Bywa, że w nocy, póki sen
Nie włoży na mnie kajdan swych,
Pamięć zapala wokół mnie
Światło minionych dni.
Rzym roku 2041: Trzymając Heather za rękę, David szedł przez gęsto zatłoczone serce miasta. Przesłonięte smogiem nocne niebo wydawało się pomarańczowe, jak chmury na Tytanie.
Nawet o tak późnej porze w Rzymie tłoczyli się turyści. Wielu z nich, jak Heather, spacerowało w obręczach Oka Duszy lub w okularach i rękawicach.
Cztery lata po wprowadzeniu WormCamu na rynek masowy stał się on kuszącą i modną rozrywką, chętnie wykorzystywaną przez turystów; w wielu zabytkach na całym świecie przybysze wędrowali w głębokich warstwach przeszłości. David postanowił, że zanim wyjedzie z Włoch, musi spróbować nurkowania w zatopionej Wenecji… Kuszące — tak, i David rozumiał dlaczego. Przeszłość stała się miejscem wygodnym i znajomym, a jej badanie bezpieczną przygodą, idealną, by odwrócić wzrok od ślepej ściany meteorytu, który zamykał przyszłość. Jakie to ironiczne, pomyślał, że świat pozbawiony przyszłości nagle otrzymał przeszłość.
Kusiła ucieczka ze świata, gdzie nawet teraźniejszość była dziwna i niepokojąca.
Teraz niemal każdy nosił WormCam jakiegoś typu, najczęściej model zegarkowy, zminiaturyzowany, wykorzystujący technologię ściskanej próżni. Osobisty WormCam stanowił łącze z resztą ludzkości, z chwałą i grozą przeszłości oraz, co nie mniej ważne, użyteczny aparat do zaglądania za róg ulicy.
Bezustanne spojrzenie WormCamu przekształciło każdego.
Ludzie nawet nie ubierali się tak jak kiedyś. Niektórzy, starsi, tutaj, na zatłoczonych ulicach Rzymu, wciąż nosili ubrania, które byłyby rozpoznawalne, a nawet modne kilka lat wcześniej. Turyści często chodzili w wyzywających, krzykliwych koszulkach i szortach, tak jak to robili przez dziesięciolecia. Jedna z kobiet miała na koszulce jaskrawy, błyszczący napis:
Lecz wielu innych okrywało całe ciała; nosili jednoczęściowe kostiumy zapinane pod szyję z długimi rękawami i nogawkami, zakończonymi wszywanymi rękawicami i butami. Zdarzały się nawet długie opończe importowane ze świata islamu: bezkształtne peleryny i tuniki wlokące się po ziemi, kaptury zakrywające wszystko prócz zawsze czujnie spoglądających oczu.
Jeszcze inni reagowali całkiem inaczej. Obok przeszła para nudystów: dwaj mężczyźni trzymający się za ręce, z obwisłymi brzuchami nad skurczonymi w tym wieku genitaliami, które demonstrowali z wyzywającą dumą.
Lecz ostrożni czy wyzywający, starsi ludzie — do których David niechętnie zaliczał i siebie — zdradzali niepokój i świadomość nieustannej obserwacji WormCamów.
Młodzi, dorastający z WormCamem, byli całkiem inni.
Wielu z nich chodziło po prostu nago, używając tylko praktycznych elementów ubrania, takich jak sakiewki czy sandały. Ale, zdaniem Davida, nie przejawiali ani zakłopotania, ani skrępowania starszych — jakby decydowali, co na siebie włożyć, wyłącznie na podstawie użyteczności danej rzeczy lub w celu ukazania własnej osobowości. Nie przejmowali się skromnością ani żadnymi tabu.
Któraś z mijanych grup młodzieży nosiła maski, ukazujące projekcje szerokiej twarzy młodego człowieka. Tę twarz nosiły i dziewczęta, i chłopcy, różniła się tylko stanem zewnętrznym czy emocjami — zalana deszczem, oświetlona słońcem, brodata lub ogolona, roześmiana, płacząca, nawet śpiąca. Nie miało to żadnego związku z tym, co akurat robili młodzi ludzie. Lecz widok budził niepokój. David miał wrażenie, że patrzy na grupę wędrujących przez nocny Rzym klonów.
Były to maski Romulusa, najnowszy modny towar OurWorldu. Romulus, założyciel miasta, stał się wśród młodych rzymian znaną postacią, od czasu gdy WormCam udowodnił, że istniał naprawdę, nawet jeśli jego brat i cała historia o wilczycy okazali się mitem.
Każda z masek była po prostu softscreenowym ekranem ukształtowanym na wzór twarzy, z wbudowanym wormcamowym łączem, które ukazywało oblicze Romulusa dokładnie, co do minuty, w wieku noszącego maskę. W innych krajach OurWorld reklamował regionalne warianty tego samego pomysłu.
Maski były świetnym osiągnięciem marketingowym, lecz David wiedział, że całe życie zajmie mu przyzwyczajanie się do widoku twarzy młodego samca z epoki żelaza nad parą sterczących nagich piersi.
Przeszli przez niewielki skwer — prostokąt niezdrowej zieleni, otoczony przez wysokie, antyczne budynki. Na ławce David zauważył młodą parę, chłopca i dziewczynę, oboje nagich. Mieli pewnie po szesnaście lat. Dziewczyna siedziała chłopcu na kolanach i całowali się z entuzjazmem. Dłoń chłopca nerwowo ściskała drobną pierś dziewczyny, a jej ręka, wsunięta między ciała, obejmowała penisa.
David wiedział, że niektórzy starsi lekceważyli ten hedonizm, szaleńczy taniec młodych przed wybuchem pożaru. Było to jakoby bezmyślne młodzieńcze odbicie strasznych, desperackich i nihilistycznych filozofii, które rozwijały się ostatnio w reakcji na istnienie Wormwoodu — filozofii, według których wszechświat był czymś tylko odrobinę różnym od gigantycznej pięści, próbującej raz po raz zgniatać całe życie, piękno i myśl. Oczywiście, nigdy nie istniał sposób przetrwania powolnej cieplnej śmierci wszechświata. Jednak Wormwood uczynił ten kosmiczny koniec straszliwie realnym i bliskim. Nie pozostało już nic prócz tańca, rui i krzyku.
Takie pomysły były straszliwie zaraźliwe. Jednak wyjaśnienie zachowań współczesnej młodzieży, uznał David, z pewnością jest prostsze. To prawdopodobnie jeden ze skutków wprowadzenia WormCamu: odrzucenie wszelkich tabu w świecie, gdzie i tak padły wszystkie mury.
Garstka ludzi przystanęła, by obserwować młodą parę. Jeden z mężczyzn, mniej więcej dwudziestoletni i też nagi, onanizował się powoli.
Formalnie rzecz biorąc, nadal było to nielegalne. Lecz nikt nie próbował egzekwować takich praw. W końcu ów człowiek mógł wrócić do pokoju hotelowego i użyć WormCamu, żeby obejrzeć kogo tylko zechce, w dowolnej chwili dnia czy nocy. Do tego właśnie wykorzystywano WormCamy, odkąd wprowadzono je na rynek, a filmy i magazyny od jeszcze dawniejszych czasów. Przynajmniej w erze WormCamu zniknęła związana z tym hipokryzja.
Jednak takie incydenty stawały się coraz rzadsze. Tworzyły się nowe normy społeczne.
Świat wydawał się Davidowi trochę podobny do zatłoczonej restauracji. Owszem, można słuchać, co mówi do żony mężczyzna przy sąsiednim stoliku, ale to nieuprzejme. Jeżeli będzie się to robić zbyt często, człowieka czeka ostracyzm. Poza tym wielu ludzi lubiło zatłoczone miejsca publiczne; szum, podniecenie, poczucie przynależności mogło zwyciężyć z tęsknotą za prywatnością.
David zauważył nagle, że dziewczyna odsuwa się i uśmiecha do chłopca, zsuwa wzdłuż jego ciała, by wziąć penisa do ust. I…
Odwrócił się. Twarz mu płonęła.
Ich miłość była niezręczna, naiwna, może nadmiernie gorliwa; dwa ciała, choć młode, nie były szczególnie atrakcyjne. Lecz w końcu nie była to sztuka ani nawet pornografia; to było ludzkie życie w całym niezgrabnym, zwierzęcym pięknie. David spróbował sobie wyobrazić, jak by to było być tym chłopcem, tu i teraz, uwolnionym od tabu, rozkoszującym się mocą ciała swojego i swojej kochanki.
Jednak Heather tego wszystkiego nie widziała. Szła obok, z błyszczącymi oczami, wciąż zanurzona w głębokiej przeszłości. Może już pora, żeby do niej dołączyć, pomyślał. Z poczuciem ulgi, rzuciwszy wyszukiwarce krótkie polecenie prowadzenia go, David włożył swoje Oko Duszy i spłynął w inny czas.
…Wszedł w światło dnia. Lecz zatłoczona ulica, wzdłuż której stały prostokątne bryły budynków, tonęła w mroku. Szczególna topografia miasta, owe słynne siedem wzgórz, zmuszała rzymian, których było już prawie milion, do budowania coraz wyższych domów.
W pewnym sensie miasto sprawiało wrażenie zadziwiająco nowoczesnego, choć z pewnością nie był to dwudziesty pierwszy wiek. Oglądał tę ludną, pełną życia metropolię w jasne słoneczne popołudnie, pięć lat po okrutnej śmierci samego Chrystusa. Oczywiście, nie było tu pojazdów motorowych i nawet niewiele wozów ciągniętych przez zwierzęta. Najpopularniejszą formą transportu, prócz własnych nóg, wydawały się lektyki i niesione krzesła. Mimo to ulice były tak zatłoczone, że nawet ruch pieszy posuwał się w żółwim tempie.
Ludzi było mnóstwo — obywateli, żołnierzy, biedaków i niewolników. Otaczali ich ze wszystkich stron. David i Heather wyrastali nad nimi, a poza tym — idąc po współczesnej powierzchni gruntu — unosili się ponad brukiem starożytnego miasta. Biedacy i niewolnicy wydawali się przygarbieni, niektórzy w widoczny sposób cierpieli z powodu niedożywienia i chorób; niczym szczury otaczali publiczne fontanny z wodą. Jednak wielu obywateli — często w śnieżnobiałych togach wyszywanych złotem — którym rozrastające się imperium przyniosło długie pokolenia dostatku, było równie wysokich i dobrze rozwiniętych, jak David. W odpowiednim ubraniu nie wyglądaliby dziwacznie czy nie na miejscu na ulicy dowolnego miasta dwudziestego pierwszego wieku.
David jednak nie mógł się przyzwyczaić do tego, że tłumy ludzi po prostu przeciskają się przez niego. Trudno pogodzić się z faktem, że dla tych zajętych własnymi sprawami rzymian jest zaledwie niematerialnym widmem. Chciałby znaleźć się tutaj, żyć naprawdę.
Dotarli na otwartą przestrzeń. To było Forum Romanum: gładko wybrukowany prostokątny dziedziniec otoczony wspaniałymi dwupiętrowymi budynkami publicznymi i rzędami wąskich marmurowych kolumn. Linia zwieńczonych złocistymi posągami kolumn triumfalnych ciągnęła się dumnie ku środkowi placu. Dalej, za typowo rzymskimi, skośnymi czerwonymi dachami, widział zakrzywioną ścianę Koloseum.
W rogu zauważył grupę wykwintnie ubranych obywateli — być może senatorów. Kłócili się gwałtownie, wskazując na tabliczki; nie zwracali uwagi na otaczające ich piękno. Byli dowodem, że to miasto nie jest muzeum, lecz żywą stolicą potężnego, rozległego i dobrze zarządzanego imperium — Waszyngtonem swoich czasów. Ta przyziemność podniecała, tak bardzo różniła się od gładkich, lśniących i pustych rekonstrukcji w dawnych muzeach, w filmach i książkach sprzed wormcamowej epoki.
Jednak to imperialne miasto, już teraz starożytne, miało przed sobą jeszcze tylko kilka wieków. Wielkie akwedukty rozpadną się, publiczne fontanny runą i przez następne tysiąc lat rzymianie będą musieli sami nosić wodę z Tybru.
Ktoś stuknął go w ramię.
David obejrzał się zaskoczony. Za nim stał mężczyzna ubrany w prosty ciemnoszary garnitur i w krawat, zupełnie nie pasujący do tego miejsca. Miał krótko ścięte jasne włosy i trzymał odznakę. Podobnie jak David i Heather unosił się ponad gruntem imperialnego Rzymu.
Był to agent specjalny FBI Michael Mavens.
To pan — stwierdził David. — Czego pan od nas chce? Chyba już dość pan zaszkodził mojej rodzinie.
— Nie chciałem nikomu szkodzić, proszę pana.
— A teraz…
— A teraz potrzebuję pańskiej pomocy.
David stłumił westchnienie i sięgnął do obręczy Oka Duszy. Poczuł nieokreślone mrowienie, które zawsze towarzyszyło zerwaniu łącza aparatu z korą mózgową.
Nagle znalazł się w środku gorącej rzymskiej nocy.
Wokół niego rozciągało się zniszczone Forum Romanum. Na ziemi leżały wielkie kawały marmuru, a ich powierzchnia zbrązowiała, rozpadając się w zanieczyszczonym powietrzu miasta. Z wielkich budynków pozostała tylko garść kolumn i belek — wystawały z ziemi jak odsłonięte kości. Chora, zatruta trawa przeciskała się przez pęknięcia bruku.
To dziwne, ale wśród krzykliwych dwudziestopierwszowiecznych turystów agent w szarym garniturze wydawał się jeszcze bardziej nie na miejscu niż w starożytnym Rzymie.
Michael Mavens odwrócił się i spojrzał na Heather. Jej oczy z wielkimi źrenicami lśniły łatwo rozpoznawalnym perłowym błyskiem punktów widzenia, rzucanym przez wszczepione w siatkówkę miniaturowe generatory WormCamów. David wziął ją za rękę. Delikatnie ścisnęła jego dłoń.
Mavens spojrzał na Davida i ze zrozumieniem pokiwał głową. Lecz nie ustąpił.
— Muszę z panem porozmawiać. To ważne.
— Chodzi o mój ego brata?
— Tak.
— Dobrze. Przejdzie się pan z nami do hotelu? To niedaleko.
— Będę wdzięczny.
I tak David opuścił zrujnowane Forum Romanum, delikatnie prowadząc Heather między marmurowymi blokami. Heather obracała głowę jak kamera na trójnogu, wciąż zanurzona w glorii dawno zmarłego miasta, a w jej oczach błyszczały deformacje czasoprzestrzeni.
Dotarli do hotelu.
Od Forum Romanum Heather prawie się nie odzywała. Pozwoliła Davidowi pocałować się w policzek i poszła do pokoju. Tam położyła się w ciemności na wznak, a jej tunelowe oczy błyszczały w mroku. David uświadomił sobie z niepokojem, że nie ma pojęcia, na co ona właściwie patrzy.
Wrócił do siebie. Mavens czekał. David przygotował drinki z minibaru: whisky single malt dla siebie i bourbona dla agenta. Mavens zaczął luźną rozmowę.
— Wie pan, zasięg wynalazków Hirama Pattersona jest szokujący. Przed chwilą w łazience użyłem wormcamowego lustra, żeby wyjąć spomiędzy zębów kawałek szpinaku. Moja żona ma w domu tunelową nianiokamerę. Brat ze swoją żoną używają wormcamowego monitora, aby pilnować swojej trzynastoletniej córki, która w ich mniemaniu jest trochę zwariowana… I tak dalej. Kto by pomyślał: cud techniki naszego wieku, a wykorzystujemy go w tak trywialny sposób.
— Dopóki go sprzedaje, Hirama nie obchodzi, co z nim robimy — odparł David. — Może powie mi pan, agencie, czemu szukał mnie pan aż tak daleko?
Mavens sięgnął do kieszeni swojej pomiętej marynarki i wyjął dysk danych rozmiaru paznokcia. Odwrócił go jak monetę i David ujrzał lśniący na powierzchni hologram. Agent ostrożnie umieścił dysk na blacie stolika, obok szklanki.
— Szukam Kate Manzoni — powiedział. — I Bobby’ego Pattersona oraz Mary Mays. To ja zmusiłem ich do ukrywania się. Chcę sprowadzić ich z powrotem. Pomóc w odbudowaniu życia.
— Co mogę zrobić? — spytał kwaśno David. — To w końcu pan ma do dyspozycji wsparcie całego FBI.
— Nie w tej sprawie. Prawdę mówiąc, firma dała sobie spokój z tą trójką. Ja nie.
— Dlaczego? Chce ich pan jeszcze za coś ukarać?
— Wręcz przeciwnie — odparł zakłopotany Mavens. — Sprawa Manzoni była pierwszym głośnym procesem, w którym wyrok zależał od dowodów uzyskanych przez WormCam. I pomyliliśmy się. — Uśmiechnął się ze znużeniem. — Sprawdziłem. To właśnie jest najwspanialsze, prawda? WormCam to najlepsza na świecie maszyna sprawdzająca. Widzi pan, teraz przez WormCam możemy odczytać wiele typów informacji, w szczególności zawartość pamięci i dysków komputera. Sprawdziłem sprzęt, którego Kate Manzoni używała w czasie rzekomego przestępstwa. I w końcu odkryłem, że od początku mówiła prawdę.
— To znaczy?
— Że Hiram Patterson popełnił to przestępstwo, chociaż trudno będzie go skazać, nawet z użyciem WormCamu. I że to on wrobił panią Manzoni. — Pokręcił głową. — Znałem i podziwiałem kunszt dziennikarski Kate Manzoni na długo przed tą sprawą. Wspaniale ujawniła tę historię z Wormwoodem.
— To nie była pańska wina — odparł spokojnie David. — Wykonywał pan tylko swoją pracę.
— Pracę, którą spieprzyłem — rzucił szorstko Mavens. — Nie pierwszy raz. Ale ci, którzy zostali skrzywdzeni, to znaczy Bobby i Kate, zniknęli nam z oczu. Zresztą nie tylko oni.
— Ukrywają się przed WormCamem — mruknął David.
— Oczywiście. WormCam zmienia każdego…
To była prawda. Biznes rozkwitał. Przestępczość spadła do nieredukowalnego minimum występków, popełnianych przez ludzi psychicznie niezrównoważonych. Ostrożni politycy znaleźli w końcu sposoby działania w nowym świecie o szklanych ścianach, gdzie każdy ich ruch, teraz i w przeszłości, obserwowany był przez zatroskanych obywateli. Turystyka w czasie była trywialna, lecz nowa historia, oczyszczona z mitów i kłamstw — choć przez to nie mniej cudowna — z wolna trafiała do świadomości ludzkiej rasy. Narody, religie i korporacje przeszły już etap przepraszania siebie nawzajem. Religie, które przetrwały, odnowione i oczyszczone z zepsucia i chciwości, zaczynały — zdaniem Davida — wypełniać swoją prawdziwą misję, którą było poszukiwanie transcendencji.
Zmiany następowały na wszystkich poziomach. Nawet maniery uległy zmianom. Ludzie stali się trochę bardziej tolerancyjni wobec siebie, skłonni akceptować różnice i błędy, ponieważ każdy wiedział, że także jest obserwowany.
— Wie pan — mówił Mavens — to trochę tak, jakbyśmy dotąd stali w świetle reflektora na zaciemnionej scenie. A teraz zapaliły się światła i widzimy wszystko, aż po kulisy, czy się nam to podoba, czy nie. Pewnie słyszał pan o WGD? Wzajemnie Gwarantowany Dozór, konsekwencja faktu, że wszyscy noszą WormCamy i każdy obserwuje każdego. Nagle cały kraj pełen jest ostrożnych, uprzejmych i czujnych obywateli. Ale to może zaszkodzić. Niektórzy chyba dostają obsesji na punkcie obserwacji; nie chcą zrobić niczego, co wyróżni ich jako odbiegających od normy. To jakby żyć w wiosce opanowanej przez wścibskie plotkarki…
— Lecz z pewnością WormCam w sumie wyszedł nam na dobre. Na przykład Otwarte Niebo.
Otwarte Niebo było dawnym marzeniem prezydenta Eisenhowera, snem o międzynarodowej jawności. Jeszcze przed WormCamem próbowano zrealizować tę wizję z użyciem rozpoznania lotniczego, satelitów szpiegowskich i inspektorów uzbrojenia. Jednak możliwości tych środków były ograniczone: inspektorów można usunąć, wyrzutnie pocisków zamaskować siatkami.
— A teraz — stwierdził agent — w tym cudownym wormcamowym świecie obserwujemy ich i wiemy, że oni też nas obserwują. Niczego nie da się ukryć. Układy o ograniczeniu zbrojeń można weryfikować i nawet kilka zbrojnych konfliktów wpadło w impas, ponieważ obie strony wiedzą, co ci drudzy planują. Zresztą nie tylko to. Obywatele też nas obserwują. Na całej planecie…
Liczne reżimy dyktatorskie i represyjne zaczynały kolejno upadać. Wprawdzie kilka totalitarnych rządów usiłowało wykorzystać nową technologię jako narzędzie ucisku, lecz świadome zasypanie tych krajów WormCamami zagwarantowało w końcu otwartość i odpowiedzialność władzy. Była to kontynuacja działań takich grup jak Program Świadków, które przez dziesięciolecia dostarczały sprzęt wideo dla komitetów praw człowieka. Ich hasłem było: „Niech prawda walczy za nas”.
— Może pan wierzyć — rzekł Mavens — że Stany Zjednoczone wychodzą z tego obronną ręką. Najgorszy skandal, jaki ostatnio wybuchł, to odkrycie wormwoodowych bunkrów.
Żałosne, beznadziejne przedsięwzięcie — kilka wydrążonych gór i zaadaptowane kopalnie, przeznaczone na Dzień Wormwoodu jako schronienie dla bogatych i potężnych, a przynajmniej ich dzieci. Istnienie takich kryjówek podejrzewano od dawna, a kiedy je ujawniono, naukowcy szybko wykazali, że nie spełnią swojej funkcji. Budowniczowie, wyśmiani przez opinię publiczną, stali się nieszkodliwi.
— Jeśli się nad tym zastanowić — stwierdził agent — w dowolnej chwili w przeszłości można odkryć o wiele większe skandale. Stajemy się bardziej oczyszczeni. Niektórzy twierdzą, że może zbliżamy się do prawdziwego, jednomyślnego światowego rządu, a nawet utopii.
— Pan w to wierzy?
Mavens uśmiechnął się kwaśno.
— Ani przez moment. Mam przeczucie, że dokądkolwiek zmierzamy, gdziekolwiek prowadzi nas WormCam, przyszłość będzie o wiele dziwniejsza.
— Być może — zgodził się David. — Przeżyliśmy jedną z tych chwil, które całkowicie zmieniają perspektywę. Poprzednie pokolenie było pierwszym, które zobaczyło Ziemię z kosmosu. Nasze było pierwszym, które ujrzało całą prawdziwą historię i prawdę o nas samych. Wie pan, ja sam powinienem sobie z tym jakoś poradzić. — Uśmiechnął się z przymusem. — Może pan wierzyć katolikowi, agencie specjalny. Dorastałem, wierząc, że i tak jestem pod obserwacją czegoś w rodzaju WormCamu. Lecz tamten WormCam był wszystkowidzącym okiem Boga. Musimy się nauczyć żyć bez oszustw i bez wstydu. Tak, to dla nas trudne. Trudne dla mnie. Ale wydaje mi się, że dzięki WormCamowi każdy z nas jest trochę zdrowszy psychicznie.
Zadziwiające, że wszystko to wyniknęło z wynalezienia aparatu, który Hiram uważał ledwie za rodzaj inteligentniejszej kamery telewizyjnej. Ale teraz Hiram, ukryty gdzieś głęboko, jak zwykle tacy wynalazcy od czasów Frankensteina, był zagrożony zniszczeniem przez własny twór.
— Może za pokolenie czy dwa WormCam oczyści nas całkowicie — zamyślił się Mavens. — Ale nie każdy wytrzymuje takie odsłonięcie. Liczba samobójstw pozostała wysoka; byłby pan zdziwiony, wiedząc, jak wysoka. A wielu ludzi, tak jak Bobby, znika z rejestrów, ankiet, spisów ludności. Niektórzy nawet wycinają z ramion wykrywalne wszczepy. Widzimy ich, oczywiście, lecz nie potrafimy nadać im imienia. — Zerknął na Davida. — Sądzę, że do takiej grupy dołączył Bobby i obie kobiety. Nazywają się Uchodźcami. I tych ludzi musimy wyśledzić, jeśli chcemy go odnaleźć.
