wiele lat była zaliczana do bloku wschodniego i z zachodnim rozpasaniem mieliśmy tyle wspólnego, co Breżniew z Jamesem Bondem.

W meczecie natychmiast wtopił się w tłum bosych stóp o różnym stopniu czystości i walił pokłony, rytmicznie uderzając czołem o marmurową posadzkę. Cała wycieczka musiała na niego czekać!

Zjadłem tradycyjną arabską potrawę: kuskus z kotlecikami baranimi i popiłem diabelnie słodką herbatą z liśćmi mięty. Na deser przydałaby się fajka wodna, ale to chyba nielegalne. Nie chciałbym trafić do tutejszego więzienia i odsiadywać dożywocia w dwustuosobowej celi.


El-amarna


Jesteśmy w starożytnym mieście Achetaton, dawnej stolicy Egiptu za czasów panowania faraona Echnatona i jego legendarnej żony Nefretete. Dopiero przed chwilą dowiedziałem się, że jeszcze nie odnaleziono jej mumii, zatem Gonzo będzie się musiał obejść smakiem. Zresztą to chyba ich narodowy skarb, więc i tak pewnie nie mógłbym go odkupić. W mrocznym korytarzu docisnął mnie do ściany pan Janusz i zaczął opowiadać o kryzysie swojego małżeństwa. Trwało to około czterdziestu minut z przerwami na zduszony szloch. Przez moje dobre serce przeleciało mi koło nosa oglądanie zachowanej mumii jakiejś egipskiej kobiety z zębami. Trudno. Była za szybą, więc i tak nie mógłbym pomacać.

Wieczorem próbowałem ustalić z Ozyrysem plan działania. Przypomniałem mu, że przecież nie po to tu przyjechaliśmy, żeby podziwiać jakieś przereklamowane ruiny.

– Co masz do zarzucenia mojemu krajowi?

??? Chyba pójdę spać. Jutro wybieramy się na pustynię zobaczyć fatamorganę.


Kolejny dzień czerwca, straciłem rachubę


Obudziłem się zlany potem. Już o świcie jest prawie czterdzieści stopni. Zupełnie nie wiem, jak można żyć w tym upale. Włosy ciągle kleją mi się do czoła i żebym nie wiem co robił, to nie mam szans, by wyglądać jak człowiek, w dodatku ciągle obsiadają mnie muchy. Przypominam wiecznie spoconego i wymiętego budowniczego piramid. Swoją drogą, ciekawe, jaka była wśród nich śmiertelność?

Rozejrzałem się po naszej klitce i z trwogą spostrzegłem, że łóżko Ozyrysa jest puste! Pognałem do Joli.

– Kolejna katastrofa! Nie ma Oziego!

Jola zdejmowała sobie papiloty z głowy. W przezroczystym szlafroczku i bez makijażu wyglądała upiornie. Łyknęła koniaku.

– To na ciśnienie – wyjaśniła, pociągając kolejny łyk, a potem spojrzała na mnie surowo. – Dlaczego nie miałeś go na oku? Ja się przecież nie rozerwę, wieczorem mam randkę i nie mogę się denerwować, bo mi lifting puści.

Zgroza! Jak go nie znajdę do wieczora, to nie mam po co wracać do Polski. Znajdę sobie jakąś miłą Egipcjankę, otworzę kramik z mięsem i dożyję końca swoich dni na tym przymusowym wygnaniu. Z tęsknoty na pewno przedwcześnie posiwieję.

Wracałem do baraku zamyślony, aż nagle wpadłem na jakiś ludzki kłąb skulony pod moimi nogami.

– Co jest do cholery?!

To Ozyrys bił Allahowi poranne pokłony.

– Zmieniłeś wiarę? – zapytałem go spłoszony. – Bóg jest jeden.

Otrzepał z piachu bojówki i rozkroił mango. Wyglądał jak żywa reklama Benettona. Słońce doskonale wpływa na jego cerę, czego nie można powiedzieć o mojej. Mam ropiejące i swędzące krosty. Nie pójdę jednak do tutejszego lekarza, bo oni przyjmują wprost na chodniku i wcześniej plują na własnej roboty stetoskop.


