W liście, podając zapamiętane i zanotowane szczegóły afery, poprosił hrabiego Dębskiego o kontakt bezpośredni z wymienionymi osobami i zdobycie szerszego zakresu wiedzy o wydarzeniach i plotkach. Prośbę umotywował zwyczajnym zaciekawieniem sensacją.

Zarówno list hrabiego, jak i odpowiedź jego teścia, pozostały w dokumentach rodzinnych, bo nie wszystkie domy Europy druga wojna światowa zmiotła z powierzchni ziemi.


***

Stara hrabina Dębska umarła, kiedy we Francji zapanował już względny spokój i hrabiostwo de Noirmont mogli bezproblemowo wrócić do domu.

Córka Klementyny, najśliczniejsza dziewczynka świata, miała w tym momencie sześć lat i stanowiła przedmiot uwielbienia czternastoletniego panicza Przyleskiego z sąsiedniego Przylesia. Cała rodzina Przyleskich zachwycała się hrabianką Dominiką zupełnie szczerze, bo też istotnie dziecko prezentowało słodycz aniołka i wyjątkowy wdzięk. Młodszy od niej braciszek, czteroletni Jasio-Piotruś, też miał dużo uroku, ale do siostrzyczki się nie umywał. Klementyna, wiedziona instynktem i własną burzliwą młodością, dzieci chowała rozumnie i rozpuszczała bez przesady. Zachwyt ludzki ją cieszył, zaprosiła zatem małego Krzysia Przyleskiego do Francji, wyraźnie widząc, że o konkurenta dla córki nie będzie musiała się martwić. Omal, zwyczajem głów koronowanych, nie zaręczono dzieci w pobliżu kołyski.

W 1884 roku, w cudownej epoce fin de siecle'u, mariaż został zawarty i Dominika przeniosła się do Polski prawie na stałe. Brat i rodzice mieszkali w Noirmont, które prosperowało kwitnąco, przywrócone niemal do dawnej świetności, przystosowanej, rzecz jasna, do panujących czasów i obyczajów. Giermkowie z halabardami nie stali u każdych drzwi i zbrojna straż nie krążyła po murach, ale normalnej służby nie brakowało i miał kto obrządzać świnie, krowy i konie.

Hrabia de Noirmont kochał żonę miłością ognistą i zachłanną do końca życia i obawa utracenia jej trwała w nim nieodmiennie. Dopiero na łożu śmierci, na początku dwudziestego wieku, już nieco zamroczony starością i chorobą, uczynił jej wyznanie.

– Była mowa… – rzekł z pewnym trudem. – Pamiętasz może, najdroższa…

Klementyna, wstrzymując łzy, zapewniła go, że pamięta wszystko, cokolwiek przy nim przeżyła.

– Diament – wydusił z siebie hrabia. – Wielki Diament…

Klementyna wysiliła się uczciwie.

– Tak. Pamiętam. Było coś takiego, dawno temu.

– On jest – oznajmił hrabia z nagłym przypływem mocy i zamilkł.

Klementyna, przekonana, że mąż zaczyna majaczyć, ale wciąż pełna nadziei, że jeszcze trochę pożyje, zgodziła się, że proszę bardzo, niech on sobie, ten diament, pobędzie.

Hrabia na nowo zebrał siły.

– Ja go mam – wyszemrał. – Ukryłem w książce. W bibliotece. To było to… przez co… miałem nadzieję… cię poślubić…

Ze zmarszczonymi brwiami Klementyna usiłowała dociec, co też jej mąż ma na myśli. Poślubił ją przecież, więc na samej nadziei się nie skończyło. Teraz wyraźnie było widoczne, że czegoś chce i o czymś próbuje ją zawiadomić, inaczej nie umrze spokojnie, wszelkimi siłami zatem starała się mu dopomóc. Coś ma i coś ukrył. W książce. Nie diament przecież, diamenty na ogół ukrywa się inaczej. Jakiś dokument może…?

– List? – spytała niepewnie. – Pismo?

– Nie. Przynieś. Książka. Sokoły. Polowanie. Stara…

Hrabia mówił słabo, ale patrzył rozpaczliwie. Klementyna sięgnęła do dzwonka, żeby wezwać służbę i kazać przynieść pożądany przedmiot, mąż jednakże zdołał ją powstrzymać.

– Nie – jęknął. – Ty sama… Ty sama…

W bibliotece panował porządek. Klementyna orientowała się doskonale w lokalizacji rozmaitych dzieł i do części najstarszych trafiła od razu. Trudność sprawił jej wybór, bo polowania i ptactwo okazały się tematem wręcz ulubionym. Nie mogła przynieść wszystkiego, ciężar owych lektur przekraczał ludzkie siły, na chybił trafił wyciągnęła najstarsze.

Okazało się, że uczyniła słusznie. Hrabia z radości odzyskał trochę siły i sam spróbował otworzyć dzieło, okładka jednak, z wytłaczanej skóry, inkrustowana złotą nicią i gęsto poutykana ozdobnymi kamieniami, była dla niego za ciężka. Klementyna mu pomogła, wnętrze księgi wydało jej się nieco dziwne, jakby skamieniałe, czymś zlepione. Kartki nie dały się rozdzielić.

– Nóż – wyszeptał mąż niecierpliwie i nakazujące.

Posłusznie rozejrzała się, zdjęła ze ściany sztylet, wiszący w charakterze dekoracji, i dziubnęła nim w owe zlepione karty. Niewiele obchodziła ją w tej chwili możliwość zniszczenia białego kruka z epoki renesansu, dla przyjemności umierającego męża gotowa była podpalić cały dom.

Karty, sklejone tylko po brzegach, rozdzieliły się łatwo z cichutkim, potrzaskującym szelestem i ukazało się wybrakowane wnętrze: dziura, wycięta niezbyt równo, a w niej coś, owiniętego bibułką. Nie mówiąc już nic, Klementyna wydłubała to i rozchyliła bibułkę.

Wielki Diament zalśnił potężnym blaskiem.

Długą chwilę panowało milczenie, bo Klementynie odjęło mowę, a hrabia, jakby z ulgą, zamknął oczy i opadł na poduszki. Oddychał głęboko, zatem był żywy. Palcami, opartymi o księgę, uczynił ruch, znamionujący chyba zamykanie, dla Klementyny jego życzenie wciąż było rozkazem, zdumiona i wstrząśnięta, nadal bez słów, włożyła diament razem z bibułką na poprzednie miejsce i zamknęła księgę. Hrabia uzupełnił gest palcami.

– Dobrze – powiedziała jego żona głosem nieco zdławionym. – Rozumiem. Zalepię.

Ulgę na twarzy męża widziała wyraźnie. To była zatem ta informacja, którą chciał jej przekazać i jego pragnienie trafnie odgadła. Co powinna zrobić teraz…?

Hrabia otworzył oczy i wysilił się jeszcze raz.

– Papiery – wymamrotał. – Listy… Też… Palcami wciąż dotykał książki, więc Klementyna znów odgadła.

– Listy i papiery są w książkach, tak? W tej…? Nie, chyba w innych? W bibliotece? Powinnam je znaleźć?

Mąż potwierdził opuszczeniem powiek i jeszcze raz otworzył oczy.

– Zanieś… Schowaj…

Klementyna ponownie udała się do biblioteki. Kiedy wróciła do sypialni, jej mąż już nie żył.

Nie wyczyniała żadnych histerii, zniosła jego śmierć mężnie, ostatecznie doszedł do wieku, w którym śmierć zaczyna być zjawiskiem naturalnym, ponadto była głęboko wierząca i od razu pomyślała o spotkaniu na tamtym świecie. Kłopotów zejście hrabiego nie przysporzyło najmniejszych, bo spadek po nim stanowiło wyłącznie odremontowane Noirmont. Reszta majątku, prawnie rzecz biorąc, należała do Klementyny, a i samo Noirmont miało przejść na syna dopiero po jej śmierci, tak że żadne zmiany nie nastąpiły. Poza jedną, drobniutką.

Ani umierający hrabia, ani zajęta nim Klementyna nie zauważyli groźby, jaka wysunęła łeb zza kotary, osłaniającej drzwi do garderoby hrabiego. Młody lokaj, odpowiedzialny za odzież pana, zamierzał o coś zapytać i pozwolił sobie delikatnie zajrzeć do sypialni dla sprawdzenia, czy można państwu przeszkodzić brutalnym pukaniem. Takt wykazał ogromny, ale na tym skończyła się prezentacja jego zalet.

Księgi, leżącej na kołdrze hrabiego, nie dostrzegł wyraźnie, wiedział tylko, że coś tam leży, ale diament Klementyna uniosła do góry i blask poraził oczy sługi.

Unieruchomiła go ta skrząca się bryła w dłoni hrabiny na tak długo, że o wyśledzeniu kryjówki skarbu pomyślał zbyt późno. Cofnął się do garderoby, cichutko zamknął drzwi, a węże chciwości wpełzły mu na oblicze. Popędził dookoła, do drugich drzwi, którymi hrabina wyszła z jakimś ciężarem, zdążył jednakże ujrzeć tylko jej powrót do sypialni. Łańcuch podglądających nie ograniczył się do jednej osoby. Następnym jego ogniwem był polski sługa hrabiny.

Zwykły Florek ze wsi dostąpił zaszczytów, acz będących dziełem przypadku, to jednak w pełni zasłużonych. Dominika, córka Klementyny, potrzebowała mamki dla dziecka i wybrała z własnej wsi hożą babę, której młodsza progenitura kwitła wspaniałym zdrowiem. Najstarszy z owej progenitury był Florek. Z racji wysokiego stanowiska matki spadło na niego szczęście pobierania nauk i rychło wykazał bystrość wyjątkową, opanowując nawet obcy język, jakim posługiwali się państwo. Nie dość na tym. Karmiona przez jego rodzicielkę panienka wydawała mu się istotą bliską, której powinien strzec jak oka w głowie, strzegł zatem, dzięki czemu we właściwej chwili znalazł się we właściwym miejscu. Czteroletnia panienka, dziecko o wściekłej żywotności, wpadła do stawu dostatecznie głębokiego, żeby się w nim utopić, Florek zaś wyratował ją z toni. Od tego momentu wzajemne związki utrwaliły się na mur, a Florek, wdzięczny zapewne za to, że pozwolono mu się wykazać i nawet dziękowano, pokochał całą rodzinę jaśnie panienki, która zrobiła mu taką grzeczność.

Później zaś wyszło na jaw, że rodzona babka jaśnie panienki, jaśnie hrabina de Noirmont, osobiście, podczas ostatniego powstania, karmiła w lesie jego rodzonego dziada, własną szlachetną ręką opatrując mu rany. Gdyby nie ówczesna jaśnie hrabianka Klementyna, ojca Florka nie byłoby na świecie, a tym bardziej i Florka samego.

Pokochał zatem Klementynę uczuciem, przekraczającym nie tylko ludzką, ale nawet i psią miarę. Za ostatnim pobytem w ojczystym kraju Klementyna zabrała wiernego sługę ze sobą i Florek ostatecznie udowodnił swoje talenty. Niemal przerósł Figara, w służbowej hierarchii osiągając stanowisko zaufanego powiernika.

Francuskiego lokaja podejrzał czystym przypadkiem, wcale nie żywiąc takiego zamiaru, to co ujrzał jednakże od razu go tknęło. Ujrzał mianowicie jego twarz, a na niej kłębowisko węży. Sedno rzeczy zrozumiał z miejsca, nawet nie musiał się nad tym zastanawiać. Lokaj zajrzał do sypialni, gdzie konał właśnie pan hrabia i ostatnim tchem coś tam załatwiał z panią hrabiną. Zapewne wyjawiał jakieś tajemnice, dostrzegalne oczami, no i lokaj to zobaczył, a cóż by innego mogło tę dziką chciwość sprowadzić mu na gębę jak nie jakieś potężne skarby…

Odczekawszy tydzień od pogrzebu hrabiego, wierny sługa udał się do pani hrabiny.

– Ja, proszę jaśnie pani hrabiny, dłużej milczeć nie mogę – oznajmił stanowczo, głosem przyciszonym. – Wiem, że to za wcześnie i o przebaczenie proszę, jaśnie pani nie ma głowy do takich rzeczy, ale z tego może być nieszczęście, więc się ośmielam.

– Nie mam ci co przebaczać, mów od razu, w czym rzecz – odparła Klementyna, która inteligencję Florka ceniła wysoko. Wiedziała, że z barachłem by nie przychodził.

– Ano nie wiem, ważne to czy nie, ale widzę, jak ten łajdus węszy. Armand. Garderobiany świętej pamięci pana hrabiego. Przykrość zrobię jaśnie pani, ale już trudno. W ostatniej godzinie życia pana hrabiego, jaśnie państwo ze sobą mówili, a ten do sypialni zajrzał. Co zobaczył, tego ja nie wiem, ale musiało coś być, bo zgorzał na pysku. To widziałem na własne oczy. A teraz widzę, a tak na wszelki wypadek oka od niego już nie odrywam, że węszy, jakby czegoś szukał, a głównie po książkach w bibliotece. Jak dotąd, dosyć z daleka go trzymam, w nocy nie wejdzie, bo sam osobiście o zamek zadbałem, ale nie wiem, co dalej i może być, że dla jaśnie pani to ważne. Bo jak nie, to już nie będę głowy zawracał.

Klementyna całego przemówienia wysłuchała spokojnie, ale nieco pobladła. Jedyny dokument, jaki dotychczas odnalazła, zresztą przypadkiem i nie wśród książek, tylko w biurku hrabiego, to był list od jej własnego ojca, skierowany do zięcia, zawierający uzupełnienie wieści, wysłanych w liście wcześniejszym. Jedyne, co z niego zrozumiała dokładnie, to to, że diament był kradziony, a posiadanie go stanowi, lub też może stanowiło, straszliwą hańbę dla posiadacza. Hrabia Dębski, pisząc, miał wprawdzie na myśli pułkownika Blackhilla, ale jego córka nie mogła tego odgadnąć, bo nie napisał wyraźnie, kontynuował temat, jego zięciowi doskonale znany. Córka przeraziła się śmiertelnie, pomyślawszy o mężu.

Ani jedna sekunda przy śmiertelnym łożu hrabiego nie zatarła się jej w pamięci i nie miała cienia wątpliwości, co też ów lokaj mógł zobaczyć. Rabunku się nie obawiała, widok diamentu wprawdzie nią wstrząsnął, ale pazerności jeszcze nie obudził, niechby go nawet ktoś ukradł, niechby go diabli wzięli, z utratą błyskotki godziła się chętnie, istniało tu jednak niebezpieczeństwo, że sprawa wyjdzie na jaw. Dopadnie ten lokaj łupu czy nie, może o nim coś powiedzieć, może rozgłosić, co widział, a wtedy owa straszliwa hańba spadnie na jej świętej pamięci nieboszczyka męża, który już nie zdoła się bronić. Do tego nie dopuści za żadną cenę!

Myśl Klementyny biegła i ujawniała się w oczach. Florek czekał na jej odpowiedź, patrzył, widział jej wzrok i zaczynało mu się robić zimno i gorąco na przemian. Zyskał pewność, że słusznie postąpił, przychodząc z donosem, a może należało nie czekać nawet do pogrzebu pana hrabiego…

– Wolałabym nie żyć – wyrwało się w końcu Klementynie – ale musiałyby nie żyć także moje dzieci i wnuki…

– To widzę, że sprawa nie lekka – ośmielił się zaopiniować sługa.

– Najcięższa w świecie. Czekaj, muszę się zastanowić.

– To jaśnie pani wolno. Ale ja już pozwalam sobie coś tam rozumieć. Już niech jaśnie pani będzie spokojna i na mnie nie zwraca uwagi.

Popatrzyli sobie w oczy i poniechali słownej wymiany poglądów. Wzajemne zrozumienie zostało osiągnięte.

Honor męża czy ludzkie życie. Klementyna w ułamku sekundy dokonała wyboru, dokładnie odwrotnego niż Arabella…


***

Idealnie zwykłą i normalną rzeczy koleją dziewka kuchenna spotkała się ze swoim wsiowym amantem poza murami zameczku. Hrabiostwo de Noirmont obrony przed wrogiem nie przewidywali, w czasie remontu zatem mury pozostawiono w malowniczym nieładzie. Przełazić przez nie było o tyle trudno i uciążliwie, że proces kruszenia postępował i kamienie leciały niekiedy spod nogi, wprost do pozbawionej wody fosy, dziewka kuchenna jednakże, w amancie mocno rozamorowana, znała przejścia bezpieczne.

Fosa ponadto, acz sucha, to jednak uporządkowana, porosła piękną trawą, pachnącymi ziołami i rozmaitym dzikim kwieciem, doskonale nadawała się na romantyczne spotkania. Znacznie mniej romantyczne wydało się zakochanej parze znalezisko, wśród bujnych roślin na kamienistym podłożu znienacka ujrzane.

Dziewka, rzecz jasna, krzyk z siebie wydała taki, że na równe nogi poderwał całą służbę zamkową. Amant, nie zdążywszy zatkać jej gęby, przytomnie uciekł, a na jego miejsce zleciał się tłum, wdziękami dziewki znacznie mniej zainteresowany. Zamieszanie rychło dotarło do Klementyny.

W 1906 roku telefon już istniał, policja zatem zjawiła się szybko. Wszelkie rozmowy z władzami i wyjaśnienia wziął na siebie kamerdyner, chociaż pani zgłosiła pełną chęć współpracy. Wiadomo było jednakże, iż wiedza o służbie u państwa rzadko przekracza stan zerowy, rozsądne gliny zatem wolały gawędzić na nieco niższym poziomie.

– Otóż jest to dzień trzeci – zeznał osobiście kamerdyner, zachowując dostojne opanowanie, bo w zawodzie był fachowcem z dziada pradziada. – Od dwóch dni go nie było, tego Armanda Bouchera, nikt go nie widział, ale wyznam od razu: nikt się tym zbytnio nie przejmował.

– Dlaczego? – przerwał podstępnie komisarz policji. – Nie był lubiany?

– Nie, nie to. Lubić się dawał, grzeczny i nie leniwy, dowcipny, towarzyski… Ale wiadomo było, że zostanie zwolniony, bo głównie zatrudniał się przy panu. Młody pan hrabia ma swojego lokaja. Wszyscy myśleli, była mowa wśród służby, że nie czekał, tylko sam się wyniósł, może znalazł dobre miejsce i wolał nie zwłóczyć. Niegrzecznie i głupio, bo w ten sposób sam się pozbawił dobrego świadectwa, ale może całkiem zmienił zajęcie? Młody był. Z pensją jaśnie pani hrabina nie zalegała, miał swoje, i tak uważano, że po prostu poszedł precz.

– A rzeczy? Jego rzeczy?

Kamerdyner pozwolił sobie na odrobinę niesmaku w spojrzeniu.

– O jego rzeczach to dopiero teraz wiadomo, że zostały – wyjaśnił godnie. – Nikt tu po cudzych pokojach nie szpera. Powiem dokładnie. Pierwszego dnia jeszcze nie zwrócono uwagi, że go nie ma. Dopiero wieczorem ktoś zauważył nieobecność na kolacji…

– Kto?

– Przykro mi, tego nie wiem. Mam osobiste wrażenie, że któraś pokojówka. Jadam oddzielnie, u siebie. Czy mówić dalej?

– Tak, proszę.

– Zatem nieobecność nie obudziła wielkiego zainteresowania. Nazajutrz, drugi dzień, zauważono, że go ciągle nie ma, ale przypuszczano jakąś eskapadę, skorzystał, powiedzmy, z tego, że po śmierci świętej pamięci pana hrabiego miał mniej zajęcia i pozwolił sobie na wybryk. Dopiero dziś, dzień trzeci…

Rzucił okiem na zegar i zawahał się.

– No, za chwilę będzie to wczoraj… zawsze jednak dzień trzeci. Rozmowy przy posiłkach nabrały, rzekłbym, rumieńców i sam zdecydowałem, że należy, o ile nie wróci do jutra, sprawdzić, czy zabrał ze sobą swoje bagaże. Nastąpiłoby to dziś.

– Rozumiem – powiedział w zamyśleniu komisarz policji i zaczął dopytywać się o ściślejsze związki nieboszczyka z fosy z kimkolwiek.

W rezultacie, przesłuchawszy cały personel, dowiedział się, iż denat w ostatnich dniach życia przejawiał jakby nowe cechy. Był milczący, zdradzał lekkie roztargnienie, pracy zawodowej oddawał się jakoś tak z daleka od ludzkich oczu, może nawet wydawał się odrobinę zdenerwowany, ale szło to wszystko na karb porządkowania rzeczy nieboszczyka hrabiego i przewidywanego zwolnienia. Często wybiegał na mury zamkowe i patrzył w dal. Co to mogło oznaczać, nikt nie potrafił odgadnąć.

Zważywszy brak jakichkolwiek obrażeń, poza śladami potłuczenia i skręceniem karku, śmierć lokaja uznano w końcu za nieszczęśliwy przypadek. Za którymś wybiegnięciem na mury kamień mu się opsnął spod nogi, zleciał i cześć. Fakt wybiegania stanowczo stwierdzał zaufany sługa hrabiny, pochodzenia polskiego, nie mający żadnych związków z francuskim personelem i żadnego powodu, żeby kłamać.

W kronice gospodarskiej smutne wydarzenie zostało odnotowane, rzeczy denata i odszkodowanie wysłano jego starszej siostrze, która była jedyną krewną, Klementyna zaś, mężnie poruszywszy temat, dowiedziała się od Florka, że policja zgadła doskonałe. Rzeczywiście nieboszczyk z tego muru się zwalił, więc chyba mu było przeznaczone.

Wstrząśnięta lekko wybrykiem losu, rozpoczęła porządki w bibliotece. Pomocą służył jej wyłącznie zaufany sługa, niezbędny do dźwigania ciężkich foliałów, i nikt więcej, nie zamykała jednakże drzwi na klucz i nie zakazywała wstępu lokajom i pokojówkom, zajęcie jej zatem wydawało się naturalne i nieszczególnie interesujące. Nie wzbudziło ani podejrzeń, ani sensacji.

Dopiero po miesiącu trafiła na mężowskie archiwum. Dwustuletnie Żywoty świętych zostały przez hrabiego uznane za dzieło nie cieszące się wielkim powodzeniem i raczej rzadko czytane, wybrał je na bezpieczną kryjówkę i umieścił wśród starych kart część korespondencji. Klementyna znalazła tam brudnopis jego listu do teścia, pierwszą odpowiedź swego ojca, obszernie opisującą angielską stronę diamentowej afery, kilka notatek i wycinki z prasy. Jeden był angielski i snuł dywagacje na tle samobójstwa pułkownika Blackhilla, a dwa francuskie i te, dość krótko, ale za to tajemniczo, napomykały o klątwie, ciążącej nad pozornie niewinnym domem w Paryżu, gdzie w ciągu jednego tygodnia tragicznie zmarły trzy kobiety. Wśród notatek znajdowała się jakaś dodatkowa wzmianka o Francuzie, który podobno był legalnym właścicielem diamentu.

Nie wszystko Klementyna do siebie dopasowała, szczególnie te jakieś trzy kobiety z klątwą wydały jej się nieco oderwane od tematu, ale ulgi doznała olbrzymiej. Nie na jej męża miała spaść hańba, tylko na angielskiego pułkownika. Skąd i jakim sposobem diament znalazł się w posiadaniu hrabiego de Noirmont, nie miała pojęcia, nie wierzyła, że mógł go ukraść, jak zwyczajny złodziej, jeśli ktokolwiek go ukradł, to z pewnością nie jej szlachetny mąż, a w detale kolejnych czynów przestępczych nie zamierzała wnikać. Plotka o Francuzie skojarzyła jej się przy tym w sposób niejasny z prawem do kamienia i na tym poprzestała. Ważna była w tym wszystkim sama możliwość oczyszczenia dobrego imienia nieboszczyka hrabiego, a reszta jej zbytnio nie obchodziła.

Co nie przeszkadzało, że istnienia diamentu na wszelki wypadek wolała nie ujawniać.

Nabrała za to ochoty, żeby go jeszcze raz obejrzeć.

Chęć zrealizowała w samotności, pozbywszy się nawet Florka. Drzwi do biblioteki tym razem zamknęła, własnoręcznie pozapalała dodatkowe lampy, bo luksusy w postaci elektrycznego oświetlenia od roku już w zamku istniały, wyciągnęła dzieło o sokołach i przypomniała sobie, że obiecała mężowi na nowo zalepić rozklejone karty. Nie było to trudne, klej znajdował się w bibliotece, często do takich celów używany. Na ogół zajmował się tym specjalnie wzywany introligator, ale Klementyna również umiała się substancją posługiwać. Wyjęła ją z szafki, przygotowała pędzelek i dopiero wtedy otworzyła księgę.

Bardzo długo wpatrywała się w roziskrzony blask, lśniący w świetle lampy. Ostatecznie była kobietą i od takiego widoku niełatwo jej się było oderwać, Wielki Diament zaczął roztaczać przed nią swoje uroki. Wyrzec się go… A właściwie dlaczego miałaby się go wyrzec…? Stanowił wartość olbrzymią i był cudownie piękny, miała córkę, miała już nawet wnuczkę, było komu go przeznaczyć! Gdyby zaś miała go zwracać, to niby jak, w czyje ręce przekazywać? Wetknąć do grobu owego pułkownika, który wypierał się go nawet po śmierci, czy osobiście zawieźć do Indii i potajemnie podrzucić w jakiejś starej świątyni, która w ogóle nie wiadomo, gdzie się znajduje? Bzdura. A jeśli rodzina, co nie daj Boże, zubożeje, takie zabezpieczenie z pewnością się przyda…

Z trudem oderwała się od świetlistej bryły, lekko i delikatnie skleiła rozłączone sztyletem karty i odłożyła na miejsce dzieło o sokołach. Papiery z Żywotów świętych schowała w szkatułce, we własnej sypialni.


***

Z dwojga dzieci Klementyny, córka, Dominika, co najmniej połowę czasu spędzała w Polsce, gdzie wciąż prosperowały liczne, beztrosko eksploatowane majętności, syn zaś, o dwa łata młodszy Jean-Pierre, teraz już hrabia de Noirmont, wiódł egzystencję w Paryżu, wizytując tylko niekiedy Londyn, Wiedeń i Monte Carlo. W rodzinnym zameczku bywał wyłącznie w okresie polowań, które stanowiły czystą teorię, zwierzyna bowiem nie przedstawiała się zbyt atrakcyjnie. Znacznie większe zainteresowanie budziły konie, o które przed blisko czterdziestu laty zadbał jego ojciec, tworząc niewielką, ale znakomicie ustawioną stadninkę. Teraz stadninką rządziła jego matka, również w tym kierunku utalentowana.

Jedyna córka Dominiki, Justyna, ta właśnie, którą Florek wywlekał z błotnistego stawu, w chwili śmierci francuskiego dziadka liczyła sobie osiemnaście wiosen. Jedyny syn Jean-Pierre'a ukończył lat siedem i znalazł się pod opieką preceptorów. Zięcia, Krzysia, Klementyna zawsze bardzo lubiła, ale synowa jej się nie udała. Młoda hrabina de Noirmont była zwyczajną idiotką wielkiej urody i niezbyt przyjemnego charakteru, co wyszło na jaw dopiero po ślubie, jak już było za późno. Próżna, samolubna, leniwa, obłędnie chciwa i rozrzutna, bez najmniejszego wahania posługiwała się łgarstwem, podstępem i szantażem dla osiągnięcia własnych celów i zaspokojenia kaprysów. Młody hrabia, rzecz jasna, poleciał na jej urodę i trafił gorzej niż mógł trafić jego ojciec, bo Marietta, pełna podobnych zalet, miała przynajmniej odrobinę rozumu, umiała pracować i umiała myśleć.