David zmarszczył czoło.
— Dokonał wyboru. Może jest szczęśliwy.
— Ucieka. W tej chwili nie ma żadnego wyboru.
— Jeśli go pan znajdzie, znajdzie pan też Kate. A wtedy będzie musiała poddać się wyrokowi.
Mavens pokręcił głową.
— Mogę zagwarantować, że do tego nie dojdzie. Mówiłem panu, mam dowody, że jest niewinna. Przygotowuję już materiały do apelacji. — Podniósł dysk z danymi i postukał nim o stół. — A więc? — zapytał. — Chce pan rzucić bratu linę ratunkową?
— A co właściwie miałbym zrobić?
— Potrafimy śledzić ludzi WormCamem, podążając za nimi — wyjaśnił Mavens. — Jest to niełatwe, pracochłonne, lecz możliwe. Ale takiego śledzącego można zmylić. Nie potrafimy też powiązać wormcamowego namiaru z żadnym zewnętrznym wskaźnikiem, nawet wszczepem. Zresztą wszczepy można wyciąć, wymienić, przeprogramować albo zniszczyć. Dlatego laboratoria FBI poszukiwały lepszej metody.
— Na czym opartej?
— Na DNA. Uważamy, że można zacząć od dowolnego możliwego do analizy fragmentu organicznego: strzępków skóry, kawałka paznokcia… Czegoś, co pozwoli zarejestrować odcisk DNA. A potem śledzić ten fragment wstecz w czasie, dopóki, hm, nie połączy się z poszukiwanym osobnikiem. Wtedy, wykorzystując klucz DNA, możemy śledzić obiekt w czasie wstecz i do przodu, tak daleko, jak tylko zechcemy. Dysk zawiera oprogramowanie śledzące. Od pana oczekujemy, że powiąże go pan z działającym WormCamem. Wy, w OurWorldzie, a zwłaszcza pan, doktorze Curzon, wciąż wyprzedzacie w tych kwestiach całą konkurencję.
Uśmiechnął się.
— Sądzimy, że w końcu uda się założyć globalną bazę danych sekwencji DNA. Dzieci będą badane i rejestrowane zaraz po urodzeniu. Bazę będzie można wykorzystywać jako dane do procedur wyszukiwania, bez konieczności używania fizycznych fragmentów.
— A wtedy — rzekł powoli David — będzie pan mógł siedzieć w sztabie FBI, a pańscy wormholowi szpiedzy zbadają całą planetę, aż znajdą tego, kogo pan szuka, nawet w całkowitej ciemności. To będzie ostateczna śmierć prywatności. Zgadza się?
— Niech pan da spokój, doktorze Curzon — nie ustępował Mavens. — Czym jest prywatność? Proszę się rozejrzeć. Już teraz dzieciaki pieprzą się na ulicach. Jeszcze dziesięć lat i będzie pan im musiał tłumaczyć, co w ogóle znaczyło to słowo. Te dzieciaki są inne. Tak twierdzą socjologowie. I pan to widzi. Dorastaj ą przyzwyczajeni do otwartości, w blasku reflektorów; i bez przerwy ze sobą rozmawiają. Słyszał pan o Arenach? To gigantyczne, trwające bez przerwy dyskusje, przekazywane przez wormcamowe łącza, niemoderowane, międzynarodowe. Czasem uczestniczą w nich tysiące ludzi. I nie włącza się prawie nikt w wieku powyżej dwudziestu pięciu lat. Sami zaczynają rozwiązywać pewne sprawy, bez prawie żadnych odwołań do świata, który zbudowaliśmy. W porównaniu z nimi to my spieprzyliśmy robotę, prawda?
David niechętnie musiał przyznać, że się zgadza. Zresztą na tym się nie skończy. Może konieczne będzie, aby ta skrzywiona starsza generacja, w tym i on, ustąpiła miejsca, zabierając swoje niepokoje i tabu. Aby pozwoliła, żeby młodzi odziedziczyli świat, który tylko oni naprawdę rozumieją.
— Możliwe — mruknął agent, gdy David powtórzył to na głos. — Lecz nie jestem jeszcze gotów zrezygnować. A póki co…
— A póki co, mogę poszukać brata.
Mavens zapatrzył się w szklankę.
To nie jest moja sprawa, ale… Heather jest tunelowcem, prawda?
Tunelowcy byli krańcowym rezultatem wormcamowego uzależnienia. Odkąd wszczepiła sobie WormCamy w siatkówkę, Heather spędzała życie w wirtualnym śnie. Oczywiście, mogła dostroić oczy tak, by widzieć teraźniejszość, a przynajmniej bardzo niedaleką przeszłość, jakby wciąż miała oryginalne organiczne oczy. Ale, o ile wiedział David, prawie nigdy tego nie robiła.
Zwykle wędrowała po świecie oświetlonym blaskiem dalekiej przeszłości. Czasami spacerowała z samą sobą, młodszą, a nawet patrzyła przez własne oczy, po wielokroć przeżywając dawne wydarzenia. David był prawie pewien, że często przebywa z Mary — z niemowlęciem na ręku, z dziewczynką biegnącą w jej stronę — niezdolna i nawet nie pragnąca zmienić żadnego szczegółu.
Stan Heather nie powinien obchodzić Mavensa, jednak obchodził Davida. Być może odruch, aby się nią opiekować, był reakcją na jego własną niedawną fascynację uwodzicielską wizją przeszłości.
— Niektórzy uważają — stwierdził David — że to właśnie jest nasza przyszłość. Tunele podprzestrzenne w oczach, w uszach. Nauczymy się nowej percepcji, gdzie warstwy przeszłości będą dla nas widoczne jak teraźniejszość. Zrodzi się nowy rodzaj myślenia, życia we wszechświecie. Ale na razie…
— Na razie — dokończył łagodnie Mavens — Heather potrzebuje pomocy.
— Wiem. Ciężko przeżyła stratę córki.
— Więc niech pan coś z tym zrobi. Niech pan mi pomoże. Proszę posłuchać, śledzenie DNA to nie tylko narzędzie dochodzeniowe. — Agent pochylił się. — Niech pan pomyśli, co jeszcze można z nim osiągnąć. Na przykład walka z chorobami. Można prześledzić epidemię poprzez czas, wzdłuż wektorów rozprzestrzeniania przez powietrze czy wodę, wszystko jedno. Można jednym spojrzeniem zastąpić miesiące żmudnej i niebezpiecznej pracy detektywistycznej. Ośrodki epidemiologiczne już teraz próbują tego dokonać. A historia? Może pan prześledzić dowolnego osobnika aż do łona matki. Prawda? Niewielka przeróbka oprogramowania pozwoli proces śledzenia przenieść na DNA każdego z rodziców. I na ich rodziców. Można się cofać po drzewach genealogicznych. Można też w drugą stronę: zacząć od dowolnej historycznej postaci i wytropić wszystkich żyjących potomków…
Jest pan uczonym, Davidzie. WormCam wywrócił już naukę i historię do góry nogami. Zgodzi się pan? Proszę pomyśleć, co możemy jeszcze z tym zrobić.
Przytrzymał dysk przed twarzą Davida. Ściskał go między kciukiem i palcem wskazującym, jakby to była hostia.
Nazywała się Mae Wilson. Jej intencje były czyste jak kryształ.
Ten fakt stał się oczywisty od chwili, gdy jej adoptowana córka Barbara została skazana za zamordowanie jej adoptowanego syna Miana i podążyła za ojcem, mężem Mae, Philem, do celi, gdzie dostała zastrzyk trucizny.
Chodzi o to, że Mae przyzwyczaiła się już do myśli o mężu jako potworze, który molestował i w końcu zabił chłopca powierzonego ich opiece. Przez lata nauczyła się obwiniać Phila, a nawet nienawidzić jego cień. Dało jej to odrobinę spokoju.
I wciąż, choć daleko, miała Barbarę — ostatni fragment rozbitego życia, dowód, że jednak było w nim coś dobrego.
Teraz, z powodu WormCamu, straciła tę wiarę. Zbrodniarzem nie był Phil, lecz Barbara. To nie do przyjęcia. Potworem okazał się nie ktoś, kto okłamywał j ą całe lata, lecz ktoś, kogo karmiła, wychowała, kogo stworzyła.
A ona, Mae, nie była ofiarą oszustwa, lecz w jakiś sposób przyczyną całej katastrofy.
Oczywiście skazanie Barbary było sprawiedliwe. Oczywiście, taka była prawda. Oczywiście, tym błędnym wyrokiem wyrządzono Philowi — im wszystkim — wielką krzywdę. Teraz, dzięki WormCamowi, błąd częściowo naprawiono.
Lecz Mae nie pragnęła sprawiedliwości ani prawdy. Nikt jej nie pragnął. Czy ci ludzie, którzy tak uwielbiają WormCamy, nie mogą tego pojąć? Mae chciała tylko pociechy.
Jej intencje były zatem czyste od samego początku. Chciała znaleźć kogoś nowego, kogo mogłaby nienawidzić.
Nie potrafiła nienawidzić Barbary mimo zbrodni, jaką córka popełniła. To wciąż była Barbara, związana z Mae jak stalową liną.
Dlatego zmieniała potencjalne obiekty nienawiści, w miarę jak pogłębiał się i rozwijał jej sposób myślenia.
Z początku skupiła się na agencie FBI Mavensie, człowieku, który mógł odkryć prawdę już w dawnych, przedwormcamowych czasach. Ale to nie był dobry pomysł. Ten człowiek był dosłownie agentem i tępo wykonywał swoją pracę, korzystając z takiej techniki, jaką mu udostępniono.
Może sama technika — wszechobecny WormCam? Ale nienawiść do maszyny była płytka i nie dawała satysfakcji.
Nie potrafiła nienawidzić rzeczy. Musiała nienawidzić ludzi.
Hiram Patterson, oczywiście.
Rzucił na ludzką rasę swą monstrualną maszynę prawdy, a jedynym jego celem, jaki potrafiła dostrzec, był zysk.
Jakby przypadkiem maszyna zniszczyła nawet religię, która dawała jej pociechę.
Hiram Patterson.
Trzy dni intensywnej pracy w Wormworks zajęło Davidowi połączenie oprogramowania śledzącego FBI z działającym tunelem podprzestrzennym.
Potem poszedł do apartamentu Bobby’ego. Szukał długo, aż w końcu znalazł przyczepiony do poduszki pojedynczy włos z głowy brata. W innym laboratorium Hirama przeprowadził sekwencjonowanie DNA.
Pierwszym obrazem, wyraźnym i czystym na ekranie, był sam włos, leżący spokojnie na poduszce. David zaczął go śledzić wstecz w czasie. Opracował sposób efektywnego i szybkiego cofania punktu widzenia w przeszłość — w rzeczywistości tworzył się wtedy ciąg nowych tuneli wzdłuż linii istnienia molekuł DNA z włosa.
Przyspieszył; dni i noce rozmyły się w szarości. Włos i poduszka nie zmieniały się pośrodku ekranu.
Potem nastąpił jakiś ruch.
Cofnął, wyostrzył obraz i pozwolił, by przesuwał się w normalnym tempie.
Działo się to trzy lata temu. Zobaczył Bobby’ego, Kate i Mary. Rozmawiali gorączkowo. Mary była na wpół ukryta pod intkamem. Uświadomił sobie, że przygotowywali się do zniknięcia. Już teraz, w tym punkcie, cała trójka opuściła świat, w którym żyli David i Heather.
Test dobiegł końca. Program działał. Teraz mógł śledzić DNA do przodu, coraz bliżej teraźniejszości, aż zlokalizuje Bobby’ego i pozostałych… Ale może lepiej zostawić to agentowi Mavensowi?
Miał już wyłączyć WormCam, kiedy pod wpływem nagłego kaprysu ustawił obraz tak, że w centrum ekranu znalazła się twarz Bobby’ego, jakby zawisła przed nim niewidzialna kamera — tuż przed oczami, w których odbijało się jego młode życie.
A potem David zaczął się cofać.
Utrzymał szybkie tempo przez kluczowe momenty niedawnego życia Bobby’ego: w sądzie z Kate, w Wormworks z Davidem, kłótnia z ojcem, płacz w ramionach Kate, zdobywanie wirtualnej cytadeli Billyboba Meeksa.
Potem David zwiększył jeszcze szybkość przewijania, wciąż utrzymując twarz brata w centrum ekranu. Widział, jak Bobby je, śmieje się, śpi, bawi, kocha. Migoczące światło nocy i dni zlało się w tle w jednolitą szarość, nieistotne obramowanie twarzy. Różne miny zmieniały się tak szybko, że rysy uległy wygładzeniu — oblicze Bobby’ego wydawało się spokojne, jak pogrążone we śnie, z półprzymkniętymi oczami. Blask lata przychodził i odpływał jak fala. Od czasu do czasu, z nagłością, która Davida zaskakiwała, zmieniała się fryzura Bobby’ego: z krótkich włosów do długich, z jasnych do naturalnie ciemnych, a nawet do wojskowego jeża.
W miarę upływu lat twarz Bobby’ego traciła zmarszczki, które pojawiły się z wiekiem wokół oczu i warg; nabrała młodzieńczej gładkości. Z początku niedostrzegalnie, a potem coraz szybciej ta młodniejąca twarz stawała się bardziej delikatna, mniejsza, jakby uproszczona. Trochę migoczące, wpółotwarte oczy były bardziej okrągłe i niewinne, a kształty za nim — cienie dorosłych i widoki obcych, nierozpoznawalnych miejsc — o wiele większe.
David zatrzymał obraz kilka dni po narodzinach Bobby’ego. Patrzyła na niego okrągła twarz bez wyrazu, a błękitne oczy były wielkie i puste jak okna.
Lecz z tyłu David nie zobaczył szpitalnej sali, której się spodziewał. Bobby leżał pod ostrymi jarzeniówkami, wśród lśniących ścian, skomplikowanego sprzętu, kosztownej aparatury i techników w zielonych fartuchach.
Wyglądało to na laboratorium.
Niepewnie przesunął obraz do przodu.
Ktoś trzymał małego Bobby’ego w powietrzu: dłonie w rękawicach podtrzymywały dziecko pod pachami. Z wyćwiczoną płynnością David przesunął punkt widzenia. Spodziewał się, że zobaczy młodą Heather albo nawet Hirama.
Nic z tego. Uśmiechnięta twarz, wyrastająca przed nim jak księżyc, należała do człowieka w średnim wieku, siwiejącego, pomarszczonego, smagłego, wyraźnie Japończyka z pochodzenia.
Tę twarz David znał dobrze. I nagle zrozumiał okoliczności narodzin Bobby’ego, a także wiele innych spraw.
Przez długi czas przyglądał się obrazowi i myślał, co powinien zrobić.
Mae wiedziała, może lepiej niż ktokolwiek z żyjących, że nie trzeba nikogo zranić fizycznie, żeby go skrzywdzić.
Sama nie była bezpośrednio zamieszana w straszliwą zbrodnię, która zniszczyła jej rodzinę. Nie było jej wtedy w mieście, nie widziała nawet plamki krwi. Lecz teraz pozostali nie żyli i to ona musiała nieść w sobie ten ból — całkiem sama, przez resztę życia.
Więc aby uderzyć Hirama tak, żeby cierpiał jak ona, musiała zranić tego, kogo Hiram kochał najbardziej. Nie musiała długo szukać, by odkryć, kto to taki: Bobby Patterson, złoty chłopak, jego syn.
Oczywiście trzeba to zrobić w taki sposób, żeby Hiram wiedział, że ostatecznie to on jest odpowiedzialny — tak jak Mae. W ten sposób ból będzie największy.
Powoli, w mrocznej pustce umysłu kreśliła swe plany.
Była ostrożna. Nie miała zamiaru podążyć za mężem i córką do celi, gdzie czeka igła. Wiedziała, że gdy tylko zostanie popełnione przestępstwo, władze wykorzystają WormCam, by przeskanować jej życie. Będą szukać motywu i dowodów, że planowała zbrodnię.
Nie wolno jej o tym zapominać. To tak, jakby była na scenie: każde jej działanie było obserwowane, rejestrowane i analizowane przez fachowych obserwatorów z przyszłości, ukrytych tuż za kręgiem światła i notujących wszystko, co robi.
Nie mogła ukryć swoich działań. Musiała się postarać, żeby to wyglądało jak zbrodnia w afekcie.
Musiała nawet udawać, że nie pamięta o przyszłych obserwacjach. Gdyby uznali, że gra swoją rolę, nikogo by nie przekonała. Dlatego nadal wykonywała te same osobiste, intymne czynności: puszczała bąki, dłubała w nosie, masturbowała się, próbowała nie zdradzać świadomości obserwacji, w każdym razie nie bardziej niż ktokolwiek inny w tej epoce szklanych ścian.
Musiała też zbierać informacje. Ale to można było ukryć dość łatwo. W końcu Hiram i Bobby byli najsłynniejszymi ludźmi na planecie. Mogła udawać nie obsesyjną podglądaczkę, lecz samotną wdowę, szukającą pociechy w programach o życiu sławnych ludzi.
Po jakimś czasie uznała, że znalazła sposób, by do nich sięgnąć.
Oznaczało to nowy zawód. Ale w tym również nie było nic dziwnego. Panował wiek paranoi i czujności, a osobista ochrona stała się powszechną i kwitnącą dziedziną usług, interesującą karierą dla wielu osób. Zaczęła trenować, by wzmocnić ciało i wyćwiczyć umysł. Brała różne zlecenia, pilnowała ludzi i ich własności — początkowo bez związku z Hiramem i jego imperium.
Niczego nie zapisywała i nie mówiła głośno. Kiedy z wolna zmieniała trajektorię swego życia, starała się dopilnować, by każdy niewielki krok wydawał się naturalny, powodowany wewnętrzną logiką. Jakby przypadkiem dryfowała w stronę Hirama i Bobby’ego.
Przez cały czas obserwowała Bobby’ego, raz za razem, przez całą jego złotą młodość, jego lata wejścia w wiek męski. Był monstrum Hirama, ale był też pięknym stworzeniem.
W końcu nabrała przekonania, że go zna.
Zamierzała go zniszczyć. Ale kiedy spędzała z nim długie godziny, wbrew jej woli wkradał się do jej serca i wypełniał ziejącą tam pustkę.
Bobby i Kate, szukający Mary, ostrożnie przesuwali się wzdłuż Oxford Street.
Trzy lata temu, wkrótce po wprowadzeniu obojga do komórki Uchodźców, Mary zniknęła z ich życia. Nie było w tym nic niezwykłego. Luźna, rozrzucona po całym świecie siatka Uchodźców dzieliła się na autonomiczne komórki jak dawne grupy terrorystyczne.
Ale ostatnio, zatroskany, że od wielu miesięcy nie ma od przyrodniej siostry żadnych wieści, Bobby wytropił ją aż w Londynie. I dzisiaj, jak mu obiecano, miał ją spotkać.
Niebo Londynu było szare, zadymione, grożące deszczem. Trwało lato, lecz dzień nie był ani zimny, ani ciepły, ale irytująco, miejsko nijaki. Bobby pocił się w intkamowym kombinezonie, który, oczywiście, musiał nosić cały czas zapięty.
Przesuwali się płynnie i niezauważalnie od grupy do grupy. Z wypraktykowaną łatwością dołączali do chwilowego zagęszczenia tłumu, przebijali się aż do środka, a potem, kiedy grupa się rozchodziła, ruszali dalej, zawsze zmieniając kierunek. Jeśli nie było wyboru, cofali się czasem drogą, którą przyszli. Przemieszczali się powoli, lecz zwykły wormcamowy obserwator nie potrafiłby śledzić ich dłużej niż przez kilka kroków. Metoda była tak skuteczna, że Bobby zastanawiał się, ilu innych Uchodźców jest w pobliżu, ilu sunie przez tłum niczym duchy.
Mimo katastrofy klimatycznej i ogólnej biedy Londyn wciąż przyciągał turystów. Ludzie przyjeżdżali tu, aby zobaczyć galerie sztuki, odwiedzić najsłynniejsze miejsca i pałace, opuszczone przez rodzinę królewską, która udała się na tron w bardziej słonecznej Australii.
Było też oczywistym, choć smutnym faktem, że czasy dobrobytu miasta już minęły. Większość sklepów przerobiono na stragany bez wystaw, kilka było pustych jak szpary w uśmiechu starca. Mimo to na obu chodnikach tej arterii ze wschodu na zachód, która od dawna była jedną z głównych ulic handlowych Londynu, tłoczyły się gęste, leniwe rzesze ludzkie. Dzięki temu łatwo tu było się ukryć.
Jednak Bobby’ego irytował nacisk ciał dookoła. Minęły cztery lata, odkąd Kate wyłączyła jego implant, lecz wiedział, że wciąż zbyt łatwo daje się zaskakiwać, zbyt mocno napełnia go odrazą nie chciany dotyk innych ludzi. Najbardziej denerwowały go przypadkowe zetknięcia z brzuchami czy obwisłymi pośladkami podstarzałych Japończyków. Wydawało się, że ten naród zareagował na WormCam masowym przejściem na nudyzm.
Ponad gwarem rozmów usłyszał nagle wołanie: „Hej, tam! Z drogi!” Ludzie przed nimi rozstępowali się, odbiegali, jakby przepychało się rozjuszone zwierzę. Bobby wciągnął Kate w drzwi sklepu.
Korytarzem otwartym w tłumie zirytowanych przechodniów przejechała riksza. Pedałował gruby, obnażony do pasa londyńczyk; pot ściekał mu z tłustej piersi. Kobieta w rikszy, mówiąca coś do implantu na przegubie, mogła być Amerykanką.
Gdy przejechali, Bobby i Kate włączyli się w ruszający ponownie strumień ludzi. Bobby przesunął rękę, żeby dotknąć dłoni Kate, i wystukał palcami:
Czarujący facet.
Nie jego wina, odstukała Kate. Rozejrzyj się. Peanie rikszarz by\ kiedyś kanclerzem albo skarbnikiem.
Szli dalej na wschód, w stronę skrzyżowania Oxford Street z Tottenham Court Road. Kiedy minęli Oxford Circus, tłum przerzedził się lekko. Teraz Kate i Bobby poruszali się ostrożniej i szybciej, wiedząc, że są odsłonięci. Bobby upewnił się, że pamięta trasy ucieczki i zawsze ma do dyspozycji kilka bocznych uliczek.
Kate nosiła intkamowy kaptur odrobinę rozchylony, ale jej maska cieplna pod spodem była gładka i anonimowa. Kiedy stała nieruchomo, projektory holograficzne intkamu, które przekazywały dookoła obraz tła, stabilizowały się i czyniły Kate niewidoczną. Dawało to niezłą iluzję niewidzialności, przynajmniej dopóki nie ruszyła znowu; wtedy opóźnienie procesora powodowało, że fałszywy obraz rozpadał się i rozlewał. Jednak mimo swych ograniczeń intkam mógł zmylić nieuważnego lub słabo skoncentrowanego operatora WormCamu. Dlatego warto było go nosić.
Z tych samych przyczyn Bobby i Kate włożyli dziś maski cieplne, ukształtowane na gładkie anonimowe twarze. Maski przekazywały fałszywą sygnaturę podczerwoną, lecz były wyjątkowo niewygodne. Bobby czuł na skórze ciepło wbudowanych elementów grzejnych. Można było używać również masek cieplnych, okrywających całe ciało i działających na tej samej zasadzie. Niektóre potrafiły nawet maskować charakterystyczną dla mężczyzny sygnaturę jako kobiecą i na odwrót. Lecz Bobby, po wypróbowaniu niezbędnej uprzęży z wplecionymi przewodami cieplnymi, zrezygnował, zatrzymując się przed kolejnym stopniem niewygody.
Minęli elegancki miejski dom, prawdopodobnie przerobiony ze sklepu; wszystkie ściany zastąpione były przejrzystymi szklanymi panelami. Zaglądając do jasno oświetlonych pokoi, Bobby spostrzegł, że nawet podłogi i sufity są przezroczyste, podobnie jak większość mebli, nawet w łazience. Ludzie wewnątrz chodzili po pokojach nadzy, najwyraźniej nie dbając o spojrzenia przechodniów. Ten dom minimum był jeszcze inną z reakcji na wszechobecność WormCamów, demonstracją, że mieszkańców nie obchodzi, kto się im przygląda. A dla nich samych także stałym przypomnieniem, że wszelka prywatność będzie już zawsze iluzoryczna.
