CZĘŚĆ II OBLĘŻENIE

Są takie czasy, które wystawiają na próbę ludzkie dusze… Tyranię, jak piekło, niełatwo jest obalić…

Thomas Paine

Dzień piąty

Było gorąco, nieznośnie gorąco. Georges Faure nie cierpiał ubierać się na czarno, ale z tej okazji nie mógł tego uniknąć. Tłum stojący na placu z cierpliwością stada bydła gotował się w parnym, tropikalnym upale. Faure nie narzekał na skwar; miał na sobie bieliznę astronauty, przetykaną plastikowymi kapilarami, w których krążyła chłodna woda.

Gdy tak siedział na podium, słuchając nic kończących się peanów, jego jedynym zmartwieniem był pot gromadzący się na czole. Rząd Sri Lanki zadbał, by nad VIP-ami rozpiąć markizę z kolorowego jedwabiu, lecz ani ona, ani chłodząca bielizna nie zapobiegała występowaniu potu na głowie.

Faure dyskretnie otarł czoło. Miał nadzieję, że nie będzie wyglądać jak półtora nieszczęścia, gdy wstanie, by zabrać głos.

Jego rysy zastygły w niewzruszoną maskę, choć czuł strumyczki potu spływające po policzkach. Będzie śmiesznie, gdy w trakcie przemówienia pot zacznie kapać mi z nosa, pomyślał. Wyciągnął ogromną chustkę i ponownie przetarł twarz.

Wreszcie usłyszał, jak premier Sri Lanki mówi:

— Proszę państwa, sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych, pan Georges Faure.

Idąc do tekowej mównicy — powoli, żeby utykanie było jak najmniej widoczne — Faure zrozumiał, że to buntownicy z Bazy Księżycowej narazili go na niewygody. Gdyby nie oni, siedziałby w klimatyzowanym gabinecie w Nowym Jorku, zamiast uczestniczyć w nabożeństwie żałobnym jakiegoś tam kapitana sił pokojowych, który był taką łajzą, że zabił się własnym granatem.

Rozmyślał o nienawistnych buntownikach, wodząc wzrokiem po morzu ciemnych, poważnych twarzy. Rząd Sri Lanki urządził szopkę medialną z pogrzebu kapitana Munasinghe. Po dziesięcioleciach wojny domowej kraj rozpaczliwie potrzebował bohatera, męczennika, którego mógłby podziwiać każdy obywatel. Jagath Munasinghe, za życia co najwyżej pośledni oficerzyna, po śmierci został wyniesiony do rangi międzynarodowego herosa.

Obserwowały go tysiące oczu. Faure powstrzymał się od uśmiechu na myśl, że skupia uwagę mediów całego świata. Na jego specjalne życzenie relacją z pogrzebu przekazywano również do Bazy Księżycowej.

Wspierając się na tekowej mównicy, zagaił:

— Sprawa pokoju widziała wielu bohaterów, wielu mężczyzn i kobiet, którzy oddali za nią życie. Kapitan Jagath Munasinghe dołączył w znamienite szeregi…

Nie minęło dużo czasu, a nielcdwie warczał:

— I dlaczego tego świetnego oficera spotkała przedwczesna śmierć? Ponieważ garstka zdrajców z Bazy Księżycowej odmawia podporządkowania się prawu międzynarodowemu. Naukowcy i miliarderzy z korporacji chcą żyć ponad prawem w swojej tajnej bazie na Księżycu. Kapitan Munasinghe zginął podczas próby wyegzekwowania prawa, któremu się opierają. To oni go zabili.

Doug oglądał wystąpienie Faure’a z koi w swojej kwaterze. Zegar cyfrowy wskazywał 6:28 rano. W trakcie diatryby wcisnął klawisz przy łóżku i włączył telefon.

Chciał porozmawiać z Jinny Anson, ale zamiast tego powiedział:

— Z Edith Elgin proszę.

Wyciszył Faure’a na inteligentnym ekranie. Rozległ się głos Edith, bez obrazu.

— Edith Elgin, słucham — powiedziała tak wyraźnie, jakby podawała wiadomości w telewizji. Przynajmniej jej nie obudziłem, pomyślał.

— Tu Doug Stavenger. Oglądasz nabożeństwo?

— Jasne. Faure wygląda tak, jakby zaraz miała go trafić apopleksja.

— Wini nas za śmierć kapitana.

— A czego się spodziewałeś? Munasinghe dał mu wielki medialny kij i Faure zamierza trzasnąć cię z całej siły.

Trochę zirytowany, że jej nie widzi, zapytał:

— Co możemy zrobić?

Edith odparła natychmiast:

— Mam wszystko na chipach.

— Co?

— Sprawdziłam obie kamery. Mam zarejestrowany rzeczywisty przebieg wydarzeń.

Nadzieje Douga szybko przygasły.

— Przecież media nas ignorowały. Odtworzą twoje nagrania?

Edith roześmiała się.

— A czy szympans je banany?

— Nie pójdzie łatwo. Media stoją po stronie Faure’a.

Jej głos spoważniał.

— Ja się tym zajmą.

— Uda ci się?

— Jeśli nie, nikt inny tego nie dokona.

Mimo woli Doug uśmiechnął się z jej pewności siebie. A może była to tylko próżność?

— Naprawdę jesteś miliarderem? — zapytała.

— Ja?

— Faure tak powiedział. To prawda?

Doug zamrugał ze zdziwienia.

— Nie wiem. Możliwe. Moja matka na pewno.

— Słuchaj, miałeś od niej jakieś wiadomości?

— Nie.

— Nie martwi cię to?

Doug odchylił się na poduszki. Nagle poczuł się bardzo zmęczony.

— Wiesz, nawet nie miałem czasu, żeby się o nią martwić. Ale masz rację, do tej pory powinna się odezwać.

Po chwili milczenia Edith rzekła cicho:

— Przepraszam, że o tym wspomniałam, Doug. I bez tego masz dość na głowie.

Uśmiechnął się do niej, choć nie mogła go zobaczyć.

— Nie szkodzi. Przypuszczam, że gdy człowiek zadaje się z reporterami, musi spodziewać się kłopotów.

Roześmiała się.

— Otóż to. Wszystkiemu winne media.

Dzień szósty

Edith była zaskoczona trudnością nawiązania kontaktu z szefem Global News w Atlancie. Przesłała zawartość chipów z kamery do centrali, a potem przez cały dzień próbowała połączyć się z działem programowym, żeby zapytać, czy dostali nagrania.

Minęła już północ, a na ekranie nadal widniały słowa: ROZMOWA NIE ZOSTAŁA ODEBRANA.

Edith siedziała spięta na pająkowatym fotelu w pokoju, który przydzielili jej ludzie z Bazy Księżycowej.

— Cholera — mruknęła z dawnym teksańskim akcentem.

Doug powiedział jej, że satelity telekomunikacyjne są zagłuszane, ale Global powinna odebrać wiadomość skierowaną bezpośrednio do anten na dachu. Dlaczego nikt nie odpowiadał na jej telefony?

— Czy na pewno dostali mój materiał? — zapytała na głos, po raz pierwszy pełna wątpliwości. Może Global nie odbierała niczego z Bazy Księżycowej.

Usiadła wygodniej i pogrążyła się w zadumie. W Bazie Księżycowej minęła północ. Postukała w klawiaturę i stwierdziła, że w Atlancie jest 19:23.

Manny będzie w domu, zajęty obalaniem pierwszego wieczornego koktajlu, pomyślała. Dobrze!

Ale jak się z nim skontaktować, skoro ani satelity, ani prywatne anteny Global nie odbierają wiadomości z Księżyca?

Nie miała ochoty dzwonić do Douga i przyznawać się do porażki, zwłaszcza że o tej porze na pewno już spał. Jednak nic innego nie przyszło jej do głowy. Zadzwoniła.

Twarz Douga natychmiast ukazała się na ekranie. Rześki jak o poranku, siedział za biurkiem.

Wysłuchał, na czym polega problem, potem pokazał, jak prze-kierować rozmowę przez Kiribati. Edith podziękowała mu z powagą, zachowując obojętny wyraz twarzy, choć stwierdziła, iż ucieszył ją fakt, że nie zastała go z kimś w łóżku.

Nawiązanie łączności zabrało jeszcze parę minut, ale czekanie się opłaciło. Zobaczyła na ekranie zdziwioną twarz Manny’ego.

— Edie! Jesteś w Kiribati?

— Nie, nadal w Bazie Księżycowej. Czemu nie odbierasz telefonów?

Odpowiedź dotarła do niej po trzech sekundach. Zdziwienie na jego twarzy ustąpiło niezadowoleniu.

— Nic moja wina, skarbie. Gdyby to zależało ode mnie, miałbym specjalne łącze czynne przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

— W takim razie odstaw drinka i zabierz się do roboty — powiedziała surowo.

— Odbieramy wszystko, co wysyłasz — przyznał ze skruszoną miną winowajcy. — Po prostu nic wolno nam tego nadawać.

— Nie wolno? Kto wydał nakaz?

Po trzech sekundach usłyszała:

— Zakaz.

— Nie wymądrzaj się, Manny. Kto zabronił?

Manny pociągnął długi łyk ze staroświeckiej szklanki i dopiero wtedy powiedział:

— Rozkazy z samej góry.

— Od McGratha?

— Zgadza się. Mamy współpracować z ONZ.

— Chcesz powiedzieć, że nie puści mojego materiału? Relacji naocznego świadka ze śmierci żołnierza pokoju?

Manny wzruszył ramionami.

— Spróbuję ominąć grube ryby, Edith. Słowo.

— Słowo — mruknęła.

— Słowo — powtórzył trzy sekundy później.

— To dziwna sytuacja.

— Opowiedz mi o niej.

Przez ponad dwadzieścia cztery pełne napięcia godziny Joanna obawiała się, ze żołnierze zatrzymają ją i Lwa na Korsyce. Kiedy ich kliper wylądował w bazie sił pokojowych, oboje wpadli w biurokiatyczny magiel, obejmujący również najbardziej drobiazgowe badania, jakie przechodzili od lat.

— Będzie pani potrzebować paru dni, żeby dostosować się do ziemskiej grawitacji — powiedział doktor zza metalowego biurka.

W istocie Joanna odczuwała własny ciężar bardziej, niż się spodziewała. Już od ćwierć wieku więcej czasu spędzała na Księżycu niż na Ziemi, ale w Bazie codziennie ćwiczyła i nigdy nie przypuszczała, że powrót na Ziemię może okazać się groźny dla zdrowia.

— Za parę godzin będę w pełni przystosowana — oświadczyła. Zerknęła na Lwa, któremu chyba nie przeszkadzał sześciokrotny wzrost wagi.

Doktor dobrodusznie pokręcił głową.

— Obawiam się, że to zajmie co najmniej kilka dni.

Był uśmiechniętym, pulchnym, złotoskórym Chińczykiem z wieloma podbródkami i wałkami tłuszczu nad rozpiętym kołnierzykiem żołnierskiej bluzy. Joanna pomyślała, że mógłby być modelem dla posagów szczęśliwego Buddy, które widywała w sklepach z upominkami. Wysławiał się niezwykle starannie, z brytyjskim akcentem dziwnie brzmiącym w zestawieniu z okrągłą, chińską twarzą o skośnych oczach.

Joanna uśmiechnęła się kwaśno.

— Doktorze, czy znalazł pan w naszych wynikach coś, co wskazywałoby na problemy zdrowotne?

— Nic — odparł, przeciągając słowo. — Ale należy brać pod uwagę wpływ zwiększonej siły ciążenia.

Joanna odrobinę osłodziła uśmiech.

— Czeka pan na wyniki badania krwi, prawda? Gra pan na zwłokę, żeby się dowiedzieć, czy w naszym krwiobiegu są nanomaszyny.

Zatopione w tłuszczu oczy rozszerzyły się na ułamek sekundy. Doktor splótł ręce na wydatnym brzuchu i przyznał:

— Zgadza się. Musimy zachować wyjątkową ostrożność. Nie możemy wpuścić nanomaszyn w ziemskie środowisko.

— Nie jesteśmy siedliskiem nanomaszyn — oznajmiła Joanna z satysfakcją.

— Nie jesteśmy końmi trojańskimi — dorzucił Brudnoj.

— Ale oboje poddawaliście się nanoterapii na Księżycu, prawda? — zapytał lekarz.

— Nie — odparł Brudnoj krótko. — Ja nigdy nie musiałem, choć przyznaję, że z wiekiem pokusa narasta.

— To znaczy?

Drapiąc się po brodzie, Rosjanin wyjaśnił:

— Codziennie rano boli mnie coś nowego. I wzrok mam nie taki jak dawniej. Rośnie mi prostata.

— To naturalne.

— Tak, ale moi przyjaciele od nanotech mówią, że nanomaszyny mogłyby przywrócić mi doskonały wzrok, zmniejszyć prostatę do normalnego rozmiaru i naprężyć wysłużone, zwiotczałe mięśnie.

Joanna popatrzyła na męża nowymi oczami. Lew nigdy się nie skarżył; nie miała pojęcia, że odczuwa swoje lata. W łóżku był pełen wigoru jak mężczyzna o połowę młodszy. Ale skoro na Księżycu czuł się stary i słaby, teraz, tutaj, musiał cierpieć katusze. A jednak się z tym nic zdradzał, nawet przede mną, pomyślała.

Złapała go za rękę. Zrobił zdziwioną minę, potem uśmiechnął się wstydliwie.

Lekarz był nieświadom tego porozumienia bez słów. Zwrócił się do Joanny:

— Pani korzystała z nanomaszyn, prawda?

Joanna beztrosko pokiwała głową.

— Wiele razy. Głównie z powodów kosmetycznych, choć niejednokrotnie czyściły moje arterie z płytek miażdżycowych.

— A widzi pani? — powiedział lekarz, jakby właśnie przyznała się do popełnienia morderstwa. — Nie możemy ryzykować, że nanomaszyny zainfekują nasze środowisko.

— Doktorze, dziwię się, słysząc taką bzdurę z ust wykształconego człowieka.

— Bzdurę?

— Oczywiście. Po pierwsze, w moim organizmie nie ma nanomaszyn. Poddałam się terapii, fakt, lecz potem maszyny zostały wypłukane, w naturalny sposób.

— Skąd może być pani pewna…

— Znają ilość wprowadzanych maszyn i liczą te, które wychodzą — wyjaśnił Brudnoj. — To całkiem proste.

— Ale mogły rozmnożyć się w ustroju, prawda?

— Tylko wtedy, gdyby zostały zaprogramowane — powiedział Brudnoj.

Nim doktor zdążył coś dodać, Joanna podjęła:

— Po drugie, i ważniejsze, nanomaszyny są maszynami. Nie są żywe. Nie mogą mutować ani się zmieniać. Gdyby nawet parę zostało w moim krwiobiegu, to co z tego? Co mogłyby zrobić, nawet gdyby wydostały się na zewnątrz?

— Pewnie to zależy od ich przeznaczenia.

— Tak. — Joanna uśmiechnęła się jadowicie. — Gdyby trafiły do pańskiego ustroju, mogłyby trochę zmniejszyć te zwały tłuszczu.

Przez chwilę nie wiedziała, jaka będzie reakcja doktora. Patrzył na nią, trawiąc jej słowa. Potem jego pulchne policzki zatrzęsły się od śmiechu.

— Nanomaszyny mogłyby mnie odchudzić! — wysapał. — Mógłbym jeść wszystko, co tylko zechcą i zachować szczupłą sylwetkę!

Joanna wyprostowała się na twardym metalowym krześle, pewna, że przekonała go do swoich racji. Śmiech ucichł.

— Możliwe, że ma pani słuszność, ale przyjmijmy, że nosi pani w sobie szkodliwe nanomaszyny.

— Szkodliwe?

Wspierając grube przedramiona na biurku, doktor powiedział:

— Zakłada pani, że specjaliści, którzy leczyli panią nanomaszynami, są ludźmi dobrej woli. A jeśli nie? Załóżmy, że umieścili w pani nanomaszyny, które mogą… — szukał odpowiedniego przykładu.

— Przeżuwać plastik? — podsunął Brudnoj.

Joanna spiorunowała go wzrokiem.

— Na przykład — zgodził się doktor. — Albo atakować komputery i zjadać ich pamięć. Albo niszczyć krwinki czerwone u ludzi. Albo atakować system immunologiczny. Albo…

— Czy pan trochę nie melodramatyzuje? — zapytała Joanna drwiąco.

— Tego się obawiamy. Może pani uważa sprawą za błahą, ale nam nie wolno podejmować ryzyka.

— Już panu mówiłem — powiedział Brudnoj — nic jesteśmy końmi trojańskimi. Ani potworami Frankensteina.

— Skąd pan wie? Mogliście zostać zainfekowani bez waszej wiedzy.

— Bzdura! — syknęła Joanna.

— Nie będziemy ryzykować — powtórzył doktor stanowczo.

— Naprawdę wierzy pan, że ktoś w Bazie Księżycowej wstrzyknął nam nanomaszyny, które mogą okazać się niebezpieczne dla Ziemi? Czemu miałby to robić? Z jakiego powodu?

Doktor znów splótł ręce na brzuchu.

— Pani Brudnoj, prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest znikome, przyznaję. Ale konsekwencje — niezależnie od wielkości prawdopodobieństwa — byłyby katastrofalne.

Joanna popatrzyła na męża, który bezradnie wzruszył ramionami.

— Gdzie zostaną przeprowadzone badania? — zapytała.

— Istnieje niewiele instytucji dysponujących odpowiednim sprzętem i personelem.

— Nic dziwnego — wtrącił Brudnoj — zamknęliście wszystkie ośrodki nanotechnologicznc.

— Gdzie zostaną przeprowadzone badania? — powtórzyła Joanna.

— Przeanalizowanie próbek krwi pod kątem obecności nanomaszyn jest bardzo trudne.

— Gdzie?

Po chwili wahania doktor odparł:

— Na Uniwersytecie Tokijskim.

— W laboratorium dotowanym przez Yamagata Corporation, jak się domyślam — powiedział Brudnoj.

Joannie ze złości odebrało mowę.

Dzień szósty

— Mówi Edie Elgin z Bazy Księżycowej.

Edith uśmiechnęła się do minikamery trzymanej przez asystentkę z nieczynnego Uniwersytetu Księżycowego. Doug Staven-ger stał obok kamerzystki, śląc Edith krzepiące uśmiechy.

Wyglądała promiennie i ślicznie w dopasowanej tunice w kolorze kardynalskiej purpury. Doug splądrował garderobę Joanny, największą w Bazie Księżycowej; żywił nadzieję, że matka zrozumie i nie będzie miała mu za złe, kiedy się dowie. Edith naprędce dokonała paru poprawek i teraz modliła się, żeby nie puścił jakieś szew.

— Za mną widzicie rozległą farmę Bazy Księżycowej — mówiła, myśląc, że może jednak rozpruty szew podniósłby jej notowania. Jeśli ci zasrańcy w Altancie w ogóle puszcząjcj materiał.

— W skale lunarnej wycięto przestrzeń o powierzchni ponad pięciuset akrów — mówiła, posiłkując się skryptem, który przygotowała razem z Dougicm Stavengerem. Słowa pojawiały się na płaskim ekranie przymocowanym nad obiektywem kamery.

— Tutaj, głęboko pod powierzchnią Księżyca, agrotechnicy produkują żywność dla dwóch tysięcy czterystu siedemdziesięciu sześciu osób mieszkających w Bazie. W tej części farmy… — ruszyła wzdłuż rzędu karłowatych drzewek — mamy gaj cytrusowy, gdzie rosną pomarańcze, grejpfruty, cytryny i limonki…

Opisała rynny hydroponiczne i pokazała, że korzenie roślin zanurzone są w pożywce wodnej dostosowanej do potrzeb poszczególnych gatunków. Przeszła wzdłuż jednego z długich rzędów, wskazując soję, rośliny strączkowe, zboża i warzywa.

— Tam, w tej zamkniętej komorze — mówiła, wyciągając rękę — biolodzy eksperymentują z uprawą roślin w powietrzu o podwyższonej zawartości dwutlenku węgla. Naukowcy, którzy tam pracują, muszą nosić maski tlenowe.

Wskazała pasy paneli oświetleniowych o pełnym zakresie widma, biegnące pod wysokim stropem farmy.

— Sztuczne światło słoneczne płonie przez całą dobę. Na farmie w Bazie Księżycowej nigdy nie zapada noc. Uzyskiwane tutaj plony są pięciokrotnie wyższe niż na Ziemi.

Pokazała grządkę kwiatów, którą Lew Brudnoj założył przed laty na lunarnej glebie oraz klatki z królikami i kurczętami na mięso. Nie wspomniała o niedoborze azotu, który trzeba było importować z Ziemi, choć wiedziała, że plany przewidują sprowadzanie tego pierwiastka z asteroid krążących w pobliżu układu Ziemia-Księżyc — tak jak sprowadzano węgiel do budowy diamentowych kliprów rakietowych.

— Przed obecnym kryzysem — mówiła, podchodząc płynnym krokiem do dwóch wielkich tytanowych zbiorników z otworami, do których powinny zostać podłączone rury — zamierzano wykorzystać tę część farmy do akwakultury eksperymentalnej. Pomysł polegał na spożytkowaniu części cennej tutaj wody do hodowania ryb, żab i alg. Tego typu hodowla, praktycznie przy zamkniętym obiegu wody, może dostarczyć więcej białka niż najnowocześniejsze uprawy hydroponiczne.

Jej uśmiech zgasł, a twarz spoważniała.

— Niestety, prace nad projektem zostały wstrzymane. Kierownictwo Bazy i przywódcy ONZ toczą rozmowy dotyczące niepodległości tej lunarnej placówki.

Obiektyw kamery wędrował powoli po rzędach zbiorników hydroponicznych, gdy Edith mówiła:

— Baza Księżycowa może się wyżywić. Choć od tygodnia nie wylądował tu żaden statek kosmiczny — wyjąwszy pojazd żołnierzy sił pokojowych, którzy próbowali zająć Bazę — członkowie tej społeczności są samowystarczalni. Przed przywódcami światowymi stoi następujące pytanie: Czy pozwolić zdeterminowanej Bazie Księżycowej na niepodległość?

Kamera zatrzymała się na rabacie Brudnoja.

— Mówiła Edith Elgin z Bazy Księżycowej.

Asystentka opuściła kamerę z przymocowanym ekranem promptera.

— Koniec.

— Dobra robota — pochwalił Doug, ściskając rękę Edith.

— I ani razu nie wspomniałam o nanomaszynach, prawda? — Edith uśmiechnęła się do niego.

— Spisałaś się na medal.

Jej uśmiech zgasł.

— Teraz muszę zmusić szyszki z sieci do puszczenia tego cholerstwa.

Nie puszczając jej ręki, Doug ruszył w kierunku hermetycznego włazu.

— Mam pewien pomysł.

— Jaki?

— Ty porozmawiasz z Atlantą, a ja z Kiribati.

Kiedy zadzwonił Doug, Tamara Bonai siedziała na dachu ho-telu-kasyna Tarawa Kiribati. Jako przewodnicząca zarządu Kiribati Corporation miała liczne i ważkie obowiązki. Wiedziała, że Amerykanie i Europejczycy uważają jej rodaków za dziecinnych wyspiarzy, a ją za figurantkę, atrakcyjny parawan osłaniający prawdziwe władze korporacji: Masterson Aerospace i przewodniczącego zarządu, Ibrahima al-Rashida.

Dopóki „kryzys księżycowy” nie rozpętał się niczym niespodziewany tajfun, była zadowolona z takiego stanu rzeczy. Kiribati Corporation ciągnęła niezłe zyski z Bazy, gdzie na potrzeby całego świata produkowano diamentowe klipry rakietowe, oraz z hoteli i kasyn rozrzuconych na dziesiątkach wysp rozległego Pacyfiku. Dziwne połączenie, nanoprodukcja na Księżycu i hotele dla turystów na tropikalnych wyspach, ale nie dziwniejsze niż w przypadku innych korporacji, które zarabiały na czym tylko było można.

Ojciec przekazał jej obowiązki w firmie. Spędził za biurkiem tyle lat, ile mógł; w końcu przeszedł na wcześniejszą emeryturę, żeby łowić ryby i bawić się z wnuczętami. Tamara, najmłodsza z pięciu córek i jedyna niezamężna, odziedziczyła stanowisko.

Wraz z obowiązkami stopniowo narastała presja ze strony ONZ, chcącej zmusić Kiribati do reaktywacji traktatu o zakazie stosowania nanotechnologii. Doskonale wiedząc, że zgoda będzie oznaczać śmierć Bazy Księżycowej, Bonai opierała sięjak najdłużej, szukając pomocy u Mastersona i w innych międzynarodowych korporacjach. Bez skutku. Szczególne zdziwienie, a nawet poczucie zawodu wzbudzał w niej fakt, że Rashid trzymał się z daleka od walki z ONZ. Na spotkaniach zarządu Masterson Corporation toczono burzliwe dyskusje, Joanna Brudnoj walczyła o przetrwanie Bazy Księżycowej, ale Rashid z uporem twierdził, że przed traktatem nanotech nie ma ucieczki; prędzej czy później będą musieli ulec.

A teraz Baza przeciwstawiła się Faure’owi i siłom pokojowym. Proklamowała niepodległość i Bonai popierała tę decyzję całym sercem.

Czy chcę zwycięstwa Bazy z powodu Douga? — zapytywała się w myślach. Nigdy nie widziała Douglasa Stavengera we własnej osobie; od kiedy się poznali, on zawsze był na Księżycu, a ona na Ziemi. Kontaktowali się wyłącznie przez wideofony albo łącza rzeczywistości wirtualnej. Jednak czuła, że Doug jest dla niej ważny; pewnego dnia mogłaby się w nim zakochać.

Siedziała przy stoliku blisko balustrady, która otaczała dach, patrząc na rozmigotany ocean i fale łamiące się na rafie za białą piaszczystą plażą. Asystent z armii pracowników hotelu przyniósł wideofon i ostrożnie postawił na stole.

— Pan Stavenger z Bazy Księżycowej — oznajmił.

Bonai podziękowała mu i włączyła aparat dotknięciem wy-manikiurowanego palca. Gdy wsuwała w prawe ucho słuchawkę, na maleńkim ekranie ukazała się poważna, przystojna twarz Douga.

— Tamaro, widziałaś nagranie, które przesłaliśmy parę godzin temu? — zapytał bez wstępu.

— Tak. Oficer sił pokojowych zabił się, prawda?

Zerknęła na ocean, czekając na jego odpowiedź, myśląc, że dzwonił do niej wyłącznie w interesach. Nie mamy kontaktów osobistych, pomyślała. Coś takiego nigdy nie przyszło mu do głowy.

— Global News Network ma kłopoty z podjęciem decyzji, czy puścić ten materiał — powiedział.

— O ile wiem, przechodzą samych siebie w manifestowaniu poparcia dla Faurc’a — odparła — choć nie mam pojęcia, co mogą zyskać.

Zobaczyła, że jakiś chłopak poluje z kuszą na ośmiornicę na płyciznach przy rafie. Strzelił i wyciągnął z wody papkowatą plątaninę macek. Ośmiornica wiła się bezradnie na końcu strzały, nie większa od jego ręki. Odciął jej głowę i spazmatyczne ruchy ustały. Tamara chciałaby tam być, też dobrze się bawić. Z Dougicm.

— Rozmawiamy z szefem sieci, powołując się na uczciwość dziennikarską i tak dalej — powiedział Doug. Nic czekając na jej komentarz, dodał: — Przyszło mi na myśl, że można by puścić nagranie w hotelach Kiribati — może nawet przekazać przez wasze satelity telekomunikacyjne do innych państw.

Lekko ściągnęła brwi.

— Ale czy nagranie nie jest własnością Global News? Czy transmisja nie naruszy praw autorskich? Nie mówiąc o reakcji ONZ.

Tym razem, czekając na odpowiedź, patrzyła na jego twarz. Był taki przejęty, taki zdeterminowany.

— Tak, z pewnością wywoła panikę. Ale musimy pokazać światu, co naprawdę tu się stało!

— Aha — powiedziała, rozumiejąc jego powody.

Doug mówił dalej:

— Potrzebujemy czasu antenowego, Tamaro! Musimy powiedzieć światu, że ogłosiliśmy niepodległość i że nie zabiliśmy tego kapitana sił pokojowych. Musimy przedstawić naszą wersję, przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych.

— Żeby opinia publiczna wymusiła decyzję. Rozumiem.

Czekała prawic trzy sekundy. Zapytał:

— Zrobisz to dla nas, Tamaro? Pomożesz nam?

— Pod jednym warunkiem.

Uśmiechnęła się na widok jego zaniepokojonej miny.

— Jakim?

— Gdy będzie po wszystkim, przylecisz na Tarawę i wybierzemy się razem na ryby.

Też się uśmiechnął, gdy dotarły do niego jej słowa.

— Umowa stoi! — zapewnił gorąco.

Dzień ósmy

— To niedopuszczalne! — złościła się Joanna. — Już trzeci dzień przechodzimy kwarantannę!

Twarz ONZ-owskiego biurokraty na ekranie wideofonu wydawała się absolutnie niewzruszona i pusta jak u woskowego manekina.

— Ogromnie mi przykro, pani Brudnoj — odparł łagodnym tonem, który doprowadzał ją do białej gorączki — ale to dla waszego bezpieczeństwa. Nie macie państwo pojęcia, jakie wzburzenie spowodowała śmierć kapitana Munasinghe. Wyjście bez ochrony mogłoby okazać się tragiczne w skutkach.

Joanna przeniosła spojrzenie na męża, wyciągniętego na kanapie po drugiej stronie pokoju. Lew umie pogodzić się z więzieniem, pomyślała. Musi to mieć w swoich rosyjskich genach.

Do wideofonu powiedziała:

— Proszę posłuchać. Potrafię zadbać o własne bezpieczeństwo. W ciągu paru godzin mogę mieć na Korsyce własną armię ochroniarzy, jeśli tylko pozwolicie mi zadzwonić do centrali mojej korporacji w Savannah.

— Kwatera nie spełnia pani wymogów? — zapytał urzędas. — Polecono nam przydzielić państwu najlepszy apartament…

— Najlepszy w całym więzieniu! — syknęła Joanna.

— Doprawdy, pani Brudnoj…

— Wasze cholerne badania wykazały, że nie jesteśmy zainfekowani nanożukami. Nie obchodzi mnie tak zwane zagrożenie osobiste. Chcę stąd wyjść!

— Obawiam się… — Pozbawiona wyrazu twarz nagle się ożywiła. Urzędnik zamrugał parę razy i między jego brwiami pojawiły się pionowe linie zaniepokojenia. — Chwileczkę.

Ekran wideofonu ściemniał.

Joanna z trudem powstrzymała się od krzyku. Popatrzyła na męża.

— Lew, jak możesz tak leżeć?

— Planuję ucieczkę — odparł z powagą. — Potrzebujemy tylko maszyny do kopania tuneli.

Nim Joanna zdążyła się odezwać, rozległ się sygnał i na ekranie pojawiła się twarz Georges’a Faure’a, ponura jak miniaturowa chmura burzowa.

Wiadomości z Kiribati zastały Faure’a w gabinecie, w trakcie dyskusji o ekonomicznej kontroli nad międzynarodowym ruchem powietrznym. Z tego względu sekretarz generalny nie miał luksusu zdemolowania mebli czy wyładowania furii w inny, równie gwałtowny sposób.

Odprawił podwładnych i samotnie obejrzał wiadomości, a jego wściekłość wzrastała wraz z ciśnieniem krwi. Kapitan Munasinghe wrzeszczał na swoich żołnierzy, którzy sromotnie uciekali z garażu w Bazie Księżycowej. Potem, najwyraźniej w ataku histerii, oficer chwycił granat i wbiegł przez szeroko otwartą śluzę. I zginął, rozerwany własnym granatem.

Idioci! — wściekał się Faure w duchu. Kto do tego dopuścił?

Trzasnął pulchną pięścią w konsolę wideofonu i zażądał połączenia z Edanem McGrathem, właścicielem Global News. Po chwili odwołał rozmowę.

To na nic, powiedział sobie. Szydło wyszło z worka. Nie ma znaczenia, czy McGrath złamał daną mi obietnicę. Żaden z nas nie schowa tego szydła.

Jednak zakonotował sobie w pamięci, by nawiązać bliższą współpracę z zelotami Nowej Moralności w Waszyngtonie, nalegającymi na jeszcze większe ocenzurowanie mediów.

Oddychając głęboko, żeby uspokoić nerwy, kazał połączyć się z Korsyką.

Nim zaskoczona twarz Joanny Brudnoj pojawiła się na ekranie biurkowego wideofonu, niemal odzyskał panowanie.

— Madame Brudnoj — przywitał się z wyszukaną uprzejmością.

— Panie Faure — odwarknęła. Najwyraźniej nie była zachwycona przymusowym pobytem na Korsyce.

— Poinformowano mnie, że pragnie pani wrócić do domu.

Joanna wzniosła brew.

— Nie wróciłam na Ziemię, by siedzieć w więziennej celi na Korsyce, bez względu na tutejsze luksusy.

— Rozumiem i w pełni podzielam pani zdanie. Została pani zatrzymana wskutek godnej ubolewania pomyłki ze strony zbyt nerwowych członków mojego personelu. Pokornie proszę o wybaczenie.

Nic nie wskazywało, by mu uwierzyła. Mówił:

— Wydam rozkazy natychmiastowego przywrócenia swobody ruchów i dostarczenia środka transportu do pani dyspozycji.

Joanna odparła czujnie:

— Dano nam do zrozumienia, że potrzebujemy ochrony, ponieważ społeczeństwo jest wzburzone z powodu śmierci żołnierza sił pokojowych.

Faure niechętnie pokiwał głową.

— Niestety, to prawda, madame.

— Jeśli nie ma pan nic przeciwko, wolę własną ochronę. I własny środek transportu.

— Oczywiście! Jak pani sobie życzy.

Joanna nadal miała podejrzliwą minę. Faure zmusił się do uśmiechu, myśląc: Przy odrobinie szczęścia załatwi ją jakiś fanatyk.

Joanna wymamrotała podziękowania i zakończyła rozmowę z sekretarzem generalnym. Podnosząc głowę znad ekranu zobaczyła, że Lew już zerwał się na nogi.

— Możemy wyjechać — powiedziała, nie do końca w to wierząc.

Lew podrapał się po brodzie.

— Z jakiegoś powodu Faure zmienił zdanie. Ciekawe, dlaczego?