Klementyna zaś musiała się zastanowić, komu powinna przekazać lśniące dziedzictwo i całą wiedzę o nim.

Syn z góry nie wchodził w rachubę, ponieważ stała za nim żona. Ulegał jej we wszystkim dla świętego spokoju i żadnej tajemnicy nie potrafił przed nią zachować, ona zaś mogła popełnić każdy idiotyzm i każde świństwo, nie licząc się z nikim i z niczym. Za skarby świata Klementyna nie powierzyłaby jej nawet zdechłego królika, nie mówiąc o honorze. Wnuk odpadał z racji wieku, był za mały. Dominika…

Dominika budziła jej szalone wątpliwości. Genetycznie wdała się w babkę, starą hrabinę de Noirmont, po drugiej babce, hrabinie Dębskiej, biorąc tylko niezłomny patriotyzm. Stara hrabina de Noirmont zaś miała różne zalety, ale akurat nie umysłowe. Cudowna żona, uległa kochanka, idealna matka dzieciom, doskonała pani domu, a poza tym kretynka, lękliwa, niezdolna do myślenia, za to skłonna do histerii. Zdarza się często, że rozmaite cechy skaczą co drugie pokolenie i dzięki temu zjawisku Dominika podobna była do swojej francuskiej babki, Justyna zaś do Klementyny.

Przemyślawszy sprawę, Klementyna wybrała wnuczkę.

Zanim po śmierci męża podjęła tę decyzję, obecna na pogrzebie hrabiego rodzina zdążyła się rozjechać w rozmaite strony i Justyna wraz z matką bawiła w Nicei. Zerwała właśnie wysoce nieudane narzeczeństwo, trochę tym była rozgoryczona i chętnie oddała się rozrywkom towarzyskim. Jeszcze bardziej rozgoryczona była Dominika, która już miała nadzieję na stabilizację nieznośnie żywotnej córki, a tu nic z tego nie wyszło, musiała zatem odetchnąć w jakimś przyjemnym otoczeniu. Ograniczona jeszcze nieco żałobą po ojcu, twierdziła, iż poświęca się dla dziecka, dziecko zaś dość chętnie poświęcało się dla matki. Wśród tych poświęceń obie bawiły się doskonale.

Zabawę przerwało niedomaganie pana Przybylskiego, który w Polsce złamał nogę, zleciawszy z konia. Ściśle biorąc, koń się przewrócił razem z nim. List Klementyny nie zastał już obu pań w Nicei, ponieważ pośpiesznie udały się do domu, pielęgnować męża i ojca. Potrwało to trochę, potem sama Klementyna załatwiała interesy w Paryżu i w rezultacie dwa lata minęły, zanim ściągnęła dwudziestoletnią już wnuczkę do siebie.

Przyjrzała się jej w skupieniu, pochwaliła w głębi duszy swój wybór i nagle stwierdziła, że nie wie, jak zacząć. Sprawa ciągle wydawała się nieco jakby śliska.

Dopomogła jej bezwiednie sama Justyna.

– … i chyba nie mam szczęścia do narzeczonych – opowiadała smętnie, zwierzając się babce, z którą czuła wyraźne pokrewieństwo dusz. – Jeden okazał się półgłówkiem, drugi tępym belfrem, a trzeciego nie zdążyłam sobie złapać. A ten trzeci, babciu, przyznam się, podobał mi się najbardziej. Akurat przyszedł telegram o wypadku ojca, kiedy Jack Blackhill prawie zamierzał się oświadczyć…

– Jak…? – przerwała Klementyna.

– Co jak…?

– Jak się nazywał?

– Blackhill. Jack Blackhill. To Anglik, lord zdaje się, niefałszowany. Poznałam go w Nicei. A co…? Ach, w ogóle była tam cała historia, a on znalazł się bardzo na miejscu…

W milczeniu i z wielką uwagą Klementyna wysłuchała opowieści o wysoce nieprzyjemnym zadrażnieniu towarzyskim, w którym jeden młody Anglik, niejaki pan Meadows, uczynił afront drugiemu młodemu Anglikowi, właśnie lordowi Blackhillowi, obarczając go odpowiedzialnością za jakieś tajemnicze winy przodków. Ktoś komuś zrobił świństwo, ale lord Blackhill bardzo taktownie wykazał, że było odwrotnie i nie pan Meadows powinien mieć pretensje, tylko on sam, a on to cznia i chromoli, bo honor jego przodków jest nie do ugryzienia. Pan Meadows, zły i nadęty, musiał wyjechać, chociaż posiada ogromny majątek…

– A w czym leżało sedno rzeczy? – spytała Klementyna. – Na czym polegał ten stary skandal? Powiedział to ktoś?

– Nie, wyraźnie nikt nie powiedział. Mętnie plotkowano, że chodziło o jakieś klejnoty, co ma sens o tyle, że pan Meadows pochodzi z rodziny jubilerskiej. Wielcy kupcy. Dlatego jest taki bogaty.

Klementyna podniosła się z miejsca. Początek został zrobiony.

– Chodź ze mną – rozkazała. – Coś ci pokażę.

Zaciekawiona od razu Justyna porzuciła rozrywkowe opowiadania i poszła za babką do biblioteki. Od powrotu z Paryża Klementyna tam nie zaglądała, przywiezione nowości do czytania trzymała na półeczce w sypialni, i teraz, marszcząc brwi, zatrzymała się na środku sali.

W bibliotece panował lekki bałagan. Polegał na tym, że niektóre książki były przestawione, kilka leżało na rogu długiego stołu, kilku wyraźnie brakowało, a na małym stoliku w kącie świecznik przyciskał jakieś papiery. Nie robiło to wrażenia wielkiego nieporządku, ale Klementyna, osobiście pilnująca biblioteki, znała ją jak własną kieszeń. Cały układ dzieł, od lat taki sam, utrwalił jej się w oczach i teraz ta niewielka zmiana wręcz się na nią rzuciła.

Poruszyła się, podeszła do najstarszej części i otworzyła oszkloną szafę.

Książki o sokołach nie było. Zamiast niej widniała przerwa między potężnymi tomiskami.

Do posiadania diamentu już zdążyła się przyzwyczaić. Paryskie interesy wyszły nie najlepiej, rodzina poniosła lekką stratę. Zniosła ją spokojnie, prawie lekceważąco, świadoma zabezpieczenia, które czekało czarnej godziny wśród drapieżnego ptactwa. Na widok przerwy w porządnie ustawionych starych dziełach o mało jej szlag nie trafił. Rozejrzała się dookoła jeszcze raz i zadzwoniła na kamerdynera.

– Za ostatniej niebytności pani hrabiny był tu pan hrabia z przyjaciółmi – odpowiedział spokojnie kamerdyner na zadane pytanie. – Pan Florian powinien wszystko wiedzieć, bo tu nawet… chyba… obudził niezadowolenie pana hrabiego…

– Poproś pana Floriana!

Pan Florian, czyli Florek, pojawił się w mgnieniu oka, ponieważ czyhał na to zaproszenie. Uwielbianą Justynę zdążył już powitać, a do rozmowy z panią hrabiną aż go ssało. Nie narzucał się, taktem wiedziony, bo pani hrabina wróciła ze stolicy jakaś zamyślona i roztargniona, nie chciał jej niepotrzebnie kłopotać i denerwować, i tak czekał sprzyjającej chwili. Biblioteka była ważna, to wiedział, martwił się zatem i wahał, a w dodatku na dwa tygodnie sam musiał wyjechać z końmi na wyścigi…

Klementyna tylko uniosła brwi i uczyniła gest, obejmujący całą salę.

– Tak jest – powiedział Florek natychmiast z wielką ulgą. – Deszcz lał, jakby kto upusty otworzył, i tak dwa dni. Pan hrabia przyjechał z panem markizem de Rousillon i z jaśnie panem du Lacque. Z polowania wyszły nici, konie do obejrzenia tyle co w stajni, bo kto by jeździł pod potopem, nie mieli co robić. Jaśnie pan du Lacque, z przeproszeniem pani hrabiny, za pokojówkami latał, ale pan markiz czytaniem się zajął i tu grzebał, a pan hrabia, skarż mnie Bóg, jeszcze mu dopomagał. A jak co mówiłem, za drzwi mnie wyganiał, aż, wola boska, zapowiedziałem, że naskarżę, bo nie wiadomo, kto tu się więcej pani hrabiny boi. Wtenczas zaczął się śmiać i przyobiecał, że weźmie na siebie. No i co wygrzebali, to zostawiłem, bo wiem, że pani hrabina woli sama, a co zabrali, to uparłem się za pokwitowaniem. Inaczej po moim trupie. Tu te papiery, dopilnowałem.

Uczynił kilka kroków i wskazał dokumenty, przyciśnięte świecznikiem.

– A nasza Rosine w ogóle wygrała – dodał. – Pierwsze miejsce wzięła.

Klementyna, wciąż nic nie mówiąc, podeszła do stoliczka i obejrzała pokwitowania. Justyna cierpliwie i z wielką ciekawością czekała, co będzie dalej.

Księgę o polowaniu z sokołami wypożyczył sobie markiz de Rousillon, do czego przyznał się na piśmie, a hrabia de Noirmont, jej własny syn, poświadczył to, prawdopodobnie kretyńsko chichocząc. Pan Bóg ją skarał głupotą dzieci. Koszmarne wydarzenie miało miejsce zaledwie miesiąc temu, a markiz de Rousillon… Jezus Mario! Sama stwierdziła, teraz, w czasie pobytu w Paryżu, że ten młody idiota zagrożony jest bankructwem i licytacją całego mienia! Dorobił się… Jej syn oczywiście też mu pożyczał i co najmniej dwieście tysięcy szlag trafił, bo przecież nie będą dobijać leżącego. Bank i lichwiarze wyrwą wszystko…

Odwróciła się do Florka i obydwoje popatrzyli na siebie długim spojrzeniem, którym powiedzieli sobie wszystko. Nie po to wścibski lokaj zlatywał z murku, żeby teraz przedmiot wścibstwa diabli brali…

– Cud boski, żeś chociaż tego dopilnował – rzekła do sługi zdławionym głosem. – Błogosławieństwo dla nas w twojej osobie i wiedz, że w testamencie wdzięczność dla ciebie nakażę. Masz się ożenić i mieć dzieci. A ty… – zwróciła się do Justyny i nagle urwała. – Zaraz. Florek, możesz odejść. Niech mi tu przyniosą wina i bardzo zimnej wody.

– Babciu, co się stało? – przeraziła się Justyna. – Boże drogi, może doktora…

– Nie zawracaj mi głowy doktorami. Balbina tu zaraz przyleci, ona mi zioła przyrządzi, lepsze to niż doktor…

Więcej pomógł Klementynie charakter niż wino i zimna woda, resztę terapii po wstrząsie załatwiła Balbina, jej osobista szafarka, przez samą panią wyuczona, jak używać ziół, którą to wiedzę Klementyna posiadała od dzieciństwa. Nim przystąpiła do rzeczy, zdążyła pomyśleć perspektywicznie, że ta bezcenna wiedza zejdzie ze świata razem z nią…

– Słuchaj, dziecko – rzekła z troską – może czasy są inne, ale przyroda się nie zmienia. Przysięgnij mi zaraz, że wszystko, co spisałam o kurowaniu, ocalisz i zachowasz. Może i kłopot ci sprawiam, bo tylko część tego u mnie w sekretarzyku leży, a dużo jest tu, w książkach, ale trudno. Nikt inny dość rozumu nie posiada, więc musisz ty.

Przerażona całą sceną Justyna gotowa była przysiąc babce wszystko i, co ważniejsze, przysięgi dotrzymać. W kwestii ziół Klementyna doznała ukojenia.

– A teraz rób sobie, co chcesz, ale tę książkę musisz odzyskać – powiedziała stanowczo. – Gdybym była młodsza, zrobiłabym to sama. Boję się, że nie dam rady. Ten bęcwał okropny, markiz de Rousillon, nie ma nic i już go chyba licytują, trzeba jechać i odebrać mu naszą książkę. Twój wuj musiał dostać pomieszania zmysłów, skoro mu to pożyczył. Jest to zabytek, niezmiernie wartościowy z różnych powodów, przedstawia sobą majątek. Jedź natychmiast, im prędzej, tym lepiej. Młoda jesteś, ale nie głupia, ten niedowarzony markiz już nas kosztuje co najmniej dwieście tysięcy, a możliwe, że znacznie więcej…

Justyna wyjechała do Paryża natychmiast, nie wiadomo po co zabierając ze sobą pokojówkę. Uczyniła to pod wpływem babki, w Klementynie tkwił odruch, młoda panienka z przyzwoitej sfery nie powinna podróżować samotnie, równie dobrze mogłaby udać się na dworzec kolejowy boso albo w nocnej koszuli. Pokojówka stanowiła absolutne minimum, poniżej którego nie dawało rady zejść.

Pociąg z Orleanu do Paryża odchodził za dwie godziny, konie, przy odrobinie uporu, pokonywały trasę z zameczku do Orleanu w czterdzieści minut, należało się nieco pośpieszyć. Zaskoczona nagłym wyjazdem pokojówka, która w planach miała wysoce interesującą randkę, odjechała z jaśnie panienką nieziemsko wściekła…


***

Markiza oczywiście zlicytowano.

Pożyczonego z Noirmont dzieła o sokołach nie zdążył nawet otworzyć. W chwili przybycia komornika leżało sobie na środku stołu jadalni, gdzie nie miał już kto nakrywać do posiłków, bo cała służba opuściła niesolidnego chlebodawcę. Sam markiz, porzuciwszy stan posiadania na pastwę fiskusa, przeprowadził się do starej niańki, której było wszystko jedno, a katastrofa materialna ukochanego panicza w ogóle do niej docierała. Sama niezrozumiała, ale zachwycająca, obecność panicza napełniała ją szczęściem, może ostatnim w życiu, korzystała z niej zatem, serwując śniadanka i nie pytając o nic.

Komornik, który przybył dokonać zajęcia, był człowiekiem wyjątkowo inteligentnym. Doskonale wiedział, że stare rodziny posiadają rzeczy niezwykłe i niejeden bankrut uratowałby resztę mienia, sprzedając korzystnie zaniedbany obraz, mebel, zegar czy też naszyjnik po prababci. Nie był zupełną świnią, podpowiadał niekiedy właściwy sposób postępowania, partycypując w nieoczekiwanych zyskach zaledwie w jakimś procencie, ale dla kompletnych idiotów nie miał litości. Markiz de Rousillon był, jego zdaniem, bezmyślnym kretynem najwyższej klasy i z nim dzielić się ewentualnym zyskiem nie zamierzał.

Znajdował się w tej doskonałej sytuacji, że posiadał brata, antykwariusza, oblatanego w historii sztuki. Zabrał go ze sobą jako eksperta.

Pierwszą rzeczą, jaką brat-antykwariusz wypatrzył, było dzieło o sokołach. Komornik pieczętował co popadło, a brat siedział przy jadalnym stole i przeglądał pierwsze strony, w upojeniu czytając tekst i oglądając rysunki, aż dotarł do części zlepionej. Wówczas wzdrygnął się lekko i zamknął książkę.

– A kto wie…? – rzekł po długiej chwili zamyślonego wpatrywania się gdzieś w przestrzeń – może to jest ta sama książka, którą otruł się Karol IX…?

Obecny w jadalni komornik z zainteresowaniem przyjrzał się bratu.

– No…?

Antykwariusz westchnął i poruszył się niespokojnie.

– Rzecz dla amatora, ale coś się wyciągnie – oznajmił. – Sam ją kupię. No, jeśli idzie o cenę, bez przesady…

Ponownie spróbował zajrzeć do środka. Kartki były sklejone porządnie, zbite ze sobą, oblizywanie palców trochę pomagało, suche ślizgały się po grubym papierze, antykwariusz uniósł dłoń do ust, nagle przypomniał sobie plotki historyczne i zrobiło mu się gorąco. Rzucił dzieło jak oparzony i zrezygnował z oglądania dalszego ciągu.

Nazajutrz po zalegalizowanym nabyciu przedmiotu jeszcze nie wiedział, co z nim zrobi, i zaczynało w nim rosnąć zdenerwowanie. Udał się na obiad, w sklepie został młody i gorliwy sprzedawca…

Po powrocie, odesławszy z kolei na obiad personel w jednej osobie, antykwariusz stwierdził coś, od czego najzwyczajniej w świecie padł trupem na miejscu, rażony gwałtownym wylewem. Już od dawna miał wysokie ciśnienie.

Justyna dotarła do Paryża wczesnym wieczorem w dniu jego pogrzebu i od razu, wręcz z marszu, udała się do zbankrutowanego pana markiza de Rousillon, gdzie przebywał jeszcze likwidator. Właśnie wychodził, ale zatrzymał się i chętnie udzielił jej wyjaśnień. Tak jest, wszystko przepadło, mienie idiotycznego markiza, nieodpowiedzialnego półgłówka, zostało sprzedane z licytacji dopiero co, dosłownie przed chwilą, poszło prawie wszystko, sam markiz zaś przestał pojawiać się wśród ludzi już jakiś czas temu i nikt nie wie, gdzie się znajduje. Kwity licytacyjne jednakże istnieją i on sam nawet pamięta niektóre rzeczy, wie, kto je kupił…

O poranku, spędziwszy noc w paryskim domu wuja, Justyna znalazła się przed wejściem do antykwariatu, odzieranym z żałobnych kirów i właśnie na nowo otwieranym. Przyjął ją zięć nieboszczyka, mąż spadkobierczyni, od lat już będący wspólnikiem teścia.

– O nieba! – rzekł z szalonym niepokojem. – Książka o polowaniu z sokołami? Szesnasty wiek, świeżo nabyta?! Boże wielki…!

Justyna zaniepokoiła się również. Nie miała zielonego pojęcia, co dzieło w sobie zawiera, ponieważ Klementyna zasadniczą tajemnicę zatrzymała dla siebie. Ugryzła się w język, pomyślawszy, że ewentualna utrata diamentu pozwoli jej zmarłemu mężowi przynajmniej zachować twarz. Po cóż miałaby wyjawiać podejrzaną prawdę o klejnocie wątpliwego pochodzenia, jeśli klejnot diabli wzięli i nigdy do rodziny nie wróci? Chyba że ten głupek, markiz, znajdzie go i wybuchnie wielkim krzykiem, wówczas owszem, powie co trzeba i odbierze dogocenność kretynowi, ale jeśli nie, niechże ta cała niepojęta afera przepadnie w mrokach powszechnej niewiedzy. Niech Justyna odnajdzie księgę, a potem zobaczymy…

Zbrojna w poświadczone pokwitowanie markiza, Justyna rozpoczęła wyjaśnienia od strony prawnej.

– Rozumie pan, to zostało zlicytowane nielegalnie – rzekła zimno. – Własność naszej rodziny, wypożyczona bez naszej wiedzy, oto dowód, istnieją także świadkowie. Powinno zostać wyłączone, zapewne był to błąd komornika, ale nie będziemy żądać zwrotu kosztów. Chcemy tylko odzyskać pamiątkę rodzinną. Nie wiem, jak się takie rzeczy załatwia.

– Pamiątka rodzinna, cha, cha – odparł zięć z goryczą. – W obecnej sytuacji chyba nie przyznałbym się do takiej pamiątki.

Justyna, nieodrodna wnuczka swojej babki po kądzieli, zmarszczyła brwi.

– Co pan ma na myśli? – spytała już zupełnie lodowato.

Zięć antykwariusza gdzieś w głębi duszy przestraszył się pięknej młodej damy, z której nagle, nie wiadomo jakim sposobem, wyjrzała straszliwa megiera.

– Łaskawa pani, wszystko powiem. Raczy pani posłuchać. Otóż prawnie, tak, można by to załatwić. Zaczekać do chwili przejęcia spadku, drobiazg, jedyną spadkobierczynią jest moja żona, a ja byłem wspólnikiem zmarłego i stan posiadania mam w małym palcu. Udowodnić, dowód, jak widzę, pani posiada, że jeden przedmiot został zlicytowany przez pomyłkę, cudza własność, przedmiot zwracamy i na tym koniec. Możemy koszty ściągnąć z komornika, ale nie uczynimy tego, to tak na marginesie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie pewien szkopuł…

Odetchnął głęboko, zebrał siły i mężnie ciągnął dalej, bo więcej bał się owej nagle ujrzanej megiery niż wszelkich konsekwencji prawnych.

– Otóż, łaskawa pani… Podmienionego dzieła już nie ma. Proszę, chwileczkę, niech powiem do końca. Mój teść zmarł nagle. Padł tu, w gabinecie, jak pani widzi, jest to pomieszczenie biurowe, wyniesiono go do mieszkania, do sypialni, tam lekarze, rodzina… Ja zaś znalazłem na jego biurku dość dziwny list, skierowany chyba do mnie, w każdym razie do tego, kto obejmie antykwariat. Mam ten list. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, czy to list, czy osobista notatka… Proszę, niech łaskawa pani raczy przeczytać.

Justyna, wzorem babki, słuchała w milczeniu, kryjąc osłupienie, które powolutku zaczynało ją ogarniać. Następca antykwariusza podał jej zwyczajną kartkę.

Antykwariusz rzeczywiście napisał tam coś osobliwego. Zawiadomił o posiadaniu dzieła, nabytego z licytacji, traktującego o polowaniu z sokołami i tresurze ptactwa drapieżnego, po czym ostrzegł, żeby w żadnym wypadku nie oglądać tego i nie oddawać się lekturze gołymi rękami. Wydawało się to o tyle dziwne, że na ogół ogląda się i czyta oczami, a kończyny górne mają w tym niewielki udział. Nie przewracać kartek. Istnieje nikła możliwość, że dzieło zostało nasycone trucizną jeszcze przez Katarzynę Medycejską, otruł się nim Karol IX i nie wiadomo, jak długo ta trucizna trzyma swoją moc. Jest to wyłącznie podejrzenie, oparte na plotkach historycznych, i nic więcej, ale na wszelki wypadek…

Na tym list się urywał. Justyna uniosła głowę i popatrzyła pytająco. Następca antykwariusza wydawał się coraz bardziej nieswój.

– Widziałem tę książkę – rzekł posępnie. – Przez chwilę. Nawet miałem w ręku. Zainteresowała mnie oczywiście, spojrzałem na początek, dalszego ciągu w ogóle nie widziałem, kartki były jakby sklejone, koniec owszem, a temu w środku dałem spokój, ledwo narożnik się rozdzielał. Może i przejrzałbym to dokładnie, bo szesnastowieczna rzecz w tak doskonałym stanie to rzadkość, ale teść dosłownie wyrwał mi to z ręki. Zdenerwowany, prawie zsiniał… Więc nie wiem, Bóg ustrzegł… Po czym, zaraz nazajutrz, pierwszego dnia, okazało się, że nasz pracownik to sprzedał. Akurat w czasie naszej chwilowej nieobecności. Teść wrócił, zwolnił go na obiad, został sam, możliwe, że się zdenerwował, zastałem go martwego… Ale jestem pewien, przedtem to oglądał, czytał… No i teraz nie wiem, nie mógłbym przysiąc, supozycje zawarte w tym liście wydają mi się przerażające…

Justynie również wydały się przerażające. Zdenerwowanie jej babki mówiło samo za siebie, może istotnie upiorne dzieło stanowiło niegdyś własność królewską i teraz truło każdego, kto zechciał zainteresować się ornitologią… Nieboszczyk antykwariusz obejrzał je i padł trupem. To chyba o czymś świadczy…?

Nagle uświadomiła sobie, co słyszy. Księgi o sokołach w antykwariacie już nie ma, ktoś ją zdążył kupić, antykwariusz mógł dostać apopleksji ze zdenerwowania, że trucizna poszła do ludzi, otruł się czy nie, bez znaczenia, wola boska, ale ona ma to odzyskać!

– Przypadek – mówił zięć antykwariusza trochę jakby rozpaczliwie. – Okropny przypadek, to się rzadko zdarza, żeby coś zostało tak błyskawicznie sprzedane, tanie to przecież nie było, i akurat nikogo innego w sklepie nie było, tylko nasz sprzedawca…

– Kto?! – przerwała Justyna strasznym głosem. – Kto to kupił…?!!!

Zięć antykwariusza spojrzał na nią i zdrętwiał. Też mu błysnęło właściwe skojarzenie. Jeśli istotnie w lekturze tkwiła trucizna, sensu w tym nie ma, ale jeśli… która tak gładko wyprawiła na tamten świat jego teścia… a przecież ledwo ją napoczął, nie rozklejał kart!… To kto tam teraz leży jako następna ofiara…?!!!

Uświadomił sobie, że nie ma o tym pojęcia, nie zapytał tego parszywca, sprzedawcy, komu sprzedał zabytek, ucieszył się pewnie kretyn, że sprzedaje taką drogą rzecz… Ale może będzie pamiętał, może to, co daj Bóg, znajomy klient…

Bardzo blady, patrzył na młodą megierę wzrokiem zranionej łani.

– Nasz sprzedawca… – wymamrotał. – Kwit, tak, ale nazwiska nie zapisujemy, klient przychodzi, kupuje, płaci i niech go diabli biorą… Najmocniej panią przepraszam!

– Nie szkodzi – mruknęła Justyna z wyraźną furią.

– Ale może pamięta… Na mieście jest… Ma przyjść później… Jeśli pani raczy…

– Zaczekam – przerwała mu Justyna stanowczo. – Nie wyjdę stąd bez tej informacji. Kiedy on ma przyjść? Bo może go poszukać w domu, gdzieś przecież mieszka?

– Mieszka, tak, ale w domu go nie ma, załatwia sprawy, miał się spotkać z rzeczoznawcą, sam go umawiałem, mieli pojechać do kogoś, nie wiem gdzie…

Czas, spędzony wspólnie w oczekiwaniu na sprzedawcę, obydwoje, Justyna i nowy antykwariusz, każde we własnym zakresie, zgodnie zaliczyli do najgorszych chwil życia. Trochę te chwile potrwały, bo sprzedawca wrócił dopiero po pierwszej.

Oszołomiony nieco krwiożerczym pytaniem, zdołał sobie jednak przypomnieć klienta.

– Ależ tak, znamy go – powiedział przerażony.

– Wicehrabia Gaston de Pouzac, mieszka…

– Wiem, gdzie mieszka – przerwała Justyna, która z jednej strony doznała natychmiastowej ulgi, a z drugiej o mało szlag jej nie trafił. – To mój kuzyn. Mam nadzieję, że… O Boże, może jeszcze żyje…!

Święcie już teraz przekonana, że zainteresowanie upiorną książką o sokołach grozi życiu czytelnika i o to właśnie chodziło jej babce, porzuciła antykwariat wraz z jego roztrzęsionym personelem i popędziła do kuzyna. Rodzinne konie czekały na nią i chętnie zerwały się do biegu, a stangret znał Paryż.

Kuzyn już nie żył.