Na skrzyżowaniu z Tottenham Court Road zbliżyli się do ruin Center Point, wieżowca nigdy w pełni nie wykorzystanego, a potem zburzonego w najgorszym okresie terroryzmu szkockich separatystów.
Właśnie tutaj, jak im obiecywano, ktoś wyszedł na spotkanie.
Migotliwy kontur stanął Bobby’emu na drodze. Dostrzegł maskę cieplną pod otwartym kapturem intkamu i wyciągniętą ku sobie rękę. Minęło kilka sekund, zanim przystosował się do szybkiego, pewnego ręcznego pisma.
…25. 4712425. Jestem 4712425. Jestem…
Bobby przekręcił dłoń i odpowiedział.
Zrozumiałem 4712425. 5650982 ja 8736540 druga.
Dobrze, nareszcie, nadeszła szybka i energiczna odpowiedź. Idziemy.
Obca postać poprowadziła ich w labirynt zaułków, w bok od głównej ulicy. Bobby i Kate, trzymając się za ręce, szli pod murami, a gdy tylko mogli, kryli się w cieniach. Unikali jednak wejść do domów, gdyż tam, przed zaryglowanymi drzwiami, zwykle siedzieli żebracy.
Bobby ujął dłoń obcej.
Chyba cię znam.
Dłoń rozmówczyni klasycznymi znakami zdradziła niepokój.
To tyle jeśli chodzi o intkanty i numery. Są do niczego.
Chodziło jej o anonimowy numer identyfikacyjny, którego każdy członek światowej nieoficjalnej sieci Uchodźców powinien używać na co dzień. Numery dostarczano na żądanie z centralnego źródła, dostępnego przez WormCam. Podobno był to generator liczb losowych, ukryty w nieczynnej kopalni w Montanie. Jego niemożliwe do złamania kody opierały się na zasadach mechaniki kwantowej.
Nie to, napisał w odpowiedzi.
Więc co? Mój wielki tłusty tytek, którego nie mogę ukryć nawet pod intkamem?
Bobby stłumił śmiech. Ta odpowiedź wystarczyła za potwierdzenie, że 4712425 jest tą osobą, której się domyślił: kobietą z południowej Anglii, około sześćdziesiątki, tęgą, wesołą, pewną siebie.
Rozpoznaje styl. Styl ręcznego pisma.
Wykonała znak potwierdzenia.
Tak, tak, tak. Słyszałam to już. Muszę zmienić.
Nie można zmienić wszystkiego.
Nie, ale można probować.
Alfabety ręcznego pisma, w których czubki palców muskały dłonie i palce odbiorcy, zostały początkowo opracowane dla ludzi głuchych i ślepych. Potem przejęli je i rozwinęli wormcamowi Uchodźcy. Komunikacja dotykowa, zachodząca wewnątrz złożonych dłoni, była prawie niemożliwa do odcyfrowania przez obserwatora.
…Prawie, ale niezupełnie. Nikt nie jest całkiem bezpieczny. A Bobby zawsze pamiętał o tym, że obserwatorzy WormCamu mają możliwość spojrzenia wstecz w przeszłość i obejrzenia jeszcze raz wszystkiego, co przeoczyli — tak często, jak tylko będą mieli ochotą, z dowolnego kąta i w najwygodniejszym zbliżeniu.
Jednak Uchodźcy nie musieli ułatwiać życia szpiegom.
Z plotek od znajomych Bobby wiedział, że 4712425 była babcią. Przeszła na emeryturę kilka lat wcześniej, nie popełniła żadnego przestępstwa, nie doświadczyła zbyt natrętnej obserwacji, nie miała żadnych oczywistych powodów, by zejść do podziemia, jak wielu innych Uchodźców, których poznał przez te lata. Po prostu nie chciała, żeby ludzie się jej przyglądali.
W końcu 4712425 doprowadziła ich do drzwi. Niemym gestem poleciła im przystanąć i poprawić intkamy i maski, aby upewnić się, że nie widać ani kawałka ciała.
Drzwi otworzyły się, ukazując jedynie ciemność.
A potem wykonali końcowy manewr w celu zmylenia szpiegów: 4712425 dotknęła ich lekko i poprowadziła dalej wzdłuż ulicy. Bobby obejrzał się i zobaczył, że drzwi zamykają się cicho.
Sto metrów dalej podeszli do drugich drzwi. Otworzyły się i wpuściły ich w ciemność.
Ostrożnie. Stopień, stopień, stopień, jeszcze dwa…
W absolutnej ciemności 4712425 sprowadziła Bobby’ego i Kate po niskich schodach.
Bobby po echach i zapachu wyczuł przed sobą pokój. Był duży, z twardymi ścianami — tynk, może pomalowany — i tłumiącym dźwięk dywanem na podłodze. Pachniało jedzeniem i gorącymi napojami. Byli tu też ludzie — czuł ich mieszane zapachy, słyszał cichy szelest poruszających się ciał.
Jestem w tym coraz lepszy, pomyślał. Jeszcze parę lat i w ogóle nie będę musiał używać oczu.
Stanęli u stóp schodów.
Jeden pokój, kwadrat jakieś piętnaście metrów, wypisała 4712425. Para drzwi na tyłach. Toalety. Są ludzie, jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, wszyscy dorośli. Okna zaciemniane.
Było to typowe maskowanie: pokoje, które zawsze były ciemne stawały się znane jako kryjówki Uchodźców.
Chyba OK, wypisała Kate. Jest jedzenie i łóżka. Wchodzimy. Zdjęła intkam, a potem dres, który miała pod spodem.
Bobby westchnął i postąpił podobnie. Oddał odzież do rąk 4712425, a ona powiesiła rzeczy na wieszaku, którego nie widział. Potem nadzy, jedynie w cieplnych maskach, trzymając się za ręce, weszli między anonimowych w swej nagości ludzi. Bobby spodziewał się, że przed końcem spotkania zmieni nawet maskę, żeby jeszcze bardziej zmylić kogoś, kto mógłby ich obserwować.
Powitano ich. Ręce — męskie i kobiece, z wyraźnie odmienną teksturą — falowały przed twarzą Bobby’ego. Wreszcie ktoś go dotknął; miał holistyczne wrażenie kobiety koło pięćdziesiątki, niższej od niego. Jej drobne dłonie niezręcznie gładziły jego twarz, ramiona i nadgarstki.
W ten sposób, dotykając się w ciemności, Uchodźcy badali siebie nawzajem. Poznanie, zyskiwane z trudnością, potwierdzane ostrożnie, a nawet niechętnie, opierało się nie na imionach, twarzach, wizualnych czy dźwiękowych etykietach, ale na oznakach subtelnych, niematerialnych: kształcie osoby w ciemności, zapachu — nieusuwalnym i charakterystycznym nawet pod warstwą brudu albo po energicznym myciu, stanowczości lub delikatności dotyku, sposobie komunikacji, cieple czy chłodzie, po stylu.
Przy pierwszym takim spotkaniu Bobby kulił się i cofał w ciemności przed każdym dotykiem. Lecz nie był to niemiły sposób witania się z ludźmi. Jak twierdziła Kate, taka milcząca komunikacja, dotykanie i głaskanie, odwoływała się do jakiegoś głębokiego zwierzęcego poziomu ludzkiej osobowości.
Zaczął się rozluźniać. Był bezpieczny.
Oczywiście anonimowość społeczności Uchodźców przyciągała niezrównoważonych i przestępców, tym bardziej, że grupy były łatwo infiltrowane przez ludzi, którzy w dobrych czy złych celach szukali innych uciekinierów. Ale doświadczenie mówiło Bobby’emu, że Uchodźcy zadziwiająco skutecznie dbali o porządek w swoim gronie. Wprawdzie nie istniał żaden centralny ośrodek koordynujący, jednak w interesie każdego z nich leżało zachowanie integralności lokalnej grupy i ruchu jako całości. Dlatego ci źli byli szybko identyfikowani i usuwani, podobnie jak agenci federalni i inni obcy.
Bobby myślał czasem, że Uchodźcy to model organizacji społeczeństw w podglądanej, wormcamowej przyszłości: luźne, rządzące się samodzielnie sieci, chaotyczne, być może nawet nieefektywne, lecz trwałe i elastyczne. Jego zdaniem Uchodźcy byli zaledwie kontynuacją takich grup jak sieci WGD, Straż Bombowa czy zespoły prawdy, a nawet wcześniejsze ugrupowania, takie jak obserwujący niebo amatorzy, którzy odkryli Wormwood.
Kiedy WormCam zlikwidował wszelkie tabu i prywatność, ludzie powracali do wcześniejszych norm zachowania. Uchodźcy rozmawiali, głaskając się i drapiąc jak szympansy. Przesycone ciepłem, zapachem, dotykiem i smakiem innych ludzi takie spotkania były niezwykle zmysłowe, a czasami wręcz erotyczne. Bobby nieraz widział, jak przeradzają się w pełną orgię. W takich wypadkach on i Kate zwykle przepraszali milcząco i wycofywali się, zanim zaangażowali się zbyt mocno.
Bycie Uchodźcą nie było takie złe. A z pewnością lepsze niż alternatywa, jaką miała przed sobą Kate.
Ale był to tylko cień życia.
Nie można było zostać zbyt długo w jednym miejscu, nie można było posiadać majątku ani nawet zbliżyć się do kogoś w obawie przed zdradą. Bobby znał imiona tylko garstki Uchodźców, których poznał w ciągu tych trzech lat w podziemiu. Wielu stało się jego towarzyszami, oferując — zwłaszcza na początku — nieocenioną pomoc i radę parze bezradnych neofitów, których ocaliła Mary. Towarzyszami tak, ale bez minimalnego ludzkiego kontaktu chyba nigdy nie mogli zostać przyjaciółmi.
WormCam wprawdzie nie pozbawił go wolności i prywatności, lecz odgrodził od reszty ludzi.
Nagle Kate pociągnęła go za rękę i wbiła palce w dłoń.
Znalazłam ją. Mary. Mary tu jest. Tam. Chodź, chodź, chodź.
Zaskoczony Bobby ruszył za nią.
Siedziała sama w rogu pokoju.
Bobby delikatnie zbadał palcami sytuację. Mary była ubrana w dres. Przy niej leżał stygnący, nietknięty talerz jedzenia. Nie nosiła maski.
Oczy miała zamknięte. Nie reagowała na dotyk, lecz wyczuł, że nie śpi.
Kate nerwowo stuknęła w dłoń Bobby’ego.
Równie dobrze może nosie neon: tu jestem weźcie mnie.
Co z nią?
Nie wiem. Skąd mam wiedzieć.
Bobby ujął bezwładną dłoń siostry, roztarł ją i zaczął wypisywać jej imię.
Mary, Mary, Mary, Mary Mays, tu Bobby, Bobby Patterson, Mary, Mary…
Nagle jakby się przebudziła.
— Bobby?
Wyczuł głęboko zaszokowaną ciszę w całym pokoju. To było pierwsze słowo, które ktoś wymówił głośno, odkąd tu przyszli. Kate wyciągnęła rękę i zasłoniła Mary usta.
Bobby znalazł dłoń siostry, żeby mogła coś do niego napisać.
Przepraszam, przepraszam. Zamyślona.
Uniosła jego dłoń do ust i poczuł, jak rozciąga wargi w uśmiechu. Czyli zamyślona i szczęśliwa. Ale to niekoniecznie dobry znak. Szczęśliwa znaczy nieuważna.
Co się z tobą działo?
Uśmiechnęła się szerzej.
Nie powinnam być szczęśliwa, duży bracie?
Wiesz o co mi chodzi.
Wszczep, odparła krótko.
Wszczep, jaki wszczep?
Korowy.
O rany, pomyślał przerażony. Szybko przekazał informację Kate.
Paskudnie, bardzo paskudnie, odparła. Nielegalne.
Wiem.
…Jamajka, poinformowała go Mary.
Co?
Kumpel z komórki na Jamajce. Widzę przez jego oczy, słyszę przez jego uszy. Lepiej niż w Londynie.
Dotyk Mary był delikatny niczym odpowiednik szeptu.
Nowe wszczepy korowe, zaadaptowane z aparatów wirtualnej rzeczywistości, były ostatnim krzykiem technologii WormCamu: niewielkie próżniowe generatory tuneli podprzestrzennych, połączone z czujnikami neuronowymi i wszczepione w korę mózgową pacjenta. Generator pokrywano środkami neurotropowymi, więc w ciągu kilku miesięcy sieć neuronowa łączyła się z nim płynnie, budując ścieżki do wnętrza. A czujnik neuronowy był bardzo czułym analizatorem wzorców aktywności neuronowej, zdolnym do wykrywania napięć pojedynczych synaps.
Taki wszczep mógł czytać i pisać w mózgu, mógł łączyć go z innymi. Świadomym wysiłkiem woli posiadacz wszczepu mógł otworzyć wormcamowe połączenie z własnego umysłu do umysłu dowolnego innego nosiciela.
Wyposażona w implanty, nowa połączona społeczność rozwijała się wokół Aren, zespołów prawdy i innych ośrodków myśli i dyskusji. Stawała się charakterystyczna dla organizacji nowego, młodego świata. Mózgi łączyły się z mózgami. Umysły współpracowały.
Nazywali się Złączonymi.
Stanowili, jak podejrzewał Bobby, świetlaną przyszłość ludzkości. Jednak tu i teraz jej przedstawicielką była osiemnastoletnia dziewczyna, jego siostra, z tunelem podprzestrzennym w głowie.
Przestraszony? wypisała Mary. Opowieści grozy. Zbiorowy umysł. Utrata duszy. Bla bla.
Tak do diabła.
Lek nieznany. Może…
Lecz nagle Mary odsunęła się od niego, podrywając się na nogi. Bobby na ślepo wyciągnął rękę i odnalazł jej głowę, ale cofnęła się i zniknęła.
W całym pokoju, dokładnie w tej samej chwili, poruszyli się też inni. Jakby stado ptaków podrywało się z drzewa do lotu.
Błysnęło światło, gdy ktoś otworzył drzwi wejściowe.
Chodź, wypisał Bobby. Chwycił Kate za rękę i wraz z pozostałymi ruszył w stronę wyjścia.
Boisz się, zauważyła Kate, gdy szli szybko. Przestraszony. Zimna dłoń. Puls. Poznaję.
Musiał przyznać, że jest przestraszony. Lecz nie bał się wykrycia. Bywał już w takich sytuacjach: grupa w kryjówce zawsze dysponowała systemem wyposażonych w WormCamy strażników. Nie, to nie wykrycia czy nawet schwytania się obawiał.
Chodziło o to, że Mary i pozostali działali jak jedna osoba. Pojedynczy organizm. Złączeni.
Wciągnął na siebie intkam.
David usiadł przed wielkim ściennym ekranem w Wormworks. Patrzyła na niego twarz Hirama — młodszego Hirama, o gładszej skórze, ale niewątpliwie Hirama. Za nią rozciągał się słabo widoczny miejski pejzaż: niszczejące bloki mieszkalne i skomplikowany system dróg; miejsce wyglądało tak, jakby zaprojektowano je, by wykluczyć stąd ludzkie istoty. Były to przedmieścia Birmingham, wielkiego miasta w sercu Anglii, tuż przed końcem dwudziestego wieku — kilka lat przed wyjazdem Hirama z tego starego, upadającego kraju w poszukiwaniu nowych możliwości w Ameryce.
Davidowi udało się połączyć otrzymane do Mavensa oprogramowanie śledzące DNA z systemem naprowadzania WormCamu, po czym rozbudował je, by mogło także przekraczać granicę pokoleń. I jak poprzednio przeskanował wstecz linię życia Bobby’ego, teraz przeszedł do jego ojca i dawcy DNA. Ciekawość kazała mu sięgnąć jeszcze dalej, zbadać własne korzenie — co było w końcu jedynym fragmentem historii, jaki naprawdę się liczy.
Jakiś cień przesunął się po ścianie w półmroku ogromnej hali laboratorium — cień bez źródła. David dostrzegł go kątem oka i wiedział, że to Bobby, jego brat. Nie miał pojęcia, po co tu przybył, ale wiedział, że Bobby przyłączy się do niego, kiedy będzie gotów.
Ujął mocno niewielki joystick i pchnął go do przodu.
Twarz Hirama wygładziła się, odmłodniała. Tło rozmyło się w niewyraźną plamę, w wir nocy i dni, w ledwie rozpoznawalne budynki, nagle zastąpione szarozieloną równiną: krainą Fens, gdzie Hiram dorastał. Wkrótce twarz zmniejszyła się, stała niewinna, chłopięca, a po chwili już niemowlęca.
Wtedy zastąpiła ją twarz kobiety.
Kobieta uśmiechała się do Davida — a raczej do kogoś stojącego poza niewidzialnym ujściem tunelu podprzestrzennego, zawieszonego przed jej oczami. David wybrał taki punkt widzenia, by prześledzić linię mitochondrialnego DNA, przekazywanego od matki do córki. W takim razie kobieta musiała być jego babką. Była młoda, koło dwudziestu lat… Oczywiście, że młoda: ślad DNA przeskoczył z Hirama na nią w chwili zapłodnienia. Na szczęście David nie musiał patrzeć, jak jego babki będą się starzały. Ta była piękna na swój spokojny sposób, klasycznie angielską urodą: wysokie kości policzkowe, niebieskie oczy, jasnorude włosy związane w ciasny kok.
Azjatyckie geny Hirama pochodziły z linii jego ojca. David pomyślał, że romans musiał sprawić tej pięknej kobiecie wiele kłopotów w tamtym czasie i miejscu.
Wyczuł, że za jego plecami, w Wormworks, cień podpływa bliżej.
Pchnął joystick i znowu zamigotały dni i noce. Twarz zmieniła się w dziewczęcą; zmieniane fryzury rozmyły się na granicy widoczności. Potem straciła wyrazistość — czyżby zmiany okresu dorastania? — i wreszcie stała się bezkształtną twarzą noworodka.
Kolejne skokowe przejście — jego prababka. Młoda kobieta siedziała w biurze, skupiona, z czołem zmarszczonym pod fryzurą przypominającą śmieszną rzeźbę z ciasno splecionych warkoczyków. W tle David zauważył inne kobiety, pracujące przy rzędach niezgrabnych mechanicznych maszyn liczących: pilnie wciskały klawisze i ciągnęły za dźwignie. To pewnie lata trzydzieste, przed wynalezieniem krzemowego komputera; biuro mogło być jednym z najbardziej zaawansowanych ośrodków przetwarzania danych na planecie. Już ta przeszłość, tak bliska jego czasów, wydawała się całkowicie obca.
Uwolnił dziewczynę z czasowej pułapki i jej twarz zmieniła się do okresu niemowlęctwa.
Po chwili spojrzała na niego następna młoda kobieta. Miała na sobie długą spódnicę i źle dopasowaną, źle uszytą bluzkę. Obejmowana przez żołnierza w płaskim blaszanym hełmie machała małą brytyjską flagą. Ulica za nią była zatłoczona: mężczyźni w garniturach i w mundurach, kobiety w długich płaszczach. Padał obrzydliwy jesienny deszcz, ale nikt nie zwracał na to uwagi.
— Listopad 1918 — stwierdził głośno David. — Zawieszenie broni. Koniec czteroletniej rzezi w Europie. Nie taka zła noc, żeby zostać poczętym. Jak sądzisz, Bobby?
Nieruchomy cień zdawał się wahać. Potem odsunął się od ściany, podszedł, stał się konturem ludzkiej sylwetki. Pojawiły się zawieszone w powietrzu twarz i dłonie.
— Witaj, Davidzie.
— Siadaj — zaprosił brata David.
Bobby zajął miejsce, szeleszcząc intkamową tkaniną. Sprawiał wrażenie niespokojnego, jakby odzwyczaił się od tak otwartej bliskości innych ludzi. Nie miało to znaczenia — David niczego od niego nie oczekiwał.
Twarz dziewczyny z końca pierwszej wojny światowej wygładziła się, zmniejszyła, zapadła w siebie i nastąpił kolejny przeskok: dziewczyna trochę podobna do jej potomków, z niebieskimi oczami i rudawymi włosami, ale chudsza, bledsza, o zapadniętych policzkach. Ubywało jej lat, a w tle zmieniały się mroczne miejskie krajobrazy: fabryki, szeregi nędznych domków… A potem błysk dzieciństwa i kolejne pokolenie, kolejna dziewczyna i ten sam ponury krajobraz.
— Są takie młode… — rzucił Bobby. Głos miał zgrzytliwy, jakby dawno nieużywany.
— Chyba trzeba się do tego przyzwyczaić — odparł posępnie David. — Zagłębiliśmy się w dziewiętnasty wiek. Straciliśmy już wielkie osiągnięcia medycyny, a wiedza o higienie jest szczątkowa. Ludzie umierają na proste, uleczalne choroby. I pamiętaj, że śledzimy linię kobiet, które żyły dość długo, żeby osiągnąć wiek rozrodczy. Nie widzimy ich sióstr, które umarły w niemowlęctwie i nie zostawiły potomstwa.
Mijały kolejne pokolenia; twarze zmniejszały się jak przekłute balony, jedna po drugiej. Zmieniały się też z pokolenia na pokolenie — działał powolny dryf genetyczny.
Oto dziewczyna, której wykrzywiona w chwili porodu twarz była mokra od łez. Odebrano jej dziecko — a raczej, przy wstecznym biegu czasu, podano je w chwilę po urodzeniu. Ciąża rozwijała się w bólu i hańbie, aż dotarli do momentu, który zmienił jej życie: brutalnego gwałtu, popełnionego przez członka rodziny, wuja czy brata. Oczyszczona z tego cienia twarz odmłodniała, wypiękniała, uśmiechnęła się. Mimo nędzy życia dziewczyna cieszyła się nadzieją przyszłości; odnajdywała piękno w prostocie, w kwiatku, w kształcie obłoku.
Świat musi być pełen takich bolesnych biografii, myślał David, odsłaniających — w miarę zagłębiania się w przeszłość — skutki przed przyczynami, ból i cierpienia odpływające wraz z nadejściem dzieciństwa.
I nagle tło uległo kolejnej zmianie. Teraz, wokół kolejnej twarzy prababki, oddalonej o jakieś dziesięć pokoleń, pojawiła się wieś: niewielkie poletka, pasące się krowy i ryjące w ziemi świnie, gromada brudnych dzieciaków. Kobieta była zabiedzona, o pomarszczonej twarzy, z brakującymi zębami — wyglądała staro, choć David wiedział, że może mieć najwyżej trzydzieści pięć, może czterdzieści lat.
— Nasi przodkowie byli farmerami — odezwał się Bobby.
— Jak prawie wszyscy, zanim rozpoczęła się wielka migracja do miast. Ale rewolucja przemysłowa wygasa. Prawdopodobnie nie potrafią już robić stali.
Pulsowały pory roku, lata i zimy, światło i mrok. Pokolenia kobiet zmieniały się w powolniejszym cyklu: od zniszczonej życiem matki przez młodą pannę do dziecka o wielkich oczach. Niektóre z kobiet pojawiały się na ekranie z twarzą wykrzywioną straszliwym bólem — to te nieszczęśliwe, coraz częstsze, które zmarły przy porodzie.
Historia cofała się. Znikały stulecia, świat pustoszał. Gdzie indziej Europejczycy opuszczali obie Ameryki, by wkrótce zapomnieć, że te wielkie kontynenty w ogóle istnieją. Złota Orda — wielkie armię Mongołów i Tatarów, których ciała podrywały się z ziemi — stawała w szyku i odjeżdżała do Azji.
Żadne z tych wydarzeń nie miało wpływu na ciężko pracujących angielskich wieśniaków, pozbawionych edukacji i książek, przez pokolenia obrabiających ten sam skrawek pola. Dla tych ludzi, uświadomił sobie David, miejscowy poborca podatków był postacią o wiele groźniejszą niż Tamerlan czy chan Kubła. Choćby WormCam nie pokazał nic więcej, jedno uświadomił nam z bezlitosną wyrazistością: że życie większości ludzi było nędzne i krótkie, pozbawione swobody i radości, że krótki pobyt na świecie to wyrok, który musieli odcierpieć.
Aż w końcu, wokół twarzy kolejnej dziewczyny — ze splątanymi ciemnymi włosami, ziemistą cerą, przerażoną nieufną miną — gwałtownie zmieniła się sceneria. Bracia zobaczyli ponurą okolicę, idącą powolnym krokiem obdartą rodzinę uchodźców, tu i tam płonące stosy trupów.
— Zaraza — domyślił się Bobby.