Joanna nie miała na to odpowiedzi.

— Myślisz, że Rashid go przekonał? — zapytał.

Ze złością potrząsnęła głową.

— Nie. Myślę, że nasze uwięzienie jest mu bardzo na rękę. Myślę, że nasze zjawienie się w Savannah będzie dla niego prawdziwym wstrząsem. Przynajmniej ja spróbują potrząsnąć tym szczurkiem.

Dzień dziesiąty

Stale ktoś z nim jest, nie zostaje sam na dłużej niż pięć minut, mruczał do siebie najemnik. Nie mam nic przeciwko wykończeniu go na oczach świadków, jeśli będzie trzeba, ale lepiej zrobić to na osobności, zaaranżować wypadek albo śmierć z przyczyn naturalnych, na przykład atak serca.

Niemal się roześmiał. Atak serca! Chłopak ma dwadzieścia pięć lat i jest zdrów jak koń. A więc wypadek.

Tutaj nie brakuje miejsc, w których mógłby zdarzyć się wypadek, deliberował. Ale przy okazji można załatwić kupę ludzi.

Wystarczy wyłączyć pompy tłoczące powietrze albo spowodować wybuch w jednym z laboratoriów.

Od kiedy zaczęła się ta cała heca, chłopak ani razu nie wyszedł na zewnątrz. Uśmiercenie go w skafandrze byłoby łatwizną. Albo w śluzie. Chryste, zaczynam chwytać się brzytwy! Czemu załatwienie jednego faceta jest tak cholernie trudne?

Bo nic chcesz tego zrobić, odpowiedział sam sobie. Bo naprawdę go podziwiasz. Jest taki, jakim ty mógłbyś być, gdybyś urodził się inny.

Taa, pewnie. A gdybyś miał skrzydła, mógłbyś latać. Fakty są takie, że zostałeś wyznaczony do zneutralizowania szefostwa, a ten Stavenger jest szefem. Prędzej czy później siły pokojowe wrócą i albo zajmą tę bazę, albo ją zniszczą. Jeśli do tego czasu nie wykonasz roboty, będziesz trupem. Albo zginiesz w bitwie, albo zawloką cię do kwatery głównej. Dobrze wiesz, co to oznacza Lepiej dać się zabić podczas próby wykonania zadania.

Spróbował się uspokoić i przemyśleć problem od początku. Stavenger jest sam tylko wtedy, gdy śpi, a w ciągu ostatnich dziesięciu dni sypiał niewiele. Cały czas z kimś się naradza. Wokół niego stale są ludzie.

Może dziś wieczorem, pomyślał. Przecież czasami musi spać. Pójdę za nim do kwatery, zlikwiduję go i wreszcie będę mieć problem z głowy.

— W porządku — powiedział Doug, stojąc na stole. — To wasze zebranie. Posłuchajmy, co macie do powiedzenia.

Niemal wszyscy mieszkańcy Bazy Księżycowej stłoczyli się w Grocie. Tylko niezbędny personel pełnił służbę w centrum kontroli, połączonym z Grotą przez interkom. Zakończono wydawanie obiadów. Stoły i krzesła ustawiono pod ścianami, żeby zrobić miejsce dla ludzi. Ze swojego miejsca Doug widział wpatrzone w siebie twarze. Stali ramię w ramię; jedynymi wolnymi miejscami na podłodze kafeterii były niewielkie kwadraty trawy.

Edith Elgin, w białym kombinezonie fasowanym w Bazie, ustawiła minikamery na trójnogach i rejestrowała przebieg zebrania.

Jinny Anson stała w pierwszym rzędzie przed Dougiem. Zapytała:

— A więc jesteśmy niepodlegli czy nie?

Akustyka w Grocie była na tyle dobra, że nie musieli używać mikrofonów.

Doug odpowiedział:

— Ani ONZ, ani żaden inny kraj nie zareagował na naszą deklarację niepodległości.

— Cudownie — parsknął ktoś.

— Niemniej jednak — mówił Doug — pokazujemy światu, że możemy przeżyć bez dostaw z Ziemi. W chwili rozpoczęcia operacji sił pokojowych ONZ, loty do naszej bazy zostały wstrzymane. Jesteśmy izolowani.

— Wielkie mi rzeczy.

— Chwileczkę — wtrąciła jakaś kobieta — chcesz powiedzieć, że nie możemy wrócić na Ziemię?

— Nie wiem — odparł Doug. — Ale jestem pewien, że moglibyśmy dojść z Faure’em do porozumienia w kwestii transportu, gdyby okazało się to konieczne.

— A co z nami? — zapytał kierownik kanadyjskiej grupy tanecznej.

Doug bezradnie rozłożył rqce.

— Obawiam się, że dopóki nic uzgodnimy warunków waszego powrotu na Ziemię, będziecie naszymi gośćmi.

— Ale mamy zobowiązania wynikające z kontraktów! Występy w dziesiątkach miast!

— Moglibyście osobiście porozmawiać z Faure’em albo z waszym rządem w Ottawic. Niestety, nikt nie odpowiada na nasze wezwania.

— Nie chcą tkwić tu w nieskończoność! — zawołał ktoś inny.

— Nie będziesz — Doug wyszczerzy zęby. — Tylko tak będzie się wydawać.

— W przyszłym tygodniu wypadają urodziny mojego syna.

Doug wzruszył ramionami, jakby mówiąc, nic na to nie poradzę.

— Kiedy będę mógł wystrzelić satelitę geodezyjnego na drugą stronę? — zapytał Zoltan Kadar.

Doug zauważył, że astronom przepchnął się do pierwszego rzędu.

— To dobre pytanie — odparł, chcąc zyskać czas do namysłu. — Będziemy musieli sprawdzić w programie logistycznym, czy nas na to stać. Chodzi mi o naruszenie zapasów, które być może będziemy chcieli zachować na wypadek przedłużenia blokady.

— Przecież potrzebuję tylko paliwa rakietowego i trochę prądu.

Jego rakieta byłaby napędzana sproszkowanym aluminium i ciekłym tlenem; Doug wiedział, że tych pierwiastków, pozyskiwanych z regolitu, mają pod dostatkiem.

— Zobaczymy — powiedział do Kadara.

— Co robią Lew i Joanna? — zapytał jakiś mężczyzna.

— Polecieli na Ziemię, żeby osobiście porozmawiać z sekretarzem generalnym i pozostałymi przywódcami ONZ.

— Spotkali się już z Faure’em?

— Jeszcze nie. Przez parę dni przebywali w bazie sił pokojowych na Korsyce, a teraz są w Savannah. Powinni spotkać się z Faure’em najdalej za parę dni, jak sądzę.

— Co z nami będzie? Zostaniemy niepodległym państwem czy przejmie nas ONZ?

— Nie ONZ — poprawił Doug. — Wygląda na to, że za całą sprawą stoi Yamagata. Jeśli przegramy, Bazą Księżycową zawładnie Yamagata Corporation.

— Chcesz powiedzieć, że ten problem sprowadza się do walki między korporacjami?

— Nie — warknął Doug. — Wcale nic. To konflikt między prawem do życia i pracy na naszych zasadach a próbą przejęcia władzy przez ONZ i — lub — Yamagata Corporation. Pytanie brzmi następująco: Chcecie żyć i pracować jak dotychczas czy też wrócić na Ziemię i zostać bez pracy?

Ktoś powiedział:

— Ale gdyby Yamagata przejął Bazę…

— Obsadzi ją swoimi — powiedział ktoś inny. — Yamagata nas nie zatrzyma, to pewne.

— Co więc, do licha, możemy zrobić?

— Jinny Anson stanęła plecami do Douga, twarzą do zebranych.

— Powiem wam, co. Pieprzyć ich! Nie musimy prosić ONZo niepodległość. Jesteśmy niezależni! Możemy mieszkać tutaj w nieskończoność. Uda nam się, jeśli powiększymy farmę albo zbudujemy więcej ogniw słonecznych. Nie potrzebujemy tych zasrańców! Jesteśmy wolni!

Tłum ryknął, ale Doug miał wrażenie, że w połowie jest to ryk protestu przeciwko płomiennemu oświadczeniu Anson.

— Spokój, spokój — powiedział, machając rękami, żeby ich uciszyć. — Muszę przyznać, Jinny, że zgadzam się z tobą w jakichś dziewięćdziesięciu pięciu procentach.

— Tylko dziewięćdziesięciu pięciu? — Anson wyzywająco wzięła się pod boki.

— Hej, ja chcę wrócić do domu! — krzyknął jakiś mężczyzna. — Nie zamierzam spędzić tu reszty życia.

— Ja też nie!

— Posłuchajcie — poprosił Doug — jak na razie nikt nie odejdzie. Wygląda na to, że jesteśmy w stanie oblężenia.

— Jak długo?

— Dopóki sprawa nie zostanie rozwiązana, w taki czy inny sposób.

— Albo dopóki wojsko nie wróci w większej sile — zawołał ktoś z tyłu.

Doug potakująco skinął głową, myśląc, że jeśli posunie się za daleko, Faure prędzej zniszczy Bazę Księżycową, niż przyzna się do porażki.

— Słuchajcie — powiedział na tyle głośno, by głos odbił się echem od tylnej ściany Groty — będziemy postępować tak, jakbyśmy naprawdę byli niezależni. W tym względzie Jinny ma rację. Dopóki trwa blokada, nikt nie opuści Bazy, więc równie dobrze możemy pracować i pokazać Faure’owi wraz z całą resztą tych… doliniarzy, że radzimy sobie bez ich łaski.

— W takim razie mogę wystrzelić swoją rakietę? — Kadar kuł żelazo, póki gorące.

— Pomyślimy o tym.

— Ale ja chcę do domu! — jęknął ktoś przeciągle.

— Po wyjaśnieniu sprawy — powiedział Doug — ci, którzy chcą opuścić Bazę Księżycową, będą mogli, uczynić to bez przeszkód. Na podobnej zasadzie każdy, kto jest gotów zamieszkać tu na stałe i zostać prawdziwym lunonautą, też będzie miał prawo to zrobić.

Zadawali pytania, wyrażali opinie, szarpali się i kłócili przez ponad godzinę. Doug patrzył i słuchał, dochodząc do wniosku, że niewiele osób myśli o pozostaniu w Bazie na stałe. Wszyscy byli pracownikami kontraktowymi, nawet Jinny Anson, przyzwyczajonymi do wracania na Ziemię, do domu, po określonym czasie pracy na Księżycu.

Uświadomił sobie, że z nich wszystkich tylko Zimmerman i Kris Cardenas z mężem świadomie dokonali wyboru i zdecydowali się na osiedlenie w Bazie Księżycowej. No, może jeszcze Jinny. Jej małżeństwo rozpadło się, ponieważ za dużo czasu spędzała na Księżycu.

I ja. Jestem nafaszerowany nanożukami. Jeśli będę musiał wrócić na Ziemię, jakiś szurnięty nanoluddysta załatwi mnie prędzej czy później. To urocze, że w imię Boga człowiek może stać się fanatycznym ekstremistą.

Najemnik trzymał się z tyłu, zachodząc w głowę, jak długo ci ludzie będą wałkować ten sam temat. Potem Kadar wspiął się na stół obok Douga i zaczął drobiazgowo opisywać cudowne obserwatorium astronomiczne po drugiej stronie i jego rolę dla przyszłości rasy ludzkiej.

Ludzie zaczęli wymykać się z Groty, nadal rozprawiając między sobą, a Kadar brzęczał jak nakręcony. Jak gdyby z gadania mogło wyniknąć coś dobrego, pomyślał najemnik. Gadali prawie przez cztery godziny i co zyskali? Chrypkę.

Patrzył, jak Doug schodzi sztywno ze stołu. Dobra, powiedział sobie, teraz pójdzie do siebie. Chryste, już po północy. Dobra, pójdę za nim i kiedy wejdzie do pokoju, wproszę się i wykonam robotę.

Dzień jedenasty

— Już po północy — powiedziała ze zmęczeniem Claire Rossi, wlokąc się korytarzem, który prowadził z Groty do jej kwatery. Nick O’Malley górował nad nią niczym zwalisty ochroniarz.

Pokiwał rudą głową.

— Jutro idę na pierwszą zmianę. Muszę być na nogach o szóstej.

Uśmiechnęła się do niego.

— Możesz przespać się u mnie. Masz bliżej.

Wyszczerzy zęby.

— Jak mógłbym odmówić?

Ale gdy przytulili się w koi, Claire wyszeptała w ciemności:

— Może jednak powinnam przerwać ciążę.

Poczuła przenikające go drżenie.

— Przerwać…? Dlaczego? Nie możesz! Nie chcę, żebyś to robiła.

Czując się coraz bardziej żałośnie, powiedziała:

— Tyle się wydarzyło, w takiej niepewnej sytuacji… jeśli wystąpiąjakieś komplikacje…

Dotknął czule jej nagiego ramienia.

— Nic ci nie jest, prawda? Nie dzieje się nic złego, prawda?

— Nie, czuję się świetnie.

— W takim razie dlaczego mówisz o aborcji? To mi się nie podoba.

— Tylko… — Nie umiała zebrać myśli.

— Tylko co? Blokada? Tym się nie przejmuj. Nawet gdy zostaniemy odesłani na Ziemię, mamy podpisane kontrakty. Korporacja będzie musiała je uhonorować. Nie stracimy pracy.

— A jeśli dojdzie do walki?

— Nie żartuj. Nie mamy czym walczyć.

— Ale Doug powiedział, że Yamagata chce przejąć Bazę.

Wsparł się na łokciu i popatrzył na nią.

— A co to ma do rzeczy? I tak musielibyśmy wrócić na Ziemię, bo jesteś w ciąży.

— Ja musiałabym wrócić — zaznaczyła Claire. — To ja jestem w ciąży.

— Poleciałbym z tobą.

— Dlaczego? Nie jesteśmy małżeństwem. Nie jesteś do niczego zobowiązany.

Po chwili milczenia Nick zaśmiał się cicho.

— Więc to tak. Boisz się, że się z tobą nie ożenię.

— Nigdy nie…

Zamknął jej usta pocałunkiem.

— Posłuchaj, Claire. Kocham cię. Nasze dziecko też. Chcę się z tobą ożenić… jeśli ty też tego chcesz.

Objęła go za szyję i przyciągnęła do siebie.

— Kocham cię, Nick. Szaleję za tobą.

Po dłuższym czasie, gdy odzyskał oddech, powiedział:

— Zatem koniec gadania o przerwaniu ciąży, dobrze?

— Dobrze.

Leżał cicho przez chwilę. Potem wymruczał:

— Ciekawe, czy w Bazie jest ktoś, kto ma prawo udzielić ślubu…

Doug siedział na brzegu stołu niedaleko wyjścia z kafeterii, dopóki Kadar nie opadł z sił. W Grocie została ledwie garstka ludzi. Większość odeszła dawno temu.

Edith stała przy minikamerach, nagrywając monolog Kadara. Kiedy wreszcie astronom zlazł ze stołu i ruszył w stronę dwuskrzydłowych drzwi, Doug podszedł do niej powoli.

— Ty to się lubisz poświęcać — powiedział, gdy wyłączyła obie kamery.

Uśmiechnęła się szeroko.

— Wydaje się, że występ przed kamerą sprawił mu przyjemność. Gadał przez pół godziny.

— Czy ten materiał na coś ci się przyda?

Zaczęła zdejmować kamery z trójnogów.

— Możliwe — rzuciła przez ramię. — Podłożyć ścieżkę dźwiękową, dodać grafikę…

— Artystyczną?

— Macie rysunki obiektu, prawda? Szkice wykonane przez architekta?

— Grafiki komputerowe.

— Świetnie. Idealnie.

Doug pomógł jej złożyć trójnogi, potem wziął je w rękę.

— Pożyczyłam je z waszego laboratorium fotograficznego — powiedziała Edith.

— Aha. A już myślałem, że przeszmuglowałaś do Bazy pod mundurem sił pokojowych.

Spojrzała na niego badawczo.

— Jak na faceta, który stoi w obliczu klęski, humor ci dopisuje.

— Pewnie przez towarzystwo.

Ruszyli do wyjścia. Oprócz nich w Grocie był tylko Bam Gor-dette, kręcący się przy drzwiach.

— W którą stronę do laboratorium fotograficznego? — zapytała Edith. — Nadal gubię się w tych tunelach.

— W korytarzach — poprawił Doug. — Nazywamy je korytarzami. Ja odniosę trójnogi. Nie ma potrzeby, żebyś nadkładała drogi. Laboratorium jest za twoim pokojem.

— Masz na myśli tę maciupeńką mnisią celę, którą mi przydzieliłeś?

— Przestronnością i luksusem dorównuje prawie wszystkim innym w Bazie Księżycowej.

— Założę się, że twoja kwatera jest większa.

Doug poczuł, że się rumieni.

— No tak, ale ja jestem stałym mieszkańcem…

— I wielką szychą.

— Twoja kwatera nie różni się od pokoi krótkoterminowych. W gruncie rzeczy jest lepsza od wielu innych.

— Poważnie?

Droczy się ze mną, pomyślał. A ja dobrze się bawię. Gordette przytrzymał drzwi, gdy wychodzili na korytarz.

— Dzięki, Bam — powiedział Doug.

Gordette bez słowa pokiwał głową. Doug z miejsca o nim zapomniał, idąc z Edith w kierunku jej pokoju.

— Powiedz mi o nanożukach — poprosiła.

Światła w korytarzu zostały przygaszone na noc. Nagie kamienne ściany wydawały się miękkie, mniej surowe.

— O tych, których użyliśmy do wystraszenia żołnierzy?

— Nie. O tych w twoim ciele.

Doug popatrzył w jej jasnozielone oczy. Jest reporterką, przypomniał sobie. Interesuje ją temat, nie ty.

— Jakieś osiem lat temu dostałem naprawdę potężną dawkę promieniowania. Zostałem zaskoczony na powierzchni podczas rozbłysku słonecznego. Moja matka sprowadziła profesora Zimmermana i Kris Cardenas. To Zimmennan wpompował we mnie nanomaszyny.

— Uratowały ci życie.

— Niejeden raz — przyznał.

— Nadal masz je w sobie?

Pokiwał głową.

— Zimmennan zrobił ze mnie królika doświadczalnego. Żuki, które mi wstrzyknął, są zaprogramowane na ochronę moich komórek przed infekcją i innymi rodzajami zniszczeń.

— I tak po prostu są w tobie? Rozmnażają się?

— Zimmerman twierdzi, że się naprawiają albo reprodukują, gdy zachodzi taka potrzeba.

— Czujesz je? — zapytała, krzywiąc się na samą myśl.

Roześmiał się.

— Nie bardziej niż ty swoje pęcherzyki płucne czy erytrocyty.

— Moje co?

— Czerwone ciałka krwi — wyjaśnił. — Twój pokój.

— Księżycowy Hilton.

— Naprawdę jest taki zły?

Wystukała kombinację na zamku elektronicznym.

— Sam zobacz — powiedziała, odsuwając drzwi i zamaszystym gestem zapraszając go do środka.

Doug postawił trójnogi pod ścianą na zewnątrz i wszedł do pokoju Edith. Był standardowy, mniej więcej dziesięć metrów kwadratowych, może trochę więcej. Koja z wbudowanymi szufladami, biurko i krzesło, siatkowe krzesło z lunarncgo plastiku, składany stolik z dwoma stołkami, pusta ścienna etażerka.

— Masz własną łazienkę — powiedział, wskazując uchylone drzwi. — Nie ma powodów do narzekań.

— Prysznic włącza się wtedy, kiedy odpoczywam.

Lekko wzruszył ramionami.

— Automat. Wody w zasadzie nam nie brakuje, ale nie lubimy jej marnować.

— A potem włączają się te dmuchawy.

— Suszarki. Elektryczność jest tania.

— Mimo wszystko to nie jest Ritz.

— Poczułabyś się lepiej, gdybyś miała z sobą jakieś osobiste drobiazgi.

Ze smutkiem pokiwała głową.

— Przybyłam z lekkim bagażem, prawda?

Doug podszedł do ściennego panelu przy wezgłowiu łóżka i włączył ekran. Na ścianie ukazała się dolina krateru. Edith wstrzymała oddech. — A niech to!

— Nikt ci nie powiedział o inteligentnych ścianach?

— Pewnie, powiedział, ale nie wiedziałam, że można wyglądać na zewnątrz. To coś w rodzaju okna, prawda?

Doug przysunął stołek do koi i nauczył ją obsługiwać elektroniczny wyświetlacz.

Edith siedziała na brzegu łóżka i oglądała martwe, surowe pejzaże Księżyca. Potem Doug pokazał jej pliki biblioteki Bazy: głównie programy edukacyjne, choć nie brakowało też rozrywkowych.

— Mamy również kursy uniwersyteckie. Niektóre wykłady są fascynujące. Wszystkie są multimedialne.

Stopniowo uwaga Edith przenosiła się z ekranu na Douga. Miała przed sobą poważnego młodego człowieka, obdarzonego wielką wewnętrzną siłą, ale nieświadomego otaczającej go aury. Ma tylko dwadzieścia pięć lat, powiedziała sobie. Ty jesteś prawie dziesięć lat starsza. No, siedem. Co ma wiek do rzeczy? — podsunęła druga część umysłu. Chodziłaś do łóżka ze starymi prykami. Wystarczy. Odwrócenie sytuacji może okazać się zabawne.

Doug odsunął rękę od panelu i odwrócił się do niej.

— Jest dostępnych paręset możliwości. Mimo blokady łączności z Ziemią.

— Nic nie odbieracie? — zapytała.

— Nie nadają do nas. Umilkły nawet komercyjne satelity telekomunikacyjne.

— Śmierdząca sprawa.

— Na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone.

— Mimo wszystko… Co w tym złego, gdybyście oglądali ziemską telewizję?

Doug uśmiechnął się.

— Obywanie się bez telewizji może nam wyjść na dobre. Podniesie IQ.

— Wielkie dzięki!

— Nie chodziło mi o wiadomości — powiedział szybko.

— Nie, masz rację. Wiadomości są równie szkodliwe.

— Jestem pewien, że jesteś doskonałą dziennikarką.

Siedział parę centymetrów od niej. Gdyby leciutko przesunęła nogę, mogłaby dotknąć jego kolana. Nie rób tego! — przestrzegła się.

Doug czuł zapach jej perfum: jak kwiaty, które Lew hodował na farmie. Jest piękna, bez dwóch zdań, z wielkimi zielonymi oczami. Ale na Ziemi jest ważną reporterką. Pewnie uważa mnie za dzieciaka. Albo co gorsza za odmieńca nafaszerowanego nanożu-kami.

Jednak widział jej dziwny, zachęcający półuśmiech. Czyżby chciała, żeby coś powiedział, coś zrobił?

— Nie jestem skażony, wiesz — ze zdziwieniem usłyszał własne słowa.

Zamrugała, jakby wyrwana z marzeń. — Co?

— Nanożuki. Nie zarazisz się, gdy się dotkniemy albo… pocałujemy. Nic ci nie grozi.

Edith zaśmiała się cicho, melodyjnie.

— Cholera, na Ziemi trzeba uważać na wszelkie rodzaje chorób, które można złapać od faceta na randce.

Doug podniósł ręce.

— Ja jestem czysty, wierz mi.

— Wyglądasz dość zdrowo.

— A ty bardzo ładnie.

— Jestem znacznie starsza od ciebie.

— Czy to ci przeszkadza?

Wahała się tylko przez chwilę.

— Nie, naprawdę.

Doug przysunął się i objął ją. Poczuł jej miękkie i ciepłe usta.

Wewnętrzny głos nadal ostrzegał, ale Edith niemal zaśmiała się w trakcie pocałunku, gdy pomyślała: O co chodzi, boisz się, że rano nie będzie cię szanować?

Do diabła z tym, pomyślała. A potem przestała myśleć.

Na korytarzu, niemal dokładnie trzydzieści metrów od drzwi pokoju Edith, najemnik przykucnął pod ścianą.

Cholera jasna, zaklął w duchu. Wygląda na to, że chłopak spędzi z nią noc.

Objął kolana i wsparł głowę na rękach. Prześpij się. Może wyjdzie, zanim zacznie się poranna zmiana.

Ale przeczuwał, że Doug nie pojawi się przed końcem nocy.

Dzień dwunasty

Edana McGratha, prezesa Global News Network, niekiedy zwano Edanem McWrathem. Ten poranek potwierdzał, że nie bez kozery.[1]

Niespodziewanie, bo był na urlopie, wpadł jak burza do swojego gabinetu w Atlancie i wezwał do siebie wiceprezesów działu programowego, wiadomości i prawnego.

Był wielkim mężczyzną, promieniującym siłą, choć jego niegdyś twarde i muskularne ciało obrosło warstwą tłuszczu. Wyłysiał, ale nosił ten sam schludny wąsik, którym szczycił się w czasach, gdy był liniowym w drużynie futbolowej Georgia Tech. Chociaż Global News dostał w spadku po dziadku, wszystkim razem i każdemu z osobna mówił, że wbrew pozorom nie urodził się w platynowym czepku. „Dzięki mojej pracy Global utrzymała się w czołówce międzynarodowej konkurencji — twierdził. — Sam zarabiam na swoje utrzymanie!”

Jak na przedstawiciela branży promującej skrajny egocentryzm, gabinet miał stosunkowo skromny, nie większy od umiarkowanego lotniska, wyposażony w perskie kobierce o stonowanych barwach oraz marmurowe popiersia i posążki ze starożytnej Grecji i Rzymu. Bez biurka, tylko z wielkim okrągłym stołem i z ekranami ściennymi. Jeden z nich stale pokazywał program Global News nadawany ze studiów w Atlancie. Na innym w tej chwili widniały trzy smukłe jachty, ścigające się po wodach Nowej Zelandii w regatach American Cup.

Szczyt okrągłego stołu był tam, gdzie akurat siedział McGrath. W tej chwili stał, zaciskając potężne dłonie na oparciu wyściełanego krzesła, surowy otyły ojciec w granatowych spodniach z diago-nalu i białej, rozpiętej pod szyją sportowej koszuli, która kontrastowała z głęboką opalenizną. Nie ulegało wątpliwości, że z trudem hamuje wybuch gniewu.

Trzech — z tuzina — wiceprezesów posłusznie stawiło się w gabinecie i zajęło miejsca wokół stołu. McGrath nazywał ich w myślach Larry, Moe i Curly[2], choć jego ocena, który jest który, stale się zmieniała. „McWrath” nie usiadł. Wycelował palec, jak pistolet, w wiceprezesa działu wiadomości.

— Ta Edie Elgin pracuje dla ciebie, prawda?

Mężczyzna przełknął ślinę i dopiero wtedy bąknął:

— Tak. — Był chudy i miał ziemistą cerę, jakby od okresu pokwitania nie bywał pod gołym niebem.

McGrath przesunął palec na szefa programowego.

— Jak to się stało, że jej reportaż z Bazy Księżycowej został nadany z pieprzonego Kiribati zamiast z Atlanty?

Ten facet był ulepiony z twardszej gliny. On też grywał w futbol i był dość młody, by zachować muskulaturę.

— Zgodziliśmy się z ONZ na blokadę informacyjną Bazy Księżycowej, szefie. Pamięta pan? Parę tygodni temu rozmawiał pan z samym Faure’em.

— Ale materiał został nadany z Kiribati! Wyszliśmy na idiotów! Przechwyciły go wszystkie niezależne stacje na Ziemi. Obejrzeli go nasi abonenci. Myślą, że program wyszedł stąd!

— My tylko wykonywaliśmy rozkazy, szefie — odważył się powiedzieć wiceprezes działu wiadomości. — Polecił pan, żeby nie puszczać niczego z Bazy Księżycowej do odwołania.

— Macie nagranie, jak ten gnojek z sił pokojowych wysadza własną dupę i trzymacie je w szufladzie? — ryknął McGrath.

— Przecież umówił się pan z Faure’em…

— Ten dwulicowy żabojad dał mi do zrozumienia, że ludzie z Bazy Księżycowej zabili tego oficera! Okłamał mnie!

— Nie powiedział nam pan…

— I proklamowali niepodległość! To zdarzenie roku! Dziesięciolecia! Macie pojęcie?

— To znaczy, że pan chciał, żebyśmy to puścili?

McGrath okrążył stół, by stanąć nad szefem wiadomości. Pochylił się, aż niemal zetknęli się nosami, wskazał na misterne logo na ścianie nad drzwiami.

— Jaki jest drugi człon naszej nazwy? — zapytał słodko. Nim udręczony wiceprezes zdążył otworzyć usta, McGrath ryknął: — NEWS, cholera jasna! Informacje! Global NEWS Network. Jesteśmy stacją informacyjną! Kolonia na Księżycu ogłasza niepodległość i przepędza oddział sił pokojowych — to są informacje, do cholery!

Wiceprezes spocił się i pobladł ze strachu.

McGrath wyprostował się i przeszedł do szefa biura prawnego, dystyngowanego mężczyzny o rzeźbionych rysach gwiazdy filmu pod starannie wymodelowaną srebrzystoszarą fryzurą. Jego opalenizna niemal dorównywała ciemnej karnacji szefa.

— W jaki sposób Kiribati zdobyło materiał jednego z naszych pracowników i nadało go na cały świat?

Prawnik wzniósł brew.

— Nielegalnie. Możemy zażądać miliardów odszkodowania.

McGrath patrzył na niego przez kilka długich sekund.

— To dopiero byłby temat, prawda? — zapytał retorycznie. — Global News Network podaje państwo Kiribati do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, ponieważ banda na wpół nagich wyspiarzy miała dość oleju w głowie, by nadać materiał jednego z reporterów działu informacyjnego Global, podczas gdy dział informacyjny Global wolał siedzieć z założonymi rękami!!!

— Wykonywali pańskie rozkazy — zaznaczył prawnik łagodnie.

— To prawda, szefie — dodał szef programowy. — Nie może pan winić wydziału informacyjnego za trzymanie się pańskich zaleceń.

McGrath skrzyżował mięsiste ramiona na piersi.

— Cholera, wyszliśmy na dupków — warknął po chwili.

— O ile mi wiadomo — zaczął szef biura prawnego — Edie Elgin przysłała nam swój materiał. Zgodnie z pańskim poleceniem nie odpowiadaliśmy na telefony z Księżyca — poza tym spodziewaliśmy się, że wróci z żołnierzami.

— No dobra, zgadza się — mruknął McGrath — powiedziałem, żeby nie puszczać niczego, co napłynie z Bazy Księżycowej. Ale to przecież nasza reporterka, do cholery! Pokazuje światu, że Faure łże jak pies. I że Baza proklamowała niepodległość. Czy tutaj nikt nie potrafi samodzielnie myśleć?

Zapadła krępująca cisza.

Prawnik powiedział pojednawczym tonem:

— Najwyraźniej Elgin albo ktoś inny z Bazy rozesłał materiał do kilku stacji na świecie. Może próbowała skontaktować się z jednym z naszych biur, żeby uzyskać potwierdzenie odbioru.

— Nie mamy biura w Kiribati — warknął McGrath.

— To prawda. Ale te wyspy są rozrzucone na znacznej części Pacyfiku. Ktoś musiał przechwycić materiał i nadać go piracko.

— Co możemy zrobić, w myśl przepisów prawa?

— Pozwać ich, oczywiście.

— McGrath pokręcił głową.

— Nie zamierzam chwalić się przed całym światem, że wyszliśmy na durniów.

— Coś musimy zrobić — upierał się prawnik — choćby tylko dla ochrony naszych praw autorskich.

McGrath pienił sią przez chwilę w milczeniu.

— Porozmawiam z ludźmi, którzy tam rządzą. Spróbuję załatwić sprawę po cichu.

Szef programowy wtrącił:

— Jak teraz będzie z Bazą Księżycową?

— Edie Elgin nadal tam jest?

Wiceprezesi pokiwali głowami.

— W takim razie, cholera, puszczajcie jej materiały. Jako jedyni mamy reportera w Bazie Księżycowej. Wykorzystajmy to do maksimum!

— A pańska umowa z Faure’em…?

— Pieprzyć go! Myślicie, że Organizacja Narodów Zjednoczonych jest ważniejsza od Global News Network?

Ibrahim al-Rashid nie był uszczęśliwiony, kiedy asystentka — gibka Jamajka o ciemnych, migdałowych oczach, mówiąca z rozkosznym zaśpiewem — poinformowała go, że z Bazy Księżycowej nadano kolejny program. Rashid w ponurym milczeniu obejrzał reportaż z farmy. Serce mu zamarło, gdy Edie Elgin powiedziała, że Baza Księżycowa może utrzymywać się sama i nie potrzebuje zaopatrzenia z Ziemi.

Program jeszcze się nie skończył, gdy zabrzęczał cicho inter-kom. Rashid zerknął na ekran: GEORGES FAURE, ORGANIZACJA NARODÓW ZJEDNOCZONYCH, NOWY JORK.

Z westchnieniem wyciszył dźwięk i włączył widcofon. Twarz Faure’a nawet na małym ekranie wyglądała ponuro.

— Widział pan najnowsze doniesienia? — zapytał Faure bez wstępów.

— Właśnie oglądam.

— Sytuacja pogarsza się z każdą chwilą. Teraz cały świat wie, że Baza Księżycowa chce być niepodległa.

— Myślałem, że stacja Global News zgodziła się na blokadę.

— W istocie. Ale gdy Kiribati ją przerwało, Global i inne sieci wycofały się z umowy.

Rashid zgarbił się w fotelu. Kiribati. To znaczy, że Tamara Bonai mnie zdradziła. A Joanna już tu jest i nastawia innych członków zarządu przeciwko mnie.

— Byłem przekonany — Faure niemal warczał — że Kiribati Corporation jest pod pańską kontrolą.

— Ja też tak sądziłem. Najwidoczniej obaj popełniliśmy błąd.

— Trzeba coś zrobić, żeby go naprawić!

— Co pan proponuje?

Faure zrobił groźną minę. Na małym ekranie wyglądał niemal komicznie, jak rozzłoszczony krasnal.

— Mogę zadać panu to samo pytanie.

— Wezwę osobę odpowiedzialną za zaistniały stan rzeczy. Dopilnuję, żeby sytuacja już się nie powtórzyła.

— Za późno — warknął Faure. — Szydło wyszło z worka, nie zdołamy wepchnąć go z powrotem. Wszystkie agencje informacyjne oblegają moje biuro prasowe, prosząc o pozwolenie na wysłanie reporterów do Bazy Księżycowej.

— Nie musi pan się godzić — odparł Rashid.

— Oczywiście! Ale agencje i tak będą rozpowszechniać wszelkie materiały propagandowe nadawane z Bazy Księżycowej!

