Joanna Chmielewska
Wielki Diament. Tom I

Pan mecenas obrzucił swe klientki spojrzeniem, któremu postarał się odebrać wszelki wyraz.

– W wypadku mienia bardzo wysokiej wartości, szczególnie ruchomego – rzekł sucho – należy niezbicie udowodnić prawo własności. Wykluczyć podejrzenia, jakoby przedmiot mógł zostać ukradziony lub też w inny sposób zawładnięto nim bezprawnie. Odnaleziony nieoczekiwanie, powiedzmy, obraz Rembrandta, o którym może nawet chodziły jakieś słuchy… albo nie… Wykluczyć ewentualność fałszerstwa, prześledzić koleje losu…

– W tym wypadku fałszerstwo nie wchodzi w rachubę – zauważyła grzecznie jedna z klientek.

– Tak, istotnie. Zatem koleje losu. Udokumentować na piśmie, bo żywych świadków, jak rozumiem, nie ma już na świecie. Korespondencja, powiedzmy, rzecz jasna należy zbadać jej autentyczność…

– Załóżmy, że wszystko się zgadza – przerwała z odrobiną niecierpliwości druga klientka. – I potem co?

– I potem, oczywiście, mogą panie tym dysponować.

– A podatek spadkowy?

– Podatek musiałyby panie zapłacić w wypadku sprzedaży przedmiotu. Zrozumiałem, że wartość przedmiotu jest nie do określenia…?

Obie klientki równocześnie kiwnęły głowami.

– Zatem w wypadku sprzedaży. W razie ciągnięcia zysków z… powiedzmy… demonstracji… oczywiście podatek od tych zysków. Poza tym nie widzę przeszkód, ale bez przeprowadzenia dowodu nie radziłbym…

– A komu właściwie należałoby ten dowód podetknąć pod nos? – spytała uprzejmie pierwsza klientka. – Policji? Ministerstwom Skarbu rozmaitych krajów? Radzie Europejskiej? UNESCO?

– Mafii sycylijskiej…? – podsunęła druga

– Myślę, że najlepiej wszystkim – odparł pan mecenas w nagłym przypływie szczerości. – W grę wchodzi jeszcze prasa, notariaty, sądy.

Dwie damy przyglądały mu się przez chwilę w milczeniu, po czym równocześnie podniosły się z krzeseł.

– W porządku – powiedziała jedna z nich, pan mecenas nie wiedział już, która, bo przedtem rozróżniał je po zajmowanych miejscach, ta z prawej, ta z lewej, a wstając zdążyły się przemieszać. – Rozgłosimy to powszechnie. Przetłumaczymy to przez tłumaczy przysięgłych i roześlemy po całym świecie. Co do udowodnienia, nie ma problemów.

Druga zatrzymała się jeszcze w drodze ku drzwiom i odwróciła.

– Rozumiem, że pan mecenas zechce wystosować oficjalne pismo przewodnie?

Pan mecenas zerwał się i skłonił.

– Tak jest. Oczywiście. Jeśli panie sobie życzą, dopilnuję ekspertyz.

– Zatem ma pan klientki…

Panie wyszły, a pan mecenas opadł z powrotem na krzesło i otarł pot z czoła…


– O twoją rękę oświadczył się George Blackhill – powiedział ojciec bez wstępów, szorstko i dość gburowato. – Wyraziłem zgodę.

Przed siedemnastoletnią Arabellą Drummond otwarły się wrota raju.

Mogłaby wszystkiego się spodziewać, tylko nie przyjęcia przez jej ojca oświadczyn George’a Blackhilla. Nawet same oświadczyny wydawały się mało prawdopodobne, musiał to być z jego strony akt desperackiej odwagi, bo sytuacja, w jakiej się znajdował, pozbawiła go prawa do wszelkich oświadczyn. Wszyscy wiedzieli, że jest biedny jak mysz kościelna i żadne perspektywy przed nim nie istnieją, trzeci syn lorda Tremayne’a na rodzinny majątek nie miał najmniejszych szans. Może jakaś odległa ciotka dała mu trochę pieniędzy albo inny krewny…?

W George’u Blackhillu Arabella zakochała się na śmierć i życie od pierwszego wejrzenia. Na balu, rzecz jasna. Przedstawiono go jej, spojrzeli na siebie i już wiedzieli, że pojawiła się między nimi, wybuchła i eksploatowała z trzaskiem miłość wieczna i nadziemska, taka do końca życia i nawet poza grób. Nie odrywając od siebie oczu, tańczyli razem wszystkie tańce, które Arabelli udało się wydrzeć innym wielbicielom, bez względu na przyzwoitość. Zapewne coś do siebie mówili, ale było to bez znaczenia. Miłość huczała niczym pożar lasu, głusząc inne dźwięki.

Oczywiście zaraz potem spotkała go na przejażdżce konnej, w teatrze, na herbacie u kuzynki Anny, na kolejnym balu, został przyjęty w domu i mógł bywać. Bywał zatem z ognistym zapałem. Nie on jeden. Rodzice Arabelli, mając na karku ciężar w postaci czterech córek, prowadzili dom otwarty, bo co najmniej trzy z nich dojrzały już do mariażu. Żadna nie posiadała posagu godnego bodaj odrobiny uwagi, wszystkie za to dysponowały urodą wielkiej klasy i na tę ich urodę matka bardzo liczyła. Po świecie błąka się wielu bogatych głupków, fundujących sobie piękne żony, tak samo jak, na przykład, piękne konie. Konie też nie miewają posagu.

Nadzieje lady Drummond okazały się dość sensowne. Najstarsza, dwudziestoletnia Mary, już była zaręczona z sir Ryszardem Alburym, młodzieńcem w bardzo zaawansowanej sile wieku, posiadaczem rozległych włości, pozbawionym rodziny, która mogłaby mu bruździć. Był wdowcem, ale, na szczęście, bezdzietnym, a Mary nie miała nic przeciwko temu, żeby zostać panią imponującej posiadłości i domu, którego jeden narożnik mocno przypominał zrujnowaną wieżę zamkową. Sir Albury szczycił się posiadaniem przodków, którzy automatycznie staną się przodkami jej dzieci, Mary zaś miała silne instynkty macierzyńskie i sytuacja przyszłych dzieci leżała jej troską na sercu. Aprobowała sir Ryszarda.

Druga z kolei, Elisabeth, jasnowłosa tak, że jej włosy wydawały się srebrne, przebierała w adoratorach jak w ulęgałkach i co najmniej trzech kandydatów do jej ręki wartych było rozważań. Lady Drummond zdumiewająco rozsądnie, preferowała najmłodszego z nich, plebejusza wprawdzie, ale upiornie bogatego. Jego ojciec, stryj i wuj, a prawdopodobnie także i dziadek, wszyscy byli bankierami, on zaś reprezentował sobą jedynie dziecko w rodzinie i cały spadek po trzech żyjących jeszcze bankierach już prawie na niego czekał. Gdyby nie lekkie zidiocenie, widniejące na jego obliczu, lady Drummond nie wahałaby się ani chwili. Elisabeth, jeszcze rozsądniej niż matka, nie zgłaszała żadnych protestów. Przytomnie oceniwszy korzyści, jakich dostarcza głupkowaty mąż, gotowa była go przyjąć, szczególnie że przodków świniopasów, lub też handlarzy wołami, nikt mu nie przypisywał, a jego ojciec świeżutko został nawet obdarzony szlachectwem.

Siedemnastoletnia Arabella była trzecia z kolei. Najpiękniejsza z sióstr, zapewne dla równowagi miała najgorszy charakter. Awanturniczość odziedziczyła po matce, bezwzględność i upór po ojcu, despotyzm zaś i samowolę po obojgu rodzicach. Inteligencję nie wiadomo po kim. Lady Drummond trzeciej córki najbardziej chciała się pozbyć, przewidywała bowiem kłopoty. Płomienne rude włosy i zielone oczy nie wróżyły niczego nic dobrego, a podstępna i zuchwała krnąbrność Arabelli budziła jak najgorsze przeczucia.

Najmłodsza, piętnastoletnia Małgorzata, chwilowo pozostawiona była odłogiem, tak jak jej trzynastoletni brat, jedyny syn, Harry, brnący na razie jeszcze przez szkołę.

Początek dziewiętnastego wieku nie sprzyjał pozbawionej majątku urodzie, ale wszystkie cztery siostry miały w sobie coś, co ogłupiało mężczyzn radykalnie. Na ich widok rozsądnie zdychał, a myśl o pieniądzach więdła w zaraniu. Gdyby zostały kurtyzanami, zrobiłyby karierę zgoła wszechświatową, ale, niestety, pochodziły z doskonałej, acz podupadłej finansowo rodziny i pomysł jakichkolwiek niestosownych czynów nawet nie zaświtała im w głowie. Uporczywe tańce Arabelli z George’em stanowiły największą nieprzyzwoitość, na jaką mogła się zdobyć. Królowa Wiktoria nie zasiadła jeszcze, co prawda, na tronie, a stary król pozwalał na wysoce gorszącą rozwiązłość, nie wszyscy jednak szli w jego ślady. Dobra rodzina, to dobra rodzina, a dobre obyczaje, to dobre obyczaje, i nie ma siły, należy im się podporządkować.

Zakontraktowana znienacka Arabella trwała w zachwycie przez całe siedem godzin. Narzeczony, oświadczywszy się w czasie jej nieobecności i uzyskawszy odpowiedź przychylną, poszedł precz, co ją nawet nieco zdziwiło, po czym miał przybyć na obiad, który stanowił doskonałą okazję do ogłoszenia zaręczyn. Lady Drummond, pośpiesznie uzgodniwszy rzecz z małżonkiem, nie zamierzała zwlekać, wolała usidłać przyszłego właściciela najtrudniejszej córki jak najszybciej i nieodwracalnie.

Chwila, która nadeszła, dla Arabelli nosiła znamiona końca świata.

Przede wszystkim z lekkim niepokojem stwierdziła nieobecność ukochanego, przy czym, najwyraźniej w świecie, nikt się tą nieobecnością nie dziwił i nie przejmował. Wszystko wydawało się być w porządku. Nie miała czasu zdenerwować się i zaniepokoić bardziej, ponieważ ojciec, zaledwie weszła do salonu, powstał i w obliczu szesnastu zgromadzonych tam osób, rzekł:

– Mam zaszczyt zawiadomić wszystkich państwa, tu obecnych, o zaręczynach córki mojej, Arabelli, z pułkownikiem George’em Blackhillem…

Zarazem uczynił gest, od którego Arabella osłupiała. Bez najmniejszych wątpliwości wskazywał osobnika, stojącego przy kominku i wspartego o gzyms.

Osobnika znała doskonale i widywała mnóstwo razy. Rozmawiała z nim nawet. To on właśnie przedstawił jej George’a. Był jego krewnym, zdaje się, że stryjem…

W tym właśnie momencie, w jednym mgnieniu oka, uprzytomniła sobie, że stryj i bratanek nazywają się jednakowo. Noszą to samo nazwisko i obaj mają na imię George. Zapomniała o tym, wyleciało jaj z głowy, przez myśl jej nie przyszło, że stryj, okropny, czterdziestopięcioletni starzec, stojący nad grobem, mógłby pretendować do jej ręki. Był bogaty, to fakt, przeszło dwadzieścia lat pobytu w Indiach dało mu fortunę, ale sądziłaby raczej, że wspomógł bratanka.

Nagle pojęła, kto oświadczył się o jej rękę i dlaczego został przyjęty.

Na moment zabrakło jej głosu i tchu. Stała jak kamień. Zramolałe stare próchno przy kominku wyprostowało się i ukłoniło.

Był pomarszczony, brązowy i obrzydliwy. Miał zwisającą dolną wargę. Chodził jakoś dziwnie, podrygując w kolanie, mówił przez nos i wszystko wiedział lepiej. Korygował, poprawiał i pouczał każdego, nawet jej ojca, który, ze względu na córki i pod wpływem żony, znosił to cierpliwie, acz z zaciśniętymi zębami. Do niej samej, do Arabelli, powiedział kiedyś coś takiego…

Zajęta gorączkowym przypominaniem sobie owej kretyńskiej, niedopuszczalnej, wręcz obelżywej uwagi, całkowicie przeoczyła dalszy ciąg uroczystości. Jej ojciec coś mówił. Pułkownik George Blackhill coś mówił. Inne osoby też coś mówiły. Brzęczeli wszyscy po prostu, jak muchy. Kto słucha muchy…?

Po czym okazało się, że przepadło, jest zaręczona nie z bratankiem, tylko ze stryjem, z pułkownikiem George’em Blackhillem, i za trzy miesiące ma zostać żoną odrażającego potwora.

Piekło na ziemi wybuchło, kiedy goście już poszli, a trzy siostry Arabelli udały się na spoczynek

Takiej awantury w rodzinie dotychczas jeszcze nie było, pierwszy raz bowiem Arabella i jaj matka zdecydowanie wystąpiły przeciwko sobie. Ich jednakowe cechy charakteru nie miały okazji wcześniej wyjść na jaw, ponieważ lady Drummond wykazywała dużo zdrowego rozsądku i powalała córce, do niedawna jeszcze dziecku, na rozmaite nieszkodliwe wybryki, Arabella zaś wyładowywała temperament w rozrywkach wiejskich. Na koniach niezupełnie ujeżdżonych, na drzewach, po których łaziła z upodobaniem, w rzece, gdzie pływała nie zawsze w przyzwoitej koszuli, wśród psów i w pogoniach za lisem. Do tej pory nigdy nie usiłowano złamać jej życia, dopiero teraz…

– Kto cię oszukał, idiotko?! – syczała z furią lady Drummond. – O czym ty mówisz, jaki chodzący trup?! Zgodziłaś się na niego bez słowa!

Dodatkowy dramat Arabelli polegał na tym, że do George’a młodszego nie mogła się przyznać. Musiała ukryć własną koszmarną pomyłkę. Za nic w świecie nie wyjawiłaby miłości, która w oczach rodziców pogrążyłaby ją tylko beznadziejnie, kretyńskie uczucie do nędzarza, oszalała chyba, zamknęliby ją w lochu…!

Londyński dom nie dysponował wprawdzie lochem, ale Arabella straciła opamiętanie. Spętana koniecznością ograniczenia argumentów, tym bardziej waliła w różnicę wieku, do nieprzytomności denerwując tym matkę, niewiele od pułkownika młodszą.

Ojciec w milczeniu przeczekiwał całe to szaleństwo.

– Możesz wywoływać skandal, jeśli chcesz – rzekł wreszcie suchym głosem – ale zapamiętaj sobie, że nie dostaniesz ani grosza. Natychmiast wracasz na wieś i już tam zostaniesz. Tyle będziesz miała, co służąca, jedzenie, dach nad głową i jednego funta rocznie…

– Służąca ma sześć! – wyrwało się Arabelli.

– Jeżeli będziesz pracować tak jak służąca, dostaniesz sześć. Jeśli buty spadną ci z nóg, możesz chodzić boso. Koniec.

Arabella wiedziała doskonale, że od takiego wyroku nie ma odwołania. Wróci na wieś, do walącego się domu, do zrujnowanych chałup dzierżawców, do ciężkiej pracy albo śmiertelnej nudy, na odludziu, bez gości, wizyt, balów i tańców, bez wielbicieli, bez George’a, bez szans na przyszłość. Staropanieństwo ma zagwarantowane. A przecież dopiero zaczęła żyć…!

Nagle dotarło do niej, że matka jeszcze coś mówi. Coś o wyjeździe di Indii. No tak, ma poślubić tego starego paralityka już za trzy miesiące, bo on wraca do Indii i chce ją zabrać ze sobą. A George, młody George, jej George, wysyłany jest przecież do Indii, była o tym mowa, w ciągu tych siedmiu radosnych godzin nawet o tym nie pomyślała. Nie mając nic, pozbawiony tu wszelkich finansowych nadziei, prawie zaczął się godzić z decyzją rodziny, wahał się i zwlekał tylko ze względu na nią. Zdążyła pomyśleć, że pojadą razem… No więc dobrze, nie razem, ale ona też pojedzie do Indii, chociażby z tym wiekowym straszydłem, i proszę bardzo, skandal wybuchnie tam!

– Bardzo dobrze – powiedziała, nagle uspokojona i zacięta. – Niech będzie. Wyjdę za niego.

Lady Drummond z wysiłkiem zdołała ukryć zdumienie. Nie spodziewała się tak szybkiego sukcesu, oczekiwała wojny z córką jeszcze co najmniej przez tydzień. Niepewna, co Arabella może wymyślić i zrobić, pełna nieufności i podejrzeń, doznała jednak wielkiej ulgi.

W trzy miesiące później, stojąc przed pastorem w białej sukni i ślubnym welonie i wypowiadając słowa małżeńskiej przysięgi, Arabella Drummond, przekształcana właśnie na Arabellę Blackhill, w samej głębi przepełnionej dziką nienawiścią serca postanowiła sobie być najgorszą żoną, jaka kiedykolwiek istniała na świecie…


***

Pułkownik George Blackhill zewnętrznie nie był aż tak okropny, jak się wydawało Arabelli. Wysoki i chudy, zbrązowiały od indyjskiego słońca, rzeczywiście chodził niezbyt płynnym krokiem, było to jednak raczej prostowanie nóg w kolanach niż podrygi. Dolną wargę miał nieco obwisłą, ale na tym kończyły się jego wady, osobom trochę starszym od Arabelli mógł się nawet podobać. Znacznie gorzej niż powierzchowność prezentował się jego charakter.

W pierwszym rzędzie wypełniała go przerażająca pedanteria we wszystkich dziedzinach życia. Długa służba wojskowa wyrobiła w nim władczość i głębokie przekonanie o własnej nieomylności. Rozmawiał prawie wyłącznie rozkazami, wtrącał się do wszystkiego, wszystko wiedział lepiej, nieubłagany i niemiłosierny zawsze stawiał na swoim, nie licząc się z nikim i z niczym. Metody stosował raczej dość brutalne, bez względu na to, kogo dotyczyły.

Miał też zalety. Jako dowódca był rzeczywiście doskonały, ponadto sprawiedliwy i uczciwy wedle swoich własnych kryteriów. Na tubylczej ludności żerował z umiarem, rabunku nie tolerował i karał go straszliwie, honor zaś cenił nade wszystko.

Arabella po ślubie znienawidziła go jeszcze bardziej. Noc poślubną przetrzymała z zaciśniętymi zębami, popłakała się z wściekłości dopiero potem, kiedy mąż już zasnął. Na szczęście okropne przeżycie nie było dla niej zaskoczeniem, wiedziała, co ją czeka, wychowała się na wsi, gdzie nikt nie ukrywał przed nią pochodzenia źrebiąt, cieląt, kociąt i szczeniaków, od dzieciństwa znała te sprawy, tak samo jak jej siostry. Gdyby rodzina była bogata, dziewczęta trzymano by w salonach, pod opieką guwernantek, w otoczeniu służby, krowy widywałyby z daleka, konie przy powozie, a psy w trakcie polowania. Rozpaczliwie łatane ubóstwo sir Drummonda wykluczyło guwernantki i spowodowało, że jego dzieci trybem życia i swobodą nie różniły się zbytnio od progenitury chłopów. Tyle że ogólnie były lepiej wychowane i równie dobrze czuły się w stajni, jak na prezentacji u króla.

Postanowienie zatrucia mężowi każdej chwili egzystencji Arabella zaczęła realizować nie od razu. Zainteresowała ją podróż, spodobało jej się na statku, choroba morska nie dotknęła jej w najmniejszym stopniu, a cała męska część podróżnych, z załogą włącznie, oddawała hołd jej urodzie. Warunki atmosferyczne sprzyjały i rozbicie okrętu nie groziło ani przez chwilę, wyglądało to tak, jakby pułkownik wydał rozkaz także pogodzie, która, ciężko wystraszona, zastosowała się do polecenia.

Dopiero nieco później, po przybyciu na miejsce, Arabella dowiedziała się czegoś, od czego trafił ją potężny szlag. Otóż wyszło na jaw, że George młodszy został niemal siłą wypchnięty wcześniejszym statkiem, jej mąż zaś, George starszy, specjalnie zaczekał z podróżą, żeby nie płynąć z nim razem. Nie ze względu na Arabellę, cóż znowu, żadne podejrzenie nawet go nie musnęło, po prostu uważał, że skromny porucznik nie powinien przebywać w pobliżu wyższego rangą krewniaka o tym samym nazwisku. Nasuwałoby to myśl o protekcji, a bratanek miał sobie dawać radę sam i bez żadnych ulg piąć się po szczeblach kariery.

Uświadomienie sobie, ile straciła, niemal pozbawiło Arabellę tchu. Całą podróż mogła odbyć w towarzystwie ukochanego, widywać go dzień w dzień przez cztery miesiące, mieć go przy boku, pławić się w szczęściu jego obecności, jego silne ramię chroniłoby ją przy wychylaniu się za burtę, podtrzymywało na trapie… Wszystkie te upojne doznania zostały jej odebrane, a uczynił to koszmarny despota, którego była własnością. O nie, nie zamierzała despocie przebaczyć!

Słabe strony męża wykryła błyskawicznie. Na widok najmniejszego nieporządku pułkownik wściekał się i cierpiał, idealna punktualność była potrzebą jego duszy, plany krótko- i długofalowe musiał mieć sprecyzowane co do minuty, wszelka niedokładność przyprawiała go bez mała o apopleksję. Arabella natychmiast zaczęła to wykorzystywać, niestety, ze skutkiem raczej nędznym. Zatruwanie życia nie wychodziło jej najlepiej.

Porozrzucane wszędzie rzeczy w mgnieniu oka zbierała doskonale wytresowana tubylcza służba. Nagłe zmiany planów nie wchodziły w rachubę, bo pułkownik ucinał je w zarodku, uciekając się nawet do presji fizycznej. Kiedy wymyśliła sobie ból głowy, opóźniając pójście z umówioną wizytą, podniósł ją z łóżka siłą i sam dopomógł w ubieraniu, wybierając w dodatku najmniej twarzową suknię. Dla zachowania punktualności nie pozwolił jej się uczesać. Arabella nie wydrapała mu oczu od razu tylko dlatego, że zdążyła spojrzeć w lustro i ten jeden rzut oka ukoił furię w jej duszy. Rozburzone rude włosy i rumieniec gniewu na obliczu czyniły ją jeszcze piękniejszą, a w kwadrans później jej uroda znalazła dodatkowe potwierdzenie. Wyraz twarzy obecnych na przyjęciu pań świadczył, że nowy rodzaj uczesania rychło wejdzie w modę.

Mogła śpiewać, kiedy jej mąż spragniony był ciszy, ale złośliwość losu sprawiła, że miała piękny głos, śpiewała prześlicznie i pułkownik bardzo to lubił. Zamiast się znęcać, robiła mu przyjemność. Mogła milczeć, ale żywy temperament straszliwie jej to utrudniał. Mogła zapominać, o czym tylko się dało, o zadysponowaniu obiadu, o umówionym spotkaniu, o zaproszonych gościach, o zabraniu parasolki, wszystko na nic, pułkownik pamiętał, resztę zaś załatwiała służba, która bała się go panicznie. W rezultacie Arabella zorientowała się, że bardziej niż jemu, zatruwa życie sobie.

Zaczęła się głowić nad jakimiś innymi sposobami. Zdrada małżeńska odpadała, współżycie ze znienawidzonym mężczyzną nie zachęciło jej do seksu, ponadto jedynym człowiekiem, którego pragnęła nade wszystko w świecie, był George młodszy, całkowicie jej niedostępny, oddalony o setki mil, unieruchomiony rozkazami wojskowymi w odległej prowincji. Z innymi mogła najwyżej flirtować, ale to było do niczego, bo flirtowały wszystkie damy i nikt nie robił z tego skandalu. Kąpać się nago… Idiotyzm, po pierwsze gryzły rozmaite insekty, a po drugie, gdzie się kąpać? W rzece pełnej krokodyli…?!

Po długim i głębokim namyśle postanowiła ugodzić go w honor. Na razie jeszcze nie wiedziała jak.

Dopomógł jej przypadek.

Rozmowy, toczącej się przy stole na jednym z licznych kameralnych przyjęć, zaczęła słuchać dopiero w połowie. Przedtem zajęta była rozpatrywaniem szczegółów stroju rani, siedzącej prawie naprzeciwko niej, o dwie osoby od małżonka, radży Kharagpuru. Rani miała na sobie sari, od którego Arabelli już na pierwsze spojrzenie pociemniało w oczach i dzika zawiść ukąsiła jej serce. Jedwab niemal przezroczysty, spod którego przebłyskiwało coś w rodzaju srebrnych iskierek, układający się tak, że dech zapierało. Taki strój musiała zdobyć dla siebie i ubrać się w to, bez względu na protesty męża. Zaskoczy go po prostu, nie będzie jej robił awantury i zdzierał z niej odzieży przy ludziach… Kolor tylko należy zmienić, czarnowłosa rani mogła sobie pozwalać na ciemną czerwień, ruda Arabella każe zrobić dla siebie zielone…

Zarazem z miejsca uświadomiła sobie, że pokazać się w tej cudownej szacie zdoła tylko u siebie, we własnym domu. Wyjeżdżając w gości, pułkownik przygląda się jej uważnie i sprawdza, jak jest ubrana, nie zdołałaby go zaskoczyć. Każdą niewłaściwość stroju koryguje w tempie godnym działań wojskowych, brutalnie, boleśnie, nadąża ze wszystkim, nie bacząc na jej doznania, posługując się siłą fizyczną, a potem gna konie i przybywa punktualnie, na czas. Trzeba zatem zorganizować odpowiednią imprezę, im więcej gości, tym lepiej…

W tym właśnie momencie wpadła jej wreszcie w ucho rozmowa przy stole.

– Indyjskie diamenty przeważnie są żółte – powiedział autorytatywnie młody sekretarz Kompanii Wschodnio-Indyjskiej, Henry Meadows, żywo interesujący się drogimi kamieniami. – Białe pojawiają się rzadko.

Radża siedział akurat naprzeciwko niego.

– Niezupełnie – zaprzeczył z tajemniczym uśmiechem. – Nasze diamenty miewają różne zabarwienie. Zdarzają się nawet błękitne, chociaż przyznaję, że niezbyt często. Jeden posiadam.

– Duży? – zainteresował się pułkownik White, dowódca sąsiedniego garnizonu.

– Średni. Około czterdziestu karatów.

– Słyszy się czasem o pięknych kamieniach – powiedział w zadumie pułkownik Harris, najstarszy z obecnych. – Niektóre świątynie… W moich młodych latach krążyła pogłoska, jakoby w jednej ze świątyń znajdował się diament, właśnie błękitny, przewyższający wszystko, co kiedykolwiek widziano. Największy diament świata, zwany Wielkim Diamentem.

– Nie został zrabowany? – zdziwił się pułkownik White.

– Podobno nie. Podobno znajduje się tam nadal.

– Gdzie? Mam na myśli, w której świątyni?

– Nie pamiętam. Nawet nie wiem, czy kiedykolwiek wymieniano miejscowość.

– Pan się zapewne orientuje? – zwrócił się do radży sekretarz.

Radża wciąż miał tajemniczy uśmiech na nieruchomej twarzy.

– W wielu świątyniach znajdują się cenne klejnoty…

– Ja się orientuję – powiedział równocześnie pułkownik Blackhill z najdoskonalszą obojętnością. Wywołał tym żywe, acz zręcznie ukrywane poruszenie.