— Tak. Musieli uciekać. Ale nie mieli dokąd.
Wkrótce obraz ustabilizował się, ukazując kolejny anonimowy skrawek gruntu na rozległej równinie i kolejne pokolenia. Ciężka praca, tak gwałtownie przerwana, zaczęła się na nowo.
Na horyzoncie wyrastała normańska katedra: ogromny, nieruchomy blok piaskowca. Jeśli trafili na Fens, wielką równinę na wschodzie Anglii, to katedra mogła stać w Ely. Już wtedy trwała od wieków; przypominała wielki, kamienny statek kosmiczny, który spłynął z niebios. Musiała całkowicie dominować nad wizjami tutejszych ludzi — co oczywiście było jej głównym celem.
Ale nawet wielka katedra zmalała, zadziwiająco prędko rozpadła się na mniejsze, prostsze formy i w końcu zniknęła bez śladu.
Liczba ludzi zmniejszała się ciągle; na całej planecie wysychała wielka fala ludzkości. Normańscy najeźdźcy musieli już rozebrać swoje twierdze i zamki i odpłynąć do Francji. Wkrótce powrócą do domów także fale napastników ze Skandynawii i Europy. Daleko stąd zbliżał się czas narodzin Mahometa, a muzułmanie opuszczali Afrykę. Zanim zdejmą z krzyża ciało Chrystusa, na całym świecie pozostanie około stu milionów ludzi — mniej niż połowa ludności Stanów Zjednoczonych w czasach Davida.
Twarze prababek pulsowały; nastąpiła kolejna zmiana scenerii, krótka migracja. Teraz dalecy przodkowie obrabiali ziemię wśród ruin — niskie mury, odsłonięte piwnice, tu i tam bloki marmuru i innych kamieni.
Potem budynki rozkwitły jak kwiaty oglądane w przyspieszonym tempie.
David zatrzymał obraz. Zogniskował wizję na twarzy kobiety, jego prababki oddalonej o osiemdziesiąt pokoleń. Miała około czterdziestu lat: przystojna, z rudymi, przyprószonymi siwizną włosami i niebieskimi oczami. Nos miała dumny, wydatny, rzymski.
Za nią ponure pola zastąpiła uporządkowana zabudowa miejska: skwer otoczony kolumnadami i posągami, wysokie budynki kryte czerwoną dachówką. Na placu stały gęsto stragany, a sprzedawcy znieruchomieli w akcie zachwalania towaru. Sprawiali zabawne wrażenie: walczący o nieznaczący zysk, nieświadomi ani ponurych stuleci, leżących w niedalekiej przyszłości, ani swej własnej nadchodzącej śmierci.
— Rzymskie osiedle — stwierdził Bobby.
— Tak. — David wskazał fragment obrazu. — To chyba forum. A to bazylika, ratusz i siedziba sądów. Za kolumnami są wejścia do urzędów i sklepów. A ten budynek, o tutaj, to chyba świątynia…
— Wszystko wydaje się takie uporządkowane — zauważył Bobby. — Nawet nowoczesne. Ulice, budynki, urzędy, sklepy. Widać, że budowali osadę na planie prostokątnym, jak Manhattan. Mam wrażenie, że mógłbym spokojnie wejść w ekran i poszukać baru.
Kontrast pomiędzy tą niewielką wysepką cywilizacji i szerokim na całe stulecia morzem niewiedzy i ciężkiej pracy był tak uderzający, że David nie miał ochoty stąd odchodzić.
— Ryzykowałeś, przychodząc tutaj — powiedział, zwracając się do brata.
Twarz Bobby’ego, unosząca się ponad intkamem, przypominała dziwaczną maskę, rozjaśnioną znieruchomiałym uśmiechem dalekiej babki.
— Wiem. I wiem, że pomagałeś FBI. Śledzenie DNA… David westchnął.
— Jeśli nie ja, zrobiłby to ktoś inny. A tak przynajmniej wiem, co planują. — Stuknął w ekran. Wokół obrazu kobiety zapaliły się mniejsze prostokąty. — Masz. To wormcamowe obrazy sąsiednich pomieszczeń i korytarzy. Widok z góry na parking. Dołączyłem też rozpoznawanie w podczerwieni. Gdyby ktoś się zbliżał…
— Dzięki.
— To już tak długo, bracie. Nie zapomniałem, jak mi pomogłeś, kiedy to ja przechodziłem kryzys i byłem bliski uzależnienia.
— Wszyscy miewamy problemy. To był drobiazg.
— Wręcz przeciwnie. Ale nie powiedziałeś, dlaczego tu przyszedłeś.
Bobby wzruszył ramionami; ruch pod intkamem był tylko niewyraźnym rozmyciem konturu.
— Wiem, że nas szukałeś. Żyję i jestem zdrowy. Kate też.
— I szczęśliwy?
— Gdyby mi zależało na szczęściu, mógłbym włączyć chip w mózgu. W życiu są sprawy ważniejsze od szczęścia, Davidzie. Chciałem, żebyś przekazał wiadomość dla Heather.
David zmarszczył czoło.
— Chodzi o Mary? Coś się stało?
— Nie… Nie, właściwie nie. — Bobby otarł twarz; pod intkamem był wyraźnie zgrzany. — Stała się jedną ze Złączonych. Próbujemy ją skłonić, żeby odwiedziła dom. Chciałem, żebyś mi pomógł to zorganizować.
To były niepokojące wieści.
— Oczywiście. Możesz mi zaufać. Bobby uśmiechnął się szeroko.
— Wiem. Inaczej bym nie przyszedł.
A ja, pomyślał niespokojnie David, od naszego ostatniego spotkania odkryłem coś niezwykłego o tobie…
Spojrzał na zaciekawioną twarz brata, oświetloną blaskiem dnia sprzed dwóch tysięcy lat. Czy warto teraz dręczyć Bobby’ego kolejną rewelacją o tym, jak bardzo Hiram wpłynął na jego życie? O tej chyba największej zbrodni, jaką popełnił wobec własnego syna?
Później, zdecydował. Później. Na pewno trafi się lepszy moment.
A poza tym wormcamowy obraz wciąż jarzył się na ekranie: kuszący, obcy, nieodparty. WormCam we wszystkich swych zastosowaniach odmienił świat. Ale nic nie mogło się równać z potęgą techniki, która odsłaniała coś, co uważano za bezpowrotnie minione.
Nadejdzie jeszcze czas na życie, na jego skomplikowane problemy, na nieukształtowaną przyszłość. Na razie historia przyzywała Davida. Ujął joystick, pchnął lekko i rzymskie budynki rozpłynęły się jak płatki śniegu na słońcu.
Kolejne migotanie migracji i pojawił się nowy typ twarzy, wciąż z charakterystycznymi rudawymi włosami i niebieskimi oczami, ale bez śladu rzymskiego nosa.
Wokół młodniejących twarzy David widział pola — małe i prostokątne, obrabiane pługami zaprzężonymi w woły, a w gorszych czasach nawet w ludzi. Stały tam drewniane spichlerze, biegały owce, świnie, bydło i kozy. Za wąskimi polami dostrzegał ziemne nasypy, zmieniające osadę w fort — a kiedy zagłębili się dalej w przeszłość, w miejscu wałów wyrosła prymitywna drewniana palisada.
— Świat się upraszcza — stwierdził Bobby.
— Owszem. Jak to powiedział Francis Bacon? „Dobre skutki dzieł założycieli miast, prawodawców, ojców ludu, pogromców tyranów i bohaterów tej klasy trwają tylko przez krótki czas; za to dzieło Wynalazcy, choć z mniejszą pompą tworzone, dociera wszędzie i trwa przez wieczność”. Mniej więcej teraz ludzie mieczami z brązu walczą w wojnie trój ańskiej. Ale brąz łatwo się kruszy; właśnie dlatego wojna trwała dwadzieścia lat, przy stosunkowo niskiej liczbie ofiar. Zapomnieliśmy, jak wytwarzać żelazo, i nie możemy już zabijać się tak skutecznie jak niegdyś.
Ciężka praca na roli nie ustawała przez kolejne pokolenia. Owce i krowy, choć udomowione, wyglądały na coraz dziksze odmiany.
Sto pięćdziesiąt generacji w głąb czasu: narzędzia z brązu ustąpiły miejsca kamiennym. Gdy spadło tempo historycznych przemian, David zaczął szybciej się cofać. Przebiegło przed nimi dwieście, trzysta pokoleń; widoczne przez chwilę twarze przechodziły płynnie jedna w drugą, rzeźbione powoli przez czas, wysiłek i mieszanie genów.
Wkrótce to wszystko straci znaczenie, myślał smętnie David: gdy nadejdzie Dzień Wormwoodu. Tego ranka cała ta cierpliwa walka, cały trud miliarda nieważnych żywotów zostanie wymazany; zniknie wszystko, co poznaliśmy i zbudowaliśmy. Może nawet nie pozostanie nikt, kto by nas wspominał i opłakiwał. A ta granica czasu jest już blisko, o wiele bliżej nawet niż rzymska wiosna, którą oglądaliśmy; niewiele już historii pozostało, by rozegrać się do końca.
Nagle ta myśl stała się nie do zniesienia — jak gdyby po raz pierwszy w pełni uświadomił sobie realność Wormwoodu. Musimy znaleźć sposób, by go odepchnąć, stwierdził. Dla dobra innych, tych, którzy odeszli i teraz spoglądają na nas przez WormCam. Nie wolno nam zniszczyć sensu ich dawnego życia.
Tło wokół twarzy znowu się rozmyło.
— Staliśmy się nomadami — odgadł Bobby. — Gdzie jesteśmy? David spojrzał na panel wskaźników.
— Pomocna Europa. Zapomnieliśmy, jak się uprawia ziemię. Wioski i osady zniknęły. Nie ma już imperiów ani miast. Ludzie to dość rzadkie istoty, żyjące w koczowniczych grupach i klanach, w osiedlach stojących rok, najwyżej dwa.
Dwanaście tysięcy lat w przeszłość zatrzymał skaner.
Mogła mieć najwyżej piętnaście lat; na policzku nosiła jakiś prymitywnie wytatuowany znak. Wydawała się zdrowa. Na rękach trzymała dziecko otulone zwierzęcą skórą — mój daleki wuj, pomyślał David — i głaskała jego krągły policzek. Miała na sobie buty, nogawice i ciężki płaszcz z plecionej trawy. Reszta odzieży wyglądała jak zszyta z pasków skóry. Do butów i pod kapelusz napchała trawy, zapewne aby ochronić się przed chłodem.
Obejmując dziecko, szła za grupą mężczyzn, kobiet z niemowlętami na rękach, dzieci. Wspinali się płytkim wąwozem. Szli spokojnie, bez pośpiechu, w tempie, które mogli pewnie utrzymywać całymi kilometrami. Niektórzy z dorosłych trzymali oszczepy z krzemiennymi grotami — zapewne raczej z obawy przez atakiem jakiegoś zwierzęcia niż przed zagrożeniem ze strony innych ludzi.
Przekroczyła grzbiet wzniesienia. David i Bobby, sunący nad ramieniem swej prababki, zobaczyli ukrytą dotąd krainę.
— O rany… — szepnął David. — O rany…
Spoglądali na szeroką, rozległą równinę. W oddali, chyba na północy, wyrastały góry — ciemne i nieruchome, z pasami oślepiająco białych lodowców. Niebo było krystalicznie błękitne, słońce stało wysoko.
Nie widzieli nawet śladu dymu, konturów pól, żadnych płotów. Z zimnego świata zniknęły wszelkie ślady ludzkiej działalności.
Ale równina nie była pusta.
…Są jak ogromny dywan, pomyślał David; ruchomy dywan wielkich cielsk, każde okryte długim, rudym futrem, zwisającym do ziemi jak sierść wołu piżmowego. Poruszały się wolno, cały czas skubiąc trawę — wielkie stado utworzone z mniejszych grupek. Na skraju jedno z młodych nieostrożnie oderwało się od rodziców i zaczęło drapać kończynami ziemię. Z boku zbliżył się biały, wychudły wilk. Matka młodego nadbiegła, błyskając kłami. Wilk uciekł.
— Mamuty — stwierdził David.
— Muszą ich być dziesiątki tysięcy. A te tam, co to? Jakieś jelenie? A te? Wielbłądy? I popatrz… Boże… to chyba tygrys szablo-zębny!
— Lwy, tygrysy i niedźwiedzie — mruknął David. — Chcesz iść dalej?
Tak. Tak, idźmy dalej.
Dolina z epoki lodowcowej zniknęła jak we mgle. Pozostały tylko ludzkie twarze, opadające jak kartki z kalendarza.
David miał wrażenie, że rozpoznaje rysy swoich żeńskich przodków: krągłe twarze, prawie zawsze szokująco młode w chwili porodu, wciąż zachowywały charakterystyczne rudawe włosy i niebieskie oczy.
Ale świat zmieniał się dramatycznie.
Potężne burze szalały na niebie, czasami po kilka lat bez przerwy. Przodkowie przedzierali się przez tereny pokryte lodem albo zniszczone suszą, czasem po pustyniach, wygłodniali, spragnieni, nigdy zdrowi.
— Mieliśmy szczęście — stwierdził David. — Dostaliśmy tysiąclecia stosunkowo stabilnego klimatu. Dość czasu, żeby rozwinąć rolnictwo, zbudować miasta i podbić świat. A wcześniej: to.
— Tacy delikatni — mruknął zdziwiony Bobby. Ponad tysiąc pokoleń wstecz twarze zaczęły ciemnieć.
— Migrujemy na południe — domyślił się Bobby. — Tracimy adaptację do chłodniejszego klimatu. Wracamy do Afryki?
— Tak. — David uśmiechnął się. — Wracamy do domu. Jeszcze kilkanaście pokoleń i pierwsza wielka migracja cofnęła się całkowicie. Obrazy znów były stabilne.
Znaleźli się na południowym krańcu Afryki, na wschód od Przylądka Dobrej Nadziei. Grupa przodków trafiła do jaskini niedaleko plaży, skąd sterczały brązowe skały osadowe.
Okolica była szczodra. Sawanny i lasy, zdominowane przez krzewy i drzewa o wielkich, barwnych, kolczastych kwiatach, opadały aż na brzeg. Ocean był spokojny, a ptaki krążyły nad głowami. Na brzegu, poniżej linii przypływu, leżały wodorosty, meduzy, czasem jakieś mątwy.
W lesie roiło się od zwierzyny. Z początku widzieli tylko znajome gatunki, takie jak antylopy eland, gazele, słonie i dzikie świnie, ale głębiej w czasie pojawiły się też inne: długorogi bawół, gigantyczna karna i coś w rodzaju ogromnego konia, pasiastego jak zebra.
Tu właśnie, w tych spokojnych jaskiniach, przodkowie zamieszkali na wiele pokoleń.
Tempo zmian stało się przeraźliwie wolne. Z początku ludzie nosili odzież, ale ta — po setkach pokoleń — była coraz gorszej jakości, wreszcie zredukowana do zwykłych skórzanych opasek na biodrach; potem zniknęły i one. Polowali z oszczepami o kamiennych ostrzach i ręcznymi toporkami, ale już nie używali łuków i strzał. Ale i kamienne narzędzia stawały się coraz bardziej prymitywne, łowy coraz mniej ambitne, często wyglądające raczej na próbę dobicia rannej antylopy.
W jaskiniach — gdzie podłoże zapadało się z mijającymi tysiącleciami, kiedy znikały warstwy ludzkich odpadków — z początku dało się zauważyć swego rodzaju organizację ludzkiej społeczności. Występowała nawet sztuka: obrazy ludzi i zwierząt, pracowicie kreślone na ścianach poplamionymi barwnikiem palcami. W końcu jednak, dwieście tysięcy pokoleń wstecz, zeskrobano ostatnie wizerunki i ściany jaskiń stały się czyste.
David zadrżał. Dotarli do świata bez sztuki: nie było tu obrazów, książek, rzeźb, może nawet pieśni i poematów. Z Ziemi odpływała myśl.
Zapadali się coraz głębiej, przez trzy, cztery tysiące pokoleń: ogromna pustynia czasu, przekroczona przez łańcuch przodków, którzy rozmnażali się albo walczyli w nagiej jaskini. Ciąg prababek prawie nie zdradzał znaczących zmian — choć David miał wrażenie, że dostrzega w tych ciemnych twarzach rosnące zmieszanie, zdumienie czy nawet stan trwałego, niezrozumiałego lęku.
W końcu nastąpiła gwałtowna, ostra nieciągłość. Tym razem to nie pejzaż się zmienił, ale sama twarz.
David zwolnił tempo i bracia spojrzeli na tę najdalszą z prababek, wyglądającą z wylotu jaskini, którą jej potomkowie mieli zamieszkiwać przez tysiące pokoleń.
Twarz była zbyt duża, oczy zbyt mocno rozstawione, nos płaski, a wszystkie rysy poszerzone, jakby ktoś rozciągnął tę twarz wszerz; żuchwa szeroka, ale podbródek niski i cofnięty. Wypukłość na czole tworzyła wał brwiowy, kościste obrzmienie, jakby guz napierający na twarz, aż oczy wydawały się zapadać w głębokich oczodołach. Wypukłość z tyłu równoważyła ciężar wału brwiowego, ale w efekcie głowa pochylała się, niemal oparta podbródkiem o pierś, wyginając masywny kark do przodu.
Ale oczy pozostały czyste, rozumne.
Była bardziej ludzka niż dowolna małpa, ale nie była człowiekiem. I właśnie ten poziom bliskości wobec takich różnic najbardziej Davida niepokoił.
Należała też bez wątpienia do neandertalczyków.
— Jest piękna — oświadczył Bobby.
— Tak — szepnął David. — Ale na coś takiego wszyscy paleontolodzy wrócą do swoich tablic.
Uśmiechnął się zadowolony.
Nagle zastanowił się, jak wielu obserwatorów z przyszłości studiuje w tej chwili jego i brata — skoro to oni, jako pierwsi z ludzi, zobaczyli własnych, tak dalekich przodków. Podejrzewał, że nie jest w stanie nawet sobie wyobrazić ich wyglądu ani używanych narzędzi — tak jak neandertalska prababka nie mogła sobie wyobrazić tego laboratorium, na wpół niewidzialnego brata, błyszczących na biurku aparatów.
A poza tymi obserwatorami, jeszcze dalej w przyszłości, muszą być inni, obserwujący ich z kolei — i dalej, ku jeszcze bardziej niewyobrażalnym czasom, dopóki istnieje ludzkość albo ci, którzy przyjdą po niej.
Ta myśl budziła dreszcze.
…Oczywiście pod warunkiem, że ktokolwiek przeżyje Wormwood.
— Niech to… — szepnął nagle Bobby. Wydawał się zawiedziony.
— O co chodzi?
— To nie twoja wina. Wiedziałem, na co się narażam. Zaszeleścił intkam, przesunęła się rozmazana plama cienia. David obejrzał się: Bobby zniknął.
Za to do laboratorium wpadł Hiram. Trzaskał drzwiami i krzyczał.
— Mam je! Niech to diabli, mam je! — Klepnął Davida w plecy. — Śledzenie DNA zadziałało jak burza. Manzoni i Mary, obie!
Podniósł głowę.
— Słyszysz mnie, Bobby? Wiem, że tu jesteś! Mam je! I jeśli chcesz jeszcze zobaczyć którąkolwiek z nich, musisz przyjść do mnie! Zrozumiałeś?
David spojrzał prosto w oczy swej zagubionej w czasie prababki, przedstawicielki innego gatunku, oddalonej od niego o pięć tysięcy pokoleń… I wyłączył ekran.
Kiedy z przymusu powróciła do społeczeństwa, Kate z ulgą przekonała się, że oczyszczono ją z zarzutów. Ale z przerażeniem odkryła, że została rozdzielona z Mary i przyjaciółmi i natychmiast uwięziona — przez Hirama Pattersona.
Drzwi do pokoju otworzyły się, jak zawsze się otwierały dwa razy dziennie.
Za progiem stała strażniczka: wysoka, szczupła kobieta, ubrana w spokojny żakiet i spodnie. Była nawet ładna, ale twarz i ciemne oczy miała jak martwe. Kate czuła dreszcz na jej widok.
Nazywała się Mae Wilson.
Wepchnęła przez drzwi niewielki wózek, wyciągnęła wczorajszy i szybkim, czujnym spojrzeniem zbadała pomieszczenie. Potem zamknęła drzwi. I to wszystko — skończone bez jednego słowa.
Kate siedziała na jedynym elemencie umeblowania w całym pokoju — na łóżku. Teraz wstała, podeszła do wózka i zdjęła białą papierową serwetkę. Pod nią znalazła zimne mięso, sałatkę, chleb, owoce i napoje: termos z kawą, butelkę wody mineralnej, sok pomarańczowy. Na dolnej półce była świeża bielizna, kombinezon, pościel. To co zwykle.
Już dawno zbadała wszystkie możliwości, jakie dawał jej dostarczany dwa razy dziennie wózek. Papierowe talerze i plastikowe sztućce nie nadawały się do niczego prócz swojej zasadniczej funkcji, a nawet do niej tylko w ostateczności. Nawet kółka wózka wykonano z miękkiego plastiku.
Wróciła na łóżko i usiadła, z roztargnieniem gryząc brzoskwinię.
Sam pokój był równie beznadziejny. Gładkie ściany pokrywał przejrzysty plastik, w który nie zdołała wbić paznokci. Nie było nawet lampy; szary blask, zalewający pomieszczenie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, pochodził z jarzeniówek ukrytych za panelami sufitu, pod warstwą plastiku. Zresztą i tak nie umiałaby ich dosięgnąć. Łóżko było plastikowym pudłem, gładko wtopionym w podłogę. Próbowała porwać pościel, ale materiał okazał się zbyt mocny. Poza tym nie była jeszcze gotowa do myśli, że mogłaby kogokolwiek udusić — nawet Wilson.
Hydraulika: muszla klozetowa i prysznic — także nie miały żadnej wartości dla jej podstawowego celu. Toaleta była chemiczna, a odpływ łączył się chyba z hermetycznym zbiornikiem, więc nie można było przemycić wiadomości, nawet gdyby wymyśliła jakiś sposób.
Ale mimo wszystko raz niemal udało jej się uciec. Przyjemnie było wspominać to prawie zwycięstwo.
Cały plan ułożyła w głowie, gdzie nawet WormCam nie mógł jeszcze zajrzeć. Realizację przygotowywała przez tydzień. Co dwanaście godzin zostawiała wózek odrobinę dalej w głębi pokoju.
Wypróbowała w myślach całą choreografię: dwa kroki od łóżka do drzwi, można ten drugi krok ściąć jeszcze kawałeczek…
I za każdym razem, kiedy otwierała drzwi, żeby zabrać wózek, Wilson musiała sięgać trochę dalej.
Aż wreszcie przyszedł dzień, kiedy Wilson — aby dosięgnąć wózka — musiała zrobić jeden krok za próg. Tylko krok, nic więcej, ale Kate miała nadzieję, że to wystarczy.
Dwa szybkie kroki doprowadziły ją do drzwi. Pchnięcie ramieniem przewróciło Wilson na podłogę. Kate dotarła całe dwa kroki za próg.
Jej pokój okazał się skrzynią ustawioną w wielkiej jak hangar hali, z dalekimi, ledwie widocznymi w słabym świetle ścianami. Wokół byli inni strażnicy, mężczyźni i kobiety: podrywali się zza biurek, sięgali po broń. Kate rozglądała się gorączkowo, nie wiedząc, w którą stronę uciekać…
Dłoń, która ją chwyciła, przypominała imadło. Wykręciła jej ramię i wygięła mały palec. Kate opadła na kolana; poczuła eksplozję bólu, kiedy pękały kości palca; nie mogła powstrzymać krzyku.
To była Wilson, oczywiście.
Kiedy odzyskała przytomność, leżała na podłodze swojej celi, skrępowana taśmą izolacyjną, a lekarz opatrywałjej palec. Inny strażnik przytrzymywał Wilson, która obrzucała Kate morderczym spojrzeniem tych obojętnych zwykle oczu.
Palec bolał jeszcze przez kilka tygodni. A Wilson, kiedy zjawiła się następnym razem, przeszyła Kate wzrokiem pełnym nienawiści. Zraniłam jej dumę, uświadomiła sobie Kate. Następnym razem zabije mnie bez wahania.
Jednak było jasne, że nawet po próbie ucieczki Wilson nie na nią kierowała swoją nienawiść. Kate zastanawiała się, kto jest prawdziwym celem strażniczki — i czy Hiram wie o tym.