Rashid po chwili namysłu z niechęcią przyznał mu rację.

— W takim wypadku — powiedział do wściekłego sekretarza generalnego — pozostaje nam tylko skontrowanie ich propagandy naszą.

— Tak, a w tym czasie Trybunał Haski zadecyduje, czy Baza Księżycowa może być uznana za niepodległe państwo.

— Z pewnością może pan opóźnić posiedzenie.

— Tylko do pewnego stopnia.

— Wystarczy czasu na wysłanie silniejszego kontyngentu żołnierzy do Bazy Księżycowej?

Faure lekko skinął głową.

— Tak, chyba tak.

Przez jakiś czas po rozmowie z Faure’em Rashid siedział za biurkiem, z palcami złączonymi przed twarzą, kołysząc się lekko do przodu i do tyłu. Zastanawiał się, co zrobić z Tamarą Bonai. Transmisja programu z Bazy Księżycowej musiała być jej sprawką. Sprzeciwiała się wszystkiemu, nad osiągnięciem czego tak długo pracował.

Wiedział, że niebawem dojdzie do ostatecznej rozgrywki z Joanną. Joanna kaptuje członków zarządu, by zyskać przewagą na sesji nadzwyczajnej. Bonai niewątpliwie stanie po jej stronie, chyba że ją powstrzymam.

Problem polegał na tym, ze Bonai była nie tylko marionetkowym prezesem dętej Kiribati Corporation. Była również szefem rządu Kiribati i praktycznie głową państwa.

Trzeba będzie postępować bardzo ostrożnie, pomyślał. Ale muszę sobie z nią poradzić, w taki czy inny sposób.

Uśmiechnął się lubieżnie. Bonai jest bardzo piękna. Kontakty mogą okazać się owocne — w taki czy inny sposób.

Dzień piętnasty

Zbudził go telefon od Joanny. Mało brakowało, a włączyłby obraz, ale Edith poruszyła się i wymamrotała sennie:

— O co chodzi?

— Nic takiego — szepnął, całując jej nagie ramię. — Śpij dalej.

Wyśliznął się z łóżka i podreptał do biurka po drugiej stronie ścianki działowej. Telefon brzęczał cicho, uparcie.

Krzesło ziębiło go w nagie pośladki. Podniósł staroświecką słuchawkę i cicho powiedział:

— Stavenger, słucham.

Opóźnienie świadczyło, że to rozmowa z Ziemi. Matka zapytała cierpko:

— Gdzie jesteś? Czemu nie ma obrazu?

Doug uśmiechnął się lekko.

— Bo tutaj jest prawie czwarta nad ranem, mamo i nie jestem ubrany. — Wcisnął guzik na konsoli telefonu. Na ścianie naprzeciwko biurka ukazała się twarz matki, nieco większa niż w rzeczywistości.

— Co u ciebie? — zapytał i prawie w tej samej chwili usłyszał to samo pytanie.

— Odbyłam długą rozmowę z Rashidem. Przyznał się, że pracuje nad fuzją z Yamagatą.

— Nad fuzją? — Ten pomysł go przestraszył. Nigdy nie brał pod uwagę możliwości, że Masterson Corporation zostanie przejęta przez inny koncern.

— W zasadzie byłby to wykup. Bóg wie, jaką gratyfikację Yamagatą obiecał mu pod stołem.

— Co zrobisz? — zapytał, choć znał odpowiedź.

— Zwołałam zebranie zarządu. Przejęcie przez Yamagatę miałoby wrogi charakter i zamierzamy z nim walczyć.

— Masz dość głosów?

Czekając na odpowiedź, uświadomił sobie, że nie zna zarządu na tyle dobrze, by samemu policzyć głosy.

— Na dwoje babka wróżyła — przyznała Joanna. — Rashid ma po swojej stronie solidny blok opozycji. Sądzę jednak, że zdołam przekabacić parę osób. O wyniku może zadecydować głos Tamaiy Bonai.

— Tamary?

Lekki uśmiech wykrzywił kąciki jej ust.

— Może warto byłoby złożyć jej wirtualną wizytę. Wprawdzie jest od ciebie trochę starsza, ale parę czułych słówek…

Doug wbił oczy w matkę. Mimo uśmiechu mówiła najzupełniej serio.

— Mamo — powiedział, myśląc o Edith śpiącej w jego łóżku — nie jestem Casanovą. — Nie mógł się powstrzymać od śmiechu.

Ale Joanna już mówiła:

— Faure unika mnie, jak zwykle. Wysłałam Lwa na spotkanie z dwoma jego podwładnymi, którzy w końcu zgodzili się rozmawiać.

— Chcemy odesłać parę osób na Ziemię — powiedział Doug.

— Grupę baletową… i co najmniej tuzin innych, którym zależy na jak najszybszym powrocie do domu.

Joanna pokiwała głową.

— Powiem Lwu, żeby sprawdził, co da się zrobić. Lot ewakuacyjny byłby świetną reklamą. Faure nie odrzuci takiej prośby. Jeśli to zrobi…

— Skoro mowa o reklamie — wtrącił Doug — czy relacje Edith Elgin dały nam coś dobrego?

Jej twarz pojaśniała.

— Jak najbardziej! Dostanie Pulitzera, wspomnisz moje słowa.

— Super. Ale czy przyniosły jakieś konkretne efekty?

— Wszyscy wiedzą, że ogłosiłeś niepodległość Bazy Księżycowej — powiedziała Joanna z ożywieniem. — W prasie, radiu i telewizji toczą się debaty na ten temat. Nakłoniłam trzech senatorów USA, by wystosowali do Białego Domu petycję o zwrócenie się do Trybunału Haskiego. Faure pęknie ze złości!

— Doskonale. Kiedy Trybunał rozpatrzy naszą sprawę?

Odpowiedź napłynęła po trzech sekundach.

— Nalegamy na zwołanie nadzwyczajnego posiedzenia sądu. Jeśli nic z tego nie wyjdzie, będziemy musieli czekać do listopada. Dobre i to, że nasza sprawa będzie rozpatrywana jako pierwsza.

— Do listopada? Ponad pół roku?

— Robię co mogę, żeby to przyspieszyć.

Doug ściągnął brwi.

— W ciągu pół roku Faure może sporo namieszać.

Joanna pokiwała głową.

— Ale przynajmniej teraz ludzie wiedzą, co się dzieje. W Stanach to medialny temat roku. Powiedz tej reporterce, że zrobiła dla Bazy Księżycowej więcej niż tysiąc żołnierzy.

Doug podniósł głowę. Edith, naga, stała przy przepierzeniu zasłaniającym sypialnię.

— Nie ma sprawy — obiecał z szerokim uśmiechem, nad którym nie zdołał zapanować. — Zaraz jej powiem.

Cyfrowy zegar na biurku Jacka Kilifera wskazywał 11.00 w nocy. Biura kwatery głównej Korpusu Miejskiego w Atlancie były prawie puste.

Biura zajmowały całe ostatnie piętro najwyższej wieży w Pe-achtree Center. Przez panoramiczne okna Kilifer widział miasto, zaciemnione jak przed nalotem. Domy sprawiały wrażenie wyludnionych. Lampy płonęły tylko na dole, na ulicach, w ramach programu walki z przestępczością.

Ten sukinsyn każe mi czekać i to go bawi, myślał Kilifer ze złością. Pracują dla nich od ośmiu pieprzonych lat, a on nadal traktuje mnie jak chłopca na posyłki.

Korpus Miejski był jedną z licznych organizacji luźno skupionych pod sztandarem Nowej Moralności. Jego członkowie wybierali prezydentów, sprawowali władzę w Izbie Reprezentantów i mieli po swojej stronie dość senatorów, by zawetować każdą ustawę, która im się nie podobała. W Nowej Moralności zrodziła się idea traktatu antynanotechnologicznego. Ekstremistyczni nanolud-dyści zabijali zwolenników nanotech, nawet kobiety podejrzane o poddawanie się nanoterapii plastycznej, a potem na procesach z fanatycznym żarem twierdzili, że wypełniali wolę Boga.

Przez lata Kilifer wmawiał swoim przełożonym w Korpusie Miejskim, że Baza Księżycowa stanowi zagrożenie. Baza musi korzystać z nanotechnologii. Baza ciągnie zyski ze sprzedaży kliprów rakietowych, budowanych z czystego diamentu przy użyciu nano-

maszyn. Dopóki będzie istnieć Baza, dopóty traktat o zakazie stosowania nanotechnologii będzie farsą, a dotychczasowe zdobycze Korpusu Miejskiego i Nowej Moralności mogą rozpaść się w pył.

I teraz jego przewidywania się sprawdzały. Baza Księżycowa śmiała się z nich w żywe oczy, a Stavenger i ta suka, jego matka, grali im na nosie. Media na okrągło trąbiły o deklaracji niepodległości Bazy Księżycowej. Nawet niektórzy politycy zaczynali przebąkiwać, że może traktat nanotech nie powinien być interpretowany zbyt dosłownie.

Od lat ich ostrzegał, że wszystko może runąć jak domek z kart. Dopiero teraz, po sromotnej klęsce sił pokojowych, zaczęli traktować go poważnie.

Zadzwonił telefon na biurku. Kilifer nie musiał podnosić słuchawki. Wiedział, że wreszcie został wezwany przed oblicze generała O’Connera.

Przemknął spiesznie między rzędami pustych biurek i korytarzem utworzonym przez wątłe, sięgające do ramienia plastikowe ścianki. Wszedł przez otwarte drzwi do recepcji wyłożonej gustowną wykładziną, na której stały niewielkie biurka konsultantów. Drzwi po drugiej stronie były zamknięte. Zapukał raz i otworzył.


Generał O’Conner siedział na wózku inwalidzkim, na wpół drzemiąc: roztrzęsiony cień dawnego dynamicznego, prężnego wizjonera, którego Kilifer poznał prawie osiem lat wcześniej, gdy wstąpił do Korpusu Miejskiego.

Rzecz jasna, nie upowszechniano informacji o stanie zdrowia generała, o udarach wiedział tylko wewnętrzny krąg Korpusu. Nawet naczelni przywódcy innych gmp Nowej Moralności nie zostali dopuszczeni do tajemnicy. Dla świata generał O’Conner nadal był pełnym wigoru, silnym, charyzmatycznym przywódcą organizacji, która przekształcała sterroryzowane przez przestępców slumsy — czyli amerykańskie miasta — w rządzone silną ręką modelowe ośrodki urbanistyczne.

Otoczony doborowym sztabem kryzysowym, generał O’Conner stał się osobistością niedostępną dla zwykłych śmiertelników, zbyt wzniosłą, by tracić czas na zebrania i wiece. Im bardziej stawał się nieosiągalny, tym wspanialsze snuto opowieści o jego potędze i świątobliwości. Im rzadziej go widywano, tym bardziej był podziwiany i upragniony. Krążyły plotki, że pojawia się w przebraniu wśród biedoty. „Widywano” go w całym kraju, czasami w kilku miejscach na raz. Dzięki przemyślnym symulacjom elektronicznym, ukazującym rzeszom jego podobiznę, generał stawał się postacią nieledwie mityczną.

— Na co czekasz? — wymamrotał ledwo zrozumiale, gderliwym, chrapliwym głosem.

— Myślałem, że pan zasnął — powiedział Kilifer, siadając na fotelu przy wózku.

Generał pomanipulował manetką i odjechał w kierunku okna.

— Całe miasto jest zaciemnione?

Kilifer musiał wstać i pójść za nim.

— Większa część — odparł. — Kiedy wybija godzina policyjna, wyłączają prąd. Oczywiście, dzielnice mieszkalne mają zasilanie.

— Apartamenty też? Bloki?

— Tak. Odcinanie im prądu nie byłoby zbyt mądre.

— W takim razie dlaczego wszystko jest czarne jak smoła? — dociekał generał. — Czy tylko u nas się świeci?

Kilifer wyjaśniał mu to tuziny razy, od kiedy powzięto decyzję o zaciemnieniu.

— Tak — powiedział. — Zwykli mieszkańcy zasłaniają okna na znak szacunku.

Pomarszczony starzec łypnął na niego srogo.

— A czyj to pomysł?

— Pański, oczywiście.

— Nigdy nie podejmowałem takiej decyzji. Pamiętałbym, gdyby było inaczej.

— Prawdę mówiąc, to ja to wymyśliłem. W pańskim imieniu, rzecz jasna.

W rzeczywistości pomysłodawcą był błyskotliwy młody psycholog ze sztabu Korpusu. Kilifer był tylko realizatorem, ale prędzej dałby sobie rękę uciąć niż pozwolił, żeby zasługą przypisano temu gnojkowi.

— Dlaczego? — zapytał O’Conner cierpko.

— Dzięki temu szarzy obywatele mają poczucie, że składają ofiarę, że poświęcają się dla dobra ogólnego.

— Dobrze się nauczyłeś — wyzgrzytał O’Conner. — Spraw, żeby chcieli być posłuszni. Na tym polega sekret!

— Pan dobrze mnie wyuczył — powiedział Kilifer niemal z uczuciem.

Generał O’Conner przekręcił wózek przodem do niego i zapytał:

— Co nowego w sprawie Bazy Księżycowej?

Kilifer potrząsnął głową.

— Sytuacja stale się pogarsza.

— Widzę, że nadają wiadomości z Bazy. Myślałem, że media zgodziły się na blokadę informacji.

— Tak, ale blokada została przerwana.

Generał zmrużył nabiegłe krwią oczy.

— Jak? Przez kogo?

Kilifer przedstawił przebieg wydarzeń, wskazując jako winowajczynię Tamarę Bonai z Kiribati.

— Kiribati? — Na wyniszczonej twarzy generała odbiła się konsternacja. — Gdzie to jest?

— Na Pacyfiku. W Mikronezji.

Generał jakby się skurczył, popadając w zadumę. W pewnej chwili zaczął chichotać.

— Co w tym zabawnego? — zapytał Kilifer.

— W młodości pracowałem tam jako misjonarz.

Kilifer okazał zdziwienie.

— Naprawdę?

— Tonga, Fidżi. Nosiłem czarny garnitur i krawat i krążyłem wśród pogan. — O’Conner przetarł oczy roztrzęsioną ręką.

— Nie wiedziałem.

— To byli dobrzy ludzie. Słuchali mnie, uśmiechali się i przytakiwali. Zgadzali się ze wszystkim, co mówiłem. Pomogli mi zbudować kościół. Nawet uczestniczyli w nabożeństwach.

— Wspaniale — mruknął Kilifer.

— Ale to nic nie dało. Żyli jak dawniej. Dla mnie przysłaniali nagość, ale kiedy indziej chodzili bezwstydnie goli. Dla nich seks był rzeczą tak naturalną jak pływanie w lagunie.

Mówi niemal tęsknie, pomyślał Kilifer.

— Cóż, teraz mają biurowce, centra handlowe i ośrodki turystyczne.

— A ta kobieta, jak się nazywa?

— Tamara Bonai.

— Ona przerwała blokadę informacji?

— Z całą pewnością.

— W takim razie powinna zostać ukarana — oświadczył generał O’Conner. — Szybko i w oczywisty sposób. Ludzie muszą wiedzieć, że każdy, kto sprzeciwia się woli boskiej, zostanie powalony.

Kilifer zadrżał wewnętrznie.

— Chce pan ją zabić?

— Tak — odparł generał. — Ty się tym zajmiesz.

— Ja?

— Ty. I nikt inny.

— Dlaczego ja? Nie jestem…

Uciszyły go płonące czerwone oczy. Generał powziął decyzję i wybrał go do tej roboty. Odwołania nie było.

W ciągu ośmiu lat pracy w Korpusie Kilifer nauczył się jednego: bądź posłuszny, ale proś o coś w zamian.

— Skoro mamy karać, to co z Joanną Stavengcr… to znaczy, Brudnoj?

— Jest tutaj? Wróciła z Księżyca?

— Tak.

O’Conner namyślał się przez ponad dziesięć sekund.

— Masz rację. Ją też wyeliminuj.

Kilifer z zadowoleniem pokiwał głową. Kobieta, która zniszczyła mu życie, wreszcie dostanie za swoje.

— Szkoda, że nie możemy dopaść jej syna.

— Douglasa Stavengera?

— Tak. Przebywa w Bazie Księżycowej. Poza zasięgiem.

Generał O’Conner wycelował w niego drżący palec.

— Nie bądź taki pewien, mój chłopcze. Nikt nie jest poza zasięgiem anioła śmierci.

Dzień szesnasty

— Hej, co ty tu robisz?

Najemnik podniósł głowę. Wzdłuż rzędu wiszących skafandrów kosmicznych szła kobieta w szarym kombinezonie działu transportu. Wyglądała na trzydzieści parę lat, była rosła, barczysta, miała krótko ścięte brązowawe włosy i grymas złości na twarzy.

— Doug Stavenger kazał mi sprawdzić skafander — odparł najemnik.

— Ja zajmuję się skafandrami — powiedziała, wskazując kciukiem bujną pierś. Na identyfikatorze widniało nazwisko LIEBOWITZ. — Od kiedy to Stavenger przysyła obcych do mojej roboty?

Niemal dorównywała mu wzrostem, a gdy stanęła na wprost niego, zobaczył, że ojej gabarytach decydują mięśnie, nie tłuszcz. Uśmiechnął się.

— Doug boi się sabotażu — odparł. Wiedział, że najlepsze kłamstwa zawsze opierają się na prawdzie.

— Sabotażu? Żartujesz?

Najemnik powoli pokręcił głową.

— Nie, nie żartuję, Liebowitz. Mamy wojnę, co nie? Jesteśmy oblężeni.

— Ale kto, kurde, miałby tu coś sabotować? Wszyscy są za Bazą. Wszyscy jesteśmy po stronie Stavengera.

— Tak? Byłaś na zebraniu w Grocie w zeszłym tygodniu?

— Pewnie.

— Ilu ludzi chciało wrócić na Ziemię?

Na twarzy Liebowitz odmalowała się zaduma. — No… paru.

— A nie będą mogli wrócić, dopóki wojna się nie skończy, co nie?

— Och, nie wiem. Stavenger mówił o załatwieniu statku ewakuacyjnego.

— Widziałaś jakiś statek? ONZ chce trzymać nas tutaj, dopóki nie pękniemy.

— Tak, może…

Najemnika bawiła rozmowa z tą kobietą. Uznał, że fajnie byłoby usiąść z nią w Grocie, poznać ją lepiej. Była biała, jasne, ale może…

Odepchnął te myśli na bok.

— Nie sądzisz, że jakiś rozgoryczony technik czy administrator może sobie wykombinować, że mały sabotaż skłoni nas do kapitulacji i zakończy wojnę? Wtedy mógłby wrócić do domu.

Liebowitz niemal to kupiła. Ale po chwili powiedziała:

— Nieee. Nie wyobrażam sobie, by ktoś, kto mieszka tu dłużej niż dziesięć minut, chciał coś zepsuć. Kurde, mógłby kogoś zabić.

— Możliwe. Ale Stavenger liczy się z czymś takim i prosił mnie o sprawdzenie swojego skafandra.

Wypuściła powietrze przez zęby.

— W porządku, niech ci będzie. Moim zdaniem to głupota, ale skoro szef chce, żebyś obejrzał jego skafander, bierz się do roboty.

Splotła ręce na piersi i stanęła na szeroko rozstawionych nogach, nie kwapiąc się do odejścia. Najemnik udawał, że sprawdza skafander. Modlił się, żeby sobie poszła, ale wiedział, że tego nie zrobi. Postanowił wrócić, gdy Liebowitz skończy pracę i na dyżurze będzie jakiś mniej gorliwy technik.

— Kiedy kończysz zmianę? — zapytał, gdy obejrzał uszczelnienie hełmu.

— Razem z tobą.

— Pracuję bezpośrednio dla Stavengera. Żadnych zmian; mam dwudziestoczterogodzinny dzień pracy.

Chrząknęła.

— Ja pracuję na dzienną zmianę, jak widzisz. Kończę o czwartej, razem ze wszystkimi.

Najemnik odłożył hełm na półkę nad skafandrem.

— Może zjesz ze mną kolację? O siódmej, w Grocie?

Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Dobrze wiedział, o czym myśli. Czy będzie chciała pokazać się w towarzystwie czarnego?

— Dobra — powiedziała z rezerwą. — W Grocie o siódmej.

Dopiero po chwili dotarło do niego, że się zgodziła.

— A więc do zobaczenia — powiedział z niekłamaną radością.

I odszedł wzdłuż długiego szeregu pustych skafandrów, wiszących pod hełmami jak średniowieczne zbroje. Zadecydował, że wróci tu po kolacji i skończy robotę.

Stavenger prędzej czy później wyjdzie na powierzchnię, a wtedy usterka w skafandrze zabije go.

Później tego samego dnia Doug siedział w biurze Jinny An-son, rozmawiając z nią oraz szefami działu wydobywczego, transportu i badawczego.

Anson przestawiła meble i teraz podłużny stół konferencyjny stykał się z biurkiem jak pionowa laska z daszkiem litery T.

Kris Cardenas siedziała przy stole, naprzeciwko Zoltana Kadara, astronoma. Nikt nie zaprosił Węgra na zebranie strategiczne; zjawił się wraz z innymi i zajął krzesło, zanim ktokolwiek zdążył mu zwrócić uwagę. Jego bezcenny satelita geodezyjny został wystrzelony poprzedniego dnia, więc Doug zastanawiał się, czego chce teraz.

Na kanapie pod ścianą siedział Bam Gordette, patrząc i przysłuchując się w milczeniu. Stał się moim cieniem, pomyślał Doug. Wszędzie za mną chodzi. Nic nie mówi, tylko omiata wszystko tymi ciemnobrązowymi oczami jak detektyw na scenie przestępstwa. Potem nowa myśl spadła mu do głowy: A może Bam uważa się za mojego ochroniarza? Bo zachowuje się jak ochroniarz. Uśmiechnął się do siebie. Tutaj nie potrzebuję ochrony, nie w Bazie Księżycowej. Ale był mu niemal wdzięczny za troskę.

Doug zajął miejsce przy końcu stołu, naprzeciwko Anson, która siedziała za biurkiem.

— Zaprosiłam was tutaj… większość z was — dodał, uśmiechając się krzywo do Kadara — żeby omówić możliwości obrony przez następnym atakiem żołnierzy sił pokojowych.

— Myślisz więc, że wrócą — powiedziała Deborah Paine, szefowa działu badawczego. Miała kędzierzawe jasne włosy i sylwetkę klepsydry, doprowadzającą wielu mężczyzn do szaleństwa. Tak się składało, że była bardzo poważnym biologiem, pierwszorzędnym administratorem naukowym i zadowoloną z życia lesbijką.

— Wrócą — przyznał Doug. — Faure opóźnia negocjacje, jak tylko może. Będzie chciał rozwiązać sytuację siłą, żeby nie doszło do jakiegoś kompromisu.

— My też nie chcemy kompromisu — warknęła Anson. — Niepodległość albo wojna.

Harry Clemens, szef transportu, oburącz złapał się za łysą głowę i mocno przechylił z krzesłem do tyłu. Doug pomyślał, że zaraz się przewróci.

— A zatem musimy przygotować się do obrony?

— Zgadza się — odparł Doug.

— Przed czym?

— Żołnierzami sił pokojowych — odezwał się Vince Falcone, kierownik działu wydobywczego.

— Gorzej — powiedział Clemens swoim miłym, łagodnym głosem.

— To znaczy? — zapytał Falcone.

— Jedna skromna głowica jądrowa zdetonowana paręset metrów nad dnem krateru załatwi wszystkie nasze farmy solarne.

— Ale mamy zapasowy reaktor jądrowy. Jest pogrzebany… — zaczął Doug.

— Druga głowica wybuchnie na powierzchni i rozwali nasz generator.

Falcone poważnie pokiwał głową.

— Nawet nie będzie musiała być jądrowa. Wystarczy konwencjonalna, jeśli precyzyjnie namierzą cel.

— Dobra — powiedział Doug, patrząc na nich po kolei. — Najpierw musimy ustalić, czym mogą nas zaatakować. Następnie trzeba się zastanowić, jak obronić się przed każdym możliwym zagrożeniem.

— Powodzenia — mruknął Falcone. Był zbudowany jak hydrant, miał krótkie grube ręce i smagłą twarz z wiecznym grymasem niezadowolenia. Zamiast zwykłego kombinezonu wolał nosić ciemny golf i wygodne, luźne dżinsy, które utykał w cholewkach starych kowbojskich butów.

— Może jest sposób obrony przed pociskiem atomowym — powiedziała Deborah Paine.

Doug poczuł, jak brwi podjeżdżają mu do połowy czoła.

— Fizycy używali magnesów katapulty do zasilania akceleratora cząstek — mówiła Paine. — Gdyby skupić wiązkę na nadlatującym pocisku, można by zniszczyć zapalnik.

— Jesteś pewna? — zapytał Doug.

— To stare rozwiązanie z obrony antyrakietowej, którą siły pokojowe mają na orbicie Ziemi.

— Z bomby robi niewypał? — zapytał Falcone.

— Tak. Głowica uderzy w dno krateru, ale nie wybuchnie.

— I tak zniszczy cześć paneli słonecznych — zauważył Clemens.

— Tak, ale niewiele — powiedział Falcone.

— Możemy w ten sposób skupić wiązkę cząstek? — zapytał Doug.

Paine wzruszyła ramionami. Wszyscy mężczyźni uznali, że zrobiła to z dużym wdziękiem, choć wiedzieli, iż wcale nie chce im się przypodobać.

— Muszę zapytać fizyków — odparła. — Będzie mnóstwo czasu na wycelowanie wiązki, jeśli wystrzelą pocisk z Ziemi. Kilka dni.

— Załóżmy, że zajmą L-1 i zrobią ze stacji bazę wypadową. Mogą strzelić stamtąd.

Paine pokiwała głową.

— I tak będziemy mieć parę godzin, może więcej.

— Może mniej — powiedziała Anson — jeśli zaprogramują rakietę na pełen ciąg.

— Może.

Doug zwrócił się do Cardenas:

— Kris, nad czym pracujecie z Zimmermanem? Macie coś pożytecznego?

Westchnęła.

— Willi nabił sobie głowę wykorzystaniem nanomaszyn do uczynienia człowieka niewidzialnym. Miałam nadzieję, że przy okazji wyniknie coś praktycznego, ale jak na razie nic nie osiągnął.

— A twoja praca?

— Możemy służyć pomocą medyczną, naturalnie. Co do broni, nie wymyśliłam nic z wyjątkiem pożeraczy. Możemy zaprogramować je na zjadanie metalu, jeśli chcesz.

— Nie możemy rozrzucić pożeraczy na dnie krateru — zaoponował Doug.

— Czemu nie? — zapytała Anson. — Tylko na krótko.

Doug zaczął odliczać na palcach.

— Po pierwsze, najprawdopodobniej wylądują w dzień…

— Można zaprogramować pożeracze do działania w świetle Słońca, prawda? — Anson zwróciła się do Cardenas.

— To trudniejsze, ale wykonalne. Martwiłabym się o dezaktywację.

— Po drugie — podjął Doug — co powstrzyma pożeracze od zniszczenia farm solarnych i sprzętu wokół lądowisk, a nawet katapulty?

Anson ściągnęła usta. Potem uśmiechnęła się szeroko.

— Tak, to byłoby jak strzelenie sobie w nogę, prawda?

— W głowę — poprawił Clemens z zaskakującym ferworem.

Doug zrozumiał, że nie podoba mu się myśl o nanomaszynach, które zjadają metal. Odwracając się na krześle, żeby spojrzeć na Gordettc’a, zapytał:

— Bam, gdybyś dowodził żołnierzami, jak zabrałbyś się do zajęcia Bazy?

Gordette potrząsnął głową.

— Nie byłem oficerem tylko szeregowcem.

— Wśród nas jesteś generałem — powiedziała Anson.

— Jak myślisz, co zrobią? — nacisnął Doug.

— Powoli, niechętnie, Gordette podniósł się z kanapy. Oczy wszystkich skupiły się na nim.

— Cóż, na początek zgadzam się z panem Clemensem. Zaczną od zbombardowania, żeby pozbawić nas prądu.

— Głowicami jądrowymi?

— Najprawdopodobniej. Ale mogą użyć pocisków konwencjonalnych, żeby rozwalić generator, jeśli dokładnie określą lokalizację.

— Mają te same mapy co my — burknął Falcone.

— Co potem? — zapytał Doug.

— Pewnie w tym czasie żołnierze już będą na zewnątrz krateru, na Marę Nubium. Zaczekają na bombardowanie, potem przejdą przez Przełęcz Wojdohowitza, żeby dostać się do Bazy.

Doug zobaczył, że większość zgromadzonych kiwa głowami.

— Gdy wyłączą zasilanie, wystarczy, że zapukają do naszych drzwi. Będziemy musieli się poddać.

— Mamy ogniwa paliwowe — powiedziała Anson.

Gordette wzruszył ramionami.

— Na jak długo wystarczą? Parę dni? Kilka godzin? Kiedy żołnierze zajmą dno krateru, nie będzie szans na naprawienie farm solarnych. Będziemy zmuszeni się poddać.

— Wybuch jądrowy niewątpliwie zniszczy nasze radiatory — dodał Falcone. — Ugotujemy się w parę godzin.

W biurze zapanowała atmosfera przygnębienia. Nikt nie potrafił skontrować ponurego scenariusza Gordette’a. Odezwał się Kadar:

— Może nawet żołnierze nic będą musieli niszczyć naszego generatora.

— Tak?

— Wystarczy wprowadzić jakieś czynniki biologiczne do wody pitnej, która płynie z pól lodowych na biegunie południowym.

— Otruć nas? — Clemens nie krył przerażenia.

Kadar nieledwie się uśmiechnął.

— Nie musi być tak tragicznie. Wystarczy wirus, który położy wszystkich do łóżka. Na przykład wyjątkowo paskudna odmiana grypy. Albo wirusowe zapalenie płuc. Rozprowadzane przez wodę pitną.

— Nie bierzemy dużo świeżej wody — zaznaczyła Anson. — System regeneracji jest całkiem wydajny.

— Może i tak, ale w skali miesiąca? Mogą załatwić nas na cacy.

— Czy to znaczy, że musimy chronić również biegun? — zastanowiła się Anson.

Doug pokręcił głową. — Nie majak.

— Ale możemy badać wodę — powiedziała Paine — i nie uzupełniać zapasów, dopóki nie stwierdzimy, że jest w porządku.

— Albo cedzić przez nanofiltry — zaproponowała Cardenas.

— Zaprogramować żuki w taki sposób, żeby przepuszczały cząsteczki wody i zatrzymywały wszystkie inne.

— Fakt, to mogłoby pomóc — zgodził się Doug.

— Nie będą tacy subtelni — powiedział Gordette, nadal stojąc przy kanapie. — Nie będą czekać tygodni czy miesięcy, aż czynnik biologiczny zrobi swoje. Poza tym wiedzą, że mamy nanomaszyny, które możemy wykorzystać do wyleczenia się z choroby.

— Więc przypuszczą atak bezpośredni.

— Tak sądzę — przyznał Gordette. — Wysadzą desant, zbombardują farmy słoneczne i reaktor jądrowy, a potem wmaszerują do Bazy.

Cardenas zgarbiła się na krześle.

— Nanomaszyny nie na wiele się zdadzą.

— Możemy zneutralizować głowicę jądrową — powtórzyła Paine.

— Może — powiedział Doug.

— A jak poradzimy sobie z całym regimentem sił pokojowych?

— zapytała Anson ponuro.

— Musimy coś wymyślić — powiedział Doug z energią, której wcale nie odczuwał.

— Jeśli będziemy mogli wytwarzać elektryczność…

Doug odsunął krzesło od stołu.

— Chcę porozmawiać z szefem fizyków o tym pomyśle ze strumieniem cząstek.

— To nowy facet — powiedziała Anson. — Przyleciał ostatnim statkiem.

— Jak się nazywa? Wickens?

— Wicksen — poprawiła Paine. — Robert T. Wicksen.

Dzień siedemnasty

Po zebraniu Doug poszedł prosto do biura Roberta T. Wickse-na. Fizyk był drobny jak wróbel, ale miał duże, inteligentne szare oczy, powiększone przez staromodne okulary bez oprawek.

— Skupić strumień cząsteczek na nadlatującym pocisku jądrowym? — powtórzył bezdźwięcznym, cichym głosem. Pytanie nie zaskoczyło go; powtórzył je tylko dla zyskania pewności, że dobrze zrozumiał. Fizycznie przypominał Dougowi lemura: mały, ostrożny, z wielkimi wytrzeszczonymi oczami. Sprawiał wrażenie opanowanego, niewzruszonego, nie dającego wyprowadzić się z równowagi.

Zajmował małą klitkę zagraconą sprzętem elektronicznym. Nie miał biurka ani nawet krzeseł, tylko dwa stołki, które wyglądały tak, jakby sam sklecił je z metalowych odpadków. Jednak wnętrze przypominało ilustrację z katalogu. Wszystko leżało na swoim miejscu. Sprzęt mruczał krzepiąco, po ekranach przesuwały się zębate linie wykresów. Wicksen też prezentował się schludnie w rozpiętej pod szyją śnieżnobiałej koszuli i wyprasowanych w kant ciemnoszarych spodniach.

— Musimy wiedzieć, czy można przekształcić akcelerator cząstek w broń strumieniową — powiedział Doug.

Wicksen dostojnie pokiwał głową. Wyglądał jak czarodziej elfów we współczesnym ubraniu.

— To możliwe. Wszystko jest możliwe.

— Ale czy może pan to zrobić, doktorze Wicksen?

— Słucham?

— Wix. Wszyscy mówią mi Wix.

— W porządku… Wix. Możesz to zrobić?

Wicksen wyciągnął rękę i jakby od niechcenia postukał w najbliższą klawiaturę.

— Trzeba zwiększyć moc wyjściową, oczywiście — mruknął bardziej do siebie niż do gościa. — A skupienie strumienia to nie w kij dmuchał.

Doug powtórzył pytanie, w milczeniu, samymi oczami. Fizyk przez chwilę drapał się po szpiczastym podbródku.

— Spotkajmy się przy katapulcie jutro o dziesiątej. Wtedy odpowiem.

Próba przynaglenia tego człowieka byłaby stratą czasu. Wick-sen rozumiał powagę sytuacji. Doug zauważył go na spotkaniu w Grocie w zeszłym tygodniu. Fizyk nie okazał ani zmartwienia, ani rozczarowania, gdy poproszono go o przerwanie dotychczasowych badań i przekształcenie akceleratora w broń. Wydawał się bardziej zaciekawiony niż zdenerwowany.