Dziko zdenerwowana Justyna trafiła u niego prosto w piekło na ziemi. Lekarze, policja, służba i dodatkowo dwóch ciężko spłoszonych przyjaciół, wszystko kłębiło się w straszliwym zamieszaniu. Mimo oszołomienia i szoku, zdołała pomyśleć, że gdyby to był obcy dom, nie dogadałaby się z nikim. Na szczęście, o ile w tak dramatycznej sytuacji można mówić o szczęściu, wicehrabia był cioteczno-ciotecznym wnukiem jej prababki, bo stara hrabina de Noirmont posiadała siostrę, której najmłodszy potomek właśnie zszedł z tego świata, przedtem jednak stanowił rodzinę i Justyna u niego bywała. Znała ją cała służba i nikogo nie dziwiło jej zaangażowanie w tragedię.

Niezbicie pewna, iż dysponuje wyjaśnieniem sprawy, ponieważ kuzyn bez wątpienia otruł się piekielną księgą, pełna wahań, czy nie należy tego strasznego faktu ukryć, złapała jego osobistego lokaja, który doszczętnie stracił głowę i nie panował nad językiem, a całość wydarzeń miał świeżutko w pamięci.

Ktoś był u hrabiego Gastona. Nie wie na pewno kto, bo tu panował dziś istny kołowrót, jaśnie pana odwiedzało mnóstwo ludzi, jeden za drugim, w tym jego dwóch przyjaciół, baron de Tremont i markiz de la Tourelle, oni jeszcze są, zgłupieli z tego wszystkiego, siedzą w salonie i nie wiedzą, co robić, policja kazała im czekać, a oprócz nich fryzjer, posłaniec z bilecikiem, chwalić Boga, że wiadomo przynajmniej, od kogo bilecik, od pani de Mouret, małżonki bankiera, wicehrabia z nią akurat… tego… No i korespondował… I jeszcze pomocnik jubilera, ten taki wielki, bykowaty, a przedtem… albo potem… nie, przedtem, dekorator, bo jaśnie pan zasłony chciał zmieniać, a wcześniej jeszcze jeden taki z rachunkiem… A w ogóle to prawie od rana, znaczy od południa, jaśnie pan siedział i oglądał jakąś książkę, starą, nie, to źle powiedziane, jakieś przedpotopowe dzieło, które dopiero co kupił. Musiało mu się spodobać albo co, bo wydawał okrzyki…

– Skoro wydawał okrzyki, znaczy jeszcze żył – zauważyła przytomnie Justyna, która zdołała się już nieco opanować. – Kiedy je przestał wydawać? Kto był wtedy u niego? Przypomnij sobie!

Mignęła jej w głowie rozpaczliwa nadzieja, że może kuzyna po prostu ktoś zamordował, bo myśl o trucicielskich właściwościach zabytkowego wolumenu wydawała jej się coraz bardziej przeraźliwa i z całej siły chciała ją od siebie odsunąć. W końcu o tym Karolu IX to była plotka, fikcja literacka, nie wiadomo na czym oparta… no owszem, wiadomo, na ogólnym przekonaniu, że w tamtych czasach wszyscy się truli wzajemnie, ale przecież nie musi to być prawda! Boże jedyny, a babcia kazała odzyskać to świństwo, zanim nastąpi nieszczęście, nie powiedziała tego wyraźnie, ale podtekst dał się zauważyć…

Lokaj uczciwie starał się skupić, przeszkadzając jej myśleć, co ją okropnie irytowało, chociaż odpowiadał na pytanie, przez nią samą zadane.

– Zaraz. Fryzjer wyszedł, a jaśnie pan wydawał potem… zaraz… Panowie de Tremont i de la Tourelle w małym saloniku zażądali wina, przeczekiwali… Do gabinetu wszedł chyba pomocnik jubilera… Ja sam to wino przyniosłem, nic nie słyszałem, ale panowie mówili, śmieli się… Wielki Boże, pomocnik jubilera wyszedł, znikł, a zaraz potem… tak, zaraz potem, jako następny, ten posłaniec z bilecikiem, podniósł krzyk…

Pomocnik jubilera…

Nadzieja Justyny nagle nabrała rumieńców.

– Policja – przerwała gwałtownie. – Skąd policja, dlaczego? Kto ją wezwał?

– No, jak to, kamerdyner zobaczył… Policję od razu… Justyna znów przerwała zaskoczonemu słudze.

– Ta książka, którą mój kuzyn oglądał… Gdzie ona jest? Nie, zaraz… Proszę mi przynieść wody…

Myśl jej biegła niepowstrzymanie. Potworne dzieło o sokołach trzeba odzyskać natychmiast, może jeszcze nie zdołali odgadnąć pochodzenia trucizny, babka z pewnością nie życzyłaby sobie ujawnienia takiej kompromitującej tajemnicy rodzinnej! Gaston coś oglądał, mogło to być cokolwiek… A nawet jeśli zginie… Katarzyna Medycejska nikomu nie przyjdzie do głowy, odebrać to, mogłaby legalnie… Nie, nic z tego, nie zaraz, Gaston nie był żonaty, pojawią się komplikacje spadkowe, żyje za to jego ojciec, hrabia de Pouzac, dziedziczy chyba, zanim przyjedzie z prowincji…

W rezultacie dzieło o sokołach Justyna zwyczajnie ukradła. Prośbą o wodę pozbyła się lokaja, wiedziała doskonale, gdzie znajduje się gabinet kuzyna, udała się tam, zajrzała i pierwsze, co zobaczyła, to była gruba księga, leżąca na konsolce przy samych drzwiach. Nie patrzyła na nic więcej, w gabinecie byli jacyś ludzie, coś robili, ktoś się chyba ku niej odwrócił, wolała nie zwlekać, chwyciła ciężkie tomisko i uciekła.

W pamięci jej tkwił pomocnik jubilera. Był tam w kluczowym momencie, a jeśli policja… Bo może jednak…?

Wiedziała, który to jubiler, znała go, zaopatrywał w precjoza całą rodzinę, mgliście pamiętała nawet pomocnika, takie duże coś, góra mięsa w ludzkiej postaci…

U jubilera znalazła się w dziesięć minut.

Pomocnika nie było, jeszcze nie wrócił z miasta. Do wicehrabiego został wysłany z bransoletką, na której należało wygrawerować napis czułej treści, wicehrabia zostawił ją i dzisiaj miała mu być dostarczona. Rzeczony pomocnik, silny jak byk, z reguły był wysyłany z rozmaitymi drogocennościami, bo dokonanie na niego napadu nie leżało w możliwościach przeciętnych opryszków, wręcz przeciwnie, to raczej on mógł być dla opryszków groźny, ale jego uczciwość już dawno została sprawdzona. Dlaczego jeszcze nie wrócił, nie wiadomo, bo do załatwienia miał tylko dwie sprawy i już powinien być z powrotem.

U jubilera Justyna przesiedziała przeszło godzinę, mniej dla zyskania wiedzy, a więcej dla wytchnienia. Musiała wyrzucić z siebie świeżo przeżyty wstrząs, a niewiele miejsc nadawało się do tego lepiej niż wnętrze jubilerskiego magazynu. Wiedzę o nieobecnym pomocniku zyskała niejako okazjonalnie, między innymi poznając jego plany matrymonialne, bo jubiler był dość gadatliwy.

Najważniejsza rzecz, odzyskane dzieło o sokołach, leżało w powozie. Nie doczekawszy się powrotu upragnionego świadka, spragniona podzielenia się wrażeniami z babką, zdecydowała się wracać od razu, bez odpoczynku. Była pewna, że w Orleanie konie będą na nią czekały.

Klementyna czekała również z wielką niecierpliwością.

Osobiście wniósłszy ciężką księgę do domu, Justyna z ulgą i triumfem rąbnęła ją na stół. Widząc, jak babka otwiera zabytek i pośpiesznie sięga do kart z dłońmi bez rękawiczek, wydała okrzyk przerażenia.

– Babciu, nie…! Co robisz…?!

Klementyna powstrzymała gest. O truciźnie Katarzyny Medycejskiej nie miała najmniejszego pojęcia, zdumiała się zatem niebotycznie. Obejrzała się na wnuczkę.

– Dlaczego…? Co się stało?

– Babciu, oni nie żyją!

– Kto nie żyje?

Justynie dopiero teraz popłynęły łzy z oczu.

– Wszyscy! – wyszlochała. – Każdy, kto czytał! Antykwariusz! Kuzyn Gaston! Nie dotykaj tego! Nie wierzyłam, nikt nie wierzył, ale to musi być zatrute…!

– Bzdura – odparła babka gniewnie. Ujęła nóż do papieru, energicznie dziubnęła w sklejony środek i jednym gestem otwarła księgę w połowie.

Justynie zabrakło głosu. Klementynie też, każdej z innego powodu. Klej się zestarzał, wysechł, zaczynał kruszeć, księga otworzyła się łatwo, chociaż z lekkim trzaskiem, strzępiąc tylko nieco po brzegach zlepione ze sobą karty. W środku ukazała się duża, pusta, dawno wycięta dziura.

Diamentu nie było.

Po długiej chwili milczenia Justyna, dziewczyna mężna i energiczna, odezwała się pierwsza.

– Nic nie rozumiem – rzekła żałośnie i z niepokojem. – Babciu, ja cię proszę, umyj ręce natychmiast, na wszelki wypadek. Trzech ludzi padło trupem przy oglądaniu tego, podobno przedtem otruł się Karol IX, to zostało sklejone specjalnie…

– Moje dziecko, mówisz androny – przerwała Klementyna z irytacją. – Oczywiście, że zostało sklejone specjalnie, uczyniłam to własnoręcznie, a przedtem kleił twój dziadek. I zapewniam cię, że nie żadną trucizną, tylko zwyczajnym klejem. Cóż tam się stało w Paryżu i skąd ta hekatomba? Powiedz mi wszystko spokojnie i po kolei.

Justyna odetchnęła głęboko co najmniej kilka razy, zebrała siły i po bardzo długiej chwili zdołała wreszcie w pełni odzyskać panowanie nad sobą. Uwierzyła babce. Ponadto nie była idiotką, na widok dziury w samym środku księgi domyśliła się, że nie zbrodni służyło to dzieło o sokołach. Kryło w swoim wnętrzu coś, czego już nie ma, a musiało to być coś niezmiernie cennego, skoro od początku babka napomykała o wielkiej wartości zabytkowego dzieła. Z dziurą w środku, zdewastowane, samo sobą takiej wartości nie mogło wszak przedstawiać! Rozum chyba straciła w trakcie tych poszukiwań, skoro uwierzyła w truciznę, jakaż trucizna może stanowić wielki skarb…?!

Zdała babce relację ze swojej podróży. Słuchając, jak zwykle, w milczeniu, Klementyna zastanawiała się, czy wyznać wnuczce całą prawdę. Wciąż kołatała się w niej ta sama myśl, skoro diament przepadł, po cóż ujawniać tajemnice, być może kompromitujące? Z drugiej strony, gdyby jednak istniała szansa na odzyskanie klejnotu… Należałoby go poszukać, a nie sposób szukać, nie wiedząc, czego się szuka. Do jutra… Przemyśli kwestię do jutra, Justyna i tak na razie musi odpocząć, młoda jest wprawdzie, ale nawet młodość potrzebuje bodaj z jednej spokojnej nocy na sen…

Justyna ochłonęła po wydarzeniach, ale gryzła ją niecierpliwość. Węszyła tu jakąś sensację, nie czuła się zmęczona, a rozbudzona ciekawość dodawała jej sił. Usłyszawszy, że na wyjaśnienie osobliwej sprawy ma czekać do jutra, zbuntowała się i pozwoliła sobie na protest, usiłowała namówić babkę, żeby uchyliła bodaj rąbka już dziś, od razu, ale Klementyna wykazała kamienny upór z bardzo prostego powodu, którego wcale nie zamierzała kryć.

– Ja ci nie robię na złość, moje dziecko – rzekła smętnie. – Najzwyczajniej w świecie sama nie wiem, co zrobić, i muszę się nad tym zastanowić. Nie mogę na poczekaniu podjąć takiej decyzji, ważnej, być może, nie tylko dla mnie i dla ciebie, ale nawet dla całych pokoleń. Nie szarga się bez potrzeby dobrego imienia własnej rodziny…

Zrozumieć, Justyna zrozumiała, ale na stan emocji zrozumienie żadnego wpływu nie miało. Bezczynne oczekiwanie jutrzejszego dnia stanowiłoby udrękę nie do zniesienia, o pójściu spać w ogóle nie było mowy, musiała coś robić, czymś się zająć, czymś zmęczyć. Przypomniała sobie złożoną babce przysięgę, dotyczącą owej rozproszonej po bibliotece wiedzy o ziołach, zdecydowała się zacząć od razu. Klementyna zamknęła się w gabinecie, niegdyś hrabiego, obecnie swoim, jej wnuczka zatem bibliotekę miała do dyspozycji nawet na całą noc.

Ogromna sala, prawie pod sufit zabudowana półkami i szafami, zawierała w sobie kilkanaście tysięcy książek w ośmiu językach: francuskim, angielskim, niemieckim, włoskim, polskim, greckim i łacińskim. W rodzinie hrabiów de Noirmont co drugie lub trzecie pokolenie obfitowało w jednostki wykształcone, które lubiły czytać, i jeszcze przed wynalezieniem druku zbiór liczył sobie kilkadziesiąt pięknie iluminowanych dzieł. Więcej niż niejedno opactwo. Mimo upadku finansowego nigdy jakoś tych walorów nie sprzedawano, trwały spokojnie przez całe stulecia i, być może, zaszkodziłby im dopiero wiek XIX, gdyby nie posag Klementyny, który na nowo przywrócił rodowi odrobinę świetności. W dodatku, w czasie rewolucji, młodszy braciszek aktualnego wówczas przodka w prostej linii, zmarły bezżennie i bezdzietnie, wzbogacił rodzinną bibliotekę wszystkim, co udało mu się w panującym ogólnie zamieszaniu tanio odkupić, uratować od pożogi, względnie ukraść. O polskie książki zaś postarała się już sama Klementyna.

Dowiedziawszy się od babki, że wiedza o ziołach znajduje się gdzieś w książkach, Justyna ujrzała przed sobą galerniczą pracę. Stałego bibliotekarza nie zatrudniano już co najmniej od stu pięćdziesięciu lat, dzieła stały na półkach jak popadło, wymieszane tematycznie, chronologicznie i językowo, katalogi istniały, ale gdzieś poutykane i od dawna nieaktualne. Przeszukanie tego całego naboju wymagało ciężkich fizycznych wysiłków.

Przy obecnym stanie ducha Justynie w pełni to odpowiadało. Nie spróbowała nawet zapukać do babki i poprosić o jakąkolwiek wskazówkę. Zaczęła po prostu od jednego narożnika i postanowiła ruszyć w prawo. Równie dobrze mogła zdecydować się na kierunek w lewo i odkrycia dokonać po paru miesiącach, a może nawet latach.

Ten akurat fragment biblioteki zawierał głównie francuskie wydania sprzed dwustu i dwustu pięćdziesięciu lat, rzecz jasna poprzetykane chaotycznie Ariostem, Cervantesem i Fieldingiem w oryginale, wszystko wielokrotnie czytane przez całe pokolenia. Justyna nie wdawała się w lekturę, wyobraziwszy sobie, zresztą słusznie, że owe zapiski o ziołach zawarte są nie w druku, tylko mają postać luźnych kartek, względnie notatek na marginesach. A może zeszycików, ugniecionych między tomami w przypadkowych miejscach. Wyjmowała zatem każdą książkę, przeglądała ją, potrząsała i sprawdzała, czy nie ma czegoś pod okładką.

Zaczęła od najniższej półki i pchała się ku górze. Przy półce czwartej, kiedy mogła się już prawie wyprostować, pomyślała, że należało włożyć na siebie jakąś warstwę ochronną, fartuch na przykład, bo mimo iż grzebała w zamykanej, oszklonej szafie, zakurzona już była, jakby się tarzała na starym strychu. Sił wciąż jeszcze miała za dużo, ale uczucia zaczynały już w niej łagodnieć.

Szósta półka wymagała już drabinki. W bibliotece znajdowały się nawet dwie schodkowe drabinki, wyższa i niższa, i być może ten narożnik Justyna wybrała sobie na początek właśnie dlatego, że wyższa drabinka stała obok. Wyjęła teraz z piątej półki ostatni tom, przesunęła drabinkę bliżej i usiadła na niej na najniższym stopniu, przeglądając komedie Corneille'a.

Od razu na pierwszej stronie, tytułowej, zatem prawie pustej, ujrzała ręcznie pisany, słabo widoczny, trochę niewyraźny tekst.

Mandragora, przeczytała. Człek w korzenia zaklęty…

Ucieszona znaleziskiem, postanowiła przepisać to natychmiast, z góry przewidując trudności. Pismo wyblakłe, język jakiś dziwny, nie współczesny, zapewne przepisane to zostało z czegoś jeszcze starszego. Papier, zeszyt, atrament… Wszystkie niezbędne untensylia znajdowały się w szufladach długiego stołu, stojącego na środku, pomieszczenie wszechstronnie służyło pracy umysłowej. Cenną treść należało uratować, niewątpliwie to właśnie miała na myśli jej babka.

Zerwała się ze schodkowego szczebla, zaczepiła łokciem o poręcz drabinki i Corneille wyleciał jej z rąk. Upadł na podłogę i otworzył się w środku, gdzie w charakterze jakby zakładki tkwił jakiś papier. Znalazłaby ten papier dopiero po przepisaniu tekstu o mandragorze, teraz jednak chwyciła go z zaciekawieniem.

Papier wydawał się zdecydowanie młodszy niż tamto wyblakłe, stare pismo na pierwszej stronie książki. Elegancki z natury, ale zniszczony, pognieciony, trochę brudny, może przydeptany. Uwiecznioną na nim treść Justyna zaczęła czytać i już po pierwszych zdaniach zorientowała się, że trzyma w ręku fragment listu. Środek, bez początku i końca, pokreślony i pomazany, w dodatku z oderwanym narożnikiem.

Brzmiał następująco:

oszałał. Dzikie pretensje. Nie dokonałeś przecież porwania? Diament należy do Ciebie, skoro go dostałeś, nawet gdybyś dostał bez powodu, zdaje się, że raz w życiu udało Ci się zrobić dobry interes. A gdybyś sprzedał konia? Zapłacono Ci diamentem zamiast złotem. Możliwe też, że pani de Blivet w oczach dzikiego nababa ma większą wartość niż jakiś tam koń, rzecz gustu, a doprawdy nie mogę znać ceny ladacznic w Hindustanie. Nie chcę Ci wymawiać, ale Ciebie również kosztowała dostatecznie, a teraz siostra płaci Twoje długi. Tak, siostra, bo matka już na to nie ma. Jeśli ten diament istotnie jest taki og… pokryje poniesione koszty i nie ma… do wątpliwości. Należy do Ciebie… do mnie. oczeku…

Przez długą chwilę śmiertelnie zdumiona Justyna odczytywała powyższe słowa, urywane na brakującym narożniku. Kartka wyglądała na brudnopis, kto do kogo wystosował tę intrygującą korespondencję, nie miała pojęcia i nie siliła się odgadywać. Porzuciwszy chwilowo starania o mandragorę, popędziła do babki.

– W czym to znalazłaś? – spytała Klementyna, zapłonąwszy lekkim rumieńcem po przeczytaniu tekstu. – Przynieś to.

Justyna biegiem obróciła tam i z powrotem, donosząc Corneille'a. Wyraz twarzy babki mówił sam za siebie.

W starym i podniszczonym tomiku na pierwszej stronie znajdowała się dedykacja, nie rzucająca się w oczy, bo zachodził na nią opis mandragory. Corneille'a z wyrazami uczuć własnych, jakiś L. de M. ofiarował pannie Ludwice de Noirmont, która niewątpliwie utwór czytała i zapewne zostawiła w nim brudnopis pisanego właśnie listu. Ona lub ktoś inny. Płeć osoby piszącej była nieodgadniona, ale jakiś tajemniczy duch, tkwiący między wierszami, sugerował kobietę. Być może, owa płacąca siostra pisała do brata i z pewnością w owym momencie nie była już młodą panienką.

– Nie do wiary – powiedziała Klementyna i wezwała Florka.

Kiedy przed piętnastu laty bystry chłopiec z polskiej wsi przybył do Francji, żyła jeszcze w Noirmont stara klucznica, bez mała stuletnia. Mimo wieku, trzymała się świetnie, a jedyny mankament jej umysłu objawiał się w pewnym pomyleniu osób. Klementynę brała za siostrę pana hrabiego, dożywającą wdowieństwa u brata, Florka zaś za swojego własnego wnuka, którego koniecznie chciała uczynić pierwszym kamerdynerem. Przez dwa lata czyniła te starania, po czym umarła, ale dwa lata okazały się owocne.

– Tyś spisywał kiedyś to wszystko, co ci gadała stara Wiktoryna – rzekła Klementyna bez wstępów do wiernego sługi. – Wiem, bo recepisy mi oddałeś.

– Nie całkiem wszystko, proszę jaśnie pani – odparł Florek ze skruchą i żalem. – Głupi byłem i przepuściłem dosyć dużo. Ale przez to spisywanie prawie wszystko pamiętam i gdyby jaśnie pani kazała, dopiszę…

– Po jakiemu pisałeś?

– Pół na pół. I po naszemu, i po francusku, bo języka przy okazji chciałem się nauczyć. Dziwnie może trochę to moje pisanie wypadło.

– Nie szkodzi. Przypadkiem z jej gadania może pamiętasz, kto to była i kiedy żyła panna Ludwika de Noirmont?

– A tego zapomnieć nie sposób, bo to właśnie była margrabina d'Elbecue, za którą ona jaśnie panią uważała. Z domu panna de Noirmont, owdowiawszy bezdzietnie, tu u brata mieszkała, no, u matki, bo jej matka jeszcze żyła. A brat w Indiach wojował. Zaraz, kiedy to było, jaśnie pani pozwoli, że obliczę, bo do liczenia ona głowy nie miała i wszystkie czasy myliła…

– Licz głośno.

– A dobrze. Dziewięćdziesiąt osiem lat miała, jak tu przybyłem, a w setnym roku umarła, przeto urodzić się musiała w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym drugim…

Na znak babki Justyna, zaciekawiona już niepomiernie, zaczęła te daty spisywać. Florek kontynuował na głos.

– Osiem lat miała, to na pewno, jak już do posługi przy margrabinie przyszła, przeto najlepiej to pamiętała. Margrabina czterdziestki dochodziła. A w ogóle to onaż Wiktoryna, im dawniejsze czasy, tym lepiej pamiętała, kotu na ten przykład mleko w miseczce kazała na swoim sekretarzyku postawić, margrabina znaczy. Wiktoryna stawiała, a kot mleko wylał na listy margrabiny i cała awantura z tego wynikła. Na brata się złościła, bo jego długi musiała płacić. Krótko potem umarła, akurat jak hrabia de Noirmont, jej brat, z Indii powrócił, ranny i ciężko chory. Wiktoryna wtedy jedenaście lat ukończyła, wścibskie dziecko to było, a nikt na nią specjalnie uwagi nie zwracał, więcej widziała i zapamiętała niż kto inny. Jedenaście, tedy musiał to być rok tysiąc osiemset trzeci. We dwa miesiące margrabina umarła na alterację, przez brata rozzłoszczona. Wiktoryna powiadała, że skarb miał wielki w ręku i zgubił, i z tego ją atak jakiś trafił. Ale że nagle to było, przeto testamentu nie zmieniła i hrabia wszystko po siostrze odziedziczył.

– Nadzwyczajne, że tak to pamiętasz – pochwaliła Klementyna.

– Przez naukę języka – wyznał Florek z lekkim zakłopotaniem. – Przepisywałem i poprawiałem, no i tak jakoś w pamięć zapadło… I jeszcze to, że jaśnie pani miała być tą margrabiną.

– Dziękuję ci. To mi wystarczy. Zachowaj swoje notatki i, broń Boże, ich nie zgub.

Po wyjściu Florka przez chwilę milczała, nie kryjąc wcale wielkiego przejęcia.

– Teraz ci powiem prawdę, którą zapewne sama już odgadujesz – rzekła wreszcie do Justyny. – Milczałam, bo nie byłam pewna, czy jakiejś hańby w tym nie ma. A otóż, rzecz nie do wiary, prawo jest przy nas. Diament, o którym mowa w tym kawałku listu, istniał naprawdę, sama go w ręku trzymałam, a lata całe znajdował się w książce, tej rzekomo trującej.

Przygotowana już w pewnym stopniu na tę informację, Justyna odczuła jednak wstrząs potężny.

– I co…? – spytała bez tchu.

– I trzeba go odnaleźć. Gdyby nie należał do nas, do rodziny, dałabym spokój i zachowałabym sekret, ale teraz widzę, że powinno się to uczynić. Tyle że po drodze jakieś dziwne rzeczy się działy i musiał być w to wmieszany ten twój lord Blackhill. To prawdziwy lord, o to możesz się nie kłopotać, a honor u nich w wielkiej cenie. Posłuchaj zatem…


***

Godzina, spędzona niepotrzebnie u jubilera, okazała się zgoła bezcenna. Mimo oszołomienia nagle uzyskanymi informacjami, Justyna zdołała przypomnieć sobie całą rozmowę i wszystkie dane o pomocniku. Miał narzeczoną. Posiadał także rodziców i zamężną siostrę, ale Justynie instynkt kazał z tego całego towarzystwa wybrać dziewczynę.

Narzeczona mieszkała w Calais i była córką cieśli okrętowego, fachowca wysokiej klasy. Jubiler znał jej nazwisko i adres, bo do pomocnika przychodziły listy. Ukrył tę informację przed policją, pewien był bowiem, że jego pomocnik ze śmiercią klienta nie miał nic wspólnego, i ukryłby ją także przed Justyną, gdyby nie to, że wyrwała mu się w pierwszej chwili.

O najwcześniejszym poranku Justyna wyruszyła do Calais, wciąż obarczona pokojówką, kryjącą starannie irytację. Pojąć nie mogła nagłej ruchliwości panienki i wszelkimi sposobami usiłowała dociec jej przyczyn, podejrzewając, że ma związek z nagłą śmiercią wicehrabiego Gastona. Śmierć wicehrabiego wprawiła ją we wściekłość dodatkową, bo tyle o niej wiedziała, ile zdołał powiedzieć jej stangret. W zasadniczej chwili nie została zabrana z wizytą, ominęła ją największa sensacja, obłędny pośpiech Justyny uniemożliwił jej zdobycie szczegółowych informacji i razem wziąwszy, doprowadziło ją to do furii. W końcu kłopoty państwa stanowiły najpiękniejszą rozrywkę służby, a tej rozrywki została pozbawiona. W dodatku tym razem w Paryżu jaśnie panienka nie zatrzymała się wcale, tylko od razu podążyła dalej, do Calais, tam zaś, wynająwszy fiakra i dojechawszy pod jakiś tajemniczy adres, pokojówkę zostawiła w powozie i gdzieś tam poszła sama. Oburzające. Wręcz potworne i sprzeczne z naturą.

Odnalazłszy bez wielkiego trudu siedzibę panny Antoinette Gibbon, Justyna zachowała się nader osobliwie. Zamiast zapukać do drzwi, podkradła się pod okno, cieśla okrętowy posiadał bowiem własny dom w niewielkim ogródku, zajrzała przez szybę i ujrzała widok wzruszający. W objęciach młodego człowieka młoda dama szlochała rozdzierająco.