Tak samo domyślała się, że nie ona jest głównym celem Hirama. Ona była tylko przynętą w pułapce. Po prostu znalazła się na drodze tych szaleńców i ich nieodgadnionych planów.
Nie warto się zastanawiać, uznała. Położyła się na łóżku. Później, zgodnie z narzuconą sobie dyscypliną, trochę poćwiczy. Na razie, w nigdy nie gasnącym blasku jarzeniówek, starała się zaciemnić umysł.
I wtedy czyjeś palce dotknęły jej dłoni.
Wśród chaosu, wzajemnych oskarżeń i gniewu, jakie nastąpiły po schwytaniu Mary i Kate, David poprosił o spotkanie z Mary. Odbyło się w chłodzie i spokoju Wormworks.
Natychmiast wstrząsnęły nim znajome niebieskie oczy dziewczyny, tak podobne do oczu, które śledził w głębinach czasu aż do Afryki. Przeszył go dreszcz na myśl o ulotności ludzkiego życia. Czyżby Mary rzeczywiście nie była niczym więcej niż chwilową manifestacją genów, przekazanych j ej przez tysiące pokoleń jeszcze z czasów neandertalskich — genów, które sama z kolei przekaże w nieznaną przyszłość? Ale WormCam rozbił tę przerażającą perspektywę: życie Mary było ulotne, ale nie mniej ważne z tego powodu. A teraz, kiedy przeszłość stanęła otworem, z pewnością będzie pamiętana, szanowana przez tych, którzy przyj da po niej.
Życie, ukształtowane przez zmieniający się szybko świat, może jeszcze doprowadzić ją w miejsca, których sobie teraz nawet nie wyobraża.
— Wyglądasz na zmartwionego — powiedziała.
— To dlatego, że nie wiem, z kim rozmawiam.
Prychnęła i na chwilę znów zobaczył przed sobą dawną, zbuntowaną, agresywną Mary.
— Wybacz moją ignorancję — dodał szybko David. — Próbuję tylko zrozumieć. Jak wszyscy. To dla nas coś nowego.
Skinęła głową.
— A więc coś, czego trzeba się lękać…? Tak — uznała po chwili. — Tak, rzeczywiście. Jesteśmy tutaj. Tunel w mojej głowie nigdy się nie zamyka, Davidzie. Wszystko, co robię, wszystko, co widzę, słyszę i czuję, co myślę, jest…
— Wspólne?
— Tak. — Przyjrzała mu się. — Ale wiem, co chcesz przez to powiedzieć: rozcieńczone. Prawda? Ale to nie tak. Nie stałam się mniej sobą. Ale jestem… poprawiona. To po prostu kolejna warstwa świadomości. Albo dodatkowe przetwarzanie danych. Warstwa nałożona na mój centralny system nerwowy, jak on został nałożony na starsze sieci, na przykład biochemiczną. Moje wspomnienia nadal należą do mnie. Czy to takie ważne, że są przechowywane w cudzej głowie?
— Przecież tu nie chodzi o coś w rodzaju lepszej sieci telefonicznej — zaprotestował David. — Wy, Złączeni, macie większe ambicje. Czy jest w tym nowa osobowość, nowe, wspólne „ja”? Wyłaniający się z sieci zbiorowy umysł z tunelami podprzestrzennymi zamiast włókien nerwowych?
— Sądzisz, że byłoby to coś strasznego, prawda?
— Sam nie wiem, co mam o tym myśleć.
Przyglądał się jej, próbując w skorupie Złączoności pochwycić samą Mary.
W dodatku Złączeni szybko stali się znani jako znakomici aktorzy — albo kłamcy, mówiąc brutalnie. Dzięki rozdzielonym warstwom świadomości każdy z nich w pełni kierował mową własnego ciała, mięśniami twarzy — zyskiwali władzę nad kanałami komunikacji, które ewoluowały, by przekazywać informację szczerze i uczciwie. Złączeni przewyższali w tym względzie najznakomitszych aktorów. David nie miał powodu przypuszczać, że Mary go okłamuje — niepokoiło go, że nie może stwierdzić, czy to robi.
— Dlaczego nie zapytasz o to, co naprawdę chciałbyś wiedzieć? — odezwała się po chwili.
— Dobrze — odpowiedział zakłopotany. — Mary… Jakie to uczucie?
— Takie samo — odparła powoli. — Tylko… bardziej. To jakby rozbudzić się w pełni, poczuć całkowitą jasność umysłu, pełną świadomość. Musisz to znać. Nie jestem naukowcem, ale rozwiązywałam zagadki. Na przykład gram w szachy. Nauka jest trochę podobna, prawda? Wymyślasz coś i nagle widzisz, że cała łamigłówka zaczyna się układać. Jak gdyby chmury rozstąpiły się na moment i widzisz dalej, o wiele dalej niż przedtem.
— Tak — przyznał. — Przeżyłem w życiu kilka takich chwil. Miałem szczęście.
Ścisnęła jego dłoń.
— A ja to czuję przez cały czas. Czy to nie cudowne?
— Rozumiesz, dlaczego ludzie się was boją?
— Nie tylko się boją — wyznała spokojnie. — Polują na nas. Atakują. Ale nie mogą nam zaszkodzić. Widzimy, gdy po nas idą, Davidzie.
To go zmroziło.
— I nawet jeśli ktoś z nas zginie… nawet jeśli ja zginę… i tak my, wyższa istota, przetrwamy.
— Co to niby ma znaczyć?
— Sieć informacyjna, która określa Złączonych, jest rozległa. I cały czas rośnie. Prawdopodobnie jest też niezniszczalna, jak Internet umysłów.
Zmarszczył brwi, nie wiadomo dlaczego zirytowany.
— Słyszałeś o teorii przywiązania? — zapytała. — Opisuje psychologiczną potrzebę tworzenia bliskich związków, posiadania bliskich osób. Takie związki są nam niezbędne, by ukryć straszną prawdę, którą odkrywamy, dorastając: że każdy z nas jest samotny. Największym konfliktem ludzkiej egzystencji jest próba pogodzenia się z tym faktem. I dlatego bycie Złączonym wydaje się takie atrakcyjne.
— Ale chip w głowie ci nie pomoże — przerwał jej brutalnie. — W ostatecznym rozrachunku musisz umrzeć sama, tak jak ja.
Uśmiechnęła się łagodnie i David poczuł, że czerwieni się ze wstydu.
To nie musi być prawdą — powiedziała. — Może zdołam przetrwać śmierć mojego ciała… ciała Mary. Ale moja jaźń, świadomość i wspomnienia, nie będą umieszczone w ciele jednego z członków sieci, ale rozdzielone. Między wszystkich. Czy to nie wspaniałe?
— Ale czy to nadal będziesz ty? — szepnął. — Czy w ten sposób naprawdę możesz uniknąć śmierci? A może ta podzielona jaźń będzie tylko kopią?
Westchnęła.
— Nie wiem. Poza rym technice trochę jeszcze brakuje do realizacji takiego zadania. Na razie podlegamy chorobom, wypadkom, śmierci. I zawsze będziemy się smucić.
— Im jesteście mądrzejsi, rym większy ból.
— Tak. Stan ludzkości jest tragiczny, Davidzie. Im więksi są Złączeni, tym wyraźniej to widzę. I mocniej odczuwam.
Jej twarz zmieniła się nagle w widmową, o wiele starszą maskę.
— Chodź ze mną — poprosił David. — Chcę ci coś pokazać.
Kate nie mogła się powstrzymać. Drgnęła i gwałtownie cofnęła rękę.
Ale natychmiast zamaskowała mimowolne syknięcie jako kaszel i przedłużyła ruch dłoni, by zasłonić usta. Potem spokojnie ułożyła rękę na kołdrze.
Poczuła delikatne dotknięcie silnych, ciepłych palców — rozpoznawalnych natychmiast, mimo intkamowej rękawiczki, która musiała je okrywać. Poczuła, że sięgają do wnętrza jej dłoni. Starała się siedzieć spokojnie i nie przerywała jedzenia brzoskwini.
Przepraszam, ze przestraszałem. Nie mogłem uprzedzić
Pochyliła się nieco, by ukryć za plecami ruch własnych palców.
Bobby?
Kto inny? Niezłe więzienie.
W WormWorks, tak?
Tak. Sledzenie DNA. David pomógł. Metody Uchodźców. Mary pomogła. Cała rodzina wspólnie.
Nie powinienes przychodzić, odpisała pospiesznie. Tego chce Hiram. Złapać cię. Przynęta w pułapce.
Nie porzucę cię. Potrzebna. Bądź gotowa.
Raz probowałam. Ochrona ostłra, czujna.
Zaryzykowała szybkie spojrzenie w bok. Nie dostrzegła żadnego znaku jego obecności, nawet cienia, zagłębienia w pościeli, śladu zniekształceń. Najwyraźniej technologia intkamu rozwijała się równie szybko, jak WormCam.
Może nie będzie już okazji, pomyślała. Muszę mu powiedzieć.
Bobby Widziałam Davida. Ma Wiadomości. O tobie.
Co o mnie? Odpisywał ostrożnie, z wahaniem.
Twoja rodzina… Nie mogę tego zrobić, uznała. Pytaj Hirama, napisała rozgoryczona.
Ciebie pytam.
Urodziny Twoje.
Ciebie pytam. Ciebie pytam.
Kate nabrała tchu.
Nie to, co myślisz. Zastanów się. Hiram chciał dynastii. David rozczarowanie, poza kontrola. Matka duża niedogodność. Czyli, lepiej chłopiec bez matki.
Nie rozumiem. Mam matkę. Heather matka.
Zawahała się.
Nie, nie matka. Bobby, jesteś klonem.
David odsunął się trochę i włożył na głowę zimną obręcz Oka Duszy. Gdy zapadał się w wirtualną rzeczywistość, świat stał się ciemny i cichy. Przez krótką chwilę nie czuł nawet własnego ciała, nawet ściskanej w palcach drobnej i ciepłej dłoni Mary.
A potem wokół nich rozbłysły gwiazdy. Mary syknęła i chwyciła go za ramię.
Był zawieszony w trójwymiarowej dioramie gwiazd, rozrzuconych na czarnym aksamicie nieba, gęściejszych niż w najciemniejszą noc na pustyni. A jednak z wolna dostrzegał w nich strukturę. Wzdłuż niebiańskiego równika płynęła wielka rzeka światła — gwiazdy stłoczone tak blisko, że wyglądały jak lśniące obłoki. To Droga Mleczna, naturalnie: wielki gwiezdny dysk, w którego wnętrzu wciąż się znajdował.
Spojrzał w dół. Zobaczył swoje ciało, tak dobrze znajome, wyraźnie widoczne w złożonym świetle z licznych źródeł. Ale unosił się w blasku gwiazd bez żadnej osłony ani podparcia.
Mary płynęła obok, wciąż ściskając go za ramię. Jej dotyk dodawał otuchy. To dziwne, pomyślał; możemy cisnąć nasze umysły o dwa tysiące lat świetlnych od Ziemi, a jednak wciąż musimy trzymać się siebie. To nasze zwierzęce dziedzictwo, nigdy zbyt odległe od wrót świadomości.
Obce niebo nie było puste.
Wokół niego wisiały: słońce, słońce, planeta i księżyc, niczym trzy ciała niebieskie, od zawsze dominujące nad środowiskiem człowieka. Ale słońce było niezwykłe — nie pojedyncza gwiazda, jak na Ziemi, ale podwójna.
Większy obiekt był pomarańczowym olbrzymem, gasnącym i chłodnym. Poza żółto lśniącym jądrem składał się głównie z masy pomarańczowego gazu, coraz bardziej rozrzedzonego. Na dysku David dostrzegał liczne szczegóły: tańczące przy biegunach linie żółtobiałego światła i brzydkie blizny szaroczarnych plam wokół równika.
Pomarańczowy olbrzym był wyraźnie spłaszczony. Miał towarzysza, gwiazdę maleńką i niebieskawą, tak bliską, że krążyła niemal w rzadkiej zewnętrznej atmosferze giganta. David widział nawet wąską smugę gazu, wyrwaną z większej gwiazdy: wciąż jasna, zwijała się wokół towarzysza i opadała na powierzchnię — piekielny deszcz reagującego termojądrowo wodoru.
Spojrzał na planetę wiszącą mu pod stopami. Była kulą o pozornej wielkości piłki plażowej, w połowie oświetloną czerwonym i białym blaskiem gwiazd macierzystych. Ale wyraźnie nie miała atmosfery, a powierzchnię znaczyła sieć kraterów meteorytowych i górskich łańcuchów. Być może kiedyś posiadała atmosferę, a nawet oceany; mogła też być kamiennym lub metalicznym jądrem gazowego olbrzyma, dawnym Neptunem czy Uranem. Możliwe nawet, jak przypuszczał, że kiedyś rozwinęło się na niej życie. Jeśli tak, teraz uległo zniszczeniu albo uciekło, a na powierzchni wszelkie ślady jego istnienia wypaliło konające słońce.
Ale ten martwy, spalony świat miał księżyc. Choć mniejszy od planety, świecił jaśniej, odbijając większą część promieniowania obu gwiazd. Jego powierzchnia wydawała się całkiem gładka, przez co wyglądał jak kula bilardowa, wytoczona w jakiejś niebiańskiej obrabiarce. Kiedy jednak David przyjrzał się dokładniej, dostrzegł na całej powierzchni siatkę wąskich szczelin i grzbietów, niektóre długości setek kilometrów. Księżyc przypominał raczej, uznał po namyśle, jajko na twardo, którego skorupkę ktoś pracowicie, ale delikatnie opukiwał łyżeczką.
Ten księżyc był kulą lodu. Gładka powierzchnia to dowód niedawnego globalnego topnienia, zapewne wywołanego ekspansją gwiazdy macierzystej; grzbiety to linie styku płyt lodowych. Być może, jak na Europie, księżycu Jowisza, wciąż pozostała w głębi warstwa wody pod lodem — pradawny ocean, który mógłby jeszcze teraz służyć za kryjówkę dla cofającego się życia.
Westchnął. Nikt tego nie wie. A w tej chwili nikt nie ma dość czasu ani możliwości, żeby to sprawdzić. Pozostało jeszcze zbyt wiele do zrobienia, zbyt dużo miejsc do zbadania.
Ale to nie skalista planeta ani jej lodowy księżyc, ani nawet niezwykła podwójna gwiazda sprowadziły go tutaj. Chodziło o coś o wiele wspanialszego…
Obejrzał się i spojrzał ku gwiazdom.
Mgławica obejmowała połowę nieboskłonu.
Lśniła pasmem barw, od jaskrawego jasnego błękitu pośrodku, poprzez zieleń i pomarańcz, aż do przyciemnionego fioletu i czerwieni na peryferiach. Przypominała ogromną akwarelę z kolorami płynnie przechodzącymi jeden w drugi. Widział kolejne warstwy — tekstura i rozkład cieni sprawiały, że mgławica wydawała się zadziwiająco trójwymiarowa, z bardziej delikatną strukturą w samym jądrze.
Najbardziej uderzającą cechą obiektu był wzór ciemnych, obfitujących w pył obłoków, ułożonych tuż przed lśniącą masą w zdumiewająco wyraźną literę V — jak gdyby gigantyczny ptak podrywał się do lotu, uciekając przed płomieniem. A jeszcze bliżej, jak iskry z ogniska, jarzyła się cienka zasłona gwiazd, oddzielająca go od mgławicy. Wielka rzeka, która była galaktyką, płynęła wokół mgławicy i za nią, jakby ją okrążała.
Nawet kręcąc głową na boki, David nie potrafił uchwycić pełnej skali zjawiska. Czasami mgławica wydawała się tak bliska, że mógłby jej dotknąć, niczym ogromnej, dynamicznej płaskorzeźby. A czasem oddalała się, na pozór do nieskończoności. Wiedział, że jego wyobraźnia, przystosowana ewolucją do tysiąckilometrowej ziemskiej skali, nie radzi sobie z ogromnymi odległościami, z jakimi ma tutaj do czynienia.
Gdyby bowiem ziemskie słońce przesunąć do środka mgławicy, ludzie mogliby zbudować międzygwiezdne imperium, nie docierając do jej brzegu.
Nagle opanował go głęboki zachwyt. Mam szczęście, pomyślał, że pozwolono mi żyć w tych czasach. Zapewne pewnego dnia uzbrojony w WormCam badacz zanurzy się pod lodową pokrywę księżyca i sprawdzi, co leży w jego jądrze. Może całe zespoły przeczeszą powierzchnie, planety w poszukiwaniu reliktów przeszłości.
Zazdrościł tym przyszłym uczonym głębi ich wiedzy. A jednak był pewien, że oni także będą zazdrościć jego generacji. Ponieważ, płynąc naprzód wraz z wciąż się rozszerzającym frontem wormcamowych badań, to on, David, zobaczył to wszystko jako pierwszy. Już nikt w całej historii ludzkości nie będzie mógł tego o sobie powiedzieć.
Długa historia. Japońskie laboratorium. Klonowałi tam tygrysy dla rożnych czarowników. Heałher tylko zastępcza. David wormcamował wszystko. A potem ta kontrola umysłu przez wszczep. Hiram nie chciał popełnić błędu.
Heather. Nic do niej nie czułem. Teraz wiem czemu. To smutne.
Miała wrażenie, że wyczuwa puls w niewidocznym dotyku na dłoni.
Tak. Smutne, smutne.
I wtedy, bez ostrzeżenia, drzwi otworzyły się z trzaskiem.
Weszła Mae Wilson z pistoletem w dłoni. Bez chwili wahania wystrzeliła raz, potem drugi, po obu stronach Kate. Pistolet miał tłumik i strzały zabrzmiały jak ciche puknięcia.
Rozległ się krzyk i w powietrzu wykwitła plama krwi, potem druga — niby eksplozja w miejscu, gdzie kula wyszła z ciała Bobby’ego.
Kate spróbowała wstać. Ale lufa pistoletu dotknęła jej karku.
— Nawet o tym nie myśl — rzuciła strażniczka.
Intkam wyłączał się koncentrycznymi kręgami zniekształceń i cieni wokół rany. Kate widziała, że Bobby próbuje dobiec do drzwi, ale tam czekali następni strażnicy Hirama. Nie mógł już uciec.
Po chwili w drzwiach stanął sam Hiram. Twarz wykrzywiały mu emocje, których Kate nie potrafiła zidentyfikować. Spoglądał to na nią, to na ciało syna.
— Wiedziałem, że nie potrafisz się oprzeć. I złapałem cię, gówniarzu.
Kate nie wychodziła ze swojej celi… od jak dawna? Od trzydziestu, czterdziestu dni? Teraz, w ogromnych, pogrążonych w szarości przestrzeniach Wormworks czuła się odsłonięta, bezbronna.
Okazało się, że kula przebiła ramię Bobby’ego, rozszarpała mięśnie i strzaskała kość, ale — przez przypadek — nie zagroziła życiu. Lekarze chcieli mu przed opatrunkiem podać znieczulenie, lecz on — patrząc na Hirama — odmówił i zniósł ból z pełną świadomością.
Potem Hiram poprowadził całą grupę przez pustą halę, obok wielkich, milczących maszyn. Wilson i inni strażnicy otaczali Bobby’ego i Kate; niektórzy szli przed nimi tyłem, by nie spuszczać więźniów z oka. Ucieczka była niemożliwa.
Hiram, myślący pewnie o kolejnym projekcie, wydawał się nerwowy, wystraszony. Zdradzał dziwne, obsesyjne nawyki jak człowiek, który zbyt wiele czasu spędził w samotności. Sam jest obiektem eksperymentu, pomyślała niechętnie Kate: istota ludzka pozbawiona towarzystwa, lękająca się ciemności, pod bezustanną, mniej lub bardziej niechętną obserwacją pozostałej części ludności planety. Niewidzialne oczy otaczały go pewnie bez chwili przerwy. Był nieuchronnie niszczony przez maszynę, której nie planował, nie wyobrażał sobie, z której istnienia wniosków nie rozumiał chyba nawet teraz. Poczuła litość — chyba żaden człowiek w historii nie miał większego prawa, by wpaść w paranoję.
Ale nie mogła mu wybaczyć tego, co jej uczynił — jej i Bobby’emu. W dodatku, uświadomiła sobie, nie miała najmniejszego pojęcia, co dla nich planuje teraz, kiedy schwytał już syna.
Bobby mocno ściskał Kate za rękę. Pilnował, by nigdy nie zrywać z nią fizycznego kontaktu; dawał do zrozumienia, że są nierozłączni. I chroniąc ją, mógł się dyskretnie na niej wspierać, nie zdradzając niczego, czerpać od niej siłę, którą chętnie się dzieliła.
Dotarli do części Wormworks, której Kate nigdy dotąd nie widziała. Wznosił się tu rodzaj bunkra, masywny sześcian, do połowy wpuszczony w podłogę. Wnętrze było jaskrawo oświetlone. Z boku tkwiły drzwi, zamykane ciężkim kołem, jak grodź na okręcie podwodnym.
Bobby, wciąż ściskając dłoń Kate, ostrożnie zrobił krok naprzód.
— Co to jest, Hiram? Dlaczego nas tu sprowadziłeś?
— Niezłe miejsce, co? — Hiram uśmiechnął się i dumnie poklepał ścianę. — Pożyczyliśmy konstrukcję z dawnej bazy NORAD-u, którą wyryli w górach Colorado. Cały ten bunkier stoi na absorbujących wstrząsy sprężynach.
— I po co ci jest potrzebny? Żeby przetrwać atak jądrowy?
— Nie. Te ściany nie mają chronić przed zewnętrzną eksplozją. Mają ograniczyć wewnętrzną.
Bobby zmarszczył brwi.
— O czym ty mówisz?
— O przyszłości. Przyszłości OurWorldu. Naszej przyszłości, synu.
— Są ludzie, którzy wiedzieli, że się tu wybieram — ostrzegł Bobby. — David. Mary. Agent specjalny Mavens z FBI. Wkrótce mnie tu znajdą. A wtedy wyjdę stąd. Razem z nią.
Kate wpatrywała się w oczy Hirama, chytre, zerkające na nich oboje.
Masz rację, oczywiście. Nie mogę was tu zatrzymać. Choć próba mogłaby być zabawna. Ale daj mi pięć minut. — Hiram uśmiechnął się z przymusem. — Pozwól przedstawić moją sprawę, Bobby.
— Tylko tego chcesz? Przekonać mnie o czymś? O to tylko chodzi?
— Najpierw ci coś pokażę.
Skinął na ochronę, wskazując, żeby wprowadzili Bobby’ego i Kate do bunkra.
Ściany bunkra zrobiono z grubej stali. Wnętrze było ciasne, z miejscem tylko dla Hirama, Kate, Bobby’ego i Wilson.
Kate rozejrzała się czujnie, w napięciu. Znalazła się najwyraźniej w laboratorium doświadczalnym: były tu tablice, stelaże, ekrany, bloki papieru, składane krzesła i blaty przymocowane do ścian. Pośrodku stała aparatura, która zapewne była głównym obiektem eksperymentów; przypominała wymiennik ciepła i niewielką turbinę, otoczone przez anonimowe białe skrzynki. Na jednym z blatów stał kubek kawy, do połowy opróżniony, ale wciąż parujący.
Hiram stanął pośrodku bunkra.
— Wcześniej, niż planowałem, straciliśmy monopol na WormCam. Ale i tak zarobiliśmy masę forsy. Wciąż zarabiamy: Wormworks nadal wyprzedza wszystkie inne laboratoria na świecie. Jednak wkrótce staniemy w miejscu, Bobby. Za parę lat WormCam potrafi sięgnąć na drugi koniec wszechświata. Już dzisiaj każdy bachor nosi własny aparat, więc rynek generatorów się nasycił. Pozostanie nam wymiana i udoskonalanie, a tam margines zysku jest minimalny, a konkurencja wściekła.
— Ale ty masz lepszy pomysł — domyśliła się Kate. — Mam rację? Hiram spojrzał na nią niechętnie.
— To nie twoja sprawa. — Pogładził aparaturą. — Jesteśmy dobrzy w znajdowaniu tuneli podprzestrzennych w pianie kwantowej i rozszerzaniu ich. Do tej chwili służyły do przekazywania informacji, tak? Ale twój genialny braciszek David na pewno ci wytłumaczy, że aby zarejestrować nawet jeden bit informacji, potrzebna jest skończona ilość energii. Czyli, jeśli przekazujemy dane, to musimy też przekazywać energię. Do tej pory tylko małą strużkę: nie dość, żeby zaczęła się żarzyć żarówka.