— Dziwny facet — stwierdził Doug wieczorem, w swoim pokoju. Edith przeniosła do niego swój skromny dobytek po trzech wspólnie spędzonych nocach.

— Przeprowadzałam wywiady z wieloma naukowcami — powiedziała, rozpinając suwak białego kombinezonu. — Wszyscy są trochę dziwni, pod tym czy innym względem.

— Muszę porozmawiać z Ziemią. — Doug przeszedł na bosaka do biurka po drugiej stronie przepierzenia. — To nie potrwa długo.

— Zagrzeję ci łóżko — odkrzyknęła.

Uśmiechając się szeroko, zadzwonił do Tamary Bonai na atolu Tarawa. Tamara była jego jedynym pewnym źródłem informacji. Nie wątpił, że rozmowy z matką są podsłuchiwane, więc Joanna musiała uważać na słowa.

Tamara, szefowa Kiribati Corporation i wyspiarskiego państewka, mogła mówić znacznie swobodniej.

— Jesteś mi winien wyprawę na ryby — oznajmiła ze ściennego ekranu.

Była na plaży, najwyraźniej dopiero co wyszła z wody. Kolorowy sarong opinał jej zgrabne ciało, kropelki wody skrzyły się na nagich ramionach, długie ciemne włosy lśniły w ostrym popołudniowym słońcu.

— Gdy tylko będę mógł pojawić się na Ziemi — obiecał. Potem zapytał: — Jak idzie nasza kampania reklamowa?

Czekając na odpowiedź, patrzył z podziwem na jej długie smukłe nogi i sutki odznaczające się pod cienką tkaniną. Od kiedy zaczął sypiać z Edith, spoglądał na kobiety bardziej wnikliwym okiem.

— Obecnie każda sieć nadaje doniesienia z Bazy — powiedziała Bonai z promiennym uśmiechem, siadając po turecku przed wideofonem, który stał na piasku. Kamera automatycznie dostosowała ostrość. — A w zarządzie Masterson Corporation panuje spory zamęt. Twoja matka żąda zwołania sesji nadzwyczajnej, by poruszyć kwestię politycznej niezależności Bazy Księżycowej.

— Jak reaguje Rashid?

Bonai odwróciła głowę, żeby popatrzeć na lagunę. Gdy dotarły do niej jego słowa, powiedziała do mikrofonu:

— Trudno powiedzieć. Jestem pewna, że chce doprowadzić do fuzji z Yamagatą, lecz to prawdopodobnie spowodowałoby rozdźwięk w zarządzie, a on w miarę możności woli unikać konfrontacji.

W ciągu paru sekund Doug zapomniał o powabnym wyglądzie Tamary i pogrążył się w głębokiej dyskusji o polityce Masterson Corporation, Organizacji Narodów Zjednoczonych i światowej opinii publicznej.

— Faure od ponad tygodnia nie pisnął słowa o Bazie Księżycowej — powiedziała Bonai. — Próbuje wygładzić fale, jakie wywołały wasze audycje.

— Planuje następny atak. Jestem tego pewien.

Wzruszyła nagimi ramionami.

— Możliwe.

— Mogłabyś zbliżyć się do Rashida, Tamaro? Muszę wiedzieć, co myśli, co zamierza zrobić.

— Prosisz mnie, żebym go uwiodła?

— Nie, tylko…

Ale Bonai nie czekała na odpowiedź.

— Ma wyrobioną reputację, wiesz. Chodzą plotki, że trzyma harem gdzieś w Północnej Afryce.

— Nie chciałem… Mówiła:

— Byłoby zabawnie przekonać się, jaki jest naprawdę. Może zaproszę go tutaj na prywatne spotkanie.

— Tamaro, wcale nie chcą, żebyś próbowała go uwieść — powiedział Doug.

Roześmiała się.

— Nie bądź taki zasadniczy! Rashid nie będzie miał skrupułów, żeby przeciągnąć mnie na swoją stroną.

— Ale…

— Bądą równie łaskawa dla ciebie, gdy przyjedziesz na ryby — obiecała figlarnie.

Doug poczuł sią skrępowany. Nie wiedział, co powiedzieć. Bonai z uśmiechem podjęła:

— Nie martw sią, Doug. Wiem, co robią. Poza tym mam tu mnóstwo wielkich, silnych goryli — ochronią mnie w razie potrzeby.

Przerwała połączenie, nim zdążył skomentować.

Doug wyszedł zza biurka, patrząc ze ściągniętymi brwiami na pusty ekran. Edith stała przy ściance działowej, owinięta ręcznikiem, mierząc go wzrokiem.

— Mam być zazdrosna? — zapytała.

— Nie! Jasne, że nie.

— Niezła laska — powiedziała z teksańskim akcentem.

— Jest dyrektorem naczelnym Kiribati Corporation. To ona odebrała twoje pierwsze transmisje.

— Mimo wszystko jest niezłą laską — powtórzyła Edith, wyciągając ręce.

Doug pomyślał, że powinien sią zirytować, ale był niemal zadowolony z siebie.

Jadąc ciągnikiem po spękanym, dziobatym dnie Alfonsa, Doug uświadomił sobie, że jest na zewnątrz po raz pierwszy od wielu tygodni.

Odetchnął głęboko puszkowanym powietrzem i od razu poprawił mu się humor. Dziwne, pomyślał, choć jestem zamknięty w skafandrze, tutaj czuję się wolny, szczęśliwy. Popatrzył na niknące za horyzontem pasmo starych zniszczonych gór pierścieniowych; każdy zaokrąglony garb był mu znajomy niczym przyjaciel z dzieciństwa.

Fakt, wspinałem się na te szczyty i okrążałem krater w dzieciństwie, pomyślał. Już nie mam czasu na podobne zabawy. Jestem dorosły, mam obowiązki.

Mimo wszystko odprężył sią i z przyjemnością patrzył na przesuwającą się scenerią: surową, jałową, obiecującą.

Kierowanie ciągnikiem stało sią jego drugą naturą. Wielka niezdarna maszyna pewnie sama dojechałaby do wyrzutni elektromagnetycznej, podążając koleinami wyciętymi w pylistym regolicie przez swoje niezliczone poprzedniczki, ale Doug nie wypuszczał drążka sterowniczego z ręki. Wiedział, że nie brakuje tu maleńkich kraterów i skał, które mogłyby sprawić kłopoty, gdyby przestał uważać na drogą.

Stwierdził, że po raz pierwszy od tygodni jest sam. Uwolnił sią nawet od nieodstępnego Bania Gordette. Pomyślał o posępnym czarnym mężczyźnie. Gordette był jego stałym towarzyszem, sa-mozwańczym ochroniarzem. Ochroniarzem, szoferem, doradcą wojskowym: uzależniłem sią od niego, pomyślał. Ciekawe, co on sądzi o tym wszystkim. Chciałbym uważać go za przyjaciela, ale jest taki milczący i pełen rezerwy, że ciężko wyczuć, co się dzieje w jego głowie.

Chciał jechać ze mną, ale szybko zrezygnował, gdy mu powiedziałem, że to nie jest konieczne. Boi się wychodzić na powierzchnię? Doug prawie się roześmiał. Nie wyobrażał sobie przestraszonego Gordette’a.

W polu widzenia pojawiła sią wyrzutnia elektromagnetyczna, długi ciemny palec z metalu wyciągnięty na dnie krateru. Otaczały ją farmy solarne, dostarczające prądu do magnesów, które wyrzucały lunarną rudę w kierunku zakładów na orbicie Ziemi. Kiedy zaczęła się blokada, kosmiczne fabryki zawiesiły pracę i katapulta stała bezczynnie w ciszy księżycowego krajobrazu.

Bezczynna jako dostawca rudy.

Fizycy ucieszyli się z takiego stanu rzeczy. Parę lat wcześniej wzdłuż długiej na trzy i pół kilometra wyrzutni zbudowali liniowy akcelerator, używając potężnych magnesów kriogenicznych do napędzania cząstek subatomowych. Mogli przeprowadzać eksperymenty tylko wtedy, gdy katapulta nie wyrzucała ładunków rudy do zakładów na orbicie Ziemi. Z wybuchem wojny zakłady zostały przejęte przez ONZ, wyrzutnia stanęła i fizycy natychmiast skorzystali z okazji: jak szaleni zabrali się do pracy, wykorzystując akcelerator przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Wypatrzenie Wicksena wśród ubranych w białe skafandry postaci, które kręciły się wokół obiektu, nie było trudne. Drobna sylwetka wyróżniała się jaskrawoniebieskim napisem WIX na hełmie i na plecaku.

Doug wygramolił się z ciągnika i na pieszo pokonał ostatnie dwadzieścia metrów dzielące go od grupy skupionej wokół Wicksena. Otaczali go niczym futboliści, którzy słuchają instrukcji rozgrywającego.

Przechodząc na wewnętrzną częstotliwość, Doug usłyszał, jak fizyk mówi:

— …skończycie tę serię prób, a ja połączę magnesy skupiające.

— Jest Doug — powiedział jeden z asystentów, wyciągając rękę.

Wicksen odwrócił się.

— Zjawiłeś się parę minut przed czasem.

— Jazda poszła mi lepiej, niż się spodziewałem.

— Nie szkodzi. — Maleńki fizyk klepnął rękaw cermetalowego skafandra. — Chodź, pokażę ci, o co chodzi.

Ruszył wzdłuż katapulty, drobiazgowo wyjaśniając kolejne etapy przemiany akceleratora w działo antyrakietowe. Niebawem Do-ugowi kręciło się w głowie od liczb i terminów takich jak „koli-mator wiązki” czy „granice tesli”.

Doug mimo woli skupił uwagę na solidnej bryle samej wyrzutni. Katapulta była koronnym osiągnięciem nanotechnologii, ogromnie skomplikowanym urządzeniem skonstruowanym przez nanomaszyny. Realizacja projektu szła kulawo, ale gdy Kris Car-

dcnas przybyła do Bazy Księżycowej i ostro wzięła się do roboty, na dnie krateru zmaterializowały się aluminiowe magnesy kriogeniczne i cała reszta.

— Wystarczająco namieszałem ci w głowie?

Pytanie Wicksena przywołało go do rzeczywistości.

— Co mówiłeś?

Domyślił się, że fizyk uśmiechnął się wyrozumiale.


— Zasypałem cię masą szczegółów. Czy to ma dla ciebie jakiś sens?

— Nie bardzo — przyznał Doug. — Tak naprawdę muszę wiedzieć tylko jedno: Dasz radę to zrobić?

— Przekształcić akcelerator w broń anty rakietową?

— Tak.

— Tak.

— Możesz?

— Przecież mówię.

— Kiedy?

Wicksen po chwili namysłu odparł:

— W dwa dni.

— Dwa dni? Tylko?

— Dwa dni lunarne — poprawił Wicksen.

— Aha. Dwa miesiące — powiedział Doug z zawodem.

— Może dopisze nam szczęście i wszystko zadziała za pierwszym razem. Wtedy zaoszczędzimy jakiś tydzień.

Dwa miesiące, pomyślał Doug. Zdążą czy też Faure będzie pierwszy?

— Będzie nam potrzebny cel ćwiczebny — dodał Wicksen. — Pomyślałem sobie, że niezły byłby geodezyjny ptaszek Kadara. Zebrał już wszystkie potrzebne dane.

Doug usłyszał w słuchawkach dziwnie gardłowe dźwięki. Wicksen chichotał na myśl o zestrzeleniu satelity astronoma.

Podziękował mu i wsiadł do ciągnika, zastanawiając się, czy można w jakiś sposób opóźnić atak planowany przez Faure’a. Może mama nakłoni Trybunał Haski do rozpatrzenia naszej sprawy przed listopadem. Albo przystąpi do negocjacji z Faure’em i spróbuje to załatwić bez kolejnej konfrontacji zbrojnej.

Rozważał możliwości, alternatywy i strategie, jadąc do odległej o dwadzieścia kilometrów głównej śluzy Bazy.

Przebył ledwie parę kilometrów, kiedy w słuchawkach zapiszczał alarm.

— Co…?

Zerknął na odczyty na wyświetlaczu na nadgarstku. Ciśnienie powietrza poniżej normy! Niemożliwe, powiedział sobie. Przecież sprawdziłem skafander. Zbiornik był pełen.

Pewnie jakaś usterka w obwodzie elektrycznym, pomyślał. Mimo wszystko przesunął dźwignią przepustnicy do oporu. Niezdarna maszyna skoczyła do przodu. Na desce rozdzielczej nie było prędkościomierza; Doug wiedział, że napędzany elektrycznym silnikiem traktor wyciąga nie więcej niż trzydzieści kilometrów na godzinę.

Pół godziny do Bazy, pomyślał. Lepiej uzupełnić zapas powietrza.

Lewą ręką trzymając drążek, prawą sięgnął po wąż zbiornika z tlenem, leżący między siedzeniami. Znalazł go na wyczucie i wyciągnął z obejmy. Kiedy spróbował go podłączyć, zawór uzupełniania awaryjnego nawet nic drgnął.

Czyżby zamarzł? — zastanowił się gorączkowo. Nie pamiętał, czy sprawdził go wraz ze wszystkim innym. Powinienem, powiedział sobie, choć w to wątpił. Popadłeś w rutynę. Odwalasz kontrolą po łebkach.

— Ciśnienie powietrza spada do poziomu zagrażającemu życiu — poinformował automatyczny system ostrzegawczy. — Uzupełnij zapas albo zmień skafander.

Dobra rada, pomyślał Doug z przekąsem, co najmniej piętnaście kilometrów od śluzy.

Powietrze nie może się kończyć, przekonywał się z uporem. Ale zaczął pokasływać.

Przełączył się na częstotliwość Bazy i zawołał z desperacją:

— Tu Stavenger. Kończy mi się powietrze! Potrzebuję pomocy!

— Mamy twój sygnał, Doug — powiedział technik z centrum kontroli. — Trzymaj się, wysyłamy ratowników.

Wiedział, że to nic nie da. Oni też pojadą ciągnikami. Nie dotrą do mnie szybciej niż ja do nich.

Oddech uwiązł mu w gardle. Zaczął się krztusić.

— Nie… ma… powietrza…

Przeraźliwy ból zapłonął mu w piersi. Chryste wszechmogący, płuca mi się zapadają!

Jednakże nie stracił przytomności i był dotkliwie świadom wszystkiego, co się z nim działo.


Nie mogę oddychać! Charczał, zaciskając prawą rękę na kołnierzu hełmu. Nic mogę oddychać! Potworny ból rozdzierał mu piersi, ale nadal był przytomny. Mózg miał sprawny, umysł funkcjonował jak zawsze.

Tak musi wyglądać śmierć przez utopienie. Chcesz oddychać, ale nie masz powietrza.

Z rozmysłem wyłączył radio. Mają sygnał ciągnika, żeby mnie wyśledzić. Nic chcę, żeby słyszeli mój krzyk.

Ale nie mógł krzyczeć. W płucach nie było powietrza. Tylko nieustający ból.

I nie mógł zemdleć. Znosił katusze, lecz nie była mu dana łaska utraty przytomności. Łzy płynęły mu z oczu, ciało dygotało z bólu; nie miał już siły siedzieć prosto i pochylił się nad deską rozdzielczą. Ciągle był przytomny.

Czas stracił znaczenie. Doug wiedział, że jest w piekle, skazany na wieczne potępienie. Na piekielne, nie kończące się męki. Milczący, surowy krajobraz Księżyca przesuwał się powoli, drę-cząco powoli. Doug miał wrażenie, że zasysają go lotne piaski: nie mógł oddychać, nic mógł się ruszyć, nie mógł nic zrobić — tylko cierpiał.

Chciał zemdleć, chciał umrzeć i mieć to za sobą. W pewnej chwili zaczął roić, że na pewno już jest martwy. Do licha, trafiłem do piekła, z którego nigdy nie wyjdę.

Nie mógł oddychać. Nie mógł kaszleć, charczeć, krzyczeć ani błagać o zmiłowanie. Nie mógł uwolnić się od bólu. Przechodził tortury, wrzeszcząc w myślach i bełkocząc bezgłośnie z przerażenia.

Coś uderzyło go w hełm. Poczuł, jak odchyla się na oparcie.

Ból powoli zelżał. Tracił kontakt ze światem, zapadając się w ciemność, sam, niemy, wolny od bólu, pragnienia i strachu.

Jestem martwy, pomyślał. Wreszcie po wszystkim. Jestem martwy.

Oddychał. Otworzył oczy, ale zobaczył tylko mgłę, szarą mgłę.

— …wyłączył radio.

— Wizjer jest zamglony. Włącz wentylatory, na litość boską.

— Do licha, jak on się w to wpakował?

— Mniejsza z tym! Odzyskuje przytomność?

— Głosy były gorączkowe, przestraszone; w uszach Douga brzmiały jak chór anielski. — Nie wiem…

— Słyszą was — powiedział, pokasłując. — Słyszę.

— Żyje!

— Tyle o ile.

Przestraszone, gorączkowe głosy ucichły i Doug osunął się w błogosławioną otchłań omdlenia.

Dzień osiemnasty

— Nie śpisz?

Doug otworzył oczy i zobaczył Zimmermana, który piętrzył się nad nim niczym pomarszczona góra. Jego mięsista twarz była śmiertelnie poważna, w oczach płonął wewnętrzny ogień.

Izba chorych, pomyślał. Jestem w izbie chorych. Czuł zapach antyseptyków i chłód gładkich prześcieradeł na skórze, widział pastelowy sufit i ściany. Gdzieś za jego głową mruczały i popiskiwały elektroniczne monitory.

— So — mruknął cicho Zimmerman — moje maszynki znowu ocaliły ci życie.

Doug nigdy dotąd nie wiedział u niego takiej miny. Nie czułość, nie u Zimmermana, ale jakby… wzruszenie. Profesor stał nad łóżkiem niczym przejęty wuj czy dziadek, trochę śmieszny w wymiętym, staroświeckim szarym garniturze.

— Kiedy pan… — zaczął Doug głosem odrobinę głośniejszym od szeptu. — Kiedy przeprogramuje pan nanożuki, żeby prasowały panu ubranie?

— Żarty? — Zimmerman wzniósł krzaczaste brwi. — Ledwo wymknąłeś się śmierci, a już żarty sobie ze mnie stroisz?

— Co się stało?

Profesor przeciągnął ręką po łysinie.

— Nie miałeś czym oddychać. Moje nanomaszyny wydobywały tlen z komórek twojego ciała i zasilały mózg, żeby utrzymać cię przy życiu.

— Oba płuca zapadły się, rzecz jasna, ale nanomaszyny podtrzymywały krążenie.

— Tlen z komórek?

Energicznie kiwając głową, jakby rad, że może wejść na bardziej bezosobowy temat, Zimmerman wygłosił krótki wykład o ilości tlenu zalegającego w głównych narządach organizmu.

— Nanożuki wydobyły ten zalegający tlen? — zapytał Doug.

— Ja. I wprowadziły go do krwiobiegu. Dzięki temu mózg był natleniany, choć płuca się zapadły. — Skąd wiedziały, co robić? Zimmerman spiorunował go wzrokiem.

— Myślisz, że są głupie? Stwierdziły zapadanie się płuc i przystąpiły do działania, żeby utrzymać cię przy życiu.

— Pan je tak zaprogramował? Już osiem lat temu przewidział pan taką możliwość?

— Zaprogramowałem nanomaszyny — Zimmerman położył lekki nacisk na członie „maszyny” — aby podtrzymywały homeostazę i atakowały ciała obce w twoim organizmie. Gdy wykryły odstępstwo od normalnego stanu, natychmiast przedsięwzięły kroki mające na celu przywrócenie status quo.

— Muszą być bardzo szybkie.

— Zwykle reagują w ciągu milisekund.

Doug spojrzał w poważne oczy.

— Trzeci raz uratował mi pan życie, profesorze.

Zimmerman wzruszył ramionami, jakby chodziło o błahostkę.

— Mam okazję napisać nową rozprawę naukową — choć ciekawe, kto ją opublikuje w czasie tej verdammt wojny.

— Nie wiem, jak panu dziękować.

Sroga twarz na chwilę złagodniała. Zimmerman odetchnął głęboko i surowo przykazał:

— Staraj trzymać się z dala od kłopotów.

Z tymi słowy odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi.

— Proszę zaczekać! — zawołał, a raczej wychrypiał Doug.

Zimmerman obejrzał się przez ramię, z ręką na przesuwanym przepierzeniu.

— Co pan robi w laboratorium? Nie widziałem pana od tak dawna…

— Porozmawiamy później, gdy nabierzesz sił.

— Ale nad czym pan pracuje?

Zimmerman niecierpliwie machnął ręką.

— Nad tym i owym. Zobaczysz.

Odsunął przepierzenie i wyszedł. Być może nie chce, bym zobaczył, że naprawdę się o mnie martwi, pomyślał Doug. Zaraz potem zmienił zdanie: Jeszcze nic nie wymyślił. Po długich tygodniach mozolenia się w laboratorium niczego nie osiągnął.

Nie minęła minuta, a do klitki wpadła Edith. Stanęła przy łóżku i wbiła w Douga zielone oczy.

— Dobrze się czujesz?

— Świetnie — odparł, wyciągając rękę.

Pochyliła się i pocałowała go mocno.

— Naprawdę?

— Jestem trochę osłabiony, ale za parę godzin dojdę do siebie.

— Godzin?

— Nanomaszyny są szybkie.

Edith przysiadła na brzegu łóżka i położyła głowę na jego piersi.

— Chryste, tak się bałam! Mówili coś o usterce w twoim skafandrze i że umrzesz.

Przytulając ją mocno, Doug wyszeptał:

— Jeszcze nie, Edith. Jeszcze długo nie.

Parę godzin później, po kilku naradach z lekarzem i Kris Car-denas, Doug siedział w łóżku w otoczeniu Jinny Anson, Harry’ego Clemcnsa i Bama Gordette’a.

— Cermetalowy skafander nawalił — powiedział.

— Obejrzeliśmy go dokładnie — oznajmił Clemens, wysoki chudzielec. Doug zawsze się dziwił, że mówi przez nos jak mieszkaniec Maine, a nie przeciąga samogłosek jak kowboj. — Znaleźliśmy rozdarcie uszczelnienia między zbiornikiem powietrza a ramą plecaka. Wygląda na nakłucie, powiększone przez ciśnienie w zbiorniku.

— Skąd nakłucie…?

— A skąd ja mam wiedzieć?

— Ktoś mógł je zrobić — powiedziała Anson.

Doug odwrócił głowę w jej stronę.

— Ktoś? Myślisz o sabotażu?

W milczeniu pokiwała głową.

— Nie wierzę, Jinny.

— Skafander sam się nie zepsuł — powiedziała. — Ktoś przy nim majstrował.

Doug popatrzył na Clemensa.

— Harry?

— Nie wyobrażam sobie, by coś mogło nawalić samo z siebie. Myślałem nawet, że może mikrometeoryt uderzył w zbiornik, ale po wyliczeniu kąta wyszło, że musiałby lecieć z dołu do góry!

— A zatem to nie mikrometeoryt.

— Ktoś wydłubał dziurkę w izolacji — oświadczyła Anson z przekonaniem. — Ktoś, kto zna się na skafandrach na tyle, by wiedzieć, że ciśnienie tlenu rozerwie osłabione miejsce w jakieś pół godziny po napełnieniu zbiornika.

— Nikt w Bazie nie zrobiłby czegoś takiego — powiedział Doug.

— Tak myślisz? — parsknął Clemens. — Dziurka została zalepiona odrobiną piankożelu, żeby przeciek zaczął się później, gdy na pewno będziesz na powierzchni.

— Piankożelem, jakiego używają budowlańcy?

Clemens pokiwał głową.

— Do mocowania i uszczelniania tymczasowych ścianek i tak dalej.

— Piankożel utrzymywał ciśnienie w zbiorniku, dopóki nie skruszał w próżni — powiedziała Anson.

— Gdybyś miał mieszankę pod niskim ciśnieniem, pewnie nic by się nie stało — dodał Clemens. — Ale przy jednej atmosferze zbiornik nie wytrzymał.

— A co się stało z zaworem awaryjnego napełniania? — zapytała Anson.

Clemens zrobił niemal zawstydzoną minę.

— Gwint był zasmarowany pyłem. Unieruchomił zawór równie skutecznie jak lut.

Douga ścisnęło w dołku, gdy pojął, co to oznacza.

— Mamy wśród nas sabotażystę,?

— Zdrajcą — warknęła Anson.

— Ale kto? Dlaczego?

— Tego musimy się dowiedzieć. I to szybko.

Doug popatrzył na Bama, stojącego trochę za Clemensem, milczącego, chłonącego każde słowo.

— Bam, chcę, żebyś się tym zajął.

Gordette szeroko otworzył oczy.

— Ja?

— Jinny i Harry mają mnóstwo obowiązków. Daję ci wolną rękę.

Twarz czarnoskórego mężczyzny zdradzała jawne zaskoczenie.

— Za mało wiem o skafandrach czy innych takich. I nie jestem gliną. To sprawa dla ochrony.

Doug pokręcił głowa.

— Nie mają ludzi odpowiednich do przeprowadzenia takiego dochodzenia.

— Ale ja jestem tylko zwykłym hydraulikiem.

— Jinny i Harry ci pomogą, w miarę możliwości. Możesz zwrócić się do każdego o pomoc techniczną. I powiem ochronie, że mają z tobą współpracować.

Gordette ściągnął brwi. Doug wiedział, że nie chce tej roboty, ale nie może odmówić.

— Chcę, żebyś się tym zajął jeszcze z jednego powodu — dodał. — Nikt poza nami nie powinien wiedzieć, że polujemy na sabotażystę. Nie ma sensu denerwować ludzi. Poza tym złapanie winowajcy może okazać się łatwiejsze, gdy nie rozgłosimy poszukiwań.

— Albo winowajczyni — powiedziała Anson.

Doug popatrzył na nią. Kogo miała na myśli?

— Albo winowajczyni — zgodził się. — A teraz wszyscy do roboty.

— A ty będziesz się byczyć? — docięła mu Anson.

— Wyjdę stąd zaraz po zakończeniu następnej serii badań. Ale mogę pracować w łóżku, nie martw się.

— Ja miałabym się martwić? — zaśmiała się. — A mam powody?

— Ktoś chciał cię zabić?

Słowa syna wstrząsnęły Joanną do żywego. Odebrała telefon w wygodnym saloniku na piętrze domu pod Savannah. Za oknami było wczesne lato: drzewa okryły się liśćmi, ptaki ćwierkały w popołudniowym słońcu. A w podpowierzchniowych korytarzach Bazy Księżycowej skradał się zabójca.

— Tak uważa Jinny i wszyscy inni — odparł Doug. Nie wyglądał na poszkodowanego, choć teraz Joanna zauważyła, że siedzi na szpitalnym łóżku.

Zapewnił ją, że nic mu nie jest.

— Nie jestem do końca przekonany, czy to nie był głupi wypadek, mamo.

Zagryzła usta.

— Nie. To nie był wypadek. To robota w stylu tego małego padalca, Faure’a.

Doug uśmiechnął się, gdy usłyszał jej słowa.

— Ale jakim cudem mógł podrzucić nam zabójcę?

— W grupie tanecznej. Zaplanował wszystko w ten sposób, żeby tancerze zostali na Księżycu.

Tym razem Doug roześmiał się na całe gardło.

— Myślisz, że jakieś baletnice majstrowały przy moim skafandrze? Nawet nie wiedzą, jak sieje zakłada.

— A ta reporterka?

Joanna zobaczyła, że szeroko otworzył oczy.

— Edith? Ona… to niemożliwe. Nie ona!

— Czemu nie? — nacisnęła. — Nie miałeś tego typu kłopotów, dopóki nie wkręciła się do Bazy, prawda?

— To nie ona — powtórzył zdecydowanie. — Niemożliwe.

Joanna nie odpowiedziała, ale jej podejrzliwość nie zmalała ani o jotę.

— Co się dzieje na dole? — zapytał Doug, chcąc zmienić temat.

— Lew jest w Nowym Jorku, rozmawia z podwładnymi Faure’a. Ja wreszcie zmusiłam Rashida do zwołania sesji nadzwyczajnej zarządu. Zebranie odbędzie się za dwa tygodnie. Mam w porządku obrad projekt petycji do Białego Domu w sprawie uznania niepodległości Bazy Księżycowej. Doug zmarszczył czoło.

— Myślisz, że ci się uda?

— Policzyłam głosy. Tamara przeważy szalę.

— Na naszą stronę, jestem pewny — powiedział.

— Dopilnuj, żeby tak się stało.

Przyjrzała mu się uważnie, próbując zinterpretować jego minę.

— Mamo, z takiej odległości mogę z nią tylko rozmawiać.

— Skontaktuj się wirtualnie — podsunęła. — Zabierz ją na spacer po plaży. Albo popływać. Ona cię lubi, wiem to.

Doug patrzył na poważną twarz matki na małym ekranie, który opierał o kolana. Dobrze, że nie żyjemy w czasach, kiedy rodzice aranżowali małżeństwa dzieci, pomyślał. Potem zastanowił się, czy powiedzieć matce o Edith. I co naprawdę mógłby jej powiedzieć. Na ile poważny jest nasz związek?

Czy ją kocham? Pytanie zabiło mu ćwieka. Czy tym jest miłość, pragnieniem dzielenia z kimś życia? Wszystko stało się tak szybko, jak upadek z urwiska.

Czy ona mnie kocha? Czy zechce dzielić ze mną życie, gdy wojna dobiegnie końca i będzie mogła wrócić na Ziemię?

Jednak nie dawała mu spokoju myśl, że przed zjawieniem się Edith Elgin w Bazie Księżycowej nie było nawet cienia zdrajcy.

Usłyszał głos matki: Nie miałeś tego typu kłopotów, dopóki nie wkręciła się do Bazy, prawda?

Zignorował ten głos. Przynajmniej próbował.

Dzień dwudziesty czwarty

Jack Kilifer stwierdził, że wizyta na Tarawie sprawia mu przyjemność. Mimo tego, co musiał zrobić.

Udawał amerykańskiego turystę, w dzień urządzającego wyprawy na plażę i na ryby, a wieczorami grającego w kasynie i oglądającego musicale. Dokąd by nie poszedł, wszędzie otaczały go kobiety. Były to głównie Azjatki, choć wypatrzył też parę szałowych wysokich blondynek, zapewne ze Szwecji lub z Niemiec, a może nawet ze Stanów. Dziwne, w kasynie prawie nie widać au-tochtonek, myślał. Swoją drogą wolał rosłe blondyny od drobnych ciemnoskórych wahine.

Ale zależało mu na znalezieniu jednej wyspiarki: Tamary Bo-nai.

Kilifer wzdrygnął się, kiedy generał O’Conner polecił mu osobiście zająć się Bonai.

— Dlaczego nie wynająć zawodowca? — zapytał.

Pomarszczony starzec spojrzał na niego groźnie.

— Boskie dzieło muszą wypełniać ludzie Boga, Jack. Wciąganie osoby z zewnątrz byłoby niestosowne. Niestosowne i niebezpieczne. Im mniej ludzi będzie wiedziało o sprawie, tym lepiej.

Musiał przyznać mu rację. Wynajmij profesjonalistę, a do końca życia nie uwolnisz się od szantażu.

— Gdyby ta kobieta przebywała w Stanach albo w Europie, lub nawet w Japonii — mówił O’Conner — moglibyśmy zlecić wyeliminowanie jej jednemu z naszych zelotów. Ale na tych wyspach nie mamy nikogo godnego zaufania. Dlatego ty musisz to zrobić, Jack.

Kilifer z niechęcią wyraził zgodę.

— Poza tym — dodał starzec ze złośliwym uśmiechem — to nie będzie twój pierwszy raz. Zamordowałeś Fostera Brcnnarta, prawda?

Siedząc przy barze w pobliżu ruletki, sącząc żytniówkę z piwem imbirowym, Kilifer wrócił myślami do pierwszej wyprawy na południowy biegun Księżyca. W zasadzie Brennart zginął przez przypadek. Chciałem zabić Douga Stavengera, uwięzić go na szczycie góry w czasie burzy radiacyjnej. Brennart musiał być pieprzonym bohaterem i poleciał razem z nim. Tak oto Brennart zginął i stał się legendą, a Stavenger wylizał się i przeżył.

Ale najbardziej zależało mu na śmierci Joanny Stavenger. Obecnie Joanny Brudnoj. Ta suka obwiniła mnie o śmierć męża. Paul Stavenger został zabity przez nanożuki z mojego laboratorium. Co zrobiła wdowa? Skazała mnie na banicję. Albo polecę do Bazy Księżycowej, albo czeka mnie wyrok za morderstwo, tak powiedziała.

Kilifer wybrał Bazę Księżycową. To zwichnęło mu karierę, zrujnowało życie.

A Bogata Suka nadal rządzi życiem innych, nadal tyranizuje wszystkich dokoła. Dopadnę ją. W taki czy inny sposób, ale ma to jak w banku.

Wysoka szklanka nagle pękła w jego ręku, wódka z piwem i kostkami lody rozbryznęła się po barze. Facet z sąsiedniego stołka zerwał się, wycierając gors koszuli, zaskoczony i rozzłoszczony. Pieprz się, pomyślał Kilifer.

Podbiegł do niego barman, krzepki Mikronezyjczyk w luźnej siatkowej koszulce.

— Nic panu nie jest?

— Nie, w porządku — odparł, potrząsając mokrą ręką. — Nic się nie stało.

— Masz pan krzepę — powiedział barman, szybko podsuwając nowego drinka. — Wyluzuj, panie Żelazny, mamy tutaj tylko kilkaset szklanek!

— Nie skaleczyłeś się?

Rozkoszna ruda cizia w sukience bez ramiączek ujęła jego dłoń w delikatne palce, a potem wzniosła na niego niebieskie i niewinne oczy.

— Nie — Kilifer uśmiechnął się do niej. — Nic mi nie jest.

— Pewnie coś cię gryzie, skoro wyładowujesz się na szklankach. Żyjesz w napięciu, co?

Spojrzał z zachwytem na rowek między jej piersiami.

— Każdego coś gryzie.

— Człowieku, święta racja.

— Ciebie też?

— Nawet nie pytaj.

— Chodź do mojego pokoju — zaproponował — porozmawiamy o swoich problemach.

Nie wahała się ani przez chwilę.

— Zgoda. Chodźmy.