Ani łkająca rzewnymi łzami panna Antoinette, ani trzymający ją w objęciach pan Trepon, pomocnik jubilera, nie mogli wiedzieć, jak przebiegało dzieciństwo i wczesna młodość panny Justyny Przyleskiej. Do głowy by im nie przyszło, iż panna Przyleska pierwsze lata życia spędziła na łażeniu po drzewach, wczesną młodość po części na ujeżdżaniu młodych koni, po części zaś na ćwiczeniach cyrkowych, wyniesionych z jednego jedynego przedstawienia, jakie udało jej się obejrzeć i podbudowanych pomocą zaprzyjaźnionego wsiowego chłopaka. Niejaki Wałek kowala zachwycił się pomysłami jaśnie panienki i wziął w nich żywy udział…

Wszystko wskazywało na to, że Wielki Diament lubił kowalstwo…

… a resztę na tańcu, skakaniu konno przez płoty oraz wszelkich wyczynach akrobatycznych, jakie jej wpadły pod rękę. Wybicie szyby i wejście przez okno do pokoju było dla niej drobiazgiem. Pozostawiona w wynajętym fiakrze pokojówka na szczęście tego nie widziała.

Dwie ogromnie zdenerwowane osoby wewnątrz zdrętwiały. Sprawnością fizyczną jednakże dysponowała nie tylko młoda arystokratka. Ściskający zapłakaną damę młodzieniec zareagował w jednym ułamku sekundy, mając drogę już otwartą, porzucił przedmiot uczuć i prysnął w odwrotną stronę.

Przez moment Justyna miała ochotę gonić za nim, ale opamiętała się i zrezygnowała. Dwie młode dziewczyny zostały same.

Dwie dziewczyny, zainteresowane tą samą sprawą, albo się z miejsca znienawidzą, albo równie szybko dogadają. Zważywszy, iż rywalizacja o względy młodzieńca nie wchodziła w grę, nastąpiło to drugie.

O tym, że otrucie odpadało, Justyna już wiedziała, aczkolwiek nikły cień wahania w niej pozostał. Obie z babką nabrały delikatnych podejrzeń, bo w końcu dzieło o sokołach tkwiło w bibliotece całe wieki, przez nikogo nie oglądane, i ślad trucizny, w którą nikt nie wierzył, mógł się po nim pałętać. Hrabia de Noirmont wycinał dziurę i sklejał kartki bez oblizywania, uszedł z życiem, ale kto wie…? Gdyby oblizywał…? Należało koniecznie stwierdzić, co tam nastąpiło u wicehrabiego de Pouzac i jaka była przyczyna jego nagłego zejścia ze świata, nie mówiąc już o tym, że zaginięcie zawartości dzieła było wysoce intrygujące.

Dając pierwszeństwo uczuciom, Justyna najpierw wysłuchała zwierzeń sercowych i wzięła udział w rozważaniu kwestii wierności odbiegłego w dal amanta, a potem dopiero przystąpiła do pytań na tematy zbrodnicze. Antoinette nie próbowała nawet opanować wyzwolonej dramatem szczerości, powtórzyła wszystko, co narzeczony jej wyznał. Sam był wzburzony i pełen rozpaczy i całkiem nie wiedział, co zrobić.

Otóż tak, istotnie, był przy tym. W śmierci wicehrabiego Gastona wręcz uczestniczył osobiście, ale bez winy, bez winy…!

Justyna chętnie zgodziła się z tym poglądem, mając świeżo w pamięci opinię jubilera. Z zapałem potwierdziła wiarę w niewinność podejrzanego, co ukoiło nieco doznania Antoinette. Opowiedziała wreszcie porządnie i dokładnie całą historię.

Pan Trepon, pomocnik jubilera, przybywszy z wygrawerowaną bransoletą, zastał wicehrabiego przy lekturze jakiejś wielkiej księgi. Przeglądając ją, wicehrabia siedział przy małym stoliczku pod oknem. W chwili kiedy pomocnik jubilera wszedł, wyjął z sakwojażyka przyniesiony klejnot i zamknął za sobą drzwi, klient na coś w tej księdze trafił i rzeczywiście zaczął wydawać okrzyki, kontrastowe w treści.

– Wielkie nieba…!!! Ach…! Cóż to…?!!! Na moce piekielne…!!!

Zarazem chciwie wydłubał to coś, wyłuskał spośród kart, błysnęło mu w palcach. Ręce mu się trzęsły, upuścił lśniącą rzecz, która upadła na dywan. Zemocjonowany był tak, że nie wzywał służby dla podniesienia przedmiotu, tylko sam schylił się gwałtownie. Równocześnie pomocnik jubilera, który już zdążył podejść bliżej, odruchowo rzucił się z pomocą i barkiem trącił ozdobną kolumnę, stojącą między oknami. Kolumna zachwiała się, zdobiąca ją marmurowa rzeźba zleciała na zbity pysk i elegancko trafiła pochylonego wicehrabiego w łeb.

Pomocnik jubilera, usiłując temu gwałtownie przeciwdziałać, popchnął jeszcze stolik. Stolik przewrócił się i kantem blatu dogodził wicehrabiemu ostatecznie. Pomocnik jubilera potknął się o to wszystko, podparł rękami i lśniący przedmiot znalazł się w jego dłoni.

W ułamku sekundy, nie patrząc i nie myśląc, wiedział, co trzyma, chociaż sam swojej wiedzy nie uwierzył. Za to olśnił go następny błysk. Wicehrabia nie żyje, na Boga, przecież będzie na niego…! Może zostać, wyjaśniać, ale kto mu uwierzy…?! Poza tym, pchnął przecież to coś, co tam stało, bez pchnięcia nic by nie spadło, a jak, u licha, wytłumaczyć pozycję wicehrabiego, z głową prawie na podłodze…?! Wielcy panowie nie zwykli czołgać się po dywanach w poszukiwaniu pogubionych rzeczy, od tego jest służba! Pchnął zatem i nie ma siły, będzie na niego! Może i przypadkowo, ale jednak wicehrabiego zabił, a przyczynę zabójstwa trzyma w ręku, klejnot, jaki nie ma prawa istnieć na świecie…

Wszystko to eksplodowało w jego umyśle. Wstrząs przeżywszy podwójny, otumaniony okropną sytuacją, nie zastanawiał się dalej. Najzwyczajniej w świecie uciekł.

Uciekłszy zaś, wciąż gnany więcej uczuciem niż rozumem, oparł się dopiero tu, u narzeczonej. Akurat z Gare du Nord odchodził pociąg. Po drodze zdołał się nieco opanować, uznał, że zrobił głupstwo, ale jest to głupstwo nie do odpracowania. Tę piekielną rzecz zabrał ze sobą, a jest to diament, prawdopodobnie największy na świecie, o którym chyba nikt nic nie wie. Cała zastana sytuacja wskazuje, że wicehrabia w starej książce dokonał odkrycia, po czym natychmiast padł trupem, zatem nadal o odkryciu nikt nie wie. Zatem co on ma zrobić, ujawnić kamień, i tym samym podsunąć wszystkim motyw zabójstwa, czy też ukryć go, przywłaszczyć sobie i uciekać przez całe lata… Bo przecież, jeśli przyłożą mu tego wicehrabiego de Pouzac, będzie ścigany zażarcie nawet i bez diamentu…

Przyjechał do Calais i wcale nie przyszedł do narzeczonej od razu. Skąd, błąkał się, jak głupi, gdzieś tam po wydmach, za miastem, bił się z myślami. Pojawił się dopiero dzisiaj, dopiero teraz, przed chwilą, wyznał jej wszystko…

Jeszcze się na nic nie zdecydował i chyba dlatego teraz też uciekł. Z zaskoczenia. Z paniki. Gdyby przez okno wlazł jakiś zbir, bandyta, niechby nawet trzech bandytów, dałby im do wiwatu, bo w ogóle to on jest strasznie silny i wręcz głupio odważny, ale na widok młodej, pięknej, wytwornej pani musiał zbaranieć do reszty. Gdyby chociaż pani wlazła z nożem albo rewolwerem…

– Mogłam wziąć ze sobą fuzję dziadka – mruknęła Justyna. – Nie przyszło mi to do głowy, może i dobrze się stało. To bez sensu, że uciekł. A co zrobił z diamentem?

Antoinette zakłopotała się lekko.

– Nie wiem. Kiedy tu przyjechał, miał go chyba przy sobie. A teraz nie wiem…

– Myśli pani, że wróci?

– Nie wiem – powiedziała Antoinette żałośnie i na nowo zaczęła płakać. – Może właśnie zdecyduje się już nie wracać. O mój Boże, mój Boże, za dwa miesiące miał się odbyć nasz ślub!

Justyna znów musiała przystąpić do pocieszania, ale teraz jęła stosować argumenty racjonalne. Uciekinier nie porzuci przecież na zawsze narzeczonej posiadającej jego tajemnicę, napisze do niej, da znać o sobie, nawiąże jakiś kontakt. Narzeczona zdoła wówczas wywrzeć na niego wpływ, nakłonić go do postępowania rozsądnego. O diamencie, ogólnie biorąc, wie mnóstwo ludzi, jakaś afera na jego tle wybuchła już przed laty, widziała go Justyny babka, a, być może, ktoś jeszcze. Drogocenność jest to z pewnością wielka, ale potwornie kłopotliwa… Zastanowią się wspólnie, obydwie, co z tym fantem zrobić i jak odkręcić głupi pomysł młodzieńca.

– A jeśliby miał uciec, to dokąd? – spytała, widząc, że łzy młodej damy zaczynają obsychać.

– Do Anglii – chlipnęła Antoinette. – Chociaż bredził o Ameryce, ale ja nie chcę do Ameryki! Mówiłam, że nie chcę! A do Anglii może popłynąć z rybakami i wylądować byle gdzie…

No tak. Wyląduje byle gdzie, policja go nie złapie, zniknie razem z diamentem, zaangażuje się do pracy u jakiegoś złotnika, jest fachowcem, sam sobie ten diament potnie na kawałki, sprzeda, będzie miał pieniądze, zmieni nazwisko, zdobędzie fałszywe dokumenty, potem zrobi, co chce…

Wszystko to Justyna wymyśliła w pół minuty.

– Angielski język zna? – spytała surowo.

– Nie bardzo dobrze, ale zna.

W tym momencie myśl Justyny zmieniła nagle kierunek. W Anglii znajdował się wszak Jack Blackhill, którego oświadczyny gotowa była przyjąć, wiedziała, gdzie mieszka, miała jego adres. On również miał jej adres, zostawiła mu, ale był to adres w Polsce, jadąc do ojca, nie pomyślała, że wyląduje u babki w Noirmont. Może i przyszły jakieś listy do Przylesia, będą leżały i czekały na jej powrót. Do Anglii… Oczywiście, że należy natychmiast jechać do Anglii w pogoni za tym jubilerskim półgłówkiem!

Sama przed sobą ukrywając fakt znacznie większego zainteresowania młodym lordem niż diamentem, podjęła błyskawiczną decyzję. Myślało się jej jeszcze szybciej. Mogą jej zabronić, rodzina, nawet babka, zaprotestuje, wobec tego w ogóle nie należy pytać o pozwolenie! Zatelegrafuje do babki, że jedzie, i cześć, sprawa załatwiona. Pieniądze dostanie od londyńskiego plenipotenta, a, prawda, zlecenie musi wysłać ojciec… nie, nie ojciec, matka. Trzeba zatem pchnąć telegram także i do Przylesia. Prom do Anglii…

– Odpływa jeszcze dzisiaj jakiś statek? – spytała pośpiesznie.

Antoinette otarła oczy, gotowa współdziałać w pościgu za narzeczonym, bez względu na jego stan posiadania. Spojrzała na tykający nad komodą zegar.

– Za półtorej godziny. Zdąży pani. Ale jeśli… A policja…? A co będzie, jeśli policja…?

– Nic. Nie zabił przecież tego Gastona. Uciekł z głupoty. Wszystko się im wytłumaczy, a o diamencie nie powiemy…

Ten program Antoinette przyjęła bez namysłu. Zerwała się z miejsca, razem wybiegły z domu. W poczekalni promu Justyna napisała dwa telegramy i wysłała z nimi na pocztę zniecierpliwioną, zdenerwowaną i wściekłą pokojówkę. Nabyła dwa bilety pierwszej klasy, Antoinette wskazywała jej drogę do kasy i dalej. Weszła na statek, bilet dla pokojówki zostawiając wspólniczce.

Pokojówka, wyprowadzona już z równowagi ostatecznie, rozzłoszczona do szaleństwa, z chwilą kiedy została sama, przestała się śpieszyć. Wysłała te dwa telegramy, przeczytawszy je przedtem z wielką uwagą, co niewiele jej dało. Panienka domagała się od rodziców pieniędzy, no owszem, to było zrozumiałe i nie stanowiło tajemnicy. Nie wyjaśniało także niczego. Telegram do hrabiny de Noirmont był z pewnością ważniejszy, ale napisany jakby szyfrem i wynikała z niego rzecz zdumiewająca. Panienka chyba kogoś goniła…? Ta śmierć wicehrabiego de Pouzac, wysoce podejrzana, czyżby panienka goniła zabójcę…? Niemożliwe. Rysowała się tu jakaś sensacja, którą za wszelką cenę chciała zrozumieć.

Zmarnowała na swoich dociekaniach tyle czasu, że kiedy przybyła z powrotem do portu, rufa promu z jej panienką na pokładzie oddalona już była od brzegu o dobre sto metrów…

W ten sposób Justyna wyruszyła do Anglii bez pieniędzy, bez żadnego bagażu i bez pokojówki. Pierwszy raz w życiu znalazła się wśród obcych ludzi zupełnie sama, bo konnych wypraw w pobliżu rodzinnego domu w znajomej okolicy nie można liczyć, nie mówiąc o tym, że ani pieniądze, ani bagaż, ani pokojówka nie były jej wówczas potrzebne. Najwyżej przydałby się czasem jakiś chłopak stajenny…


***

Antoinette ze zmarnowanym biletem pierwszej klasy wróciła do domu. Dziko zdenerwowaną pokojówką nie przejmowała się wcale, doradziła jej również powrót do domu i pokazała palcem pociąg do Paryża. Dość miała własnych kłopotów, żeby jeszcze zajmować się cudzymi.

Pierwszą rzeczą, jaka wpadła jej w oko we własnym pokoju, był malutki sakwojażyk ukochanego. Pomocnik jubilera, wyskakując przez okno wprost z jej zrozpaczonych objęć, o swoim bagażu zapomniał, a nawet gdyby pamiętał, nie miał czasu go chwycić. Przybywająca tą wysoce nietypową drogą Justyna uczyniła na nim wrażenie zgoła upiorne, bo jednak, nawet w początkach dwudziestego wieku, młode arystokratki do wchodzenia używały raczej drzwi. Równie dobrze mogłaby wlecieć przez komin. Pchnięty paniką, stracił z oczu świat.

Sakwojażyk ukochanego, jedyny szczątek, jaki po nim został, wywołał w sercu Antoinette gwałtowny wybuch uczuć. Jak każda normalna zakochana kobieta ujrzała w nim skarb bezcenny, pozostałość utraconego mężczyzny, coś z niego, bodaj woń. Padłszy na kolana ze łzami w oczach, czule i tkliwie przytuliła przedmiot do łona i do głowy jej nawet nie przyszło, żeby zajrzeć do środka. Wręcz przeciwnie, samo otwarcie stanowiłoby świętokradztwo, życie własne gotowa byłaby oddać w tej chwili za nienaruszalną całość bagażu. Tuląc w objęciach sakwojażyk, odpłakała swoje, po czym z troską zastanowiła się, gdzie przechować świętość. Najlepiej na ołtarzu. Ołtarzem nie dysponowała, jakieś inne sanktuarium…

Najbardziej czczonym miejscem w jej osobistej sypialni była komódka pod lustrem, w której w trzech głębokich szufladach spoczywały rozmaite skarby, w tym jej prywatne oszczędności oraz naszyjnik z muszel, otrzymany niegdyś od wielbiciela-marynarza, zaginionego na dalekich oceanach. Sakwojażyk zmieścił się tam z trudem, ale jednak się zmieścił, tyle że najwytworniejsza nocna koszula razem z peniuarem musiała nieco się ścieśnić. Gdzieś na dnie uczuć Antoinette mignęła myśl, że nawet pognieciony, ów strój uczyni na amancie piorunujące wrażenie. Szczególnie że nie powinien oglądać go zbyt długo. Tylko oglądać…

Odrobinę pocieszona nadzieją, a zarazem przygnębiona katastrofalną sytuacją, poklęczała jeszcze trochę przy szufladzie, po czym oderwała się wreszcie od zmartwień i zajęła egzystencją bieżącą, bo obiad dla ojca musiał być jutro przyrządzony, tak samo jak każdego dnia. Matki już nie miała i sama zajmowała się domem.

Pomocnik jubilera, wpadłszy w popłoch, rzeczywiście uczynił to, co przypuściła jego narzeczona. Dopadł znajomych rybaków i z nimi wyruszył na morze z zamiarem jak najszybszego dotarcia do obcego kraju, który wydawał mu się jedynym dostępnym azylem. Rybacy, zaprzyjaźnieni z ojcem Antoinette i od dawna oswojeni także z jej narzeczonym, nie zadawali żadnych głupich pytań.

Morze zachowało się gorzej. Miało swoje fanaberie i nie uwzględniało potrzeb i życzeń żeglarzy. Najpierw podsunęło ławicę ryb, która zabrała tyle czasu, że prom z Justyną na pokładzie osiągał już Dover, a oni jeszcze łowili, następnie zaś skotłowało się grymaśnie i złośliwie. Wzmagający się szybko wiatr zmienił kierunek, wypędziwszy łódź na ocean, jął wiać z północnego wschodu i odpychać ją od brzegów Anglii, których osiągnięcie stało się chwilowo niemożliwe. Wyżej ceniąc własne życie i wspaniały połów niż pragnienia dodatkowego pasażera, choćby nawet znajomego i użytecznego, rybacy zdecydowali się wylądować w okolicy Havru.

Pomocnik jubilera, aczkolwiek żywo zajęty wspomaganiem ich wysiłków, miał jednakże dość czasu, żeby się zastanowić nad tym, co robi. Pomijając wszystkie inne względy, wolał travaux forces na lądzie niż natychmiastową śmierć w głębinach morskich, nie protestował zatem i nie skakał za burtę. Prawie zdecydował się wrócić i wyznać prawdę komukolwiek, policji czy też pryncypałowi, zostawiając sobie tylko malutki margines na niespodziewane wydarzenia, skołowany nieco tym, że nie wszystko mu wyszło tak jak powinno. Ściśle biorąc, nic mu nie wyszło…

Orlich lotów umysłu młodzieniec nigdy nie prezentował. Niewątpliwie był solidny i uczciwy, swoje obowiązki rozumiał i wypełniał rzetelnie, jako fachowiec sprawdzał się w pełni, na kamieniach szlachetnych znał się doskonale, umiał je szlifować i oprawiać, o ile, rzecz jasna, ktoś inny wymyślił dla nich formę artystyczną, bo talentów twórczych nie posiadał. Był rzemieślnikiem, wykonawcą. Miał przy tym zgodny charakter i dobre serce, ale przy tych wszystkich, tak licznych, talentach, przesadną bystrością nie grzeszył.

Zgłupiał teraz radykalnie. Wylądowawszy następnego dnia pod wieczór na pustej plaży, dokąd morze zapędziło łódź, mokry, głodny, trochę nawet zmęczony, spróbował ocenić własną sytuację.

Pieniędzy miał przy sobie tyle co kot napłakał, jakieś drobne plątały mu się po kieszeniach. Sakwojaż został u dziewczyny w Calais. Pół drogi do Paryża mógł jakoś przejechać, resztę musiałby odbyć na kredyt albo na piechotę. Rybacy, przyzwyczajeni do takich przypadłości, a przy tym wzbogaceni ocalonymi rybami, zorganizowali się błyskawicznie i przynajmniej zdołali go nakarmić, ale pożyczenie od nich pieniędzy nie przyszło mu do głowy. Przespawszy w ich towarzystwie noc, skłopotany i zmartwiony, ruszył nazajutrz do stolicy.

I dopiero za Rouen, kiedy skończył mu się nabyty za owe smętne fundusze bilet i tkwił w pociągu na gapę, przypomniał sobie o diamencie. Przedtem, w obliczu wszystkich kolejnych niebezpieczeństw i zgryzot, niepotrzebnie zabrany kamień wyleciał mu z głowy, teraz przygniótł go nagle, jakby był zgoła kamieniem młyńskim. W dodatku zawieszonym u szyi.

Jechał tym pociągiem dalej, bo wyskakiwanie w biegu też mu nie wpadło do głowy, i martwił się coraz bardziej. Nie miał pojęcia, co zrobić. Wyprzeć się go może całkowicie, przy pomocy Antoinette doszedł już do wniosku, że nikt o nim nie wie, zatem nawet nie wspomnieć…? Żadnego diamentu nie było. No tak, ale jeśli go nie było, po diabła wicehrabia czołgał się po dywanie na czworakach? Dla gimnastyki…? Głupota, nikt nie uwierzy. Gdzie ten diament, swoją drogą, się podział, co on z nim zrobił…? Zdawało mu się, że go miał w kieszeni, ale to na początku, wyjmował, pokazywał Antoinette…? A otóż nie, wcale nie pokazywał! I chyba nawet nie wyjmował… Wielkie nieba, może zgubił go na morzu, w trakcie szarpania się z sieciami…?!

No to koniec. Przepadło. W zgubienie również nikt nie uwierzy.

W rezultacie tych przygnębiających rozmyślań wysiadł na pierwszej stacji, jaka mu się napatoczyła, i uświadomił sobie, że wychodzi się z niej przez kontrolera, który odbiera i sprawdza bilet. Jego bilet już od Rouen jest nieważny. Musi wyjść jakoś inaczej albo doczekać w jakimś ukryciu chwili, kiedy ruch pociągów się zmniejszy i kontroler zejdzie z posterunku. Przemknie się. Dalej, najzwyczajniej w świecie, pójdzie piechotą…

Wojsko w warunkach bojowych potrafi przemaszerować czterdzieści kilometrów dziennie z solidnym obciążeniem. Piechota, oczywiście. Michel Trepon, pomocnik, tragarz i goryl jubilera, nie obarczony szczęśliwie żadnym moździerzem, karabinem maszynowym ani też skrzynką amunicji, ściśle biorąc, nie obarczony niczym, bo wszystko udało mu się utracić, przebył w ciągu jednej doby trasę długości sześćdziesięciu ośmiu kilometrów i wkraczając do Paryża, nie miał nawet pęcherzy na nogach. No owszem, wyszlachetniał w tej podróży. O jakieś cztery do pięciu kilogramów.

Do pryncypała zakradł się od tyłu.

– Głupcze! – krzyknął na jego widok chlebodawca z wielką zgrozą. – Cóżeś uczynił…?!

Michel Trepon zapomniał języka w gębie, bo zbyt dużo w ostatnim czasie zdołał uczynić, żeby odpowiedzieć na takie pytanie. Na szczęście pytanie okazało się retoryczne, jubiler znał go od dziecka i wiedział, co o nim myśleć.

– Po diabłaś uciekał? – mówił z wyrzutem dalej, wracając do spożywanego śniadania. – Siadaj i jedz, widzę przecież, że jesteś głodny. Dziękuj Bogu, że tam był jeden rozumny człowiek i zgadł, co się stało, bo inaczej już by cię cała policja szukała. I tak cię szukają, ale jako świadka. Co cię napadło, żeby znikać?!

– Wystraszyłem się – wymamrotał młody człowiek trochę niewyraźnie, bo polecenie pożywienia się wypełnił dość zachłannie.

To jubiler potrafił zrozumieć. Reakcji na przestrach również się zbytnio nie dziwił, znał nie tylko swego pomocnika, ale także i życie. Uciec w pierwszej chwili, no owszem, miało to odrobinę sensu, ale należało wrócić tu, do domu! Od razu, a nie po trzech dniach!

Z drugiej strony te trzy dni okazały się korzystne, ponieważ pozwoliły rozwikłać sprawę i policja już wszystko wiedziała. Z olbrzymim zainteresowaniem i rosnącą ulgą w duszy, w milczeniu, bo gębę miał zajętą jedzeniem, zdumiony swoim fartem, Michel Trepon wysłuchał informacji, których jubiler nie zamierzał ukrywać. Nie widział po temu powodów, skoro ogłosiła je prasa.

Otóż u wicehrabiego wręcz błyskawicznie pojawił się komisarz policji, niejaki pan Simon, człowiek inteligentny i myślący. Obejrzał zwłoki, marmurową rzeźbę, przedstawiającą Tezeusza walczącego z Minotaurem, przy czym byczy łeb Minotaura godny był korridy, przewrócony stolik oraz inne drobiazgi, po czym przesłuchał lokaja. Lokaj zaświadczył, że owszem, ta kolumna, stojąca na miękkim dywanie, kiwała się lekko. Odrobinę. Była mowa nawet o wezwaniu człowieka, żeby ją przytwierdził do ściany międzyokiennej, ale jeszcze tego nie załatwiono. U wicehrabiego kręciło się dziś mnóstwo ludzi, w salonie obok czekali przyjaciele, dwóch panów, a drzwi były otwarte. Niemożliwe, żeby ktokolwiek wybrał sobie taką chwilę na popełnienie zbrodni, musiałby zwariować…

Przeprosiwszy za prywatny komentarz, który wyrwał mu się na skutek zdenerwowania, lokaj kontynuował zeznanie oficjalne. Tak, istotnie, ta rzecz, znaleziona o pół metra dalej, jest to sztuczna szczęka nieboszczyka pana wicehrabiego. Mimo młodego wieku wicehrabia sztuczną szczękę posiadał, utraciwszy zęby w karczemnej bójce w wieku lat siedemnastu. W bójkę wdał się ten jeden raz w życiu, z głupoty, i skutek zniechęcił go na zawsze do podobnego rodzaju ekscesów, a swoją sztuczną szczękę ukrywał z całej siły. Nikt o jego zębach nie wiedział. Owszem, coś tam w niej ostatnio szwankowało i mogło się zdarzyć, że mu wypadła…

Nawet bez przesłuchiwania naocznego świadka komisarz Simon wyobraził sobie wydarzenie. Wicehrabia może kichnął, zęby mu wyleciały, ktoś wszedł w tym momencie, z zeznań wynika, że pomocnik jubilera, wicehrabia rzucił się podnosić szczękę, chcąc ją ukryć, zanim obcy człowiek zobaczy, co to jest, potrącił chwiejną kolumnę i spowodował katastrofę. Ów pomocnik jubilera był tu jednakże przez chwilę i coś robił, skoro przyniesiona przez niego bransoleta leżała na podłodze obok przewróconego stolika, a w każdym razie widział to wszystko, musiał widzieć, zatem odnaleźć go i przesłuchać należy bezwzględnie.

Słysząc taką wersję wydarzeń, pomocnik jubilera oprzytomniał i odzyskał odrobinę rozumu. Ponadto posilił się, co zdecydowanie podniosło go na duchu. Uzgodnił ze zwierzchnikiem, że sam się zgłosi do komisarza Simona natychmiast, rezygnując z odpoczynku i snu.

Co też uczynił.