Na pustyni


Od godziny brniemy w piachu. Jola obiecuje nam, że na pewno za zakrętem będzie ten hotel, w którym mamy zamówiony lunch. Tylko że nie widać żadnego zakrętu! Kończy nam się coca-cola. Jola ma tylko koniak. Na bezrybiu i rak ryba. Rozładowała mi się komórka i nie mogę wezwać pomocy.


Wiekopomna chwila


Wzruszenie odbiera mi głos. Jestem uczestnikiem zbiorowej fatamorgany. Wszyscy jak jeden mąż widzimy na horyzoncie monumentalną budowlę z białego piaskowca, nad którą widnieje odblaskowy neon HOTEL CONTINENTAL. W samą porę, bo rozważaliśmy już grupowe samobójstwo. Kilkaset ostatnich metrów pokonałem z zamkniętymi oczami. Kiedy je otworzyłem, hotel w dalszym ciągu stał na swoim miejscu. Naprzeciw nam wyszedł jakiś uśmiechnięty od ucha do ucha Arab i z nieskazitelną dykcją wygłosił oryginalne powitanie:

– Dobra dobra zupa z bobra.

Zamurowało nas, bo to była ostatnia rzecz, jakiej tu się spodziewaliśmy. Niestety, były to jedyne polskie słowa, jakie znał nasz gospodarz. Ponaglani przez niego weszliśmy do chłodnego wnętrza, gdzie nasze skołatane nerwy ukoiła pluskająca beztrosko fontanna w gościnnym foyer. Niestety, na krótko. Zaraz potem zarzucono nam brudne płachty na głowę i szturchając, prawdopodobnie kolbami karabinów, poprowadzono w nieznanym kierunku. Wokół roznosiły się gromkie pokrzykiwania w nieznanym nam języku, które złowieszczo odbijały się echem o marmurowe ściany. Zostaliśmy porwani!

Mam jeszcze tylko jedno skromne pytanie: dlaczego, do jasnej cholery, to wszystko przytrafia się właśnie mnie???


Jakiś czas później


Pozwolono nam ściągnąć wory z głów. Do rozmów z nami oddelegowano jednego z terrorystów, który może się z nami jako tako dogadać, bo dawno temu studiował w Polsce.

– Ja Polska znać i lubieć. Ja lubieć polska baba.

To powiedziawszy, łypnął smakowicie na Jolę, która z wrodzoną kokieterią pudrowała nos. Wstąpiła w nas nadzieja na uwolnienie. Wszyscy wpatrywaliśmy się w naszą przewodniczkę wzrokiem sutenera, aż się zdenerwowała.

– Przecież się nie rozerwę! A w dodatku wolę Skandynawów.

Tymczasem nasz oprawca snuł karkołomny wywód językowy.

– My nie być zła terrorysta. My być kupiec co ma biznes. My protest song naprzeciw tax za camel.

No to przerąbane! Przecież w każdym kraju za handel papierosami obowiązuje podatek. Ich żądania nie mają szans.

Jednak wkrótce okazało się, że nie chodzi o tytoń, ale o… wielbłądy chodzące w kupieckich karawanach. Rząd podniósł za nie podatek, co z kolei czyni ich interesy nieopłacalnymi. Opowiedziałem mu o naszym podupadającym przemyśle górniczym i demonstracjach w centrum stolicy. Arab zadumał się głęboko, a potem walnął mnie w plecy, puszczając perskie oko.

– Ty głowa na kark posiadacz. Pojedziem do Kair na protest song – postanowił. Potem spojrzał na Ozyrysa: – Co Murzyn ten zaiste tu robić?

Ozyrys odpowiedział, że zaiste tu być na wyprawa, co ma ojciec poszukać.

– Ty być sierota z ulica?

– Z ulica nie. Z doma. Home, hause.

Arab zapewnił go, że na pewno bezpiecznie wróci do domu, a jak chce, to jeszcze dodadzą mu jakiegoś ojca, ale Ozi nie chciał nadużywać gościnności i grzecznie podziękował. Nagle od strony hotelowych apartamentów zaczęły dobiegać przekleństwa w kilku językach. Po wymyślnych kalumniach i podniesionym kobiecym sopranie domyśliliśmy się, że jesteśmy świadkami jakiegoś damsko-męskiego dramatu. Wreszcie padło dobitne fuck off i naszym oczom ukazało się istne wcielenie furii, czyli nasza Marlenka. Spojrzała na nas, jakbyśmy tu byli od zawsze.