– Pan? – spytał z niedowierzaniem Henry Meadows. – Wie pan, w której świątyni znajduje się największy diament świata?

– Wiem. Widziałem go. Mniej więcej dziesięć lat temu. Oszlifowany. Wprawiony w brzuch posągu, zapewne Siwy, bo był tam także posąg Kali. To mało znana świątynia.

– I myśli pan, że ten diament ciągle się tam znajduje? Nie został zrabowany? – powtórzył ze zdumieniem pułkownik White.

– Nie dopuściłem do rabunku – odparł zimno pułkownik Blackhill. – Żołnierze to nie złodzieje. Radża Bi… no… tamtejszy radża, uprzednio pokonany, rozdzielił połowę zawartości swojego skarbca dobrowolnie. Byłem zdania, że to wystarczy.

– No, no, no… – powiedział Henry Meadows z podziwem i odrobiną powątpiewania.

Pułkownik Blackhill obdarzył go lodowatym spojrzeniem.

– Ja również jestem żołnierzem, nie zaś rabusiem – rzekł z naciskiem.

Idiotą, poprawiła w myśli Arabella. Miał pod nosem największy diament świata. Po co komu diament w świątyni? Nikt by nie wiedział…

Uchwyciła nagle wzrok rani i przestraszyła się, że jej myśli widoczne są na twarzy. Uśmiechnęła się czarująco.

– Indie są pełne złota i drogich kamieni – zauważyła życzliwie, żeby powiedzieć cokolwiek, spoglądając na ogromny rubin, przypięty do ramienia rani.

Rani skinęła głową i uśmiechnęła się wzajemnie.

– Czy ktoś tam tego pilnuje? – spytał wicedyrektor Kompanii, dotychczas milczący. – Jacyś kapłani?

– Owszem. To ich świątynia. Trzymają straż w dzień i w nocy, aczkolwiek zapewniłem im bezpieczeństwo.

– I rzeczywiście jest taki wielki? – ośmieliła się zaciekawić małżonka wicedyrektora.

– Rzeczywiście – odparł grzecznie pułkownik Blackhill, zaciskając dłoń i spoglądając na nią. – Robił wrażenie, jakby był rozmiarów… pół pięści.

– O, dobry Boże…! – wyrwało się Meadowsowi. Pułkownik Harris westchnął.

– Kiedy przyjechałem tu jako młodzieniec… – zaczął.

Spojrzał na uśmiechniętego tajemniczo radżę i urwał. Najwidoczniej zamierzał popełnić nietakt. Obecnie byli w przyjaźni i wspominanie czasów, kiedy toczono walki i zwyciężano, podporządkowując hinduskich książąt koronie brytyjskiej, stanowiłoby zgrzytający faux pas. Przez chwilę szukał innych słów.

– Z Francuzami – kontynuował z lekkim potknięciem. – Toczyły się bitwy z Francuzami. Oni obrabowali skarbiec… a myśmy im odebrali łupy. Radża zginął… No, w każdym razie muszę przyznać, że… Nigdy przedtem czegoś podobnego nie widziałem. Coś tam na mnie przypadło…

Znów urwał, jakby zaprzątnięty jakimś nagłym wspomnieniem. Zmarszczył brwi.

– Więcej przypadło takim, którzy nie mieli skrupułów – mruknął pod nosem pułkownik White.

Przez chwilę Arabella żałowała, że nie była młodym chłopcem w tamtych pięknych czasach. Skrupułów nie miałaby z pewnością, wzbogaciłaby się, mogłaby poślubić, kogo by zechciała. Potem przypomniała sobie, że George'a młodszego nie było wówczas jeszcze na świecie, i wreszcie całą jej myślą zawładnął Wielki Diament w brzuchu bóstwa, może i rzeczywiście Siwy. A może Buddy albo Brahmy, albo jeszcze kogoś tam innego, bo jej mąż wcale nie musiał być nieomylny. Ciekawe, gdzie też znajduje się ta świątynia…

Konkretny pomysł na razie jeszcze nie zaświtał jej w głowie. Mąż sam jej go podsunął nieco później, kiedy panie odeszły do salonu, a panowie zostali przy stole. Rzecz jasna, podsunął bezwiednie.

Podsłuchanie męskiej rozmowy było całkowitym przypadkiem. Rani i wicedyrektorowa przez chwilę zajęły się sobą, wizytując garderobę oraz inne ustronne miejsca, Arabella zaś wróciła pod drzwi jadalni, bo tam, na niewielkim stoliku, zostało jej pachnidło, wyjęte z sakiewki. Porównywały wcześniej swoje pachnidła, ona i małżonka wicedyrektora, sakiewka, przytroczona do paska, była ciasno ściągnięta złotym sznureczkiem, nie zdołała włożyć do niej z powrotem maleńkiego przedmiotu, ponieważ mąż pogonił ją do jadalni i zostawiła szkatułeczkę na stoliku. Zapomniała ją zabrać, wychodząc do salonu, wróciła zatem i usłyszała kolejny fragment rozmowy.

– … otóż właśnie nie wiadomo czyje – mówił melancholijnie pułkownik Harris. – Krążyły plotki, jakoby diament należał do jakiegoś Francuza, który dostał go za swoją żonę od jakiegoś radży. Innymi słowy, sprzedał żonę za diament. Pomijając legalność transakcji, diament należał do niego, skoro otrzymał go w charakterze zapłaty. Prawa własności radży nikt nie kwestionował. Tak słyszałem. Niejasno.

– Skąd zatem własność Francuza wzięła się w świątyni?

– Nie wiadomo. Może zginął w czasie walki i odebrano mu łup?

– A może ukryto tak samo, jak inne klejnoty ze skarbca…?

– Jednakże, obojętne, czyja to własność – mówił głos wicedyrektora Kompanii. – Jeśli traktuje pan sprawę honorowo, każdy rabunek stanowi niebezpieczeństwo. Każde zamieszki…

– O zamieszkach nie ma mowy – odparł głos pułkownika Blackhilla. – Jak panowie sami widzą, nikt o nim nie wie. Nikt inny go nie widział, tylko ja. I tylko ja jeden wiem, gdzie on się znajduje. Z pewnością nikomu tego nie powiem, a miejsce jest ukryte i słabo odwiedzane. Kapłani dbają o nie, ponieważ zabezpieczono tam również pół owego skarbca z pałacu radży Biharu, który, o ile wiem, był wrogiem pańskiego ojca.

Musiał zwrócić się do radży Kharagpuru, z którego ust padła odpowiedź:

– Pokonanym przy pańskiej pomocy…

Więcej Arabella nie usłyszała. Nie mogła tkwić pod drzwiami jadalni, ponieważ służba kręciła się tam i z powrotem, poza tym musiała wrócić do salonu, do pań. To, co usłyszała, jednakże w zupełności wystarczyło. Po drodze w jej umyśle zaczęło błyskać. Tylko on wie… Honorowa sprawa… Rabunek, gdyby ktoś to ukradł, byłoby na niego… A niechby…! Podejrzenia, musiałby tłumaczyć się, usprawiedliwiać… On tego nienawidzi… Och, gdybyż to ktoś ukradł…! Miałby plamę na honorze, wreszcie coś, a kto ukradnie, skoro nikt nie wie… Chyba że ona sama, żona-złodziejka to też hańba i kompromitacja…

Na progu salonu była już zdecydowana. Postanowiła ukraść diament osobiście, jeśli tylko uda jej się dowiedzieć, gdzie on się znajduje.

Sprawę potraktowała poważnie.

Jedynym człowiekiem, którego nieświadomą pomoc musiała sobie zapewnić, był ordynans jej męża. Niewiele młodszy, uczestniczył przy jego boku we wszystkich niemal kampaniach. Arabellę wielbił, aczkolwiek miał do niej nieco żalu, że za słabo interesuje się dotychczasową karierą i wspaniałymi czynami pułkownika. Ściśle biorąc, nie interesowała się tym wcale, od czasu do czasu jednak robiła ordynansowi przyjemność, zadając byle jakie pytania i udając, że słucha odpowiedzi. Lubiła go, aprobował ją bez zastrzeżeń i nie widział w niej żadnych wad, czuła, że stanowi dla niego coś w rodzaju bóstwa. W obliczu bezustannej krytyki i nagan męża nawet cień ubóstwienia spływał balsamem na jej duszę.

Trudność leżała w tym, że pułkownik Blackhill lubił trzymać przy sobie służbowo ordynansa, prywatnie zaś żonę. Chwile, kiedy obydwoje równocześnie byli wolni od jego obecności, przytrafiały się niezmiernie rzadko. Arabella wiedziała, jak temu zaradzić, bez żadnego namysłu rozszerzyła zakres swoich kaprysów i wybryków, upragniony rezultat osiągając już po tygodniu.

Pułkownik Blackhill nie potrafił przewidzieć, co jego żonie może strzelić do głowy. Pojedzie do wsi hinduskiej zabawiać się z brudnymi dziećmi albo szukać miejscowego znachora. Wyjdzie na taras bez sukni, twierdząc, że jej gorąco i pokazując nogi prawie do kolan. Nogi były warte oglądania, to musiał przyznać, ale nie zamierzał godzić się na ich publiczną prezentację. Urządzi piknik tylko dla pań, do obsługi pikniku zaś znajdzie samych młodych, nieżonatych oficerów, a nawet gorzej, zwyczajnych żołnierzy. Zamknie się w pokoju z kimś absolutnie nieodpowiednim i łaskami go wprawdzie nie obdarzy, ale wywoła plotki, które luną niczym lawa z wulkanu. Pojedzie diabli wiedzą dokąd, narażając się na spotkanie z tygrysem, wężem, rozbójnikami i rozmaitą hołotą. Posadzi przy stole fakirów. Uprze się tresować słonie. Pójdzie kąpać się nago w fontannie zastępcy gubernatora. Popełni jakiekolwiek inne kompromitujące szaleństwo.

Sam przed sobą nie chciał się przyznać, że nad żoną w pełni nie panuje i nie umie jej utemperować. Małżeństwo z młodą i piękną dziewczyną mogłoby wówczas okazać się pomyłką, a pułkownik Blackhill pomyłek nie popełnia.

Znalazł w końcu rozwiązanie, z którego nie był całkowicie zadowolony, ale żadnego innego nie widział. Zdecydował się w pewnym stopniu poświęcić siebie, wyrzekając się obecności ulubionego ordynansa, do którego przywykł od lat, ale który zarazem był jedynym człowiekiem, zasługującym na absolutne i bezwzględne zaufanie. Prezentował przy tym rozsądek, stanowczość i wielkie, w tym wypadku niezbędne, poczucie taktu. Postanowił przydzielić go żonie, obarczając obowiązkiem przeciwdziałania jej dziwacznym wybrykom.

Niczego więcej Arabella nie pragnęła.

Z miejsca zrezygnowała z wszelkich głupot domowych i towarzyskich, pokochała za to nagle wycieczki konne, w których ordynans, rzecz jasna, musiał jej towarzyszyć. Tym sposobem miała go dla siebie i mogła z nim rozmawiać na dowolne tematy.

Od pierwszej chwili, bez najmniejszego trudu, zaczęła uzyskiwać wiedzę o karierze wojskowej męża i jego wszystkich poczynaniach. Teraz już słuchała uważnie, ordynans zaś wręcz rozkwitł zapałem, rozpędzając się w zwierzeniach ze zdania na zdanie. Arabellę najbardziej interesowały szczegóły geograficzne i nazwy miejscowości podbijanych, zdobywanych, kontrolowanych i przekazywanych jego pieczy, w czym ordynans nie widział nic podejrzanego.

Doszło wreszcie do wydarzeń sprzed dziesięciu lat, szturmu na pałac radży i komplikacji ze świątyniami. Arabella cierpliwie, a nawet z okiem roziskrzonym, wysłuchała dokładnego raportu natury czysto wojskowej, opowieści o atakach, obronie, liczebności i rozmieszczeniu żołnierzy, oraz opisu używanej broni, po czym zaczęła zadawać pytania, na które rozanielony ordynans odpowiadał obszernie i bez chwili wahania.

– Wiem, że mój mąż nie dopuścił wtedy do jakiegoś rabunku – rzekła wreszcie – pałacu, czy może świątyni, a potem czegoś pilnował. Mówił mi o tym. Stacjonował gdzieś dość długo, ale nie pamiętam, gdzie to było.

– Dwa lata – odparł ordynans. – Ale to nie tak, inaczej się to działo. Zawsze był sprawiedliwy, więc jak dał słowo, to dotrzymał i nie tylko pałacu ruszyć nie pozwolił, ale i świątyni też. Nawet ich kazał eskortować, jak oni sami, ci tutejsi, swoje dobro przenosili, no, prawdę mówiąc osobiście eskortował. Ze mną razem. No a potem dopilnował porządku. Rychło doprowadziliśmy do uspokojenia i przez te dwa lata prawie nie było co robić.

– I gdzie się to działo?

Ordynans roześmiał się.

– Tu – odparł, wyraźnie rozweselony.

– Jak to, tu? – zdumiała się Arabella.

– Dokładnie tu, gdzie jesteśmy, w tym samym domu mieszkał, tylko wtedy był w gorszym stanie, dom znaczy. I pani pułkownikowa sama widzi, że śladu po tych wszystkich awanturach nie ma, nikt nawet o nich nie pamięta. A próbowali wtedy, bo mają tu święte miejsce, tam, o…

Wskazał szpicrutą gęstą kępę zieleni niemal na skraju ogrodu, należącego do pułkownikowskiej rezydencji. Kępa była rozległa, właściwie stanowiła już prawie las, przechodzący dalej w dżunglę. Wracali właśnie z kolejnej wycieczki i wjazd do posiadłości znajdował się tuż przed nimi. Arabella poczuła się zaskoczona tak, że nie odezwała się ani słowem.

– Jakiegoś swojego bałwana tam trzymają – kontynuował ordynans. – A zamieszki wtedy w ogóle wybuchły, bo nasi misjonarze… no, jak by tu powiedzieć… przesadzili trochę. A i oni, ci tubylcy, między sobą też się wadzili przez to swoje bałwochwalstwo, razem wziąwszy niby już był spokój, a tu na nowo zrobił się bałagan i pan pułkownik musiał zaprowadzić porządek. Na dwa lata tu został odkomenderowany. Miejscowi zawiązali taki mały jakby spisek, jedni przeciw drugim, ci drudzy na nich donieśli, jednej nocy to się przewaliło i już na nich czekaliśmy. Mnie pan pułkownik postawił za naszymi ludźmi, na skraju szeregu, o, tam się skryłem… Nie widać tego miejsca, bo zarosło, ścieżkę miałem za plecami, jedna była wtedy. Teraz jest i druga, wydeptali od innej strony, żeby przez ogród nie przechodzić, bo te pogany ciągle tam łażą i swoje ofiary składają. Ludzi rozstawiłem wedle rozkazu pana pułkownika tak, żeby nikt od tyłu nie zaskoczył…

Arabella przestała słuchać. Mimo woli, prawie bezwiednie, skierowała konia ku kępie, omijając wjazd i jadąc wolno wzdłuż ogrodzenia, a ordynans chętnie podążył za nią, bo dzięki temu mógł nie tylko mówić, ale także pokazywać, eksponując geniusz pana pułkownika, który tak znakomicie obmyślił zasadzkę na spiskowców. Wybici zostali do nogi, personel świętego miejsca zaś zapłonął wdzięcznością do zbawcy…

Arabella opanowała się i chętnie przyznała, że istotnie, akcja wojskowa przeprowadzona została znakomicie. Akcję wojskową miała głęboko w nosie, ale nic jej nie szkodziło przyświadczać słowom ordynansa.

– I ta świątynia ciągle tam jest? – spytała ciekawie, zawracając konia, bo dalej nie można już było przedrzeć się przez zieleń.

– Jest, co nie ma być. Tyle że mało kto o niej wie, bo już się między sobą nie kłócą. – Chciałabym ją zobaczyć.

Ordynans pokręcił głową.

– Oj, lepiej nie. I dostęp trudny, i obcych oni nie lubią. Pani pułkownikowa jeszcze ich dobrze nie zna, ale oni potrafią wysłać takiego z nożem. Nawet damy nie uszanują, a choćby i uszanowali, to zadźgają jej męża.

Pomysł, że przez zwykłą wizytę w świątyni mogłaby pozbyć się męża rękami kapłanów, spodobał się Arabelli nadzwyczajnie. O diament przezornie nie pytała, mógł się tam znajdować lub nie, a ordynans nie musiał o nim wiedzieć. Mało było zresztą prawdopodobne, żeby uchował się w jednym miejscu przez co najmniej dwanaście lat. Sama wizyta jednakże…

Szans na dokonanie świętokradczego czynu w obecności ordynansa nie miała żadnych, powstrzymałby ją bodaj siłą, z całym zachowaniem szacunku. Musiała znaleźć się tu sama, co nie przedstawiało sobą wielkich trudności, odległość od siebie obydwu budynków, domu i świątyni, nie przekraczała mili, a przedzierania się przez dżunglę Arabella już doświadczyła…

Plan skrystalizował się jej w mgnieniu oka.

Nie mogła wdzierać się na zakazany teren w nocy. W nocy nic nie widać, straże świątyni mogłyby ją zamordować, nie wiedząc, że jest kobietą, ponadto w ciemnościach nie odnalazłaby owej zarośniętej ścieżki. Należało trafić na nią przed zachodem słońca, kiedy jeszcze wszystko nieźle widać nawet w półmroku dżungli. Nie w biały dzień, w ciągu dnia służba ma ją na oku i ordynans trzyma się jak przylepiony, daleki spacer zwróciłby uwagę i ktoś by za nią podążył. Trzeba stworzyć odpowiednie warunki.

Postanowiła wydać huczne garden party i zaproponować gościom coś w rodzaju zabawy w chowanego. Wszyscy pójdą na to chętnie, bo jest tu kilka par, grawitujących ku sobie niezbyt legalnie, ku niezadowoleniu żon i mężów. Z radością wykorzystają okazję zniknięcia chociaż na kilka chwil z oczu współmałżonków. Zanim to garden party załatwi, musi zorientować się, jakie trudności jej grożą…

Pułkownik Blackhill doznał dużej ulgi, stwierdziwszy, iż najnowszy kaprys jego żony mieści się w normie. Garden parties bywały organizowane często i każdy starał się o jakieś nowe rozrywki. Na wszelki wypadek rozstawił tylko wokół ogrodzenia kilku swoich żołnierzy, przykazując im nie rzucać się w oczy gości zbyt natrętnie. Arabełla o żołnierzach dowiedziała się w ostatniej chwili dzięki ordynansowi, bo mąż nie widział powodu, żeby informować ją o zastosowanych środkach bezpieczeństwa.

Ubierając się, wałkowała w sobie nienawiść do niego. Boże, jak śmiertelnie go nienawidziła! Podsycał w niej to uczucie każdego dnia i na każdym kroku, nie zdając sobie z tego sprawy. A może i zdawał sobie sprawę, ale nic go to nie obchodziło, miał ją na własność i reszta była mu obojętna. Miał ją na własność jak konia, psa czy kota, nie zastanawiał się, co myśli i czuje koń albo pies, powinny mu służyć i tyle. Ona też musiała mu służyć i tak jak psa potrafił ją brutalnie odepchnąć, jeśli stanęła mu na drodze w niewłaściwej chwili. Nigdy nie rozmawiał z nią jak z człowiekiem, wydawał tylko rozkazy i robił awantury za najmniejsze niedociągnięcie, kłapiąc tą ohydną, zwisającą, dolną wargą. I trzymał ją w tych Indiach, gdzie było jej upiornie gorąco, mokre od potu włosy przylepiały się na szyi, koszula kleiła się do pleców, różne robaki gryzły, a wokół ustawicznie wybuchały jakieś zarazy. Dobrze chociaż, że jej przewód pokarmowy znosił wszystko bezboleśnie… A teraz jeszcze skomplikował jej zamiary, używając do tego swoich idiotycznych żołnierzy!

Nagle usunęła na bok swoją rozszalałą nienawiść, ponieważ dotarł do niej widok, jaki oglądała w lustrze. Nareszcie zyskała okazję, żeby ubrać się w swoje wymarzone sari. Słusznie mniemała, że w tych zwojach zielonego jedwabiu będzie jej do twarzy…

Pułkownikowi na widok żony, którą ujrzał w całej krasie dopiero w momencie witania pierwszych gości, zaparło dech i odjęło mowę. Opanował się jednak i nawet odzyskawszy głos, nie powiedział ani słowa, zostawiając skarcenie tej wariatki na później. Zacisnął tylko szczęki, po czym, ku własnemu nieopisanemu zdumieniu na twarzach i w oczach przybywających dam ujrzał nie zgorszenie i potępienie, jakich się spodziewał, tylko wyraźne błyski zazdrości i uznania. Damska moda nie stanowiła jednej z jego najmocniejszych stron, zawahał się zatem w głębi duszy, zastanowił i zrezygnował z protestów.

Garden party rozkręciło się ponad wszelkie spodziewania. Ogród pułkownika, obszerny, zadrzewiony i zakrzewiony, w części stanowił niemal prawdziwą dżunglę, możliwości stwarzał zatrzęsienie. Wszyscy wzajemnie niknęli sobie z oczu, odnajdywali się znienacka, śledzili, straszyli i zachowywali się jak rozbawione dzieci. Arabella bez wielkiego trudu umknęła wielbicielom i skryła się wśród roślin w owym odległym kącie.

Mur, otaczający posiadłość, był tam zrujnowany i żaden żołnierz nie stał na straży, a gdyby nawet stał, widoczność miałby nie większą niż na dwa kroki. Stan ogrodzenia Arabella zdołała stwierdzić już wcześniej, raz jej się to udało. Przeleźć przez ten mur, to było dla niej nic, dwa lata jeszcze nie minęły od czasów, kiedy łaziła po drzewach i oknem opuszczała swoją sypialnię w rodzinnym domu, a sari było znacznie wygodniejsze niż krynolina. Miękkie, lejące się, zajmowało bez porównania mniej miejsca i pozwalało zebrać się w ręku, ciasno przylegając do figury.

Za murem odnalazła starą, zarośniętą ścieżkę. Gdyby nie wiedziała o niej od ordynansa, nie odkryłaby jej nigdy w życiu, gąszcz roślin, jakichś wielkich liści, kwiatów i lian, zasłaniał jej początek tak skutecznie, że nikomu nie przyszłoby do głowy próbować penetracji, szczególnie że zaniedbany zagajnik nie kusił żadnymi atrakcjami. Kupa tropikalnego zielska i tyle, żadne polowania nie wchodziły w rachubę, dzikie zwierzęta rzadko zbliżają się do siedzib ludzkich, a małpy znajdowały się wszędzie i nikt ich tu nie musiał szukać. Za to mógł się przytrafić wąż.

Arabella była tak zemocjonowana, że nawet się nie bała. Wciąż jeszcze nie była pewna, jak postąpi, pokaże się tym strażnikom czy nie. Gdyby mogła mieć pewność, że za karę zabiją jej męża, nie wahałaby się ani chwili, zuchwale wtargnęłaby w głąb świątyni, ale ordynans ględził coś o wdzięczności. Zamiast go zabić, mogą tylko donieść o profanacji i zażądać ukarania żony, czego on nie omieszka uczynić. Do niczego, sama sobie zatruje życie…

Należy zauważyć, że opinia lady Drummond była słuszna, jej trzecia z kolei córka rzeczywiście miała najgorszy charakter. Poddanie się losowi, podporządkowanie zakazom, potulne przyjęcie kary, to nie było coś, z czym zdołałaby się pogodzić. Zamknięcie jej w pokoju miałoby sens dopiero od drugiego piętra w górę, z pierwszego wyszłaby przez okno i za drzwiami przeciągnęłaby na swoją stronę strażników, bo ogólnie była lubiana, miała wdzięk i urodę, której nie potrafił się oprzeć żaden mężczyzna. Łatwo wpadała we wściekłość, która dodawała jej sił i odwagi, a przy tym była inteligentna i pomysłowa. Pułkownik Blackhill przypadkiem znalazł jedyny sposób, w jaki mógł ją karać, nie trawiła bowiem atmosfery ciągłej krytyki, nagany i potępienia, ustawicznych, pozornie drobnych przeszkód i kłód pod nogami, a także ograniczonej przestrzeni. Chciałaby wyjechać konno, nie byłoby koni, mogła jechać na słoniu, słonie okazałyby się niedostępne, tu, w tych okropnych Indiach, nie dałaby sobie z tym rady, a w każdym razie kosztowałoby ją to potworną ilość wysiłków, szarpaniny i zdenerwowania. Znała siebie samą jak rzadko która dziewczyna w jej wieku i w jej czasach i nie miała najmniejszej ochoty narażać się na te wszystkie udręki.

Już po kilkunastu metrach ścieżka stała się wyraźniejsza i łatwiejsza do przejścia, wciąż niezdecydowana Arabella szła ostrożnie, prawie nie powodując żadnego hałasu.

Po pięciu minutach zatrzymała się, zdumiona, że tak to blisko. W zieleni ujrzała zarys budynku, zasłoniętego rozrośniętym gąszczem. Odczekała chwilę, podeszła bliżej, pod nogami poczuła płyty kamienne, popękane, wypchnięte z ziemi korzeniami drzew. Płyty wskazywały kierunek.

Posuwając się krok za krokiem, ujrzała wejście. Nie, to nie mogło być wejście. Kamienne płyty okrążały świątynię i prowadziły na drugą stronę, pod murem z tej strony ich nie było. Znalazła się na tyłach budynku i wejście do świątyni powinno się znajdować po stronie przeciwnej, a to coś, co w pierwszej chwili wydało jej się wejściem, było zwyczajnym pęknięciem starego muru.

Ruszyła na tę drugą stronę, wciąż cicho i ostrożnie, i rzeczywiście, trafiła na front. Znów się zatrzymała i całe szczęście, bo ze świątyni wyszedł nagle jakiś człowiek. Kapłan. Na tle zielonej dżungli, w swoim zielonym sari, w półmroku, Arabella była zupełnie niewidoczna. Czekała bez tchu, kapłan znikł jej z oczu, trwała jednak bez ruchu aż do chwili, kiedy wrócił, niosąc coś w rękach, po czym wszedł do świątyni z powrotem, nie zauważywszy nieruchomej ludzkiej postaci.

Z samych nudów Arabella nabyła nieco wiedzy o Indiach. Orientowała się, że kapłan nie może tu egzystować samotnie, musi mieć towarzystwo, jest ich zapewne kilku, gdzieś tam we wnętrzu mieszkają, przyjmują ofiary i wznoszą modły. Stróżują. Zagradzają dostęp do sanktuarium bóstwa, które, zabezpieczone przed profanacją, zajmuje ostatnie pomieszczenie, najświętsze, niedostępne wiernym.

Tam właśnie powinna się wedrzeć zuchwale i jawnie, żeby skompromitować męża. Nie zdoła chyba, zatrzymają ją. Nie dosięgnie go zemsta kapłanów, którzy w ogóle nie będą mieli za co się mścić. Nie dopuszczą jej nawet do progu i świętokradztwo nie zostanie popełnione. Trzeba załatwić to jakoś inaczej…

Przypomniała sobie o tym czymś z drugiej strony, od tyłu. Sanktuarium powinno znajdować się właśnie tam…

Świątynia była rzeczywiście bardzo stara i zaniedbana, a dżungla, choćby tylko w postaci zagajnika, robiła swoje. Korzenie i pnie drzew rozepchnęły kamienie, powiększyły pęknięcie, rozkruszyły mur, tworząc dziurę, przez którą człowiek mógł się przecisnąć z niewielkim trudem. Z bijącym sercem, dziko zaciekawiona, przejęta do nieprzytomności i uparcie zacięta Arabella przelazła przez szczelinę i znalazła się w świętym pomieszczeniu bóstwa.