Brak odpoczynku i snu miał swoje konsekwencje. Potwierdziwszy cały ciąg wydarzeń, zgadza się, wicehrabiemu upadło, rzucił się, trącił piekielną kolumnę, rzeźba, spadła i tak dalej, naoczny świadek dał się podpuścić i wyznał, co widział w momencie wejścia. Wicehrabia przeglądał księgę. Jakąś bardzo starą. Tak, naoczny świadek zdążył ją dostrzec, zanim się to wszystko poprzewracało, o czym traktowała, nie wie, ale w środku miała wielką dziurę…

Z dziury komisarz wyciągnął wniosek, acz błędny, to jednak logiczny. Na jej widok wicehrabia, stwierdziwszy nagle dewastację zabytku, zapewne drogo opłaconego, zdenerwował się szaleńczo i tę szczękę wypluł w nerwach. Wszystko zgadzało się doskonale.

Pomocnik jubilera wyszedł z tego interesu czysty jak łza, po czym, usuwając z siebie stres, przespał trzy doby prawie bez przerwy, komisarz natomiast jął się interesować księgą. Chciał mieć wszystko zapięte na ostatni guzik, a owej księgi nie było.

Znów wystąpił lokaj. Tak jest, pojawiła się tu panna Przyleska, wnuczka hrabiny de Noirmont, u babki rezydująca, która księgę zabrała. Widział to na własne oczy. Sam tę księgę przedtem podniósł, bo leżała na podłodze, ze stolika spadła, i położył ją na konsolce przy drzwiach, odruchowo, a jaśnie panienka zajrzała do pokoju, księgę dźwignęła i poszła sobie. Kuzynka wicehrabiego de Pouzac, wszystkim znana, mogła zabierać, co chciała…

Do Klementyny komisarz Simon dotarł osobiście, wyłącznie dla własnego spokoju sumienia. Nie traktował nawet tej wizyty służbowo, zaprosił się prywatnie.

Wiedzę o całej tej okropnej historii Klementyna czerpała z trzech źródeł. Z pierwszej relacji Justyny, z gazet i z niewielkiego telegramu, jaki dostała od wnuczki z Calais. Telegram, w najmniejszym stopniu nie liczący się z kosztami, brzmiał:

Indywiduum ucieka do Anglii. Stop. Jadę za nim. Stop. Pieniądze od matki. Stop. Niewinny z cala pewnością. Stop. Gaston to przypadek. Stop. Podobno zabrał tę rzecz. Stop. Będę próbowała go odnaleźć, zanim pojedzie do Ameryki. Stop. Czy nie przyszły do mnie listy z Przylesia. Znak zapytania. Jeśli tak, przyślij mi je na adres pana Broomstera. Stop. Nie wiem, co robić dalej. Stop.

Pokojówka, która wróciła we łzach nazajutrz po telegramie, wywołała niepokój głęboki. Panienka zostawiła ją we fiakrze na ulicy i sama poszła coś załatwiać. Czekała w nieskończoność, a potem nagle porobiło się coś okropnego, pośpiech dziki, jakaś dziewczyna się przyplątała, ona sama została wysłana na pocztę, a panienka, Jezus Mario, odpłynęła w tym czasie do Anglii. Ta jakaś dziewczyna, okropna i zapłakana, niczego się od niej nie można było dowiedzieć, pokojówka też się popłakała i wróciła do domu, bo niby co innego mogła zrobić…?

Zmuszona myśleć i wnioskować samodzielnie, przestudiowawszy prasę, Klementyna nie przestraszyła się wizytą pana komisarza Simona. Potwierdziła fakt zabrania dzieła o sokołach, wyjaśniła, iż jest to pamiątka rodzinna, wypożyczona bez jej wiedzy, bezprawnie zlicytowana u pana de Rousillon, pokazała pokwitowanie i pokazała nawet samo dzieło. Dziura w nim rzucała się w oczy. Pan Simon utwierdził się w swoich poglądach i mógł się wreszcie uspokoić. Notatki o całej sprawie pozostawił w swoich prywatnych dokumentach.


Znalazłszy się w Anglii, w warunkach zbliżonych do tych, które stały się udziałem pomocnika jubilera, Justyna nie straciła głowy, mimo iż w sercu czuła miłe pikanie. Różnica sytuacji, jej i tępawego młodzieńca, leżała w tym, że pieniędzy miała dosyć na dojazd do Londynu i nie musiała iść piechotą. Późnym wieczorem, o godzinie absolutnie nieprzyzwoitej, dotarła do pana Broomstera, rodzinnego radcy prawnego.

Nie dysponowała nawet wizytówkami, ale tkwiły w niej całe stulecia tak zwanej błękitnej krwi. Lokaj pana Broomstera, oblatany w zawodzie, bez jednej sekundy wahania poszedł zaanonsować młodą damę, której nie można nie przyjąć nawet o czwartej nad ranem, nie mówiąc o jedenastej trzydzieści wieczorem. Pan Broomster ostatni raz widział Justynę, kiedy miała szesnaście lat, jednakże ją poznał. Reszta stanowiła samą przyjemność.

Zakwaterowana, na własne życzenie, w najlepszym hotelu, już nazajutrz Justyna rozpoczęła ożywioną działalność, dwukierunkową, rzecz jasna z przewagą kierunku uczuciowego.

Bez żadnego trudu wmówiła w pana Broomstera, iż lord Jack Blackhill ma ścisły związek z tajemnicą rodzinną, która przygnała ją tu w tak osobliwych okolicznościach. W cztery godziny później Jack Blackhill, wnuk Arabelli, ze spontanicznością odziedziczoną po babce, chwycił młodą damę w objęcia.

O tajemnicy rodzinnej raczej nie było mowy, jakoś tak wypadło, że inne tematy wysunęły się na pierwszy plan. Kolejny telegram do Klementyny zawierał informację, że Jack Blackhill jednak zdołał się oświadczyć i został przyjęty. W Nicei mamusia nie miała nic przeciwko temu, więc może i teraz wyrazi aprobatę. Co babcia na to? W kwestii poszukiwanego indywiduum nie ma nowin, wygląda na to, że w Anglii nikt o nim nic nie wie, a upragniony przedmiot nie ujrzał światła dziennego. Co teraz?

Klementyna wieści potraktowała pobłażliwie, pamiętała doskonale własną młodość. Nieco inna ona była, ta młodość, ale uczucia zmianom historycznym nie ulegają i można je rozumieć zawsze jednakowo. Na wszystkie strony rozesłała listy, bo telegramy jej nie zadowalały, i wręcz z przyjemnością pogodziła się z faktem, że jej wnuczka, za pełną zgodą rodziców, poślubi lorda Jacka Blackhilla, potomka tych jakichś ludzi, którzy już dawno temu wmieszani byli w tajemniczą historię Wielkiego Diamentu, nie wiadomo skąd i jakim sposobem im przypisanego. Co z tego wyniknie, nie była w stanie przewidzieć.

Diamentu jednakże, w obecnej sytuacji, nie zamierzała się tak beztrosko wyrzekać. Wyszło na jaw, że należał do rodziny i miała do niego prawo, stanowił poza tym wielką wartość, która w obliczu delikatnego upadku majątkowego zaczynała się liczyć. Zdając sobie sprawę, że zakochana wnuczka jest chwilowo nie do użytku i pociechy z niej nie będzie, pojechała do Paryża osobiście. Nazywało się, że dla wzięcia udziału w pogrzebie młodego kuzyna. Pod pozorem uzyskania szczegółów jego dramatycznego zejścia ściągnęła do siebie na rozmowę pomocnika jubilera.

Pomocnik jubilera, jeszcze nieco zaspany i otępiały po trzech dobach intensywnego wypoczynku, bał się hrabiny znacznie bardziej niż wszelkich policji świata. Był zdania, że policja da się oszukać, natomiast hrabina – wykluczone! Nie spróbował nawet.

Klęcząc i żebrząc o zachowanie sekretu w tej kwestii, wyjawił jej całą prawdę. Żałosnym głosem wyznał, iż do tej rzeźby, która zleciała, przyłożył się osobiście. Ale nie specjalnie, broń Boże, wyłącznie przypadkiem, chciał być grzeczny i tak okropnie mu to wyszło. Nigdy więcej nie będzie grzeczny! Już i tak swoje odcierpiał, omal się nie utopił w rozszalałym morzu, stracił wszystko, naraził się narzeczonej, teraz ma same kłopoty, więc błaga o zmiłowanie!

Klementyna nie widziała powodu, żeby mu robić coś złego.

– Rozumiem – rzekła spokojnie. – Jeśli o to chodzi, zapewniam cię, że będę milczeć, bo wicehrabiemu de Pouzac ani to nie pomoże, ani nie zaszkodzi. Jest inna sprawa. Dajmy spokój sztucznym zębom, obydwoje dobrze wiemy, że nie zęby z tej książki wypadły. Gdzie masz diament?

Dopiero teraz pomocnik jubilera zdrętwiał rzetelnie. Omal nie zaczął tłuc głową w podłogę, ale nie usiłował wmawiać w hrabinę, że o żadnym diamencie nic nie wie.

– Ja wiem, że tego to już mi jaśnie pani nie przebaczy… Ja go chyba zgubiłem… Miałem go, przyznaję, z dywanu podniosłem i sam nie wiem po co, od razu wiedziałem, że źle robię, a potem się okazało, że go nie mam… Na morzu… Sam nie wiem, gdzie i kiedy mi wyleciał, ale na morzu chyba, jak mnie fala zalała…

– Ty głupcze – powiedziała Klementyna ze śmiertelnym wstrętem. – A ta twoja narzeczona? Nie zostawiłeś go u niej?

Pomocnik był gotów głowę na pniu położyć, że niczego u narzeczonej nie zostawiał. Od pierwszej chwili wydarzenia otumaniły go do tego stopnia, że prawie stracił pamięć. O swoim sakwojażyku zapomniał doszczętnie, majaczyło mu się, że ogólnie przy sobie coś miał, ale stracił to w burzliwych odmętach. Diamentu u narzeczonej nie wyjmował, wcale go jej nie pokazywał, nie zdążył, ledwo o tragedii powiedział i już musiał uciekać, gdzie go miał wtedy, sam nie wie. Ale z podłogi podniósł i w ręku ściskał, a potem już nie ściskał, więc chyba gdzieś włożył, możliwe, że do kieszeni…

Klementyna pojęła, że ma do czynienia z kretynem. Wyraźnie było widać, iż kretyn mówi prawdę, bo wymyślenie łgarstwa przekracza jego możliwości. Dała spokój wypytywaniu i zła jak diabli, machnęła ręką na stratę.

Pomocnik jubilera jednakże wystraszył się ciężko. Dotychczas miał nadzieję, że o diamencie nikt nie wie, teraz wyszło na jaw istnienie jego właścicielki. Orientował się w wartości klejnotu i w głowie mu się nie mieściło, że ktoś mógłby taką stratę darować. Wyraz twarzy starej hrabiny daleki był od anielskiej słodyczy, wyobraził sobie zatem, że Klementyna będzie się mścić.

Po prostu powinna się mścić, wręcz było to jej obowiązkiem! W dodatku miała na niego haka potężnego, sam jej wyjawił własny udział w rozbijaniu głowy wicehrabiego, co z tego, że obiecała milczenie, wielcy państwo nie muszą dotrzymywać obietnic składanych prostym ludziom! Nie ma dla niego życia na tej samej ziemi!

Z bólem serca rezygnując z narzeczonej, która korespondencyjnie odmówiła opuszczenia ojczystego kraju, z dnia na dzień znikł z horyzontu. Jubilera o porzuceniu pracy zawiadomił na piśmie, bez podawania przyczyn, i odpłynął do Ameryki. Był to oczywisty idiotyzm, ale myśleć młodzieniec nie umiał i odporności ducha nie posiadał. Gdyby groziło mu zwyczajne mordobicie, stawiłby czoło niebezpieczeństwu, ale perturbacje natury moralnej, niepewność, wyrzuty sumienia i obawy przed konsekwencjami popełnionych czynów, były dla niego nie do zniesienia. Musiał uciec od tego wszystkiego na inny kontynent i ta ucieczka wreszcie mu się powiodła.

Antoinette nie wpadła ani w bezdenną rozpacz, ani w dziką furię tylko dzięki temu, że pocieszyciel był pod ręką. Stanowił sobą rzadki zbieg okoliczności…


***

Florek niepokoił się o Justynę bardziej niż jej rodzona babka. Znał jaśnie panienkę i doskonale wiedział, że jest zdolna do wybryków, wobec których wpadanie do błotnistych stawów stanowi drobiazg, niegodzien wzmianki. Odjechała do tej Anglii sama, bez żywej duszy przy sobie, Bóg raczy wiedzieć co ją tam mogło spotkać! Uparł się dostarczyć jej opieki.

Już pięć lat wcześniej ściągnął do Francji swojego młodszego brata. Polska wieś nie płynęła mlekiem ł miodem do tego stopnia, żeby chłopak z wielodzietnej rodziny wzdragał się ją porzucić. Całe rodzeństwo Florka opływało wprawdzie w dostatki z racji zasług najstarszego brata, ale gruntu im przez to nie przybyło i kolejna gęba, bogacąca się gdzieś w świecie, stanowiła samą korzyść. Edukacja młodzieży, dzięki państwu Przyleskim, stała na wysokim poziomie, młodszy brat Florka szkoły ukończył i nawet języków obcych poduczył się nieco, bo wysyłany bywał do Gdańska, gdzie państwo likwidowali dawne interesy. Przenosili je do Anglii i ówże Marcinek, brat Florka, już po kilku wojażach w charakterze gońca różne angielskie słowa zapamiętał. Francuskie znał nieźle, bo za przykładem brata u państwa się uczył.

Klementyna na przyjazd kolejnego wiernego sługi chętnie się zgodziła, a Marcinek nadawał się do wszystkiego i po pięciu latach prawie mógł już zastąpić jej francuskiego plenipotenta. Wyrósł przy tym na pięknego chłopaka, za którym dziewczyny ostro latały, w nim jednakże cechy narodowe trwały i rozpusta mu nie była w głowie.

Jeszcze pomocnik jubilera pętał się po trasie z Havru do Paryża, kiedy już Marcinek wysiadał z pociągu w Calais. Zatroskany Florek wysłał go do ostatniego miejsca pobytu panienki z zaleceniem podążenia za nią dalej, do Anglii, gdyby zaszła taka potrzeba. Odnalezienie Justyny w Londynie nie przedstawiało sobą wielkich trudności, bo pan Broomster, plenipotent rodziny, stanowił niejako skrzynkę kontaktową.

Zorientowany w sytuacji ogólnej nie gorzej niż Klementyna, Marcinek zaczął od wizyty u narzeczonej pomocnika jubilera, pełen nadziei, że dowie się więcej. Skoro pokojówka czekała tyle czasu, musiała tam panienka jakąś rozmowę prowadzić i w ogóle coś robić. Mogło to stanowić wskazówkę.

Jeszcze zgnębiona i zdenerwowana Antoinette ujrzała nagle w progu swego domu młodzieńca, któremu pomocnik jubilera urodą do pięt nie sięgał. Sama Antoinette zresztą też była nie od macochy, ponadto miała kolosalny wdzięk. Marcinek spojrzał w ogromne piwne oczy, zasnute mgiełką melancholii, i widok za serce go chwycił.

Trzymał się jako tako aż do trzeciej kolejnej wizyty. Do Anglii wcale nie pojechał, bo telegramy od brata zawierały treść uspokajającą, panienka dawała sobie radę i wyglądało na to, że nawet łapie męża, za to jakoś dziwnie ugruntowało się w nim przekonanie, że tu, w Calais, jest mnóstwo spraw do wyjaśnienia i nijak bez tego wyjaśnienia nie może stąd odjechać. Tajemnicza siła wmówiła w niego, a nieco później i we Florka, że tu właśnie powinien na powrót panienki czekać.

Trzecia wizyta u młodej damy zbiegła się z otrzymaniem przez nią korespondencji o tej upiornej Ameryce i Marcinek pękł. Z zapałem przystąpił do osuszania łez mniej rozpaczy, a więcej gniewu, bo przecież wyraźnie mówiła, że do żadnej Ameryki nie jedzie! Wystawiono ją rufą do wiatru i będzie musiała się utopić, a brzeg morski blisko! Nie wierzy już w nic i nikomu, a w szczególności mężczyznom…!

Jasną jest rzeczą, że takie poglądy wymagały skorygowania. Marcinek postarał się z całej siły i dzięki temu, kiedy przyszła wieść o ucieczce byłego narzeczonego, Antoinette mogła już znieść ją spokojnie.

Sakwojażyk niewiernego nadal tkwił w szufladzie. Kontakty z nowym wielbicielem nie weszły jeszcze w fazę, wymagającą wystrzałowej nocnej koszuli i peniuaru, Antoinette zatem w ogóle o nim nie pamiętała. Rysowała się przed nią interesująca przyszłość, którą należało się zająć.

Ten drugi narzeczony był jeszcze lepszy niż pierwszy i z pewnością przewyższał wszystkich kandydatów miejscowych, nie wspominając nawet przybyszów z obcych stron. Marynarz, który większą część życia spędza na morzu, rybak, ustawicznie narażony na kaprysy oceanu, uzależniony od fanaberii ryb, to było do niczego, nie podobało się jej, wolała stałego męża na lądzie. I w końcu mogła przecież opuścić Calais, mogła nawet opuścić Francję, byle tylko pozostać w Europie. Żadnych obcych kontynentów, do których trzeba płynąć po niezmierzonej wodzie! Antoinette bała się wody. Ten narzeczony do Ameryki się nie pchał, miał wysoko postawionych protektorów, w dwóch krajach nawet, tyle że też odjeżdżał, mieszkał w pewnym oddaleniu i należało go do siebie porządnie przywiązać. Chciała, żeby ją stąd zabrał po ślubie.

Chęć wyjazdu z Calais zalęgła się w niej niedawno i stopniowo nabierała rumieńców, jej ojciec bowiem, mężczyzna w sile wieku, owdowiały przed czterema laty, nabierał wyraźnej ochoty na ponowny ożenek, Antoinette zaś przywykła już do panowania w domu. Znała wybrankę. Stanowczo wolała wyjść za mąż wcześniej niż ojciec ją tu wprowadzi, i zainkasować swój posag, zanim energiczna dama położy rączkę na mężowskich funduszach. Pomocnik jubilera byłby ją zabrał do Paryża, ale okazał się półgłówkiem, jego następca, ten piękny Marcin, mógł ją zabrać jeszcze dalej. Byle nie zwlekać zbyt długo…

Marcinek twardo czekał na pannę Justynę i grzązł coraz głębiej, niespokojny trochę, jak starszy brat i pani hrabina potraktują jego zamiary matrymonialne. Samodzielności się nie bał, czymś tam własnym już dysponował, interesy różne umiał załatwiać, chciał tylko uniknąć zadrażnień uczuciowych, bo lubił spokój i przyjaźń. W korespondencji delikatnie napomykał o nadzwyczajnych zaletach byłej narzeczonej pomocnika jubilera, na co Florek nieco mniej delikatnie poprosił, żeby się nie wygłupiał. Świetliste oczy Antoinette robiły swoje i wreszcie młodzieniec dostał tak zwanego małpiego rozumu.

Nie wiadomo, co by z tego wynikło, gdyby nie to, że nadpłynęła Justyna, już oficjalnie zakontraktowana lordowi Blackhillowi, zaaprobowana przez całą lordowską rodzinę, przywrócona niejako elementarnej przyzwoitości. Młoda para oczekiwała jej w porcie. Jack Blackhill odprowadził narzeczoną tylko do Dover i nie pojechał z nią dalej, ponieważ absolutnie nie wypadało, żeby podróżowali razem.

Justyna była zakochana rzetelnie i wszelka miłość cieszyła się jej poparciem. Z Antoinette zdążyła się zaprzyjaźnić już w czasie pierwszej rozmowy, kiedy koiła rozpacz po wariactwie pomocnika jubilera, polubiła ją, obydwoje z Marcinkiem, jej zdaniem, pasowali do siebie i razem tworzyli prześliczny obrazek. Bez chwili namysłu obiecała poparcie. Niech sobie Florek mówi, co chce, babka też, istnieją jeszcze Przylescy, którzy ich przyjmą z otwartymi ramionami, już ona to załatwi. Marcinek zatem, nim odjechał z panienką, zdążył dać na zapowiedzi.

Tym sposobem wytworzyła się sytuacja, rzadko spotykana. Wszyscy byli nadzwyczajnie zadowoleni. Uszczęśliwiona Antoinette jęła szykować się do upragnionej odmiany życiowej, jej przyszła macocha promieniała radością, że pozbędzie się uciążliwej pasierbicy, ojciec niezbyt chętnie rozstawał się z córką, ale zarazem czuł ulgę niezmierną, bo też się obawiał zadrażnień, Marcinek odjechał w stanie upojenia, a Justyna, występująca w charakterze dobrotliwej opatrzności, czuła w głębi duszy błogość dodatkową. Istny raj! Dysonansem błysnął diament.

Przygotowując wyprawę i przeglądając swoje rzeczy, Antoinette natknęła się na zapomniany sakwojażyk. Jego właściciel przepadł niedawno, ale ślad po nim zdążył ostygnąć. Eks-narzeczona obejrzała przedmiot i zawahała się, zwróciłaby mu własność nienaruszoną, gdyby to było możliwe, ale kołatała się w niej jeszcze odrobina pretensji do niego i na żadne wysiłki nie miała ochoty. Wyrzucić było głupio. Po namyśle zdecydowała się zostawić go sobie na pamiątkę i wtedy dopiero przystąpiła do obejrzenia zawartości.

W sakwojażyku znajdował się pugilaresik, chroniący sumę stu dwudziestu franków, słoik pomady do włosów, nowiutki, wyraźnie świeżo nabyty, nie podpisane pokwitowanie odebrania bransolety, papierośnica z trzema papierosami, mała kłódeczka z kluczykiem, nadgryziony i nieco zjełczały batonik czekoladowy i coś owiniętego w używaną chustkę do nosa. Antoinette potrząsnęła zawiniątkiem z chustki i na blat stolika wypadła rozmigotana bryła.

Nie widziała tej bryły nigdy, ale słyszała o niej dosyć. Doskonale wiedziała, co to jest.

Zdrętwiała teraz na długą chwilę. Nie miała oczywiście pojęcia, że pomocnik jubilera wymyślił sobie utratę diamentu w morskiej toni, sam w to uwierzył i wmówił w Klementynę, orientowała się za to, iż kamień stanowi jakiś dowód obciążający. Przelotnie zdziwiła się, że nikt go dotychczas u niej nie szukał, po czym ogarnęła ją troska, zmartwienie i niepokój. Co, na litość boską, miała z tym fantem zrobić…?!

W zasadzie powinna może zwrócić temu komuś, do kogo należał…? Kto to był? Pomocnik jubilera twierdził, że nie świętej pamięci wicehrabia, wicehrabiego znalezisko zaskoczyło, nic o nim nie wiedział. Nie jego własność zatem. Wobec tego czyja? Ujawnić to w ogóle…? Ujawnienie byłoby równoznaczne z oskarżeniem pomocnika jubilera, zabił wicehrabiego, żeby mu zabrać klejnot, pretensje pretensjami, w gruncie rzeczy, porzucając ją i uciekając, wyświadczył jej przysługę, dostała w zamian Marcina, który wart jest wszystkich diamentów świata, nie ma powodu się mścić. Nikt tego skarbu nie szuka, nikt o niego nie pyta, dziwne, ale prawdziwe, więc chyba istotnie nikt o nim nie wie…? Jeśli nie chce pogrążyć eks-narzeczonego i może także sobie samej narobić kłopotów, powinna chyba ukrywać go nadal. O wyrzuceniu mowy nie ma, to już byłoby kretyństwo, o zużytkowaniu również, jakieś to takie jak pies ogrodnika, sam nie zje i drugiemu nie da…

Dobrą godzinę przesiedziała przy stoliku, wpatrując się w diament, od którego ciężko było oderwać oczy. Zaczęła się do niego przywiązywać. Miło posiadać taką rzecz, nawet jeśli nie można się nią przystroić, pochwalić, pokazać komuś… Najwyżej popatrzeć od czasu do czasu. No, a w razie czego jest to jakieś zabezpieczenie, nawet gdyby się sprzedało ze stratą…

Czas do wieczora spędziła pracowicie. Szyć umiała, palce miała zręczne, wyprodukowany starannie przedmiot użytkowy robił doskonałe wrażenie i nikomu by nawet nie zaświtało, że jego wnętrze wypchane jest dość nietypowo…

Po czym samej sobie poprzysięgła zachować znalezisko w tajemnicy nawet przed mężem.


***

W rodzinie Kacperskich, gdzie po odjeździe dwóch starszych synów pozostało jeszcze pięcioro dzieci, wykształcone były nawet córki. Wszystkie trzy umiały pisać, czytać i rachować, a jedna grała na fortepianie, udostępnianym jej przez dobrą panią Przyleską. Słowo pisane cieszyło się wielkim szacunkiem i całą korespondencję od nieobecnych braci przechowywano pieczołowicie, szczególnie ostatnie listy Marcinka, opiewające uroki francuskiej narzeczonej, a zaraz potem żony, odczytywane głośno przez najmłodszą siostrę z wypiekami na twarzy. Ojciec i młodsi bracia byli wprawdzie zdania, że Marcinek musiał w jakieś idioctwo popaść, bo nad głupotami się rozczulał, jaka to ta jego Antosia gospodarna, poduszeczki do szpilek pilnuje niczym oka w głowie, jakieś tam jeszcze inne wariactwa wyczynia, ale matka i siostry lekturę uważały za wręcz sensacyjną i napawały się nią z lubością wielką. Z całej siły chciały poznać egzotyczną powinowatą i zapraszały młodą parę w każdym liście gorącymi słowy.

– Głupie – mamrotał ojciec. – Gdzie wy ją tu gościć chcecie, w tej chałupie? Oni tam oba spanieli, synowa tyż wielga pani, już jom tu widzę. Nosem pokręci i w mgnienie umknie, a jeszcze nagada.

– A bobyś o nowem domu pomyślał, skoro ten się dawno wali – skarciła go żona, zważniała od bliskich kontaktów z jaśnie panią. – Toć uzbierało się trochę grosza, a co to my gorsze? Już panienka namawiała!

Córki poparły matkę z ogromną energią, nie bacząc na to, że rychło pójdą na swoje, opuszczając rodzinny dom. Żadna za skarby świata nie przyznałaby się do nadziei na zamążpójście, bo mogłyby jeszcze zauroczyć i zostać starymi pannami. Ojciec ugiął się pod presją i w ten sposób budowa nowego domu została postanowiona.

Obaj starsi synowie aprobatę wyrazili czynnie, przysyłając pieniądze na podniesienie ogólnego poziomu rodziny. Przyjechała Justyna, zobowiązana do wizyty u rodziców nadchodzącym ślubem. Wyjść za mąż bez udziału bezpośredniego ojca i matki było nie do pomyślenia, istniała jeszcze ponadto babcia Przyleska, która chciała widzieć wnuczkę w panieńskim stanie, obdarować ją, popatrzeć, czy aby na pewno szczęście sobie gotuje. Justyna, w pląsach i ze śpiewem na ustach, skłonna była uszczęśliwiać cały świat, przyjechała chętnie i przy okazji wtrąciła się do tego nowego domu Kacperskich, dokładając się finansowo. Wciąż uczciwie pamiętała, że żyje tylko dzięki poświęceniu Piórka, który skakał za nią do stawu, nałykała się wtedy mułu tyle, że ciężko było o tym zapomnieć.