— Ano — rzekł Lew Brudnoj do żony — zgodzili się na ewakuację sześćdziesięciu osób z Bazy. Nazywają to misją miłosierdzia.

Brudnoj właśnie wrócił do Savannah po dwudniowym pobycie w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych. Joanna czekała na niego na lotnisku Masterson Corporation. Teraz, w zaciszu dźwiękosz-czelnego wnętrza limuzyny, informował ją o swoich dokonaniach.

— Misja miłosierdzia — powtórzyła Joanna.

Z cieniem uśmiechu Brudnoj powiedział:

— Zamierzają wycisnąć maksimum reklamy: Sprowadzanie z Bazy Księżycowej ludzi, którzy mogli być przetrzymywani jako zakładnicy, to nie byle co.

— Zakładnicy? No nie, ten kłamliwy mały…

Brudnoj przyłożył chudy palec do jej ust.

— Rozgłos jest ważny. Faure doskonale zdaje sobie sprawę, że musi mieć opinię publiczną po swojej stronie.

Joanna ruchem głowy przyznała mu rację.

— Dlatego próbował wykreować tego kapitana na bohatera.

— I dlatego skoczyło mu ciśnienie, kiedy sieci radiowe i telewizyjne zaczęły nadawać reportaże z Bazy.

— Mam nadzieję, że pęknie mu żyłka.

— Chcieli, żeby Baza przestała nadawać w zamian za zorganizowanie lotu ewakuacyjnego.

— Co takiego?

— Odmówiłem, ma się rozumieć. Dlatego półgodzinna konferencja przedłużyła się na dwa dni. Zajęli twarde stanowisko, ale ja… — Brudnoj przyłożył rękę do piersi — przetrzymałem ich. Gdy żądali przerwania transmisji, powtarzałem im, że to po prostu niemożliwe. Po jakichś pięćdziesięciu konsultacjach z Faure ‘em wreszcie ustąpili.

Joanna złapała go za uszy i ucałowała.

— Spisałeś się, Lew!

— Drobiazg. Gdybym wiedział, jak zareagujesz, wysunąłbym więcej żądań.

Przyjrzała mu się uważnie. Mimo uśmiechu wyglądał na zmęczonego i zatroskanego.

— Faure szykuje nowy oddział do zajęcia Bazy — rzekł cicho.

— Jesteś pewien?

Ze znużeniem pokiwał głową.

— Wszystko na to wskazuje. Biurokraci z ONZ tylko grająna zwłokę, szukają dziury w całym, czepiając się lotu ewakuacyjnego i warunków twojego spotkania z Faure’em. Widziałem, jak wielu oficerów sił pokojowych zachodziło do gabinetu sekretarza generalnego.

— No nie…

— I co gorsza — mówił Lew — odwiedziło go też paru ludzi Yamagaty.

Joanna oparła głowę o pluszową tapicerkę kanapy.

— Muszę nakłonić zarząd do poparcia Bazy Księżycowej. Jeśli mi się uda, będziemy mogli nacisnąć na Biały Dom.

— A jeśli nie?

— Poprą mnie — oświadczyła Joanna stanowczo. — Muszą.

Ibrahim al-Rashid znad splecionych palców patrzył na ścienny ekran w swoim gabinecie. Rozmawiał z Tamarą Bonai. Jest piękna, pomyślał. Gdybym tylko mógł sprawić, żeby spojrzała na świat moimi oczami.

— A zatem osobiście weźmie pani udział w nadzwyczajnym posiedzeniu zarządu?

— Tak — odparła Bonai. — Chcę tam być.

Ona też była w gabinecie, choć rattanowo-bambusowy wystrój i tropikalna plaża za szerokimi oknami mogły wprowadzać w błąd.

— Może przyleciałaby pani parę dni wcześniej — zaproponował Rashid. — Z przyjemnością pokażę pani Nowy Jork albo jakieś inne miasto, które chciałaby pani odwiedzić.

Bonai zastanawiała się przez chwilę.

— Nigdy nie byłam w Waszyngtonie. Słyszałam, że wiosną jest tam pięknie.

— Waszyngton… — powtórzył, zastanawiając się szybko. — Stolica państwa. Znam wygodny hotel o krok od Białego Domu. Może nawet umówiłbym panią na spotkanie z naszą prezydent.

Uśmiechnęła się prześlicznie.

— Obawiam się, że to leży w gestii mojego ministra spraw zagranicznych. Proszę pamiętać, jestem głową państwa i obowiązuje mnie protokół.

— Oczywiście — odparł z uśmiechem. — Ale może mógłbym pomóc. Znam panią prezydent osobiście, a przyjacielska perswazja sprawia, że tryby obracają się bardziej gładko.

— Byłoby bardzo miło z pańskiej strony.

— Drobiazg. Zrobię to z przyjemnością.

Bonai spoważniała.

— Wie pan, że opowiadam się za niepodległością Bazy Księżycowej, prawda?

— Oczywiście Ale nie będzie miała pani nic przeciwko, gdy spróbuję ją przekonać do zmiany stanowiska?

— Spróbować zawsze panu wolno.

— Widzi pani, już od wielu lat żywię głębokie przekonanie, że przyszłość Masterson Corporation zależy od rozwoju energii termojądrowej.

— Czyli od tego, co Yamagata robi w Japonii?

— Tak, dokładnie. Pracując wspólnie z Yamagata, moglibyśmy stworzyć rynek elektrowni termojądrowych w Ameryce Północnej. Rynek wartości trylionów dolarów!

— Nie bez sprowadzania helionu z Księżyca.

Rashid postarał się, by jego twarz nie zdradziła rozczarowania. Ta Bonai jest dobrze zorientowana, pomyślał. Nie da się omamić.

— Tak — przyznał. — Elektrownie termojądrowe mają sens ekonomiczny tylko wtedy, gdy jako paliwo stosuje się helion.

— Dlatego Yamagacie zależy na przejęciu Bazy Księżycowej.

— Yamagata pozyskuje helion w swojej bazie, w Koperniku.

— Ale bez nanomaszyn koszty są zniechęcająco wysokie.

— Nie powiedziałbym, że zniechęcająco.

Bonai uśmiechnęła się promiennie.

— W takim razie dlaczego chcą przejąć Bazę Księżycową, jeśli nie dla naszej nanotechnologii?

— Dzięki nanomaszynom wydobywającym helion — zaczął Rashid z ożywieniem, zapalając się do tematu — koszty produkcji energii termojądrowej spadną ogromnie. Moglibyśmy zaoferować światu idealne źródło energii — źródło, z jakiego korzystają gwiazdy! Tanie, wydajne i czyste: żadnych odpadów radioaktywnych!

— Żadnych odpadów radioaktywnych? — drążyła Bonai.

Rashid lekceważąco machnął ręką.

— No, bez tego się nie obejdzie. Ale odpadów jest bardzo mało i nie stanowią problemu. Nie to co uran i pluton w staroświeckich reaktorach jądrowych.

— Rozumiem.

— Możemy zostać największym producentem elektrowni termojądrowych w Ameryce Północnej i Południowej — podjął z entuzjazmem. — Roczne obroty wynosiłyby tryliony dolarów! Proszę pomyśleć o zyskach!

— A kto by zyskał? Masterson czy Yamagata?

— Obie korporacje.

Po długiej chwili milczenia Bonai z zadumą zaproponowała:

— Musimy porozmawiać o tym bardziej szczegółowo.

— Tak. Kiedy przyleci pani do Waszyngtonu. Przed zebraniem zarządu.

Pokiwała głową.

— Tak. Oczywiście, przed zebraniem zarządu.

Rashida ogarnęło uniesienie. Przekonałem ją! — powiedział sobie.

Dzień dwudziesty piąty

— Ma trochę racji, Doug — mówiła Bonai. — Zapotrzebowanie na energię termojądrową byłoby ogromne.

Tamara i Doug spacerowali po plaży, ramię w ramię, choć rozdzielało ich prawie czterysta tysięcy kilometrów.

Doug poszedł do studia wirtualnego w Bazie i założył kombinezon sensoryczny. Duży, nieporęczny hełm, kiedyś niezbędny w tym systemie łączności, został zastąpiony przez soczewki kontaktowe wyprodukowane przez nanomaszyny. Soczewki pełniły rolę miniaturowych ekranów telewizyjnych, przesyłających na siatkówkę oka obraz z minikamery zamocowanej na opasce na czole. W komplecie były równie maleńkie słuchawki.

Doug widział, słyszał i czuł, że brodzi w łagodnych falach na prywatnej wysepce Tamary Bonai, po drugiej stronie laguny Tara-wa, daleko od Bonriki i Betio, gdzie mieściły się hotele i lotniska.

Musiał przyznać, że jest tam pięknie. Zachwycająco. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, palmy kołysały się w powiewach pasatu. Fale z grzmiącym rykiem łamały się na rafie koralowej; tutaj, na lagunie, pluskały cicho u ich stóp, gdy szli złocistą plażą.

Tamara też była piękna, w sarongu w bfękitno-złotc kwiaty, z kaskadą lśniących czarnych włosów spadających na nagie brązowe ramiona. Potknęła się lekko na mokrym piasku i Doug wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać. Mimo trzysekundowcgo opóźnienia w łączności między Ziemią a Księżycem zdążył złapać ją za rękę. Poczuł, jak zacisnęła dłoń i zobaczył jej uśmiech.

Doug wiedział, że mogłaby przebywać w biurze i tylko zaprogramować sprzęt rzeczywistości wirtualnej w taki sposób, żeby oboje widzieli plażę. Ale Tamara naprawdę przechadzała się po maleńkiej wysepce na drugim końcu laguny, ubrana w kombinezon sensoryczny z zestawem mikrominiaturowych kamer, które otaczały jej głowę jak diadem, rejestrując otoczenie na potrzeby łączności wirtualnej.

Przenosząc spojrzenie z jej ślicznej twarzy na wygiętą w łuk plażę, pełne gracji palmy, oślepiająco białe chmury na jasnoniebieskim niebie, Doug uświadomił sobie, dlaczego tak się wzbraniał przed spotkaniem w rzeczywistości wirtualnej. To był świat, do którego on nie miał wstępu — świat ludzi. Ludzie nie zostali stworzeni do życia na surowej, martwej powierzchni Księżyca; tylko na tej tropikalnej wyspie człowiek mógł stanąć nagi w podmuchach ciepłej bryzy i oddychać pełną piersią.

Mógłbym tu zamieszkać, pomyślał. Byłbym dość bezpieczny, fanatyczni nanoluddyści nawet by nie wiedzieli, że tu jestem.

Był jednak inny świat: surowy, jałowy, niebezpieczny — a jednak obiecujący. Możemy stworzyć raj na Księżycu, pomyślał. Możerny zbudować świat, który będzie piękny i wolny, świat, gdzie ludzie będą mogli żyć i pracować, i tworzyć lepszą przyszłość.

Wiedział jednak, że nowy świat nigdy nie będzie taki jak ten. Jak świat, który zostawiłem za sobą. Pewnego dnia na Księżycu powstanie coś zbliżonego. Kiedyś. Ale to nie będzie to samo.

Na lagunie pojawiła się motorowa łódź z pływakiem, kierując się w ich stronę; silnik pracował niemal bezgłośnie, gdy sunęła powoli po cudownie przejrzystej wodzie. Doug widział jej cień na białym piaszczystym dnie, leżącym zaledwie metr pod lustrem wody.

— Myślałem, że to twoja prywatna wyspa — powiedział do Tamary.

Spojrzała w stronę łodzi.

— Wszyscy wiedzą, że nie wolno odwiedzać wysp w tej części laguny. Chłopcy wynajmujący łodzie informują o tym turystów.

Doug zmarszczył czoło.

— W takim razie ktoś nie posłuchał.

Bonai patrzyła, jak łódź miota się, porwana przez silny prąd między wysepkami. Mężczyzna pociągał rumpel w tę i z powrotem, żeby utrzymać kurs.

— Wpakuje się w kłopoty.

— Będzie miał za swoje — powiedział Doug.

— Ale może wywrócić łódź.

— Z pływakiem?

Po chwili usłyszał jej odpowiedź:

— Tak już się zdarzało.

Zaśmiał się.

— Wtedy wróci do Bonriki na piechotę. Laguna jest płytka, a woda ciepła.

W polu widzenia pojawiła się druga łódź motorowa, większa, szybsza. Jaskrawe pomarańczowe litery na dziobie oznajmiały: KIRIBATI CORP.

— Nadciągają moi ochroniarze — wyjaśniła Bonai.

— Ochroniarze?

Uśmiechnęła się do niego.

— Patrol plażowy z hotelu. Pilnują, żeby turyści nie zapuszczali się w tę stronę.

Doug patrzył, jak łódź patrolu zrównuje się z mniejszą. Płynęli w niej trzej mężczyźni, młodzi, muskularni, brązowoskórzy. Jeden trzymał megafon.

— PRZEPRASZAMY, TA CZĘŚĆ LAGUNY JEST ZAMKNIĘTA DLA TURYSTÓW. PROSZĘ ZAWRÓCIĆ W KIERUNKU HOTELU.

Przez chwilę Doug myślał, że intruz spróbuje się sprzeciwić, ale zawrócił. Obie łodzie oddaliły się powoli.

— A widzisz? — powiedziała Bonai żartobliwym tonem. — Możemy być sami. Ochrona zapewnia mi prywatność.

— Chcesz powiedzieć, że gdybym zjawił się osobiście, też zostałbym zatrzymany?

— Nie, Doug. Nie ty — odparła poważnie. — Możesz się tu zjawić, kiedy tylko zechcesz.

Spostrzegł się, że nadal trzyma ją za rękę. Tamara popatrzyła na niego.

— Obiecałeś. Wizyta wirtualna się nie liczy.

— Wiem — powiedział. Nie próbowała uwolnić dłoni, co go trochę peszyło.

Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu, trzymając się za ręce.

— Kiedy lecisz do Savannah? — zapytał.

Po trzech sekundach usłyszał:

— W poniedziałek rano.

— W poniedziałek? Przecież zebranie zarządu jest tydzień później.

— Mój minister spraw zagranicznych umawia mnie na spotkanie z twoim prezydentem w Białym Domu.

Z ukłuciem żalu Doug przypomniał sobie, że prezydent Stanów Zjednoczonych już nie jest jego prezydentem.

— To pomysł Rashida — powiedziała Tamara. — Po spotkaniu pokaże mi miasto. Później polecę do Savannah na zebranie zarządu.

— Rashid zasugerował ci spotkanie na szczycie?

— Nie, zaproponował, że będzie mi towarzyszyć, gdybym chciała dokądś wyskoczyć. Wybrałam Waszyngton, a mój minister spraw zagranicznych poruszył niebo i ziemię, żeby zaaranżować pięciominutowe spotkanie z panią prezydent. Nie obyło się bez pomocy Rashida, oczywiście.

— Kreowanie wizerunku — mruknął Doug.

Bonai pokiwała głową.

— Domyślam się, że o to chodzi: ukłon public relations w stronę szefa rządu Kiribati.

Doug nagle pojął, jaką okazję stwarza jej wizyta w Stanach.

— Tamaro, mogłabyś wyświadczyć nam przysługę? — zapytał gorączkowo.

— Nam?

— Bazie Księżycowej.

Popatrzyła na niego spod długich rzęs nieledwie z chytrą miną.

— Z przyjemnością wyświadczę przysługę tobie, Doug.

Nieświadom niuansu, Doug mówił:

— Czy w czasie rozmowy mogłabyś poprosić o poparcie sprawy naszej niepodległości?

Trzy sekundy mijały powoli.

— Amerykańską prezydent? Ona jest zagorzałą przeciwniczką nanotechnologii!

— Wiem, wiem. Ale może się opamięta, gdy jej powiesz, że Yamagata chce przejąć Bazę, a Japonia wykorzystać nanotechnologię do zdominowania przemysłu aerokosmicznego i Bóg wie czego jeszcze.

Bonai wysunęła rękę z jego dłoni i szła w pełnym zadumy milczeniu. Doug kroczył za nią, zastanawiając się, czy nie przesadził, ale nie chciał rezygnować z okazji wystosowania apelu do pani prezydent.

— W porządku — powiedziała w końcu. I roześmiała się. — Zastanawiałam się, co jej powiem. Już wiem.

— Super!

— A po spotkaniu — dodała — Rashid pokaże mi Waszyngton. Już wybrał hotel, w którym się zatrzymamy.

— Hotel? — W głowie Douga zadźwięczał dzwonek alarmowy. — Chyba nic zatrzymasz się w tym samym hotelu?

— Czemu nie? — zapytała niewinnie.

— Znasz jego reputację. To kobieciarz.

— Wydaje się, że jest bardzo romantyczny.

Doug powiedział z rozdrażnieniem:

— Będzie chciał dodać cię do swojej listy podbojów.

— Może ja dodam go do swojej — odpaliła Tamara.

Stanął jak wryty.

— W miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone, prawda? — droczyła się.

— Zależy mu wyłącznie na twoim głosie na zebraniu zarządu — powiedział, gniewnie ściągając brwi.

— I myślisz, że będzie chciał przekonać mnie w łóżku?

— Tak — burknął.

Tamara zaśmiała się i zarzuciła mu ręce na szyję.

— Jesteś zazdrosny?

— Zazdrosny? — wydukał. — Jak… czemu…

Przytuliła się do niego.

— Jesteś zazdrosny. — Wyglądała na zadowoloną.

— Rashidowi nie wolno ufać — wymamrotał.

— Poczujesz się lepiej, gdy powiem, że się z nim nie prześpię?

— Owszem.

— Dobrze. Cudownie. — Delikatnie pocałowała go w usta, potem odskoczyła i niemal zatańczyła wzdłuż fal szemrzących na piaszczystym brzegu.

Doug stał zakłopotany, zastanawiając się, w co się pakuje, niepewny, co czuje do Tamary i pełen poczucia winy z powodu Edith.

.lack Kilifer z impetem wpłynął na piaszczysty brzeg, nic troszcząc się o całość skrzydeł śruby.

Była tam zupełnie sama, myślał, brnąc po piasku w kierunku chaty tiki, w której mieścił się plażowy bar. Mógłbym wykonać robotę i zniknąć niepostrzeżenie. Wszystko przez tę cholerną łódź z hotelu. Pewnie przez cały czas mają ją na oku.

W ponurym milczeniu, kolebiąc się na rozchwierutanym stołku przy barze, sączył mai tai i zastanawiał się, jak dopaść Tamarę Bonai. I czy starczy mu odwagi, żeby ją zamordować. Tak, osądził. Zrobię to. Będę udawać, że jest Joanną Brudnoj.

Wyszczerzył zęby na tę myśl. Bonai będzie wprawką przed spotkaniem z Joanną. Zaśmiał się tak głośno, że dwoje młodych Australijczyków, siedzących parę stołków dalej, popatrzyło na niego ze zdziwieniem.

Dzień trzydziesty pierwszy

Joanna uznała, że w sali konferencyjnej jest więcej dziennikarzy i fotoreporterów niż dygnitarzy czy pracowników ONZ. Wszyscy skupiali uwagę na małej ceremonii, w której uczestniczyła razem z Faure’em.

Lew trzymał się na uboczu, w kącie, gdzie nie mogły zajrzeć kamery. Stał z rękami założonymi za plecy, trochę nieswój w granatowym garniturze i pod krawatem, którego węzeł nijak nie chciał trzymać się przy kołnierzyku. Joanna wiedziała, że porozumienie jest jego zasługą, ale nie on miał zebrać laury.

Faure wyglądał jak z żurnala: gołębioszary garnitur z kamizelką w kolorze nieba, krawat w tym samym odcieniu błękitu i nieskazitelnie biała koszula — kolory ONZ. Joanna, świadoma, że będzie musiała konkurować z jego elegancją, założyła klasyczną białą sukienkę z rękawem trzy czwarte i dekoltem na tyle głębokim, by przyciągnąć kamery, a do tego złoty naszyjnik, bransoletkę i kolczyki stylizowane na inkaskic słońca.

Weszli do sali drzwiami umieszczonymi naprzeciwko siebie i przez chwilę stali razem przed długim stołem okrytym suknem, gdy fotoreporterzy robili zdjęcia. Nic spoglądali na siebie, tylko na wprost, jakby rozdzielał ich niewidzialny mur.

Kamery szumiały cicho, gdy asystent Faure’a przyniósł dokument w skórzanych okładkach i rozłożył go na stole. Dopiero wtedy Joanna i Faure usiedli na krzesłach z wysokimi oparciami.

Patrząc na rzędy kamer, Faure wziął ze stołu jedno z wielu piór.

— Podpisanie niniejszego porozumienia nada bieg misji miłosierdzia do zbuntowanej Bazy Księżycowej, umożliwiając ratunek sześćdziesięciu pięciu osobom, które zostały uwięzione na Księżycu przez godny pożałowania upór tamtejszego kierownictwa.

Pochylił głowę i wykaligrafował swoje nazwisko w dolnej części dokumentu. Potem z promiennym uśmiechem wyciągnął pióro w stronę Joanny.

Ignorując jego gest, Joanna wzięła inne pióro. Ona też patrzyła w obiektywy kamer.

— Lot ewakuacyjny jest koniecznością wynikającą z bezprecedensowych posunięć Organizacji Narodów Zjednoczonych przeciwko Bazie Księżycowej, której mieszkańcy proklamowali polityczną niezależność i powinni być traktowani jako równoprawni członkowie ONZ.

Złożyła zamaszysty podpis, starając się, żeby był większy od drobnych, zbitych liter sygnatury Faure’a.

Zgromadzona za nimi grupka dygnitarzy i pracowników ONZ zaklaskała zdawkowo. Faure zgarnął pióra i zaczął rozdawać je widzom.

— Panie Faure! Pani Brudnoj! — zawołali reporterzy.

Faure podniósł ręce jakby w geście kapitulacji, ale powiedział:

— Przykro mi, z uwagi na brak czasu nie będziemy odpowiadać na pytania. Mam napięty harmonogram. — Podniósł się z krzesła.

Joanna z uśmiechem powiedziała:

— Ja mam dużo czasu. Proszę zadawać pytania.

— Co się dzieje w Bazie Księżycowej?

— Kiedy pani zdaniem Trybunał Sprawiedliwości rozpatrzy waszą sprawę?

— Dlaczego Baza Księżycowa nie może się zgodzić na zamknięcie operacji nanotechnologicznych?

— Jak pani się czuje, uczestnicząc w buncie przeciwko całemu światu?

— Po kolei! — poprosiła Joanna. — Po jednym na raz, proszę.

Faure poczerwieniał i opadł z powrotem na krzesło.

— Jak długo Baza Księżycowa może opierać się siłom pokojowym?

Joanna zerknęła na Faure’a, potem na reporterów.

— Baza Księżycowa jest fizycznie samowystarczalna. Wytwarza dość żywności na własne potrzeby, a ogniwa słoneczne zbudowane z lunarnego regolitu pokrywają zapotrzebowanie na energię elektryczną…

— Zbudowane przez nanomaszyny?

— Tak. Nanomaszyny są podstawą życia w Bazie Księżycowej. Wytwarzają powietrze, którym oddychamy i oczyszczają wodę, którą pijemy. Używamy ich do powiększania i konserwacji naszych farm energii słonecznej i, oczywiście, do budowy kliprów rakietowych, które sprzedajemy liniom aerokosmicznym na całym świecie.

— Mówi więc pani, że Baza Księżycowa może opierać się w nieskończoność?

— Tak, naturalnie, chyba że zostanie zaatakowana przez przytłaczające siły militarne, które zabiją większość mieszkańców.

— Panie Faure, czy ONZ zaatakuje Bazę Księżycową?

Wyraźnie walcząc o zachowanie panowania, Faure odparł:

— Narody Zjednoczone mają obowiązek dopilnować przestrzegania prawa międzynarodowego. Traktat o zakazie stosowania nanotechnologii zabrania korzystania z nanomaszyn, jednak, jak przed chwilą słyszeliście z ust pani Brudnoj, Baza Księżycowa z uporem kontynuuje swoje ukradkowe praktyki.

— W tym nie ma nic ukradkowego — zaznaczyła Joanna. — Działamy najzupełniej jawnie.

— Traktat o zakazie stosowania nanotechnologii sformułowany jest jednoznacznie! — warknął Faure. — I odnosi się do wszystkich państw na Ziemi!

Joanna chłodno oświadczyła:

— Baza Księżycowa nie leży na Ziemi, a nanomaszyny, których tam używamy, nigdy nie opuszczą Księżyca. Nie stanowią żadnego zagrożenia dla nikogo na Ziemi.

— Prawo jest prawem! — Wąsy Faure’a lekko zadrżały.

— A prawo mówi, że każde państwo, które nie ratyfikuje traktatu nanotech, nic podlega jego postanowieniom.

— Ale Kiribati sygnowało traktat.

— A Baza Księżycowa ogłosiła polityczną niezależność.

— Czy Baza Księżycowa może przetrwać bez nanomaszyn? — zapytał jeden z reporterów.

— Nie — odparła Joanna stanowczo.

— A widzicie? — Faure lekceważąco wzruszył ramionami. — Odmawiają przestrzegania prawa.

— Nie stanowimy zagrożenia dla nikogo na Ziemi — powtórzyła Joanna.

— Skąd ta pewność? — zapytał Faure. — Skąd mamy wiedzieć, co wasi naukowcy robią czterysta tysięcy kilometrów stąd?

— Proszą przysłać inspektorów do Bazy Księżycowej. Zaproponowaliśmy, że pokażemy inspektorom ONZ wszystko, co tylko sobie życzą. Propozycja nadal jest aktualna.

Reporter z tylnych rzędów zawołał:

— Mówi pani, że pozwolicie inspektorom ONZ przyjrzeć się wszystkim waszym operacjom nanotcchnologicznym?

— Oczywiście — odparła Joanna. — Wysunęliśmy tę propozycją na samym początku. Nadal jest aktualna, jeśli pan Faure chciałby z niej skorzystać.

— Co pan zrobi, panie sekretarzu generalny?

Faure czubkiem palca musnął wąsik.

— Oczywiście, mamy w planach wysłanie inspektorów do Bazy Księżycowej. Kilku weźmie udział w misji miłosierdzia, ale ten fakt nie zmienia zasadniczej sytuacji. Baza Księżycowa musi podporządkować się prawu!

Joanna szybko powiedziała:

— Ale jeśli — lub raczej kiedy — Trybunał Sprawiedliwości uzna niepodległość Bazy Księżycowej, wtedy operacje nanotechnologiczne będą kontynuowane zgodnie z prawem.

Reporterzy nie byli zainteresowani prawnymi subtelnościami. Podchwycili nowy temat.

— Wysyłacie inspektorów do Bazy Księżycowej?

— Kogo?

— Jak się nazywają? Z jakich krajów pochodzą?

Faure wzniósł ręce, by uciszyć pytania. Z lekkim uśmiechem satysfakcji, że uwaga znów skupia się na nim, powiedział:

— Proszę państwa! W obecnej chwili nie mogą ujawnić wszystkich szczegółów.

Joanna pomyślała: Jasne, że nie, ty kłamliwy mały pierdoło.

Postanowiłeś wysłać inspektorów minutę temu, wymyśliłeś to na poczekaniu.

Ale uznała, że nie warto go zawstydzać. Wizyta inspektorów może być krokiem ku niepodległości Bazy Księżycowej, a nie chciała robić nic, co mogłoby temu przeszkodzić.

Masz swoje małe zwycięstwo, pomyślała. Ciesz się nim. Na razie.

— To dobre wieści — powiedziała Jinny Anson. — Mam rację?

Doug poprosił ją i Kris Cardenas o spotkanie w Grocie, żeby przy kolacji omówić najświeższe wiadomości z Ziemi. Sam przyszedł z Edith i teraz oboje siedzieli naprzeciwko dwóch kobiet. Pochylając się nad swoją tacą, Doug odparł:

— Dobre z politycznego punktu widzenia, jak sądzę.

— Pierwszy przełom w impasie — powiedziała Edith, odkładając łyżkę. Rosół był gęsty jak gulasz, ale praktycznie bez smaku. Tęskniła za choćby jedną małą papryczką jalapeno.

— Z przyjemnością zaprezentuję inspektorom ONZ wszystkie nasze prace nanotech — oświadczyła Cardenas z zapałem. — Ale jeśli będą chcieli wejść do laboratorium Willego, muszą zrobić to na własną rękę.

Doug niemal wyszczerzył zęby, gdy wyobraził sobie, jak ktoś obcy próbuje nakłonić Zimmermana do pokazania laboratorium. Potem pomyślał: Z drugiej strony, profesor może nie mieć nic przeciwko, by inni naukowcy zobaczyli jego osiągnięcia.

— Ale czy to będą naukowcy? — zastanowił się na głos.

— Co? — zapytała Cardenas.

— Inspektorzy naprawdę będą naukowcami czy też szpiegami Faure’a?

— Jednym i drugim — odparła Edith bez namysłu.

— W takim razie ile i co będziemy mogli im pokazać?

— Wszystko — powiedziała Anson — z wyjątkiem przygotowań do obrony Bazy.

Cardenas ze smutnym uśmiechem przyznała:

— W takim razie możemy pokazać im wszystko. Nie mamy nic o charakterze militarnym.

— W porządku — powiedział Doug. — Zatem z inspektorami nie będzie kłopotów.

— Chyba że zaleją Willemu sadła za skórę.

— Jakby go miał mało! — zaśmiała się Anson.

Doug rozejrzał się po Grocie. Prawie wszystkie miejsca były zajęte. Ludzie wybierali posiłki z automatów, szli z tacami do stołów, gawędzili z przyjaciółmi. W wielkiej komorze brzęczały dziesiątki rozmów.

Zmusił się do skupienia uwagi na aktualnym problemie.

— Jinny, kto wróci na Ziemię statkiem ewakuacyjnym?

Anson płynnie przerzuciła mentalne biegi.

— Trupa baletowa, to jasne.

— Kierownik powiedział mi, że pozwie ONZ i zażąda odszkodowania za straty poniesione wskutek odwołania występów — wtrąciła Edith.

— Powodzenia — parsknęła Anson.

— Zostaje jeszcze trzydzieści miejsc — powiedział Doug.

Anson pokiwała głową.

— Przeglądamy terminy kontraktów. Pierwszeństwo będą mieli ci, których umowy wygasły.

— Brzmi rozsądnie — przyznał Doug.

— Poza tym mamy jedną ciężarną — dodała Anson.

— Poważnie? — Edith natychmiast okazała zainteresowanie. — Kogo? Od kiedy?

— Parę miesięcy, tak jest w karcie zdrowia.

— Chciałabym przeprowadzić z nią wywiad.

— Załatwię to — obiecała Anson.

— A co z ojcem? — zapytał Doug.

Anson pokręciła głową.

— Jego kontrakt wygasł, ale przed nim jest zbyt wiele osób. Będzie musiał tu zostać.

— Może ktoś odstąpiłby mu swoje miejsce, żeby mógł lecieć z żoną — podsunęła Edith.

— Nie są małżeństwem. W każdym razie jeszcze nie. A gdyby nawet ktoś zrezygnował, przydzieliłabym miejsce następnemu w kolejce, nie przyszłemu tatusiowi.

— Który jest na liście? — zapytał Doug.

— Osiemnasty.

— Myślicie, że pobiorą się na Ziemi? — zapytała Cardenas.

— Chcą się pobrać tu i teraz — odparła Anson — ale nie ma nikogo, kto mógłby udzielić im ślubu.

Doug odchylił się na krześle i przez chwilę wpatrywał się w skalny strop Groty.

— Może duchowny z Ziemi da im ślub przez łącza telewizyjne — zaproponował.

— Oboje są katolikami — powiedziała Anson.

— Może papież? — zażartowała Edith. — Albo przynajmniej kardynał. Byłby pierwszorzędny reportaż.

Doug uśmiechnął się do niej.

— Zobaczymy, co da się zrobić. Byliby małżeństwem, nawet gdyby przez jakiś czas musieli pozostać rozdzieleni.

Anson zrobiła smutną minę i Doug uświadomił sobie, że jej mąż nadal mieszka na Tarawie. Od kilku lat żyli w separacji; domem Jinny była Baza Księżycowa, jej mąż został na Ziemi.

Aby zmienić temat, powiedział:

— Ciekawe, kogo Faure przyśle nam do sprawdzenia prac nanotech.

Anson parsknęła.

— Założę się, że przynajmniej jeden inspektor będzie Japończykiem, z Yamagata Industries.

Dzień trzydziesty szósty

— Szkoda, że już przekwitły wiśnie — powiedział Rashid do Tamary Bonai. — W tym roku wyglądały przepięknie.

Miasto Waszyngton kwitło: Bonai widziała róże i magnolie na trawnikach Białego Domu, gdy przed wjazdem na Pennsylva-nia Avenue limuzyna mijała silnie strzeżoną bramę.

Jej pięć minut z panią prezydent nie wypadło najlepiej. Wierna danemu słowu, próbowała nakłonić ją do poparcia niepodległości Bazy Księżycowej. Zgodnie z jej oczekiwaniami pani prezydent uprzejmie, ale stanowczo odpowiedziała, że nie może tego zrobić, dopóki Baza Księżycowa nie przestanie korzystać z nano-technologii.

— Ale bez nanotechnologii Baza Księżycowa będzie musiała zostać zamknięta — powiedziała Bonai.

Pani prezydent wzruszyła ramionami.

— Moje stanowisko jest jasne. Potencjalne zagrożenie ze strony nanotechnologii jest tak poważne, że warto poświęcić Bazę, byleby go uniknąć, Od dłuższej chwili siedziały naprzeciwko siebie w pluszowych fotelach przed ciemnym i pustym kominkiem w Gabinecie Owalnym. Bonai miała na sobie różową tuniką bez rękawów oraz perłowy naszyjnik, kolczyki i bransoletką. Pani prezydent wystąpiła w granatowej garsonce ze skromną spódnicą do połowy łydki, w biżuterii ze srebra i turkusów z rodzinnej Arizony.

— Zdaje sobie pani sprawę — zaczęła Bonai powoli — że Narody Zjednoczone zamierzają przekazać Bazę Yamagata Industries?

Prezydent zerknęła na swojego doradcę, siedzącego cicho po drugiej stronie pokoju, za plecami Bonai, z komputerem wielkości e-booka w ręce. Młody człowiek miał miniaturowy mikrofon przypięty po wewnętrznej stronie kołnierzyka, żeby bezgłośnie przekazywać informacją do niewidocznego odbiornika w lewym uchu pani prezydent.

— Yamagata Industries? — powtórzyła, żeby zyskać na czasie.