Oczy po chwili przyzwyczaiły się jej do mroku, rozjaśnionego nieco palącą się pochodnią. W słabym świetle błyszczały liczne punkty, z których wyróżniały się trzy: dwoje oczu Siwy i coś poniżej, na jego brzuchu.

To był diament. Osławiony Wielki Diament, największy diament świata. Świecił własnym światłem, wielki, rozmiarów nieprawdopodobnych, jakby podwójny, dwa jajka stopione ze sobą. Arabella poczuła, że policzki zaczynają jej płonąć, jakieś lęki i strachy były od niej w tej chwili nieskończenie odległe, chciwie sięgnęła ręką.

Diament nie dał się oderwać ani wydłubać, paznokcie nie dawały mu rady, niezbędny był nóż, dłuto, jakieś twarde narzędzie. Arabella zdołała się opanować, aczkolwiek jej oczy lśniły nie mniej niż rubiny w oczach Siwy. Postanowiła wrócić tu zaraz, nikomu się nie pokazywać, wręcz przeciwnie, w najgłębszej tajemnicy ukraść diament i zniweczyć na wieki honor tego podłego tyrana. Weźmie sztylet, nożyczki, cokolwiek… Byle szybko, bo zaraz zapadnie ciemność…

Pobiegła znaną już ścieżką, przelazła przez mur, zręcznie przemknęła do ogrodu, usłyszała głosy gości, o których kompletnie zapomniała. Po trzech minutach zatrzymała się, zdyszana. Rozmawiało kilka osób, które znalazły się wzajemnie w różnych zakamarkach, mówili o niej. Pytali, kto ją widział, zniknęła z ludzkich oczu już pół godziny temu, gdzie też mogła się podziać i pod czyją opieką? Kogo jeszcze brakowało…?

Arabella nie chciała wprowadzać zadrażnień akurat w tej chwili. Sposób postępowania sam się w niej zalągł. Wysunęła się z krzaków i roześmiała głośno.

– Stoję tu cały czas, a wy mnie wcale nie widzicie – oznajmiła radośnie. – Pójdę zadysponować coś do picia, chodźcie do altany. Czekałam tylko, żeby się wam efektownie pokazać.

Pobiegła ku domowi, zakłopotane towarzystwo zaś jęło sobie gwałtownie przypominać, co też wszyscy mówili i czy nie padły przypadkiem jakieś obraźliwe posądzenia. Powoli ruszyli ku altanie.

W dziesięć minut później w ogrodzie panowało lekkie, dodatkowe zamieszanie, służba roznosiła bowiem napoje i zapalała lampiony, i pani domu miała prawo być przez chwilę zajęta. Nikt jej nie szukał. Niepokojący się już nieco pułkownik doznał ukojenia, bo najwyraźniej w świecie jego żona czuwała nad całością imprezy i nie robiła żadnych głupot.

Arabella wykorzystała zdobytą chwilę. Ciężko dysząc, przelazła ponownie przez mur. Słońce dotykało horyzontu, za kwadrans miały zapaść ciemności, musiała zdążyć przedtem, bo nie widziałaby ścieżki. Półmrok pod drzewami pogłębił się, ale do szczeliny trafiła bezbłędnie.

Przy sobie miała nie tylko sztylet i korkociąg, który przypadkiem wpadł jej w ręce, ale także element zastępczy. Mimo pośpiechu i szaleńczych emocji zdołała pomyśleć, chociaż bardziej był to może instynkt niż myślenie. Diament lśnił na brzuchu bóstwa tak, że trudno go było przeoczyć. Wchodzący tam kapłani mieli przecież oczy w głowie, brak tego blasku dostrzegą od razu. Czymś powinno się go zastąpić…

W prezencie ślubnym dostała kulę z lanego szkła. Była to nowość niezmiernie cenna, wewnątrz kuli bowiem znajdował się krajobraz, prószący śniegiem i migoczący srebrnymi iskierkami. „Żebyś nie zapomniała w tym gorącym kraju, jak wygląda zima” – powiedziała jej starsza siostra, wręczając podarunek. Kula wytrzymała prawie rok, po czym stłukła się tak, że została z niej jedna trzecia z odrobiną śniegu w środku. Arabelli żal było pamiątki, nie wyrzuciła ocalałego kawałka, trzymała go w toaletce wśród biżuterii i teraz mógł się przydać. Wystarczyłoby wetknąć go na miejsce diamentu, czymś przylepić…

Zdecydowanie Arabella miała znakomite zadatki i gdyby urodziła się wśród nizin społecznych, niewątpliwie zostałaby złodziejką i kurtyzaną. Wychowanie przytłumiło w niej rozwój talentów.

Nie przyszło jej na myśl nic bardziej lepkiego niż mężowska pomada do wąsów. Pół minuty wystarczyło, żeby zaopatrzyć się w pełny asortyment narzędzi pomocniczych.

Diament wcale nie był wprawiony w bóstwo na mur, siedział słabiej niż się obawiała, dał się wydłubać czubkiem sztyletu i wpadł do jej dłoni. Nie miała teraz czasu na wzruszenia. Rozmazała pomadę na kawałku szkła, wepchnęła w puste miejsce, iskierki śniegu zamigotały w świetle dogasającej pochodni.

Nie zdążyła się nawet odwrócić. Na kamiennej posadzce zaszurały kroki, Arabelli serce stanęło w gardle. Szczelina znajdowała się za daleko, nie zdążyłaby do niej, w grę wchodziły ułamki sekund. Pewność, że jest to przybytek Siwy i stoi tu również posąg jego żony, Kali, tkwiła w niej, nie musiała się nad tym zastanawiać. Kali miała wprawdzie cztery ręce, dwóch dodatkowych rąk nie mogła sobie na poczekaniu wyprodukować, ale chociaż się do niej upodobnić, przybrać właściwą pozycję…

Kapłan, obojętny, zaspany, najwyraźniej wyrwany z drzemki, ziewając bez żadnego szacunku dla bóstwa, wszedł z nową pochodnią w ręku. Wyjął z uchwytu tę poprzednią, dogasającą, i osadził świeżą. Nie rozglądając się prawie dookoła, wyszedł.

Do opuszczenia sanktuarium Arabelli potrzebne były cztery sekundy.

Kapłan w przedsionku zatrzymał się nagle. Coś zaniepokoiło jego otępiały, zaspany umysł. Doznał wrażenia, że w znajomym wnętrzu nastąpiła jakaś zmiana, chyba gdzieś przy bogini. Kali ożyła i poruszyła się…? Długą chwilę stał, próbując oprzytomnieć, po czym zawrócił i ponownie wszedł do świętego pomieszczenia. Tym razem obrzucił je uważnym spojrzeniem.

Wszystko wyglądało jak trzeba. Klejnoty na ciałach bóstw lśniły, Wielki Diament migotał, nic się nie zmieniło. Musiało mu się tylko wydawać…

Arabella obejrzała swoją zdobycz dopiero nazajutrz, w blasku słońca, kiedy została sama. Widok zaparł jej dech.

Pułkownik Blackhill nie przesadzał wcale. Diament był olbrzymi, rzeczywiście wydawał się podwójny, rzeczywiście wyglądał jak dwa pękate jajka, złączone ze sobą, wtopione w siebie wzajemnie. W samym środku, w miejscu złączenia, miał skazę, może pęknięcie, ale poza tym był nieskazitelnie czysty. Mimo dzikiej emocji, Arabella rozsądnie pomyślała, że powinno się go przeciąć i uzyskać dwa idealne, jednakowe kamienie, wciąż jeszcze nieprzyzwoicie wielkie. Może uczyni to kiedyś, jeśli kradzież nie zostanie wykryta albo sprawa już przyschnie.

Myśl o honorze męża, który miała zniweczyć, jakoś w niej zbladła na widok tego cudu. Ostatecznie miała czas, nic pilnego, na razie chciała nacieszyć się diamentem. Umiała go ukryć…


***

Spędziła w Indiach dziesięć lat, które w najmniejszym stopniu nie zaszkodziły jej zdrowiu. Zapewne nie wytrzymałaby tak długo i uparła się wrócić do Anglii, symulując jakąś chorobę, gdyby nie George młodszy.

Już po dwóch latach udało mu się osiedlić w pobliżu stryja i mogła go widywać przynajmniej raz na tydzień. Pozazdrościła wtedy z całego serca ubogim ludziom, nie posiadającym służby.

Nie odważyła się na szczerość uczuć w obliczu szpiegujących ją oczu. Nikt nie żywił do niej żadnej niechęci, przeciwnie, ogólnie była lubiana i ceniona, nie mając bowiem nic do roboty, interesowała się tubylcami. Obdarowywała kobiety żywnością i odzieżą, dostarczała lekarstw, usiłowała nawet uczyć dzieci, co powiodło jej się w nikłym stopniu, ale zostało przyjęte przychylnie. Była szczodra, chętnie szastając pieniędzmi męża. Zarazem utrzymywała właściwy dystans, czego przyczyną nie był takt i mądrość, tylko wstręt do brudu, a także jej własna fanaberyjność. Nagle nudziła ją dobroczynność, miała dość i porzucała towarzystwo tubylców, przy czym dobre wychowanie i wdzięk sprawiały, że czyniła to elegancko i nieobraźliwie. Zazwyczaj była wesoła, uśmiechnięta i życzliwa, nie pomiatała pokojówkami, nigdy nikogo nie uderzyła, a za to jednej służącej pomogła wyjść za ukochanego chłopca. Podobało jej się wystąpić w charakterze dobrej opatrzności, pomoc zaś polegała na dostarczeniu wiana, które dla niej stanowiło drobiazg, a dla hinduskiej dziewczyny majątek. Razem wziąwszy, mogła liczyć niemal na uwielbienie, szpiegowanie zaś brało się ze zwyczajnej ciekawości, ale straszliwy lęk, jaki budził pułkownik, stanowił niebezpieczeństwo. Z samego strachu przed nim ktoś mógł ją zdradzić i wolała nie ryzykować. Dzieciństwo, spędzone na swobodnych kontaktach z wszelkimi warstwami wiejskiego społeczeństwa, nauczyło ją, że służba ma oczy, uszy i gębę i wszystkich tych organów używa z wielkim zapałem.

Tu, w Indiach, ustawicznie czuła na sobie chciwe oczy i wiedziała, co o tym myśleć. George młodszy robił przedziwne sztuki i starał się z całej siły, ale chwile spędzane sam na sam, bez obaw i niepokoju, należały do rzadkości. Niemniej zdarzały się i dla nich Arabella poświęciła te dziesięć lat.

Pomysł skompromitowania męża kradzieżą diamentu zdechł w końcu własną śmiercią. Łupu nie pokazała nikomu, za to zaczęła się do niego mocno przyzwyczajać. Chciała go mieć dla siebie. Istniała przecież możliwość, że obydwoje, ona i George młodszy, nie wytrzymają dłużej tych ograniczeń, zdecydują się na ucieczkę, zamieszkają razem na kontynencie, gdzieś w Europie, może nawet podążą do Ameryki, a wówczas sprzedaż kamienia załatwi sprawę. Pieniędzy starczy im do końca życia. Pamiętała doskonale, że ślub z George'em starszym wymuszono na niej groźbą nędzy.

Uczciwie mówiąc, Arabella, gdyby to tylko od niej zależało, poszłaby na wszystko, na jawny romans z bratankiem męża, na skandal towarzysko-obyczajowy, na ucieczkę, na każde szaleństwo, ale hamował ją wielbiciel. Honor nie pozwalał mu na żadną kompromitację, ani własną, ani uwielbianej damy, ani stryja, i spętana wielka miłość musiała kryć się w najgłębszej tajemnicy.

Rzecz jasna, ani o diamencie, ani o mglistych planach ukochanej George młodszy nie miał najmniejszego pojęcia. Pamiętny minionej biedy, która zrujnowała mu życie uczuciowe, robił majątek we własnym zakresie i bogacił się stopniowo, wciąż zakochany do szaleństwa. Tkwił w Indiach, tak ze względu na interesy, jak i na Arabellę, troskliwie pytając o zdrowie stryja, który przecież, do licha, był stary i kiedyś wreszcie powinien umrzeć. Na szczęście nie wpadło mu do głowy skrócić dni pułkownika, nasyłając na niego płatnych morderców, dzięki czemu nie naraził na ciężkie wyrzuty sumienia ani siebie, ani Arabelli.

Kiedy pułkownik zdecydował się ostatecznie przejść na emeryturę i wrócić do kraju, bratanek również zakończył swoje interesy. Chciał żyć w pobliżu Arabelli i pozwolił sobie nawet na nietakt nabycia posiadłości tuż obok dziedzicznego majątku stryja.

Pułkownik w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat nie stracił jeszcze ani zdrowia, ani wigoru, charakter zaś zmienił mu się tylko o tyle, że stwardniał. Jakiekolwiek popuszczenie cugli żonie było wykluczone. Szczęśliwie żona jakby się trochę uspokoiła i zrezygnowała z dziwacznych wybryków, zachowywała się jak dama i bliskie stosunki utrzymywała głównie z rodziną.

Niejeden raz Arabella czyniła sobie gorzkie wyrzuty, że nie naraziła się jednak na ową zapowiadaną przez ojca nędzę i nie zaczekała kilku lat, jak widać bowiem George młodszy mógł zdobyć majątek. Zdobył go. Już po pięciu latach pobytu w Indiach stał się człowiekiem zamożnym, a teraz doszedł nawet do bogactwa. Mogła przetrwać te pięć lat, niechby nawet w łachmanach i boso, potem zaś życie jej zostałoby usłane płatkami róż. W wyniku strachu i nacisku marnowała je na ohydnego tyrana i jedyną satysfakcję sprawiał jej fakt, że nie obdarzyła go dziećmi.

No i George'a młodszego miała prawie na co dzień, bo jej wszystkie trzy siostry, doskonale zorientowane w sytuacji i niegadatliwe, zapraszały go do siebie zgoła namiętnie…

Tak przeleciało następne dziesięć lat.


***

W czasie buntu sipajów w Indiach odkryta przez przypadek stara świątynia została splądrowana.

Plądrowaniem zajął się osobiście niejaki kapitan Morrow, słynący z talentów zarówno wojskowych, jak i grabieżczych. Nie miał w sobie bezmyślnego okrucieństwa i nad ludźmi się nie znęcał, niepotrzebnych i bezużytecznych trupów za sobą nie zostawiał, ubogich tubylców nie mordował, wieszał tylko wtedy, kiedy już koniecznie musiał, ale wszelki rabunek załatwiał rzetelnie. Był chciwy, jednakże nie głupi. Zdobycz dzielił uczciwie, dzięki czemu jego żołnierze dostrzegali własne korzyści i nie próbowali go oszukiwać, działając na własną rękę, szczególnie że sprzeniewierzenia karał bezlitośnie.

Łup ze świątyni Siwy, razem z innymi, został dowieziony do jego bungalowu i zwalony bezładnie na kupę. Na poniewierający się wśród klejnotów kawał szkła najpierw nikt nie zwrócił uwagi, potem zaś dzielący zdobycz pomiędzy żołnierzy kapitan Morrow trafił nań, obejrzał i własną ręką wyrzucił za okno.

Do segregowania swojej własności przystąpił nieco później, w towarzystwie krewniaka, członka zarządu Kompanii Wschodnio-Indyjskiej, kupca i rzeczoznawcy drogich kamieni, niegdyś sekretarza tejże Kompanii. Były sekretarz, a obecnie współwłaściciel olbrzymiej firmy jubilerskiej, sir Henry Meadows, bywał dość często w Indiach nie z obowiązku, ale dla przyjemności, skupując cenne klejnoty i oceniając je, ponieważ najzwyczajniej w świecie uwielbiał to zajęcie. Ponadto dobrze wiedział, że tu właśnie mogą mu się przytrafić okazje, jakich nie znajdzie nigdzie więcej.

O Wielkim Diamencie pamiętał doskonale przez wszystkie minione lata, ale z nikim nigdy tego tematu nie poruszał. Przeprowadził natomiast rozpoznanie, które potrwało bardzo długo, bo nie jemu ordynans pułkownika czynił zwierzenia, tylko Arabelli. Kiedy wreszcie zdołał ustalić, kiedy i gdzie pułkownik toczył walki, kiedy, gdzie i jak długo stacjonował, i odgadł mniej więcej miejsce ukrycia diamentu, nie miał już szans na penetrację. W krótkim okresie ostatniego pobytu w Indiach dziwaczne poszukiwania mogłyby się stać podejrzane, zaraz potem zaś wybuchł bunt sipajów, zatem dopiero teraz, po prawie całkowitym stłumieniu buntu, mógł się bliżej zainteresować sprawą. Wyjątkowo korzystny był fakt, że jego siostrzeniec działał we właściwej okolicy.

Bunt sipajów stworzył nowe szansę. Z biciem serca i wielkimi nadziejami sir Henry-rzeczoznawca przybył do młodego krewniaka, łupiącego niemiłosiernie ocalałe dotychczas wyposażenie świątyń hinduskich, leżących na szlaku walk. Kapitan Morrow był z jego przybycia bardzo zadowolony.

Razem przejrzeli i uporządkowali zdobyty skarbiec.

– Starałem się, jak mogłem – powiedział siostrzeniec. – Trudno mi było znajdować się w trzech miejscach naraz, ale zapewniam cię, wuju, że tam, gdzie przeszliśmy, nie zmarnowało się nic.

– Bardzo dobrze – pochwalił wuj. – To ci się chwali, chłopcze, niemniej czegoś mi tu chyba brakuje.

Kapitan Morrow zdziwił się i zainteresował. Sir Henry Meadows zawahał się i zażądał dokładnego raportu geograficzno-topograficznego. Zorientował się błyskawicznie, że w interesującej go okolicy siostrzeniec przebywał osobiście i sam dopilnował przewiezienia wielkiego tobołu z drogocennościami. Zawartość tobołu leżała właśnie na macie przed kanapą, sir Henry przejrzał ją jeszcze raz.

– To była chyba świątynia Siwy – uzupełnił swoje zeznanie kapitan Morrow. – Mała, stara, zrujnowana, mało znana w ogóle, nawet miejscowi bywali tam rzadko, bo bliżej mieli do tej, diabli wiedzą, chyba buddyjskiej…? Trochę się gubię w rodzajach ich bożków. Trudno ją było znaleźć, trafiliśmy przypadkiem za uciekinierami.

Sir Henry zawahał się znów i długą chwilę myślał.

– Powiem ci prawdę – zdecydował się wreszcie. – Wszystko wskazuje na to, że w tej właśnie świątyni znajdował się największy diament świata. Śpieszyłem się do ciebie, wiedząc, że zostałeś tu wysłany, pełen obaw. Bałem się, że w takiej wielkiej bryle nie rozpoznasz diamentu i potraktujesz go lekceważąco…

– Coś wyrzuciłem, to prawda – przerwał siostrzeniec z lekkim zakłopotaniem. – Jakieś śmieci…

Wuja poderwało.

– Gdzie…?!

– Tutaj, za okno. Muszą tam leżeć w zielsku. Nie mam czasu zawracać sobie głowy ogrodem, poza tym stacjonuję tu tylko chwilowo…

Sir Henry już nie słuchał. Następną godzinę spędzili obaj na przeszukiwaniu bujnej roślinności w promieniu dziesięciu metrów od właściwego okna i wśród rozmaitych odpadków, pokruszonych figurek z gliny, potłuczonych naczyń i żelaznych rupieci, znaleźli kawał szkła, odłamany od większej bryły. We wnętrzu szkła migotały jakby srebrne iskierki.

– To, między innymi – powiedział kapitan Morrow. – Wpadło mi w rękę, obejrzałem i wyrzuciłem. Wuj myśli, że co?

Sir Henry ze zmarszczoną brwią przyjrzał się odłamkowi dokładnie.

– I to pochodzi z tej świątyni Siwy? Jesteś pewien?

– Całkowicie. W jedną płachtę wszystko zgarnięte, dojechała nie naruszona i nic więcej w niej być nie mogło. Rozdzielałem inne, tego nie.

– No więc dla mnie jest to dowód niezbity – zawyrokował posępnie sir Henry, ochłonąwszy z wrażenia. – To pochodzi z Anglii. Jak ci się zdaje, skąd się mogło wziąć w świątyni Siwy?

Pytanie było retoryczne, kapitan Morrow nie potrafił na nie odpowiedzieć. Sir Henry odpowiedział sam sobie.

– Ktoś wymienił na to Wielki Diament…

Zamilkł następnie i milczał długą chwilę, a pamięć podsuwała mu sytuacje i słowa sprzed dwudziestu lat. Ogród pułkownika, jego wiedza o lokalizacji diamentu, Arabella, która przywiozła sobie z Anglii całą wyprawę, a w niej najrozmaitsze rzeczy, wcześniejsze zamieszki wywołane przez natręctwo misjonarzy, protesty pułkownika przeciwko rabunkom, a kto wie czy szczere, możliwości, jakie stworzyły mu się same…

W prawdziwą i niezłomną ludzką uczciwość sir Henry przestał wierzyć już dawno. Podejrzenie zalęgło się w nim w mgnieniu oka i w następnej sekundzie przerodziło w pewność. W ręku trzymał dowód. Pułkownik ukradł diament i zastąpił go kawałkiem szkła. Gdyby nie to szkło, sir Henry wziąłby pod uwagę możliwość, że w tej świątyni diamentu wcale nie było, przeniesiono go gdzie indziej, ale kawał błyskającego szkła mówił sam za siebie. Hindusi go sobie nie wyprodukowali i nie kupili na straganie. Zatem tylko pułkownik, a ileż się nagadał o tych łupieżcach i złodziejach! Gadanie dla zamydlenia oczu.

– Zdawało mi się, że ta świątynia wypadła nieźle – powiedział niepewnie kapitan Morrow, który swoich skłonności nie próbował ukrywać, szczególnie przed wujem. – Mała, ale bogata. O, to przecież złote, nie? To na słoniu, zapomniałem, jak się nazywa. I tamta Kali, wiem, że to Kali, też ma cztery ręce. Takie większe, z byle czego, nie warto ich było zabierać w całości, wydłubać tylko kamienie, naszyjniki, diademy, czy jak to tam nazwać, te ozdoby na głowach…

Sir Henry mu przerwał.

– Owszem, słusznie. Zaraz. O ile pamiętam, dawno temu, ileż to…? Czterdzieści pięć lat… Przenieśli i ukryli w niej różne rzeczy, właśnie dlatego, że mało znana i trudna do znalezienia. Zapewne byli zdania, że Siwa się nie obrazi, jeśli mu coś dołożą. Wśród tego wszystkiego powinien znajdować się Wielki Diament, największy diament świata…

– Jak wielki?

– Właśnie taki jak to. – Sir Henry, któremu przez dwadzieścia lat tkwiła przed oczami zwinięta pięść pułkownika, potrząsnął kawałem szkła. – Z tego, co usłyszałem i wywnioskowałem, a sprawdzałem dokładnie, tam się powinien znajdować, w małej i starej świątyni. Co się z nim wcześniej działo i skąd pochodził, nie mam pojęcia, chociaż plotka głosiła, że jeszcze w czasach walk z Francuzami przechodził z ręki do ręki. Od maharadży do Francuza, już wtedy go ukrywano. Potem przysłużyli mu się misjonarze. A teraz sipaje. No, sipaje umożliwili odkrycie tej tajemniczej przemiany.

– Jakiej tam tajemniczej! – przerwał z irytacją kapitan Morrow i wskazał szkło. – Ktoś go zwinął i dla niepoznaki wetknął podobny kawałek. Co za świństwo!

– Większe niż ci się wydaje – zapewnił go sucho sir Henry. – Chyba się tym zajmę…


***

Ukrywanie wiedzy o diamencie sir Henry'emu weszło już w nałóg i zapewne nadal zachowywałby dyskrecję, zaczynając swe dochodzenie od kontaktu z pułkownikiem Blackhillem w cztery oczy, ewentualnie od dyplomatycznego śledztwa w jego otoczeniu, gdyby nie zgubny przypadek. Nie on jeden siedział przy stole w czasie pamiętnej rozmowy, nie on jeden o Wielkim Diamencie słyszał i nie on jeden był nim wielce zainteresowany. Zaczynał właśnie pakować bagaże, zawierające w sobie starannie wyselekcjonowane łupy kapitana Morrowa, kiedy do bungalowu kapitana przybył znienacka radża Kharagpuru we własnej osobie. Starszy o dwadzieścia lat, ale wciąż w doskonałym stanie. Obaj z sir Henrym byli w jednym wieku, zaledwie zbliżali się do pięćdziesiątki.

Kapitana Morrowa radża znał i w zasadzie pozostawał z nim na stopie pokojowej. Bunt sipajów jego włości nie sięgnął, nie mieli zadrażnień, u niego kapitan nie rabował, a przynajmniej nie czynił tego jawnie, i mogli się wzajemnie traktować jak dżentelmeni. Świtę przywlókł ze sobą niewielką, zaledwie około stu ludzi, których pozostawił w pewnym oddaleniu, wizytę zaś złożył w towarzystwie wyłącznie zaufanego sługi.

Obaj, zarówno kapitan Morrow, jak i sir Henry, zdumieli się niezmiernie, co postarali się ukryć, ględząc różne brednie o zaszczycie, jaki ich spotkał. Radża twierdził, że zawitał tu okazjonalnie, znajduje się w podróży, tędy właśnie przejeżdżał i poczuł chęć odwiedzenia przyjaciela. Kapitan Morrow z niejakim zaskoczeniem dowiedział się, że jest przyjacielem radży, stanął jednakże na wysokości zadania, sir Henry zaś wstrzymał się z odjazdem. Węszył jakąś tajemnicę.

Ogródkami, kołując, owijając rzecz w całe tony bawełny, późnym wieczorem, radża wyjawił wreszcie prawdziwy cel przybycia.

– Takie drobnostki umacniają więzy uczuć wzajemnych – rzekł, niedbałym gestem wskazując przywiezione prezenty, które zwykłej angielskiej rodzinie zapewniłyby dobrobyt do końca życia. – Mój skarbiec jest na twoje usługi. Być może, zechcesz również uczynić mi przyjemność?

Kapitan Morrow zapewnił go, że zawsze, wszędzie i każdym sposobem.

– Zdarza się czasem – ciągnął radża – że jakaś jedna rzecz przypada komuś do serca i ten ktoś pragnie jej za wszelką cenę. Być może, ratując skarby świątyń przed zniszczeniem…

W tym momencie sir Henry wysoko ocenił talenty dyplomatyczne gościa. Jego siostrzeniec, mówiąc szczerze grabieżca i złodziej, wcale nie łupi i nie kradnie, tylko ratuje skarby przed zniszczeniem. Cóż za znakomite określenie!

– … trafiłeś na coś, co zgodziłbyś się zamienić na inne rzeczy, stokroć więcej warte. Chętnie poświęcę bardzo wiele, żeby posiadać jedno. Jeśli zwrócę bogu jego własność, on mnie obdarzy szczęściem i powodzeniem. Z pewnością życzysz mi szczęścia i powodzenia, tak jak i ja tobie.