Dom Kacperskich, murowany i z pięterkiem, więcej patrzył na pałac niż na chłopską chałupę. Dwór rzetelny. Było gdzie podjąć Marcinka, choćby miał i trzy francuskie żony. Trochę jednak ta budowa potrwała i w rezultacie cudzoziemską synową rodzice poznali osobiście dopiero po czterech latach, kiedy już jeden z pozostałych w kraju dwóch synów poszedł do seminarium duchownego, a drugi uderzał w konkury do bogatej kupcówny z miasta stołecznego Warszawy. Wszystkie córki były zamężne, Marcinek z małżonką przyjechali właśnie na wesele ostatniej.

– No i patrzaj, synu – rzekł do niego ojciec smutnie i z goryczą. – Jak nas było dziesięcioro, bo i stara babka jeszcze żyła, tośmy się gnietli na jednym przypiecku, a jak teraz miejsca a miejsca, to nie ma komu po tych komnatach chodzić. Kto tu po mnie nastanie? Wy oba na obczyźnie, Józio na księdza poszedł, a Franek do miasta się pcha. Dziewuchy na swoim i nie powiem, grzech byłby, jakbym narzekał, bo pańskie życie mają, ale co z ojcowizną? Ty też, już ci nie do ziemi, orać jeszcze umiesz, ale rączki masz białe. A twoja żona?

– Antosia ojcu się nie podoba? – zgorszył się Marcinek.

– Kto tak powiedział? Przylepna, serdeczna, urodziwa, koło ciebie chodzi, ale ona tyż nie ze wsi. Krowy nie wydoi…

– Jaśnie pani Przyleska też sama krów nie doi!

– Już ci w głowie jaśniepaństwo? Pan Przyleski ma włóki, a ty ledwo morgi. Nawet bym dokupił, bo pan Przyleski sprzedaje, jeno dla kogo?

Marcinek, obecnie wspólnik paryskiego radcy prawnego, stropił się nieco.

– Dla Florka…

– Nieżeniaty.

– No to co? Przecież nie stary. A całym Noirmont zarządza, gospodarz, jakiego ze świecą szukać! Stara hrabina nie wieczna, panna Justyna za Anglikiem, a przy hrabim Florek pewno nie zostanie. Wróci i na gospodarce osiądzie. Z drugiej znów strony będzie ojciec musiał i tak rozdzielić na wszystkie dzieci.

– Jeden spłaci resztę.

– Jeszcze musi mieć z czego.

– Florek nie ma?

– Mieć, ma. Ale mu niewiele zostanie. A ja… czy ja wiem? Coraz lepiej mi idzie, przywykłem do miejskiego życia… Nawet nie to, mieszkałbym na wsi bardzo chętnie, dlaczego nie, ale do interesów przywykłem. Lubię to załatwiać, trochę to, powiem ojcu, jak polowanie. Ubije się coś albo nie, a mnie się jakoś, odpukać, nieźle ubija…

Stary Kacperski westchnął i przyjął sugestię syna. Myśl o Piórku wydała mu się sensowna. Wykorzystując obecność i uczciwość Marcinka, oblatanego w kwestiach prawnych, napisał testament. Doskonale zorientowany w jego treści Marcinek, którego ów testament solidnie obciążał, pogodził się z wolą ojca, tyle że skonsultował z Antoinette.

Antoinette nie rozczarowała się małżeństwem z pięknym Polakiem, wręcz przeciwnie, po ślubie zapłonęła uczuciem jeszcze większym. Marcinek miał w sobie godność i dżentelmenerię, nie wiadomo skąd wziętą, bystry był i operatywny, zarabiał coraz więcej, a przy tym świetnie nadawał się do łóżka, co było dla niej zaletą podstawową. Nie rozpustnik w dodatku, za innymi nie latał. Chcąc być go pewna, rozwinęła w sobie cechy co najmniej Marysieńki Sobieskiej i wyraźnie czuła się jedyną kobietą na świecie. Usiłowała wprawdzie kryć, bodaj trochę, dziką miłość do męża, ale wychodziła z niej wszystkimi stronami, budząc przy okazji serdeczną sympatię teścia i teściowej. Pobyt na wsi bawił ją ogromnie i wcale nie rwała się do wyjazdu. Pora roku sprzyjała kontaktom damsko-męskim, czeremcha kwitła i pachniała, siano schło i również pachniało, gorzka woń zwykłych pokrzyw budziła w niej jakieś nowe doznania i razem wziąwszy, dla tego wybranego mężczyzny gotowa była na wszystko. Prawie dostała amoku na jego tle.

– Dzieci jeszcze nie mamy, ale możemy mieć – rzekł do niej mąż, odpracowawszy przedtem z wielkim zapałem obowiązki małżeńskie. – Więc nie wiem, czy nie robię głupstwa. W razie, chroń Bóg, śmierci ojca, razem z Piórkiem będę musiał spłacać wszystkich braci i siostry. Teoretycznie zostanę współwłaścicielem gospodarki, żaden luksus, a praktycznie nic mi z tego. Nie wiem, czy się na to zgadzasz, moja żono najdroższa.

Gdzieś na dnie podświadomości Antoinette zaiskrzył się nagle diament. Dużo ją obchodziły ewentualne komplikacje finansowe.

– Zrobisz, jak zechcesz, kochanie – odparła bez namysłu. – Gdybym miała nawet zostać tu z tobą na zawsze i osobiście grabić siano… No, te krowy… Nauczę się je doić! Też się zgadzam. Dom jest piękny! Będziemy przyjeżdżali na wakacje, tu jest cudownie. Pieniądze nie mają żadnego znaczenia.

Marcinek z podziwem dla siebie samego pomyślał, że wybrał żonę z rzadkim fartem, i przestał kłopotać się przyszłością. Mógł ojciec pisać testamenty, jakie mu się żywnie podobało.

Stary Kacperski i Klementyna przeżyli jeszcze pierwszą wojnę światową, która odbiła się na nich zgoła kontrastowo. Kacperskiemu nie zrobiła żadnej różnicy, nawet konie zdołał ukryć przed branką do wojska, na kulawego parobka nikt nie reflektował, pozostał zatem przy swoim stanie posiadania, powiększonym nawet nieco dostawami dla niemieckiej armii, cudem jakimś uczciwie zapłaconymi. Klementyna wręcz przeciwnie, straciła majątek.

Dobra Przyleskich podupadły ogromnie, głównie może dlatego, że nikt się nimi nie przejmował, licząc na dochody angielskie, akcje angielskie zaś straciły na wartości. Majętności francuskie skutecznie zniweczył syn Klementyny, a może nawet nie tyle syn, ile synowa. Wnuk, obecnie już osiemnastoletni, w dewastacji mienia nie brał udziału. Oczkiem w głowie wciąż była Justyna, zabezpieczona szczęśliwie dochodami męża, tyle że też nieco obciętymi. Tu jednak różnica na niekorzyść wypadła niewielka.

Rzecz oczywista, umierając, Klementyna zostawiła testament. Noirmont z konieczności przekazała synowi, część gotówki jednakże oraz całą zawartość biblioteki, Justynie. Przybyła na jej pogrzeb Justyna, zapłakana po babce i przygnębiona, wyjaśniła wujowi i wujence, w czym rzecz. Otóż do tej pory jeszcze nie wypełniła danej babce obietnicy, że ocali wiedzę o ziołach leczniczych, gdzieś w owej bibliotece zawartej, i testamentem babka jej o tym przypomina. Uczyni to oczywiście, ale ma nadzieję, że nie musi owych ton lektury zabierać ani do Anglii, ani do odrodzonej Polski, wpuszczą ją do biblioteki w Noirmont w każdej chwili. Dotychczas wyłapała tylko mandragorę, ale wie, że powinno być tego więcej.

Nie tylko lekkomyślny wuj, ale także wujenka, nie zgłaszali żadnych zastrzeżeń. Oczywiście, Noirmont mogła odwiedzać, ilekroć jej się podobało, nawet bez uprzedzenia, całkiem znienacka. Pomijając już wszystko inne, jej angielska córka czuła się tam jak u siebie w domu, a nawet lepiej, i nikt nie zamierzał dziecku stawiać przeszkód.

Angielska córka Justyny tuż po zakończeniu wojny miała jedenaście lat. Jej francuski kuzyn, młody wicehrabia de Noirmont, doszedł do wieku lat dziewiętnastu. Żywa dziewczynka, spędzając lato w posiadłości jego przodków, wydała mu się nieznośna do tego stopnia, że nie był w stanie o niej zapomnieć.

Poślubił ją w siedem lat później.


***

Florek, zgodnie z przypuszczeniami Marcinka, po śmierci Klementyny wrócił do Polski, zdążywszy przed śmiercią ojca przejąć całkowicie gospodarkę. W pół roku później stary Kacperski umarł i należało załatwić po nim sprawy spadkowe, do czego niezbędny był także Marcinek.

Marcinek z małżonką zatem, przybywszy na pogrzeb ojca, pozostali dłużej, na co mogli sobie pozwolić bez żadnego uszczerbku. Żadnych przykrości finansowych przez wojnę nie doznali z dość niezwykłego powodu.

Otóż stary Kacperski dostał na starość istnego szmergla na tle złota. Sam pieniędzy w gotówce miał niewiele, bo co miał, to poszło na budowę i urządzenie wspaniałego domu, ale trząsł się o wszystkie dzieci, ze szczególnym uwzględnieniem dwóch najstarszych synów, obu bezdzietnych. Coś mu się gdzieś pokręciło i brak potomstwa chciał im koniecznie zastąpić majątkiem. Zmusił ich pod groźbą ojcowskiej klątwy do przejścia z papierów, akcji, banków i wszelkich innych walorów, na złoto w dowolnej postaci. Dla świętego spokoju, rozsądnie myśląc, że w końcu złoto wartości nie traci, obaj okazali posłuszeństwo, po czym, w obliczu ogólnoeuropejskiej inflacji, docenili ojcowski rozum, czy może ojcowskie jasnowidzenie. Raczej to drugie, bo o polityce i ekonomii stary Kacperski nie miał zielonego pojęcia.

W ten sposób jednakże Florek i Marcinek wspólnymi siłami legaty rodzeństwu wypłacili bezproblemowo i pozostali jedynymi właścicielami dwudziestu morgów gruntu, hektara sadu, małego kawałka lasu i pięknego dworu z pałacowym zadęciem. Państwo Przylescy życzeń starego Kacperskiego nie musieli spełniać, złoto im do głowy nie przyszło, inflacja ich zaskoczyła i w rezultacie część majętności przepadła całkiem. Babka Justyny po mieczu umarła W czasie wojny, dziadek nie żył już od dawna, spadek po nich zszedł niemal do zera, pozostała tylko posiadłość rodziców, wciąż istniejąca właściwie tylko dzięki dawnym zasobom gdańskiej babki. Rodzice Justyny zresztą, przetrwawszy wojnę w kraju, na mienie szambelańsko-miecznikowskich przodków machnęli ręką i żyli na zwolnionych obrotach, uważając się za jednostki wiekowe.

Pod nosem mieli dwóch braci Kacperskich, a bracia Kacperscy poszli siłą rozpędu i znów zaczęli im służyć. Florek zajął się ziemią, Marcinek zaś wszelką reprezentacją prawną. Zlikwidował swoje francuskie interesy i zdecydował się pozostać w Polsce na stałe.

Antoinette była nawet z tego zadowolona. Ona też z wiekiem uległa pewnej odmianie, wysoce nieszczęśliwej. Należała do szczupłych, nerwowych kobiet, spalających się w emocjach, i rozsądek w wybuchach rożnych uczuć wcale jej nie pomagał, tyle że korygował postępowanie. Udawało jej się niekiedy ukrywać rozszalałe doznania i hamować histeryczne objawy, ale kosztowało ją to dużo zdrowia. Nękało ją zaś zjawisko wewnętrzne potężne, straszliwe i destrukcyjne, mianowicie zazdrość.

Ona sama pozostała zręczna i szczupła, trochę nawet zbyt szczupła, pozostał jej ogólny wdzięk i piękne oczy, ale reszta podupadła. Szczególnie twarz. Twarz zaczynała się starzeć w przerażającym tempie, skóra więdła i pokrywała się zmarszczkami, w dodatku nawalała jej wątroba, gdzieniegdzie pojawiały się ohydne brązowe plamy, humor i pogodę ducha diabli brali.

Cholerny Marcinek zaś z wiekiem piękniał. Nie tył wcale, nie ramolał, sił fizycznych wręcz mu przybywało, nabierał ogłady i poloru, inteligencja w nim rosła, na nic nie był chory, twarz opierała się czasowi i przekraczając czterdziestkę, był mężczyzną bardziej interesującym niż w młodości. Kobiety, ogólnie biorąc, ślepe nie były, uwodziły go na potęgę i na wszystkie strony, co małżonkę doprowadzało do eksplozji szaleństwa. Nie trawiła już kompletnie żadnych spotkań służbowych, żadnych klientek, żadnego towarzystwa wokół, każda jednostka płci żeńskiej, która bodaj spojrzała na jej męża, przekształcała się w śmiertelnego wroga. Marcinek tak znów bardzo na te baby nie leciał, może tam czasem dał się poderwać, nieszkodliwie i bez konsekwencji, Antoinette jednakże nie była w stanie opanować wyobraźni. Wśród ludzi przeżywała katusze, które na tę wątrobę doskonale jej robiły. Znalazłszy się wraz z przesadnie pięknym mężem na wsi, poniekąd na odludziu, gdzie z kobiet eleganckich istniała tylko pani Dominika, chwalić Boga dobiegająca sześćdziesiątki, doznała ulgi tak niebotycznej, że prawie jej szarość zeszła z twarzy. O wojażach do stołecznego miasta, jakie niewątpliwie będzie musiał odbywać, jeszcze nie myślała i z wściekłym zapałem postanowiła zostać tu na zawsze.

I została. Dzięki czemu dwaj wierni słudzy Klementyny przenieśli się definitywnie z Noirmont do Perzanowa.

Florek nie żenił się uparcie z bardzo prostego powodu. Najzwyczajniej w świecie przez całe życie, od tego skoku do stawu, całym sercem i duszą kochał Justynę, do czego nie przyznał się nigdy nikomu, nawet sobie,. Uczucie było beznadziejne i zgoła gorszące, bo gdzie wsiowemu chłopakowi do jaśnie panienki z wielkich rodów, ale serce nie sługa. Nie żył w celibacie absolutnym, jako mężczyzna był mniej więcej normalny, coś tam sobie niekiedy wynajdywał, z góry jednak uprzedzał, iż romans jest chwilowy i tak jakby powierzchowny, a kochał damy nie będzie. Parę dam się popłakało, na ogół jednak udawało mu się załatwiać sprawę bezboleśnie. Żony zaś nie chciał i cześć.

Takie były układy prawne, kiedy pan Krzysztof Przyleski nabawił się zapalenia płuc i umarł, dożywszy roku 1924. Na pogrzeb ojca przyjechała Justyna wraz z mężem, przywożąc czternastoletniego George'a Blackhilla i szesnastoletnią Karolinę Blackhill, wyrwaną z Noirmont od ciotecznego dziadka i babki. Pan Przyleski odwalił to zapalenie płuc w dziwnej porze roku, na samym początku lata i dzieci akurat miały wakacje.

Karoliny właściwie nie trzeba było wyrywać, bo przywiózł ją osobiście hrabia de Noirmont, młodszy brat Dominiki. Jego syn przyjechał wraz z nimi dobrowolnie, z przyczyn niepojętych, wciąż bowiem uważał swoją kuzynkę za najnieznośniejszą dziewczynę świata i absolutnie nie mógł z nią wytrzymać. Twierdził, że okazuje grzeczność ciotce, ponieważ bardzo lubił babkę Klementynę.

Rezultaty tego pogrzebowego zjazdu były następujące:

Florek doznał czegoś w rodzaju rozdwojenia jaźni. Szesnastoletnia Karolina, którą ostatnio widział pięć lat wcześniej, okazała się w jego oczach żywym obrazem matki. Odrodziła się w niej szesnastoletnia Justyna i wierne serce Florka rozdarło się na dwie, mniej więcej równe, połowy. Dla Karoliny miał tkliwość ojcowską, wzruszył się, a zarazem żal poczuł, widząc, iż umie pływać i na ratowanie jej z toni nie ma szans, prędzej ona mogłaby kogoś ratować, po czym, sam już nie wiedząc, co by tu dla niej zrobić, nauczył ją fechtować się na szable. Potrzebne jej to było jak dziura w moście, ale wywołało w niej zachwyt.

Antoinette wpadła w dziką rozterkę. Na widok Justyny, z którą niegdyś była wszak zaprzyjaźniona, i dzięki której w ogóle dostała swojego Marcinka, coś jej się zrobiło. W wieku trzydziestu ośmiu lat Justyna wciąż była piękną i młodą kobietą i starsza od niej zaledwie o dwa lata Antoinette śmiało mogłaby uchodzić za jej matkę. Zważywszy brak podobieństwa rodzinnego – za szkolną koleżankę jej matki, niewielka różnica. Kochając ją, równocześnie znienawidziła i drobną ulgę sprawiło jej tylko to, że Karolinę mogła znienawidzić bez kochania. Pogrzeb pana Krzysztofa Przyleskiego przeżyła tak, że samoistną żółtaczkę miała już jak w banku.

W Justynie rozszalał się nagle patriotyzm. Miała w tym swój udział zza grobu Klementyna, która godzinami opowiadała wnuczce o powstaniu styczniowym i wyczynach pradziadka, w Justynę zapadło to głęboko, upadek ojczystego kraju gnębił jej duszę, teraz zaś odrodzenie odbiło się fanfarami. Nareszcie miała kraj pochodzenia, ojczyznę przodków, przestała się czuć upokorzonym podrzutkiem, koniecznie chciała to jakoś wykorzystać i nie wiedziała jak. Najchętniej przeniosłaby się do Polski na zawsze, a co najmniej przeniosłaby dzieci, ale na to nie miała szans, bo najmłodszy z George'ów Blackhillów był dziedzicem majoratu. Wygłupił się z tym majoratem jego pradziadek, mąż Arabelli, i nic już na to nie można było poradzić. Pozostawała Karolina, pod tym względem swobodna, ale Justyna wyraźnie już zaczynała widzieć, że Karolina ugrzęźnie w Noirmont. Pożałowała, że nie ma więcej dzieci i uczyniła to jedno, co jej było dostępne. Pozostała u owdowiałej matki przez całe dwa miesiące i przymusiła progeniturę do nauki języka, który i tak już obydwoje w dużym stopniu znali.

Rzecz oczywista, jej patriotyczna decyzja stała się dla Antoinette źródłem ciężkiej zgryzoty…

Młody wicehrabia de Noirmont, masochistycznie trzymający się nieznośnej kuzynki, zagustował w kraju przodków po kądzieli i również spędził tu pełne dwa miesiące, co niepomiernie ucieszyło jego wracającego do Francji ojca. Finansowo ten pobyt w Polsce nie umywał się do pobytów w Paryżu, w Monte Carlo, w Biarritz, w Neapolu, w Londynie i stanowił samą oszczędność, wysoce pożądaną. Zawsze lubił siostrzenicę, a teraz polubił ją jeszcze bardziej, bo też dobrze widział, skąd się bierze dziwaczna fanaberia syna.

Wyjątkowo jakoś, trzeba to sobie powiedzieć, od czasów mezaliansu z gdańską kupcówną i okropnej pomyłki Arabelli, nie było w tej rodzinie komplikacji matrymonialnych. Młode pokolenie lokowało uczucia we właściwej sferze, żadna panienka nie uciekała ze stajennym, żaden młodzieniec nie pchał się do ołtarza ze zdeklarowaną kurtyzaną i zawsze ktoś miał pieniądze. Teraz również wyglądało na to, że to wszystko ułoży się sensownie.

Jack Blackhill, uparcie kochający Justynę, cierpliwie wysłuchawszy kilku mało życzliwych uwag na tle idiotycznych pomysłów dziadka, postanowił odpracować głupotę przodka i wspomóc żonę. Nabył pół morgi gruntu na peryferiach stolicy i zlecił budowę eleganckiej willi, którą od razu ofiarował córce. W ten sposób obligował niejako Karolinę do kontaktów z ojczyzną matki i babki, a w każdym razie tak mu się wydawało.

Realizacją zlecenia lorda Blackhilla zajął się oczywiście Marcinek, dzięki któremu od początku nie było żadnych kłopotów ze spadkiem po panu Przyleskim. Rodzeństwo zmarłego dziadka, młodszy brat i jeszcze młodsza siostra, przepadło gdzieś prawie od początku pierwszej wojny światowej i wszystko wskazywało na to, że obydwoje ugrzęźli po niewłaściwej stronie wschodniej granicy, wątpliwe było zatem, czy się jeszcze kiedykolwiek objawią wśród ludzi. Kto nie zdążył z komunistycznego raju uciec w pierwszej fazie rewolucji, ten już tam pozostał.

Trzymając się doskonale, owdowiała Dominika postanowiła zimę spędzić na Riwierze, a następne lato w Anglii, resztki majętności pozostawiając pod opieką Florka. Pieniądze po różnych bankach jeszcze się plątały, Marcinek umiał nawet wyliczyć, ile tego jest, i widać było, że na podróże starczy. W ostatniej chwili przed opuszczeniem kraju napisała jeszcze testament i zostawiła go pod opieką dla odmiany Marcinka.

Rozjechało się to całe towarzystwo dopiero na początku września.


***

Dla Antoinette te dwa miesiące to było za wiele. Sensu jej wszystkie zgryzoty nie miały żadnego, ale wątroba rozumu nie posiada i reaguje po swojemu. Do państwa przyjeżdżali goście, Justyna obu braci Kacperskich traktowała jak równych sobie, zapraszała, młode i piękne panny jakoś dziwnie grawitowały ku Marcinkowi, Marcinek umiał się znaleźć, był uprzejmy, w uśmiechu błyskał zębami, a fakt, że wszystkie te baby miał w nosie, do obłędnie zazdrosnej żony nie docierał. Dominika wciąż załatwiała z nim jakieś interesy, w dodatku jeździł do Warszawy w sprawie tej willi dla Karoliny, i w rezultacie w początkach października ta samoistna żółtaczka nieszczęsną dopadła.

Szpital nie wchodził w rachubę. Antoinette raczej padłaby trupem na miejscu niż pozwoliła oderwać się od męża. Szczerze zmartwiony Marcinek pofolgował interesom, żeby siedzieć przy żonie, lekarzy oczywiście sprowadził, zioła kazał parzyć, Florek również troszczył się o bratową, ale chorobie nie dali rady. Tuż przed Zaduszkami odbył się pogrzeb na miejscowym cmentarzu.

Po pogrzebie obaj samotni bracia, nie mając dla kogo wyprawiać stypy, sam na sam usiedli przy winie.

– Coś mi chciała powiedzieć w ostatniej chwili – rzekł smutnie Marcinek, wpatrując się w ogień na kominku. – Dziwne jakieś rzeczy i nie zdołałem jej zrozumieć. Szkoda jej.

– Męczyła się okropnie i na tamtym świecie ma lepiej – pocieszył go Florek. – Mnie też usiłowała coś powiedzieć, ale tyle z tego wiem, że chyba o pamiątki jej chodziło.

– Jakie pamiątki?

– Po niej. Żeby jakieś pamiątki po niej zostawić, nie wyrzucać. Jakieś coś jedno szczególnie. Marcinek nieco się ożywił.

– A wiesz, że mnie też tak wyszło. Nie wyrzucać rzeczy po niej. Niczego wyrzucać nie zamierzam, niech sobie leży, miejsca dosyć. I też mi się wydaje, że na jakiejś jednej rzeczy najwięcej jej zależało.

– Co to mogło być?

– Żebym ja wiedział! Nieboszczki wola, rzecz święta, w ramki bym oprawił. Wiecznie się gryzła, chociaż niepotrzebnie, niechby chociaż z tamtego świata popatrzyła, że jej życzenia spełniam.

Florek chciał pomóc bratu. Zaczął sobie z wysiłkiem przypominać te ostatnie chwile bratowej. Jej chorobę traktował poważnie, słów słuchał z uwagą, ale brzmiały mętnie i słabo, trudno było wyłuskać z nich konkretne polecenie. Z pewnością troszczyła się o coś i kłopotała, ale co to mogło być? Niemożliwe przecież, żeby najcenniejszym przedmiotem jej życia była stara poduszeczka do igieł, a takie miał wrażenie, jakby na nią patrzyła i jej usiłowała dotknąć. No owszem, lubiła ją…

Tu wtrąciła się stara Kacperska, ich matka.

Od śmierci męża, czyli już od trzech lat, żyła tak, jakby jej wcale nie było. Cichutko, na uboczu, ostatnio pielęgnując synową, którą pokochała, a troskę o dom i gospodarstwo zostawiając doskonale wytresowanej służącej, już nie bardzo młodej, ale pełnej sił niespożytych. Prawie można było zapomnieć, że w ogóle jeszcze istnieje. Weszła teraz do paradnej komnaty, która w prawdziwym dworze byłaby salonem i w której jej synowie wspominali przy winie świeżo pochowaną nieboszczkę.

– O czemże wy gadacie? – spytała cicho, ale surowo. – Toć ona zawsze o ten igielnik się troskała. Toć sam w listach pisałeś, a chłopy się z tego naśmiewały. Każda baba ma takie coś, co jej do serca przypadnie, i może być nawet, że do trumny chciała, żeby jej włożyć, ale już się nie włożyło, tedy przepadło. Po francusku gadała, tedym niewiele rozumiała, ale oczy w głowie jeszcze mam i nie zaślepłam na starość. Na to cięgiem patrzyła, no, ładne, nie powiem…

Z fałd sukni, bo fartucha już nie nosiła, postanowiwszy w ostatnich latach życia upodobnić się do pani Dominiki, wyjęła i pokazała synom dużą poduszeczkę do igieł i szpilek, bardzo dekoracyjną i w niezłym stanie. Czerwony aksamit obszyty był na krawędzi drobnymi muszelkami, połyskującymi masą perłową, a w wypukłym środku tkwiło ledwie kilka igieł i jedna szpilka z główką z korala.

– Słyszę, że tu wydziwiacie, bo głucha też nie jestem. A słabo to mi się robi we środku, nie w głowie – dodała z lekkim sarkazmem. – Przyniosłam wam. To jej pamiątka była najświętsza, może po matce miała albo co. Co tam z tem zrobisz, to już nie wiem, ale grzech byłoby zmarnować i wyrzucić.

Oddała poduszeczkę Marcinowi i wyszła.

Obaj bracia z wielką ulgą przyjęli sugestię matki, ale wspomnień nie poniechali. Obu korciło coś jeszcze.

– Ty pamiętasz, jak to było, osiemnaście lat temu, jak po pannę Justynę do Calais pojechałeś – zaczął w zadumie Florek.

– Jakże mam nie pamiętać, i to jeszcze w tej chwili? – przerwał mu Marcinek. – Wtedy ją przecież poznałem!

Florek wahał się przez chwilę.

– Tyle lat… Pani Klementyna już nie żyje… Czyja wiem… Nie mówiłem ci wtedy, ale ja się czegoś domyślałem. Klejnot zaginął, zgadłem jaki. Diament to był. A ów posłaniec jubilera, ten co tam potem uciekł, do twojej Antosi pojechał. Tak teraz myślę, czy ona czasem na ten temat czegoś nie wiedziała i czy tego właśnie nie próbowała przed śmiercią powiedzieć…?