Bobby sztywno skinął głową. Wyraźnie cierpiał z powodu rany.
— Ale ty zamierzasz to zmienić. Hiram wskazał aparaturę.
— To jest generator tunelowy. Technologia ściskanej próżni, ale daleko wyprzedzająca wszystko, co można znaleźć na rynku. Chcę dostać tunele większe i bardziej stabilne. O wiele bardziej, niż komukolwiek się dotąd udało. Dość szerokie, by posłużyły za przewody dla znacznych ilości energii. Wydobywana energia przepływa przez to urządzenie, wymiennik ciepła i turbinę i zmienia się w możliwą do wykorzystania energię elektryczną. To prosta, dziewiętnastowieczna technika, ale wystarcza. Potrzebny jest tylko stały dopływ energii. Tutaj mamy tylko instalację doświadczalną, ale powinna wykazać samą możliwość i rozwiązać pewne problemy, głównie stabilność tuneli…
— A skąd — przerwał mu Bobby — będziesz tę energię wydobywał?
Hiram wyszczerzył zęby i wskazał pod nogi.
— Tam z dołu. Z jądra Ziemi, synu. To kula niklu i żelaza wielkości Księżyca, rozgrzana jak powierzchnia słońca. To energia uwięziona tam od czasów formowania planety, to siła napędzająca wulkany i płyty kontynentalne. Do niej zamierzam sięgnąć. Dostrzegasz piękno tej idei? Energia, jaką ludzie uzyskują ze spalania tutaj, na powierzchni, jest niczym świeczka w porównaniu z tym piecem. Gdy tylko faceci od techniki rozwiążą problem stabilności tuneli, każde urządzenie generujące energię w ciągu jednej nocy stanie się przestarzałe. Synteza jądrowa, też mi coś… Na tym się zresztą nie skończy. Może pewnego dnia nauczymy się czerpać z samych gwiazd? Rozumiesz, Bobby? Nawet WormCam jest tylko zabawką wobec czegoś takiego. Zmienimy świat. Będziemy bogaci…
— Bardziej niż skąpstwo może sobie wyobrazić — mruknął Bobby.
— Przedstawiłem ci marzenie, chłopcze. Chcę, żebyśmy razem pracowali nad jego urzeczywistnieniem. Ty i ja. Żebyśmy budowali przyszłość, budowali OurWorld.
— Tato. — Bobby machnął zdrową ręką. — Podziwiam cię. I podziwiam to, co budujesz. Nie zamierzam ci przeszkadzać. Ale ja tego nie chcę. Nic z tego nie jest rzeczywiste, ani twoje pieniądze, ani twoja władza. Tylko ja jestem rzeczywisty. Kate i ja. Mam twoje geny, ale nie jestem tobą, Hiramie. I nigdy nie będę, choćbyś nie wiem jak starał się mnie zmusić.
A kiedy Bobby to powiedział, w umyśle Kate połączyły się pewne informacje, jak zawsze, kiedy zbliżała się do samego jądra prawdy w sercu najbardziej skomplikowanych spraw.
Nie jestem tobą, powiedział Bobby.
Ale, teraz to zrozumiała, o to właśnie chodziło.
Dryfująca w przestrzeni Mary z szeroko otwartymi ustami przyglądała się gwiazdom. David uśmiechnął się i dotknął palcem jej brody.
— Niewiarygodne — stwierdziła.
— To mgławica — wyjaśnił. — Nazywa się Trifid.
— Jest widoczna z Ziemi?
— O tak. Ale jesteśmy tak daleko, że światło, które opuściło ją w czasach Aleksandra Macedońskiego, dopiero teraz dociera do Ziemi. — Wyciągnął rękę. — Widzisz te ciemne kropki? — Były to drobne kulki, niby krople atramentu w kolorowej wodzie. — Nazywają się globulami Boka. Nawet najmniejsza mogłaby pomieścić nasz cały Układ Słoneczny. Uważamy, że w nich rodzą się gwiazdy: chmury pyłu i gazu, które kondensują się w nowe słońca. Oczywiście, tworzenie gwiazdy trwa długo. Ale etap końcowy, kiedy włącza się synteza, a gwiazda zdmuchuje otaczający ją obłok pyłu i zaczyna świecić, może nastąpić dość gwałtownie. — Zerknął na nią. — Pomyśl o tym. Gdybyś żyła w tym miejscu, może na tej lodowej kuli pod nami, mogłabyś oglądać w ciągu swego życia narodziny kilkunastu, może nawet setek gwiazd.
— Ciekawe, jaką religię byśmy wtedy wymyślili. To było dobre pytanie.
— Może coś delikatniejszego. Religię bardziej zdominowaną przez obrazy narodzin, nie śmierci.
— Dlaczego mnie tu sprowadziłeś? Westchnął.
— Każdy powinien to zobaczyć, zanim umrze.
Teraz i my widzieliśmy — oświadczyła Mary oficjalnym tonem. — Dziękujemy ci.
Nieco zirytowany pokręcił głową.
— Nie oni. Nie Złączeni. Ty, Mary. Mam nadzieję, że mi to wybaczysz.
— Co takiego próbujesz mi powiedzieć, Davidzie? Zawahał się. Wskazał ręką mgławicę.
— Gdzieś tam, za tą mgławicą, leży jądro galaktyki. Jest tam ogromna czarna dziura o masie miliony razy większej od słońca. I ciągle rośnie. Chmury pyłu i gazu czy rozbite gwiazdy płyną ku niej ze wszystkich stron.
— Widziałam rysunki…
— Tak. Pływa tam już cały rój stapledonów. Mają kłopoty przy zbliżaniu się do samej czarnej dziury, bo ogromne pole grawitacyjne destabilizuje tunele podprzestrzenne…
— Stapledonów?
— Punktów widzenia WormCamu. Bezcieleśni obserwatorzy, wędrujący przez czas i przestrzeń. — Uśmiechnął się. — Kiedy przyzwyczaisz się do wormcamowych badań z użyciem aparatury VR, przekonasz się, że nie trzeba zabierać takiego bagażu. — Wskazał swoje ciało. — Chodzi o to, Mary, że posyłamy ludzkie umysły jak pyłki dmuchawców w blok czasoprzestrzeni szeroki na dwieście tysięcy lat świetlnych i głęboki na setki mileniów, przez sto miliardów gwiezdnych systemów, aż do początków ludzkości. Już teraz jest tego więcej, niż możemy zbadać, nawet gdybyśmy mieli tysiąc razy więcej wyszkolonych obserwatorów. A granice zasięgu rozszerzają się coraz bardziej. Niektóre nasze teorie zostają potwierdzone, inne bezlitośnie odrzucone. To dobrze; tak powinna działać nauka. Ale wydaje mi się, że jest też głębsza, ważniejsza lekcja, którą poznajemy.
— To znaczy?
— Umysł, samo życie, jest bezcenne — odparł powoli. — Wręcz niewyobrażalnie. Dopiero zaczęliśmy poszukiwania. Ale już wiemy, że w granicach naszego zasięgu nie istnieje żadna znacząca biosfera. Pewnie, są może jakieś mikroorganizmy czepiające się życia w jakimś ciepłym, mulistym stawie albo ukryte głęboko w szczelinach wulkanicznych rozpadlin. Ale nie ma drugiej Ziemi.
Odetchnął.
— Wiesz, Mary, WormCam odsunął mojąpercepcję od własnych problemów. Niepowstrzymanie, krok po kroku. Widziałem zło i dobro w sercu swego sąsiada, kłamstwa w mojej przeszłości, banalną grozę w historii mojego narodu. Ale teraz sięgnęliśmy dalej, poza zgiełk ludzkich stuleci, poza tę hałaśliwą wysepkę, na której żyjemy. Teraz zobaczyliśmy pustkę wszechświata i nie warto już bezmyślnie mleć przeszłości. Skończyliśmy już z obwinianiem siebie za grzechy przodków i zaczynamy dostrzegać głębszą prawdę: jesteśmy otoczeni przez otchłanie, przez milczenie, przez ślepe działania nieświadomych sił. WormCam jest w ostatecznym rachunku maszyną zmieniającą perspektywę. I ta perspektywa nas przeraża.
— Dlaczego mi to mówisz? Spojrzał jej w oczy.
— Skoro muszę już mówić do was wszystkich, to chcę, żebyście wiedzieli, jaka może spoczywać na was odpowiedzialność. Był kiedyś jezuita, Teilhard de Chardin. Wierzył, że podobnie jak życie, które pokryło całą Ziemię, tworząc biosferę, tak i ludzkość, myśl, kiedyś pokryje całe życie i utworzy wyższą warstwę, warstwę świadomości, którą nazwał noosferą. Twierdził, że prymitywna organizacja noosfery będzie się komplikować, aż powstanie jedna nadświadoma istota, którą nazwał Punktem Omega.
— Tak — powiedziała i przymknęła oczy. — „Koniec świata: całościowa wewnętrzna introwersja w siebie noosfery, która równocześnie osiągnęła najwyższą granicę złożoności i centralizacji…”.
— Czytałaś de Chardina?
— My czytaliśmy.
— Widzisz, chodzi o Wormwood — wykrztusił wreszcie. — To jest mój problem. Nie dająmi pociechy wywody nowych, nihilistycznych myślicieli. Świadomość, że ten drobny strzęp życia i myśli ma być zmiażdżony przez jakiś przypadkowy kawał skały właśnie w chwili transcendentnego zrozumienia, jest po prostu nie do przyjęcia.
Dotknęła jego twarzy swymi drobnymi, młodymi dłońmi.
— Rozumiem. Zaufaj mi. Pracujemy nad tym.
A David, patrząc w jej młode-stare oczy, uwierzył.
Światło zmieniało się wolno i zauważalnie słabło. To niebieskobiała gwiazdka chowała się za gęściejsze jądro gwiazdy macierzystej. David widział, jak światło przebija się przez warstwy gazu wokół olbrzyma, a kiedy mała towarzyszka dotknęła jego niewyraźnego horyzontu, zobaczył nawet cienie, rzucane w rozrzedzoną atmosferę przez zgęstnienia gazu w zewnętrznych warstwach. Linie cienia sięgały ku niemu, długie na miliony kilometrów i absolutnie proste. To zachód słońca na gwieździe, uświadomił sobie z podziwem; ćwiczenie z geometrii ruchu i perspektywy.
A jednak spektakl ten najbardziej przypominał mu zachody słońca nad oceanem, które oglądał jako dziecko, kiedy bawił się z matką na atlantyckich plażach we Francji. Pamiętał te chwile, kiedy promienie światła, przebijające chmury nad oceanem, kazały mu się zastanawiać, czy ogląda blask samego Boga.
Czy Złączeni rzeczywiście stanowią zalążek nowego porządku ludzkości — porządku umysłu? Czy w tej chwili dokonuje czegoś w rodzaju pierwszego kontaktu z istotą, która może przewyższyć go intelektem i rozumem, jak on przewyższa swoją neandertalską prababkę?
Ale może nowa forma umysłu musi dorosnąć, wykształcić nowe siły psychiczne, pojąć szerszą perspektywę, jaką daje WormCam?
Pomyślał: budzicie lęk i pogardę, a teraz jesteście słabi. Ja sam się was boję, ja sam wami gardzę. Ale i Chrystusa się obawiano, i Chrystus był pogardzany. A jednak do Niego należała przyszłość. Może należy i do was.
Dlatego to wy możecie być moją jedyną nadzieją, jak próbowałem ci to wytłumaczyć.
Ale niezależnie od przyszłości nie potrafię nie tęsknić za pewną gniewną dziewczyną, która żyła kiedyś za tymi mądrymi niebieskimi oczami. I niepokoi mnie, że ani razu nie wspomniałaś o matce, która to, co pozostało jej z życia, prześni w zaciemnionych pokojach. Czy my, którzy was poprzedzaliśmy, tak mało dla was znaczymy?
Mary przysunęła się bliżej, objęła go w pasie i przytuliła. Mimo niespokojnych myśli ten zwykły, ciepły ludzki gest przyniósł mu pocieszenie.
— Wracajmy do domu — powiedziała. — Myślę, że twój brat cię potrzebuje.
Kate wiedziała, że musi mu o tym powiedzieć.
— Bobby…
— Stul pysk, Manzoni — warknął Hiram. Był wściekły: wymachiwał rękami w powietrzu i krążył wokół bunkra. — A co ze mną? Ja cię stworzyłem, szczeniaku. Stworzyłem cię tak, żebym nie musiał umierać, wiedząc…
— Wiedząc, że stracisz wszystko — dokończyła Kate.
— Manzoni!
Wilson zrobiła krok do przodu, stając między Hiramem i Bobbym. Obserwowała ich czujnie. Kate nie zwracała na nią uwagi.
— Chcesz założyć dynastię. Chcesz, żeby twój potomek rządził tą pieprzoną planetą. Nie udało ci się z Davidem, więc spróbowałeś jeszcze raz, unikając konieczności dzielenia się nim z matką. Tak, stworzyłeś Bobby’ego i usiłowałeś nad nim zapanować. Ale mimo to on nie chce bawić się w twoje gierki.
Hiram stanął przed nią, zaciskając pięści.
— To, czego on chce, nie ma znaczenia. Nic mnie nie powstrzyma.
— Nie — przyznała Kate. — Nie pozwolisz na to. Wielki Boże, Hiram…
— Kate — wtrącił z naciskiem Bobby. — Chyba powinnaś mi wytłumaczyć, o czym mówicie.
— Nie twierdzę, że taki był od początku jego plan. Ale zawsze uwzględniał tę możliwość jako rozwiązanie awaryjne, na wypadek gdybyś… gdybyś nie współpracował. Oczywiście, musiał poczekać, aż rozwinie się technika. Ale ona jest już gotowa. Prawda, Hiram? — Kolejny kawałek łamigłówki wskoczył na miejsce. — To ty finansujesz Złączonych! Mam rację? Dyskretnie, ma się rozumieć. Ale to twoje pieniądze stoją za rozwojem techniki łączenia mózgów. Miałeś w tym swój cel.
W oczach Bobby’ego — podkrążonych, pełnych bólu — wreszcie dostrzegła zrozumienie.
— Jesteś klonem, Bobby. Twoje ciało i struktura układu nerwowego są tak bliskie Hiramowym, jak to tylko możliwe dla technik klonowania. Hiram chce, żeby OurWorld przetrwał jego śmierć. Nie życzy sobie, żeby został podzielony albo, co gorsza, przeszedł w ręce kogoś spoza rodziny. Jesteś jego nadzieją. Ale jeśli odmówisz współpracy…
Bobby zwrócił się do ojca.
— Jeśli nie zostanę twoim spadkobiercą, zabijesz mnie. Potem weźmiesz moje ciało i przeniesiesz do niego swój obrzydliwy umysł.
— To nie tak — zaprotestował gwałtownie Hiram. — Nie rozumiesz? Będziemy razem, Bobby. Pokonam śmierć. A kiedy się zestarzejesz, możemy zrobić to znowu. I znowu, i jeszcze raz.
Bobby puścił dłoń Kate i ruszył w stronę Hirama.
Wilson stanęła mu na drodze. Pchnęła Hirama za siebie i podniosła pistolet.
Kate próbowała podbiec do niej, przeszkodzić, ale miała wrażenie, że jest zanurzona w gęstym syropie.
Wilson wahała się. Wreszcie chyba podjęła decyzję. Lufa pistoletu zakołysała się… A potem, błyskawicznym ruchem, Wilson odwróciła się i uderzyła Hirama za uchem tak mocno, że poleciał na podłogę. Chwyciła Bobby’ego. Próbował ją uderzyć, ale złapała go za zranione ramię i mocno przycisnęła kciukiem. Krzyknął, przymknął oczy i osunął się na kolana.
Kate była zdumiona, oszołomiona. Co teraz? Jak bardzo może się jeszcze skomplikować sytuacja? Kim jest ta Wilson? Czego chce?
Stanowczymi ruchami Wilson ułożyła Bobby’ego obok ojca i zaczęła ustawiać przełączniki na konsoli w środku pomieszczenia. Zaszumiały wentylatory, trzasnęły wyładowania elektryczne. Kate wyczuła, że zbierają się ogromne siły.
Hiram próbował usiąść, ale Wilson powaliła go kopnięciem w pierś.
— Co ty wyprawiasz, do diabła? — wycharczał.
— Otwieram tunel podprzestrzenny — mruknęła skupiona Wilson. — Most do środka Ziemi.
— Nie możesz! — zawołała Kate. — Tunele są ciągle niestabilne!
— Wiem. O to właśnie chodzi. Jeszcze nie zrozumiałaś?
— O Boże — jęknął Hiram. — Planowałaś to od początku.
— Zabić cię? Oczywiście. Czekałam na okazję, a teraz ją wykorzystam.
— Dlaczego, na miłość boską?
— Za Barbarę Wilson. Moją córkę.
— Kogo?
— Ty j ą zniszczyłeś. Ty i twój WormCam. Bez ciebie… Hiram parsknął złośliwym, zduszonym śmiechem.
— Nie tłumacz mi. To bez znaczenia. Zawsze wiedziałem, że ktoś z was, żałosnych dupków, w końcu się przedrze. Ale tobie ufałem, Wilson.
— Gdyby nie ty, byłabym szczęśliwa. — Głos miała wyraźny, spokojny.
— Co ty wygadujesz? Zresztą, kogo to obchodzi… Posłuchaj: masz mnie — przekonywał desperacko Hiram. — Wypuść Bobby’ego. I dziewczynę. Oni nie są ważni.
— Ależ są. — Zdawało się, że Wilson za chwilę się rozpłacze. — Nie rozumiesz? Chodzi o niego. — Szum aparatury wzmógł się; na ściennych ekranach przewijały się liczby. — Jeszcze kilka sekund. To przecież niedługo, prawda? A potem wszystko się skończy. — Spojrzała na Bobby’ego. — Nie bój się.
— Co? — wykrztusił z trudem, ledwie przytomny.
— Niczego nie poczujesz.
— A co cię to obchodzi?
— Ależ obchodzi. — Schyliła się i pogładziła jego policzek. — Tak długo ci się przyglądałam… Wiem, że jesteś klonem. To nieważne. Widziałam, jak robisz swój pierwszy kroczek. Kocham cię.
— Cholerna wormcamowa podglądaczka — warknął Hiram. — Tym tylko jesteś? Jakież to… niskie. Prześladowali mnie kapłani i alfonsi, politycy, kryminaliści, nacjonaliści, normalni i wariaci. Każdy miał jakieś pretensje do wynalazcy WormCamu. Uniknąłem ich wszystkich. A teraz doszło do czegoś takiego… — Spróbował się ruszyć. — Nie. Nie w ten sposób… Nie tak…
Błyskawicznym, wężowym ruchem rzucił się ku nodze Wilson i zatopił zęby za jej kolanem.
Krzyknęła, zachwiała się i upadła. Hiram zaciskał szczęki jak buldog, a krew ściekała mu z ust. Wilson przetoczyła się na niego i podniosła pięść. Hiram wypuścił jej nogę.
— Zabierz go stąd! — wrzasnął do Kate. — Zabierz…
Ale wtedy Wilson wbiła pięść w jego pokrwawioną krtań. Kate usłyszała chrobot kości i chrząstek, a głos Hirama zmienił się w cichy bulgot.
Kate chwyciła Bobby’ego za zdrową rękę i przeciągnęła przez drzwi bunkra. Krzyknął, gdy uderzył głową o stalowy próg, ale nie zwracała na to uwagi.
Kiedy tylko jego stopy znalazły się na zewnątrz, zatrzasnęła drzwi, blokując narastający szum otwieranego tunelu, i zaczęła kręcić kołem zamka.
Zbliżyli się wyraźnie zaskoczeni ochroniarze Hirama.
— Zabierzcie go i uciekajcie stąd! — krzyknęła Kate, wisząc na kole.
A potem ściana wybrzuszyła się i Kate zobaczyła światło, jasne jak słońce. Ogłuszona, oślepiona, miała wrażenie, że spada. Spada w ciemność.
Jako dwa stapledony, bezcielesne punkty widzenia WormCamu, Bobby i David wzlecieli ponad południową Afryką.
Był rok 2082. Czterdzieści lat minęło od śmierci Hirama Pattersona. A Kate, od trzydziestu pięciu lat żona Bobby’ego, także już nie żyła.
Rok po tragedii pogodził się z tym brutalnym faktem, jednak nigdy o nim nie zapominał, choć WormCam zabierał go w wiele cudownych miejsc. Ale on sam, Bobby, ciągle żył i musiał żyć; zmusił się do działania, do studiów nad Afryką.
Dzisiaj równiny tego najbardziej starożytnego z kontynentów pokrywała sieć prostokątnych pól. Tu i ówdzie wyrastały budynki: czyste plastikowe chaty. Ziemię uprawiały maszyny; autonomiczne kultywatory przypominały przerośnięte żuki z pancerzami błyszczącymi od baterii słonecznych. Ludzie poruszali się wolno wzdłuż pól. Wszyscy nosili białe ubrania, kapelusze z szerokimi rondami i kolorowe warstwy kremów filtrujących na twarzach.
Na którymś wysprzątanym do czysta podwórzu bawiła się gromadka dzieci. Wydawały się czyste, dobrze ubrane i odżywione. Biegały i krzyczały wesoło — jaskrawe kamyki w rozległym i płaskim jak stół krajobrazie. Ale Bobby nie widywał ostatnio wielu dzieci, więc ta garstka wydawała się cenna, ważna.
A kiedy przyjrzał się im dokładniej, zauważył, że ich działania, choć skomplikowane, są ściśle skoordynowane, jakby każde z dzieci natychmiast wiedziało, co myślą pozostałe. I może naprawdę wiedziało. Ponieważ — tak słyszał — dzisiejsze dzieci rodziły się już z tunelami podprzestrzennymi w głowach, związane z grupowymi umysłami Złączonych, zanim jeszcze opuściły łono matki.
Bobby zadrżał, gdy sobie to wyobraził. Wiedział, że jego ciało reaguje na taką myśl, pozostawione w budowli wciąż nazywanej Wormworks — choć czterdzieści lat po śmierci Hirama jej właścicielem stało się konsorcjum muzeów i uniwersytetów.
Tyle czasu minęło od tamtego dnia, a Bobby wciąż pamiętał wszystko, jakby sama pamięć była WormCamem połączonym na stałe z przeszłością. Teraz przeszłość ta mieściła wszystko, co pozostało mu po Kate, zmarłej rok temu na raka; wszystkie jej działania zostały unieruchomione w niezmiennej historii, tak samo jak czyny bezimiennych miliardów, które przed nią zeszły do grobu.
Biedny Hiram, pomyślał. On przecież chciał tylko zarabiać pieniądze. Teraz, kiedy nie żyje, jego firma się rozpadła, a fortuna zniknęła. A jednak przypadkiem zdołał odmienić świat.
David, niewidoczny, ale obecny przy nim, milczał od dłuższego czasu. Bobby uruchomił procedurę empatii, by spojrzeć przez punkt widzenia brata.
Zadbane pola zniknęły, zastąpione jałowym pustkowiem, gdzie tylko kilka karłowatych drzew walczyło o przetrwanie.
W ostrym blasku słońca szła wolno przez pustynię długa kolumna kobiet. Każda niosła na głowie wielki plastikowy pojemnik z niezbyt czystą wodą. Były chude jak patyki, okryte łachmanami, o sztywno wyprostowanych karkach.
Jedna z nich prowadziła za rękę dziecko. Było oczywiste, że — nagie i zbudowane jakby z samych kości i cienkiej jak papier skóry — jest ofiarą ostrego niedożywienia, może nawet AIDS. Tutaj, przypomniał sobie Bobby z wisielczym humorem, nazywali AIDS chorobą chudzielców.
— Po co patrzysz w przeszłość, Davidzie? — zapytał. — Dzisiaj wygląda to lepiej.
— Ale taki był świat, który my stworzyliśmy — odparł z goryczą David. Jego głos brzmiał, jakby rozlegał się o kilka metrów od Bobby’ego w ciepłym, wygodnym pokoju, a nie tutaj, ponad zapomnianym pustkowiem. — Nic dziwnego, że dzieciaki uważają nas, starych, za bandę dzikusów. To była Afryka z AIDS, z niedożywieniem, z suszami i malarią, zakażeniami gronkowcem, gorączką dengową i nieskończonymi, bezsensownymi wojnami. Afryka pogrążona w zdziczeniu… Ale — dodał po chwili — Afryka ze słoniami.
— Słonie nadal istnieją — przypomniał Bobby.