— Już mają bazę na Księżycu, prawda?

— Tak — przyznała Bonai. — Ale zamierzają przejąć Bazę Księżycową i wykorzystywać nanomaszyny dla własnych celów — łącznie z produkcją kliprów rakietowych.

— Jest pani pewna? — Pani prezydent spiorunowała wzrokiem doradcę, który zrezygnował z wszelkich pretensji do dyskrecji i gorączkowo przewijał pliki w komputerze.

— To zapewniłoby Yamagacie — Japonii — światowe przywództwo w transporcie aerokosmicznym — dodała Bonai.

Doradca potrząsnął głową i coś wyszeptał. Pani prezydent uśmiechnęła się i powtórzyła jak papuga:

— Nic nie wskazuje na to, że ONZ zamierza przekazać Bazę Księżycową Yamagacie.

— Z całym szacunkiem, czy wobec tego mogę zasugerować, żeby zapytała pani sekretarza generalnego o zamiary?

Pani prezydent lekko ściągnęła brwi.

— Mogę wiedzieć, dlaczego to panią interesuje? Ostatecznie Baza Księżycowa próbuje uniezależnić się od Kiribati, nieprawdaż?

— Kiribati opowiada się za niepodległością Bazy. Uniezależnienie się nie będzie miało wpływu na nasze kontakty handlowe. Zamierzamy formalnie uznać niepodległość Bazy.

— Doprawdy? — Prezydent pochyliła się lekko w jej stronę i uśmiechnęła się po macierzyńsku. — Pozwoli pani, młoda damo, że udzielę jej przyjacielskiej rady. Uznanie Bazy Księżycowej przez Kiribati nie wywrze najmniejszego wpływu na sytuację polityczną. Proszę więc z łaski swojej się nie wychylać, bo może pani później tego pożałować.

Bonai uśmiechnęła się nieznacznie.

— Doceniam pani szczerość, pani prezydent, choć myślę, że uznanie niepodległości Bazy Księżycowej przez Amerykę byłoby zgodne z najlepszymi tradycjami waszego narodu.

Pani prezydent westchnęła, co było dla doradcy sygnałem zakończenia spotkania. Młody człowiek natychmiast zerwał się na nogi, podszedł do niej, pochylił się i powiedział:

— Przepraszam, ambasador Ugandy czeka już ponad trzy minuty.

Bonai zrozumiała sugestię i opuściła Gabinet Owalny.

Teraz wspierała głowę na oparciu krytej pierwszorzędną skórą kanapy, gdy limuzyna w żółwim tempie zmierzała do hotelu.

Rashid był albo zbyt taktowny, albo zbyt przebiegły, żeby pytać ją o przebieg spotkania.

— Zamówiłem stolik w restauracji w hotelu — powiedział, zacierając ręce. — To przyjemny lokal, cichy i przytulny. Jedzenie jest wyśmienite.

— To świetnie. — Bonai uświadomiła sobie, że Rashid wcale się nic spodziewał, by z jej pięciu minut w Gabinecie Owalnym wynikło coś znaczącego. Uwagę skupiał na wspólnym wieczorze.

— Jack Kilifer miał akurat tyle czasu, żeby w czasie lotu z Waszyngtonu do Bostonu wypić martini. Przyleciał za Bonai do Waszyngtonu i natychmiast zrezygnował z nadziei uśmiercenia jej w stolicy. Zbyt wielu ochroniarzy, zbyt wielu policjantów, zbyt wielu ludzi na ulicach i w hotelach.

Nie jestem profesjonalnym zabójcą, myślał ponuro podczas krótkiego lotu do domu. Czemu O’Conner wybrał mnie do tej roboty?

Doskonale znał odpowiedź. To on zwrócił uwagę generała na nieprzejednanie Bonai. A O’Conner zawsze byl zdecydowanym zwolennikiem poglądu, że ten, kto wskazuje problem, powinien go rozwiązać.

Ale morderstwo? Może kiedy będzie sama na tej swojej wysepce. Albo nawet w mieście na atolu Tarawa; jedynymi ochroniarzami, jakich mają ci wyspiarze, są draby z kasyna.

Gdy samolot wysunął podwozie i ustawił się do lądowania nad starym bostońskim Portem Aerokosmicznym Logana, Kilifer rozważał pomysł zatelefonowania do Atlanty i poproszenia O’Con-nera o wynajęcie zawodowca. Albo chociażby jednego z oddanych fanatyków Korpusu Miejskiego.

Ale wiedział, że byłoby to wołaniem na puszczy. O’Conner postawił sprawę jasno: chciał, żeby wykonał robotę osobiście. „Im mniej ludzi będzie o tym wiedziało — powiedział — tym lepiej.”

Tak, pomyślał Kilifer, gdy opony zapiszczały na pasie. Gdy załatwię Bonai, będzie miał mnie w ręku. A jednak uśmiechał się lekko, gdy podniósł się z fotela i szedł za innymi pasażerami do wyjścia. Kiedy Bonai wróci na Tarawę, polecę za nią. Teraz, gdy znał wyspy, wszystko powinno pójść jak po maśle.

I zaczął snuć plany.

Dzień trzydziesty ósmy

Z przytulnego wnętrza pokoju patrzyli, jak kliper siada z wdziękiem na płycie lądowiska.

— Jest — powiedział Nick O’Malley.

Claire Rossi, siedząca na koi, pokiwała głową.

— Nie jesteś podekscytowana? — zapytał, zmuszając się do uśmiechu.

— Ślubem, tak. Wyjazdem, nie.

— Musisz lecieć. Dla twojego dobra. I dziecka.

Claire znowu pokiwała głową, ale powiedziała:

— To nie choroba, wiesz. Ciąża jest czymś tak normalnym jak oddychanie.

— Zasady to zasady — powiedział Nick kategorycznym tonem. — Poza tym na Ziemi będziesz mieć lepszą opieką lekarską. I będzie przy tobie twoja matka.

— Ale nie ty.

— Przylecą następnym statkiem.

— Nick, może nie być następnego statku.

— Posłuchaj…

Zadzwonił telefon i Claire zawołała:

— Odbierz!

Na ekranie pojawiła się radosna twarz Jinny Anson.

— Słuchajcie, macie być gotowi za dwie godziny.

— Będziemy — powiedziała Claire.

— Z największą przyjemnością — dodał Nick.

Zapomnieli o sprzeczce i zaczęli szykować się do ślubu. Claire pożyczyła rzeczy od koleżanek. Założyła beżową długą suknią (najbardziej zbliżoną do ślubnej spośród tych, jakie były w Bazie) i różne dodatki, które prawie pasowały. Nick nie znalazł nic w swoim rozmiarze, z wyjątkiem białego kombinezonu służb medycznych.

Ślub odbywał się w biurze Jinny Anson, w obecności sześciorga przyjaciół. Claire trzymała bukiet kwiatów zerwanych w ogródku Lwa Brudnoja.

Ze ściennego ekranu patrzył na nich arcybiskup Kiribati, błyskający białymi zębami w brązowej twarzy. Ubrany w uroczysty strój z fioletową stułą i piuską, stał w kaplicy o tynkowanych ścianach i drewnianym stropie.

Anson, Doug i Harry Clemens stali z boku, podczas gdy Edith, z kamerą przyklejoną do oka, robiła ujęcia biura. Joanna i Lew Brudnoj przyglądali się z ekranu po drugiej stronie pokoju.

Ceremonia była krótka, trochę zepsuta przez opóźnienie przekazu, ale wzruszająca. Doug usłyszał, jak Anson pociągnęła nosem. Patrząc na matkę pomyślał, że ona też ma łzy w oczach. Zastanowił się, dlaczego kobiety płaczą na ślubach.

Kiedy było po wszystkim, arcybiskup uśmiechnął się do nich i silnym głosem powiedział:

— Tacy nie będzie.

Katolicy obecni w biurze zaśmieli się na te słowa. Para nowożeńców i ich przyjaciele wymaszerowali z biura do Groty.

— Będą mieli namiastkę miesiąca miodowego — powiedziała Anson trochę smętnie. — Kliper startuje jutro o dziesiątej.

— Dobrze, że przynajmniej mogli się pobrać — dodał Clemens.

— Mam nadzieję, że są szczęśliwi.

Doug już patrzył na twarz matki na ściennym ekranie.

— Jakieś postępy z Faure’em? — zapytał.

Po trzech sekundach Joanna ponuro pokręciła głową.

— Robi maksymalny szum w mediach wokół tej tak zwanej misji miłosierdzia. Poza tym unika mnie.

— Czy coś świadczy o przygotowywaniu sił pokojowych?

— Doug stanął przed powiększonym wizerunkiem matki.

— Nic na to nie wskazuje. Wydaje się, że obecnie nic nie robią. Oczywiście, mogą szykować drugą akcję w tajemnicy.

— Ja bym tak zrobił. Uprzedzanie wroga o ataku nie ma sensu.

— Jutro jest zebranie zarządu — powiedziała Joanna. — Muszę przekabacić Rashida i skłonić go do poparcia Bazy.

— Tamara Bonai w rozmowie z panią prezydent nic nie osiągnęła — mruknął Doug.

Joanna podniosła palec, gdy tylko usłyszała jego słowa.

— Nie bądź taki pewien. Amerykański ambasador w Japonii niespodziewanie przyleciał kliprem do Waszyngtonu. Coś się dzieje, tak myślę.

Po chwili zastanowienia Doug zapytał:

— Mamo, może to wariacki pomysł, ale czy brałaś pod uwagę bezpośrednią rozmowę z samym Yamagatą?

Tym razem opóźnienie trwało dłużej niż trzy sekundy.

— Masz na myśli samego starego? Seigo Yamagatę?

— Jeśli będzie chciał się z tobą zobaczyć.

Jej rysy stwardniały.

— Będzie. Już ja się postaram!

Podniesienie sklejonych powiek wymagało od Nicka nie byle jakiego wysiłku. Przyjęcie było wspaniałe, ale skończyło się przed paroma godzinami. Claire musi spakować swój skromny dobytek i wsiąść na pokład klipra.

Kuliła się przy nim w koi, śpiąc smacznie z błogim uśmiecham na ustach.

Nick podniósł się na łokciu i zerknął na cyfrowy zegar.

— Dwadzieścia po dziewiątej! — zawołał. — Dobry Boże, Claire, wstawaj!

Otworzyła jedno oko, wyciągnęła nagie ramię i objęła go za szyję.

— Jestem twoją żoną od osiemnastu godzin, a już chcesz mną rządzić.

— Ale pora…

— Wyluzuj się — wymamrotała sennie. — Nigdzie nie lecę.

— Co? Co to znaczy?

— Zostaję z tobą — powiedziała, wreszcie otwierając oboje oczu.

— Nic możesz!

— Dałam swoją kartę pokładową Ellen Berson. Wczoraj, gdy zaleliście się w trupa paliwem rakietowym.

— Co zrobiłaś?

— Ellen ma chłopaka w Filadelfii. Mój chłopak jest tutaj.

— Nie możesz… — powtórzył głosem wyostrzonym ze strachu.

— Zatrzymają ją w porcie rakietowym.

— Nie zatrzymają. A jeśli nawet, i tak postanowiłam zostać z tobą.

— Zmuszacie…

— Nikt nikogo nie zmusi — oświadczyła Claire zdecydowanie.

— A jeśli przyślą jakichś zbirów z ochrony, wydam im bitwę. Będą musieli ustąpić, żeby nie wyrządzić krzywdy dziecku.

— Zwariowałaś!

— Na twoim punkcie, misiaczku.

— Nie możesz urodzić tu dziecka. Nie wolno.

Uśmiechnęła się wyrozumiale.

— Nick, zawsze jest ten pierwszy raz.

— Ale… — Nick straci! parę i opadł na poduszkę, pokonany. I wniebowzięty.

— To się stało w czasie ślubu — mówiła Claire. — Kiedy arcybiskup powiedział ten kawałek o wspólnym życiu. Wtedy podjęłam decyzję, że nie polecę na Ziemię, dopóki nie będziemy mogli zrobić tego razem.

Patrząc na niski sufit, Nick burknął:

— Przyjdzie nam drogo za to zapłacić.

Ale uśmiechał się od ucha do ucha.

Dzień trzydziesty dziewiąty

Joanna umyślnie zajęła miejsce na końcu długiego stołu konferencyjnego, skąd mogła patrzeć prosto na Rashida. Wszyscy członkowie zarządu stawili się osobiście, nawet stary McGruder na elektrycznym wózku inwalidzkim, z pękatą aparaturą podtrzymującą życie. Nadal czekał na dawcę serca; Joanna pomyślała, że jest bardziej opleciony przewodami niż astronauta.

Rashid i Tamara Bonai przyszli razem; może nic trzymali się za ręce, ale wyraźnie byli uradowani swoim towarzystwem. Joanna zawrzała. Jeśli ta mała flądra przeszła na stronę Rashida, to…

Urwała, nie wiedząc, co wtedy zrobi. Albo co mogłaby zrobić. Kazała Dougowi poderwać Bonai i skaptować ją dla sprawy. Wyglądało na to, że Rashid był szybszy. Nijak nie mogła temu zaradzić.

Wokół stołu prowadzono ściszone rozmowy, członkowie zarządu wymieniali się najświeższymi informacjami i plotkami. Z Joanną nikt nic rozmawiał. Na swoim końcu stołu siedziała jak w izolatce.

Gwar ucichł, gdy Rashid usiadł i uśmiechnął się promiennie do zgromadzonych.

— Cieszę się, że wszystkim udało się stawić osobiście na sesji nadzwyczajnej — zagaił lekko piskliwym tenorem. — Łącznie z tobą, Mac.

Zza maski tlenowej McGruder wychrypiał:

— Nawet gdybyś chciał, chłopcze, nie zdołałbyś powstrzymać mnie od przyjazdu. Kiedy cały ten cyrk z ONZ dobiegnie końca, polecę do Bazy Księżycowej i postaram się, żeby te nanomaszyny zreperowały mi serce.

Zaniósł się zgrzytliwym śmiechem; inni dołączyli do niego z grzeczności. Wszyscy z wyjątkiem Rashida, jak zauważyła Joanna, siedzącego z uśmiechem zamrożonym na twarzy. Mac jest po naszej stronie, wiedziała. Od miesięcy faszerowała go informacjami na temat nanoterapii.

— W porządku obrad mamy tylko jeden punkt — powiedział Rashid — i powinniśmy uporać się z nim względnie szybko.

Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę.

— Skoro to ty zwołałaś zebranie, Joanno — dodał Rashid — i mamy dyskutować nad twoją rezolucją, może przedstawisz ją formalnie?

Nawet nie spojrzała na ekran stojący przed nią na stole. Czystym, dźwięcznym głosem powiedziała:

— Projekt rezolucji: Masterson Corporation dołoży wszelkich starań, żeby poprzeć polityczną niezależność Bazy Księżycowej.

W sali konferencyjnej zapadła głucha cisza. Wreszcie jeden z siwowłosych mężczyzn siedzących w połowie długości stołu zapytał:

— Sugeruje pani, że nie popieramy niepodległości Bazy Księżycowej?

— Czemu mielibyśmy to zrobić? — zapytała członkini zarządu.

— Bo jeśli nie — odparła Joanna, nim zdążył zabrać głos ktoś inny — stracimy produkcję kliprów rakietowych na rzecz Japonii.

— Japonii?

— To niezupełnie prawda, Joanno — powiedział Rashid.

— Linia produkcyjna kliprów należy do naszej filii w Kiribati, prawda?

— Jak Japonia zamierza to osiągnąć? Zakładam, że chodzi o Yamagata Industries, nie o rząd japoński.

— Na jedno wychodzi, mniej więcej — powiedziała Joanna.

— Nie rozumiem, w jaki sposób Yamagata miałby odebrać nam produkcją kliprów.

— Nie myje wytwarzamy, tylko Kiribati.

— Ale my ciągniemy zyski, prawda?

— Chwileczkę — zawołał Rashid, podnosząc ręce, żeby ich uciszyć. — Porozmawiajmy spokojnie i logicznie.

Joanna natychmiast powiedziała:

— Założyliśmy korporacją w Kiribati, żeby nie podlegać zakazowi stosowania nanotechnologii.

— Tak, a potem ci cholerni wyspiarze i tak podpisali się pod traktatem — powiedział jeden z mężczyzn. Nagle zdał sobie sprawę, że naprzeciwko niego siedzi Tamara Bonai i poczerwieniał. — Przepraszam — wymamrotał. — Bez urazy.

Bonai popatrzyła na niego, mówiąc:

— Kiribati zostało zmuszone do sygnowania traktatu pod wpływem nacisków Narodów Zjednoczonych. Nie spodziewaliśmy się jednak, że ONZ spróbuje rozciągnąć traktat na Bazę Księżycową.

— Jak się pani ustosunkowuje do niepodległości Bazy? — zapytała siedząca obok niej kobieta.

— Zapewniono nas, że uzyskanie politycznej niezależności przez Bazę Księżycową w żaden sposób nie wpłynie na dotychczasową współpracę z Kiribati. Tym samym opowiadamy się za niepodległością.

Parę osób przy stole pokiwało głowami. Bonai dodała:

— Jednakże obawiamy się, że ONZ przekaże produkcją kliprów Yamagacie, gdy opanuje Bazę.

Rashid spochmurniał.

— To nie wszystko — powiedział. — Chodzi o coś więcej.

— Istota problemu — zaczęła Joanna — polega na tym, że praworządny zapał, z jakim ONZ dąży do podporządkowania nas postanowieniem traktatu, to lipa — parawan dla przekazania Bazy i wszystkich jej operacji w ręce Yamagaty.

— Łącznie z produkcją kliprów przy użyciu nanomaszyn?

— Oczywiście.

— McGruder lekko obrócił fotel w stronę Rashida.

— Wiedziałeś o tym?

— Dowiedziałem się — odparł Rashid.

— I co zamierzasz zrobić?

Rashid odetchnął głęboko.

— Próbuję przestawić tę korporację na nowy poziom dochodowości. I na nową linię produkcyjną, która przyniesie większe zyski niż budowa kliprów.

Joanna zauważyła, że Rashid zyskał niepodzielną uwagę obecnych.

Pochylając się nad stołem, mówił:

— Chcę wynegocjować partnerskie stosunki gospodarcze z Yamagatą, żeby wspólnie budować elektrownie termojądrowe…

— Omawialiśmy to dziesięć lat temu — wychrypiał McGruder.

— Osiem lat temu, i wówczas popełniliśmy błąd — oświadczył Rashid z żarliwym przekonaniem. — Nie powtarzajmy go. Produkcja energii termojądrowej to interes rzędu trylionów dolarów. Mamy okazję w niego wejść, niepowtarzalną okazję: zyskaj albo trać.

Starając się zachować spokojne brzmienie głosu, Joanna powiedziała:

— Proponujesz więc Yamagacie linię produkcyjną kliprów w zamian za udział w ich programie termojądrowym.

— Który może przynieść znaczne zyski, jeśli paliwem reaktorowym będzie wydobywany na Księżycu helion — powiedział Rashid.

— W takim razie czemu nie wydobywamy go sami? Z nanomaszynami możemy pozyskiwać helion przy ułamku kosztów ponoszonych przez Yamagatę.

— Joanno, pora, żebyś przestała traktować Bazę Księżycową jak swój prywatny folwark! — warknął Rashid.

Odebrała jego słowa jak policzek.

— Żywisz urazę już od ośmiu lat, Omar, od kiedy zarząd dał Bazie pierwszeństwo przed twoim pomysłem z energią termojądrową.

— To był błąd i mamy szansę go naprawić.

— Rezygnując z Bazy Księżycowej i pozwalając, by Yamagatą przejął linie produkcyjną kliprów.

— Posiadamy patenty — sparował Rashid. — Yamagata będzie nam za nie płacić, podczas gdy nasze koszty spadną do zera.

Jedna z kobiet mruknęła:

— Yamagata będzie wnosić opłaty, dopóki nie rozłoży klipra na części i nie opracuje technologii produkcji na tyle różnej od naszej, by zerwać porozumienie patentowe.

— Co zajmie najwyżej rok albo dwa — dodał inny członek zarządu.

— Nie, jeśli połączymy się z Yamagata — powiedział Rashid.

Zapadła cisza. Są zaskoczeni, pomyślała Joanna.

— Fuzja ma sens — podjął Rashid znacznie spokojniej. — Połączone korporacje staną się wiodącym producentem środków transportu aerokosmicznego i energii termojądrowej. Wartość waszych udziałów wzrośnie dziesięciokrotnie. Nawet więcej.

— Nigdy nie zagłosuję za fuzją z Yamagata Industries — powiedziała Joanna złowieszczo niskim głosem.

— A dlaczego nie? — zapytał Rashid uszczypliwym tonem. — Obawiasz się, że twój syn będzie musiał wrócić na Ziemię i żyć z nami wszystkimi?

— To niestosowna uwaga.

— I nie ma nic do rzeczy, panie przewodniczący — zaznaczył łysy, zażywny jegomość siedzący po prawej stronie Joanny. Inni mruknęli i pokiwali głowami.

Rashid na chwilę zamknął oczy i powiedział cicho:

— Macic rację. Posunąłem się za daleko. Joanno, poroszę o wybaczenie. Dałem się ponieść gorączce chwili…

Spojrzała mu prosto w oczy. Cisza przeciągała się boleśnie. Tamara Bonai sprawiła, że czar prysnął.

— Proponuję przejść do głosowania nad rezolucją przedstawioną przez panią Brudnoj.

— Popieram — powiedział mężczyzna siedzący naprzeciwko niej.

Rezolucja przeszła jednym głosem: Tamary Bonai. Joanna odetchnęła z ulgą. Nie wskoczyła do jego obozu, pomyślała. Może do łóżka, ale nie do obozu.

Potem pomyślała: Ale rezolucja niewiele znaczy, na pewno nie w porównaniu z kwestią fuzji z Yamagata.

Rashid mówił:

— …każdy członek zarządu powinien dać wyraz naszemu poparciu dla Bazy Księżycowej w rozmowie ze swoim senatorem. Powołam również komitet, który spotka się z panią prezydent, aby zaprezentować podjętą rezolucję. Joanno, chyba powinnaś mu przewodniczyć.

Wydawało się, że przyjmuje porażkę z klasą. Dlaczego nie? — zapytała się w duchu Joanna. Wszyscy członkowie zarządu marzą o zwielokrotnieniu wartości swoich udziałów.

— Myślę, że powinniśmy powołać drugi komitet — powiedziała bez namysłu. — Do współpracy z przewodniczącym zarządu w negocjacjach z Yamagatą.

— Tego nie mamy w porządku dziennym — warknął Rashid.

— Nazwij to nowym punktem.

— Chcę zasiadać w tym drugim komitecie — zgłosił się jeden z członków.

— Ja również — oświadczyła Joanna słodko.

Dzień czterdziesty

Tamara Bonai zmieniła plany powrotu do Kiribati i przedłużyła pobyt w Savannah o dwadzieścia cztery godziny — na prośbę Rashida.

Po zakończeniu zebrania zarządu poprosił ją, żeby została dzień dłużej.

— Teraz, gdy ciśnienie opadło, chciałbym zabrać cię na morską wycieczkę.

Zobaczyła w jego oczach coś, co ją zdziwiło: nie gniew ani zatroskanie z powodu nieustępliwości Joanny Brudnoj, tylko ulgę, niemal satysfakcję. Po chwili zastanowienia uśmiechnęła się i wyraziła zgodę. Na zebraniu nie powiedział wszystkiego, co mu chodzi po głowie, pomyślała. A może cieszy go perspektywa wspólnej wyprawy. Sami na łodzi — trudno będzie uniknąć jego zalotów. Ale w jego oczach wyczytała coś więcej. Triumf.

Był szczęśliwy i beztroski, gdy kierował motorowy jacht w dół rzeki, za Fort Pułaski i port kliprów na Tybee Island na błę-kitnoszary, wzburzony Atlantyk.

— Zapowiada się piękny dzień — powiedział radośnie, siedząc w fotelu pilota z jedną gołą nogą przewieszoną przez podłokietnik. — I cudowna, gwiaździsta noc.

Był na boso, ubrany w niebieskie kąpielówki i koszulkę z logo Masterson Corporation. Bonai miała żółte jak słońce bikini pod zwiewnym, przejrzystym, drugim do bioder peniuarkiem.

— Ani jednej chmurki — zachwycał się Rashid.

Tamara nie martwiła się o pogodę. Żałowała, że Rashid nie wziął żaglówki, bo żeglowanie byłoby przyjemniejsze od telepania się na silniku. Dobrze, że elektryczny silnik łodzi był cichy i czysty; spaliny nie raziły jej zmysłu powonienia.

Dzień minął bez zakłóceń. W porze lunchu już nic widzieli lądu. Słońce zaszło i zgodnie z przewidywaniami Rashida na niebie rozbłysły gwiazdy, inne niż konstelacje znane jej z Kiribati, ale równie piękne.

Księżyca nie było widać.

Rashid przez cały dzień gawędził na lekkie tematy, jakby zebranie zarządu było ostatnią rzeczą, o której chciałby mówić. Przy kolacji jednakże wspomniał o swojej długiej walce w drodze na szczyt Masterson Corporation.

— Muzułmaninowi niełatwo wybić się w korporacyjnej Ameryce, nawet muzułmaninowi urodzonemu i wychowanemu w Baltimore — mówił z rosnącą goryczą. — Ale pracowałem ciężej od innych. Kiedy przezywali mnie Omarem, puszczałem to mimo uszu. I nazywali mnie gorzej, za plecami, wiem. Arabus. Sierściuch.

Tamara westchnęła współczująco, sięgając po cielęcinę i sałatkę.

Na deser były figi, daktyle i szampan. Tamara wiedziała, co będzie dalej i niemal się cieszyła. Niedługo później leżeli w koi na dziobie łodzi, dysząc w rytm fal oceanu. Stwierdziła, że Rashid jest doświadczonym kochankiem; umiał sprawić, że oboje odczuwali przyjemność.

Później, gdy leżeli spoceni i wyczerpani pod sufitem odległym nie dalej jak o wyciągnięcie ręki, Tamara delikatnie, powoli kierowała rozmową w taki sposób, by Rashid powiedział jej więcej o sobie. O swoim wzlocie do zarządu Mastersona. O zwycięskiej bitwie o fotel przewodniczącego. O ambicji ofiarowania światu bezpiecznego, czystego, ekonomicznego źródła energii.

— Z tego będę znany, gdy już mnie nie będzie — powiedział cicho w ciemności. — Przyszłe pokolenia będą pamiętać, że dzięki mnie energia termojądrowa weszła do powszechnego użytku.

Przez długą chwilę Bonai nic nie mówiła. Słuchała poskrzy-pywania, gdy łódź wznosiła się i opadała na falach oceanu, myśląc, że to naukowcy Yamagaty z uporem pracowali nad praktycznym wykorzystaniem syntezy jądrowej.

— To wspaniałe osiągnięcie — powiedziała wreszcie.

— Tak. Wspaniałe.

— Ale jeśli pani Brudnoj uniemożliwi fuzję z Yamagatą… Co wtedy?

Zaśmiał się cicho i odwrócił w jej stronę.

— Nie może temu zapobiec. Widziałaś, jak zareagowali członkowie zarządu, gdy powiedziałem, o ile wzrośnie wartość ich udziałów.

— Pani Brudnoj jest zdeterminowaną kobietą. I ma ogromne wpływy.

— Już niedługo. Za jakieś miesiąc Baza Księżycowa będzie należeć do Yamagatą Industries i Joanna straci punkt oparcia.

— Za jakiś miesiąc?

Rashid przeciągnął ręką po jej nagim udzie.

— Tak. Od paru tygodni Yamagatą przerzuca żołnierzy sił pokojowych do swojej bazy w Koperniku. Razem ze specjalnym odziałem sił bezpieczeństwa zaatakują Bazę Księżycową i zajmą ją tak szybko, że Joanna i jej chłopak nawet się nie spostrzegą.

Zauważyła, że znów jest podniecony. Ja go kręcę, zastanowiła się, czy myśl o pokonaniu Joanny w walce o władzę?

Zaśmiała się z tego pytania. Rashid uznał, że zareagowała na wynik jego zabiegów i zaczął gładzić ją z większym zapałem.

Westchnęła i popieściła jego brodatą twarz, potem szepnęła mu do ucha:

— Stworzyłeś armię na Księżycu, a ludzie z Bazy nawet o tym nie wiedzą.

— Niezupełnie armię — odparł, zadowolony z jej akceptacji — Tylko parę setek żołnierzy. Ale mają rakiety i pojazdy gąsienicowe. Wystarczy, żeby otoczyć Bazę i zmusić do kapitulacji. Albo zniszczyć.

— Kiedy?

Ale Rashid przestał mówić i ułożył się na niej. Tamara zamknęła oczy i myślała o Dougu Stavengerze.

— Generał O’Conner jest na konferencji i nie wolno mu przeszkadzać — powiedziała kobieta.

Jack Kilifer ze złością wlepiał oczy w twarz na ekranie wide-ofonu. Typowa biurwa z Korpusu Miejskiego, pomyślał: szara suknia zapięta pod samą brodę, ani śladu makijażu, włosy związane w kok na czubku głowy. Mogłaby być atrakcyjna, gdyby trochę się wyluzowała.

— Poinformuje go pani, że dzwoni Jack Kilifer? — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Z Savannah?

— Generałowi nie wolno przeszkadzać — powtórzyła jak bezmyślny robot.

Zastanowił się szybko. Generał pewnie śpi albo może jest w śpiączce. Stale miał te niewielkie udary, które pozbawiały go przytomności na parę dni z rzędu. Nie mogę powiedzieć recepcjonistce, że Tamara Bonai jest na pieprzonej łodzi i nie mogę do niej dotrzeć. Nikt nic powinien o tym wiedzieć z wyjątkiem generała i mnie.

— W porządku — warknął do niewzruszonej kobiety. — Niech pani powie generałowi, że dzwoniłem z Savannah, dobrze?

— Oczywiście, proszę pana.

— I że jutro wyjeżdżam na wakacje do Kiribati.

— Przyjemnego wypoczynku, proszę pana.

Przerwał połączenie i ekran ściemniał. Tam ją dopadnę, powiedział sobie. Na wyspach. Załatwię ją i będzie po krzyku. Potrzebna mi tylko łódź.

Tamara nie śmiała kontaktować się z Dougiem z Savannah. Po nocy z Rashidem, gdy wrócili z morza, pospieszyła do hotelu, gdzie wzięła półgodzinny tusz, a potem pojechała do portu rakietowego na Tybee Island. Asystentka spakowała bagaże i towarzyszyła jej w limuzynie dostarczonej przez Masterson Corporation.

Przez cały półgodzinny lot balistyczny Bonai walczyła z pokusą zatelefonowania do swojego biura na atolu Tarawa, żeby połączono ją z Bazą Księżycową.

Kliper wystartował z Savannah w południe czasu miejscowego. Była 7.42 rano, gdy Tamara weszła do swojego gabinetu. Po-stukała w klawiaturę komputera i stwierdziła, że w Bazie jest 5.42 po południu. Idealnie.

Niespełna dziesięć minut później rozmawiała z Dougiem, patrząc na jego skupioną twarz na ekranie.

— Miesiąc? — Doug wyglądał na przestraszonego.

Pokiwała głową.

— Kilkuset żołnierzy. Gromadzą się w bazie Yamagaty w Koperniku.

Doug wbił oczy w przestrzeń.

— Przylatują zwyczajnymi LPT — mruknął.

Już chciała zapytać, co to są LPT, gdy sobie przypomniała: lunarne pojazdy transferowe, niezdarne, kanciaste transportowce, które kursowały regularnie między stacjami kosmicznymi na orbicie Ziemi i placówkami na Księżycu. ONZ zakazała komunikacji z Bazą Księżycową, ale baza Yamagaty nie podlegała restrykcjom. Konie trojańskie, pomyślała Bonai, przewożące żołnierzy na Księżyc po kilku na raz.

Doug widział, że Tamara jest okropnie zmartwiona, przestraszona. Naprawdę jej na nas zależy, powiedział sobie. Może mama ma rację i naprawdę zależy jej na mnie.

— Mają pociski rakietowe? — zapytał.

Trzy sekundy później odparła:

— Powiedział, że mają traktory, rakiety i wszystko inne, czego potrzeba do okrążenia Bazy i zmuszenia was do kapitulacji.

— A więc dlatego nie widzieliśmy żadnych ruchów wojsk. Gromadzą się po parę osób na raz w Nippon Jeden.

— Tak.

— I trenują. Aklimatyzują się do warunków panujących na Księżycu.

— Co zamierzasz zrobić, Doug? Za miesiąc będą gotowi do ataku!

— Nie wiem — odparł uczciwie. — Nie wiem, czy możemy zrobić cokolwiek w tak krótkim czasie.

Na twarzy Tamary odmalował się niepokój, gdy usłyszała jego odpowiedź.

— Doug, nie pozwól się zniszczyć! Poddaj się. Nie daj się zabić.

Nic nie powiedział. Nic nie mógł powiedzieć. Yamagata i siły pokojowe wkroczą do Bazy i pokonają ich. Zrozumiał, że jego wysiłki mające na celu zorganizowanie obrony były dziecięcą zabawą. Udawał, że jest dowódcą, podczas gdy brakowało mu wiedzy, doświadczenia, środków-jak dziecko z plastikowymi miotaczem bawiące się w żołnierza.

— Doug? — zawołała Tamara. — Możesz poddać się teraz, wiesz. Mogę wysłać kliper po ciebie i kogo tylko zechcesz. Możesz zamieszkać w Kiribati. Tutaj będziesz bezpieczny.

— Dzięki — mruknął, nadal oszołomiony tym ciosem. Wszystko na próżno, powtarzał sobie w duchu. Nigdy nie mieliśmy szans, od samego początku.

— Zadzwonię do ciebie za jakiś czas — powiedział z roztargnieniem. — Muszę… Potrzebuję trochę czasu, żeby to przemyśleć.

— Będę tutaj, Doug. Będę czekać na telefon.

Zgarbił się w fotelu za biurkiem, gdy ekran ściemniał. Miał mętlik w głowie.

Do pokoju weszła Edith, cała w uśmiechach.

— Właśnie wysłałam następny reportaż godny Pulitzera — oznajmiła z dumą i pochyliła się, żeby cmoknąć go w policzek. Potem zniknęła za przepierzeniem w sypialni.

Nim zdążył jej odpowiedzieć, ktoś zapukał w futrynę i rozsunął harmonijkowe drzwi, by wetknąć głowę do pokoju. Jinny Anson.