Kapitan Morrow znów przyświadczył, tym razem z czystym sumieniem. Nie wątpił, że ich wzajemne życzenia bardzo są do siebie podobne.

– Zatem, jeśli znalazłeś własność boga…

– Chwileczkę – przerwał kapitan, który w dyplomacji nie czuł się najmocniejszy. – Mówmy wprost. Sir Meadows jest moim bliskim krewnym i nie mam przed nim tajemnic. Co to ma być, ta własność boga? Uratowałem kilka drobiazgów, fakt, nie wiem jednak, co wasza dostojność może mieć na myśli?

Radża odczekał chwilę, obserwując rozmówców.

– Wielki Diament Siwy – rzekł wreszcie przyciszonym głosem.

Sir Henry nawet nie drgnął, bo już się tego spodziewał, ale kapitan Morrow prawie podskoczył z irytacji.

– Wielki Diament! Chciałbym go zobaczyć! Nie mam Wielkiego Diamentu, nie znalazłem go!

Radża miał nieruchomą twarz i bardzo nieprzyjemne spojrzenie.

– On tam był – rzekł z naciskiem. – Kapłani są tego pewni.

– Otóż właśnie go nie było! Też myśleliśmy, że powinien być…!

Sir Henry gestem uciszył siostrzeńca, zanim wyrwało mu się więcej niestosowności. Podniósł się z fotela, podszedł do komody i z szuflady wyjął kawał odłamanego szkła.

– Wielkiego Diamentu w świątyni Siwy nie było – oznajmił sucho. – Natomiast znalazło się tam to.

Radża spojrzał na niego, potem popatrzył na migoczący srebrnymi iskierkami odłamek, wziął go do ręki, obejrzał dokładnie i znów skierował na sir Henry'ego pytający wzrok.

– Będę szczery – powiedział sir Henry. – Będę brutalnie szczery. Gdyby Wielki Diament został tam znaleziony, mój kuzyn chętnie zamieniłby go na te inne rzeczy, niekoniecznie warte stokroć więcej. Wystarczyłoby tyle samo, bo nie ma sensu ukrywać, że kamień tego rodzaju bardzo trudno spieniężyć. Jednakże go nie było, a to szkło wskazuje, że ktoś go zabrał wcześniej.

– Anglik – zaopiniował radża krótko i stanowczo.

Kapitan Morrow i sir Henry zaprzeczyli natychmiast na wszelki wypadek, tyle że bez przekonania. Taki kawałek ozdobnego szkła, jak widać pochodzący z rozbitego przedmiotu, mógł się znaleźć w posiadaniu byle jakiego hinduskiego sługi, który wykorzystał sytuację i już dawno uciekł.

Radża pokręcił głową.

– Nie. Własność boga. Nikt by się nie ośmielił. Tylko Anglik. Był jeden taki Anglik, który o nim wiedział wszystko…

Zamyślił się na chwilę, zawahał i dodał:

– Była taka chwila… Wyjawił to kapłan, strażnik świątyni. Raz jeden zdarzyło mu się, że wszedł do wnętrza i doznał wrażenia, iż bóstwa zmieniły pozycję. Poruszyły się. Potem popatrzył uważnie i pomyślał, że mu się tylko wydawało. Długo milczał o tym, aż wreszcie wyznał całą prawdę o wydarzeniu, bo nękały go obawy, że zlekceważył jakąś wolę boga. Nie wierzono mu. Owa chwila nastąpiła w czasie, kiedy obok świątyni mieszkał ten właśnie Anglik. Ten, który o nim wiedział…

Tym sposobem wiedza obu stron uzupełniła się wzajemnie. Popatrzyli sobie w oczy i bezbłędnie odgadli, co myślą. Jedynym człowiekiem, który z całą pewnością znał doskonale sprawę diamentu, był pułkownik Blackhill. Istniała oczywiście możliwość, że pojęcie o nim miał jeszcze ktoś inny, chociażby jakiś żołnierz biorący udział w bitwach, ale żołnierze na ogół nie przejawiali racjonalnego stosunku do hinduskich bogactw. Jeśli już korzystali z okazji i rabowali, brali, co im wpadło pod rękę, po czym sprzedawali to za byle jaką cenę. Skradziony przez żołnierza diament dawno już poszedłby między ludzi, gdzieś by się ukazał, widziano by go co najmniej raz, a takich rzeczy się nie zapomina. Tymczasem, wedle najszczerszego przekonania tak sir Henry'ego, jak i radży, poza pułkownikiem Blackhillem nie widział go nikt, wciąż zatem powinien był tkwić w posągu Siwy, w tej małej, zagubionej, zarośniętej dżunglą świątyni.

Radża zdecydował się również na brutalną otwartość.

– Chcę go mieć – powiedział wprost. – Jeśli trafi pan na jego ślad i jeśli go pan zdobędzie, odkupię go od pana. Nie musimy tego rozgłaszać. Zapłacę więcej niż ktokolwiek inny na świecie i nie będę zadawał pytań.

Sir Henry znakomicie pamiętał słowa pułkownika Harrisa, który napomykał o prawie własności jakiegoś Francuza. Nie wątpił, ze rozmówca pamięta je równie dobrze, ale najwyraźniej w świecie nie stanowiło to przeszkody w zawarciu umowy i nie musiało być eksponowane. Pominął temat milczeniem.

Obaj, siostrzeniec i wuj, z miejsca docenili wartość oferty radży. Kapitan Morrow był wściekły, bo, prawdę mówiąc, zdecydował się na służbę w Indiach wyłącznie ze względów materialnych, na zapędy imperialistyczne królowej Wiktorii kichał z energią i chciał się po prostu potężnie wzbogacić. Bunt sipajów spadł mu jak z nieba. Dzięki zamieszkom mógł osiągnąć swoje cele w znacznie krótszym czasie niż pierwotnie przewidywał, a Wielki Diament załatwiłby sprawę ostatecznie. A tu oto uciekł mu sprzed nosa.

Sir Henry chciwy był zawsze, z wiekiem zaś jego namiętność do drogich kamieni bardzo urosła. Dodatkowo miotał nim gniew. Rzekoma uczciwość pułkownika Blackhilla i głoszone przez niego wzniosłe zasady zirytowały go w najwyższym stopniu i sam sobie wyrzucał głupią łatwowierność. W tamtych młodych latach podkochiwał się w Arabelli, która, kto wie…? Może odpowiedziałaby na jego awanse przychylnie? Nie spróbował nawet, bo niezłomnością pułkownika i szacunkiem do niego czuł się przytłoczony, okazuje się, że niesłusznie. Jak idiota i kretyn.

Skomasowane niezadowolenie wuja i siostrzeńca skupiło się na pułkowniku.


***

Pułkownik Blackhill po sześćdziesiątce zgłupiał do reszty na tle honoru i godności. W obliczu rozmaitych kalumnii, rzucanych na tych, którzy bogacili się w Indiach, potępienia Kompanii Wschodnio-Indyjskiej, podejrzeń wysuwanych pod adresem dowódców wojskowych i różnych innych objawów zawiści, życzył sobie świecić, niczym latarnia morska, blaskiem nieskalanej szlachetności. Cały pobyt w Indiach postanowił opisać w pamiętnikach, eksponując w nich własną rzetelność i ściśle precyzując źródła bogactwa. Podawał nawet nazwiska świadków, angielskich i hinduskich, którzy stykali się z nim i na własne oczy widzieli, jak odmawiał przyjmowania łapówek i zwracał zdobyte przez jego wojska łupy. Wśród owych świadków znaleźli się radża Kharagpuru i sir Henry Meadows.

Radża Kharagpuru, z racji oddalenia, niewiele miał do gadania, ale sir Meadowsa o mało szlag nie trafił. Wróciwszy do Anglii, trafił akurat na chwilę, kiedy pułkownik w gronie specjalnie zaproszonych gości odczytał kolejny fragment swego dzieła. Nie uczestniczył w tym, nie został zaproszony na ucztę duchową tylko dlatego, że pułkownik nie miał pojęcia o jego powrocie, nazajutrz jednak wszystkiego dowiedział się w klubie. Znajomy, wczorajszy gość pułkownika, nie omieszkał poruszyć tematu, w odczytanym fragmencie bowiem mowa była o Wielkim Diamencie, będącym rzekomo własnością jakiegoś tajemniczego Francuza, a sir Henry podobno był świadkiem…

Istny cud, że sir Henry nie padł na miejscu, tknięty apopleksją.

– Istotnie – wyrwało mu się. – Podwójnym świadkiem. Raz: starannego pilnowania przedmiotu i dwa: odkrycia, że starannie pilnowany przedmiot nie istnieje.

Jego rozmówca poczuł się wstrząśnięty, bo Wielki Diament, acz odległy i cudzy, zawsze budził sensację.

– Jak to? – wykrzyknął. – W ogóle czegoś takiego nie było? Pułkownik tak jaskrawo mija się z prawdą?!

Sir Henry opanował się z wysiłkiem.

– Owszem, coś takiego było. Istnieją na to liczne dowody. Ale już tego nie ma. Okoliczności zaginięcia kamienia na razie nie zostały wyjaśnione. Wysoce podejrzana sprawa.

Więcej, mimo licznych nagabywań, nie wyjawił, ale bez trudu udało mu się wytworzyć atmosferę nieufności w stosunku do pułkownika. Osobiście był najgłębiej przekonany, iż Wielki Diament znajduje się w jego posiadaniu.

Kiedy pułkownik Blackhill zorientował się w sytuacji i kiedy dotarło do niego, że zamiast diamentu w posągu Siwy tkwiło szkło, omal nie dostał zawału. Wielki Diament był niejako symbolem i kwintesencją jego nadludzkiej uczciwości i stanowił dla niego przedmiot dumy. Okazało się nagle, że zaginął nie wiadomo kiedy, nie dość na tym, on sam jest posądzany o ciężkie i perfidne oszustwo. Być może, w innych razach był uczciwy specjalnie po to, żeby wyrobić sobie właściwą opinię i bezpiecznie ukraść właśnie ten jeden bezcenny klejnot.

Grupujące się na nim podejrzenia i ogólne, subtelne, cieniutkie, milczące potępienie miały charakter, któremu najtrudniej przeciwdziałać. Nikt niczego nie wyjawił wprost i nie było na co odpowiadać, pułkownik Blackhill zatem znalazł tylko jedno honorowe wyjście.

Zastrzelił się w swoim gabinecie.

Fakt, że zastrzelił się na pięć minut przed proszonym obiadem, uznano za wielki nietakt. Mógł przecież, do licha, zastrzelić się po obiedzie…! Pozbawiając się życia w tak niestosownym momencie, wszystkim gościom odebrał apetyt, w ogóle nie wypadało jeść, kiedy pan domu tuż obok jadalni leżał nieżywy, z rozstrzaskaną głową. Cały posiłek się zmarnował, ku wielkiej uciesze służby, która z przyjemnością spożyła produkty nietrwałe.

Nie mówiąc ani słowa i nie robiąc nic, Arabella osiągnęła swój cel. Na widok zwłok męża uznała za słuszne zemdleć, inaczej bowiem nie zdołałaby ukryć radości. Odniesiono ją do sypialni, gdzie z twarzą w poduszce poddała się wybuchom szczęścia, uznanym przez otoczenie za histeryczne przejawy rozpaczy. George młodszy, wstrząśnięty, acz pełen głęboko skrywanej ulgi, usiłował znaleźć się w trzech miejscach równocześnie, przy jej boku, w gabinecie nieboszczyka i wśród przerażonych gości, którzy wcale nie zamierzali się tak od razu rozchodzić, bo silniejsza od głodu była ciekawość.

Pułkownik Blackhill, człowiek pedantycznie porządny, zostawił oczywiście list, w którym wyjaśniał przyczyny samobójstwa.

Stwierdzał w nim, że ze zgrozą dowiedział się o zaginięciu Wielkiego Diamentu i sam przyznaje, że wszystko wskazuje na niego. On jeden wiedział o miejscu ukrycia kamienia i tuż obok tego miejsca mieszkał przez kilka lat. Podejrzenia, których nie może rozproszyć, bo nikt ich wyraźnie nie precyzuje, stanowią plamę na jego honorze, pierwszą w życiu i zarazem ostatnią.

Zmyć tej plamy nie zdoła, aczkolwiek jest najdoskonalej niewinny, schodzi zatem z tego świata, nie wątpiąc, że po śmierci cały jego stan posiadania zostanie stwierdzony i podany do wiadomości publicznej. Diamentu w tym na pewno nie będzie i może tym sposobem świat uwierzy w jego uczciwość.

Świat uwierzył natychmiast, bez żadnego wgłębiania się w stan posiadania, i nawet sir Meadows zachwiał się z lekka w swoich przekonaniach. Pułkownik Blackhill osiągnął swój cel.

Arabelli natomiast ulągł się problem. Skóra na niej ścierpła, kiedy plotki i podejrzenia zaczęły się rozprzestrzeniać. Nikt lepiej od niej nie wiedział, że pułkownik był tu niewinny jak dziecko, i jedyną jej pociechę stanowiła myśl, że hinduskie pokojówki nie czytają angielskich gazet. Tylko dawna, hinduska pokojówka pani pułkownikowej mogłaby stwierdzić, iż kawał szkła z rozbitej kuli Arabella zachowała sobie na pamiątkę, zamiast wyrzucić do śmieci. Po tym kawale szkła na upartego można było do niej trafić. Błyskawicznie zrozumiała wówczas, że musi natychmiast podjąć życiową decyzję, albo oczyści męża, pogrążając siebie, albo zachowa tajemnicę na zawsze, do końca życia i nawet jeszcze długo potem.

W dodatku zaniepokoił ją George młodszy. Poczucie honoru odziedziczył po stryju. Gdyby to na niego padło posądzenie, jakoby wbrew głoszonym poglądom własnym, podstępnie ukradł diament, również czułby się zmuszony popełnić samobójstwo. Możliwe, że przedtem uczyniłby rozpaczliwą próbę rozwikłania zagadki i usiłowałby odnaleźć prawdziwego złodzieja razem z przedmiotem kradzieży, gdyby jednak okazało się to niemożliwe, poszedłby w ślady stryja. Arabella, w każdym razie, byłaby w jego oczach skończona, przenigdy nie wybaczyłby jej milczenia, które cieniem hańby okrywało całą rodzinę.

Miała zatem do wyboru: albo George, albo diament. Bez chwili namysłu wybrała George'a.

W wieku trzydziestu ośmiu lat była piękniejsza niż w młodości, a czterdziestoletni George prezentował sobą ideał mężczyzny. Ich wzajemna miłość kwitła nieprzerwanie. Wzięli ślub rok po śmierci pułkownika, a wzięliby go nazajutrz, gdyby podobny pośpiech nie wywołał straszliwego skandalu towarzyskiego. Nawet rok to było trochę za mało, ogólne zgorszenie jednakże nie miało wielkiej siły i dość szybko przyschło. Arabella rozkwitła szczęściem, a Wielki Diament całkowicie przestał zaprzątać jej myśli.

Tkwił tam, gdzie go ukryła natychmiast po dokonaniu kradzieży, mianowicie w dużym kłębku dość grubej czarnej wełny…


***

Ogólnie bogaty, a po całym pobycie w Indiach wzbogacony jeszcze bardziej, pułkownik Blackhill, rzecz oczywista, musiał mieć w Anglii dom, postawiony na odpowiedniej stopie. Miał zresztą dwa domy, jeden w Londynie, a drugi na wsi, niezbyt daleko od stolicy, w rodzinnej posiadłości po matce. Sam zadbał o gospodynię, starannie wybierając ten żeński odpowiednik majordomusa. Pani Emma Davis wzbudziła jego pełną aprobatę, głównie z racji zachwycających cech charakteru. Pedantka, sztywna, niewzruszona i niezłomna, prawie mogłaby go zastąpić w operacjach wojskowych. Jej wierności mógł być pewien, czuł to wyraźnie, aczkolwiek pojęcia nie miał o tym, że pani Davis od pierwszego wejrzenia zakochała się w nim śmiertelnie i w naturalnej konsekwencji znienawidziła Arabellę.

Dom prowadziła wzorowo, pilnie dbając o dobór służby. Jedyny wyłom stanowiła francuska pokojówka Arabelli, którą pani wybrała sobie sama, lekceważąc opinię zarządczyni. Na szczęście jednak, wysoko oceniając umiejętności Marietty, nie zaprzyjaźniła się z nią, nie dopuściła do żadnej konfidencji, utrzymywała stosowny dystans, a w wymaganiach nie folgowała nawet o włos. Przyjrzawszy się dokładnie stosunkom wzajemnym pani i pokojówki, pani Davis pogodziła się z sytuacją i nie usiłowała bruździć. Ponadto Marietta nie wydała jej się piękna, a pięknych dziewcząt unikała jak ognia. Marietta była, jej zdaniem, zbyt szczupła, zbyt ciemna, czarnowłosa i czarnooka, z twarzą o rysach nieregularnych, nie roztaczała żadnych uroków i nie mogła wchodzić do konkurencji. Wdzięku i seksowności Marietty pani Davis nie zdołała zauważyć.

Sama urodą nie grzeszyła nigdy, dobiegłszy zaś czterdziestu siedmiu wiosen, bardziej wyglądała na upiora niż na kobietę. Z bladą, zaciętą twarzą, z zaciśniętymi wąskimi ustami, z odrobinę zezującymi oczkami pozbawionymi rzęs prezentowała nieszczęśliwą właściwość figury. Cała nadwaga, jakiej dorobiła się przez wszystkie lata życia, znalazła sobie miejsce w biodrach, z tym że biust, osadzony w wąziutkich ramionkach i chudych żeberkach, wypchnął się do przodu, biodra zaś, poniżej długiej i cienkiej talii, utworzyły zad jak u dobrze odżywionego perszerona. Pani Davis uporczywie usiłowała oceniać te cechy jako atrakcyjne. Zad był zresztą słabiej widoczny, ponieważ skrywała go w pewnym stopniu szeroka suknia.

Nadziei na wzajemność pułkownika nie miała żadnej, niemniej jednak sama jego obecność, jego widok, rozmowy z nim na tematy gospodarskie i uznanie dla pedanterii przysparzały jej szczęścia bez granic. Zgodnie ze swoim charakterem pułkownik osobiście wnikał w szczegóły prowadzenia domu i do głowy mu nie przychodziło, że o czymkolwiek miałaby decydować jego żona. Arabelli to nie przeszkadzało wcale, zajęta była własnymi sprawami.

Po samobójstwie uwielbianego chlebodawcy pani Davis znienawidziła cały świat. To świat, wspomagany przez ohydne, podłe społeczeństwo, wpędził go do grobu. Nieopanowane wybuchy rzekomej rozpaczy Arabelli ułagodziły ją nieco, aczkolwiek napełniły także lekką nieufnością, miłości do małżonka bowiem nigdy u niej za jego życia nie dostrzegła. No, ale może po śmierci męża pojęła wreszcie, co straciła…

Po ślubie Arabelli z George'em młodszym nieufność pani Emmy silnie się wzmogła. Tylko dzięki kultywowanej, wyniesionej z Indii, ostrożności Arabella uniknęła kalumnii, plotek i kompromitacji. Serdeczną nienawiść swojej gospodyni oczywiście czuła, ale niewiele ją to obchodziło.

Marietta, francuska pokojówka, widziała to wszystko jak na dłoni. Romansu pani z byłym bratankiem, a obecnie mężem, wprawdzie nie wykryła, ale węszyła go z całej siły, a w pani Davis czytała jak w otwartej książce. Własne uczucia skrywała umiejętnie.

Była jedyną córką francuskiego kowala i z racji zawodu ojca, którego kuźnia mieściła się tuż przy oberży na uczęszczanym trakcie, od najwcześniejszego dzieciństwa obracała się między ludźmi. Wiele miała do czynienia z powozami, a także ich zawartością, która to zawartość, można powiedzieć, uczyła ją życia.

Pod pewnymi względami miała szczęście. Inteligentna i bystra, sztukę czytania i pisania opanowała w bardzo młodym wieku, kowal bowiem, któremu powodziło się nieźle, postanowił kształcić swoich dwóch synów, bezczelnie wykorzystując w tym celu ubogiego nauczyciela. Nauczyciel, udający się do Paryża piechotą, najgłupiej w świecie wlazł pod powóz przejeżdżającego prokuratora i złamał nogę. Zaniepokojony prokurator, któremu zależało na opinii, wyasygnował drobną sumę w charakterze odszkodowania, kowal zaś przyobiecał zająć się ofiarą. Karmiąc użytecznego połamańca przyzwoicie, acz nie luksusowo, trzymał go u siebie tak długo, aż obaj chłopcy opanowali podstawowe umiejętności. Marietta, zdolniejsza od braci, opanowała je tym bardziej. Spodobały się jej możliwości, jakie otwierało przed nią słowo pisane, i rychło zdołała je docenić.

Miała zaledwie trzynaście lat, kiedy koń podróżującego młodzieńca zgubił podkowę i okulał, młodzieniec zaś, prowadząc go wielki kawał drogi, obtarł sobie pięty. W trakcie zabiegów leczniczych wyszło na jaw, iż młody pechowiec nie wybiera się nigdzie daleko, jego celem jest posiadłość dawnego poborcy podatkowego, który zdobył majątek i osiedlił się w pobliskiej okolicy. Unieruchomiony chwilowo już nawet nie przez konia, ale przez pełną niemożność włożenia butów, podróżnik wysłał dziewczynkę z liścikiem do małżonki owego poborcy, dziewczynka zaś zrobiła sobie przystanek w plenerze, liścik otworzyła i przeczytała. Wielka miłość tryskała tam z każdego słowa, ponadto wyraźnie wychodziło, iż małżonka poborcy zdecydowała się już opuścić męża i uciec z młodzieńcem. Po bardzo krótkim namyśle Marietta wiedziała, co należy zrobić.

Szantaż wypadł jej świetnie. Zaczęła od damy, szkalując wyimaginowanego, tajemniczego złoczyńcę, który dowiedział się o sprawie i żąda za milczenie pięćdziesięciu franków. Dama sumą dysponowała, za to inteligencją nie grzeszyła. Następne pięćdziesiąt franków wyasygnował podobnie przestraszony młodzieniec, który czym prędzej odjechał na podkutym koniu bez butów, wreszcie rozzuchwalona Marietta dotarła do kantowanego męża i za usługę dostała nawet całe sto franków. Romans podupadł, innych konsekwencji nie było, szantażystce się upiekło, zarobione dwieście franków ukryła pieczołowicie i z wielkim zainteresowaniem zaczęła się rozglądać za następną okazją.

Przytrafiła się w rok później. W oberży zatrzymała się zawoalowana dama, na którą już czekał elegancki wielki pan. Uzyskanie informacji od służby nie stanowiło dla Marietty problemu, dama była zamężna, a opis męża w najmniejszym stopniu nie przypominał wyglądu zewnętrznego oczekującego pana. Przedostała się bez trudu do pokoju, w którym państwo spożywali posiłek i przyniosła im wieść hiobową. Otóż dopiero co, przed godziną zaledwie, przejeżdżał tędy jakiś człowiek, który o nich pytał. Opisał ich z największą dokładnością, wszystko się zgadza, powiedział, że zatrzyma się na rozstaju, a jej obiecał sto franków, jeśli na nich doniesie. W razie gdyby tacy państwo przyjechali, ma tam pobiec i powiedzieć…

Państwo zareagowali prawidłowo, dali jej dwieście franków, żeby nigdzie nie biegła. Marietta spełniła ich życzenie, do kuźni wróciła wolnym krokiem.

Więcej okazji nie było, bo nielegalnie zakochani jakoś tę okolicę omijali. Za to, kiedy już doszła do wieku szesnastu lat, oczekujący na naprawę koła następny młodzieniec, wicehrabia de Noirmont, zauważył jej kuszącą urodę. Okazał swój zachwyt dostatecznie głęboko, żeby nie zdołała o nim zapomnieć. Wicehrabia mieszkał w Paryżu.

Dlatego też zaledwie w dwa miesiące później bez chwili namysłu przyjęła służbę u przejeżdżającej damy której pokojówka pozwoliła sobie na nietakt ciężkiego ataku wątroby. Kimś ją należało natychmiast zastąpić. Dama udawała się do Paryża, Marietta ujrzała przed sobą wielkie nadzieje i w ten sposób rozpoczęła nowe życie.

Wicehrabiego odnalazła, swoim uczuciom dała ujście, ale nie to było ważne. Jako pokojówka, sprawna, wręcz utalentowana, sprawdziła się w pełni i pozostała na tej pierwszej posadzie, zdobywając nowe umiejętności.

Dama, której zdołała się uczepić dzięki wątrobie poprzedniej pokojówki, miała do dzieci angielską guwernantkę. W ciągu roku Marietta opanowała angielski język, a przy tym był to język warstwy wykształconej. Od swojej pani nauczyła się manier. Szantażu spróbowała również i prosperowała aż do chwili, kiedy, rozbestwiona powodzeniem, pozwoliła sobie na lekką przesadę.

Zorientowawszy się nagle, iż dokonała złego wyboru ofiary i prędzej zostanie zamordowana niż opłacona, pośpiesznie wycofała się z interesu, ale to jej nie wystarczyło. Na wszelki wypadek wolała zniknąć z horyzontu. Zbrojna w dotychczasowe oszczędności i znajomość języka, wyjechała do Anglii, gdzie bez żadnego trudu znalazła pracę. Francuskie pokojówki były w cenie. Po dwóch latach przebierania wśród pań trafiła na Arabellę, która płaciła najlepiej.

Panią Davis znienawidziła od razu. Arabella była jej w zasadzie obojętna, chociaż budziła trochę niechęci z racji przesadnych wymagań. Rozrzucała wokół siebie wszystko, a Marietta musiała utrzymywać porządek, potrafiła w środku nocy zażądać herbaty i czegoś do zjedzenia, a Marietta musiała biegać z kuchni do sypialni, życzyła sobie, żeby na nią czekać, a wracała z balów i przyjęć o najdziwaczniejszych porach, w kwestii sukien, kapeluszy i fryzur miała dzikie pomysły, a na Marietcie się skrupiało. Nie zwierzała się nigdy z niczego, co było szalenie denerwujące. Ale rekompensowała te grymasy finansowo i wyraźnie było widać, że nie przeciwko pokojówce jej fanaberie są skierowane, tylko przeciwko mężowi. To jedno Marietta wywęszyła od razu i nawet chętnie zaaprobowała, bo sama pułkownika również znieść nie mogła.

Pani Davis zaś znieść nie mogła najmniejszego bałaganu…

Nastąpiło to już długo po śmierci pułkownika, kiedy ślub wdowy z bratankiem nieboszczyka wisiał w powietrzu. Wiedzieli o nim i spodziewali się go wszyscy, ze służbą na czele, aczkolwiek wszelkie formy przyzwoitości były skrupulatnie zachowywane. Pani Davis jednakże z bezczeszczeniem pamięci ideału nie mogła się pogodzić i sama myśl, iż Arabella mogłaby poślubić kogoś innego, wręcz ją dławiła. Nieudolnie ukrywane, promieniujące z Arabelli szczęście stawało jej kością w gardle. Sama przed sobą nie przyznając się do własnych chęci, pani Davis usiłowała zatruć życie wstrętnej wdowie, lekkomyślnej, radosnej i pięknej. Wyszukiwała kłopoty.