– Wracam. Ten łobuz ma trzy żony! – histeryzowała bez opamiętania. – Ojej, złamałam sobie paznokieć…

Ledwie nadążałem za rozwojem wypadków! Jak się miało wkrótce okazać, prawdziwa niespodzianka dopiero mnie czekała. Nasz arabski przyjaciel zaprosił nas na obiad. Poszliśmy do ogromnej jadalni połączonej z kuchnią i pierwszą osobą, jaką zobaczyłem, był rżnący w karty Bulwiak, a drugą moja babcia smażąca… schabowe! Spojrzała na mnie wyraźnie ucieszona:

– W samą porę, Rudolfiku. Inaczej musiałbyś jeść odgrzewane, a przecież ci szkodzi.

– Rudolfiku fiku miku! – zawołali do mnie roześmiani Egipcjanie i to była ostatnia kropla, która przelała czarę mojej psychicznej wytrzymałości.


Słoneczny (szlag by trafił) poranek


Leżałem w pościeli i upajałem się świadomością, że mój koszmarny sen wreszcie się skończył. Dopóki nie otworzyłem oczu i nie zobaczyłem na suficie bizantyjskich stiuków i pochrapującej obok babci, w miłosnym uścisku z Bulwiakiem. Więc to wszystko prawda! Natychmiast jak wrócę, napiszę bestseller a honorarium przeznaczę na nowy aparat ortodontyczny. W najbliższym czasie raczej nie pojadę już na żadną wycieczkę. Napisałem do Łucji SMS-a:

„Serdeczne pozdrowienia z arabskiej niewoli. Jest wspaniale, słońce i pustynia. Mam poparzenia trzeciego stopnia. Całuję spierzchniętymi wargami. Rudolf”.

Po śniadaniu zapadła decyzja, że wszyscy wracamy do Kairu. Na wielbłądach! Nie wiem, jak to zniosę, bo one mnie nie lubią. Przed chwilą próbowałem się z nimi zapoznać, ale zostałem potwornie znieważony. Opluły mnie! Chyba będę musiał podążać na piechotę. Rzecz jasna, świńskim truchtem. Ozi świetnie sobie z nimi radzi, jak tylko go widzą, to natychmiast klękają, by mógł się wdrapać na ich garbaty grzbiet. Pewnie wyczuwają jego egipski rodowód.


Psy szczekają, karawana idzie dalej


Siedem razy spadałem na ziemię, zanim udało mi się bezpiecznie osiąść w dołku między dwoma garbami. Oczywiście dostał mi się najbardziej uparty wielbłąd, który zupełnie nie reagował na moje komendy. Babcia jedzie na czele pochodu niczym Kleopatra w specjalnie dla niej skonstruowanej lektyce.

Wygląda dostojnie i władczo. Przed nami trzy godziny drogi, jeśli nie będzie burzy piaskowej.

– A jeśli będzie? – zapytałem, bo lubię być przygotowany na wszystko.

W odpowiedzi Arabowie rzucili się na wypaloną pustynną glebę i płaczliwie zawodząc, błagali Allaha o miłosierdzie.

– Ty nie wywołać wilk zza lasa.

Po godzinie monotonnego marszu mój zwierzak nagle skręcił w lewo i dostojnie powędrował gdzieś na południowy zachód. Z paniką patrzyłem, jak karawana powoli niknie mi z oczu! Szturchałem po bokach tego upartego, skołtunionego wielbłąda zgodnie z instrukcjami, lecz on był oporny jak Blacha na kulturę wyższego stopnia. Tymczasem za moimi plecami powstało piaskowe tornado, które z furią przemieszczało się w moją stronę. Gdy śmierć była już blisko, z tumanów kurzu wyłonił się istny easy rider, czyli mój najlepszy przyjaciel. Ściął bacikiem powietrze, a tępe zwierzę zastrzygło uszami i potulnie powędrowało we właściwą stronę.

– Wiesz – zaczął Ozi – rozmyślałem sobie o tym, że chyba nie znam drugiej tak postrzelonej osoby, jak ty. Nikt inny nie zdobyłby się na taką absurdalną wyprawę, żeby znaleźć mojego ojca.

– Niestety nie zabraliśmy się do roboty, jak trzeba.