— Muszę z tobą pogadać, szefie — powiedziała lakonicznie. — Masz chwilę?

Rozsunęła drzwi na całą szerokość i weszła do pokoju. Za nią wmaszerował Nick O’Malley z Claire Rossi.

W małym pomieszczeniu nagle zrobiło się tłoczno, zwłaszcza po wejściu potężnie zbudowanego O’Mallcya. Rudzielec był zawstydzony jak chłopiec, który coś przeskrobał. Claire miała upartą, wyzywającą minę.

Doug zerwał się na nogi.

— O co chodzi?

— Ta przyszła matka — zaczęła Anson ostro — miała odlecieć statkiem ewakuacyjnym.

— To wy się pobraliście — powiedział Doug, czując pustkę w głowie.

— Postanowiłam zostać z moim mężem — oświadczyła Claire, łapiąc 0’Mallcya za rękę.

— Przecież jesteś w ciąży.

— Naruszyła warunki umowy o pracę — powiedziała Anson. — Przepisy wyraźnie mówią, że…

— Nie obchodzą mnie przepisy — odparła Claire. — Chcę zostać z mężem.

Doug popatrzył na O’Malleya, którego sztywna ruda czupryna prawie muskała sufit.

— Czy jesteś ograniczony, żeby nie zdawać sobie sprawy z ryzyka?

Z żałosną miną O’Malley odparł:

— Mówiłem jej. Mówiłem, żeby poleciała. Nie chciała mnie słuchać.

Kątem oka Doug zobaczył, że Edith wysunęła się zza przepierzenia i obserwuje przebieg wydarzeń. Myśli, że to będzie chwytliwy temat, uznał. Wzbudzi wielkie zainteresowanie.

Czuł, jak wzbiera w nim złość.

— Nie chciała cię słuchać? — powiedział do O’MalIeya. Odwracając się do Rossi warknął: — Co z ciebie za idiotka? Nie pomyślałaś o dziecku? Wcale cię nie obchodzi?

— Obchodzi…

— W takim razie czemu nie jesteś w drodze na Ziemię, gdzie byłabyś pod właściwą opiekę lekarską? — wrzasnął.

O’Malley stanął między nimi.

— Proszę zaczekać…

— Na co? — ryknął Doug. — Na następny atak na Bazę, w którym oboje możecie zginąć? Wy i dziecko?

Odwrócił się do Anson.

— Do licha, Jinny, jak to stado tępych jełopów, które uchodzi za twój pierwszorzędny personel, mogło do tego dopuścić? Nie kazałaś nikomu sprawdzać, kto wsiada na pokład statku ewakuacyjnego? Są ślepi, głupi czy po prostu skorumpowani? Co u diabła się stało?

— Nie wiem — odparła Anson niespodziewanie cichym głosem.

Rossi zaczęła:

— Dałam moje papiery…

Doug uciszył ją lodowatym spojrzeniem.

— Myślisz, że to zabawa? Czeka nas walka na śmierć i życie, a ty narażasz nienarodzone dziecko! Jesteście do tego stopnia nieodpowiedzialni i wyzuci z ludzkich uczuć? Jeszcze tego mi brakowało! Jakbym miał mało na głowie, przyjdzie mi się martwić o ciężarną idiotkę i jej dziecko!

Edith położyła mu rękę na ramieniu, a Anson złapała Claire za rękę.

— Chodź, idziemy stąd — powiedziała. — Doug, przykro mi, że obarczyłam cię tą sprawą. Nikt z nas już nie może nic zrobić. — Pociągnęła dziewczynę do drzwi.

O’Malley spiorunował Douga wzrokiem i przez chwilę wyglądało na to, że ma ochotę mu przyłożyć. Ale tylko parsknął gniewnie i poszedł za Anson i żoną.

Doug stał na środku pokoju, myśląc, jak tu ciasno, jak napiera na niego niski sufit, jak wielu ludzi umrze, jeśli nie skończy tej farsy szumnie zwanej obroną Bazy Księżycowej.

— Zastanawiałam się, kiedy puścisz trochę pary — szepnęła Edith. — Cieszę się, że nie ja znalazłam się na linii ognia.

Dzień czterdziesty pierwszy

Było grubo po północy. Doug leżał w ciemności obok Edith. Nawet nic próbowali się kochać; był zbyt zmęczony, zbyt wściekły, by dzielić się pieszczotami.

Boję się, uświadomił sobie. Naprawdę się boję. I nijak nie mogę temu zaradzić. W żaden sposób.

— Śpisz? — wyszeptała Edith tak cicho, że ledwo ją usłyszał.

— Nie.

— Ja też nie.

Doug leżał na plecach, patrząc w ciemny sufit.

— Nie powinienem tak wrzeszczeć na tych dzieciaków.

— Złamali zasady, prawda?

— Wrzeszczenie nic nie dało. Tylko ich do siebie zraziłem.

— Musiałeś wypuścić parę. Gdybyś tego nie zrobił, chyba byś pękł.

— Nie powinienem im tego robić.

Edith milczała przez chwilę. Potem szepnęła:

— Jeśli chcesz sobie ulżyć, nie krępuj się.

— Co?

— Nie duś tego w sobie. Czasami porządna wiązanka przynosi prawdziwą ulgę. Śmiało, nie przebieraj w słowach. Nie mam nic przeciwko.

Przez długą chwilę nie wiedział, co powiedzieć.

— Nie umiem — wyznał w końcu.

— Czego?

— Przeklinać. Nigdy się nie nauczyłem. Moja matka nic lubi grubych słów i nigdy ich nie słyszałem, gdy byłem mały.

— Nie znasz żadnych przekleństw? — Edith nie mogła w to uwierzyć.

— Do diabła i cholera. Pieprzony sukinsyn. Pierdolę, gówno, dupek.

— Jezu, jakbyś recytował listę.

Wzruszył ramionami.

— Nie mają dla mnie znaczenia. Nie emocjonalnie.

Odwróciła się w jego stronę. W ciemności ledwo widziała zarys jego głowy na poduszce.

— Co robisz, gdyjestes naprawdę wściekły? Kiedy masz ochotę opluć i skopać swojego starego wiernego psa?

Wiedział, że chce go rozbawić, wyciągnąć z podłego nastroju.

— Nigdy nie miałem psa.

— Nigdy nie chciałeś nikogo kopnąć?

— Chodzę na zewnątrz — powiedział.

— Co?

— Kiedy jestem naprawdę wkurzony, kiedy już nie wyrabiam, zakładam skafander i wychodzę na zewnątrz. Zwykle czuję się lepiej.

— W takim razie idź — powiedziała Edith, wspierając się na łokciu.

— Nie teraz. Nie pomoże.

— Mówiłeś…

— Prześpij się, Edith. Moich problemów nie rozwiąże spacer po powierzchni.

— Chodź — nacisnęła. — Ani razu nie zabrałeś mnie na zewnątrz. Moglibyśmy…

— Nie teraz — powtórzył. — Śpij.

Westchnęła i skuliła się obok niego. Żadne nie zamknęło oczu.

Kiedy rankiem chciał skontaktować się z Tamarą Bonai, usłyszał wiadomość, że udała się na prywatną wyspę i czeka na nawiązanie kontaktu wirtualnego.

Ze zmęczeniem poczłapał do studia rzeczywistości wirtualnej, ubrał się w kombinezon sensoryczny i poprosił technika, by pomógł mu założyć soczewki telewizyjne. Po paru minutach stał na piaszczystej plaży, zaskoczony, że na atolu Tarawa jest noc.

— Jestem kobietą pracującą — powiedziała Bonai, uśmiechając się promiennie w rozgwieżdżonym mroku. — Mam obowiązki, które przez większość dnia trzymają mnie za biurkiem.

Zmusił się do uśmiechu.

— Myślałem, że nie masz nic do roboty poza pływaniem i łowieniem ryb w lagunie.

Bonai była w sarongu, Doug w swoim niebieskim kombinezonie. Noc była cudowna: ciepła słona bryza ciągnęła nad plażą, a na firmamencie mrugały tysiące gwiazd. Doug rozejrzał się po niebie w poszukiwaniu Księżyca, ale nie mógł go znaleźć. Oczywiście, pomyślał. Jesteśmy w nocnej fazie cyklu; Księżyc jest w nowiu, niewidoczny.

— Co myślisz o mojej propozycji? — zapytała Bonai niemal nieśmiało.

Przez chwilą był zbity z tropu.

— Propozycji?

— Azylu w Kiribati. Dta ciebie i wszystkich, których będziesz chciał zabrać ze sobą.

Doug odetchnął głęboko. To było jedyne niedociągnięcie symulacji wirtualnej. Zamiast tropikalnego morskiego powietrza poczuł w ustach lekko metaliczny smak puszkowanej mieszanki Bazy.

— Muszę wiedzieć więcej o planach sił pokojowych — powiedział.

— Powtórzyłam ci, co powiedział Rashid. Kilkuset żołnierzy wyposażonych w rakiety gromadzi się w bazie Yamagaty w Koperniku. W ciągu miesiąca przypuszczą atak na Bazę.

— Wiesz, co planują?

Pokręciła głową.

Doug zawahał się.

— Tamaro, możesz dowiedzieć się czegoś więcej?

W świetle gwiazd nie dostrzegał wyrazu jej twarzy, ale głos zdradzał napięcie, gdy odparła:

— Doug, nie chcę więcej widzieć Rashida. Raz to przygoda, dwa razy… Albo nabierze podejrzeń, albo zacznie uważać mnie za swoją własność.

— Och — szepnął, nagle zażenowany. — Rozumiem.

— Naprawdę?

— Chciałem porozmawiać z dyrektorem Nippon Jeden — powiedział trochę niewyraźnie. — Nie odpowiada na moje wezwania.

Tamara wirtualną dłonią dotknęła jego rękawa.

— Doug, wiem, że to dla ciebie strasznie trudne, ale musisz pogodzić się z faktem, że Baza Księżycowa stoi na straconej pozycji. Musisz zacząć myśleć o własnym bezpieczeństwie.

Żałośnie pokiwał głową.

— Wiem, że masz rację. A jednak…

Urwał. W cieniach pod palmami na skraju plaży coś się poruszyło.

Kilifer był zachwycony. To ci dopiero fart, pomyślał.

Kupił ponton, w którym ledwo się zmieścił ze skrzynką zjedzeniem i piciem, i o zachodzie słońca wypłynął na laguną. Plażowi chłopcy, którzy mieli oko na lodzie wynajmowane przez hotel, nic zwrócili na niego większej uwagi: ot, turysta wybierający się na nocne wędkowanie.

Gdy tylko zapadła noc, skierował się ku prywatnej wysepce na końcu atolu, gdzie czasami przypływała Tamara Bonai. Sama.

Radzenie sobie na lagunie w ciemności nie było łatwe. Światła hotelu i kasyna niebawem zniknęły za horyzontem. Oczy przyzwyczaiły się do światła gwiazd, ale wszystkie płaskie, okolone palmami wysepki wyglądały jednakowo. Wiedział, że prywatna wyspa Bonai jest ostatnia w łańcuchu, lecz mimo to niemal ją minął i musiał walczyć z silnym prądem, który chciał wynieść go poza rafę.

Wreszcie dotarł na, jej” wyspę, leżącą najdalej od Betio i Bon-riki. Prędzej czy później się tu zjawi, powtarzał sobie, wyciągając z wody nadmuchiwaną łódkę. Schował ją w krzakach pod palmami, łyknął piwa z turystycznej lodówki i nastawił się na długie czekanie. Wiedział, że może minąć parę dni. A co tam.

I zjawiła się, jak na zamówienie! Ledwo wierzył własnym oczom. Kobieta skierowała łódź ku plaży i wysiadła, by przechadzać się pod plamami. Sama.

Szczerząc zęby, Kilifer pomyślał, że może ostatecznie czuwa nad nim bóg generała O’Connera.

— Ktoś tam jest — powiedział Doug, wskazując palmy i niskie zarośla.

Tamara spojrzała w tamtym kierunku.

— Niemożliwe. Nie o tej porze. Wypożyczalnie łodzi zamykają o zachodzie słońca.

— Idzie w naszą stronę — powiedział Doug.

— Tak, widzę.

Doug pomachał ręką, żeby mężczyzna się cofnął, potem uświadomił sobie, że przecież jest na Księżycu. Zbliżający się człowiek nie mógł go zobaczyć.

— Cholera, będziemy musieli postawić tablice WSTĘP WZBRONIONY — powiedziała Bonai, patrząc na mężczyznę.

— Albo strażników — mruknął Doug.

Popatrzyła na niego.

— Chciałam, żebyśmy byli sami.

— Ja też. Może powiedz mu, że tu nie wolno wchodzić.

Westchnęła.

— Pewnie bqdą musiała.

Ruszyła w stronę intruza i powiedziała:

— Przepraszam, ale to teren prywatny. Proszę wrócić na Bonriki. — Wskazała bladą łunę na horyzoncie, rzucaną przez światła hotelu.

Mężczyzna nie zareagował. Bonai powtórzyła ostrzeżenie po niemiecku, potem po japońsku.

— Nie wygląda na Japończyka. — Doug zmrużył oczy, przeszywając wzrokiem ciemność.

— Tu nie wolno przebywać — zawołała Tamara głośniej, po angielsku.

Mężczyzna podszedł bliżej i uśmiechnął się złośliwie. Doug miał wrażenie, że zimna dłoń ścisnęła mu serce. Poznał Jacka Ki-lifera.

— Tamaro, trzymaj się z dala od niego — powiedział, chwytając ją za ramię.

— Dlaczego…

— Znam go. Kiedyś omal mnie nie zabił.

Szeroko otworzyła oczy. Odwróciła się w stronę Kilifera, który był już tak blisko, że mógłby ją dotknąć, potem przeniosła spojrzenie na Douga.

— Uciekaj! — zawołał Doug. — Wezwij pomoc!

Bonai podniosła rękę, by przemówić do komunikatora na nadgarstku.

Kilifer rzucił się na nią.

Wyglądała dziwnie, ubrana od stóp do głów w coś, co przypominało skafander nurka. Po chwili zrozumiał, że to sensoryczny kombinezon wirtualny. Przypływa na tę wysepkę, żeby zabawiać się z kimś w wirtualnej, pomyślał. Napalona suka.

Uśmiechnął się do niej. Nie miała hełmu. Pewnie soczewki kontaktowe.

Złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie.

— Nie sprawiaj kłopotów, laleczko.

Doug chciał go złapać, na próżno. Mężczyzna był prawdziwy, on tylko elektronicznym duchem. Zaczął wołać do techników, żeby zawiadomili policję w Kiribati.

Tamara sięgnęła wolną ręką do twarzy napastnika, ale osłonił się, potem trzasnął ją na odlew i przewrócił na piasek.

Doug zawył i skoczył na Kilifera, ale przeleciał przez niego jak przez powietrze.

— Doug! — krzyknęła Tamara, gdy Kilifer opadł na kolana koło niej.

— Doug? — warknął. — To z nim się pieprzysz? Mały Douguś z Księżyca? Wirtualne dymanko? — Kilifer ze śmiechem zaczął zdzierać z niej kombinezon.

Wyrywała się i kopała, ale uderzył ją tak mocno, że krew popłynęła jej z ust. Jednym ruchem obnażył jej ramiona.

— Goła — powiedział, patrząc na nią. — Tym lepiej.

Doug wrzeszczał, żeby ktoś powiadomił policję Kiribati, ale wiedział, że nikt nie zdąży z pomocą. W bezsilnej furii tłukł pięściami w wirtualny piasek, gdy Kilifer rozbierał szamoczącą się ofiarę. Trzasnął ją w splot słoneczny tak mocno, że zwinęła się wpół. Znieruchomiała.

— Zabiłeś ją, ty sukinsynu! — wył Doug.

Kilifer go nie słyszał.

Ale Tamara żyła. Jeszcze żyła. Doug bezradnie patrzył, jak Kilifer rozsuwa jej nagie nogi i gwałci, zaciskając rękami jej tchawicę.

Kilifer widział, jak gaśnie światło w oczach ofiary. Przerżnął ją jak się patrzy, wpompowując w nią lata nienawiści i furii, powoli, bardzo powoli odcinając jej dopływ powietrza. Wreszcie zsunął się z bezwładnego ciała.

— No dalej, suko, jeszcze nie skończyłem — wydyszał. — Ty też nie.

Wyszczerzył zęby, gdy zatrzepotała powiekami i zakasłała.

Doug wył jak obłąkany, gdy technicy wpadli do komory rzeczywistości wirtualnej. Trzeba było czterech ludzi, żeby ściągnąć go na podłogę i zerwać z niego kombinezon sensoryczny.

Na końcu wyjęli mu soczewki kontaktowe. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak Kilifer siada na piersi Tamary, przyciskając jej ręce do piasku i bije ją do utraty przytomności, znów osiągając erekcję.

— Nie żyje — powiedziała Jinny Anson. — Policja Kiribati znalazła ją na wyspie. Była zmasakrowana. Miała skręcony kark.

Mimo środków uspokajających, jakie zaaplikowali mu medycy, Doug wibrował jak nóż wbity w ścianę.

— Nie mogłem go powstrzymać — mamrotał. — Nie mogłem nic zrobić.

Edith siedziała na brzegu łóżka. Anson stała nad nimi z sanitariuszem u boku. Bam Gordette tkwił przy przepierzeniu, pogrążony w ponurym milczeniu.

— To nie twoja wina — powiedziała Edith łagodnie. — Nic mogłeś nic zrobić.

— Powinienem zabić go przed laty, kiedy zamordował Fostera Brennarta. Kiedy próbował zabić mnie. Wtedy powinienem go zabić. Wykonać wyrok. Wtedy to by się nie stało. Tamara nadal by żyła.

— To nie twoja wina.

— To moja wina — warknął Doug. — Ja jestem sprawcą tego bałaganu. Gdybym nie… Gdybym tylko wpuścił Faure’a… — słowa przerodziły się w jęk.

Z zakłopotaną miną Anson powiedziała:

— Skoro o nim mowa — dla kogo pracuje Kilifer?

— Co masz na myśli? — zapytała Edith.

— Chyba nie sądzisz, że poleciał do Kiribati i zamordował szefową rządu na własną rękę? Kto pociąga za sznurki?

— Policja dowie się, gdy go złapią.

Anson potrząsnęła głową.

— Już opuścił Kiribati. Nie wrócił do hotelu. Wyczarterował samolot i odleciał o brzasku.

— Interpol go znajdzie — oświadczyła Edith z przekonaniem.

— Anson nie była taka pewna.

— Interpol pracuje obecnie dla ONZ, prawda? Poza tym jakie mają dowody, że to on zamordował Bonai?

— Zeznanie naocznego świadka — powiedział Doug.

— Wirtualnego — poprawiła Anson. — Ciekawe, czy Interpol lub ktokolwiek inny potraktuje to poważnie.

Doug opadł na poduszki.

— Pewnie masz racją — przyznał. — Policja Kiribati z pewnością nie spieszyła się z przybyciem na wyspę i znalezieniem ciała.

Edith zrobiła zaintrygowaną minę.

— Wirtualny świadek. Fantastyczny temat.

— Nie przyjmą mojego zeznania — szepnął Doug. — Nie mogę świadczyć przeciwko niemu. To beznadziejne. Ja jestem beznadziejny.

— Nie wolno ci tak myśleć, Doug. Ani przez chwilę — powiedziała Edith. — Dopadniemy go, zobaczysz.

Zamknął oczy.

— Dajcie mi się przespać. Chcę… muszę zasnąć.

— Środki uspokajające zaczęły działać — oznajmił medyk.

— Najwyższy czas — powiedziała Anson.

— Chodźcie, niech odpocznie — zarządziła Edith, wypłaszając ich z sypialni.

Został tylko Gordette.

— Zaczekam na zewnątrz — powiedział do Edith. — Zostanę z nim, gdybyś musiała dokądś pójść.

Dzień czterdziesty drugi

Edith przez całą noc siedziała przy komputerze w pokoju Do-uga, pracując nad spójną historią o gwałcie i morderstwie widzianym przez świadka przebywającego w odległości czterystu tysięcy kilometrów. Tuziny razy dzwoniła do siedziby Global News w Atlancie, nękając osoby zajmujące się gromadzeniem materiałów i sprawdzaniem faktów, dopóki nie poskładała wszystkich kawałków w logiczną całość.

Po przesłaniu szkicu do Atlanty zajrzała do Douga. Spał. Nie chcąc mu przeszkadzać, usadowiła się na siatkowym krześle w pokoju, żeby trochę się zdrzemnąć. Ledwo zmrużyła oczy, zbudziło ją brzęczenie telefonu.

Dzwonił Manny, dyrektor programowy z Atlanty. Dosłownie podskakiwał na krześle z podekscytowania.

— Edie, a niech mnie, to super! Facet z Księżyca świadkiem zabójstwa na Tarawie! Absolutnie fantastyczne!

— I mamy wyłączność — zaznaczyła. Manny mówił:

— Prawnicy twierdzą, że nie możemy opublikować nazwiska sprawcy, dopóki facet nie zostanie aresztowany i postawiony w stan oskarżenia. Ale, rany boskie, historia jest niesamowita!

Edith uśmiechnęła się do ekranu, ale po raz pierwszy w swojej karierze zrozumiała, że suche fakty często skrywają ludzki ból. Martwa kobieta. Doug, chory z frustracji i odpowiedzialności, z której nikt nie mógł go zwolnić. I gorycz, że morderca prawdopodobnie nigdy nie zostanie ukarany.

— Tak — powiedziała ze zmęczeniem. — Niesamowita to dobre słowo.

Manny popatrzył na nią pytająco.

— Nie wyglądasz najlepiej, mała.

— Jestem wykończona — przyznała.

— Weź się w garść. Nie zdążyliśmy na wieczorne wiadomości, ale szefostwo chce, żebyś wystąpiła na żywo o jedenastej w programie specjalnym.

Edith przebywała na Księżycu dość długo, by nabrać wprawy w przeliczaniu czasu. Miała niecałe trzy godziny, żeby pojawić się w studiu, rześka i energiczna, gotowa do wystąpienia w programie na żywo.

— W porządku, tylko się zdrzemnę.

— I nie zapomnij o makijażu.

— Pewnie — powiedziała, wiedząc, że z tym może być problem. Używała kosmetyków Joanny Brudnoj, lecz zawsze pytała Douga o pozwolenie. Teraz jednak Doug spał, powalony przez środki uspokajające, a nie chciała go budzić.

Usadowiła się na krzesełku, tym razem kładąc nogi na biurku. Uznała, że godzina snu powinna wystarczyć. Nastawiła budzik w zegarku na ręku. Może Doug się obudzi, pomyślała. Zasnęła prawie od razu — już przed laty opanowała tę sztukę. Reporterzy muszą chwytać sen, gdy tylko można, jak żołnierze.

Budzik zapiszczał cicho. Edith ocknęła się równie szybko jak zasnęła, zupełnie przytomna i wypoczęta.

Na palcach podeszła do ścianki działowej i zajrzała do Do-uga. Rzucał się niespokojnie, z prześcieradłem okręconym wokół nóg. Edith rozprostowała prześcieradło, pocałowała go w policzek i wyszła.

Pójdę do mieszkania pani Brudnoj bez pytania, zadecydowała. Wahała się, nie chcąc zostawiać Douga samego. Powinnam tu być, gdy się zbudzi. Ja albo ktoś inny.

Kogo zawołać? Wtedy przypomniała sobie o Bamie Gordette, który zaproponował, że przy nim posiedzi. Ten facet zachowuje się jak ochroniarz, pomyślała. Zadzwoniła do niego, lecz nikt się nie zgłosił.

Zerknęła na cyfrowy zegar stojący przy monitorze komputera. Minęła druga nad ranem. Chyba nie siedzi dalej w korytarzu?

Otworzyła drzwi. Gordette siedział na podłodze pod ścianą, patrząc prosto na nią.

— Spędziłeś tu całą noc? — zapytała z niedowierzaniem.

Podniósł się i pokiwał głową.

— Potrafię spać wszędzie.

Szybko, szeptem, Edith poinformowała go, że musi iść do studia, by wystąpić w programie na żywo. Gordette z powagą pokiwał głową.

— Zaopiekuję się Dougiem.

— Cudownie — powiedziała, tłumiąc chęć pocałowania go z policzek. Nie wyglądał na faceta, z którym można bawić się w medialne karesy.

Gordette odprowadził ją wzrokiem, a potem po cichu zasunął drzwi i podszedł do ścianki, która dzieliła kwaterę Douga na dwa pomieszczenia.

Doug leżał na plecach, powieki mu drżały, ręce zaciskały się w pięści.

Nie wtedy, gdy śpi, powiedział sobie Gordette, muskając palcami obsydianowy nóż w kieszeni kombinezonu. To byłoby nie w porządku. Nie zarzyna się śpiącej zwierzyny.

Przed wiekami nóż musiał zakosztować krwi wielu ofiar. Gordette znalazł go w ruinach świątyni Majów głęboko w dżungli w czasie powstania na Jukatanie. Ceremonialny nóż ofiarny, powiedział antropolog przydzielony do jego jednostki. Używany do otwierania piersi i wyjmowania bijącego serca.

Zadanie antropologa polegało na pomocy w podbiciu serc i umysłów zbuntowanych wieśniaków z Jukatanu. Gordette był wtedy snajperem, patrzącym na ofiary przez celownik teleskopowy i strzelającym maleńkimi zatrutymi strzałkami. Ofiara czuła lekkie ukłucie, jak ukąszenie komara, a po dwóch dniach umierała na gorączkę. Przed śmiercią zarażała całą wioskę.

Antropolog nie podbił serc i umysłów wieśniaków. Zginął w przemyślnej zasadzce. Nim Gordette wraz z niedobitkami oddziału uciekł z dżungli, zaraza wykończyła prawie wszystkich wieśniaków.

Gordette siedział spokojnie przy łóżku i pragnął, by Doug się zbudził. Już czas, mówił bezgłośnie do swojej ofiary. Śmierć czekała zbyt długo.

Doug otworzył oczy. Zamrugał raz, drugi.

— Bam — powiedział.

Gordette poważnie pokiwał głową.

— Panna Elgin musiała iść do studia. Prowadzi program na żywo.

— Aha — Doug uśmiechnął się lekko. — A ty mnie niańczysz.

— Skoro tak chcesz to nazywać.

Nie podnosząc głowy Doug zapytał:

— Jak idzie?

— Co?

— Twoje śledztwo. Uszkodzenie skafandra.

— Aha, o to chodzi. — Gordette wyjął obsydianowy nóż z kieszeni. Zakrzywiona rękojeść idealnie pasowała do jego dłoni, jakby przed wszystkimi tymi wiekami została zrobiona specjalnie dla niego.

— I jak? — zapytał Doug.

— To już nieważne.

— Dlaczego?

— Przegrałeś, Doug. Wiesz o tym, prawda?

W oczach ofiary nie było ognia, nic było zapału. Doug patrzy! na niego bez wyrazu.

— Baza Księżycowa przegrała. Nie zdołasz jej uratować. Nie pomogłeś nawet pannie Bonai. Patrzyłeś, jak ją gwałcą i mordują, i nie mogłeś nic zrobić.

Doug otworzył usta, ale nie padły z nich słowa. Obojętnie skinął głową.

— Tracisz wszystko, na czym ci zależy — mówił Gordette powoli, dźwięcznym głosem, jak kapłan przy ofiarnym ołtarzu. — Nawet życie.

Tak szybko, że Doug nie zdążył nawet podnieść ręki, Gordette lewą dłonią zacisnął mu usta i nos, poderwał brodę, a prawą przeciągnął nożem po gardle, głęboko, żeby przeciąć tętnice szyjne za uszami.

Krew trysnęła wysoko na ścianę, na zielony kombinezon i na twarz. Gordette zamrugał i skrzywił się. Ciało Douga zadrżało, szarpnęło się i znieruchomiało.

Z rękami unurzanymi we krwi, Gordette wyszedł z pokoju i ruszył pustymi korytarzami Bazy Księżycowej, mrocznymi w nocnym oświetleniu, w kierunku garażu i głównej śluzy.

Po raz pierwszy od czasów, gdy był małym chłopcem, miał łzy w oczach.

— Mój pierwszy pobyt na Księżycu zakończył się niezbyt przyjemnie — powiedział Kciji Inoguchi.

— So? — burknął Zimmerman obojętnie.

Inoguchi przewyższał go o głowę i miał pełną wdzięku szczupłą sylwetkę. Wydawało się, że nie chodzi, tylko sunie płynnie w powietrzu, jakby niska grawitacja nie miała na niego żadnego wpływu.

— Osiem lat temu pracowałem w Nippon Jeden — powiedział — ale gdy zostałem ranny w wypadku, odesłano mnie do Japonii. Miałem połamane żebra.

Zimmerman z roztargnieniem pokiwał głową. Z trzech inspektorów, którzy przylecieli statkiem ewakuacyjnym, tylko Inoguchi wiedział co nieco o nanotechnologii. Twierdził, że jest profesorem technologii budowy maszyn na uniwersytecie w (Cioto, ale zdaniem Zimmermana wyglądał za młodo na profesurą — chyba że w rzeczywistości zajmował się nową dziedziną, jeszcze nie zdominowaną przez starych wyjadaczy. Dziedziną taką jak nanotech-nologia.

Od czterech dni, od kiedy statek ewakuacyjny wylądował w Bazie Księżycowej, Inoguchi i pozostali dwaj inspektorzy ONZ metodycznie „zwiedzali” nanolaboratoria. Kris Cardenas osobiście oprowadzała wycieczkę, pokazując im wszystko — z wyjątkiem laboratorium Zimmermana.

Zimmerman nie miał zamiaru pozwolić, by ONZ-owscy szpicle wtykali nosy w jego sprawy. Ze słów Cardenas wynikało, że Inoguchi jest błyskotliwy, ciekawski, uprzejmy i zorientowany. Pozostali dwaj wyglądali na zdeklarowanych agentów wywiadu, z pięściami wielkimi jak bochny i twardymi oczami, węszący w poszukiwaniu nanotechnologicznej „broni”, bez cienia pojęcia, jak ona może wyglądać.

Nieuniknione nastąpiło późnym wieczorem czwartego dnia ich pobytu w Bazie. Cardenas zadzwoniła do Zimmermana zabarykadowanego w laboratorium i uprzedziła go o wizycie Inoguchiego. Samego.

Chwilę później Zimmerman usłyszał ciche pukanie. Mrucząc pod nosem, podszedł do drzwi, zdecydowany powiedzieć temu japońskiemu karierowiczowi, że ma zostawić sławnego profesora Zimmermana w spokoju, wynieść się w diabły i trzymać jak najdalej od laboratorium.

Inoguchi skłonił się głęboko, gdy tylko sławny profe?or Zimmerman rozsunął drzwi.

— Jestem Keiji Inoguchi z uniwersytetu w Kioto. — Wlepiał oczy we własne buty, jakby nie śmiał ich podnieść na gospodarza. — Wiem, że się narzucam, ale jestem zobowiązany prosić pana o zgodę na przeprowadzenie inspekcji laboratorium.

Zimmerman niechętnie machnął ręką, zapraszając go do środka.

— Spotkanie z panem jest dla mnie nadspodziewanym zaszczytem — mówił Inoguchi po angielsku z amerykańskim akcentem. Zimmerman pomyślał, że jego ton brzmi w miarę szczerze, choć twarz miał bez wyrazu i unikał kontaktu wzrokowego.

— Profesor Cardenas poinformowała mnie, że zna się pan na rzeczy — burknął opryskliwie. — Prowadzi pan badania nanotechnologiczne?

Inoguchi wahał się przez ułamek sekundy.

— Jak pan wie, profesorze, prawo tego zakazuje.

— Ja. Naturalnie.

Stali tuż za progiem. Zimmerman blokował gościowi wstęp do laboratorium. Poruszyli wiele tematów, od poziomu studentów po tępotę dziekanów, nie wspominając słowem o nanotechnologii. Mimo werbalnej potyczki albo może z jej powodu, Zimmerman stwierdził, że towarzystwo młodszego mężczyzny sprawia mu przyjemność.

— Jak długo pan tu pozostanie? — zapytał.

— Sam chciałbym wiedzieć — odparł Inoguchi tęsknie. — Nasz wyjazd do Bazy Księżycowej został zorganizowany w wielkim pośpiechu, a wobec trwającej blokady…

— Blokady?

— Sześć tygodni temu loty do Bazy Księżycowej zostały wstrzymane. Z pewnościąjest pan tego świadom.

— Aha, tak. Ja. Po prostu nie myślałem o tym jako o blokadzie.

Inoguchi ze smutkiem wzruszył ramionami.

— Przed startem poinformowano nas, że trwają rozmowy z Nippon Jeden dotyczące przerzucenia nas do Kopernika. Stamtąd moglibyśmy polecieć na Ziemię. Nie mam jednak pojęcia, czym się zakończą ani jak długo będziemy tu przebywać.

— Rozumiem.

— Jednakże jedno jest pewne. Nawet gdyby sto statków czekało w gotowości, żeby mnie zabrać do Kioto, nie odlecę przed rozejrzeniem się po pańskim laboratorium.

Zimmerman chrząknął.

— Może myśli pan, że produkuję nanomaszyny przeznaczone do unicestwienia Japonii?

Inoguchi uśmiechnął się szeroko.

— Nie, wcale nie. Ale ludzie z ONZ, którzy mnie tu przysłali, obawiają się, że może pan hodować nanożuki, które spowodują wybuch śmiercionośnej zarazy na całej Ziemi.

— Bzdura!

— Pan to wie i ja to wiem, ale ich wiedza jest zbyt ograniczona, by uśmierzyć lęk.

Zimmerman popatrzył z szacunkiem na młodszego mężczyznę.

— Bądźmy ze sobą szczerzy — powiedział. — Pokażę panu, nad czym pracuję, ale pan w zamian opowie mi o swojej pracy. Zgoda?

Inoguchi pokiwał głową.

— Niech będzie.

— Pańskie laboratorium jest finansowane przez Yamagata Industries, prawda?

— Mój cały wydział jest finansowany przez Yamagatę. Seigo Yamagata jest osobiście zainteresowany moją dziedziną.

— To znaczy?

— Nanotechnologią, rzecz jasna. Przecież pan wie.

Prowadząc go do stołu z mikroskopem i mikromanipulatorami, Zimmerman rzucił przez ramię:

— Żywiłem pewne podejrzenia.