Zaniedbany kompletnie koszyk do robót ręcznych Arabelli stał na stoliku w kącie sypialni. Nabożeństwa do rozmaitych robótek i haftów Arabella nigdy nie miała, igła służyła jej przeważnie do kłucia palców, druty gubiły oczka, a z szydełka wychodziły jakieś dziwne gruzły, do niczego niepodobne. Wypadało jednakże posiadać warsztat pracy i przynajmniej udawać, że się tym niekiedy zajmuje.

Po krótkim okresie pilnowania eleganckiego i ozdobnego koszyczka z rozmaitymi włóczkami, wśród których plątał się nadziewany czarny kłębek, przestała nosić ten bagaż przy sobie. Coraz rządziej zabierała go do salonu w razie wizyty pań, szczególnie że niektóre, co bardziej wścibskie, interesowały się jej produkcją, po śmierci męża zaś całkowicie zrezygnowała z roli pracowitej matrony i machnęła ręką na obyczaj. W końcu przeżywała drugą młodość, realizowało się marzenie jej życia, już za dwa miesiące miała wreszcie zdobyć dla siebie, na wieki i na własność, ukochanego George'a młodszego, który w najmniejszym stopniu nie ochłódł w zapałach, co ją zatem obchodziła cała reszta świata! Odmłodniała, sama sobie wydawała się co dzień piękniejsza, a dla niego chciała być najpiękniejsza ze wszystkich kobiet na całej kuli ziemskiej. Marzyła o tym, żeby mieć dzieci, jego dzieci, miała wielkie nadzieje, czuła się młodą dziewczyną w zaraniu życia, dostatecznie doświadczoną, żeby doceniać swoje szczęście. Nic innego nie miało znaczenia i tylko dla niego zachowywała na zewnątrz jakiś umiar i jakieś formy przyzwoitości. Gdyby nie pewność, że tym go zrazi, zamieszkałaby z nim razem nazajutrz po śmierci pułkownika.

Niewątpliwie George młodszy posiadał znacznie wyższe poczucie moralności niż jego ukochana…

W obliczu takich doznań postąpiła podobnie jak w Indiach. Idiotyczny koszyczek odstawiła w końcu na mały stolik w kącie sypialni i prawie o nim zapomniała.

Nie zapomniały za to mole.

Walkę z molami pani Davis toczyła z dziką zaciętością. Nie używany koszyk z wełną już dawno kłuł ją w oczy, a tu oto nagle odkryła w nim źródło zarazy.

Marietta porządkowała właśnie w garderobie poplątane szarfy, kiedy pani Davis w sypialni sięgnęła do koszyka.

– Proszę jaśnie pani, tu się mole zalęgły – rzekła z silną naganą, biorąc do ręki wielki czarny kłębek. – Jaśnie pani tę wełnę z Indii przywiozła już dwanaście lat temu.

– No to co? – spytała obojętnie Arabella, przymierzając kolczyki przed lustrem.

– Całe pogryzione, o…! Same dziury. Nawet coś…

Zamilkła nagle, wpatrzona w kłębek. Arabella niechętnie odwróciła się ku niej, spojrzała na koszyk i uświadomiła sobie, w co pani Davis tak się wpatruje. Jak grom spadło na nią przypomnienie, co też ów kłębek w sobie zawiera.

Przez moment obie stały nieruchomo. Pani Davis podniosła wzrok i popatrzyła na swoją panią. Marietta za otwartymi drzwiami garderoby również znieruchomiała z szarfą w ręku. Wyczuła nagły skok napięcia i prawie przestała oddychać.

Arabella poruszyła się pierwsza. Szybkim krokiem podeszła do pani Davis i gwałtownym gestem odebrała jej kłębek.

– A może ja lubię mole – powiedziała gniewnie. – Może są to mole pamiątkowe. Proszę zostawić moją wełnę w spokoju, zrobię z nią, co będę chciała. Zwijała tę wełnę pewna nieszczęśliwa kobieta, którą potem spalono na stosie razem z mężem. Dostałam to od niej na pamiątkę razem z molami i niech one sobie będą.

Wymyśliła to na poczekaniu, doskonale wiedząc, że każdą głupotę należy uzasadnić i ze swoich dziwactw nie robić tajemnicy, bo w przeciwnym wypadku służba zaczyna się przesadnie interesować. Czarny kłębek mógł stanowić jej dziwactwo. Jak zwykle w chwilach zagrożenia, strzeliła w niej bystrość umysłu, a hinduski obyczaj palenia wdów na stosach zmarłych mężów miał szansę przebić wszystko.

Pani Davis nie odezwała się ani słowem, Arabella zaś niedbale wrzuciła kłębek do szufladki w toaletce. Był za duży, płytka szufladka nie dała się zamknąć, zostawiła ją wysuniętą i znów zajęła się kolczykami przed lustrem.

Marietta na palcach opuściła garderobę drugimi drzwiami. Jeszcze nie wiedziała dlaczego, ale nie chciała, żeby ktokolwiek zorientował się, iż była świadkiem krótkiej scenki.

Arabella wyjęła kłębek z szuflady dopiero, kiedy została sama. Obejrzała go dokładnie i zrobiło się jej gorąco.

Przez wygryzione głęboko dziury prześwitywały jakby iskierki. Pani Davis musiała je dostrzec. Co sobie pomyślała…?

Pół roku zaledwie minęło od czasu, kiedy sprawa diamentu przycichła, przedtem grzmiało nim wszystko wokół. Pani Davis przez te pół roku nie straciła przecież pamięci…? Pułkownika, który zabił się prawie rok temu, przydając całej historii rumieńców, ani odżałować, ani zapomnieć nie mogła, wciąż pozwalała sobie na uwagi pozornie bez zarzutu, a de facto mocno kąśliwe. Trzeba ją będzie wyrzucić, myślała Arabella. Pozbyć się jej obecności, nie w tej chwili oczywiście, za jakiś czas. Teraz byłoby niebezpiecznie, zaczęłaby gadać. Głupstwem było zapomnieć o diamencie i nie sprawdzać stanu wełny, zmarnowało się takie świetne ukrycie… A może nie? Każdy by przecież uważał, że zmieni kryjówkę, a otóż właśnie nie należy jej zmieniać…

Marietta była absolutnie pewna, ze pani Davis dostrzegła coś w kłębku i o mało nie oszalała z ciekawości, co to mogło być takiego. Istniała oczywiście możliwość, że gospodyni zamilkła z samego oburzenia, usiłując promieniować potępieniem bez słów, ale Marietta w tę możliwość nie wierzyła. Instynkt mówił jej, że musiała tam coś dojrzeć.

Sypialnię Arabelli porządkowała nazajutrz z wyjątkową starannością, ale czarnego kłębka w niej nie odnalazła. Nie było go, przepadł. Trafiła na niego dopiero następnego dnia w buduarze, gdzie przy frymuśnym biureczku Arabella zwykła pisać listy. W koszu, pod podartymi i zgniecionymi papierami, leżały czarne szczątki.

Nie był to już kłębek, tylko pocięte i poszarpane kawałki zbitych ze sobą włókien. Mole rzeczywiście dołożyły wysiłków, rozwinąć wełny już się nie dało, poszła w strzępki. Marietta zabrała strzępki do swojego pokoju i tam obejrzała je dokładnie.

Twardy przedmiot przez dwadzieścia lat odgniótł się w ciasno zwiniętej wełnie, Arabella zaś nie zadała sobie zbyt wielkiego trudu, żeby ten odcisk zniweczyć. Rozcięła nożyczkami, rozszarpała i rozchyliła przemocą pogryzione warstwy, wydobyła diament, a zlekceważone opakowanie wrzuciła do kosza.

Marietta nie dysponowała ani lupą, ani tym bardziej mikroskopem, ale owe ślady dostrzegła. Były bardzo słabe i nieznaczne, jakby lekkie zagniecenie wełny pod kątem, widoczne w niektórych miejscach, i gdyby nie szukała tego specjalnie, z pewnością nic by nie zauważyła. Pewna swego jednakże, przyjrzała się pilnie, rozgrzebując szczątki w świetle wschodzącego słońca, i pozbyła się wszelkich wątpliwości. W tym kłębku coś się znajdowało, pani Davis to dostrzegła, a lady Blackhill wydłubała i schowała gdzie indziej.

Ciekawe, gdzie…? I ciekawe, co to było…?

Wyraźnie poczuła, że będzie ciężko chora, jeśli nie odkryje tej tajemnicy.

Liczne i częste nieobecności Arabelli w domu dawały pokojówce dużo wolnego czasu, nie zawsze bowiem pani zabierała ją ze sobą. Szczególnie użyteczne były konne przejażdżki i skromne wizyty u sąsiadów, gdzie zmiana stroju nie wchodziła w paradę. Cały ten wolny czas, zwłaszcza późnym wieczorem i nocą, kiedy wreszcie służba szła spać, ona zaś musiała czekać na Arabellę, mogła poświęcić szukaniu.

Arabella po uwadze pani Davis wprowadziła drobną zmianę. Zainteresowała się swoją wełną, włóczką i jedwabiami do rozmaitych pozaczynanych i nie dokończonych robótek, własnoręcznie zaprowadziła w tym porządek, nadgryzione wyrzuciła, część całego chłamu pozostawiła w koszyczku, a część zamknęła w szkatułce z drzewa sandałowego, dotychczas służącej niepotrzebnym kokardom i wstążeczkom. Podziału dokonywała w samotności, bez pomocy pokojówki, ale Marietta nauczyła się już podglądać, co jej pani robi.

Szkatułka z drzewa sandałowego stanowiła właściwie duże i głębokie pudło, tyle że pięknie rzeźbione i pachnące. Miała zameczek i kluczyk, co dla Marietty nie stanowiło przeszkody. Kowala odwiedzały wszystkie warstwy społeczeństwa, jego bystra córka uczyła się łatwo, otwieranie najrozmaitszych zameczków byle jakim narzędziem, bodaj zakrzywioną szpilką, było jej doskonale znane od wczesnego dzieciństwa.

Poszukiwania rozpoczęła dość logicznie, od tego samego rodzaju kryjówki. Kłębków nie rozwijała, postępowała racjonalnie, przekłuwała je po prostu bardzo długą szpilką, ponieważ ów przedmiot w kłębku, jeśli się odcisnął, musiał być twardy. Na pierwszy ogień poszła zawartość szkatułki.

Przez wszystkie kolejne kłębki igła przechodziła swobodnie, aż wreszcie w jednym, tym razem szafirowym, na czymś się zaparła. Marietcie drgnęło serce i wypieki wystąpiły na twarzy. Ukraść ten kłębek od razu…? Nie, lepiej zamienić. Na wszelki wypadek nie może tu pozostać żaden wyraźny ślad jej działalności…

Pohamowała niecierpliwość i doczekała właściwej okazji, która przytrafiła się rychło. Było nią uczestnictwo w kolejnych zakupach Arabelli w Londynie. Jak na zamówienie, została wysłana do krawcowej po próbki materii na nowe suknie, jej pani zaś mierzyła kapelusze, które do owych próbek należało dopasować. Przy kapeluszach Arabella mogła spędzić pół dnia, pokojówka zatem zyskała dość czasu, żeby wstąpić do sklepu także po własny zakup. Kawałek wełny z szafirowego kłębka przezornie miała przy sobie, nabyła identyczną, starannie wyliczywszy odpowiednią ilość.

Zamknąwszy się na klucz w swoim pokoju, zwinęła ją w kłębek. Do zamiany kłębków wystarczyła jej jedna minuta. Jeszcze tej samej nocy, z bijącym sercem, przystąpiła do przewijania kłębka Arabelli, na wszelki wypadek nie próbując go ciąć.

Pod wełną najpierw ukazał się papier, bo Arabella, mądra po szkodzie, postanowiła teraz już zachować ostrożność. Doskonale wiedziała, co mogła ujrzeć pani Davis w wygryzionych przez mole dziurach, sama również dostrzegła owe błyskające iskierki. Zapakowała zatem diament w kawałek papieru i dopiero ten pakunek owinęła wełną.

Marietta na widok papieru zdziwiła się i zdenerwowała, ciekawość bulgotała w niej niczym ukrop w garnku, przyśpieszyła przewijanie. Pod papierem wyczuła coś twardego. Nie miała już siły rozwijać do końca, niecierpliwie rozszarpała odsłonięty kawałek papieru nożyczkami i zamarła.

Pod opakowaniem zalśnił niebiański blask.

Marietcie prawie zrobiło się słabo. Po całej diamentowej awanturze sprzed zaledwie roku, po spojrzeniu pani Davis, po sztukach, jakie wyczyniała Arabella, bez najmniejszego wahania odgadła, co to jest. Musiała trafić na ów klejnot, przez który pułkownik popełnił samobójstwo i którym interesowały się co najmniej dwa kraje, wszyscy jubilerzy oraz cała Kompania Wschodnio-Indyjska.

Zwolniła tempo. Ochłonęła. Teraz już spokojnie i bez pośpiechu przewinęła wełnę do końca, kłębek, oczywiście, zrobił się dwa razy mniejszy, przelotnie zastanowiła się, jak go ukryć albo gdzie wyrzucić, wreszcie odwinęła papier i ujrzała diament w całej okazałości. Po plecach przeleciał jej dreszcz szczęścia.

Zdobyła łup życia.

Niemal do świtu przesiedziała, wpatrując się w kamień roziskrzonym wzrokiem. Przez pierwszą godzinę poprzestawała na wpatrywaniu, napawając się samym widokiem, po tej godzinie zaczęła myśleć.

Przede wszystkim musiała się stąd wynieść, unosząc zdobycz. To była sprawa podstawowa. Zarazem nie miał prawa paść na nią cień podejrzenia, bo ścigana byłaby po całym świecie, a na rolę szczutej zwierzyny nie miała najmniejszej ochoty. Poza tym, zaczajaliby się na nią złoczyńcy wszelkiego autoramentu…

Arabella nie stanowiła tu wielkiej groźby. Jeśli przedtem diament przeleżał dwanaście lat w czarnym kłębku, teraz mógł przeleżeć następne dwanaście w szafirowym. Najwidoczniej nie zamierzała nic z nim robić, co było dość zrozumiałe, bo ujawnienie kamienia wywołałoby potworny skandal, który na niej by się skrupił. Istniała wielka szansa, że nie zajrzy do swojej wełny i nie wykryje kradzieży, a nawet jeśli wykryje, nikomu o tym słowa nie powie. Pogrążyłaby sama siebie.

Znacznie większym zagrożeniem była pani Davis. Na razie jeszcze milczała, może niezbyt pewna swego, może chciała się przekonać niezbicie, może dopiero dojrzewała w niej jakaś decyzja. Marietta nie miała cienia wątpliwości, że jeśli ta decyzja dojrzeje, pani Davis nie zawaha się ani sekundy przed wywołaniem skandalu. Arabelli nienawidziła, pułkownika uwielbiała, z triumfem i satysfakcją oczyści pamięć swojego idola, zwalając całą winę na jego wredną żonę…

Chyba że…

Chyba że to jednak, mimo wszystko, sam pułkownik zawinił. Słusznie go podejrzewano, miał ten diament, a przynajmniej wiedział, gdzie jest. Sumienie go zagryzło i nie widząc wyjścia, popełnił samobójstwo. Może pani Davis bierze pod uwagę taką ewentualność i milczy, żeby nie rzucić na niego cienia pośmiertnie…

Rozważywszy tę możliwość, Marietta sama do siebie potrząsnęła głową. Nie, to wykluczone, znała przecież pułkownika, a pani Davis znała go jeszcze dłużej i lepiej, był wstrętny, ale wedle własnych kryteriów nieskalanie uczciwy. Żadna kradzież nie wchodziła w rachubę, to Arabella coś namieszała i ukryła diament także i przed nim. Nie mógł o nim wiedzieć. Pani Davis taki pomysł nawet nie zaświta, pułkownik jest dla niej czysty jak łza, wszystko obciąża Arabellę. Wywlecze to w jakiejś przez siebie wybranej chwili i w dodatku załatwi sprawę z hukiem i grzmotem, sprowadzi ludzi, prawników, rodzinę, policję, pół parlamentu, sędziów, diabli wiedzą kogo jeszcze. Komisyjnie rozwiną wszystkie kłębki wełny…

Tu Marietta zatrzymała się i zmieniła tok myślenia. Pani Davis miała mniej swobodny dostęp do Arabelli niż ona sama. Mogła jeszcze nie wiedzieć, gdzie Arabella ukryła diament po raz drugi, po tych idiotycznych molach. Mogła myśleć, że znalazła zupełnie inny schowek, mniej narażony na pogryzienie. Mogła szukać po szufladach, wazonach, pudłach na kapelusze, może wśród książek w bibliotece, dość tam stoi grubych tomów, w których, po wycięciu kartek ze środka, diament zmieściłby się bez trudu. A, właśnie…! Jej poszukiwania są utrudnione, rzadko zyskuje pełnię swobody, może zatem ciągle szuka, jeszcze nie znalazła i dlatego nic nie mówi…?

W końcu jednakże dojdzie do wełny. Przedtem sprawdzi poduszki, materace… Łatwo sprawdzi, zaszyć diament w czymś takim Arabella musiałaby osobiście, do szycia talentu nie ma, wystarczyłoby przejrzeć szwy i ten nierówny kawałek wskazałby ją jak palcem. Potem pani Davis, zdumiona zapewne i z niedowierzaniem, ruszy wełnę, zapewne taką samą metodą, jaką zastosowała Marietta…

Poderwało ją z miejsca. Boże drogi, co za szczęście, że nie pocięła tej wełny! Musi już, natychmiast, jeszcze dzisiaj, zamienić te kłębki, podrzucić poprzedni z czymś twardym w środku, najlepszy byłby kawałek szkła…

Rozejrzała się gorączkowo dookoła i wzrok jej padł na nie dopalony węgiel w kominku. Pierwszy raz pobłogosławiła klimat Anglii, który potrafił dokonać wielkiego dzieła i zmusić ludzi do palenia w kominkach nawet w czerwcu. Wybrała stosowną bryłkę, starannie okręciła tym samym papierem i ponownie, w wielkim pośpiechu, acz uważnie, przystąpiła do przewijania.

Myślała dalej, z troską i w skupieniu. Swojej wełny wyrzucić nie może. Załóżmy, że pani Davis dodziubie się czegoś twardego, niech będzie, sprowadzi tu wszystkie władze i całe społeczeństwo, zaczną rozwijać kłębki. Na węgiel natknąć się nie mają prawa, po kolejnej zamianie w żadnym kłębku nie znajdą niczego. Arabella, która potrafiła przeżyć prawie dwadzieścia lat ze znienawidzonym mężczyzną, nie ujawniając swoich uczuć, bez wątpienia potrafi zachować spokój i teraz. Zniknięciem diamentu poczuje się zapewne wstrząśnięta, ale nie powie ani słowa i wstrząs ukryje pod zwyczajnym zdenerwowaniem, do zdenerwowania będzie miała prawo, może nawet spazmować i nikogo to nie zdziwi. Pani Davis zaś wyjdzie na idiotkę, Marietta sama chętnie zaświadczy, że od śmierci pułkownika zdradzała objawy jakiejś dziwnej obsesji, jakby trochę zwariowała. Sprawa diamentu znów upadnie.

Oczywiście, tak należałoby to załatwić, gdyby cała afera wybuchła, zanim ona zdąży się stąd legalnie oddalić…

Z drugiej strony jednakże Arabella będzie przecież wiedziała, że ktoś ukradł jej diament, i to w ostatnim czasie. Zapewne bez trudu odgadnie, kto. Prędzej czy później każe ścigać pokojówkę, twierdząc, na przykład, że ukradła jej coś innego, naszyjnik z rubinów albo perły, albo cokolwiek. Ma dość pieniędzy, żeby zatruć życie Marietty i nawet szantaż tu nie pomoże, bo w takich sytuacjach zabija się szantażystę. No, powiedzmy… Diament leży w bezpiecznym miejscu razem z wyjaśniającym listem, Arabella zaś płaci. Jeśli Marietta zginie, wszystko zostanie ujawnione, Arabella skompromitowana nieodwołalnie…

No rzeczywiście, doskonałe rozwiązanie! Marietta wcale nie chce ginąć, a kompromitacja Arabelli potrzebna jest jej akurat jak piąte koło u wozu. Zależy jej wyłącznie na tej cudownej zdobyczy, która wszelki lęk przed nędzą na wieki usunie poza horyzont…

Zatem absolutnie nie można dopuścić, żeby pani Davis wygłupiła się z donosem.

Tę ostatnią kwestię Marietta postanowiła rozważyć później, na spokojnie, kiedy już dokona podstawowych i najpilniejszych zabiegów.

Szkatułka z drzewa sandałowego stała w sypialni, na niskim stoliczku, obok toalety. Arabella, która w czasie pierwszego małżeństwa starała się nie opuszczać swoich apartamentów co najmniej do południa, teraz radośnie schodziła do jadalni o jakiejś upiornie wczesnej godzinie, wpół do dziewiątej na przykład, na wspólne śniadanie z narzeczonym, który przybywał z wizytą o świcie. George młodszy, zakochany bardziej niż we wczesnej młodości, szalał na granicy przyzwoitości, twierdząc przy tym, że bez Arabelli nic mu nie smakuje. Marietta za te poglądy była mu głęboko wdzięczna.

Już o dziewiątej pozbyła się swojej pani, obarczona obowiązkiem przygotowania stroju na popołudnie. Niecierpliwie czekała, aż pójdzie sobie także dziewka od czyszczenia kominków, wyjmując przez ten czas suknię i dobierając do niej pantofelki. Kilka par ustawiła na podłodze wokół szkatułki i klęczała wśród nich, symulując głęboki namysł.

Dziewka poszła precz. Zaledwie Marietta zdążyła dokonać zamiany kłębków i zamknąć szkatułkę zakrzywioną szpilką, do sypialni wkroczyła pani Davis.

Wyjęty ze szkatułki kłębek Marietta trzymała jeszcze w ręku. W fałdach obfitej spódnicy miała dość niezauważalnych kieszeni, w których się łatwo mieścił, ale nie mogła teraz w tych fałdach gmerać. Jednym zręcznym ruchem wsunęła go pod niski stoliczek i obejrzała się na zarządczynię.

– Ach, jak to dobrze, że pani tu przyszła – rzekła z szacunkiem. – Nie mogę się sama zdecydować, czy do tej liliowej sukni lepsze będą różowe czy niebieskie? Bo ten fiolet chyba za ciemny? Identycznego koloru nie mamy. Jak pani sądzi?

Zdaniem pani Davis dla Arabelli najstosowniejszy był wór pokutny, ale nie zamierzała wyjawić swojej opinii. Nagła grzeczność zazwyczaj aroganckiej Marietty wydała się jej podejrzana. Niechętnie rzuciła okiem na pantofle i suknię.

– Sama te rzeczy wiesz najlepiej – zauważyła sucho. – Zmień suknię, jeśli masz kłopot. Lady Blackhill chętnie pojedzie do miasta i kupi pantofle we właściwym kolorze. Zamówi sobie. Wtedy ją w to ubierzesz. Dziwię ci się, dotychczas nie pytałaś mnie o zdanie.

Na takie uwagi Marietta umiała reagować.

– Ach, bo zawsze kolory pasowały. Dziękuję pani, to doskonały pomysł, tak zrobię!

Pani Davis stała nad nią jak kat, coś węsząc. Marietta była naprawdę zręczna, chowaną do szafy suknią rozmiotła poustawiane parami pantofle, wyjęła inną, zieloną, tak ciemną, że prawie czarną, bo w zasadzie Arabellę wciąż jeszcze obowiązywała żałoba, którą w zaciszu domowym łagodziła, czym mogła. Fiolet i zieleń pasowały do jej włosów, czarne ozdoby stanowiły dodatek absolutnie niezbędny, głupie gadanie o barwach niebieskich i różowych miało służyć wyłącznie zamydleniu oczu. Marietta, Francuzka, mogła robić z siebie lekkomyślną idiotkę i potem kajać się ze skruchą, bo co jej szkodziło…

Dwie pary obuwia, zielone i czarne, pasowały do sukni, zaczęła je zbierać i ustawiać na nowo. Sprzątnęła inne, te dwie pary zostały, ulokowane dokładnie przed stolikiem ze szkatułką. Dołożyła jeszcze jedną czarną parę, podniosła się, z namysłem sprawdziła efekt, przyniosła dla odmiany szale i zaczęła je dopasowywać do sukni, spokojniejsza już nieco, bo kłębka pod stoliczkiem z pozycji stojącej nie było widać. Miała nadzieję, że pani Davis się nie pochyli.

Pani Davis się nie pochylała, ale odsunęła dość daleko niski puf sprzed lustra i usiadła na nim. Marietta poczuła niemiły dreszczyk. Gotowa była przysiąc, że oko tej wstrętnej baby, na długiej szypułce, pobiegło wprost pod stolik i mimo przeszkody w postaci trzech par pantofli, oparło się na kłębku. Pani Davis, nie mówiąc już ani słowa, posiedziała chwilę, po czym wyszła.

Marietta uświadomiła sobie, że plecy ma mokre od potu. Dała spokój szalom i przystąpiła do porządkowania toalety, wciąż kompletując popołudniowy strój.

Przeszła do garderoby i buduaru, sprawdziła, czy pani Davis rzeczywiście się już oddaliła, wróciła do sypialni i wreszcie jednym ruchem wyciągnęła kłębek spod stolika i włożyła do kieszeni.

Nadal było jej gorąco. Pani Davis przyszła tu przecież po to, żeby prowadzić poszukiwania w czasie nieobecności Arabelli. Miała nadzieję, że Marietty też nie ma. Poszła, ale co z tego, wróci po południu, weźmie szpilkę do ręki i trafi na ten węgiel, wywęszyła coś… Pani Davis stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo!

Marietta zaczynała mieć dosyć pani Davis. Widziała przed sobą, i nawet miała w ręku, swoją największą szansę życiową i nie zamierzała rezygnować z niej przez głupią, starą wiedźmę. Nikt inny niczym jej nie groził, tylko ona jedna. Pani Davis należało się pozbyć.

Myśl błysnęła, utrwaliła się i przerodziła w decyzję w ciągu pięciu minut.

Odrobinę równowagi odzyskała dopiero w swoim pokoju. Głupstwo zrobiła, nie należało tych kłębków zamieniać, niepotrzebnie zostawiła węgiel. Przyśpieszyła tym samym ewentualną reakcję przeciwniczki, a powinna ją właśnie opóźnić. No trudno, przepadło, naprawi to może jeszcze dzisiaj, ale w takim bezustannym napięciu żyć się nie da. Pani Davis trzeba się pozbyć definitywnie.

Doskonale zdawała sobie sprawę, że wszelkie podstępne machinacje zarządczyni skierowane są nie przeciwko niej, tylko przeciwko Arabelli, to Arabellę pani Davis chciała wykończyć. Możliwe, że posądzała pokojówkę o wspólnictwo z panią, ale to już nie miało znaczenia, kompromitując Arabellę zarazem odbierała Marietcie łup. W dodatku teraz nie było pewne, czy pani Davis widziała kłębek, czy nie, nie było pewne, co podejrzewa i jakie oskarżenie wymyśli. Marietta musiała ją po prostu usunąć i nie drgnął w niej nawet cień sumienia. Mętnie pomyślała tylko, że wszyscy się ucieszą.