Marcinek równocześnie kiwnął głową i wzruszył ramionami.

– Otóż powiem ci, że mam wrażenie podobne. Pamiątka pamiątką, ale ona i do mnie coś takiego mówiła, z tym że nie wiem… Czy ona to w ogóle gdzieś ma, czy tylko wie, gdzie jest. Sensu w tym nie widziałem i nie widzę, bo przecież, pamiętasz to chyba, tamten głupek to zgubił, do morza mu wpadło. Pani Klementyna zaniechała poszukiwań. Wiedziałem przecież, nawet i bez ciebie, że w grę wchodzi jakiś utracony skarb, a jakaś stara awantura z diamentem, angielsko-indyjska, też mi się o uszy obiła.

– No więc właśnie…

– Czekaj! Zaraz! Jej po nim coś zostało, w końcu to moja żona… Taki mały sakwojażyk, żółty, widziałem go. Nie pchała mi go pod nos, chociaż nie czepiałem się wcale, nie miałem pretensji, proszę bardzo, mogła sobie pamiątkę zachować. Po tamtym chłopaku to było…

– I gdzie to jest?

– Pojęcia nie mam. Raz to widziałem i nigdy więcej.

– No to masz. Czy on to na pewno w morzu zgubił…?

Popatrzyli na siebie. Wątpliwość się zalęgła. Umierająca Antoinette z całą pewnością usiłowała coś powiedzieć i gnębiło ją to wyraźnie. Gdzie się podział sakwojażyk pomocnika jubilera…?

Teraz Florek wzruszył ramionami.

– Nawet bym nie wiedział, gdzie szukać. Podejrzewam, że to zostało w Noirmont…

– Moim zdaniem, należy o tym powiedzieć pani Justynie – zawyrokował Marcinek. – Na wszelki wypadek. Nie ma pożaru, w Noirmont nic się nie dzieje i niczego się nie wyrzuca. Przy okazji.

– Przy okazji – zgodził się Florek. – Mętne to i w sens nie wierzę, ale powiedzieć trzeba…

Na tym stanęło. Poduszeczkę do igieł Marcinek umieścił na komódce w dawnym pokoju Antoinette, kurzyła się jednak, schował ją zatem do pudła po kapeluszach, razem z wachlarzem, naszyjnikiem z muszelek, rękawiczkami, szalem i paroma innymi drobiazgami. Przeniósł się do Warszawy, a w czasie jego nieobecności służąca wyniosła pudło na strych, bez wiedzy starej Kacperskiej.


***

Okazja do pogawędki pojawiła się w dwa lata później, kiedy świeżo poślubiona kuzynowi Karolina przyjechała zagospodarować swoją willę.

Małżonek przyjechał z nią razem, potraktowali to jak rodzaj zakończenia podróży poślubnej. Z Marcinkiem widziała się od razu, bo był jej oficjalnym plenipotentem, willę przy drodze do Ursynowa objęła w posiadanie, pomieszkała w niej tydzień, ogromnie rozbawiona sytuacją, bo służby jeszcze nie miała i własnoręcznie przyrządzała w kuchni śniadanka, w czym hrabia de Noirmont pomagał jej bardzo chętnie, acz kompletnie bez pojęcia. Po tygodniu zrobiło się to nieco uciążliwe, bo i sprzątać trzeba było, i przepierka urosła, dała zatem spokój zajęciom gospodarskim, zaangażowała na dwa dni osobę do zrobienia porządków i pojechała do babki.

Dominice znudziły się już podróże po Europie, wróciła do domu, gdzie się czuła najlepiej. Fizycznie trzymała się doskonale, ale charakter miała rozlazły i to ją postarzało, właściwie chciała mieć już tylko pełną obsługę i święty spokój. Wizyty córki i wnuczki witała życzliwie, nie stanowiły bowiem żadnej uciążliwości w obliczu doskonale wyszkolonej służby.

Justyna tkwiła w Anglii, wciąż jeszcze nie znajdując czasu na przeszukanie biblioteki w Noirmont, dźgana od czasu do czasu wyrzutami sumienia, że do tej pory nie spełniła zalecenia Klementyny. Po tej mandragorze spróbowała jeden raz, natrafiła na jedną luźną kartkę w siedemnastowiecznej rozprawie O ciężarze masy powietrza, na kartce znalazła mieszaninę ziół na przeziębienie, po czym z zaciekawieniem przystąpiła do czytania rozprawy i więcej niczego nie dokonała. Powolutku zaczynała dojrzewać do zwalenia obowiązku na córkę, ostatecznie Noirmont stało się domem Karoliny, mogła tam mieszkać, ile się jej podobało, przynajmniej w lecie…

Na razie Karoliny dopadł Florek.

Wróciła z konnej przejażdżki, ponieważ deszcz zaczął kropić, mężowi pozostawiwszy upolowanie dzika. Towarzyszył mu gajowy, więc nic się nie mogło stać. Po drodze miała Florka, zatrzymała się u niego, gorąco zapraszana, konia jej obrządzono i usadzono ją przy kominku w paradnej komnacie. Stara Kacperska przywlokła się ją powitać, bo w końcu wykarmiła jej babkę i Karolinę uważała prawie za własną prawnuczkę, po czym poszła precz i więcej się nie pokazała.

Florek podjął panienkę prawdziwym, starym miodem, dwójniakiem, w domu syconym.

– Proszę jaśnie panienki – zaczął – chciałem powiedzieć, bardzo przepraszam, proszę pani hrabiny…

– Niech się Florek nie wygłupia – poprosiła Karolina. – Po imieniu Florek do mnie mówił prawie przez całe życie i dobrze pamiętam, jak mi Florek przyłożył w tę… no, w tylną część… jak wlazłam pod ogiera przy stanowieniu. Bardzo dobra lekcja to była.

Florek trochę zczerwieniał.

– Ręka mi sama skoczyła – usprawiedliwił się. – Ale też o włos, a Karolinka głowy by nie miała. Młody pan hrabia to widział, wtrynił mi potem na siłę dwa złote ludwiki…

– Niemożliwe! No, ja mu to teraz wypomnę…!

– Ej, nie. Nie warto. Tu, możliwe, że jest coś ważniejszego, co z Karolinką chciałem obgadać, bo z jaśnie panią się nie da, wcale jej nie obchodzi. Z panią Justyną powinno się może, ale nie wiem, kiedy przyjedzie, a mnie nieporęcznie się wybrać. Pisałem, odpowiedziała, że tak, sama by córce przekazała, tyle że nie ma już co.

– Jak nie ma co, to co…? – spytała Karolina z powątpiewaniem.

– A właśnie nie wiem, czy nie ma. Myśmy tu obaj z bratem rozważali. Bratowa, tuż przed śmiercią, naplątała nam w głowie, a ona mogła dużo wiedzieć. Otóż był w rodzinie jeden klejnot, w tajemnicy wielkiej przechowywany, miała go nieboszczka pani Klementyna, prababka Karolinki, i podobno jeszcze za jej życia przepadł. Tak wszyscy myśleli…

– Jak przepadł? – zaciekawiła się nagle Karolina.

– Do morza wpadł – odparł Florek i po krótkim namyśle opowiedział wszystko, co wiedział o pomocniku jubilera. Karolina słuchała z rosnącym zainteresowaniem.

– A co się z nim dzieje w tej Ameryce? – spytała. – Wie ktoś coś o tym?

– Żyć, żyje. Mój brat to sprawdził, Marcin znaczy. Jakoś potrafił, po cichu, przez znajomych ludzi, marynarzy głównie, jeszcze tych z Calais. Doszła wiadomość, taka nie bardzo dokładna, że w mieście Nowy York w firmie jubilerskiej pracuje i dosyć średnio mu się powodzi. Nie wzbogacił się nagle, więc tego diamentu, bo diament to był, nie sprzedał. Przeto nie miał ze sobą. I tyle o nim. A tu moja bratowa przed śmiercią o skarbie zaczęła majaczyć, a to przecież jego narzeczona była i u niej go jaśnie pani Justyna znalazła. Tyle że i słowa jednego nie zdążyła zamienić, bo uciekł. Ale został po nim taki sakwojażyk malutki, brat go widział, bo bratowa na pamiątkę zachowała, no i tego sakwojażyka tutaj nie ma. Marcin powiada, że był żółty, ze skóry. Wszyscy siedzieliśmy czas jakiś, po ich ślubie, w Noirmont, tedy możliwe, że tam został. Bo prawdę mówiąc, po śmierci jaśnie pani Klementyny, to oni przyjechali już dobrze po mnie i nie tak, jak się jedzie na zawsze, z całym dobytkiem. Coś tam mogli zostawić. Remontu i odnawiania to w Noirmont nie było aż od ślubu jaśnie pani Klementyny, ja to wiem, bo w późniejszych czasach cały dom prowadziłem i sprawdzałem, to już sześćdziesiąt lat… Co po kim zostało, to pewno do dziś dnia leży. Dlatego o tym wszystkim mówię, może on i wleciał do morza, ten diament, ale co szkodzi sprawdzić? Był to wielki klejnot, jeden na świecie.

– Czyj? Do kogo należał? Mam na myśli, do której rodziny? Tej z Polski czy tej z Francji?

– Nawet była mowa, że on angielski, ale ja wiem, że francuski. Nie głuchy jestem, nie ślepy i może być, że nawet nie całkiem głupi. Z tego, co wiem, wynika, że do hrabiów Noirmontów należał z dawnych czasów, a jaśnie pani Klementyna od męża go dostała w chwili śmierci, ciepłą ręką. Sama się wcześniej troskała, czy on nie cudzy, ale nie, z dawnych listów wyszło, że teraz już jej.

– Teraz go może jakaś ryba zeżarła – skorygowała Karolina. – Ale Florek ma rację, jak będę w Noirmont, to popatrzę. Chyba nawet wiem, gdzie zaglądać i szukać, znam cały dom, zawsze lubiłam się bawić w rozmaitych zakamarkach. Poza tym, mam wrażenie, że matka mnie zmusi do uporządkowania biblioteki, też tam nabruździł testament prababci, coś tam trzeba z książkami zrobić. No dobrze, mogę zrobić, lubię stare książki…

Na tym na razie stanęło, nadjechał hrabia z upolowanym dzikiem, którego gajowy wlókł za koniem na saniach z gałęzi. Natychmiastowe i osobiste wędzenie szynki z dzika wygrało konkurencję z diamentem bez żadnego trudu i w Karolinie pozostał zaledwie ślad zainteresowania zaginionym skarbem. Florek natomiast doznał wielkiej ulgi, wyrzuciwszy z siebie tajemnicę.

Rzecz oczywista, tę drugą tajemnicę zachował dla siebie. O lokaju, któremu noga opsnęła się ze zrujnowanego muru w Noirmont, postanowił opowiedzieć wyłącznie księdzu przy ostatniej spowiedzi…


***

Pomocnik jubilera zaś rzeczywiście przedostał się do Ameryki. Pracę znalazł od razu z największą łatwością, z tym że najpierw zatrudnił się w charakterze tragarza, a dopiero nieco później wrócił do własnego zawodu, wkręcając się do jubilera. Niejeden złodziej uciekał z Europy do Ameryki z łupem w postaci cennych precjozów i prawie każdy wolał zmienić ich oblicze. Nowe oprawy, przeszlifowane kamienie i już mógł swoją zdobycz sprzedawać bez obaw. Jubiler na brak roboty nie narzekał i fachowca przyjął chętnie, pan Trepon zaś, oddawszy się zajęciom, które znał i lubił, zaczął powoli przytomnieć.

Odetchnął po przeżyciach, uspokoił się i wróciła mu pamięć. Tak długo rozpamiętywał i wałkował swoją ostatnią wizytę u narzeczonej, że wreszcie coś mu się zaczęło majaczyć.

Miał wszak przy sobie jakiś bagaż. Zawsze pętał się po mieście z sakwojażykiem, nosząc w nim różne klejnoty, pieniądze i ważne papiery, i tak samo było tym razem, z sakwojażyka przecież wyjął bransoletę dla nieboszczyka wicehrabiego, musiał go zatem mieć, przewieszony, jak zwykle, przez ramię. I do Calais z nim przyjechał, nie zdejmował go z siebie, a sam z niego nie zeskoczył. Dopiero potem… Miał ten diament w kieszeni, chciał pokazać Antoinette, nie zdążył i później co…? Nie schował go przypadkiem w sakwojażyku…?

A co się z tym sakwojażykiem stało…?

Na kutrze rybackim go nie miał. To przypomniał sobie dokładnie, bo bez przeszkód zerwał z siebie surdut, kiedy pomagał sieć wyciągać. Potem fala z niego po raz drugi ten surdut zdarła, na nice wywróciła i dlatego tylko tyle grosza mu zostało, ile miał w ciasnej kieszonce kamizelki. Kamizelka była opięta, woda jej nie ruszyła.

A diament…?

Czy on rzeczywiście wleciał do morza? Czy nie został przypadkiem w sakwojażyku, który, w oczach mu to stawało, leżał na stoliczku u narzeczonej i uciekając nie zdążył go chwycić, nawet o nim nie pomyślał…

Im dłużej się zastanawiał, im bardziej wysilał pamięć, tym pewniejszy się stawał, że hrabinę de Noirmont obełgał. Nie przepadł ten cholerny diament w burzliwych falach, został w Calais. Razem z sakwojażykiem.

Doszedłszy do tego wniosku, w pierwszym odruchu prawie zaczął pisać list do hrabiny, zreflektował się jednak. Przyznać się na piśmie do diamentu, jeszcze czego, przecież natychmiast wymyślą, że wicehrabiego zabił, żeby go ukraść, a teraz go tknęły wyrzuty sumienia, bo i tak żadnej korzyści z tego nie odniósł. Udając skruchę, chce zyskać przebaczenie. Naślą tu może na niego jakich mścicieli albo policję, i na co mu te kwiaty?

I druga rzecz, a jeśli diament znalazła Antoinette i zabrała dla siebie? Wystawił dziewczynę rufą do wiatru i teraz w dodatku ma ją oskarżyć? Jeżeli zaś nie zabrała dla siebie, tylko oddała hrabinie de Noirmont, w ogóle nie musi się wygłupiać z pisaniem, hrabina lepiej od niego wie, gdzie się ten kamień znajduje. Zatem żadnych listów!

Zrezygnowawszy z korespondencji, nie poniechał jednakże wspomnień. Przecudowna, roziskrzona bryła jawiła mu się przed oczami, budząc żal, że dla niego przepadła. Skoro już przeżył tyle okropności, niechby miał co z tego. A tu nic. Szkoda. Wielka szkoda…

Gryzło go to coraz silniej, bo nawet nie miał się komu zwierzyć. Bratu może, ale brat mieszkał we Francji, niebezpiecznie pisać do Francji. Poza krajem nie miał nikogo. Chcąc nie chcąc, musiał dusić w sobie denerwującą tajemnicę.

Porósł w końcu nieco w pierze, wypchnął z pamięci Antoinette i ożenił się z córką swojego pryncypała. Żona urodziła mu córkę. Bogacił się stopniowo i nadal nie miał się komu zwierzyć, bo nie można przecież wyjawiać takich sekretów kobietom…

Kiedy wreszcie zyskał powiernika płci męskiej w postaci wnuka, diament zdążył już przeistoczyć się w legendę z zamierzchłych czasów. Nawet przypadkowe usunięcie z tego świata wicehrabiego zaczęło wyglądać jakoś inaczej, utraciło cechy zbrodni, przestało być pewne. Bo może jednak to wcale nie on potrącił ten idiotyczny słupek, tylko nieboszczyk osobiście, rzucił się przecież pierwszy…

W każdym razie wnukowi można już było o romantycznym wydarzeniu opowiedzieć…


***

Biblioteka w Noirmont miała wyraźnego pecha. Uzgodniwszy sprawę z matką i dowiedziawszy się, czego ma szukać w tym nawale lektury, Karolina, żywo zainteresowana ziołami, miała szczery zamiar spełnić życzenie prababki i raz wreszcie przejrzeć wszystko porządnie, ustawiając później z jakimś sensem, tematycznie albo chronologicznie. Równie zainteresowana była jednakże podwarszawską willą, która stanowiła jej prywatny dom. Chciała być panią własnego domu w całej pełni, w Noirmont zaś ciągle rządziła obecna hrabina de Noirmont, jej teściowa, a równocześnie cioteczna babka, osoba o charakterze niekoniecznie przyjemnym.

Niegdyś dziko rozrzutna, a zarazem chciwa, teraz, widząc postępujący upadek majętności, poniechała rozrzutności i przerzuciła się na skąpstwo, czego cioteczna wnuczka, jako dziecko, w ogóle nie dostrzegała. Dopiero poślubiwszy jej syna, zorientowała się, iż koegzystencja z teściową w żaden sposób nie wyjdzie i młoda wicehrabłna de Noirmont nie będzie miała nic do gadania.

Nie zamierzała się temu poddawać, ale nie miała też ochoty na codzienną wojnę. Wolała urządzić po swojemu własne gospodarstwo w skromnej, zaledwie dziesięciopokojowej willi z ogrodem, gdzie wreszcie czuła się osobą dorosłą. Zaangażowała służbę, godną zaufania pokojówkę biorąc od babki Dominiki, z talentem znalazła kucharkę, a lokaja naraił jej Marcinek. Zwlekała z wyjazdem do Francji, ciesząc się swobodą, mąż zaś przeciwko temu nie protestował. Wicehrabia de Noirmont miał spokojne usposobienie, w matkę się nie wdał, artystycznie potrafił nic nie robić, nie nudząc się nigdy, w posiadłości przodków spadały na niego rozmaite obowiązki, których nie kochał i też wolał oddalić się nieco od rodziców.

W ten sposób, zwłócząc, ile się dało, i zimę spędzając w paryskim domu, na dłuższy pobyt w Noirmont przybyli, kiedy Karolina była już w ciąży.

Teraz dopiero w całej krasie objawiły się cechy charakteru starej hrabiny, która już we wczesnej młodości zdołała obudzić niechęć teściowej, i Klementyna z tamtego świata mogła sobie gratulować przezorności. Skąpstwo aktualnej pani na Noirmont urosło do rozmiarów patologicznych, wydatnie wspomagane zwyczajną głupotą.

O żadnych prawdziwych oszczędnościach nie miała najmniejszego pojęcia. We wczesnej młodości bogata z domu, dokładnie zmarnotrawiła swój posag, wydając pieniądze bez żadnego opamiętania, niszcząc i gubiąc najcenniejsze nabytki przez niedbalstwo i bezmyślność. Zarazem chciała błyszczeć, imponować i prezentować gest, co wychodziło jej równie głupio, jak kosztownie. Zdołała w pewnym stopniu zrujnować męża, mimo iż w owych czasach kasę trzymała Klementyna.

Po śmierci teściowej nastąpił w niej przełom. Jak niegdyś idiotycznie wyrzucała pieniądze, tak teraz równie idiotycznie zaczęła je oszczędzać. Kazała służbie wkręcać słabe żarówki w żyrandolach, męża zmuszała do jadania na wyszczerbionej porcelanie, zaniechała przyjmowania gości, usiłowała głodzić krowy i świnie, żałowała ziarna dla kur, zabraniała wycierać kurze, bo od tego meble się niszczą, i unikała mycia, żeby nie marnować mydła. Mięso i ryby kazała przechowywać tak długo, aż się rzetelnie zaśmiardły, owoców zaś nie pozwalała tknąć, póki całkiem nie zgniły. Ograniczała ilość służby, dzięki czemu dom z roku na rok popadał w coraz większe zaniedbanie i gdzieniegdzie zaczynał się sypać, co znakomicie podwyższało koszty ewentualnych remontów. Hrabia-małżonek nie protestował, bo od dawna przywykł do swego miejsca pod pantoflem.

Karolina, w odniesieniu do biblioteki, miała jak najlepsze chęci i mnóstwo zapału, ale na samym wstępie natknęła się na trudności. Książki stanowiły ciężar potężny, a dla niej rola tragarza nie była w owym momencie najstosowniejsza. W obliczu rażącego braku służby do pomocy nie miała nikogo, próbowała posłużyć się mężem, wicehrabia jednakże w uprawianiu lenistwa osiągnął mistrzostwo, migał się artystycznie i wszystkie siły poświęcił, żeby zniechęcić żonę do tej całej roboty. Kochać ją kochał, ale pracowitość wstępowała w niego wyłącznie w jednej dziedzinie, natury czysto osobistej, i tu, rzeczywiście, zapał z niego tryskał. Poza tym nigdzie.

W rezultacie w ciągu całego pobytu Karolina zdołała uporządkować dwie półki lektur całkowicie współczesnych, te książki bowiem były lekkie, możliwe dla niej do udźwignięcia. Na tym się skończyło, bo zaraz potem pokłóciła się z teściową wyjątkowo porządnie.

Temat kłótni dla hrabiowskiej rodziny był zdecydowanie nietypowy. Rzecz poszła o pożywienie.

Karolina w ciąży miała apetyt zgoła szaleńczy. Nie jadła, żarła ze łzami szczęścia w oczach, nie tyjąc przy tym. Gdzieś się to w niej podziewało niezauważalnie, także dla niej samej, w godzinę po posiłku robiła się tak głodna, jakby od tygodnia nie miała nic w ustach. Pomysły jej się przy tym przytrafiały straszliwe, w kwietniu domagała się winogron, chodził za nią czerwony kawior i polski barszcz. Na tle pasztetu z truflami i zwykłego śledzia prosto z beczki robiła się półprzytomna, normalnie pogodna, wesoła, żywa i energiczna, gotowa była teraz płakać z głodu. Rozmaite sery śmierdziały w całym zamku, bo Karolina musiała mieć pożywienie pod ręką, nie mogła na nie czekać, nie była w stanie się opanować. Pierogami z kapustą zdezorganizowała całe życie kuchenne, bo nikt nie umiał ich dobrze zrobić, przez trzy dni szalały po niej wyłącznie jajka faszerowane i serca z karczochów. Ostryg czepiała się pazurami regularnie dwa razy na tydzień.

Nie były to koszty, które zubożyłyby rodzinę nieodwracalnie, pomijając już fakt, że obłędnie żerta dama wniosła wspaniały posag, ale patologicznie skąpa teściowa nie mogła tego znieść i przyszła chwila, kiedy befsztyk po angielsku nieomal wyrwała synowej z ust. Dlaczego akurat ten befsztyk ją dobił, a nie na przykład kawior czy łosoś w śmietanie, nie wiadomo, być może stanowił ostatnią kroplę. Karolina dostała szału, stara hrabina też i zaraz nazajutrz młoda para wyjechała do Polski. Co wicehrabia przeżył w podróży, karmiąc żonę, ludzkie słowo nie opisze, w każdym razie był zdania, że do samej śmierci tego nie zapomni. Tyle miał jeszcze przytomności umysłu, żeby do warszawskiej służby pchnąć depeszę z nakazem przygotowania wystawnego przyjęcia na siedem osób, co pozwoliło mu uniknąć strasznych scen w domu.

Z tej to przedziwnej przyczyny córka Karoliny, Ludwika, urodziła się w Warszawie i automatycznie zyskała polskie obywatelstwo, a biblioteka w Noirmont znów poszła w zapomnienie.

Śmiertelna obraza złagodniała nieco dopiero po kilku latach. Między innymi pojawił się problem szkoły dla dziecka, Ludwika od urodzenia była dwujęzyczna, Karolina rozsądnie chciała tę dwujęzyczność zachować, dokładając dziecku jeszcze trzeci język, angielski, i nie bardzo było wiadomo, jak tę całą naukę rozwikłać. Wyjątkowo zupełnie teściowa i synowa były tu zgodne w opiniach i Karolina znów zaczęła bywać w Noirmont.

Tamże, po dość długiej nieobecności, przybyła Justyna.

Nigdy nie żywiła zbyt ciepłych uczuć do aktualnej hrabiny de Noirmont, obdarzającej ją zresztą pełną wzajemnością, teraz zaś antypatia bardzo się wzmogła, Karolina bowiem nie omieszkała barwnie przedstawić matce perypetii spożywczych, które na kilka lat wypędziły ją z zamku. Chichotała co prawda, mocno nimi obecnie rozśmieszona, ale dla Justyny oznaczały one znęcanie się nad ukochaną córką, aczkolwiek komizm idiotycznej sytuacji również umiała docenić. Hrabina de Noirmont była dla niej postacią ogólnie wstrętną i długo u niej gościć nie miała zamiaru.

Póki jednakże była, razem z Karoliną ruszyła na podbój upiornej biblioteki.

W pierwszej kolejności wspólnym wysiłkiem odwaliły ów narożnik, od którego Justyna zaczęła przed laty, przeglądając dwie szafy. Trwało to dość długo, bo poszukiwane treści pojawiały się licznie. Kilka dzieł traktowało ściśle o przyrodzie, na ich marginesach widniały liczne notatki, trudne do odczytania, Justyna znalazła przepis, wedle którego babka leczyła niegdyś jej wietrzną ospę, wzruszyła się niezmiernie i zdecydowała, że wszystko to należy porządnie przepisać od razu. Karolina przystała na to chętnie, bo to ona skakała po drabinkach i zdejmowała ciężkie tomiska, rąk i nóg nie czuła, spokojną pracę pisarską przy stole powitała zatem jako odpoczynek. Justyna jej pomagała, odszyfrowując i dyktując nieczytelne gryzmoły.

Zaraz potem natrafiły na trzy ogromne księgi, będące prawdziwymi zielnikami. Na każdej stronie zasuszone kwiaty, liście, owocki i nawet całe gałązki zachowały się zdumiewająco dobrze, czymś tajemniczym przylepione, opisane częściowo pięknym pismem Klementyny, a częściowo bazgrołami, znacznie starszymi. Stanęły nad nimi bezradnie, nie wiedząc, co z tym fantem zrobić i na czym powinno polegać porządkowanie, w końcu zdecydowały się wykonać zwyczajny spis rzeczy. Zajęło im to wszystko przeszło trzy tygodnie, a obejrzały wszak zaledwie dwie szafy. Przegląd biblioteki zapowiadał się na całe lata.

– Prababcia nie miała litości – orzekła Karolina z goryczą. – Może Ludwika dojdzie z tym do końca, albo jej dzieci. Ja się nie czuję na siłach, szczególnie że z moją teściową ciężko wytrzymać. Dla Ludwiki siedzę we Francji, ale chyba ucieknę do Paryża, żeby trochę odetchnąć.

– Obecnie nastała moda na szczupłe kobiety – pocieszyła córkę Justyna. – Na wikcie wujenki z pewnością nie utyjemy, ani ty, ani ja. A…! Czekaj! Przypominam sobie… Był tu jeszcze taki jeden przepis, napój ziołowy, specjalny, na odchudzanie. Plątał się kawałkami, babcia znała go na pamięć, a stosowano go dla osób zbyt grubych, które kochały jeść. Kobiety podstępnie poiły tym swoich mężczyzn.

Karolinę przepis zainteresował, chociaż nie było obecnie grubych mężczyzn w rodzinie.

– Wprawdzie straciłam już dawno ten potworny apetyt, który mnie opętał przed urodzeniem Ludwiki, ale nigdy nie wiadomo. Warto znaleźć tę bezcenną receptę.

– Pewnie, że warto, ale nie wiem, czy damy rade…

Obie przeważnie przebywały w bibliotece nie tylko dla pracy, ale też i z tej przyczyny, że hrabina de Noirmont do tego pomieszczenia w ogóle nie wchodziła. Teraz dopiero poczuła się urażona testamentem Klementyny, która bibliotekę przeznaczyła wnuczce, urazę demonstrowała na każdym kroku i szerokim łukiem omijała drzwi zapowietrzonej sali. Były tam przed nią bezpieczne.