To była prawda: żyła w ogrodach zoologicznych garstka zwierząt, a ich nasienie i jaja przewożono między placówkami, by utrzymać zdolną do życia populację. Zygoty słoni i wielu innych zagrożonych czy wymarłych gatunków, zamrożone w ciekłym azocie, przechowywano nawet w wiecznych cieniach krateru na południowym biegunie Księżyca — ostatniej kryjówce ziemskiego życia, jeśli jednak nie uda się odchylić Wormwoodu z kursu.
A więc rzeczywiście istniały słonie — ale już nie w Afryce. Nie pozostał o nich żaden ślad prócz kości, wykopywanych od czasu do czasu przez samoczynne maszyny rolnicze, niekiedy ze śladami zębów wygłodniałych ludzi. Za życia Bobby’ego wyginęły wszystkie: słoń, lew, niedźwiedź, a nawet najbliżsi krewni człowieka, szympansy, goryle i inne małpy człekokształtne. Poza domami ludzi, ogrodami zoologicznymi, zbiorami kolekcjonerów i laboratoriami na Ziemi nie pozostał już żaden duży ssak. Żaden oprócz człowieka.
Ale co się stało, to się stało.
Wznieśli się w przestrzeni i czasie, a lśniące kolorami pola wróciły. Dzieci zmniejszyły się i zniknęły, z tej wysokości sieć pól uprawnych zmieniła się w szachownicę pozbawioną szczegółów, przesłoniętą mgłą i chmurami.
Potem, gdy Ziemia odsuwała się coraz dalej, w polu widzenia Bobby’ego wypłynął kształt samej Afryki, tak dobrze znany z podręczników.
Na zachodzie, nad Atlantykiem, szarobiała pokrywa chmur przesłaniała wypukłą powierzchnię oceanu. Obrót planety niósł Afrykę w stronę cienia nocy. Bobby widział kliny burz równikowych, sięgające na setki kilometrów w głąb lądu, wyciągające fioletowe palce mroku.
Ale nawet z tej odległości dostrzegał ludzkie dzieła.
Na oceanie widział depresję, wielki wir białych chmur nad błękitną wodą. Nie był to system naturalny; przejawiał stabilizację i regularność, przeczącą jego skali. Nowe systemy kontroli pogody z wolna zmniejszały gwałtowność układów sztormowych, które nadal szalały na całej planecie, a zwłaszcza wzdłuż wybrzeża Pacyfiku.
Na południu kontynentu Bobby wyraźnie widział sunące przez atmosferę ogromne statki zasłonowe; ich przewodzące arkusze migotały jak skrzydła ważek, oczyszczając powietrze i odnawiając zniszczoną warstwę ozonową. A wzdłuż zachodniego brzegu na setki kilometrów rozciągał się jasny pas — rafy, odbudowywane pospiesznie przez nowy gatunek genetycznie przekształconego koralu — aby związać nadwyżkę dwutlenku węgla z atmosfery i stworzyć sanktuarium zagrożonym roślinom i zwierzętom, które dawniej zamieszkiwały naturalne rafy koralowe, zniszczone przez zanieczyszczenia, nadmierne połowy i sztormy.
Wszędzie pracowali ludzie: naprawiali, odbudowywali.
Ląd także się zmienił. Niebo nad kontynentem było prawie bezchmurne, a ziemia w dole brunatnozielona zielenią życia. Wielką północną równinę, Saharę, pocięły cienkie nitki błękitu. Już teraz znad brzegów nowych kanałów rozprzestrzeniała się zieleń. Tu i tam widział lśniące jak klejnoty konstrukcje elektrowni tunelowych, realizację ostatniego marzenia Hirama, czerpiących ciepło z samego jądra Ziemi — energię darmową i czystą, która w dużej mierze umożliwiła stabilizację i przekształcenie planety. To był doprawdy wspaniały widok, a jego skala i regularność oszałamiała. David twierdził, że najbardziej przypomina mu dawne wyobrażenia Marsa, konającego, pustynnego świata, przywróconego do życia przez inteligencję.
Ludzka rasa odzyskała chyba w porę rozsądek, by ocalić siebie. Ale okres dojrzewania był niełatwy.
Liczba ludności rosła, zmiany klimatyczne zniszczyły większą część rezerw żywności i wody, wielkie obszary w Ameryce Pomocnej i Azji zmieniły się w pustynie, podnoszące się morze zalało wiele nizinnych terenów rolniczych, wody gruntowe były zanieczyszczone, a wielkie jeziora słodkiej wody zatrute kwasami albo wysychające. Wkrótce zresztą problem nadmiernie licznej populacji zmienił się na przeciwny, gdy z powodu suszy, chorób i głodu ludzie wymierali na całej planecie. Była to katastrofa względna: większość ludzkości przeżyła. Ale jak zwykle najwyższą cenę zapłacili słabi: starcy i dzieci.
W krótkim czasie świat stał się miejscem ludzi w wieku średnim.
Nowe pokolenia pojawiały się w świecie, wolno leczącym rany, wciąż pełnym starzejących się ocalonych. A młodzi — nieliczni, bezcenni, połączeni WormCamem — traktowali rodziców z coraz mniejszą tolerancją, z obojętnością i nieufnością.
Dzieci pokolenia WormCamu prowadziły w szkołach badania naukowe nad erą, w której dorastali ich rodzice i dziadkowie: niepojętym, pełnym różnych tabu okresem sprzed WormCamu, oddalonym zaledwie o kilka dziesięcioleci. W tamtym świecie prosperowali kłamcy i oszuści, rosła przestępczość, ludzie zabijali się nawzajem z powodu kłamstw i mitów, a sama planeta była systematycznie niszczona na skutek bezmyślności, chciwości i braku współczucia dla innych. Dominował całkowity brak myślenia o przyszłości.
Równocześnie dla starszego pokolenia młodzi byli bandą niepojętych dzikusów, mających własny język i mniej więcej tyle przyzwoitości, co stado szympansów.
Ale konflikt pokoleń nie wyjaśniał wszystkiego. Bobby uważał, że otwierała się też inna, poważniejsza przepaść.
Zbiorowe umysły wciąż znajdowały się, w opinii Bobby’ego, w stadium wczesnego dzieciństwa, a starsze pokolenia Niezłączonych miały nad nimi ogromną przewagę liczebną — ale już teraz ich zbiorowe przemyślenia, narzucone ludzkiemu społeczeństwu, powodowały dramatyczne efekty.
Nowe superumysły podejmowały najtrudniejsze wyzwania, wymagające zarówno najsprawniejszego intelektu, jak też odrzucenia najgorszych cech ludzkości: egoizmu i kłótliwości. Na przykład modyfikacja i kontrola światowego klimatu, ze względu na chaotyczną naturę globalnego systemu pogody, kiedyś wydawała się problemem nie do rozwiązania. Ale teraz był on właśnie rozwiązywany.
Nowe pokolenia dojrzewających Złączonych już teraz kształtowały przyszłość. W tej przyszłości, jak obawiało się wiele osób, demokracja stanie się nieistotna, a nawet pociecha religijna utraci znaczenie. Złączeni wierzyli bowiem — nie bez pewnych podstaw — że potrafią pokonać nawet śmierć.
Może nie będzie to już przyszłość człowieka.
Wszystko to wzbudzało podziw, zachwyt i lęk. Bobby wiedział, że miał szczęście, żyjąc w takich czasach, gdyż z pewnością nigdy się już nie powtórzy taka eksplozja umysłów.
Jednakże prawdą było też, że on — i David, i pozostali z ich pokolenia, ostatni Niezłączeni — czuli się coraz bardziej samotni na planecie, która ich zrodziła.
Wiedział, że ta cudowna przyszłość nie jest już dla niego. A w rok po śmierci Kate, po chorobie, która zabrała ją tak nagle, teraźniejszość przestała go interesować. Pozostała tylko — jemu i Davidowi — przeszłość.
I właśnie przeszłość postanowili zbadać, tak głęboko i szybko, jak to tylko możliwe — dwóch starych durniów, którzy i tak już dla nikogo się nie liczyli.
Poczuł ucisk — niewyraźny, niemal niewyczuwalny, ale naglący. Całkiem, jakby ktoś ściskał go za rękę.
— David?
— Jesteś gotowy?
Bobby pozwolił, by jakiś zakątek umysłu powrócił do na moment dalekiego ciała. Kiedy uformowały się mgliste ręce i nogi, odetchnął głęboko, po czym zacisnął i rozprostował palce.
— Jedziemy…
Punkt widzenia Bobby’ego runął z afrykańskiego nieba w dół, ku południowemu wybrzeżu. I kiedy spadał, dni i noce zamigotały na cierpliwej powierzchni kontynentu, a stulecia opadały jak jesienne liście.
Zatrzymali się po stu tysiącach lat w przeszłość. Jak dwa świetliki zawiśli przed twarzą: z wystającymi brwiami, płaskim nosem, czystymi oczami… kobiecą.
Nie całkiem ludzką.
Za nią widzieli niewielką grupę rodziny — potężnie zbudowanych dorosłych, dzieci podobne do młodych goryli. Wszyscy pracowali wokół ogniska, którego pilnowali na pradawnej plaży. Za nimi wznosiło się niewysokie urwisko, a nad nim niebo miało barwę czystego błękitu. Może była zima.
Bracia ruszyli w głąb.
Wszystkie szczegóły: grupa krewniaków i błękitne niebo, zgasły nagle. Sama neandertalska prababka rozmyła się, twarz straciła wyraz; jedno pokolenie nakładało się na drugie zbyt szybko, by wzrok mógł nadążyć za zmianami. Pejzaż stał się szarym konturem; w każdej sekundzie przesuwały się stulecia zmian pogody i sezonowej roślinności.
Twarz zmieniała się płynnie. Pół miliona lat głębiej czoło obniżyło się wyraźnie, mocniej zarysowały się brzegi oczodołów, cofnął podbródek, zęby i szczęka wysunęły się do przodu. Być może twarz była teraz bardziej małpia, pomyślał Bobby. Ale oczy pozostały ciekawe, inteligentne.
Barwa skóry zaczęła się zmieniać powolnymi falami, od ciemnej przez jaśniejszą do znowu ciemnej.
— Homo erectus — oświadczył David. — Wytwarzający narzędzia. Migrował po całej planecie. Ciągle opadamy: sto tysięcy lat w parę sekund. Dobry Boże! A tak niewiele się zmienia.
Kolejny przeskok nastąpił nagle. Czoło opadło niżej, twarz się wydłużyła — choć mózg tej dalekiej prababki i tak był większy niż u szympansa.
— Homo habilis — stwierdził David. — A może już Australopithecus. Linie ewolucyjne są zagmatwane. Jesteśmy na głębokości dwóch milionów lat.
Antropologiczne etykiety nie miały właściwie znaczenia. Jednak przeżycie budziło niepokój Bobby’ego. Patrzeć na tę wielopokoleniową twarz, twarz szympansopodobnej istoty, na którą w zoo pewnie by nie zwrócił uwagi… i wiedzieć, że to jego przodek, matka jego babek w nieprzerwanej linii dziedziczenia… Może tak właśnie czuli się ludzie w epoce wiktoriańskiej, kiedy Darwin powrócił z Galapagos.
Ostatnie resztki człowieczeństwa zniknęły; puszka mózgowa zmalała, oczy były coraz bardziej tępe, zamglone.
Mijające lata rozmazały szczegóły tła; widzieli jednak coraz wyraźniej szą zieleń — być może w otchłani czasu Afrykę porastały lasy. Twarz uchwycona w wizji WormCamu malała, była coraz prostsza, oczy większe, bojaźliwe. Teraz prababka przypominała Bobby’emu raczej wyraka albo lemura.
Ale te skierowane przed siebie oczy na płaskiej twarzy wciąż niosły w sobie przejmujące wspomnienie czy raczej obietnicę.
David zwolnił lot i na głębokości około czterdziestu milionów lat na krótko wrócił do rzeczywistego biegu czasu.
Na Bobby’ego spojrzała mordka przodka, podobnego do ryjówki; oczy były szerokie i nerwowe. W tle widział liście i gałęzie. Z tyłu, na równinie słabo widocznej w zielonym blasku, pasło się stado zwierząt podobnych do nosorożców, ale o wielkich, niekształtnych głowach, wyposażonych w sześć rogów każda. Stado przesuwało się powoli, z godnością kołysząc ogonami, skubiąc niskie krzewy albo sięgając do zwisających gałęzi drzew. A zatem roślinożercy… Młodego marudera śledziła grupa stworzeń podobnych do koni, lecz te „konie” miały wielkie zęby i poruszały się czujnie, ostrożnie. Wyglądały na drapieżniki.
— Pierwszy wielki dzień dla ssaków — wyjaśnił David. — Lasy na całej planecie; stepy praktycznie zniknęły. Podobnie jak cała współczesna fauna. Nie ma w pełni wyewoluowanych koni, nosorożców, świń, bydła, kotów, psów…
Prababka co kilka sekund nerwowo kręciła głową, nie przerywając żucia owoców i liści. Bobby zastanowił się, jacy drapieżcy mogą runąć nagle z nieba na nieostrożnego ssaka.
Nie protestował, gdy David opuścił tę chwilę i znowu pomknęli w głębinę czasu. Tło rozmyło się w niebieskozieloną plamę, a mordka przodka zmniejszyła się płynnie, choć oczy urosły. Były teraz czarne — może zwierzęta prowadziły nocny tryb życia.
Bobby dostrzegał czasami gęstą, zieloną roślinność, całkiem obcą. A jednak świat wydawał się dziwnie pusty: żadni wielcy roślinożercy, żadne drapieżniki nie pojawiały się na pustej scenie za wąskim, szarym, wielkookim pyszczkiem przodka. Planeta przypomina miasto opuszczone przez ludzi, pomyślał; tylko małe stworzenia: myszy, szczury lub nornice ryją tunele wśród ruin.
Ale w końcu zaczęły znikać lasy; rozpływały się jak poranna mgła latem. Okolica przypominała miejsce katastrofy: równina znaczona połamanymi pniami drzew, które kiedyś musiały być wysokie.
Lód zebrał się nagle i leżał w szerokich pasach. Bobby miał wrażenie, że życie znika z tej ziemi niczym fala odpływu.
Potem nadciągnęły chmury i świat pogrążył się w ciemności. Ledwie dostrzegalny deszcz wystrzelił z czarnego gruntu. Wielkie stosy kości wynurzały się z błota i obrastały w mięso, wiszące szarymi bryłami.
— Kwaśny deszcz — mruknął David. Zapłonęło światło, oślepiające i potężne.
Nie było to światło dnia, ale pożar, który obejmował chyba całą okolicę. Szalał gwałtowny, potężny, przerażający…
Ale i on się cofnął.
Pod ołowianym niebem pożar zaczął przygasać, rozpadać się na odizolowane ogniska, które także gasły, a każde liźnięcie płomienia odradzało zieleń kolejnej ulistnionej gałęzi. Wreszcie pozostały tylko jaskrawe bryły, które wzleciały w górę i zmieniły się w obłok spadających gwiazd pod czarnym niebem.
Gęste czarne chmury rozsunęły się niczym kurtyna. Przemknął wicher, mocujący połamane konary do drzew i łagodnie sadzający na nich stadka latających istot. Na horyzoncie łuna światła skupiała się, nabierała barw różu i bieli, wreszcie zmieniła się w smugę jasności skierowaną wprost w niebo.
Była to kolumna roztopionej skały.
Kolumna opadła w pomarańczowym blasku. I, jak kolejny świt, uniosła się nad horyzontem jasna, niewyraźna masa, a długi lśniący ogon sięgnął przez połowę nieba we wspaniałym, nieregularnym łuku. Niewidoczna za dnia i jaskrawa nocą kometa odlatywała, unosząc swój ładunek zniszczenia z powrotem w głąb Układu Słonecznego.
Bracia zatrzymali się w ożywionym nagle świecie — świecie obfitym i spokojnym.
Prababka była wielkookim, przerażonym stworzeniem, zawieszonym nad ziemią, być może nieostrożnie uwięzionym na gałęzi. Za nią Bobby widział coś, co uznał za wybrzeże śródlądowego morza. Bujne lasy porastały bagniste równiny nad brzegiem, a rzeka spływała z odległych błękitnych gór. Szerokie grzbiety zwierząt, zapewne krokodyli, rozcinały leniwe, żółte wody. Kraina kipiała życiem — obcym w szczegółach, ale przecież nie tak odległym od lasów młodości Bobby’ego.
Tylko niebo straciło swój błękit — miało teraz barwę delikatnego fioletu. Nawet kształty chmur w górze wydawały się niewłaściwe. Może powietrze było inne tutaj, w głębinach czasu.
Bagnistym brzegiem sunęło stado rogatych zwierząt; z wyglądu przypominały nosorożce. Ale ruchy miały dziwne, niemal ptasie, gdy podbiegały, przeszukiwały krzaki, przysiadały, walczyły albo muskały się nawzajem. Bobby zauważył też stado innych stworzeń, podobnych do strusi — szły wyprostowane, kołysząc głowami i rzucając wokół lękliwe, czujne spojrzenia.
Wśród drzew przesunął się duży cień: sunął wolno, jakby śledził wielkich roślinożerców. Może to drapieżnik, a nawet, pomyślał Bobby w podnieceniu, veplociraptor.
Nad stadami dinozaurów unosiły się chmary owadów.
— Mamy szczęście — stwierdził David. — Możemy obserwować miejscowe zwierzęta. Era dinozaurów okazała się rozczarowaniem dla czasowych turystów. Jak Afryka jest rozległa, niezwykła i w większości pusta. W końcu ciągnie się ponad sto milionów lat.
— Dla mnie — odparł Bobby — największym rozczarowaniem było odkrycie, że tyranozaur jest padlinożercą. Tyle tu piękna, Davidzie, i ani jednego umysłu, który mógłby je podziwiać. Czy czekało na nas? Przez tyle lat?
— A tak, niewidziane piękno… „Czy cudowne spiralne i stożkowe muszle z epoki eocenu albo pięknie rzeźbione amonity okresu kredy stworzone zostały, by człowiek mógł po wiekach podziwiać je w swojej gablocie?”. Darwin, O powstawaniu gatunków.
— Czyli on też nie wiedział.
— Raczej nie. To bardzo starożytne miejsce, Bobby. Sam widzisz: antyczna społeczność, która ewoluowała przez setki milionów lat. A jednak…
— A jednak zniknie, kiedy Wormwood z kredy dokona zniszczeń.
— Ziemia jest ogromnym cmentarzem, Bobby. A kiedy zanurzamy się w przeszłość, te kości powstają znowu, by stanąć przed nami.
— Nie całkiem. Przetrwały ptaki.
— Tak, ptaki. Owszem, piękne zakończenie tego szczególnego wątku ewolucji. Miejmy nadzieję, że my skończymy nie gorzej. Ruszamy dalej?
— Tak.
Zanurkowali znowu, opadając bezpiecznie przez mezozoiczne lato dinozaurów dwieście milionów lat temu.
Rozmazane w plamach zieleni pradawne dżungle przesuwały się przez pole widzenia Bobby’ego jako obramowanie bojaźliwych, bezmyślnych oczu milionów pokoleń przodków — rozmnażających się, żyjących, umierających.
Zieleń zniknęła nagle, odsłaniając płaską, suchą równinę i puste niebo.
Ogołocony teren był pustynią, spieczoną przez stojące wysoko słońce; piasek miał jednolicie czerwonawy kolor. Sięgnęli tak głęboko w czas, że nawet góry przesunęły się i zmieniły kształty.
Przodek był niewielkim, podobnym do jaszczurki stworzeniem, które obgryzało pracowicie coś, co wyglądało na szczątki małego szczura. Stało na skraju karłowatego lasu, sięgającego brzegu leniwej rzeki.
Coś jakby iguana przebiegło w pobliżu, błyskając rzędami ostrych zębów. Być może to matka wszystkich dinozaurów, pomyślał Bobby. A za drzewami zobaczył stado zwierząt, wyglądających jak dzikie świnie, ryjące w błocie niedalego wody.
— Lystrosaurus — mruknął David. — Najszczęśliwsze stworzenie, jakie żyło na Ziemi. Jedyne duże zwierzę, które przetrwało zagładę.
— Chodzi ci o tę kometę, która wybiła dinozaury? — zdziwił się Bobby.
— Nie — zaprzeczył posępnie David. — O tę następną, która pojawi się wkrótce. Dwieście pięćdziesiąt milionów lat przed nami. Najgorsza ze wszystkich…
Więc to dlatego zniknęła bujna dżungla i stada dinozaurów. Z Ziemi po raz kolejny odpływało życie. Bobby’ego opanowało poczucie grozy.
Pomknęli dalej w głąb.
Ostatnie karłowate drzewa skurczyły się w końcu do ukrytych w glebie nasion, a resztki wątłych krzewów zwiędły i zginęły. Wypalona ziemia zaczęła odtwarzać spalone pnie i połamane gałęzie, gdzieniegdzie stosy kości. Skały, coraz bardziej odsłonięte przez cofającą się falę życia, nabrały czerwonej barwy.
— Jak na Marsie…
— I z tego samego powodu — potwierdził David. — Na Marsie praktycznie nie istniało życie. A podczas jego nieobecności skały osadowe rdzewiały: poddawane morderczemu żarowi i zimnu reagowały z atmosferą i ulegały erozji. Ziemia, kiedy zbliżamy się do najstraszniejszej zagłady, jest taka sama: prawie bez życia. Skały erodują.
Przez cały czas łańcuch maleńkich przodków czepiał się życia w błotnistych jamach na brzegach śródlądowych mórz, które prawie — ale nie całkiem — wyschły, zmieniając się w zagłębienia martwego marsjańskiego pyłu.
Ziemia w tej erze była zupełnie inna, stwierdził David. Dryf tektoniczny zebrał wszystkie kontynenty w jedną ogromną masę lądową, największą w całej historii planety. W regionach tropikalnych dominowały rozległe pustynie, a na dużych wysokościach tworzyły się lodowce. W głębi lądu klimat zmieniał się gwałtownie od zabójczego upału do mrozu.
Ten delikatny świat spotkała kolejna katastrofa: olbrzymia nadwyżka dwutlenku węgla w atmosferze. Gaz dusił zwierzęta i do i tak już zabójczego klimatu dodawał skutki efektu cieplarnianego.
— Ucierpiały przede wszystkim zwierzęta, cofnięte niemal do poziomu życia w stawie. Ale dla nas to już się prawie kończy, Bobby. Nadmiar dwutlenku węgla wraca tam, skąd pochodzi: do morskich wulkanów i syberyjskich kraterów, wyrzucających płynny bazalt i gazy, które ulotniły się z wnętrza Ziemi, by zatruć powierzchnię. Wkrótce ten monstrualny kontynent się rozpadnie. Pamiętaj o jednym: życie przetrwało. Więcej nawet: nasi przodkowie przetrwali. To najważniejsze. Inaczej by nas tu nie było.
Bobby, wpatrzony w częściowo gadzi, częściowo gryzoniowaty pyszczek w centrum pola widzenia, odkrył, że świadomość ta daje mu pewną pociechę.
Przesunęli się przez czas zagłady w głębszą przeszłość.
Powracająca do życia Ziemia wydawała się całkiem inna. Nie pozostał żaden ślad gór, a przodkowie usiłowali przetrwać na brzegach ogromnych i płytkich śródlądowych mórz, które przez wieki przesuwały się tam i z powrotem. Z wolna, po milionach lat, gdy trujące gazy cofnęły się z powierzchni, na planetę powróciła zieleń.
Przodek stał się niskim, człapiącym niezgrabnie stworzeniem, pokrytym krótką, szarobrązową sierścią. Gdy mijały pokolenia, szczęka wydłużała się, czoło cofało, zniknęły zęby, pyszczek pokryła twarda tkanka, upodabniając go do dzioba. Potem cofnęła się także sierść, a pyszczek wydłużył jeszcze bardziej. Przodek, według Bobby’ego, stał się istotą nieodróżnialną od jaszczurki.
Uświadomił sobie, że zanurzyli się już tak głęboko w czasie, iż wielkie rodziny zwierząt lądowych: żółwie, ssaki i jaszczurki, krokodyle i ptaki, łączą się w jedną grupę macierzystą: gady.
Potem, ponad trzysta pięćdziesiąt milionów lat w przeszłość, przodek znowu się zmienił. Głowa stała się bardziej tępa, kończyny krótsze i grubsze, ciało bardziej opływowe. Być może był już płazem. I w końcu te krótkie nogi zmieniły się w zwykłe płetwy, a te wtopiły się w tułów.