Sposób usunięcia nie przysporzył jej trosk. Jasne, że nie mogła dziabać jej nożem ani też strzelać do niej z broni po pułkowniku, powieszenie również nie wchodziło w rachubę. Znała jednakże metodę, którą już raz przy jej pomocy zastosowano, pozbywając się niepożądanego młodocianego spadkobiercy, którego Marietcie wcale nie było żal, występował bowiem w postaci obrzydliwego, okrutnego, nieznośnego chłopaka, znienawidzonego przez całe otoczenie. Podobnie jak pani Davis. Chłopakowi podsunięto wino, pani Davis upić się nie da, ale istnieją inne środki.

Codziennie wieczorem pani Davis własnoręcznie parzyła sobie ziółka na trawienie i wypijała je przed snem. Wychowana na wsi Marietta znała także inne ziółka, takie, po których pani Davis mogła się nigdy nie obudzić, ale musiałaby je kupić od jakiejś znachorki, bo na własnoręczne zbieranie i suszenie brakowało jej czasu. Kupować nie chciała. Wiedziała za to, że Arabella posiada jeszcze zapas opium, przywieziony z Indii, a opium jej też pasowało. Mocny sen pani Davis stanowił podstawę planu.

Zarządczyni zamykała swój pokój na klucz zarówno w dzień, jak i w nocy, to jednak, jak już zostało powiedziane, dla Marietty nie stanowiło przeszkody. Umiała nawet wypchnąć klucz tkwiący w zamku. Na podłodze w pokoju pani Davis leżał miękki dywan, upadający klucz nie robił żadnego hałasu. Odrobina opium w ziółkach, odrobina pomocy później i pani Davis łagodnie przeniesie się na lepszy świat, gdzie nikomu już nie zdoła zaszkodzić…

Zwlekać nie miało sensu. W każdej chwili afera mogła wybuchnąć, mimo ponownej zamiany kłębków.

Arabella i George bawili w sąsiedztwie. Marietta znikła z horyzontu, pozostawiając pani Davis wolne pole do działania. Wybrała na to chwilę, kiedy ziółka zostały już zaparzone i czekały w jej pokoju. Swój dodatek nasenny miała przygotowany, nie poskąpiła pani Davis specyfiku. Po trzydziestu sekundach opuściła pomieszczenie i zastanowiła się.

Co odgadną…? Przy młodocianym spodkobiercy był wielki szum, wymyślono, że umarł z przepicia, czternastoletni chłopiec nie pożałował sobie wina, dla młodego organizmu stanowiło to nadmiar nie do przyjęcia. Taka zapadła diagnoza. W wypadku pani Davis młody organizm odpadał, czego też mogła sobie nie pożałować…? Opium! Miała kłopoty z zasypianiem, zwiększała dawkę, od śmierci pułkownika opium Arabelli zaczęło znikać…

Marietta wyprana była dokładnie z moralności, etyki i sumienia, nie zaś z rozumu. Już wiedziała, jak to załatwi. Wypłoszyła panią Davis z apartamentów Arabelli, gdzie sama musiała czekać na swoją panią, i na widok jej zaciętej twarzy złożyła sobie gratulacje. Diabli wiedzą co pani Davis znalazła, ale najwidoczniej podjęła jakąś decyzję. Zdążyła zatem w ostatniej chwili.

Jako zbrodniarka, Marietta zadziałała wyjątkowo racjonalnie. Obsłużyła wracającą z wizyty Arabellę dość niemrawo, ziewając, ułożyła ją do snu, wymknęła się i zakradła do pokoju pani Davis. Poobserwowała chwilę jej głęboki sen, po czym zręcznie posłużyła się poduszką. Pani Davis stawiła jakby lekki opór, ale widać było, że trzeba jej pomóc, bo we własnym zakresie sprawy właściwie nie załatwi. Następnie drobny zapas opium Marietta ukryła w szufladzie, sprawdziła, czy stan przeciwniczki nie sprawi jakichś głupich niespodzianek, i wyszła, nie pozostawiając po sobie najmniejszych śladów.

W zasadzie żadnych zbrodniczych skłonności Marietta w sobie nie miała, delikatne usunięcie pani Davis w ogóle nie kojarzyło się jej z morderstwem. Morderstwo to był nóż, sztylet wbity w serce, poderżnięte gardło, głowa rozbita siekierą, ale nie taki drobiazg. Kropelki w ziółkach, cóż to jest, a poduszkę na czyjejś twarzy można potrzymać dla żartu, gdzie tu morderstwo…?

A Wielki Diament lśnił kuszącym blaskiem…


***

Panią Davis znaleziono komisyjnie. Służąca, która przyszła uporządkować kominek, nie mogła dostać się do zamkniętego pokoju, a pukanie nie dawało rezultatu. Kolejne szczeble drabiny służbowej doprowadziły do kamerdynera, który nie zalecił wyważenia drzwi, tylko zaproponował wejście przez okno. Pani Davis miała je zawsze otwarte, ponieważ lubiła świeże powietrze. Do drugiego piętra żadna drabina wprawdzie nie sięgała, ale istniały okna strychu.

Na linie z małego okienka opuścił się zręcznie młody lokajczyk, zachwycony rozrywką. Cała zgromadzona pod domem służba zgodnie stwierdziła, że po raz pierwszy pani Davis dostarczyła wszystkim jakiejś przyjemności. Akrobatycznych ćwiczeń nie oglądała tylko Arabella, która jeszcze spała, uczestniczył w nich za to zdumiony i zaniepokojony George, który o wczesnym poranku uprawiał przejażdżki pod oknami ukochanej. Nie mógł już doczekać się chwili, w której zyska prawa do przebywania przy Arabelli przez całą dobę na okrągło.

Lokajczyk otrzymał ścisłe rozkazy, które wypełnił skrupulatnie. Do pani Davis się nie zbliżał, najwyraźniej w świecie również jeszcze spała, a nie miał najmniejszej ochoty być tym, który ją obudzi. Podniósł leżący na dywanie klucz, wetknął go w zamek i przekręcił. Drzwi stanęły otworem.

Kwestia leżącego na podłodze klucza, który powinien tkwić w zamku, na razie nie została podjęta. Marietta, zamykając drzwi od zewnątrz swoim wytrychem, klucz musiała usunąć i zostawiła go na podłodze tak, jak wypadł. Nie był to pomysł najlepszy, ale dziko przejęty swoją rolą lokajczyk prawie tego nie zauważył. Podnoszenie klucza z podłogi umknęło mu z pamięci, szczególnie że nie musiał go szukać, dostrzegł go od razu, z daleka, nic nie myślał, podniósł i otworzył. Nawet nikomu o tym nie powiedział. Fakt wyszedł na jaw później i niejakiemu panu Thompsonowi dał coś niecoś do myślenia.

Pan Thompson był londyńskim inspektorem policji i przybył na miejsce razem z wezwanym lekarzem, który potwierdził nadzieje personelu. Pani Davis nie żyła. Umarła we śnie. Może była chora na coś, czego nie leczyła, utrzymując chorobę w tajemnicy…? Sprawa ziółek wyskoczyła od razu, odnaleziono ich zapas z łatwością, przy okazji znaleziono także niezły zapasik opium.

Inspektora policji, rzecz jasna, nikt nie wzywał. Pan Thompson był zwyczajnym znajomym z młodości sir Blackhilla, wracał z wizyty od swojej siostry, zrobił sobie krótki urlopik i po drodze zamierzał wstąpić do arystokratycznego przyjaciela. Tak sobie, dla przyjemności. Pisał właśnie liścik w miejscowej gospodzie, zawiadamiając o przybyciu, kiedy dotarło do niego nagłe zamieszanie w okolicy. Doktor już leciał i pan Thompson, machnąwszy ręką na liścik, poleciał za nim.

George młodszy jego widokiem bardzo się ucieszył. Inspektora Thompsona bardzo lubił i cenił wysoko, w domu niegdyś stryja, a obecnie narzeczonej, czuł się już jak u siebie, zaprosił przybysza na śniadanie, polecając zawiadomić o wszystkich wydarzeniach Arabellę. Przedtem jednak, przy pomocy lekarza i funkcjonariusza policji miejscowej, spróbowali zbadać, co się właściwie z panią Davis stało i dlaczego tak nagle zeszła z tego świata. Zaczęli od służby.

Marietta postarała się we właściwej chwili wydać lekki okrzyk, dzięki czemu została przesłuchana jako pierwsza. Z wielkim przejęciem wyjawiła swoje spostrzeżenia, tak, pani Davis od śmierci pułkownika dręczyła się czymś, źle sypiała, popadała w melancholię i rozdrażnienie, próbowała różnych ziół na uspokojenie i na sen. Bywała jakaś dziwna. A co do opium, to Marietta od pewnego czasu zauważyła, że było używane. Ktoś je ruszał. Robiło się go coraz mniej. Nic nie mówiła, bo myślała… sądziła… obawiała się… że to może sama jaśnie pani… bardzo, bardzo przeprasza…

Słuchając jej nagłego jąkania, obudzona już i ubrana w strój poranny, Arabella wzruszyła ramionami, nie zgłaszając żadnych pretensji za głupie posądzenie, i Marietta bardzo demonstracyjnie odetchnęła z ulgą. Dołożyła już bez oporu, a nawet gorliwie, że teraz jej przychodzi na myśl… Panią Davis dwa razy zastała obok takiej specjalnej hinduskiej szafeczki jaśnie pani…

Po tym pięknym początku wszystkie następne pytania brzmiały sugestywnie, z czego pytający nie zdawali sobie sprawy. Każdy kolejny przesłuchiwany potwierdzał opinię pierwszego świadka, nawet Arabella, nawet sam George, cała służba zaś czyniła nagle spostrzeżenie, że tak, istotnie, pani Davis była jakaś dziwna, o te swoje ziółka dbała jak o źrenicę oka, w nocy czasem błąkała się po domu, chyba nie mogła spać, ale, oczywiście, nikt nie ośmielał się zadawać jej pytań…

Samobójstwa pani Davis nie przypisano. Stwierdzono przypadkowe przedawkowanie środków nasennych i tyle. Państwo Blackhill wyprawili jej przyzwoity pogrzeb, a spadek po niej, całkiem godziwy, wziął jakiś daleki kuzyn, odnaleziony przez doradców prawnych, zachwycony niespodziewanym uśmiechem fortuny. W głowie mu nie postało dociekanie, czy aby na pewno starszawa krewna zgasła w sposób naturalny.

Pojawiło się za to pytanie w tej kwestii w głowie inspektora Thompsona. Powodów do niepokoju nie miał żadnych, coś go jednak delikatnie skrobało, węszył jakąś nieprawidłowość i nie mógł sobie uświadomić, skąd pochodzi swąd. Na brak zajęć nie cierpiał i czasu miał mało, ale w nielicznych wolnych chwilach w kółko odczytywał swoje notatki i zwierzał się na piśmie samemu sobie. Wszyscy zeznawali to samo, szczerze i bez wahań, ale w tej zgodnej orkiestrze gdzieś mu dźwięczał fałszywy ton.

W odnalezieniu tego zgrzytu dopomógł mu sir Henry Meadows.


***

Sir Meadowsa uporczywie interesowało wszystko, co dotyczyło pułkownika Blackhilla i wdowy po nim, Arabelli. Od posądzeń o kradzież diamentu w zasadzie się odczepił, samobójstwo pułkownika wydawało się argumentem ostatecznym, ale gdzieś ten diament musiał się przecież podziać. Arabelli nie podejrzewał, do głowy mu nie przyszło, że angielska dama, w tamtych czasach jeszcze młoda dziewczyna, mogłaby sama, osobiście, dokonać podobnego czynu, bez opieki znaleźć się w indyjskiej dżungli, nie zostać rozszarpana przez tygrysy, pokąsana przez węże, zamordowana przez opryszków i w ogóle nie zwariować ze strachu. Niby tej dżungli był tam wtedy mały kawałek, ale jednak. Wedrzeć się do strzeżonej świątyni i z zimną krwią dokonać zamiany diamentu na szkło? Absolutnie wykluczone. Nie znał dostatecznie dobrze charakteru Arabelli i pojęcia nie miał o uczuciach, jakie nią miotały, a były to uczucia tej miary, że własną siłą mogły uśmiercić owego ewentualnego tygrysa, nie wspominając o złoczyńcy w ludzkiej postaci.

Wielki Diament wciąż korcił go i denerwował. Zainspirowany malutką wzmianką w gazecie o nagłej śmierci pani Davis, odnalazł inspektora Thompsona i zaprosił się do niego na pogawędkę. Potentatowi tego rodzaju co sir Meadows inspektor nie mógł odmówić.

Usiedli w gabinecie. Od pierwszego rzutu oka na inspektora sir Henry zrozumiał, że swoje zainteresowanie musi uzasadnić. Błyskawicznie zdecydował się powiedzieć prawdę.

Opowieści o diamencie pan Thompson wysłuchał z wielkim zaciekawieniem i w milczeniu, ograniczając się do znaku zapytania w oczach.

– Szczerze panu powiem – kończył swą wypowiedź sir Henry – racjonalnych powodów nie ma, ale wszystko, co ma związek z domem pułkownika, jest dla mnie treścią życia. Interesuje mnie w najwyższym stopniu. Może to rodzaj kaprysu. Jeśli sprawa nie stanowi tajemnicy stanu, chciałbym dowiedzieć się od pana, co tam właściwie zaszło. To już druga niespodziewana śmierć w tym domu, o pierwszej wiem wszystko, chciałbym wiedzieć i o drugiej.

Inspektor nie miał oporów.

– Nie – odparł. – Żadnej tajemnicy w tym nie ma. Proszę bardzo…

Wyciągnął z szuflady swoje notatki i porządnie, ze szczegółami, opowiedział całą historię. Teraz sir Henry słuchał w milczeniu, ale w jego milczeniu tkwił cień podejrzliwości.

– Tak od razu odgadli, że coś jej się stało? – spytał nieufnie. – Mogła przecież wyjść, zamykając pokój? Ranny ptaszek, powiedzmy. Niezwykle domyślna służba…

– Nie – przerwał sir Henry. – Nie od razu. Szukali jej po całym domu, pukali, zaglądali przez dziurkę od klucza…

– I klucz tkwił od wewnątrz…? No tak, to wskazówka decydująca.

Inspektor otworzył usta i zamknął je nagle. Klucz tkwił w zamku od wewnątrz…? Nikt czegoś podobnego nie powiedział, przeciwnie, przez dziurkę od klucza zaglądali swobodnie, widzieli buciki pani Davis, ładnie ustawione pod krzesłem. Widzieli firankę w uchylonym oknie. Gdzież zatem był klucz…?

– Dziękuję panu – powiedział po bardzo długiej chwili. – Czułem, że czegoś mi tu brakuje, pan mi dopomógł. Nie ma to zapewne żadnego znaczenia, ale wyjaśnię sprawę dla własnego spokoju. Klucza w zamku nie było, dzięki czemu mogli zaglądać, i to, jak się okazuje, niepokoiło mnie przez cały czas. Uświadomiłem to sobie dopiero w tym momencie. Nie wiem, czy pan się orientuje, że osoby doświadczone wyjmują klucz z zamka, żeby nikt nie mógł przekręcić go z zewnątrz specjalnymi szczypcami. Włamywacze to potrafią. Z drugiej strony, brak klucza pozwala na łatwe operowanie wytrychem, ale w porządnym domu wytrychami na ogół nikt nie dysponuje. Któż tam mógł…? No nic, ja się dowiem.

Sir Meadowsa ni z tego, ni z owego ogarnęła irracjonalna satysfakcja na myśl, że wprowadził jakieś wątpliwości. Sam miał wyłącznie wątpliwości, więc może przyjemnie mu było znaleźć się w liczniejszym towarzystwie. Pożegnał inspektora, uzyskując od niego obietnicę podzielenia się ewentualnymi odkryciami.

Inspektor zaś, metodycznie i bez pośpiechu, pozałatwiał sprawy bieżące, przekazał obowiązki komu należało i wydłubał sobie dzień wolny. Z George'em się nie umawiał, celem jego wizyty była służba, nie zaś państwo.

Służba, od pierwszej do ostatniej osoby, zgodnie zaświadczyła, że klucza w zamku nie było i te buciki pani Davis oglądali bez przeszkód. Lokajczyk uzyskał zwolnienie z obowiązków na całe popołudnie i został podjęty przez inspektora piwem w gospodzie.

Mimo upływu czasu swoje pełne chwały wyczyny pamiętał doskonale. Pożar nie wybuchł, burza nie szalała, zbójców nie było, całe wydarzenie zatem nie miało szans obrosnąć dodatkową legendą, mógł się najwyżej złamać któryś szczebel drabiny albo pęknąć włókno liny, na której zjeżdżał do okna. Nie zleciał z wysokości drugiego piętra, zatem nawet całkowite zerwanie się liny inspektor gotów był przyjąć bez protestów. Zażądał szczegółowego sprawozdania, co stało się w środku, kiedy już młodzieniec wdarł się przez okno do pokoju pani Davis.

– Kazali otworzyć – zwierzył się lokajczyk. – No to niech będzie. Nieboszczka ostra była i ja, miej mnie Bóg w opiece, się jej bałem. Zamkłem oczy, żeby nie spojrzeć, i prawie się potkłem pode drzwiami o ten klucz, co już z daleka widziałem, że leży…

– Gdzie leży?

– Pode drzwiami. Na dywanie. Jak pod nogą poczułem, zaraz otwarłem…

Tematem całej reszty swobodnej pogawędki stał się klucz i jego lokalizacja. Inspektor mógł przyjąć, że pani Davis należała do grona owych ostrożnych, którzy boją się włamywaczy ze szczypcami, ale w takim wypadku wyjmowałaby klucz i kładła na stole. Rzucanie go na podłogę wydało mu się nieco dziwne.

To zatem była owa zgryzota, która nie pozwalała mu zamknąć sprawy prywatnie, dla siebie. Nie pasował mu klucz. Z jednej strony doznał ulgi, z drugiej poczuł się zaintrygowany.

Uczynił założenie, że panią Davis ktoś zamordował. Kto, na litość boską, i po co?! Krewniak-spadkobierca odpadał w przedbiegach, nie dość, że znajdował się zupełnie gdzie indziej i wszyscy go tam bezustannie widzieli, nie dość, że nie wiedział o żadnym spadku, to jeszcze pojęcia nie miał o pokrewieństwie, łączącym go z nieboszczką. Nikt inny zaś z jej śmierci nie odniósł żadnej korzyści. Nie została okradziona, złota broszka z kędziorem nieboszczyka męża leżała na toaletce, w sakiewce znajdowały się pieniądze, nic nie zginęło. Sympatyczna nie była, to fakt, podległa jej służba nie znosiła jej z całego serca, ale nie był to dostateczny powód do zabójstwa. Cóż zatem znaczył ten klucz…?

Wreszcie inspektor Thompson pomyślał, że może ktoś chciał zrobić tylko złośliwy dowcip, wpuścić jej do pokoju szczura albo coś w tym rodzaju. Przypadek sprawił, że wybrał na to niewłaściwą chwilę, a teraz za skarby świata do niczego się nie przyzna. Na wszelki wypadek zainteresował się jeszcze, czy wśród służby nie nastąpiła jakaś zmiana, i wówczas wyszło na jaw, że wymówiła pracę francuska pokojówka pani Blackhill. W tym też nie było nic niezwykłego, pokojówka zaoszczędziła sobie trochę pieniędzy i postanowiła wrócić do własnego kraju, gdzie podobno czekał na nią narzeczony. Normalna sprawa.

Dał sobie spokój z dociekaniami, a wszystkie notatki odłożył na najwyższą półkę w bibliotece.


***

Marietta zmyła się po trzech miesiącach, dyplomatycznie i bez sensacji.

Wielki Diament obszyła czarnym aksamitem i przymocowała do kapelusza. Troska o kapelusz wydawała się czymś naturalnym, nie była tak bogata, żeby lekceważyć eleganckie nakrycie głowy. Z zaciśniętymi zębami odczekała czas, który wydał się dostateczny dla uniknięcia głupich skojarzeń, po czym zrealizowała dalszy ciąg planu. Sama do siebie napisała list i przy pierwszej okazji wysłała go z Londynu. Wolałaby wysłać z Francji, ale nie miała tam nikogo wystarczająco zaufanego. Z tym listem w ręku przyszła do Arabelli zmieszana, zakłopotana, spłoniona i radośnie-smętna.

Otóż powrócił z dalekich podróży jej narzeczony. Żyje, pamięta o niej, kocha ją, wzbogacił się nawet i wzywa ją do siebie. Jaśnie pani sama widzi, że ona tu żadnych romansów z nikim nie nawiązywała, czekała na niego, chociaż wydawało się to beznadziejne, no i doczekała się. Czy jaśnie pani raczy ją zwolnić?

Jaśnie pani dla wielkich i długotrwałych miłości miała pełne zrozumienie. Inną pokojówkę mogła znaleźć bez wielkiego trudu. Zwolniła Mariettę, obdarzając ją nawet doskonałym świadectwem i dodatkową sumą dwudziestu funtów, jako posagiem.

W ten sposób Wielki Diament opuścił Anglię w charakterze potężnej kokardy na kapeluszu młodej damy.

Arabella nie miała o tym najmniejszego pojęcia. Pani Davis z diamentem nie kojarzyła, zabezpieczywszy klejnot w kłębku bez moli, przestała się nim zajmować, George młodszy przebijał wszystko. Można powiedzieć, że wręcz trzęsła się do upragnionego ślubu i tylko to jedno tkwiło w jej głowie. Z robótkami ręcznymi dała sobie spokój definitywnie, wełnę, włóczkę i jedwabie upchnęła w szafie, zawarła związek małżeński i bez reszty poświęciła się przeżywaniu swojego szczęścia. W dziesięć miesięcy później obdarzyła męża potomkiem płci męskiej, po czym reszta świata przestała ją obchodzić.

Dopiero na starość, zbliżając się do siedemdziesiątki, pomyślała o zapomnianym i kompromitującym dowodzie rzeczowym. Zakłopotała się. Nie życzyła sobie, żeby po jej śmierci Wielki Diament ujrzał światło dzienne, dobrą opinię musiała zachować ze względu na syna, a tu stary skandal odżyłby na nowo. Nie wiedząc jeszcze, co zrobi, odnalazła w szafie koszyk do robótek i sprawdziła kłębki. W szafirowym dodziubała się twardego wnętrza, przewinęła wełnę i znalazła duży kawał węgla.

Wielki Diament zginął.

W pierwszej chwili Arabella doznała ulgi, w następnej pojęła, że musiał go ktoś ukraść, i zaniepokoiła się możliwością ujawnienia afery. W jeszcze następnej uświadomiła sobie upływ czasu i znów spłynęło na nią ukojenie. Jeżeli przez blisko trzydzieści lat nikt z tym diamentem nie wyskoczył, to i dalej zapewne pozostanie on w ukryciu, nie mówiąc już o tym, że żaden złodziej dobrowolnie nie przyzna się do kradzieży, żaden nie będzie rozgłaszał, że posiada klejnot nielegalnie, informując w dodatku, komu go rąbnął. We własnym interesie zachowa tajemnicę, a zatem, chwalić Boga, ona jest bezpieczna i właściwie pojawiło się rozwiązanie najlepsze ze wszystkich. Może tym sobie więcej nie zawracać głowy.

Węgiel z kłębka wrzuciała do kominka i całą sprawę wykreśliła ze swego życiorysu.


***

Konieczność przecięcia kamienia i uczynienia z niego dwóch mniejszych, ale za to nieskazitelnie doskonałych, Marietta rozumiała już od pierwszej chwili. Zamierzała to zrobić. Postanowiła to zrobić jak najszybciej.

Im dłużej jednak patrzyła na diament, im dłużej mu się przyglądała i obracała w palcach, tym trudniej przychodziło jej wytrwać w postanowieniu. Był niezwykły. Nie miała siły rozstać się z tą niezwykłością i wciąż odkładała to na później. Później, trochę później, jak już się nim nacieszy, jak się napatrzy, jak minie jej to pierwsze upojenie, jak już wszyscy zapomną o diamentowej aferze sprzed roku.

Zarazem żywiła przyjemną pewność, że dzięki wartości klejnotu, zgoła bezcennego, nareszcie będzie mogła urządzić sobie życie. Miała olbrzymi posag. Co prawda ujawniać go nie należało, wręcz przeciwnie, musiał na razie pozostać tajemnicą, ale jednak go miała i we właściwej chwili…

Postanowiła wyjść za mąż. Obmyśliła tę kwestię starannie i zaplanowany mariaż nosił cechy rozsądku. Nie zdecydowała się na żadnego hrabiego, markiza lub też innego arystokratę, jeszcze nie miała szans na wejście do najlepszego towarzystwa, coś musiało przegradzać baronową od pokojówki, wybrała sobie zatem jubilera. Ze względu na diament miało to swój sens.

W pieniądze zaopatrzona była nieźle. Z Anglii wywiozła pięćdziesiąt funtów, z wcześniejszej działalności paryskiej pozostało jej prawie trzy tysiące franków, mogła za to żyć dostatnio nawet przez cały rok. Dwie suknie Arabelli, które dostała w ciągu minionych trzech lat, załatwiły sprawę strojów, były to suknie balowe, Arabella nie chciała ich już nosić, a Marietta umiała dokonać maleńkiej przeróbki i uczynić z nich ostatni krzyk mody. Mogła pokazać się wszędzie.

Nie miała żadnych obowiązków, dysponowała czasem, ruszyła zatem w kurs. Systematycznie i bez pośpiechu obeszła wszystkich paryskich jubilerów, nie przebierając, penetrując kolejno wszystkie paryskie dzielnice i wszystkie ulice, poszukując trzech niezbędnych elementów. Odpowiedni dla niej jubiler musiał być wiekowy, nieżonaty i pozbawiony naturalnych spadkobierców. Dobrze wiedziała, czego chce. Kwestię jego etyki pozostawiła na uboczu w słusznym zapewne mniemaniu, że tę sprawę załatwi sam diament.

Jedynym osobnikiem, odpowiadającym założonym kryteriom, okazał się bezdzietny stary Żyd, który w dodatku był paserem i lichwiarzem. Sumienie by mu z pewnością nie bruździło, ale na myśl o poślubieniu go Marietta aż się otrząsnęła. Tego rodzaju mariaż cofnąłby ją w hierarchii społecznej chyba nieodwracalnie, a kto wie czy cały majątek nie zostałby po jego śmierci zakwestionowany. Z racji paserstwa policja miała go na oku, nie, takie małżeństwo nie wchodziło w rachubę.

Wszyscy inni zaś mieli żony i dzieci.

Marietta zaczęła się denerwować. Posiadanie ogromnego majątku, którego nie mogła ani ujawnić, ani użytkować, irytowało ją coraz bardziej. Obsesyjnie bała się chwili, kiedy wyda wszystkie pieniądze i będzie zmuszona sprzedać diament w pośpiechu, tracąc na tym potwornie. Takie rzeczy należy załatwiać spokojnie, czekając cierpliwie i wykorzystując okazję. Okazja nie chciała się przytrafić, a oszczędności topniały.

W trakcie rozważania jakichś nowych możliwości i godzenia się z myślą o przecięciu diamentu, nie w Paryżu, a na przykład w Amsterdamie, względnie zainteresowaniu nim jakiejś modnej kurtyzany, natknęła się przypadkiem na wicehrabiego de Noirmont, który był przyczyną jej pierwszego przyjazdu do stolicy i o którym prawie zapomniała. Było to zrządzenie losu.