Z ciężkim westchnieniem Justyna rozejrzała się po zapchanych książkami ścianach. Pomyślała o znaleziskach dodatkowych, na które już się kiedyś natknęła.

– Zioła ziołami – rzekła w zadumie. – Owszem, przysięgłam babci uczciwie i tej przysięgi chciałabym dotrzymać, szczególnie że te przepisy zawsze były bardzo użyteczne, ale tu może być więcej ciekawych rzeczy. Sama znalazłam kiedyś list, który wyjaśniał tajemnicę rodzinną…

Zawahała się. Dotychczas jeszcze nie rozmawiała z córką o diamencie, nie było okazji. Zastanowiła się, czy należy wyjawić wszystko.

– Jaką tajemnicę? – zaciekawiła się Karolina. – Czy ma to może coś wspólnego z opowiadaniem Piórka?

– A co Florek mówił? Nic nie wiem.

Karolina, która w obliczu rozmaitych własnych przeżyć trochę zapomniała o historii z Antosią Marcina i zaginionym skarbem, teraz dopiero powtórzyła to matce. Justyna słuchała z zainteresowaniem.

– Coś w tym może być – przyznała. – Tam w Calais rozgrywały się dramaty, pamiętam doskonale, tego wielkiego bałwana widziałam zaledwie przez sekundę, ale poznałam go. Plątał się u naszego jubilera, więc natknęłam się na niego kilka razy. Uciekł, owszem. I rzeczywiście, tak mi się wydaje, że żółty przedmiot ze skóry leżał na stoliku, a może na szafce, taki sepet… Siedziałam tam potem bardzo długo i rozmawiałam z Antoinette…

– Była chuda i okropnie nerwowa – przypomniała sobie Karolina.

– Była wściekle zazdrosna o Marcina, chociaż, o ile wiem, nie dawał jej żadnych powodów. Och, muszę przyznać, że stanowiła wręcz studium. Widziałam jej wyraz twarzy i wyraz oczu, kiedy panna Barska umizgała się do pięknego plenipotenta…

Urwała nagle, nieco zmieszana, i łypnęła okiem na córkę.

– Mamo, ja już jestem dorosła – przypomniała rozweselona Karolina. – Pannę Barską znałam, na umizganie nie zwróciłam uwagi, ale zdaje się, że miałam wtedy szesnaście lat i zajęta byłam sobą. Poważnie myślisz, że ta nieszczęsna Antoinette każdy taki wygłup ciężko przeżywała…?

Ze szczerą przyjemnością dwie damy wdały się w plotki, co trochę potrwało, po czym przypomniały sobie, o czym właściwie zaczęły rozmawiać, i zajęły się żółtym sakwojażykiem.

Nie im pomocnik jubilera czynił zwierzenia, tylko Klementynie, ani Justyna, ani Karolina, nie miały powodu wierzyć w prawdziwość jego słów. Obie zgodnie doszły do wniosku, że mógł zełgać i wcale diamentu w morzu nie gubił. Może i nie zabrał go do Ameryki, może zostawił we Francji, w każdym razie usiłowania Antoinette, żeby powiedzieć coś przed śmiercią, stwarzają pewne nadzieje. Sakwojażyk powinno się znaleźć, chociażby na wszelki wypadek.

– Zaczynamy od razu? – spytała żywo Karolina. Justyna potrząsnęła głową.

– Nie czuję się na siłach siedzieć tu dłużej. Między nami mówiąc, na wujenkę patrzeć nie mogę i wcale ci się nie dziwię, że chcesz odetchnąć w Paryżu. Poza tym, muszę wracać do domu, bo twój brat zbytnio się wyemancypował i ciągnie do niewłaściwego towarzystwa.

– Przecież jest dorosły?! – zdumiała się Karolina.

– No to co? Ale głupi. Już nas nie stać na jego dzikie wybryki, wolę być w pobliżu. Trudno, zostawię cię tutaj samą i zrób, ile zdołasz. Szukaj tego idiotycznego sakwojażyka, bo kto wie czy Florek nie miał racji…

Karolina zatem, po odjeździe matki, po całym zamku jęła szukać żółtego przedmiotu ze skóry. Czyniła to z przerwami, niekiedy dość długimi, z jednej strony bowiem naprawdę musiała odzyskiwać równowagę po teściowej, z drugiej zaś wciąż próbowała odwalać obowiązki w bibliotece. I jedno, i drugie szło jej raczej ciężko.

Biblioteka czynnego oporu wprawdzie nie stawiała, ale kolejna, najbliższa i najniższa, półka zaprezentowała sobą obraz nędzy i rozpaczy, bo w jakimś tam czasie, przed laty, zainteresowały się nią myszy. Już tych myszy nie było ani śladu, Karolina zastanowiła się nawet, co też za klęska musiała je spotkać, skoro tak znikły, może Noirmont hodowało wówczas wyjątkowo zdolne koty, pamiątka po nich jednakże została. W rok później jeszcze Karolina miała przed sobą ratowanie, układanie i podklejanie przeszło połowy dzieł, z których jedno, na złość chyba, całe składało się wyłącznie z przepisów rozmaitych rodzajów.

Czynną przeszkodę natomiast stanowiła teściowa. Z roku na rok popadając w coraz potężniejszą paranoję i widząc, że Karolina szuka czegoś po całej budowli, perfidnie i podstępnie jęła stwarzać trudności. Zaczęła od zamykania na klucz wszystkiego, co miało jakiekolwiek zamki, pokoi, korytarzy, szaf, biurek i sekretarzyków. Puste, od wieków nie używane walizki i kufry również zostały zamknięte. Ni z tego, ni z owego kazała nielicznej służbie przenosić rozmaite meble z jednego miejsca na drugie, doszło do tego, że własnego męża zamknęła w łazience, po czym natychmiast zgubiła klucz. Akcja wydobywania hrabiego z kibla ogromnie podniosła na duchu służbę, pozbawioną wszelkich rozrywek.

Karolinie w tym szaleństwie ręce opadały. Zabrakło jej cierpliwości do tej okropnej baby, która nigdy mądra nie była, a na starość zgłupiała do reszty. Ani teść, ani mąż, nie służyli pomocą, teść bał się żony, a mąż na wszystko miał tylko jedną receptę, mianowicie: „Ależ, mój skarbie, po cóż mamy tu siedzieć, jedźmy do Paryża”…

Wreszcie, na szczęście, straszna hrabina umarła. Przyczyną śmiertelnego zejścia było jej własne, patologiczne skąpstwo. Dla oszczędności nie pozwoliła napalić w kominkach, chociaż mróz chwycił, jak na Francję, wyjątkowy, zaziębiła się i dorobiła zapalenia płuc. Nikt inny nie zapadł na żadne dolegliwości, poza potężnym katarem, uznano to zatem za objaw kary boskiej.

Karolina wreszcie zyskała swobodę, nie na długo jednakże…

Ledwo nowej pani udało się zrobić w Noirmont trochę porządku, odczyścić nieco dom, poodnajdywać ukrywane i zagubione klucze i uzupełnić braki personelu służebnego, przyszła wiadomość o ciężkiej chorobie Dominiki. Rzecz jasna, z miejsca Karolina zostawiła wszystko i wyruszyła do Polski czuwać przy łożu babki w zastępstwie nieobecnej matki, Justyna bowiem znajdowała się właśnie w Japonii, towarzysząc mężowi w pościgu za synem.

Młodszy brat Karoliny, kolejny George i przyszły lord Blackhill, młodzieniec o usposobieniu wysoce rozrywkowym, uwielbiał podróże, a gdziekolwiek się znalazł, natychmiast sam sobie przyczyniał idiotycznych kłopotów. Nie po raz pierwszy rodzice udawali się na koniec świata, żeby wygrzebać potomka z kolejnej głupoty, jaką zdołał popełnić, na szczęście jednak obydwoje również lubili podróże i w cztery oczy chwalili sobie nawet te wymuszone okazje oglądania rozmaitych obcych stron. Tyle że wypadało to dość kosztownie pod każdym względem.

Zanim Justyna wróciła, Dominika zdążyła umrzeć i córka przyjechała wprost na pogrzeb matki. Obecna, oczywiście, była cała rodzina.

Dla córki Karoliny, Ludwiki, uczącej się w Sacre Coeur, zaczęły się właśnie wakacje, po pogrzebie prababki zatem została już w Polsce, teoretycznie pod opieką Florka, a praktycznie na pełnej swobodzie.

Skończyła właśnie jedenaście lat i była normalnym, żywym dzieckiem, pełnym różnych cech rodzinnych, które nie zdążyły się w niej jeszcze ugruntować. Od urodzenia przyzwyczajona była do rozmaitości, równie dobrze znała europejskie stolice, jak głuchą wieś, a jeździła już wszystkim, poczynając od starej krypy na pych, a kończąc na aeroplanie. Zawsze jednak ktoś jej pilnował, to matka, to babka, to guwernantka, to lokaj, teraz po raz pierwszy mogła robić, co chciała, i sama nie była pewna, czy jej się to podoba, czy też przeciwnie, powinna czuć się zaniedbana i opuszczona. Grymasiła średnio, przechylając się w głębi duszy na stronę upodobania do wolności.

Rok 1939 był w ogóle potwornie kłopotliwy dla całej rodziny. Brat Karoliny nie poprzestał na wygłupach z Japonią, dokąd udał się honorowo, w wyniku przegranego zakładu. Już wcześniej, krótko przed wyjazdem, zdołał wprowadzić dodatkowe komplikacje, uwodząc młodą damę z przyzwoitej rodziny, właśnie wyszło na jaw, iż bardzo skutecznie, i teraz, bez względu na chęci, musiał się z nią ożenić. Rozpaczliwa korespondencja na ten temat dopadła go nad grobem babki, bo oczywiście rodzice przywlekli go z tej Japonii wprost na pogrzeb.

Ukryć wydarzenia już nijak nie zdołał, cała angielska część rodziny zatem prosto ze stypy musiała podążyć w wielkim pośpiechu do Londynu, gdzie należało załagodzić sprawę z rozszlochaną panienką i jej rozwścieczonym tatusiem, który, mimo furii, miał jednak dość rozumu, żeby przedkładać ślub nad pojedynek.

Ekspresowe małżeństwo George'a, samo w sobie, nie stanowiło zresztą żadnego nieszczęścia, czas już był najwyższy, żeby się ten okropny chłopak ożenił i utemperował, tyle że panienka z dobrej rodziny nie miała grosza posagu. Zatem kolejna strata materialna, bez nadziei zysku…

Karolina tkwiła w Przylesiu dla załatwienia rozmaitych spraw spadkowych. Po Dominice zostało niewiele, nadgryziony zębem czasu pałacyk i mocno okrojona ziemia, która tyle dawała dochodu, ile z niej Florek wydusił. No, biżuteria, oczywiście, tego było dużo, ale całość swoich precjozów Dominika w ostatniej chwili życia przeznaczyła prawnuczce i miało leżeć, aż Ludwika skończy szesnaście lat. Nie zostało tylko ustalone, gdzie powinno leżeć.

W momencie kiedy przyszła z kolei wiadomość o ciężkim stanie hrabiego de Noirmont, który też wybierał się na lepszy świat, primo nastał już sierpień, a secundo Ludwika ze świeżo złamaną nogą, obficie udekorowana gipsem, ugrzęzła u Florka. Nie było mowy, żeby ją stamtąd zabierać. Opiekę jednakże miała doskonałą, bo jak wiadomo, nieszczęście jednego drugiemu na dobre wychodzi.

Aczkolwiek siostry Florka powychodziły za mąż całkiem korzystnie, to jednak późniejsze ich losy potoczyły się rozmaicie i jedną z siostrzenic, niejaką Andzię, już kilka lat wcześniej wuj był zmuszony sprowadzić do siebie spod Częstochowy. Miała tam kłopot natury często spotykanej i lepiej było usunąć ją z domu, Piórkowi zaś gospodyni bardzo się przydała. Kłopot w wieku lat czterech i znakomitym stanie biegał po podwórzu, a siostrzenicę wuj bez trudu zaraził czułością i miłością do wszystkich kolejnych jaśnie panienek. Teraz na tapetę weszła Ludwika, która z miejsca stała się oczkiem w głowie.

Karolina zatem pojechała do umierającego teścia mniej więcej spokojnie.

W dziesięć dni później wybuchła druga wojna światowa.


***

Nikt w tej całej rodzinie nie interesował się zbytnio polityką i nikomu ta upiorna wojna nie przyszła na myśl, stanowiła okropne zaskoczenie dla wszystkich.

Karolina, jadąc pośpiesznie do Francji, zdążyła po drodze zawadzić o własny dom pod Warszawą i umieścić tam chwilowo legat córki, biżuterię Dominiki. Zamierzała poprosić Marcinka o zabezpieczenie tego w sejfie bankowym. Zabrakło jej czasu, żeby się z nim spotkać osobiście, chociaż Marcinek mieszkał i załatwiał różne sprawy w Warszawie, napisała zatem i wysłała list do niego. Droga korespondencyjna okazała się czystym błogosławieństwem, Marcinek bowiem nie zdążył spełnić polecenia i dzięki temu Ludwika wraz z całym otoczeniem nie umarła z głodu.

Całe starsze pokolenie zeszło ze świata w ciągu jednego roku. Hrabia de Noirmont umarł pod koniec września i Justyna była zmuszona przyjechać z Anglii na pogrzeb wuja, bo Karolina nie nadawała się do życia. Półprzytomna z niepokoju o pozostawioną na terenie działań wojennych jedynaczkę, przeżywała stres za stresem i prezentowała szaloną skłonność do siedzenia w kącie bez ruchu, z zaciśniętymi zębami i pięściami. Filip, jej mąż, ojciec Ludwiki i nowy hrabia, usiłował kryć niepokój i zajmować się wszystkim bez jej udziału, ale szło mu to jak z kamienia, bo odwykł od jakiejkolwiek użytecznej pracy. Justyna trzęsła się o wnuczkę podobnie jak jej rodzice i w rezultacie jedynym członkiem rodziny, który wprowadził odrobinę ładu, był mąż Justyny, lord Blackhill. Niemniej jednak pogrzeb hrabiego de Noirmont, potraktowany jakby trochę po macoszemu, wywołał lekkie zgorszenie uczestników.

Zajęcie Polski i chwilowa przerwa w działaniach wojennych przyniosły rodzinie trochę prywatnej ulgi, udało się bowiem wymienić listy. Okazało się, że Ludwika, Florek i Andzia żyją, Ludwice gips z nogi już dawno zdjęto, nie pozostała kulawa, przeciwnie, wróciła do zdrowia i razem z Andzią przeniosła się ze wsi pod Ursynów. Bardzo na to nalegał Marcinek, jeszcze za życia, bo potem, niestety, umarł. Od września był bardzo chory i umarł u Florka, ale przedtem zdążył wywrzeć nacisk, twierdząc stanowczo, iż Ludwika powinna mieszkać w domu matki.

List został zrozumiany właściwie pod każdym względem i Karolina doznała ukojenia olbrzymiego. W mgnieniu oka odzyskała siły i pojechała nawet do Anglii na chrzciny bratanka, po czym już nie zdołała wrócić, ponieważ druga wojna światowa rozkwitła na nowo.

Całą resztę tej wojny spędziła w Anglii wśród obaw i udręk. Filip, jej mąż, został we Francji i rychło wdał się w Ruch Oporu, ten rodzaj działań bowiem nie kojarzył mu się z pracą. Jedyna córka, dwunastoletnie dziecko, tkwiła w maltretowanej wszechstronnie Polsce. Jedyny brat radośnie poszedł walczyć na froncie jako pilot myśliwca, pozostawiając niedawno poślubioną żonę i świeżo urodzonego potomka pod opieką starszego pokolenia. Z tego frontu już nie wrócił, padł na polu chwały. Jedynym dziedzicem Blackhillów, tak nazwiska, jak i resztek wciąż jeszcze, mimo wszystko, niezłej majętności, pozostało zatem niemowlę płci męskiej, następny George. Gdyby, nie daj Boże, coś mu się stało, spadkobierców majoratu trzeba by szukać u pnia podstawowego, potomków lorda Tremay-ne'a. Na szczęście jednak niemowlę chowało się zdrowo, nie stwarzając problemów, była to kropla pociechy w całym morzu zmartwień.

Justyna, sama znękana, usiłowała pocieszać córkę i synową, coraz częściej napomykając ponuro, że wszystkie klęski rodzinne są karą boską za niedotrzymanie przez nią przysięgi, złożonej babce. Biblioteka w Noirmont do dziś dnia leży odłogiem, jeśli zostanie zdewastowana i rozdrapana, upadek będzie nieodwracalny.

Karolina, prosząc uprzejmie i rozpaczliwie, żeby mama przestała krakać, zgłupiała z tego nieco i sama zaczęła wierzyć w klątwę. Doszło wreszcie do tego, że cała druga wojna światowa, jak dla niej, zawarła w sobie trzy elementy, które stanowiły warunek przyszłej egzystencji i koniecznie musiały przetrwać: jej męża, córkę i piekielną bibliotekę w Noirmont. Reszta przestała ją interesować.


***

Jedenastoletnia Ludwika, dziecko dotychczas beztroskie i głupie, acz niewątpliwie inteligentne, nagle zrobiła się nad wiek dorosła, tak jak niegdyś jej praprababka Klementyna. Z przekazanej przez Marcinka korespondencji dowiedziała się o miejscu ukrycia biżuterii Dominiki. Dochodów nie miała żadnych, poza tym, co zdołał wyprodukować i ukryć przed okupantem starzejący się Florek, spadek po prababce zatem stał się jej jedynym źródłem utrzymania. W obliczu wojny do ukończenia szesnastego roku życia nie mogła czekać, naruszyła go wcześniej. Sprzedawanych po kawałku precjozów wystarczyło na całe pięć lat i nawet jeszcze dosyć dużo zostało.

Nie korzystała z tego dobrodziejstwa samotnie. Sąsiedzi Marcinka, z ulicy Puławskiej przy samym placu Unii, stracili dach nad głową w tej samej chwili, kiedy Marcinek został ranny. Zawieźli go do Florka, po czym, nie mając się gdzie podziać, przyjęli zaproszenie do ursynowskiej willi. Nie żerowali zbytnio na Ludwice, robili, co mogli. Ojciec rodziny zatrudnił się w ursynowskim gospodarstwie rolniczym, czternastoletni syn kradł węgiel z wagonów kolejowych i rozprowadzał żółwie, a matka robiła swetry na drutach i przerabiała ludziom starą odzież. Zaprzyjaźnili się na amen. Pięcioletnie dziecko Andzi, Jędruś, mimo młodego wieku, z talentem hodowało króliki.

Nieco późniejsze, a z biegiem czasu coraz liczniejsze, pobyty w tym azylu chłopców z lasu oraz skład broni pod posadzką kwiatowego tarasu, umknęły uwadze okupanta, Niemców mylił wiek właścicielki, niedorosła dziewczyna, w dodatku z pochodzenia francuska hrabianka, gdzie jej było do polskiej konspiracji! Oddalenie od miasta zniechęcało niemieckich dostojników do zagarnięcia willi na własne potrzeby i jakoś uchowało się wszystko.

Komunikację z miastem ułatwiały rowery, z których korzystali wszyscy mieszkańcy willi, a także ursynowska bryczka, służąca ich potrzebom nie całkiem legalnie. Wzorcowym obiektem rolniczym zarządzali Niemcy i na ich konto dużo można było wykręcić.

Florek dożył końca wojny bez większych przeszkód. W wieku lat siedemdziesięciu dwóch trzymał się znakomicie i filozoficznym, acz nieco posępnym okiem patrzył na parcelację dóbr państwa Przyleskich, sam niczym nie zagrożony, bo do pięćdziesięciu hektarów było mu daleko. Nie zgłupiał na starość, połapał się w trudnościach ustrojowych i w kwestii własnej ziemi podjął decyzję.

Uczynił mianowicie darowiznę na rzecz siostrzeńca. Jędruś Andzi kończył wprawdzie dopiero lat jedenaście, ale Florek miał nadzieję jeszcze trochę pożyć i doczekać chwili jego pełnoletności. Wyglądało na to, że chłopak lubi wieś i woli ją od miasta, a co do szkoły, to siedem klas mu starczy. I tak już wiedzę posiadał olbrzymią, bo z jednej strony ciekawiło go wzorcowe ursynowskie gospodarstwo, a z drugiej chował się razem z Ludwiką, wśród jej książek i pod okiem nauczycielki, krewnej owych sąsiadów Marcinka, również pozbawionej własnego domu. Do szkoły dla świętego spokoju mógł jeszcze pochodzić, od późnej wiosny jednakże aż do wczesnej jesieni Florek zabierał go do siebie i przyuczał jak należy. Andzia nie protestowała, widząc w tym przyszłość dla syna, i chętnie zatwierdzała warunki dodatkowe.

Warunkiem dodatkowym zaś, wyjawionym i postawionym przez Florka prywatnie, był udział w darowiźnie Ludwiki. Miała prawo bywać, mieszkać, korzystać i do niej właściwie zawartość domu należała, bo pełno tam było pamiątek po przodkach. Jedne wyniesione zostały i uratowane z dworu pani Przyleskiej, polskiej prababki Ludwiki, drugie zaś przybyły z Noirmont, siedziby prababek francuskich. Zarówno Andzi, jak i Jędrusiowi kazał uroczyście przysiąc, że temu zastrzeżeniu wiary dochowają, a gdyby coś spaskudzili, Pan Bóg ich skarżę. Zarówno Andzia, sama zakochana w panience, jak i dziko przejęty uroczystością Jędruś, przysięgę złożyli uczciwie.

Karolina dopadła córki dopiero na jesieni, narażając się nowym władzom, które widziały w niej wyłącznie potomkinię przedwojennych dziedziców i z przyjemnością robiły jej na przekór. Nie zdołała zabrać ze sobą do Francji dziecka z polską metryką i polskim obywatelstwem, a ucieczki przez zieloną granicę Ludwika odmówiła ze zdumiewającą stanowczością. Może i działał w niej rozbudzony przez okupację patriotyzm, ale główna przyczyna oporu miała charakter uczuciowy, co matka nie od razu wykryła.

Otóż z jednej strony Ludwika żywiła do matki głęboką, nieuświadomioną, irracjonalną urazę. Całą wojnę rodzice przetrwali bezpiecznie i w luksusach, ją zaś pozostawiono na pastwę losu. Na głowę leciały jej bomby, zagrażały jej łapanki, przy każdej świni, przywożonej od Florka, narażona była na karę śmierci, przeżyła prawie sześć koszmarnych lat. Wydoroślała przez ten czas, można powiedzieć, podwójnie, nauczyła się życia, pokochała znękany kraj ojczysty, przywykła do samodzielności absolutnej, a teraz chcą ją nagle wychowywać, rządzić nią, niewątpliwie dla własnej przyjemności. O tak, teraz łatwo. A chała. Tu nastaje równość i sprawiedliwość, a oni niech tam sobie gniją w kapitalizmie. Nie ułatwili jej świeżo minionej egzystencji i ona im też nie ułatwi, niech się utopią w wyrzutach sumienia!

Tęskniąc na początku wojny zgoła bez granic do obecności i opieki rodziców, w jakimś momencie przekroczyła własną wytrzymałość. Paniczny, dławiący lęk, codzienna udręka, rozmaite okropności, gniot patriotyczny, zmuszający do narażania się na śmierć przez tę broń, amunicję i chłopców z lasu to było zbyt wiele w obliczu kontrastu: przecudownego poczucia bezpieczeństwa w Anglii pod skrzydłami rodziny. Mogła wszak znajdować się tam, a nie tu. Bomby na Londyn, cha, cha, wielkie mi co. Ograniczenia żywnościowe, kartki, cha, cha. Było zostać w Polsce, zobaczyć, jak naprawdę wygląda wojna i okupacja!

W rezultacie miała do wyboru: przełamać się albo zwariować. Jej charakter wybrał to pierwsze.

Przełamała się zatem i powstanie dopadło już jednostki zacietrzewionej i niezłomnej. Po zakradaniu się na Sadybę z pożywieniem i napojem nic już nie było jej straszne. Upragniona rodzina przestała być upragniona, wojnę szlag trafił, nastał czas szczęścia. W nosie miała obce kraje, tu chciała wreszcie przeżyć tę ulgę niebiańską, bomby nie lecą, nikt nie strzela, nikt na ulicach nie łapie, przeżyła kataklizm bez pomocy matki i ojca i dalej będzie żyła bez nich i po swojemu!

Z drugiej zaś strony w grę weszła wielka miłość, do której Ludwika nie przyznałaby się nikomu i za skarby świata. Wylęgła się już wcześniej i rozkwitła niczym dżungla po deszczu.

Otóż Zbyszek, syn zaprzyjaźnionych na amen byłych sąsiadów Marcinka, był bohaterem. I węgiel kradł, i w konspiracji brał udział, i do lasu tuż przed powstaniem musiał uciec, żeby nie narazić rodziny, i ranny został, i tuż po wyzwoleniu Warszawy willę przed rabunkiem ocalił, i w ogóle. „W ogóle” zawierało w sobie tak jego zalety wewnętrzne, jak i wygląd zewnętrzny. Karolina w nieźle wyrośniętym i sympatycznym, ale ogromnie piegowatym chłopcu nic szczególnego nie widziała, wielka miłość córki nie przyszła jej zatem do głowy. Zbytnio przesądna nie była, chociaż Justyna zdołała wmówić w nią biblioteczną klątwę, na wszelki wypadek wolała jednak nie nalegać na wyjazd nielegalny. Uszanowała silnie eksponowany patriotyzm, stwierdziła godną podziwu opiekę Andzi, dała spokój namowom i odjechała, mąż bowiem również wymagał jej starań. Ruch Oporu nie przeszedł bezboleśnie, jedna ręka została mu prawie bezwładna.

Zbyszek chował się razem z Ludwiką i prawie przez całą wojnę widział w niej małą dziewczynkę, energiczną wprawdzie i nie bardzo głupią, ale od partnerstwa daleką. Dopiero po przerwie, po tym pobycie w lesie, a potem pomieszkiwaniu z paskudzącą się nogą w piwnicach willi, po powrocie całej rodziny od Florka, gdzie przeczekiwali ostatnie chwile, ujrzał w niej nagle cud urody taki, że mu dech zaparło.

Po Arabelli i Klementynie wszystkie dziewczyny w rodzie Blackhillów-Noirmontów rzeczywiście były piękne i nie było powodu, dla którego Ludwika miałaby się wyrodzić. Też była piękna. Dzika miłość do bohaterskiego młodzieńca dodawała blasku jej oczom i rumieńców na twarzy, przez całą wojnę żywiono ją nieźle, zdrowia nie straciła, nie dotknęła jej chorobliwa chudość i bladość. Oczywistą jest rzeczą, że w jednej sekundzie Zbyszek stracił głowę.

Nie był jednakże półgłówkiem i na amoku uczuciowym nie poprzestał. Maturę zdał jako ekstern, bo kształcąca ich wszystkich nauczycielka była nauczycielką z powołania, po czym natychmiast poszedł na studia. Zdążył się dostać na politechnikę, zanim jeszcze wprowadzono punkty za pochodzenie.

Загрузка...