— Życie wycofuje się z lądu — oświadczył David. — Ostatni z bezkręgowców, prawdopodobnie skorpion, czołga się do morza. Na lądzie rośliny wkrótce strącaliście i przestaną rosnąć pionowo. Potem jedyną formą życia pozostałą na lądzie będą proste organizmy…
Nagle Bobby znalazł się pod wodą, wciągnięty przez cofającą się prababkę do płytkiego morza.
W wodzie było tłoczno. W dole rafa koralowa ciągnęła się w mglistą, błękitną dal. Porastały ją jakieś wielkie kwiaty na długich łodygach, a między nimi szukała pożywienia niewiarygodna rozmaitość stworzeń w skorupach. Bobby rozpoznał nautilusa i coś, co wyglądało jak ogromny amonit.
Przodek był małą, wąską rybką, jedną z wielkiej ławicy. Ich poruszenia zdawały się tak samo szybkie i nerwowe jak u współczesnych gatunków.
W oddali krążył rekin — znajoma sylwetka mimo upływu czasu. Ławica ryb ze strachem skręciła i odpłynęła. Bobby’ego ogarnęło współczucie.
Znów przyspieszyli: czterysta milionów lat temu, czterysta pięćdziesiąt…
Widzieli migotanie ewolucyjnych eksperymentów; na smukłych ciałach przodków pojawiały się rozmaite odmiany kostnego pancerza, a niektóre wersje trwały chyba tylko kilka pokoleń — całkiem jakby te prymitywne ryby straciły talent do udanego planowania ciała. Bobby wiedział, że życie komplikuje się, gromadzi informacje przechowywane w samych strukturach żywych istot — informacje zdobywane z trudem przez miliony pokoleń, kosztem cierpień i śmierci. Teraz, w ruchu wstecznym, odrzucało je niedbale.
A potem brzydka pierwotna ryba zniknęła. David zwolnił tempo.
W tym pradawnym morzu nie było żadnych ryb. Przodek stał się bladym robakiem, kryjącym się w piasku na dnie.
— Od teraz wszystko się upraszcza — stwierdził David. — Istnieje tylko parę wodorostów… Aż w końcu, na głębokości miliarda lat, pozostanąjedynie organizmy jednokomórkowe, aż do samego początku.
— Daleko jeszcze?
— Bobby, dopiero zaczęliśmy. Musimy sięgnąć trzy razy głębiej niż teraz.
Ruszyli.
Przodek był prymitywnym robakiem o zmiennym kształcie, a potem skurczył się do drobinki protoplazmy w dywanie alg. Kiedy zanurzyli się jeszcze głębiej, zostały tylko algi. I nagle ogarnęła ich ciemność.
— Niech to szlag — mruknął Bobby. — Co się stało?
— Nie wiem.
David przesunął ich w głąb: milion lat, dwa… Ciemność nie ustępowała.
Zniecierpliwiony David zerwał kontakt z przodkiem z tego okresu — mikrobem czy prymitywnym wodorostem — przeniósł punkt widzenia ponad ocean i zawiesił go tysiąc kilometrów nad krzywizną Ziemi.
Ocean był biały, od bieguna po równik pokryty lodem; wypiętrzenia i szczeliny długości setek kilometrów przecinały wielkie lodowe pola. Nad zamarzniętym horyzontem wschodził Księżyc; poorana kraterami tarcza nie zmieniła się przez cały ten czas — znajomy rysunek twarzy już w tej odległej epoce był niewyobrażalnie stary. Ale ciemna zwykle część Księżyca tutaj lśniła niemal równie jasno w świetle odbitym od Ziemi, co jego sierp w blasku słońca.
Ziemia stała się oślepiająco jasna, może jaśniejsza niż Wenus — gdyby istniały oczy, które mogłyby je porównać.
— Popatrz na to — szepnął David.
W pobliżu ziemskiego równika wyrastał kolisty wał o zaokrąglonych ścianach, ze zniszczoną przez erozję bryłą w środku.
— Krater meteorytowy. I to stary. Ta pokrywa lodowa leży już bardzo długo.
Zaczęli się cofać. Zmienne nierówności lodowej pokrywy — pęknięcia, wyszczerbione wały, łańcuchy zasp śnieżnych — rozmyły się w perłową gładź. Ale sama lodowa powłoka nie ustępowała.
Nagle, po pięćdziesięciu milionach lat, lód zniknął jak szron, parujący z ogrzanej szyby. I natychmiast, ledwie Bobby zdążył odetchnąć z ulgą, na nowo skuł planetę od bieguna po biegun.
Widzieli jeszcze trzy przerwy w zlodowaceniu, zanim cofnęło się na dobre.
Lód odsłonił świat podobny do Ziemi, ale inny. Były tu błękitne oceany i kontynenty, ale kontynenty całkiem nagie, zdominowane przez góry z ośnieżonymi szczytami i rdzawe pustynie. Ich kształty wydały się Bobby’emu całkowicie obce.
Obserwował powolny taniec tych kontynentów, kiedy skupiały się na skutek ślepych pchnięć sił tektonicznych w jedną lądową masę.
— Oto odpowiedź — stwierdził ponuro David. — Przyczyną zlodowaceń jest sam superkontynent, na przemian skupiający się i rozpadający. Kiedy się rozłamuje, powstaje o wiele dłuższa linia brzegowa. Stymuluje rozwój życia, w tej chwili ograniczonego do mikrobów i alg w śródlądowych morzach i wodach przybrzeżnych. Życie pochłania dwutlenek węgla z atmosfery, kończy się efekt cieplarniany, a że słońce jest nieco słabsze niż w naszych czasach…
— Marny zlodowacenie.
Tak. Tam i z powrotem, przez dwieście milionów lat. Przez miliony lat bez przerwy zanikać musi praktycznie cała fotosynteza. Zadziwiające, że życie w ogóle przetrwało.
Raz jeszcze opuścili się w głąb oceanu i pozwolili, by program śledzący doprowadził punkty widzenia do nieciekawej plątaniny alg. Gdzieś pośród nich kryła się niewielka komórka, będąca przodkiem wszystkich ludzi.
Ponad nimi w błękitnej wodzie płynęła ławica prostych stworzeń podobnych do meduz. Dalej Bobby widział istoty bardziej złożone: liście, bulwy, pikowane maty, czasem umocowane do dna, a czasem unoszące się swobodnie.
— Nie wyglądają na wodorosty — oświadczył.
— Mój Boże! — zdumiał się David. — To chyba ediakarany. Wielokomórkowe formy życia. Ale ediakarany nie powinny wyewoluować jeszcze przez kilkaset milionów lat. Coś się tu nie zgadza.
Znowu ruszyli przez czas. Ślady istot wielokomórkowych szybko zniknęły, gdy życie pozbywało się wszystkiego, czego z takim trudem się nauczyło.
Na głębokości miliarda lat zapadła ciemność.
— Znowu lód? — zapytał Bobby.
— Chyba rozumiem — odparł posępnie David. — To był skok ewolucji, bardzo wczesny, którego nie odkryliśmy na podstawie skamielin. Życie podjęło próbę pokonania etapu pojedynczych komórek. Ale było skazane na zagładę w zlodowaceniu. Dwieście milionów lat rozwoju poszło na marne. A niech to…
Gdy lód się cofnął — po kolejnych stu milionach lat — znowu pojawiły się złożone, wielokomórkowe istoty, szukające pożywienia wśród algowych mat: kolejny falstart, wyeliminowany przez zlodowacenie. Bracia znów musieli patrzeć, jak życie wraca do form pierwotnych.
Opadali przez długie, niczym się nie wyróżniające epoki. Jeszcze pięć razy śmiertelny cios zlodowacenia spadał na planetę, zabijał oceany i miażdżył wszystkie formy życia prócz najprymitywniejszych, trwających w ciasnych niszach. Tak działało mordercze sprzężenie zwrotne, inicjowane, gdy tylko życie wystarczająco się rozwinęło w płytkich wodach na wybrzeżach kontynentów.
Tragedia Syzyfa — mruknął David. — Według mitu Syzyf miał wtaczać na górę wielki kamień, który zawsze staczał się z powrotem. Życie walczy o osiągnięcie złożoności, po czym raz po raz jest zgniatane i wraca do najbardziej prymitywnego poziomu. To jak ciąg lodowych Wormwoodów. Może ci filozofowie nihilizmu mieli rację; może tylko tego możemy oczekiwać od wszechświata: nieustannego niszczenia życia i ducha, ponieważ stanem równowagi kosmosu jest śmierć…
— Ciołkowski nazwał kiedyś Ziemię kolebką ludzkości — rzekł Bobby. — I jest nią, a nawet kolebką życia. Ale…
— Ale marna to kołyska, która zabija śpiące dziecko. Przynajmniej dzisiaj coś takiego nie mogłoby się zdarzyć. W każdym razie nie w ten sposób. Życie rozbudowało złożone sprzężenia, które kontroluj ą przepływ masy i energii przez systemy planetarne. Zawsze uważaliśmy, że żyjąca Ziemia jest piękna. Nie jest. Życie musiało nauczyć się obrony przed geologiczną brutalnością planety.
W końcu dotarli w czasie głębiej niż zlodowacenia.
Młoda Ziemia niewiele miała wspólnego ze światem, którym kiedyś się stanie. Powietrze było gęste, nie nadające się do oddychania. Zniknęły wzgórza, brzegi, urwiska i lasy. Większą część planety pokrywał płytki ocean bez śladu kontynentów. Dno morskie zmieniło siew cienką skorupę, spękaną i przełamywaną przez rzeki lawy. Często na całe lata okrywały planetę gęste gazy, aż wulkany wysuwały się nad powierzchnię i wsysały je do wnętrza.
Z rzadka widoczne przez dymy i mgły Słońce było ognistą, jaskrawą kulą. Księżyc wydawał się ogromny jak talerz, choć już teraz widoczne były na jego powierzchni znajome rysy.
Ale i Słońce, i Księżyc wręcz pędziły po niebie. Młoda Ziemia obracała się szybciej, częściej zanurzała w ciemności nocy swoją powierzchnię i kruchy ładunek życia; gigantyczne fale przypływu zalewały planetę.
Przodkowie w tym nieprzyjaznym świecie nie przejawiali wielkich ambicji: generacje pojedynczych komórek żyły w wielkich koloniach niedaleko powierzchni płytkiego morza. Każda z nich zaczynała jako gąbczasta masa, odrzucająca warstwę po warstwie, aż pozostawała tylko niewielka plama zieleni; wypływała na powierzchnię i dryfowała po morzu, aż połączyła się z jakąś starszą kolonią.
Niebo wyglądało wspaniale, ożywione błyskami powracających w kosmos wielkich meteorów. Często — przerażająco często — wysoka na kilka kilometrów ściana wody przesuwała się wokół globu i zbiegała w płonącej uderzeniowej bliźnie, skąd wzlatywał w kosmos wielki lśniący obiekt, kometa lub asteroida. Przez krótki czas rozjaśniał niebo, aż całkiem znikał w ciemności.
Częstotliwość i siła tych odwróconych zderzeń zdawała się wzrastać.
Potem, niespodziewanie, zielone maty alg zaczęły migrować po powierzchni młodych, burzliwych oceanów, ciągnąc za sobą łańcuch przodków, a wraz z nim punkt widzenia Bobby’ego. Kolonie alg łączyły się, malały, łączyły znowu, jakby powracały do wspólnego źródła.
I wreszcie bracia znaleźli się w odciętym jeziorze na dnie szerokiego, głębokiego krateru meteorytowego, jak gdyby na zalanym wodą Księżycu. Bobby widział wyszczerbione ściany krateru i tępy wierzchołek centralny. Jezioro miało barwę jaskrawej, jadowitej zieleni. Gdzieś w głębi jego przodkowie kontynuowali wysiłki, prowadzące ich ku materii nieożywionej.
I nagle zielona plama skurczyła się, zredukowana do osobnych punkcików, a powierzchnię jeziora pokryła brunatna szumowina.
— Och… — westchnął zaszokowany David. — Właśnie straciliśmy chlorofil. I możliwość wytwarzania energii ze światła. Rozumiesz, co się stało? Kolonia organizmów została odizolowana od reszty przez uderzenie meteorytu albo jakieś zjawisko geologiczne, może to, które uformowało krater. I skończyło się pożywienie. Organizmy musiały mutować albo zginąć.
— I zmutowały — dokończył Bobby. — Gdyby nie…
— Gdyby nie, toby nas nie było.
Nastąpił gwałtowny wybuch aktywności, szybki ruch, potężny i niezrozumiały — może właśnie to zdarzenie, o którym wspominał David.
Kiedy wszystko się skończyło, Bobby znów znalazł się pod wodą, patrząc na warstwę brunatnej piany wokół parującego wylotu wulkanicznego, słabo rozświetlonego przez blask wnętrza Ziemi.
— Czyli doszliśmy do tego — rzekł David. — Nasi najdalsi przodkowie byli skałożerni: termofile, a może nawet hipertermofile. To znaczy, że żyli tylko w wysokich temperaturach. Pochłaniali minerały wprowadzane do wody wylotami wulkanicznymi: żelazo, siarkę, tlen… Prymitywne, nieefektywne, ale skuteczne. Nie potrzebowali tlenu, światła ani nawet materii organicznej.
Bobby zapadł się w ciemność. Przemieszczał się przez tunele i szczeliny, zmniejszony, ściśnięty, w całkowitym mroku, z rzadka tylko rozjaśnianym słabymi czerwonymi błyskami.
— David? Jesteś tu?
— Jestem.
— Co się z nami dzieje?
— Przepływamy pod dnem morza. Migrujemy przez porowate skały wulkaniczne. Całe życie na planecie zbiega się w jedno miejsce, Bobby, cofa się wzdłuż brzegów i pokładów bazaltu na dnie i łączy w jednym punkcie.
— Ale gdzie? Dokąd migrujemy?
— W głębokie skały, Bobby. Do punktu kilometr pod powierzchnią. Całe życie na Ziemi wyszło z tej kryjówki, z głębokiego schronu.
— A przed czym musiało się chronić? — Bobby’ego ogarnęły złe przeczucia.
— Obawiam się, że wkrótce zobaczymy.
David podniósł oba punkty widzenia; zawiśli w trującej atmosferze martwej Ziemi.
Było tu światło, ale mętne i pomarańczowe, jak zmierzch w spowitym smogiem mieście. Słońce wznosiło się zapewne nad horyzontem, ale Bobby nie potrafił znaleźć ani jego, ani Księżyca. Atmosfera wydawała się gęsta, przytłaczająca. W dole pienił się czarny ocean; w kilku miejscach wrzał, a spękane dno przecinały ogniste szczeliny.
Cmentarz opustoszał całkowicie, pomyślał Bobby. Oprócz tego jednego, głęboko ukrytego schronu — gdzie przebywają moi najdalsi przodkowie — te młode skały oddały wszystkie swoje warstwy umarłych.
Zebrała się czarna pokrywa chmur, jakby narzucona na niebo przez gniewnego boga. Zaczął padać odwrócony deszcz: strugi wody strzelały ze spienionego oceanu do gęstych chmur.
Minęło sto lat, a deszcz nadal chlustał z oceanu, wciąż tak samo gęsty. Tak gęsty, że wkrótce obniżył się poziom morza. Chmury gęstniały coraz bardziej, a ocean się zmniejszał, tworząc izolowane jeziora mętnej wody w najniższych zagłębieniach spękanej, porysowanej powierzchni Ziemi.
Ulewa trwała dwa tysiące lat. Nie ustała, dopóki oceany nie powróciły do chmur, pozostawiając tylko suchy ląd.
A ląd zaczął rozpadać się dalej.
Wkrótce lśniące czerwienią szczeliny poszerzyły się, rozbłysły jaśniej; popłynęła lawa. W końcu w jej falach pozostały tylko izolowane wysepki, odpryski skał, które także topniały. Nowy ocean pokrył Ziemię: ocean płynnej skały, głęboki na setki metrów.
Spadł nowy odwrócony deszcz: przerażająca ulewa gorących stopionych skał, podrywających się z powierzchni. Krople płynnej skały łączyły się z chmurami, aż atmosfera zmieniła się w piekielną warstwę lawy i pary wodnej.
— Niesamowite! — krzyknął David. — Ziemia zyskała atmosferę par lawy, grubą na pięćdziesiąt kilometrów. Ciśnienie pewnie setki razy przewyższa ciśnienie naszej atmosfery. Energia cieplna musi być potworna… Górna warstwa chmur nad planetą pewnie świeci. Ziemia lśni jak gwiazda lawy.
Ale skalny deszcz odbierał ciepło ze zniszczonej powierzchni i szybko, w ciągu kilku miesięcy, ląd ostygł i stwardniał. Pod lśniącym niebem znowu formowała się woda w stanie ciekłym, ze stygnących chmur kondensowały się nowe oceany. Ale powstawały wrzące obszary, gdyż ich powierzchnia stykała się z parami lawy. Między oceanami wyrastały góry, krystalizując się z kałuż mazi.
Obok Bobby’ego przemknęła ściana światła, w niewyobrażalnej eksplozji ciągnąca za sobą front wrzących chmur i pary. Bobby krzyknął…
David spowolnił ich ruch w czasie. Ziemia znowu odżyła.
Błękitnoczarne oceany były spokojne; bezchmurne niebo wyglądało jak zielonkawa kopuła. Księżyc wydawał się niepokojąco wielki, ale Bobby widział na nim znajomą twarz, której brakowało tylko prawego oka. Widział też drugie słońce, jaśniejszą od Księżyca lśniącą kulę z ogonem przecinającym całe niebo.
— Zielone — mruczał David. — To dziwne. Może metan? Ale skąd…
— Co to jest, do diabła? — przerwał mu Bobby.
— Ta kometa? Prawdziwe monstrum. Rozmiaru współczesnych asteroid takich jak Yesta czy Pallas, jakieś pięćset kilometrów średnicy. Masa sto tysięcy razy większa od zabójcy dinozaurów.
— Wielkości Wormwoodu.
— Tak. Pamiętaj, że sama Ziemia powstała w wyniku zderzeń, koncentrując rój planetezymali krążących wokół młodego Słońca. Największe zderzenie to prawdopodobnie kolizja z innym młodym światem. Prawie nas rozbiła.
— To uderzenie, od którego powstał Księżyc…
— Później powierzchnia planety była stosunkowo stabilna. Ale wciąż w Ziemię trafiały różne obiekty, dziesiątki czy setki w okresie kilkuset milionów lat. To bombardowanie, którego gwałtowności nie potrafimy sobie nawet wyobrazić. Potem zderzenia były rzadsze, bo planety wchłonęły ostatnie planetezymale, i nastąpił błogi okres względnego spokoju, trwający znowu kilkaset milionów lat. A potem to… Ziemia miała pecha, że spotkała takiego giganta na tak późnym etapie rozwoju. Uderzenie było tak potężne, że wyparowały oceany, a nawet stopniały góry.
— Ale my przeżyliśmy — przypomniał Bobby.
— Tak. W tym głębokim, gorącym schronie.
Zanurkowali; Bobby znalazł się w skale wraz ze swymi najdalszymi przodkami: garstką termofilnych mikrobów. Czekał w ciemności, a obok mijały niezliczone generacje.
I wreszcie znowu zobaczył światło.
Wznosił się czymś w rodzaju szybu, jakby studnią, w stronę kręgu zielonego światła — nieba tej obcej Ziemi sprzed bombardowania. Krąg rósł ciągle, aż Bobby’ego zalał blask słońca.
Przez chwilę nie bardzo rozumiał, co zobaczył.
Zdawało się, że tkwi w pudle z jakiegoś szklistego materiału. Przodek musiał być tu także: jedna prymitywna komórka wśród milionów, wypełniających pojemnik. Pudło stało na jakimś piedestale, a wokół siebie widział…
— Boże wszechmogący… — szepnął David. To było miasto.
Bobby dostrzegł archipelag wulkanicznych wysepek, wyrastających z błękitnego oceanu. Ale wysepki były połączone szerokimi, równymi mostami. Na powierzchni lądu niskie murki wytyczały geometryczne formy — wyglądało to na pola uprawne. Ale nie był to ludzki pejzaż: pola miały kształt sześciokątów. Bobby widział nawet budynki, niskie i prostokątne jak hangary lotnicze. Między nimi zauważył jakiś ruch, ale zbyt daleko, żeby rozróżnić szczegóły.
Po chwili coś zbliżyło się do niego.
Wyglądało trochę jak trylobit. Miało niskie, segmentowe ciało, błyszczące pod zielonym niebem. Grupy odnóży — sześć? osiem? — migotały w ruchu. Coś podobnego do głowy z przodu…
Głowy z otworem ust, gdzie tkwiło narzędzie ze lśniącego metalu.
Głowa uniosła się ku niemu. Spróbował znaleźć oczy tej niemożliwej istoty. Miał wrażenie, że może wyciągnąć rękę, dotknąć chitynowej twarzy i…
…i świat zapadł się w ciemność.
Byli parą starych ludzi, którzy zbyt wiele czasu spędzili w rzeczywistości wirtualnej, więc wyszukiwarka przerwała seans. Bobby leżał oszołomiony i myślał, że to chyba błogosławieństwo.
Wstał, przeciągnął się i przetarł oczy.
Wędrował przez Wormworks; solidność zakurzonego laboratorium wydawała się nierealna po tym trwającym cztery miliardy lat spektaklu, który przed chwilą oglądał. Znalazł automat z kawą, zamówił dwie filiżanki, przełknął gorący łyk. Potem, przywrócony częściowo do życia, podszedł do brata. Podsuwał mu kawę tak długo, aż David — z otwartymi ustami i zaszklonymi oczyma — usiadł, by się napić.
— Syzyfanie — powiedział chrapliwym głosem.
— Co?
— Tak chyba musimy ich nazywać. Wyewoluowali na młodej Ziemi, w okresie spokoju pomiędzy wczesnymi i późnymi bombardowaniami. Byli inni niż my… To metanowe niebo: co to mogło znaczyć? Może nawet system biochemiczny różnił się od naszego, może opierał się na związkach siarki albo wykorzystywał amoniak jako rozpuszczalnik? A może… — Chwycił Bobby’ego za ramię. — I oczywiście rozumiesz, że nie musieli mieć nic wspólnego ze stworzeniami, które wybrali do schronu. Schronu naszych przodków. Nie więcej, niż my mamy wspólnego z egzotyczną florą i fauną, która wciąż lgnie do podmorskich ujść wulkanicznych w naszym świecie. Ale oni… termofile, nasi przodkowie… mieli największą szansę na przetrwanie.
— Davidzie, wolniej… O czym ty mówisz? David spojrzał na niego zaskoczony.
— Jeszcze nie zrozumiałeś? Oni byli inteligentni, ci Syzyfanie. Ale skazani. Widzieli, jak nadlatuje.
Ta wielka kometa?
— Właśnie. Tak jak my widzimy Wormwood. I wiedzieli, co się stanie z ich światem: wyparują oceany i nawet skały stopnieją na głębokość setek metrów. Widziałeś ich. Mieli tylko prymitywną technikę. Byli młodą rasą. Nie mogli ani opuścić planety, ani przetrwać uderzenia, ani zepchnąć komety z kursu. Byli zgubieni, bez wyjścia. Ale nie poddali się rozpaczy.
— Zakopali pojemnik tak głęboko, żeby impuls termiczny go nie dosięgnął.
Tak. Rozumiesz? Starali się zachować życie. Nasze życie, Bobby. Nawet w obliczu największej katastrofy, jaką przeżyła planeta. I takie jest też nasze przeznaczenie, Bobby. Jak Syzyfanie, którzy ukryli garść termofilnych mikrobów, by przetrwały uderzenie… Jak te algi i wodorosty, które zdołały przetrwać straszliwe zlodowacenia… Jak złożone życie, które ewoluując i adaptując się, przetrwało późniejsze katastrofy wulkaniczne, uderzenie meteorytu, zmiany geologiczne… Tak i my musimy. Nawet Złączeni, produkt ewolucji umysłu, są częścią tego samego łańcucha, sięgającego zarania samego życia.
Bobby uśmiechnął się.
— Pamiętasz, co powtarzał Hiram? Że nie ma granic tego, co możemy osiągnąć, jeśli będziemy działać razem.
— Tak. Właśnie tak. Hiram nie był głupi. Bobby z czułością położył bratu dłoń na ramieniu.
— Myślę…
…i raz jeszcze, bez ostrzeżenia, świat zapadł się w ciemność.