Wicehrabia poznał ją z trudem. Po pięciu latach obracania się w wysokich sferach Marietta wyglądała znacznie lepiej niż we wczesnej młodości, robiła niemal wrażenie damy i znajomość z nią w najmniejszym stopniu nie była kompromitująca. Wicehrabia nawet się ucieszył i zaprosił ją na intymną kolacyjkę, bo akurat nie miał co robić i już się obawiał nudnego wieczoru.

Cokolwiek dałoby się powiedzieć o tym wieczorze, w towarzystwie Marietty z pewnością nie okazał się nudny. Wicehrabia nie miał nic przeciwko utrzymaniu niezobowiązującego romansiku, który prawie nic go nie kosztował, co było dość istotne, schedę po przodkach zdołał bowiem dokładnie roztrwonić i tonął w długach.

Marietta w stanie finansowym amanta zorientowała się błyskawicznie i zakwitły w niej nowe nadzieje.

– Chcę ci coś powiedzieć, Lou-lou – rzekła już po dwóch tygodniach miłej sielanki. – Ale musisz mi przysiąc na honor, że nigdy mnie nie zdradzisz. Nigdy nikomu nie wyjawisz mojej tajemnicy.

Wicehrabia był ciekawy z natury, przysiągł zatem chętnie. Nie przypuszczał, by tajemnica Marietty miała wielki ciężar gatunkowy, mogło to być nieślubne dziecko, jakieś drobne przestępstwo albo inna podobna rozrywka. Żadnych konsekwencji się nie spodziewał.

– Ile trzeba, żeby zostać wicehrabiną? – zaczęła Marietta poważnie i z naciskiem.

Wicehrabia zrozumiał pytanie i odpowiedział jej tak samo.

– Co najmniej dwieście tysięcy rocznie bez żadnych obciążeń.

– To znaczy… czekaj… cztery miliony gotówką?

– Mogłoby być w ziemi albo w papierach wartościowych. Z tym że lepsze wrażenie zrobiłoby pięć milionów.

– Przypuszczam, że mam tyle – powiedziała Marietta po chwili z lekkim westchnieniem. – Ale nie umiem tego zrealizować.

Wicehrabia najpierw nie pojął, co słyszy, potem nie uwierzył, a potem się wreszcie zainteresował, i to dość gwałtownie.

Marietta całą legendę miała porządnie opracowaną, bo różne rzeczy wicehrabia mógł strawić, ale faktu zwykłej kradzieży już by nie przełknął. Nie mówiąc o skromnej pomocy, udzielonej pani Davis. Natchnienia przysporzyły jej mgliste plotki na tle jakiegoś tam Francuza, rzekomego właściciela diamentu.

– Miałam wuja – oznajmiła, wydobywając się z objęć wicehrabiego i dolewając wina do kieliszków. – Brat mojej matki. Matkę, jak wiesz, ma się zawsze, gorzej bywa z ojcem, ja jednakże miałam nawet ojca, którego sam zresztą znałeś.

– Istotnie. I cóż ten wuj?

– Był także moim chrzestnym ojcem. I był marynarzem. Po latach doszedł w końcu do kapitana i do własnego okrętu, pływał po całym świecie, między innymi do Indii. Nie dam głowy, czy nie uprawiał trochę piractwa, ale to już nie ma znaczenia. Z ostatniej podróży przywiózł mi prezent, diament potwornej wielkości. Powiedział, że jest to mój prezent ślubny od niego, a daje mi go zawczasu, bo mojego ślubu może nie dożyć. Miał rację, mojego ślubu jeszcze nie było, a on już nie żyje. Powiedział, że sam również dostał ten diament w prezencie, za uratowanie komuś życia, ale nikt mu pewnie nie uwierzy, więc lepiej, żebym się tym zbytnio nie chwaliła. Lekceważyłam sobie to dość długo, dopiero później, widząc klejnoty różnych dam, zorientowałam się, jaką to może mieć wartość. Przestraszyłam się. Czyś słyszał o aferze z Wielkim Diamentem?

Sprawa diamentu, głośna w Anglii, we Francji odbiła się echem prawie wyłącznie wśród profesjonalistów. Wicehrabiemu może i wpadła w ucho, ale już o niej nie pamiętał.

Marietta westchnęła ponownie.

– Mam obawy – wyznała. – W Anglii grzmiała cała awantura o ten diament, który w ogóle zaginął. Wyglądało na to, że zaginął jeszcze w Indiach. Padały różne podejrzenia, pułkownik Blackhill się przez to zastrzelił, a mnie się wydaje, że zdobył go właśnie mój wuj. Obecnie mam go ja. I nie wiem, co z nim zrobić.

Teraz już wicehrabia zainteresował się dziko i namiętnie. Chciał zobaczyć to dziwo, zażądał demonstracji. Marietta bez oporu sięgnęła po swój gorset, porzucony na dywanie, i spod dolnej falbany wydobyła niewielką sakiewkę. Rozwiązała tasiemkę i z jedwabnego woreczka wyłuskała diament.

Wicehrabiemu zabrakło tchu.

Znał się nieźle na drogich kamieniach. Kupował je wielokrotnie, dawał w prezencie, tracił na nie pieniądze, wybierał najpiękniejsze, zastawiał w lombardach resztki rodowych precjozów, sprzedawał te mniej piękne i mniej ulubione, właściwie miał z nimi do czynienia prawie przez całe życie. Diament rozpoznał na pierwszy rzut oka, aczkolwiek własnemu oku nie uwierzył. Tej wielkości kamienia nie widział nigdy i nigdzie i nie przypuszczał, żeby coś podobnego mogło istnieć na świecie.

W milczeniu wziął diament do ręki i obejrzał go dokładnie.

– Ma skazę – rzekł wreszcie po długiej chwili, odetchnąwszy głęboko. – Akurat w środku. Z pewnością jest to pęknięcie, ale dodaje mu blasku. Klejnot na królewską koronę. Powinna go kupić królowa Wiktoria, nikt inny z panujących, o ile wiem, nie jest równie bogaty.

Marietta aż się otrząsnęła.

– Oszalałeś! – wyrwało się jej. – Przecież właśnie w Anglii wybuchła afera! I jeszcze ci powiem…

Zawahała się. Wicehrabia nie był zupełnie głupi, jakieś niepotrzebne myśli mogły mu przyjść do głowy.

– No? – spytał z lekkim roztargnieniem, nie odrywając wzroku od kamienia.

Marietta podjęła męską decyzję.

– W czasie tej całej awantury była mowa, że on jest jakby podwójny. Opisywano go. I ta skaza w środku… Wszystko się zgadza, to musi być ten sam, ale ja to stwierdziłam dopiero później, to znaczy ostatnio. Tam, w Anglii, w ogóle nie miałam go przy sobie.

– A gdzie go miałaś?

– Był w grobie mojej matki. Zakopałam go tam przed wyjazdem do Anglii, bo nie wiedziałam, co z nim zrobić. Niepokoiło mnie to, że wuj kazał nie chwalić się nim i cicho siedzieć…

Wszystkie te barwne łgarstwa, całą epopeję diamentową, obmyśliła starannie i szczegółowo w ciągu ostatnich dwóch tygodni, od spotkania wicehrabiego, decydując się wtajemniczyć go w sprawę. Prawdy powiedzieć nie zamierzała nigdy w życiu nikomu.

Jak dotąd, historia brzmiała prawdopodobnie. Jej matka jakichś braci miała, nie żyła już od dwunastu lat, od dawna nikt nie wiedział, co się działo z rodzeństwem nieboszczki. Gdyby ktoś chciał przeprowadzić ścisłe dochodzenie, z czym Marietta, otrzaskana poniekąd z przestępczością, liczyła się w dużym stopniu, napotkałby same przeszkody. Jedna jedyna Arabella mogła zdementować tę sensacyjną opowieść, ale wątpliwe było, czy zechce narazić się na posądzenia. Była dostatecznie bogata, żeby poświęcić diament dla własnej dobrej opinii, na to Marietta bardzo liczyła, nie wiedząc nawet o zapowiadającym swoje przyjście potomku.

– To nie ma ceny – zawyrokował wicehrabia bezapelacyjnie, odkładając wreszcie diament na stolik. – Mogłoby pójść za jakieś piramidalne pieniądze na aukcji, ale musiałaby to być aukcja oficjalna, rozgłoszona po całym świecie, taka, która ściągnęłaby bankierów, koronowane głowy, cesarza chińskiego, sułtana, nie wiem, kto tam jeszcze ma pieniądze. Plantatorów z Ameryki i handlarzy niewolnikami. Zdaje się, że tego nie chcesz, a zresztą, po co nam ten rozgłos. Trzeba go przeciąć w miejscu skazy i zrobić z niego dwa. Aż żal. A i tak nie wiem, kto go zdoła kupić…

– Rothschild – podsunęła zachęcająco Marietta.

– Rothschild mógłby, ale po co mu…? A, chyba jako lokata kapitału, wątpię, czy diamenty kiedykolwiek stanieją… Ożenię się z tobą. Odrobina wysiłku i zrobimy z ciebie naturalną córkę jakiegoś księcia, znajdzie się odpowiedni. Znasz język angielski?

– Znam, nawet dobrze.

– Coś się wymyśli. Tylko w żadnym wypadku nie możesz już być niczyją pokojówką.

– Nie jestem. Od powrotu z Anglii. To znaczy, we Francji już przeszło cztery lata.

– Bardzo dobrze. Moja miła, ożywiłaś mnie. Ogromnie zyskałaś przez ten czas, gdybym cię spotkał w jakimś salonie…

Jak niegdyś przed Arabellą, tak teraz przed Mariettą otwarło się niebo. Od Arabelli różniła się tym, że miała większe doświadczenie życiowe i darów losu nie przyjmowała bezkrytycznie. Odrobina nieufności trwała w jej duszy zakotwiczona pazurami i wzmożona niepokojem, co by było, gdyby wicehrabia poznał całą prawdę.

Wicehrabia nie był zakamieniałą, cyniczną świnią. Geny po przodkach zapchane miał honorem, ponadto Marietta w charakterze żony wydawała mu się w chwili oświadczyn atrakcyjna. Jej tolerancji był pewien, o nudzie nie było mowy, znaleźć się umiała, głupia rozrzutność nie wchodziła w rachubę, o majątek potrafiłaby zapewne zadbać lepiej niż on sam. Mógł się z nią ożenić, co w najmniejszym stopniu nie przeszkadzałoby przyjemnemu życiu, a przy tym usuwało troski materialne w stopniu, o jakim nawet nie marzył. Nie takie mariaże zawierano we współczesnych czasach…

Z chwilą jednakże, kiedy diament przestał mu lśnić przed oczami i działać ogłupiająco, poczuł w głębi duszy jakiś niepokój. Jego rodzice jeszcze żyli, zaprezentowanie im Marietty w charakterze synowej odrobinę przerastało jego siły, zbyt dobrze znał jej przeszłość. Zrobiło mu się trochę nieswojo, ale trudno, przepadło, słowo się rzekło, dziewczyna okazała mu bezgraniczne zaufanie, stał się posiadaczem jej tajemnicy, a z deklaracją małżeńską wyskoczył dobrowolnie…

Zdusiwszy rozterkę, pełen wielkich nadziei, że jakoś to wszystko rozwiąże się samo, wicehrabia zabrał się do roboty.

Potknął się już przy pierwszym kroku.

– O czym pan hrabia mówi? – spytał chłodno znajomy jubiler. – O tak zwanym Wielkim Diamencie? Pan hrabia wierzy w jego istnienie?

– Nie muszę wierzyć – odparł beztrosko wicehrabia. – Widziałem go na własne oczy. Okazuje się, że Anglicy wcale go nie ukradli. Dostał go Francuz, podobno w podzięce, czy może jako zapłatę, za jakieś działania obronne. Od Hindusów bezpośrednio.

– Jaki Francuz?

– Nie wiem. Może kapitan okrętu?

– Od jakich Hindusów?

– Nie wiem. Nie było mnie przy tym.

– Ale diament pan widział?

– Nawet trzymałem go w ręku.

– Tu, w Paryżu?

– Tu, w Paryżu. Niedawno.

– W takim razie musiał pan wicehrabia mieć do czynienia z szaleńcem. O ile diament był prawdziwy. Po całej aferze, po samobójstwie pułkownika Blackhilla, każde pojawienie się kamienia musi narobić bigosu. Jego posiadacz, nie pytam, kto nim jest, bo i tak mi pan tego nie powie… musi udowodnić swoje prawa do niego już chociażby po to, żeby oczyścić imię nie tylko pułkownika, ale także innych, zamieszanych w to, osób. Wskazać drogę, jaką ten diament przeszedł. Ja go, w każdym razie, palcem nie dotknę, dopóki to wyjaśnienie nie nastąpi. Kompania Wschodnio-Indyjska jest zainteresowana i trzyma sprawę w zawieszeniu.

– Nie pojmuję, dlaczego – rzekł wicehrabia, zdobywając się wciąż na beztroską obojętność, ale już widząc, że trafił nie najlepiej. – O ile wiem, dotyczy to czasów wojny w Indiach, ileż to lat…?! Wszystko było wtedy możliwe. Broniąc Hindusów przed Anglikami, nasi mogli dostawać rozmaite prezenty.

– Mogli – zgodził się jubiler. – Ale w wypadku Wielkiego Diamentu trzeba to udowodnić, bo sprawa zrobiła się zbyt głośna i w dodatku honorowa.

Pojąwszy, iż popełnił błąd i poszedł nie tam gdzie trzeba, wicehrabia porzucił temat, wzruszył ramionami, nabył żałobną szpilkę do żabotu i wyszedł. Zdenerwowanie udało mu się ukryć, ale po wyjściu od jubilera sposępniał.

Skorzystanie z bogatego ożenku okazywało się nie takie łatwe, jak sądził. Zamiast szukać krętych dróg, wiodących do celu, jął się zastanawiać, w czym nie miał wielkiej wprawy. Marietta, jako dodatek do wielkiego majątku, była, ostatecznie, jakoś tam do przyjęcia, Marietta bez diamentu nie miała żadnego sensu. Po cóż, u diabła, miałby się żenić z pokojówką, ladacznicą i szantażystką, wobec której nie miał żadnych zobowiązań, bo nawet nie był jej pierwszym kochankiem…? On, potomek wielkiego rodu! Nie daj Boże, stałaby się jeszcze matką jego dzieci…

Z drugiej jednakże strony coś go trzymało. No tak, oczywiście, honor. Obietnica. Ojciec miał rację, całe życie był lekkomyślnym kretynem i wcale mu to nie przeszło… Ponadto kusiły miraże bogactwa, pozbyć się wreszcie wierzycieli, u jubilera móc kupić szmaragdową tabakierkę, a nie żałobną szpilkę, najtańszą z możliwych…

Marietta z miejsca wywęszyła wahania amanta i przeraziła się. Wicehrabia jako mąż i zarazem wspólnik nie zagrażał jej niczym, jako były wielbiciel stanowił nieszczęście. Co gorsza, rola wicehrabiny niezmiernie przypadła jej do gustu i już się zaczęła do niej przyzwyczajać. Morale wicehrabiego oceniała wprawdzie wysoko, ale życie nauczyło ją, że różnie bywa, nie sposób przewidzieć, jak i kiedy niewydarzony półgłówek zdoła się wygłupić. Doświadczenia miał za sobą liczne, ale raczej jednostronne, z diamentem nie da sobie rady, o ślubie w ogóle nie ma co marzyć. Należało znaleźć raczej jakiegoś dobrze urodzonego oszusta, hochsztaplera, może nawet złodzieja…

Bez długich namysłów zdecydowała się położyć krzyżyk na wicehrabinie i zmienić kierunek działań. Mając do wyboru, bogactwo czy salony, wolała bogactwo. Zarazem jednak wicehrabiego nie mogła pozostawić odłogiem, bo za dużo o niej wiedział, jeśli już pozbyć się, to definitywnie.

Trochę jej go było szkoda, ale nie przesadnie. Straszliwy zawód, jakiego doznała, gruntownie zniweczył dawne uczucia, które i tak już pełzały słabym ogienkiem, obecnie interes był dla niej znacznie ważniejszy niż miłość. Czasu miała dość, na ziołach wciąż znała się doskonale, własnoręcznie przygotowała niezawodny wywar, którym należało poczęstować słabo przydatnego amanta. Zwlekała jeszcze, bo wicehrabia sprężył się w sobie i dokonał kolejnej próby, przeświecającej nadzieją. Postanowiła dać mu szansę.

Wicehrabia, przełamawszy opory wewnętrzne, kontrastowo udał się do jubilera, również znajomego, który prowadził interesy bez porównania mniej kryształowe niż ten pierwszy.

O diamencie napomknął bardzo delikatnie i natychmiast spotkał się z wielkim zainteresowaniem. Jubiler zażądał demonstracji.

Marietta o mało nie wylała od razu swojej mikstury. Czekała nazajutrz po drugiej stronie ulicy, bo sprowadzać podejrzanego kupca do własnego mieszkania nie miała najmniejszej ochoty. Wicehrabia również wolał nie. Wpatrzona w wejście sklepu przeżywała katusze, rozszalała się w niej bowiem nagle wyobraźnia. Wyraźnie czuła, widziała to, była pewna, że wicehrabia już jej diamentu nie odda, ucieknie ze sklepu tylnym wyjściem, obrabuje ją zwyczajnie, albo może nie, nie on, jubiler go zabije i zdobędzie klejnot dla siebie, ktoś zabije ich obu, jakiś złoczyńca już tam zaczajony, nikt nikogo nie zabije, tylko obaj razem wezwą policję i każą ją aresztować, może w magazynie wybuchnie pożar, może nastąpi inna okropność, ona w każdym razie diamentu już nie odzyska, a za to straci wolność…

Krótko mówiąc, po raz pierwszy w życiu wpadła w rzetelną histerię. Podkład już miała, wicehrabia, szczery chłopiec, nie umiał porządnie ukrywać swoich wahań i wątpliwości, napięcie Marietty narastało i tu, naprzeciwko jubilerskiego magazynu, doszło do zenitu.

Nie mając pojęcia o doznaniach wspólniczki, wicehrabia z diamentem wszedł do jubilera. Oględzin dokonano na zapleczu, w pokoiku, stanowiącym coś w rodzaju warsztatu złotniczego.

Pewności, że istotnie ma do czynienia z największym diamentem świata, wicehrabia nabrał dopiero na widok rumieńca, jakim zapłonęła twarz fachowca. Jubiler złapał dech oraz lupę, obejrzał kamień z największą dokładnością i nie zdołał w pełni stłumić emocji.

– Przeciąć czy pan wicehrabia chce sprzedać, jak jest? – spytał bez ogródek.

– Nie wiem jeszcze – odparł wicehrabia, wyjmując mu z ręki drogocenność niemal przemocą. – Na ile pan to wycenia?

– Trudno powiedzieć. Rzecz dla amatora. Po przecięciu…

– Niech się pan nad tym zastanowi – poradził sucho wicehrabia. – Właściciel chciałby dostać pieniądze. Przyjdę jutro albo pojutrze.

Jubiler nieco ochłonął.

– Pojutrze. Przeprowadzę rozeznanie. Może zdołam podać panu konkretną sumę.

Ukazując się znów na progu sklepu wicehrabia zamierzał dać radosny znak zawoalowanej Marietcie. Znak mu nie bardzo wyszedł, bo równocześnie błysnął w nim niepokój, że do pojutrza jubiler wgłębi się w ową aferę, o której było tyle gadania, i stworzy jakieś przeszkody. On sam zostanie wmieszany, diabli wiedzą w co… Zawahał się i zatrzymał na moment, z wyrazem niechęci na twarzy.

Półprzytomna z napięcia Marietta odebrała gest i wyraz jako potwierdzenie najgorszych obaw. Ślepo runęła ku niemu przez jezdnię wprost pod koła rozpędzonej karety hiszpańskiego ambasadora.

Wątpliwe, czy nawet w sto lat później zdołano by uratować jej życie. Początek drugiej połowy XIX wieku dysponował mniejszymi możliwościami i po kwadransie umarła w objęciach niedoszłego oblubieńca lub też niedoszłej ofiary.

Zważywszy wysokie sfery, do jakich należała kareta, w której zresztą jechał nie ambasador, tylko jego wiecznie śpieszący się sekretarz, wydarzenie doczekało się aż dwóch wzmianek w prasie. Trzecia wzmianka, podająca ten sam adres, pojawiła się w tydzień później i zawiadamiała o tajemniczej śmierci dwóch kobiet dzień po dniu. Zmarła mianowicie gospodyni domu, a zaraz nazajutrz jej służąca, obie otrute substancją, której resztki znaleziono w pustym mieszkaniu po zabitej w katastrofie lokatorce. W archiwach policyjnych pozostały zeznania świadków, z których to zeznań wynikało, że obie damy kolejno spróbowały napoju z eleganckiej, kryształowej karafki. Uczyniły to całkowicie dobrowolnie, a napój okazał się koncentratem bardzo silnej trucizny pochodzenia roślinnego.

Wicehrabia obie wzmianki nawet przeczytał, ale żadne podejrzenia nie zaświtały mu w głowie. Pozostał w przekonaniu, że narzeczona-wspólniczka kochała go nad życie i wielką ulgę sprawiała mu myśl, iż nie zdążył jej unieszczęśliwić wyjawieniem swoich wątpliwości.

Resztę pieniędzy Marietty w postaci czterystu franków osobiście odwiózł kowalowi, diament jednakże zatrzymał dla siebie. Żadne wyrzuty sumienia go nie dotknęły, głęboko wierzył bowiem, iż takie właśnie byłoby życzenie nieboszczki. Cóż kowalowi po diamencie, z którym on sam nie wie, co zrobić? A ileż skomplikowanych wyjaśnień…!

W każdym razie nieoczekiwana i wielce dramatyczna śmierć Marietty wstrzymała go we wszystkich poczynaniach. Jubilerowi wyjaśnił, że właściciel zmienił zdanie i już nie chce klejnotu sprzedawać, po czym sam przystąpił do bezradnego bicia się z myślami. W niepewności wytrwał całe dwa lata, ku ogromnej uciesze swoich rodziców, większość tego czasu spędził bowiem w rodowej posiadłości. Paryż go denerwował.

Potem zaś z kraju, będącego niegdyś Polską, przybyła nowa emigracja, wypędzona na obczyznę upadkiem kolejnego powstania…


***

Hrabia Dębski, którego pradziad otrzymał tytuł od samego Napoleona, zagrożony osobiście, uciekł z kraju w ostatniej chwili, zabierając ze sobą jedyną córkę, a może raczej należałoby powiedzieć, że to córka zabrała lekko rannego ojca. Jego dobra, rzecz jasna, zostały skonfiskowane, na szczęście jednak zasadnicza część rodzinnego majątku znajdowała się w rękach babci, starej hrabiny Dębskiej, wywodzącej się z bogatych kupców gdańskich. Swymi czasy małżeństwo dziadka stanowiło mezalians, wówczas gwałtownie potępiany, a teraz owocujący zyskiem. Posagowych dóbr hrabiny konfiskata nie obejmowała, hrabia Dębski zaś był ich jedynym dziedzicem, bez względu na to, gdzie przebywał, na Syberii czy w Paryżu. Wolał w Paryżu.

Przekazanie funduszów via Gdańsk nie napotkało żadnych trudności i hrabia z córką, wynająwszy mały i skromny pałacyk przy Chaussee d'Antin, błyskawicznie wszedł do najlepszego towarzystwa, znanego mu zresztą z lat młodości. Jego piękna córka z miejsca zrobiła furorę.

W siedemnastoletniej hrabiance Klementynie starszy od niej o lat jedenaście, ale wciąż bardzo młodzieńczy wicehrabia de Noirmont zakochał się na śmierć i życie, zanim się zdążył obejrzeć.

Powodzenie zawsze miał szaleńcze, od dwóch lat jednakże, od chwili wejścia w posiadanie diamentu, przestał je wykorzystywać i prowadził się nienagannie, z czego prawie nie zdawał sobie sprawy. W tajemniczy sposób Wielki Diament zmienił mu charakter. Niegdysiejszy złoty młodzieniec, lekkomyślny, niedbały utracjusz, przeistoczył się w istotę myślącą. Roziskrzona bryła działała jakby dwukierunkowo, z jednej strony wyraźnie się czuło, że jej pochodzenie jest podejrzane i należy ją ukrywać, z drugiej stwarzała olśniewające możliwości finansowe, których wyrzeczenie się byłoby idiotyzmem. Wicehrabia nie potrafił się na nie zdobyć, równie niezdolny do tych jakichś niezbędnych zabiegów, przecięcia kamienia, sprzedaży, konszachtów z jubilerami oraz innych wysiłków. W tym wszystkim nie miał pieniędzy, grzązł w długach, na rodzinę nie miał już co liczyć, i całymi tygodniami obijał się po ostatniej, okrojonej posiadłości, gdzie ojciec z matką, obydwoje mocno wiekowi, wegetowali w resztkach zrujnowanego zameczku. Dochód z tych pozostałości po przodkach wystarczał zaledwie na nędzne utrzymanie, a diament świecił własnym blaskiem i kusił, ostrzegając zarazem przed nierozważną lekkomyślnością. Wicehrabia zatem w pierwszym rzędzie zwalczył w sobie lekkomyślność.

Cały paryski wielki świat, a także półświatek, najpierw się zdziwił, potem nie uwierzył, a wreszcie pogodził się z tą osobliwą odmianą dotychczasowego ognistego galanta. Poszła fama, że wicehrabia musi się bogato ożenić i stąd nagły zwrot ku moralności, chociaż liczne młodsze i starsze damy chętnie by go zaakceptowały nawet bez żadnych dodatkowych cnót.

Dwadzieścia lat wcześniej ośmioletni wówczas wicehrabia został przedstawiony młodemu hrabiemu Dębskiemu przez własnego ojca, który wprowadzał w życie paryskie polskiego arystokratę, i teraz odnowienie znajomości przyszło bez trudu. Dostęp do Klementyny był otwarty.

Klementyna, wychowana w kraju o skomplikowanej sytuacji politycznej, z jednej strony pełna surowych zasad, podbudowanych nieugiętym patriotyzmem, z drugiej tryskała życiem i energią, chciwa wrażeń, wytchnienia po rozmaitych okropnościach, beztroski i zabawy. Nie miała zadatków na matronę i cierpiętnicę, wręcz przeciwnie. Fakt, że osobiście, przekradając się konno i pieszo wśród lasów i ugorów, donosiła powstańcom pożywienie i nawet opatrywała rany, wcale nie dobił jej nieodwracalnie, a upadek powstania nie pozbawił optymizmu. Wszystko to razem stanowiło acz dość ponurą, to jednak wspaniałą przygodę i nauczyło ją korzystać z każdej chwili radości i ulgi, regenerować siły dla zniesienia następnych nieszczęść i wierzyć niezłomnie w tak zwane lepsze jutro. Należała do kobiet, stanowiących czyste błogosławieństwo dla całego rodzaju męskiego, wewnętrznie zaś była starsza niż wskazywał jej wiek. Świeżo minione wydarzenia historyczne obdarzyły ją dojrzałością umysłu i charakteru.

I do tego była naprawdę piękna.