Ozi milczał długo, a potem patrząc na mnie z… podziwem (przysięgam, że to prawda!), wyznał:

– Ja i tak już się pogodziłem, że mój stary żyje gdzieś w świecie. Nie można mieć wszystkiego. Cieszę się, że chociaż mam prawdziwego przyjaciela. Bo może jesteś, brachu, zdrowo kopnięty, ale tak naprawdę to z ciebie wporzo koleś. No i masz taką niesamowitą wiedzę na różne tematy. Ja to mogę co najwyżej imponować moją ciemną gębą. Wiesz, stary, podziwiam cię.

Po tych druzgocących słowach o mało nie spadłem na ziemię. Chyba przyszedł czas rewolucyjnych przemian w moim życiu.


Wieczór


Wprost cudem doczołgaliśmy się do naszych baraków. Mam odparzenia po wewnętrznej stronie ud. Ozi twierdzi, że za mocno ściskałem wielbłąda. Mój środek lokomocji też z wyraźną ulgą powitał Kair, rozstaliśmy się bez żalu. Jednak przedtem nastąpiło głośne i wzruszające pożegnanie z naszymi porywaczami. Całusom i poklepywaniom nie było końca. Co tu dużo mówić, wspólna niedola łączy ludzi z najodleglejszych stron świata. Po tym hucznym rozstaniu wszyscy jesteśmy lekko na bani. Egipscy kupcy wzorem naszych rolników, górników i hutników, mają zamiar sparaliżować centrum miasta i zastosować bezwzględny szantaż. Jeśli ich rząd jest tak samo bojaźliwy jak nasz, to odniosą sukces.

Zadzwoniłem do domu, żeby powiedzieć o cudownym odnalezieniu babci i Bulwiaka. Odebrała mama.

– Jezus Maria! Rudolf, my się tu z ojcem o ciebie zamartwiamy! Dlaczego masz cały czas wyłączoną komórkę?

– Mamo, przecież się przemieszczam i jestem poza zasięgiem. Wracamy z babcią. Lądujemy jutro około dwunastej.

– Dzięki Bogu. Jesteś pewien, że babcia nie zrobiła jakiegoś głupstwa?

– No, tego to nigdy nie można być pewnym – odparłem filozoficznie.

– Tak czy siak, wracajcie. Gonzo i Opona strasznie za tobą tęsknią. I szczerze mówiąc… my też.

O Boże! A więc stało się najgorsze! Oni wszyscy są chyba na haju. To niemożliwe, żeby aż tak im mnie brakowało. Chyba nie ma kto posprzątać po remoncie. W tle darł się Gonzo:

– Rudolf przywieź mi trupa faraona! Przywieź mi trupa!

Przynajmniej tu bez zmian. Gdyby jeszcze ten dzieciak stał się potulną owieczką, to nie potrafiłbym pogodzić się z tymi wszystkimi ekstremalnymi zmianami.


W samolocie


O mało nie spóźniliśmy się na samolot, bo przed nami w kolejce do odprawy stała osiemdziesięcioosobowa brygada muzułmańskich feministek. Tym razem jednak się nie denerwowałem. Pomogłem nawet jednej z nich nakleić karteczki na bagaż. Nasza przewodniczka Jola była szczęśliwa, że wracamy w tym samym składzie. Opowiedziała nam o wycieczkach na zachód tuż przed obaleniem totalitaryzmu. Wtedy z dwudziestoosobowej grupy do kraju wracał tylko pilot.

Babcia, usadowiona koło Bulwiaka, niecierpliwie pokrzykuje:

– Gazu! Gaz do dechy!

Znowu mam miejsce przy oknie, ale tym razem niech ktoś inny wypatruje pożaru silnika. Martwi mnie zdecydowanie poważniejsza sprawa: ciągle mam ropiejące krosty. Nie mogę się w takim stanie pokazać na Okęciu, bo tuż przed wyłączeniem komórki przyszły do mnie dwa SMS-y, które spowodowały mój nerwowy rozstrój:

1. „Będę czekała na lotnisku. Mam tyle do opowiedzenia. Tęskniłam. Łucja”.

2. „Mątujemy novom capele. Będziesz pisał texty. Podżuce ci na lotnisko demo. Nara. BB Blacha 450”.

Mam cztery godziny na podjęcie ważnych decyzji życiowych i pozbycie się trądziku. Startujemy. Aaaaa-aaaaa!!!

Загрузка...