Wicehrabia na jej punkcie oszalał do tego stopnia, że prawie zapomniał o diamencie. Klementyna, w nieco wolniejszym tempie, odpowiedziała mu wzajemnością. Na oko podobał jej się od razu, rozejrzawszy się zaś wokół siebie, doceniła zdumiewająco moralny tryb życia młodego człowieka, o którym krążyły obecnie kąśliwe opinie, jakoby pokutował za wcześniejsze grzechy. Skoro pokutował, to już nieźle, szczególnie że poddał się tej pokucie sam z siebie, dobrowolnie, bez niczyjego nacisku. Jedną miał tylko wadę nieuleczalną, mianowicie nie był bogaty. Pochodził ze zrujnowanej rodziny, nie posiadał prawie żadnego dochodu i nie czekał na niego żaden spadek. Pod tym względem prezentował się beznadziejnie.

Ubóstwem wielbiciela Klementyna nie przejęła się zbytnio. Co oznacza, wiedziała dokładnie, dość się naoglądała w kraju rodzin zrujnowanych. Znała takich, którzy poddali się rezygnacji i podupadli doszczętnie, i takich, którzy umieli się podźwignąć, sama nie zagrożona żadną nędzą wyłącznie dzięki gdańskiej babce. Wpadły jej nawet w ucho jakieś rozmowy o funduszach lokowanych w Anglii, zabezpieczonych przed wszelkimi kataklizmami.

Na wszelki wypadek jednakże odbyła rozmowę z ojcem.

– Mój tatku – rzekła przy śniadaniu, spożywanym sam na sam, we dwoje. – Czy my jesteśmy bogaci?

Hrabia Dębski, po wydarzeniach powstańczych pełen uznania, a nawet szacunku, dla własnej córki, zastanowił się.

– To zależy – odparł. – Ogólnie, jako rodzina, raczej tak. Ale pozostał nam tylko majątek babci, bo moje przepadło. No i ty masz Zarzecze po matce. Dałoby się z tego wyżyć.

– A gdyby nagle potrzebne nam były pieniądze, dużo pieniędzy, to co?

– A cóż ty, moje dziecko, nagle zrobiłaś się taką finansistką?

– Zaraz tatce powiem, ale najpierw niech tatko odpowie. Gdyby nam były potrzebne…

– Dużo pieniędzy to ile, według ciebie?

– Nie wiem. Milion franków. Albo dwa miliony.

– Dwa miliony franków, chciałabyś, żeby ci tu położyć na stole? To nie dzisiaj. Najprędzej jutro, a może nawet pojutrze. Musiałyby nadejść przez Gdańsk i Londyn. Nadwerężyłoby nas nieco, ale rzecz jest możliwa. Dlaczego pytasz?

– Powiem tatce prawdę…

Hrabia łypnął okiem na córkę, nieco zaskoczony.

– No, ja myślę! Jakżeby inaczej? Dotychczas kłamstw żadnych od ciebie nie słyszałem!

– I nie usłyszy tatko – zapewniła Klementyna, przyzwyczajona do bezwzględnej szczerości własnej i wielkiej tolerancji ojca. – Ciągle tu wszyscy trąbią o pieniądzach, spadkach, kredytach, posagach… Posagach szczególnie. Chciałabym wiedzieć, co by było, gdyby mi się oświadczył ktoś ubogi. Czy ja muszę sobie szukać bogatego męża?

– Żadnego nie musisz, sami cię znajdą. Możesz, dziecko, poślubić i ubogiego, jeśli ci do serca przypadnie, byle dobrej krwi. I nie jakiegoś szaławiłę, co wszystko przetrwoni. Ale ja wierzę, że rozumu ci nie zabraknie, tylko nic nie czyń w tajemnicy przede mną.

– Nie uczynię, tatku…

Obietnica miała swoją wagę. Nie oznaczała, rzecz jasna, zwierzeń, jakie czyni się o zmierzchu najlepszej przyjaciółce, czegoś podobnego hrabia Dębski nie oczekiwał, a Klementyna dobrze wiedziała, o co ojcu chodzi. Nie musiała wyjawiać niepewnych drgnień serca, ale takie rzeczy, jak potajemne schadzki, ukrywane znajomości czy zgoła ucieczka z amantem, nie wchodziły w rachubę. Wpojone miała przekonanie, że co uczciwe, to nie wymaga ukrycia, tajemnica z reguły kryje wykroczenie, a nawet zbrodnię. Oczywiście bywają wyjątki, na przykład w odniesieniu do wroga. Chociażby różne spiski w kraju…

Uspokojona w kwestiach finansowych, pozwoliła uczuciu na rozwój.

Wicehrabia de Noirmont zwlekał z oświadczynami tylko dlatego, że ogarniała go rozpacz na tle finansowym. O zamożności hrabiego Dębskiego nie miał pojęcia, przywykł raczej do ubóstwa emigrantów z kraju, który nie istniał na mapach Europy, i hrabiego również uważał za ofiarę, goniącą resztkami. Bogaty mariaż, przy swojej urodzie i wychowaniu, Klementyna miała jak w banku, on zaś chciał jej w tym przeszkodzić. Chciał ją zagarnąć dla siebie, nie mogąc jej nic dać. Jedyne, co mógł zaproponować, to żałosną egzystencję na ruinach zameczku, wśród paru krów, koni, owiec, dość licznego drobiu, znacznie liczniejszych szczurów i nietoperzy oraz trzech osób służby: starego lokaja, kucharki i dziewki do wszystkiego. Nie takim bogactwem pragnął ją obdarzyć! Czemuż, jak kretyn, tak bez opamiętania trwonił spadek po ciotecznej babce, co mu do głupiego łba strzeliło, żeby obsypywać złotem jakieś idiotyczne kurtyzany, fetować cyrkowców i chórzystki z opery, rozdawać przyjaciołom i wrogom najlepsze konie, przegrywać po salonach dzikie sumy, a wygrane zostawiać służbie…?! Ta służba jest teraz dziesięć razy bogatsza od niego. Cymbał grzmiący…!!!

Samokrytykę odpracował sam ze sobą rzetelnie, ale niewiele to pomogło. Jedyny ratunek, Wielki Diament, znów zaczął natrętnie pchać mu się na myśl. Gdyby zdołał się nim posłużyć… O nie, teraz już by nie robił z siebie idioty, żadnej głupiej rozrzutności, zainwestować rozumnie i dać sobie spokój z życiem ponad stan. Ta przecudowna dziewczyna nie prezentuje żadnych rozszalałych kaprysów, to anioł z nieba, a nie grymaśna kokota… Żył jako tako i nie chodził w łachmanach tylko dzięki racjonalnym poglądom wierzycieli. Zdając sobie sprawę, że ze zrujnowanego dokładnie dłużnika niczego nie wydoją, woleli cierpliwie poczekać na poprawę jego losu. Bogaty ożenek wciąż wydawał się wielce prawdopodobny i sami gotowi byli mu raić różne właściwe partie, dziwiąc się tylko z lekką irytacją, że nie bierze wdowy po bankierze, może i niezupełnie młodej, ale tarzającej się w dostatkach i jeszcze całkiem na chodzie. A córka kupca winnego, milionera, aż się trzęsła do niego. Lada chwila powinien się załamać i coś z tego wybrać. W oczekiwaniu tej radosnej chwili wciąż karmili go i odziewali na kredyt. Nawet własnego konia, oddanego w zastaw, mógł wicehrabia w razie potrzeby wypożyczać.

Wicehrabia zaś teraz już oglądał diament codziennie i bał się wybuchu afery. Był święcie przekonany, że w razie najmniejszego swądu, straciłby Klementynę bezpowrotnie. Gryzł się tak, że sposępniał i nawet nieco zmienił się na twarzy. Może by i zmarniał doszczętnie albo popełnił jakieś głupstwo, gdyby nie wtrącił się los.

Los przybrał postać deszczu, który lunął znienacka. Wicehrabia sterczał właśnie ponuro przed wystawą jubilera, którego wcale nie zamierzał odwiedzać, bo na nic się jeszcze nie zdecydował, a widok wszelkich klejnotów denerwował go niewymownie, wystawie przyglądał się zatem masochistycznie. Na stan nieba nie zwracał żadnej uwagi, nagła ulewa zaskoczyła go, odwrócił się gwałtownie w poszukiwaniu jakiegoś schronienia i ujrzał hrabiego Dębskiego w krytym powozie, zwalniającym tuż przed nim. Hrabia dostrzegł go w tym samym momencie, kazał zatrzymać i zaprosił młodzieńca najpierw do pojazdu, a potem do siebie.

Klementyny nie było, bawiła gdzieś w gościnie. Obaj usiedli przy winie, czekając na jej powrót, wyjątkowo bowiem nie mieli w planach żadnej wieczornej rozrywki.

Hrabia Dębski na zaburzenia wzroku nie cierpiał. O rękę córki bywał proszony niezliczoną ilość razy od chwili, kiedy ukończyła piętnaście lat, objawy rozmaitych gwałtownych uczuć były mu doskonale znane, pamiętał nawet doświadczenia własne. Domyślał się, na co ciężko choruje zgnębiony wicehrabia, lubił go, znał rodzinę, cenił niegdyś jego ojca, pozwolił sobie teraz na współczucie, aczkolwiek zachęcać go do oświadczyn nie miał najmniejszego zamiaru. Chciał mu tylko nieco ulżyć.

Wicehrabia na oglądanej przed chwilą wystawie zauważył między innymi rubinowe spinki, których sam był niegdyś szczęśliwym posiadaczem, i widok napełnił go głębokim rozgoryczeniem, połączonym ze wstrętem do siebie. Pierwsze życzliwe słowo pozbawiło go równowagi i opanowania. Coś w nim pękło.

– Masz pan, hrabio, do czynienia z bydlakiem i kretynem – rzekł gwałtownie. – Powinien pan wezwać służbę i wyrzucić mnie za drzwi. Sam, dobrowolnie, nie wyjdę, nie zdobędę się na to. Kocham pannę Klementynę do szaleństwa, wyznaję to, żeby uniknąć nieporozumień. Nie proszę pana o jej rękę, za nic, nie ośmielam się, tak jak nie ośmieliłem się dotychczas wyjawić jej moich uczuć. Chory jestem od tego.

– Dość osobliwe stanowisko – zauważył hrabia dyplomatycznie i łagodnie. – Ciąży na panu jakaś… hm… nieprzyjemność?

– Ciąży, jedna, zasadnicza. Nie mam pieniędzy, straciłem wszystko, jestem nędzarzem. Nie wiem, co zrobić, bo nie przywiążę do mojej nędzy kobiety, którą kocham ponad wszystko na świecie, a żyć bez niej nie potrafię. Mówił pan, że zmizerniałem, nic dziwnego, karmię się głównie wyrzutami sumienia, a to niestrawne pożywienie. Darować sobie nie mogę, że byłem takim głupcem, dopiero niedawno… no, już prawie trzy lata… oprzytomniałem i spojrzałem prawdzie w oczy. Owszem, przyznaję, myślałem o bogatym ożenku, ale z chwilą ujrzenia pańskiej córki moje myślenie skończyło się jak nożem uciął. Raczej strzelę sobie w łeb…

Hrabia Dębski miał pogodne usposobienie i duży zasób poczucia humoru. Wyznanie go rozśmieszyło, bo kwestie finansowe wśród przeszkód w ewentualnym poślubieniu Klementyny stały akurat na ostatnim miejscu.

– To rzadko bywa najlepszym rozwiązaniem – przerwał, taktownie kryjąc rozweselenie i dolewając wina niezwykłemu konkurentowi. – A co właściwie panu zostało? Bo z każdego majątku zawsze coś zostaje.

– Zostało – przyznał wicehrabia z gniewnym sarkazmem. – Kilka krów, kilka świń… Poślubię kobietę, którą uwielbiam, i uszczęśliwię ją koniecznością karmienia nierogacizny…

– Nie chcę wywierać na pana żadnej presji, ale moja córka doskonale umie obrządzać świnie – zakomunikował hrabia, któremu coraz bardziej chciało się śmiać. Szczerość i prawda wręcz biły od wicehrabiego, wystawiając mu całkiem niezłe świadectwo. Świadom przy tym własnej sytuacji materialnej, która mogła wszystkiemu zaradzić, hrabia bawił się coraz lepiej.

Wicehrabia otworzył usta, żeby wydać następny rozpaczliwy okrzyk i zamknął je nagle. Potem znów je otworzył.

– Wyśmiewa się pan ze mnie – rzekł z goryczą. – I słusznie.

– Wcale się nie wyśmiewam.

– Niemożliwe. Skąd pannie Klementynie do świń?

– Także do krów, koni i drobiu. Powinien pan pouczyć się trochę historii i geografii. Rozmaite wydarzenia nasz kraj przeżywał i przyszła taka chwila, kiedy moja córka w głębi lasu pilnowała świń, chroniąc je przed wrogiem. Stanowiły jedyne pożywienie wojsk powstańczych w tym rejonie. Było także i tak, że cała męska służba poszła z bronią do walki, a żeńska z trudem dawała sobie radę. Moja córka doiła krowy i czyściła konie. Nabyte wcześniej wykształcenie wcale jej w tym nie przeszkadzało.

Wicehrabia patrzył na hrabiego wzrokiem cokolwiek baranim, zastanawiając się mgliście, czy to możliwe, żeby któryś z nich upił się trzema kieliszkami wina.

– Na Boga… Ale chyba… Nie polubiła tych zajęć…?

– Także nie nabrała do nich przesadnej niechęci. To rozumna dziewczyna, pojmuje pewne konieczności. Co nie znaczy, że jej marzeniem jest zostać dójką, tak mi się przynajmniej wydaje. Trudno czasem mężczyźnie w średnim wieku zrozumieć bardzo młodą damę.

Wicehrabia mechanicznie napił się wina i odrobinę ochłonął.

– Pańska córka to skarb pod każdym względem – oznajmił stanowczo i smutnie. – Gdyby istniał dla mnie bodaj cień możliwości… No, powiedzmy, że cień istnieje, ale nader wątpliwy… Wstąpiłbym w szranki z mieczem w dłoni. Sam pan widzi, pozwalam sobie na szczerość nie do przyjęcia w myśl panujących powszechnie obyczajów, na przywilej i ulgę rozmowy z przyjacielem. Bo uważam pana za przyjaciela, pozostało mi to wrażenie z czasów, kiedy miałem osiem lat, a mój ojciec wyrażał się o panu z wielką sympatią i uznaniem. Podobał mi się pan wtedy ogromnie. Prawie zapominam, że jest pan ojcem kobiety, o której mówię i która stanowi nieszczęście mojego życia…

– Co właściwie sprawiło, że przed trzema laty zmienił pan tryb życia? – przerwał hrabia z zainteresowaniem. – Dysponował pan przecież jeszcze jakimiś resztkami…?

Wicehrabia milczał przez chwilę, walcząc z pokusą, żeby wyznać hrabiemu całą prawdę.

– Dysponowałem. I nie tylko. Szczęśliwy traf zdarzył, że wygrałem w bakarata znaczną sumę. Tak znaczną, że pozwoliła mi dożyć obecnej chwili. A równocześnie… No cóż… Pomówmy jak mężczyzna z mężczyzną, nie przypuszcza pan chyba, że żyłem jak mnich… Pewna dziewczyna… Prosta dziewczyna, nawet nie piękna, ale pełna uroku, inteligentna… bez trudu mogła udawać prawdziwą damę… W przypływie lekkomyślności byłem gotów ożenić się z nią i uważałem to nawet za doskonały dowcip, osiągnąłem chyba wówczas szczyt możliwej głupoty… Straciła życie w moich oczach, padłszy ofiarą katastrofy w chwili, kiedy realizował się jej cel życia. Zginęła z blaskiem na twarzy…

Gdyby wicehrabia wiedział, że ów blask na twarzy Marietty miał ścisły związek z miksturą, jaka czekała na niego w kryształowej karafce, zapewne wspominałby słodką dzieweczkę z mniejszym wzruszeniem. Nie wiedział jednak i dzięki temu mógł wypromieniować z siebie samą szlachetność.

– … Nie kochałem jej – zwierzał się dalej uczciwie. – Ale bardzo lubiłem i to wydarzenie mną wstrząsnęło. Nigdy o tym nikomu nie mówiłem i nikt o tym nie wie. Wszyscy myślą, że ustatkowałem się wyłącznie dla bogatego ożenku. Ja zaś, po pierwszym wstrząsie, zdołałem zastanowić się, co robię i jak wygląda moja przyszłość…

– Sądzę, że zasługuje pan raczej na wyrazy uznania, a nie na potępienie – powiedział hrabia z namysłem. – Obiły mi się tu już o uszy różne opinie na pana temat… Sam również w młodości występowałem w charakterze półgłówka i gdyby nie śmierć ojca i konieczność powrotu do kraju, może posunąłbym się znacznie dalej. Chociaż, z drugiej strony, lepiej było wtedy stracić możliwie dużo, mniej by teraz mieli do odbierania.

– Na ile orientuję się w sytuacji, skonfiskowano panu wszystko?

– Mnie tak. Na szczęście mojej matce trochę zostało.

– No więc sam pan widzi – rzekł wicehrabia, wracając do gnębiącego go tematu. – Moim rodzicom też coś zostało. Można to uznać za punkt wyjścia, nie z takich szczątków pracowici ludzie dorabiali się fortun. Zakopać się na wsi, osobiście zadbać o te świnie, krowy i kawałek winnicy, poświęcić życie ciężkiej pracy i zapewne moje wnuki znów stałyby się bogate. Może to zrobię, zamiast strzelać sobie w łeb, ale byłbym zbrodniarzem, gdybym zaprzągł do pługa anioła…

– Niech pan wejrzy w siebie – poradził hrabia, którego to wszystko znów zaczęło śmieszyć. – Anioł aniołem, ale czy pan sam zdołałby żyć w trzech pokoikach, z jedną służącą, z żoną, która sama karmi dzieci, bo nie stać jej na mamkę, mając dwie kamizelki i jeden niemodny frak, bez opery, komedii, wizyt, powozu…

Wicehrabia oczyma duszy ujrzał egzystencję starego lichwiarza, któremu sam był winien straszliwe sumy, w związku z czym raz go odwiedził.

– Musi to być w Paryżu? – przerwał z niesmakiem. – Nie może być na wsi? W gruncie rzeczy lubię wieś, a frak jest tam potrzebny jak piąte koło u wozu. Co do rozrywek, jeden koń, jedna fuzja i piękna żona wystarczą. Mógłbym jeszcze jechać do Ameryki i karczować dzikie puszcze.

– Nie – uparł się hrabia. – Ja proszę, żeby pan sobie wyobraził skromną, urzędniczą egzystencję w Paryżu. Taką za dwa tysiące rocznie. Niech pan wysili wyobraźnię i odpowie uczciwie.

Wicehrabia milczał długą chwilę, popijając wino, wpatrzony gdzieś w dal. Widział dwa obrazy. Jeden, całkiem znośny, zawierał w sobie samotnego młodego człowieka, który żywił się na proszonych obiadach i kolacjach, owe dwa tysiące zaś wystarczały mu na uzupełnienie stroju, i drugi, zgoła potworny, tego samego człowieka, obarczonego rodziną, z zaniedbaną, znękaną żoną i źle odżywionymi dziećmi…

– Spróbowałbym coś zrobić – oznajmił wreszcie z zaciętością. – Zdaje się, że mam czynny charakter. Może zaoszczędziłbym sto franków i ruszył na giełdę, a może zostałbym włamywaczem i rozbójnikiem. Gdyby moja żona wyglądała na istotę szczęśliwą, zniósłbym to łatwiej, ale tym bardziej próbowałbym coś zrobić, jeszcze nie wiem co. Wbrew pozorom, nie jestem idiotą zupełnym i chyba bym coś wymyślił.

– A, powiedzmy, przy dochodzie stu tysięcy… Wicehrabia spojrzał na hrabiego z wyraźnym niepokojem i zdumieniem.

– Pan żartuje. Przecież to jest normalny dochód ludzi, dobrze… no, średnio, sytuowanych…

– Można go trwonić.

Za nic! Przenigdy! Za dobrze to znam, złożyłem sobie przysięgę, ślubowałem! W przypływach optymizmu zdążyłem to sobie obmyślić, podniósłbym Noirmont! Własne konie, własne wino, własne owoce, jarzyny, ryby, mięso… O nie, drugi raz nie wygłupię się tak potwornie…!

Hrabia Dębski pojął, że słyszy prawdę. Podjął decyzję. Reszta zależała od Klementyny.

W tym właśnie momencie Klementyna wróciła do domu. Rozogniony i ogłuszony całą rozmową wicehrabia de Noirmont zgłupiał do tego stopnia, że nie bacząc na obecność ewentualnego przyszłego teścia, zerwał się z fotela i padł przed nią na kolana.

– Wybacz, pani! – wykrzyknął rozpaczliwie. – Kocham cię do szaleństwa! Nie mam do tego prawa, nie mam nic, jeśli zgodzisz się zostać moją żoną, nie wiem, co zrobię!

Zaskoczona nieco Klementyna rzuciła okiem na ojca, który z wysiłkiem tłumił wyraźnie widoczne rozbawienie.

– Myślę, że załatwisz pan sprawę ślubu – odparła mimo woli, na co hrabia Dębski zerwał się i uciekł do gabinetu, nie mogąc dłużej powstrzymać śmiechu.

Wicehrabia de Noirmont omal nie zemdlał, ale piorunujące szczęście dodało mu sił. Rzetelnie ogłuszyła go dopiero informacja, iż bierze sobie bogatą żonę, a zatem nastąpił zwyczajny cud.

Pieniądze Klementyny pozwoliły mu wreszcie odczepić się od diamentu. Kryjówkę dla podejrzanej drogocenności wymyślił od razu i nie musiał już zaprzątać sobie nią głowy. Uczynił to, z czego wcześniej zrezygnowała Arabella.

Pierwszą wizytę u rodziców, do których czym prędzej przybył, żeby zawiadomić ich o matrymonialnym sukcesie, wykorzystał na pracę niszczycielską. Znalazł w bibliotece grube dzieło, traktujące o polowaniu z sokołami i tresurze dzikiego ptactwa, i w samym środku książki wyciął dziurę odpowiedniego rozmiaru. Kartki wokół dziury lekko pomazał klejem, wyłącznie na wszelki wypadek, bo nie przypuszczał, żeby ktokolwiek mógł się zainteresować tematem, raczej mało aktualnym. Sokołów w okolicy nie było nawet na lekarstwo, zaś amatorzy tej rozrywki jakoś już dawno przepadli. Po czym o klejnocie prawie zapomniał.


***

Wojna z Prusami, szczęśliwym przypadkiem, ominęła całą rodzinę.

Klementyna z małżonkiem oraz dwójką dzieci bawiła w Polsce, gdzie dogorywała babcia, stara hrabina Dębska. Hrabia Dębski przybyć do matki nie mógł, ponieważ zlekceważył sobie wcześniej właściwe starania i wciąż znajdował się na indeksie, dla władz w kraju będąc wyłącznie kandydatem na Sybir. Stara hrabina miała dość rozumu, żeby syna z polskich dóbr wydziedziczyć i jedyną spadkobierczynią ustanowić Klementynę, hrabiemu zaś przykazała udać się do Anglii w celu przypilnowania tamtejszych majętności.

Wicehrabia, obecnie, po śmierci ojca, już hrabia de Noirmont, wcale nie pchał się do osobistego udziału w działaniach wojennych i chętnie siedział w ojczyźnie żony, nawiązując liczne znajomości i zażywając sielskich rozrywek. Zważywszy brak przesądów klasowych i lekkie skłonności demokratyczne, bez oporu poznawał najrozmaitszych ludzi, aż trafił na niejakiego pana Władysława Krepla, szlifierza diamentów i jubilera w jednej osobie.

Pan Krepel przed kilkunastu laty, jeszcze jako młody człowiek, wysłany został przez własnego rozumnego ojca w zagraniczne wojaże w celach szkoleniowych i dwa lata spędził w Amsterdamie, a dwa w Londynie. Trafił tam akurat na diamentową aferę, która go żywo zainteresowała. Napomknął o niej teraz francuskiemu hrabiemu przy okazji prezentowania rozmaitych precjozów.

Pogawędka na ten temat z miejsca rozkwitła bujnie, bo francuski hrabia okazał żywe zainteresowanie. Pan Krepel, świadek nie tknięty żadnymi podejrzeniami, mógł sobie pozwalać na wszelkie dywagacje i z wielkim zadowoleniem wyciągnął nawet swoje własne listy, pisane wówczas do ojca, zawierające wszystkie szczegóły.

– O, proszę – rzekł z zadowoleniem, wertując korespondencję – to był sir Henry Meadows, ten się znał na rzeczy! W jego firmie praktykowałem pół roku. Osobiście ze mną rozmawiał, bo nie byłem w końcu chłopcem na posyłki, mój ojciec liczył się na rynku, no i od niego samego wiem, że przedmiot sporu istniał z pewnością. Widział go radża… radża Kharagpuru w dzieciństwie, no i ten pułkownik-samobójca, także kapłani zaświadczali. Sir Meadows kontaktował się z policją, był pewien, że nastąpiła tam kradzież i twierdził stanowczo, iż diament znalazł się w Anglii…

Hrabiemu de Noirmont zrobiło się w tym momencie trochę gorąco, bo przypomniał sobie, że przecież Marietta przyjechała z Anglii…

– Mnie to ciekawiło także ze względów fachowych – ciągnął pan Krepel. – Sądząc z opisu, ten diament aż się prosił o przecięcie. Można było uzyskać z niego szalenie rzadką rzecz, mianowicie dwa identyczne kamienie olbrzymiej wielkości. Czegoś takiego nie zawierał nawet ów słynny naszyjnik Marii Antoniny. I nie płaskie, proszę zauważyć, on podobno stanowi bryłę…

O tym, że diament stanowi bryłę, hrabia de Noirmont wiedział lepiej niż ktokolwiek inny.

– … a fakt, że nie wypłynął, że do tej pory znajduje się gdzieś w ukryciu, najlepiej świadczy o nielegalności posiadania…

Nie przyznając się ani słówkiem do osobistego udziału w karygodnym przedsięwzięciu, hrabia de Noirmont, z lekkimi wypiekami na twarzy, chciwie wysłuchał całej opowieści i nawet poczynił sobie notatki. Zachwycony wzbudzonym zaciekawieniem i dumny ze swej wiedzy, pan Krepel z radością służył szczegółami. Nie krył przekonania, że sir Meadows jeszcze żyje, bo dla dobrze zakonserwowanego Anglika sześćdziesiątka to nie wiek, bez wątpienia żyje też młodszy od niego inspektor policji, a już na pewno pełnią zdrowia cieszy się lady Arabella Blackhill, wdowa po samobójcy. Też była w Indiach w tamtym czasie.

Rezultatem tej sensacyjnej pogawędki był list hrabiego do przebywającego w Anglii teścia. Wysyłając ten list osobiście i nie mając najbledszego pojęcia o filatelistyce i przyszłym zbieractwie, hrabia przylepił na kopercie znaczki po dziesięć kopiejek, cięte, bez ząbków. Do głowy mu nie przyszło, bo i skąd, że ta właśnie drobnostka pozwoli jego potomkom odnaleźć kiedyś bezcenny skarb, pomijając już to, że w tej akurat chwili swoich potomków miał już głęboko w nosie.

Загрузка...