Parę godzin później siedzieli na stołkach na końcu laboratorium, gdzie Zimmerman przechowywał kurczący się zapas importowanego piwa. Pokazał gościowi całe laboratorium, gratulując sobie w duchu, że zdołał wyprowadzić go w pole. Inoguchi nie miał podstaw, by sądzić, że jego ostatni projekt na związek z obroną Bazy przed atakiem sił pokojowych.

Zimmerman pociągnął długi łyk piwa z plastikowej zlewki, której używał jako kufla.

— Jeśli ta verdammt blokada potrwa dłużej — burknął — będę zmuszony pić sok owocowy.

Inoguchi nie skomentował.

— Wie pan, próbowaliśmy wytwarzać piwo przy pomocy nanomaszyn.

— I co?

Z niesmakiem kręcąc głową, Zimmerman wyznał:

— Smakowało jak siki.

— Pan Yamagata jest wielce zainteresowany terapeutycznymi zastosowaniami nanotechnologii — powiedział Japończyk, trzymając oburącz zlewką z piwem. — Szczególnie walką z rakiem.

— Soi Ile ma lat?

— Ledwie pięćdziesiąt, ale historia rodziny…

— PROFESORZE ZIMMERMAN, PROSZĘ NATYCHMIAST STAWIĆ SIĘ W IZBIE CHORYCH — ryknęło z głośnika na ścianie. — PROFESOR ZIMMERMAN JEST PROSZONY DO IZBY CHORYCH. NATYCHMIAST. NAGŁY WYPADEK.

Dzień czterdziesty drugi

Nawet nanomaszyny potrzebowały czasu, żeby zareagować.

Maszyny wielkości wirusów rojące się w krwiobiegu Douga wykryły nagły spadek ciśnienia i poważne zmiany chemiczne, mające na celu uaktywnienie naturalnych czynników odpowiedzialnych za proces krzepnięcia. Krew przez przeciętą tchawicę zalewała płuca.

Doug stracił przytomność. Ręce zatrzepotały konwulsyjnie, całe ciało zadygotało, a potem znieruchomiało. Serce pracowało, wyrzucając krew przez przecięte arterie Wykrwawiał się.

Mijały cenne milisekundy. Setki milionów nanomaszyn zwijały się jak w ukropie. Jedne chwytały pojedyncze atomy i umieszczały je na właściwych miejscach z determinacją ludzi, którzy układają worki z piaskiem w przerwanym wale przeciwpowodziowym. Inne metodycznie rozrywały kropelki krwi wsączające się do płuc, rozkładały płyn na molekuły gazu. Doug zakaszlał i zwymiotował, gdy nanomaszyny gładko połączyły tętnice szyjne i zaczęły zamykać ranę w gardle.

Niemal polowa krwi wypłynęła na koję, ścianę, nawet sufit, nim nanomaszyny uszczelniły tętnice i zahamowały główny krwotok. Zamknięcie rany w gardle trwało dłużej — cale minuty.

Doug nie odzyskał przytomności, a wręcz pogrążył się w głębszej śpiączce, gdy nanomaszyny oczyszczały płuca i przyspieszały naturalny mechanizm produkcji czerwonych krwinek przez szpik. Mimo ich zabiegów ilość krwi w ustroju była niebezpiecznie niska. Organizm potrzebował osocza i płynów. Doug leżał, balansując między życiem a śmiercią, niezdolny do ruchu, niezdolny otworzyć oczu ani wyrwać się ze śpiączki.

Parę godzin później Edith wróciła do pokoju, zmęczona, a jednocześnie podekscytowana mistrzowskim przeprowadzeniem programu. O kurczę, jestem dobra, myślała, zasuwając drzwi i idąc do sypialni, żeby zobaczyć, co robi Doug.

Wrzasnęła, kiedy zobaczyła krew. Kolana się pod nią ugięły i czuła, że zaraz zemdleje.

Nie! — przywołała się do porządku. Sprowadź pomoc! Prędko!

Rzuciła się do telefonu i wezwała lekarza. Potem wróciła do Do-uga. Choć wokół było pełno krwi, nie dostrzegła ran, tylko czerwoną kreskę na szyi. Wyglądała jak skaleczenie kartką papieru. Ale przecież Doug dosłownie pływał w krwi — krew była na koi, na ścianie, na suficie. Był nieprzytomny. Ale oddychał. Naprawdę? Walcząc z narastającą paniką, Edith przyjrzała mu się uważnie. Oddychał powoli, głęboko, jak człowiek pogrążony w spokojnym śnie.

Zespół medyczny wpadł do pokoju: lekarz i dwóch sanitariuszy oderwanych od innych obowiązków.

— Do licha, co tu się stało? — Doktor Montana ponurym wzrokiem ogarnął scenę.

Gdy razem biegli za wózkiem do izby chorych, zasypywał ją pytaniami, na które nie umiała odpowiedzieć, Zimmerman i Kris Cardenas pochylali się nad łóżkiem w izbie chorych. Jinny Anson z bladą i roztrzęsioną Edith u boku patrzyła z niepokojem zza szyby okna obserwacyjnego. Towarzyszył im wysoki młody Japończyk; Doug pamiętał, że to jeden z inspektorów ONZ.

Kiedy wreszcie otworzył oczy, Zimmerman wpatrywał się w niego z takim natężeniem, jakby chciał go zbudzić czystą siłą woli. Wyglądał jeszcze bardziej niechlujnie niż zwykle, włosy miał rozczochrane, kamizelkę i marynarkę rozchyloną na wielkim brzuchu. Patrzył jednak łagodnie, jak dziadek na śpiącego wnuka.

— To się robi nudne — wyszeptał Doug. Głos miał ochrypły, zgrzytliwy.

Rysy Zimmermana natychmiast stwardniały, zastygając w zwykłym grymasie dezaprobaty.

— Soi Nawet kot ma tylko dziewięć żywotów — rzekł szorstko. — Ty swoje wykorzystujesz w zawrotnym tempie.

— Nie bez pomocy — wychrypiał Doug. Spostrzegł, że ma dojścia dożylne na obu rękach. Monitory popiskiwały cicho gdzieś za jego głową.

— Co się stało? — zapytał Zimmerman.

Doug zamrugał, rozpamiętując.

— Bam. Leroy Gordette. Próbował mnie zabić. — Chrapliwy głos wyrażał zdziwienie i żal z powodu zdrady Gordette’a.

— Gordette? — zapytała Cardenas, mrużąc niebieskie oczy. — Ten były żołnierz?

— Poderżnął mi gardło — powiedział Doug, obmacując szyję. Nie znalazł rany, nie poczuł bólu.

Edith wepchnęła się do ciasnej klitki, Anson za nią. Inoguchi został po drugiej stronie okna obserwacyjnego.

Edith rzuciła się na Douga i zalała łzami, które powstrzymywała od wielu godzin.

— Myślałam, że nie żyjesz!

Doug przytulił ją; czuł, jak szloch wstrząsa jej ciałem.

— Nic mi nie jest — wyszeptał w złote włosy. — Już dobrze.

— Boże, ależ się bałam — wychlipała. Pocałowała go w usta, wprawiając innych w lekkie zakłopotanie.

Gdy Doug wypuścił ją z objęć, Anson wysunęła przypuszczenie:

— To on musiał uszkodzić twój skafander.

— Tak. — Doug spróbował podnieść się na łokciach. Natychmiast opadł z powrotem na poduszkę, bo pokój zawirował jak szalony.

— Straciłeś dużo krwi — powiedział Zimmerman, patrząc na monitory nad łóżkiem. — Potrzebujesz czasu, żeby odrobić straty.

— Gdzie jest Bam? — wychrypiał Doug.

Anson wzruszyła ramionami.

— Każę ochronie go poszukać. — Wyszła z izby chorych.

— Naprawdę dobrze się czujesz? — zapytała Edith, wycierając oczy.

— Naprawdę. Ale jestem słaby.

— Transfuzja postawi cię na nogi — podsunęła Cardenas.

Doug zastanawiał się przez chwile.

— Ile mamy w zapasie? Jeśli zostaniemy zaatakowani, będziemy potrzebować dużo krwi.

— Żadnej transfuzji — Zimmerman sprzeciwił się stanowczo. — Chcę wiedzieć, ile czasu moje nanomaszynki potrzebują na odtworzenie krwi. Transfuzja zafałszowałaby wynik.

Edith zaczęła coś mówić, ale Doug złapał ją za rękę. Uśmiechnął się blado do starego profesora.

— Nadal jestem chodzącym laboratorium, co? Zimmerman skrzywił się gniewnie.

— Tylko że więcej czasu spędzasz na plecach niż na nogach.

— Proszę mi wierzyć, dla mnie to też nie jest zabawne. Doktor Montana wpadł do izby chorych i natarł na nich z autorytetem despotycznego kacyka.

— Skoro nie wolno robić mu transfuzji — warknął, łypiąc koso na Zimmermana — niech przynajmniej odpocznie.

— Jestem trochę śpiący — przyznał Doug. — I głodny.

— Moje nanomaszyny potrzebują energii — mruknął Zimmerman.

Montana musnął jedną z rurek.

— Jesteś karmiony dożylnie.

— Może zjeść coś konkretnego — powiedział Zimmerman.

Montana zrobił sceptyczną minę, ale nie skomentował.

Edith pocałowała Douga i wszyscy odeszli, doktor i Zimmerman pogrążeni w ożywionej, prowadzonej szeptem dyskusji, kto powinien podejmować decyzje dotyczące pacjenta. Parę minut później pielęgniarka przyniosła tacę zjedzeniem i pomogła mu usiąść. Doug zjadł szybko, a zaraz potem zasnął.

Kiedy się ocknął, zobaczył Edith siedzącą w małym pokoju obserwacyjnym po drugiej stronie szyby, wpatrzonąw skupieniu w ekran laptopa. Dojścia dożylne zniknęły. Czuł się na tyle dobrze, by usiąść o własnych siłach. Zakręciło mu się w głowie, ale zawroty szybko przeminęły. Przycisnął guzik, który podniósł wezgłowie łóżka i oparł się wygodnie.

Pielęgniarka wpadła do izby chorych. Na jej twarzy radość walczyła z irytacją.

— Nie powinieneś…

— Konam z głodu — powiedział. — Kiedy dostanę ćoś do jedzenia?

Dziewczyna omiotła wzrokiem monitory.

— Przyniosę ci następną porcję.

Edith wyłączyła laptop i minęła się z nią w drzwiach. Po szybkim pocałunku Doug zapytał:

— Znaleźli Gordctte’a?

— Nie — odparła. — Zabrał traktor i wyjechał zaraz po próbie zabójstwa.

— Ciągnik? — Umysł Douga pracował na najwyższych obrotach. — Traktorem nie pokona całej drogi do Kopernika.

— Do Kopernika?

— Do bazy Yamagaty, Nippon Jeden. — Doug uznał, że taki jest plan Gordettc’a. — Wie o naszej sytuacji tyle, co każdy z nas, Edith. Może powiedzieć żołnierzom, jakie są nasze słabe punkty i czego się po nich spodziewamy.

— Ale powiedziałeś, że daleko nie zajedzie.

— Może umówił się, że po niego wyjadą. Mógł nadać sygnał przez L-1.

— Przecież L-1 nie pracuje, prawda?

— Dla nas nie, ale dla Yamagaty tak.

Pielęgniarka przyniosła tacę z podwójną kolacją. Doug podziękował jej i rzucił się na jedzenie jak wilk.

— Edith, zadzwoń do Jinny Anson. Zapytaj ją, czy można wyśledzić ciągnik Gordctte’a. Muszę wiedzieć, dokąd się kieruje.

— Po co?

— Żeby go zatrzymać.

Inoguchi i Zimmerman siedzieli przy małym stoliku w kącie Groty, sącząc sok owocowy. Wielka pieczara świeciła pustkami, jednak szeptali po cichu jak konspiratorzy, głowa przy głowie.

— Miał podcięte gardło? — Inoguchi już dawno przestał udawać obojętność. Jego oczy zdradzały zdumienie, a głos niedowierzanie zaprawione podziwem. — Jest pan pewien?

Zimmerman przełknął łyk soku i ściągnął brwi, patrząc na szklankę.

— Sądząc z ilości krwi w pokoju, została przecięta przynajmniej jedna tętnica szyjna.

— Przecież nic nie wskazuje na takie obrażenia.

— Maszyny pracują w czasie rzędu milisekund.

— Naturalne czynniki powodujące krzepnięcie krwi także, ale nic nie byłoby w stanie zahamować w porę krwawienia tętniczego.

— Być może maszyny uaktywniły mięśnie szyi i użyły ich do zaciśnięcia rany.

— Niemożliwe!

Profesor machnął pulchną ręką.

— Widział pan rezultat.

Inoguchi żałośnie pokręcił głową.

— Jestem dzieckiem. W porównaniu z pańskimi osiągnięciami moja praca w Kioto przypomina zajęcia w przedszkolu.

— Korzyści z cenzury i waszego ukochanego traktatu — syknął Zimmerman z jadem w głosie. — Pan pracuje nieświadomy tego, co zostało dokonane lata temu.

— Teraz rozumiem.

Zimmerman podniósł szklankę do ust, zmienił zdanie. Z trzaskiem postawił szklankę na stoliku.

— Jeśli można tak powiedzieć, ten młody człowiek jest moim długofalowym eksperymentem. Umierał z napromieniowania, kiedy wstrzyknąłem mu nanomaszyny, osiem lat temu…

— Osiem lat temu? — Inoguchi drgnął. — Był na biegunie południowym z Brennartem?

Zimmerman zamrugał.

— Tak. Brennart tam umarł.

— Ja też tam byłem. W pobliżu. Połamałem żebra podczas lądowania. Korporacje Mastersona i Yamagaty rywalizowały o zajęcie pól lodowych w południowym regionie polarnym.

— So. To wtedy wstrzyknąłem nanomaszyny Douglasowi Stavengerowi. Niektóre były wyspecjalizowane, inne zaprogramowane bardziej ogólnie.

— I ma je w sobie przez te wszystkie lata?

— Zawsze w nim będą. Tworzą układ symbiotyczny.

— Jak nieożywione maszyny mogą pozostawać w symbiozie z żywym organizmem? — zapytał Inoguchi wyzywająco.

— Widział pan, czego dokonały? Jak inaczej pan to nazwie?

— Ale prawdziwa symbioza…

Rozprawiali godzinami, nie podnosząc głosu, twardo broniąc swoich racji i zajadle atakując stanowisko oponenta. Zimmerman był ogromnie ubawiony tą dyskusją; od wyjazdu ze Szwajcarii doskwierał mu brak intelektualnej stymulacji.

— Szkoda, że musi pan wrócić do Kioto — powiedział w pewnej chwili.

— Może nie — odparł Inoguchi.

— Chce pan tu zostać? Chciałby pan ze mną pracować?

— Jak najbardziej.

Zimmerman błysnął uśmiechem.

— Doskonale! Może pan poprosić o azyl i…

— Obawiam się, że pan nie rozumie — powiedział Inoguchi, uśmiechając się uprzejmie.

— Czego nie rozumiem?

— Badania w Kioto, choć są w powijakach, muszą być prowadzone w najgłębszej tajemnicy, gdyż Japonia podpisała traktat i tym samym moja działalność jest sprzeczna z prawem.

— Proszę więc przenieść się do Bazy Księżycowej!

— Kiedy Yamagata Industries przejmie Bazę, przylecę tutaj i podejmę badania nanotechnologiczne bez dotychczasowych przeszkód. Proponuję panu pozostanie w Bazie nawet wtedy, gdy wszyscy inni będą musieli ją opuścić. Może pan tu zostać i kontynuować badania.

Zimmerman przetrawił jego słowa i wybuchnął:

— Łaskawie pozwala mi pan zostać w Bazie Księżycowej i pracować dla pana?

— Ze mną — poprawił Inoguchi.

— Ale dla Yamagaty?

— Tak, naturalnie.

Zimmerman zmiażdżył go wzrokiem.

— Mógłby pan kontynuować niczym nie ograniczone badania — kusił Inoguchi. — Nie musiałby pan wracać na Ziemię ani przerywać pracy.

Zimmennan rzekł lodowato:

— Zakłada pan, że Yamagata zajmie Bazę.

Z nieznacznym uśmiechem młodszy mężczyzna odparł:

— To nieuniknione, profesorze. Może smutne, ale nieuniknione. Baza Księżycowa nie oprze się połączonym siłom pokojowym i specjalnym.

— Nawet jeśli stanie się niewidzialna?

— Co? — Inoguchi z konsternacją ściągnął brwi. — Co pan mówi?

— Nieważne — odparł Zimmerman, kręcąc głową.

— Niewidzialna? Jak…?

— Powiem panu tylko tyle, młody człowieku. Wasze siły pokojowe i specjalne mogą zniszczyć Bazę Księżycową i zabić wszystkich mieszkańców, ale nigdy jej nie zajmą. Nie damy się podbić! Prędzej umrzemy, niż skapitulujemy! Moja w tym głowa.

— Nie mówi pan poważnie! Oferuję panu możliwość kontynuowania pracy, jakby nic się nie stało.

Parskając ze złości, Zimmerman dodał:

— Ma mnie pan za durnia? Myśli pan, że jestem amoralnym egocentrykiem pokroju waszego Georges’a Faure’a? A może renesansowym pacykarzem, chętnym sprzedać się każdemu panu, byle tylko płacił? Nie jestem von Braunem, nie będę pracować dla pierwszego lepszego reżimu, który pozwoli mi na realizację celu. Baza Księżycowa jest moim domem i będę go bronić do końca! Wolność albo śmierć!

Inoguchi nigdy w życiu nie był równie zaskoczony. Ten człowiek myśli jak samuraj, powiedział sobie.

Dzień czterdziesty trzeci

— Nie możesz za nim iść — powiedziała Edith. — Nie możesz nawet wstać z łóżka!

Doug uśmiechnął się do niej i wskazał kciukiem monitory nad głową.

— Popatrz na ekrany, Edith. Wszystko w normie, prawda?

Powiodła wzrokiem po ekranach i z powrotem spojrzała na niego.

— Doktor powiedział mi…

— Doktor ściśle trzyma siq przepisów. Zimmerman chce obserwować, jak sprawiają się nanożuki. Ale ja muszę znaleźć i zatrzymać Bama.

— Dlaczego ty? Dlaczego nie ochrona?

— Bam nie podda się bez walki. Nie chcą nikogo narażać.

— Po tym, jak próbował cię zabić?

— To moja sprawa, Edith — powiedział Doug spokojnie. — Mój obowiązek.

Pokręciła głową.

— Nie myśl, że pomogę ci nadstawiać karku.

— Muszę iść, Edith. Idź do naszego pokoju i przygotuj mi świeże ubranie.

— Nie!

— Możesz pójść ze mną — zaproponował, starając się ją przekonać. — Mówiłaś, że chcesz wyjść na zewnątrz.

— Zimmerman się nie zgodzi.

— Nie zdoła nas powstrzymać, jeśli nikt mu o tym nie powie.

— Doug, otarłeś się o śmierć!

— Ale już czuję się dobrze, naprawdę. Co mam zrobić, przelecieć cię, żeby udowodnić, że jestem w formie?

Jej zielone oczy pociemniały z zadumy.

— Najpierw przekonajmy się, czy potrafisz wstać z łóżka.

Doug odepchnął od łóżka obrotowy stolik z pustą tacą i wysunął nogi spod okrycia. Postawił bose stopy na ciepłych płytkacli podłogi i wstał. Nie rozległ się alarm. Monitory nie zarejestrowały zmian w stanie jego czynności życiowych.

— Widzisz? Bez pomocy.

Uśmiechnęła się szeroko.

— Głupio wyglądasz w tym kaftanie.

— Przynieś mi ubranie, a ja pozdejmuję czujniki.

— Naprawdę mnie zabierzesz?

Poważnie pokiwał głową.

— Obiecuję.

— A wypuszczą cię?

— Słuchaj, przecież jestem naczelnym administratorem Bazy. Stanowisko ma swoje przywileje.

— Ho ho.

Doug rzucił okiem na okno obserwacyjne i dodał:

— Ale lepiej się pospiesz, zanim doktor Montana wróci sprawdzić wyniki.

— Ale odjazd — powiedziała Edith. — Super!

Siedziała obok Douga w otwartej kabinie masywnego ciągnika, zamknięta w pękatym skafandrze. Czekali w metalowym łonie głównej śluzy, gdy pompy wysysały powietrze. Za chwilę mieli wyjechać na zewnętrz i ruszyć w pościg za Baniem Gordette’em. Śluzę oświetlało przyćmione czerwone światło, jak w staroświeckiej ciemni.

Edith uznała, że skoro Doug jest dość silny, by dojść do garażu i samemu ubrać się w skafander, to lepiej z nim jechać niż wszczynać alarm i kazać go zabrać z powrotem do izby chorych. To ona potrzebowała pomocy przy zakładaniu skafandra.

Zdziwiła się, gdy Doug podszedł do nowego cermetalowego skafandra, wiszącego w szafce z napisem NIE DOTYKAĆ: EKWIPUNEK EKSPERYMENTALNY.

— Chcesz znowu założyć ten skafander?

Uśmiechnął się do niej.

— Jest najlepszy w całym układzie Ziemia-Księżyc, możesz mi wierzyć.

Wyjęła z szafki jeden ze zwyczajnych skafandrów, mrucząc:

— Nigdy nie wiem, jaki noszę rozmiar, mały czy średni.

Doug już miał naciągnięte buty, kiedy Edith wciąż zmagała się z nogawkami. Podszedł, żeby jej pomóc.

Wreszcie napełnili zbiorniki powietrza i wzajemnie sprawdzili skafandry według list kontrolnych, które Doug wyświetlił na ekranach na przedramionach.

Teraz Edith siedziała obok niego w otwartej kabinie ciągnika. W niesamowitym świetle śluzy widziała anonimową, pękatą sylwetkę zwieńczoną hełmem ze złocistym wizjerem, w którym odbijał się jej skafander. Pomyślała, że Doug wygląda jak grubasek Pillsbury Doughboy ze starej reklamy wyrobów cukierniczych, oświetlony ogniem z otwartego pieca.

— Jesteś pewien, że starczy ci sił? — zapytała, gdy umilkł szum pompy.

Usłyszała w słuchawkach jego głos:

— Posłuchaj, Edith. Mój organizm odbudowuje zapas krwi. Jestem teraz znacznie silniejszy niż przed godziną.

— Jesteś pewien?

Zaśmiał się.

— Tak, absolutnie, zdecydowanie pewien. Mogę się mylić, ale jestem pewien.

Doug odmeldował się u dyżurnego przy głównej śluzie. Technik zdziwił się, dlaczego sam wielki szef w środku księżycowej nocy wybiera się na zewnątrz, na domiar z zieloną reporterką i izolowanym pojemnikiem dość wielkim, by pomieścić zwłoki.

— Lunch — wyjaśnił Doug. Pojemnik zawierał dziesięć litrów soków owocowych i mleczka sojowego, które zabrali z Groty w drodze do garażu. Na platformę ciągnika załadowali cztery zapasowe butle z powietrzem: dwie pod nomialnym ciśnieniem, jakie panowało w Bazie i dwie z mieszanką niskociśnieniową, jaką oddychała Edith.

Lampka na tablicy wbudowanej w porysowaną metalową ścianę przy zewnętrznym włazie zmieniła kolor z bursztynowego na zielony.

— Jedziemy — powiedział Doug, gdy zewnętrzne wrota rozsuwały się powoli. — W drodze pokażę ci, jak się kieruje ciągnikiem. To zajmie niespełna kwadrans.

— Nauka jazdy? — Edith wpatrywała się w coraz szerszą lukę między skrzydłami włazu. Na zewnątrz panował mrok, ale dzięki czerwonemu oświetleniu w śluzie ich oczy już przystosowały się do ciemności.

— Tak — odparł. — W ten sposób, gdyby coś mi się stało, będziesz mogła wrócić na własną rękę.

— Aha. — Edith zrozumiała, że mimo pozorów beztroski, Doug bierze pod uwagę każdą ewentualność.

Właz otworzył się na całą szerokość i Doug wrzucił bieg. Edith nie usłyszała żadnego dźwięku w martwej próżni, ale poczuła wibracje elektrycznych silników, napędzających każde koło ciągnika z osobna.

Jestem na powierzchni Księżyca! Edith nie posiadała się z radości. Za pierwszym razem, z kapitanem Munasinghe i żołnierzami, była zbyt zajęta nagrywaniem materiału, by podziwiać widoki. Teraz rozejrzała się po surowym pustkowiu. Pylisty płaski grunt, tu i ówdzie pocięty szczelinami. Skały wszelkich rozmiarów, od kamyków po ogromne głazy. Małe kratery, jakby wygrzebane patykami i łopatkami przez dzieci.

Z boku widniał głęboki dół, który kiedyś miał stać się głównym placem wymarzonej przez Douga Bazy Księżycowej.

Może, pomyślała, jeśli powstrzymamy Yamagatę.

Jej zdaniem otoczenie wyglądało romantycznie jak hałda śmieci, ale Doug je uwielbiał.

— Trochę ciemno — powiedział. — Widać tylko wąski sierp Ziemi. Kiedy jest w pełni, albo chociaż w kwadrze, jest znacznie widniej.

— Nie mogę zobaczyć… co to takiego?

No prawo od nich znajdowało się wielkie okrągłe coś, kolosalna piłka plażowa wielkości ciągnika. Było zbudowane nie z jednolitego materiału, ale jakby z drucianej siatki. I chyba spoczywało na zakrzywionych metalowych szynach.

Doug roześmiał się.

— To pralnia.

— Pralnia?

— Zgadza się. W próżni brud niemal natychmiast wysycha i odpada od tkaniny, podczas gdy ultrafiolet zabija zarazki. Pakujemy tam brudne rzeczy, gdy świeci słońce, i mniej więcej przez godzinę toczymy kulę po szynach. Ubrania wychodzą czyste i zdezynfekowane.

— Moje ubranie też tam było prane?

— Aha.

— A jak je prasujecie?

— W tradycyjny sposób — odparł Doug. — W automatycznych prasowalnicach, które korzystają z ciepła z kwater mieszkalnych i maszyn.

Edith pokradła głową. Ubranie wydawało się czyste, gdy wróciło z pralni, ale turlanie go tutaj…?

— Przejdę na standardową częstotliwość bazy — powiedział Doug. — Najpierw blok klawiszy na twoim komunikatorze.

Po chwili Edith przypomniała sobie, który rząd klawiszy na rękawie skafandra jest zestawem radiowym. Znalazła właściwe w nikłym blasku świateł z deski rozdzielczej.

— …tak, jestem na zewnątrz z Edith — mówił Doug.

— Zwariowałeś? — warknęła Jinny Anson. — Do licha, co ty tam robisz?

— Próbuję dogonić Gordette’a, zanim dotrze do ludzi Yamagaty. Namierzyliście jego ciągnik?

— Ni cholery. — Głos zdradzał głębokie niezadowolenie. — Był dość cwany, żeby wyłączyć transponder, a gdyby nawet tego nie zrobił, jest już za daleko za horyzontem, żebyśmy mogli go usłyszeć.

— Orientujesz się, w jakim kierunku pojechał?

— Odtworzyłam automatyczny wykres radarowy — odparła Anson natychmiast. — Azymut trzysta czterdzieści pięć stopni, blisko rzeczywistej północy.

— Trzysta czterdzieści pięć?

— Za katapultę, prawie prosto na północ.

— Nie na Przełęcz Wojdohowitza.

— Jeszcze nie. Pewnie chce najpierw uszkodzić katapultę. Magnesy, założę się.

Dougowi zaschło w gardle.

— Magnesy! Żebyśmy nie mogli ich użyć do napędu działa strumieniowego Wicksena.

— Co znaczy, że stracimy szansę na unieszkodliwienie nadlatującej bomby.

— Muszę go powstrzymać.

— Bądź realistą! Ma sześć godzin przewagi.

— Mimo wszystko muszę spróbować. Czy ludzie Wixa są przy wyrzutni?

— Od dziesięciu dni nikogo tam nie ma. Wszyscy siedzą w środku, pracując nad sprzętem.

— Czy możemy jakoś znaleźć jego ciągnik, Jinny?

Parsknęła.

— Kryształową kulą? Kartami do tarota… — Nagle jej głos poweselał. — Słuchaj, a satelita geodezyjny Kadara?

— Nadal jest czynny?

— Możemy się przekonać. Sprawdzę, kiedy będzie przelatywać nad Alfonsem.

— Dobrze. Powiadom mnie, gdy tylko będziesz wiedziała.

— W porządku, szefie.

Edith zapytała:

— My jeszcze nie jesteśmy za horyzontem Bazy?

— Będziemy za piętnaście minut — odparł Doug.

— Jak wtedy porozmawiasz z Jinny? Albo z kimkolwiek innym?

— Przez anteny na górze Yeager — wyjaśnił. — Pokrywają ponad połowę doliny krateru i spory kawał Marę Nubium.

— Czemu więc nie mogą znaleźć ciągnika Gordette’a?

— To anteny komunikacyjne, nie radary.

— Aha.

— Znajdziemy go.

Edith bała się, że Doug ma rację.

Doug zwolnił, żeby jej pokazać, jak się kieruje ciągnikiem. Sztuka nie była trudniejsza od prowadzenia samochodu.

— Ruch jest niewielki — powiedział — ale trzeba wypatrywać kraterów i głazów. Trzymać się płaskiego, najmniej zaśmieconego gruntu.

— Jak ty.

— Właśnie.

— Wiesz, dokąd jechać? Przecież nie wiesz, gdzie jest Gordette.

Doug wskazał palcem nad maską ciągnika. — Podążam jego tropem.

— Jego tropem?

— Patrz. Odciski gąsienic.

Zobaczyła labirynt śladów biegnących mniej więcej w tym samym kierunku: do wyrzutni elektromagnetycznej, jak przypuszczała.

— Jego są najjaśniejsze — wyjaśnił Doug. — Nikt tu nie był od dziesięciu dni, więc ślady ciągnika Bama są najnowsze. Pył na powierzchni jest przyciemniony przez ultrafiolet. Świeże ślady butów czy kół odkrywająjaśniejsze podłoże.

— Lone Ranger i jego wierny indiański towarzysz[3] — mruknęła.

— Co?

Taki mądry, pomyślała Edith, a nie wie tylu rzeczy. Usiadła wygodniej, żeby patrzeć na krajobraz przesuwający się w nużącym tempie trzydziestu kilometrów na godzinę.

— Naprawdę uważasz, że te kupy skał są piękne? — zapytała.

— Ty nie?

— Są takie jałowe! Puste i martwe. Tu nie ma nawet powietrza.

Odpowiedział po długiej chwili:

— Wszystko wygląda znacznie lepiej, gdy Ziemia jest w pełni, pięćdziesiąt razy jaśniejsza od Księżyca. Zapiera dech w piersi. Wszystko jarzy się jak ze srebra. I można patrzeć na Ziemię, na oceany i chmury, które stale się zmieniają.

— Teraz widać tylko skrawek — powiedziała, spoglądając na wąski sierp na rozgwieżdżonym niebie.

— Przyjrzyj się uważnie. Patrz przez parę minut.

Ani trochę lepiej, pomyślała Edith. Patrzyła na jasny sierp Ziemi, smukłą jak kosa krzywiznę jasnego błękitu z białymi plamkami. Raptem zobaczyła, że błękitna poświata sięga za krawędź sierpa. Atmosfera Ziemi lśniła, chwytając światło i ciepło Słońca.

— Popatrz na ciemną stronę — powiedział Doug. — Skup oczy na lewo od wklęśnięcia półksiężyca.

Posłuchała, ale zobaczyła tylko ciemność. Nocna strona Ziemi, pomyślała. Ciemna i…

Tam błyszczały światła! Z początku nie była pewna, czy naprawdę je widzi, ale im dłużej się wpatrywała, tym więcej ich dostrzegała. Rzęsiście oświetlone miasta. I łączące je cienkie, mrugające nitki autostrad.

— Na świętą krowę! — zawołała.

— Widzisz miasta?

— To jak rysunek z połączonych kropek — powiedziała z podnieceniem. — Widzę Florydę… przynajmniej tak mi się wydaje… nic! To Włochy! A tam musi być Paryż. O rany!

— I spójrz na to… — Ostry sygnał przeszkodził Dougowi. — Zaczekaj. Mam wiadomość. Odezwała się Anson.

— Podziękuj Kadarowi. Jego ptaszek zaćwierkał w odpowiedzi na nasze zapytanie. Jest w perylunie nad Alfonsem, więc będzie zasuwać w największym tempie.

— Kiedy, Jinny? — zapytał Doug.

— Za pięć minut. Nie, cztery pięćdziesiąt. Wycisnę dane i prześlę ci najwyżej za pół godziny.

— Dobrze.

Trwało dłużej. Doug pozwolił Edith kierować ciągnikiem, a sam zajrzał do skrzyni z prowiantem. W skafandrach nic mogli zjeść nic konkretnego, ale przez rurkę w hełmie wessał litr mleka i trzy pojemniki soku.

— Mleko i sok pomarańczowy? — Edith skrzywiła się. — Jedno zaraz po drugim?

— Ostatni był buraczkowy — odparł Doug. — Dzięki niech będą Lwu: lubi barszcz.

Anson znowu go wezwała.

— Mam go! Jest kawał drogi za katapultą, za szczytami na środku krateru. Nadal jedzie na północ.

Doug zastanawiał się przez chwilę.

— Jinny, skoro jest tak daleko, nie mógł na długo zatrzymać się przy wyrzutni, prawda?

— Raczej nie. Wątpię, czy w ogóle się zatrzymał. Założę się, że przejechał obok.

— A więc nie próbował uszkodzić magnesów.

Po chwili wahania odparła:

— Chyba że podłożył bombę z zapalnikiem czasowym.

Doug chciał zapytać, skąd Gordette wziąłby materiały wybuchowe, ale uświadomił sobie, że facet z głową na karku mógł zrobić bombę z paliwa rakietowego.

— Satelita przeleci ponownie za sześćdziesiąt trzy minuty — powiedziała Anson. — Wtedy przekażę aktualne dane.

Minęli wyrzutnię. Wyglądała na nienaruszoną, ale Doug za-konotował sobie w pamięci, żeby na wszelki wypadek wysłać zespół, który rozejrzy się za pułapkami.

Edith siedziała w milczeniu, z nieszczęśliwą miną sącząc wi-taminizowany sok. Smak przywodził na myśl kredę i przepocone skarpetki.

— Cieszę się, że to Bam.

Edith nie była pewna, czy dobrze zrozumiała stłumione słowa.

— Cieszysz się? — zapytała po chwili.

— Cóż, w zasadzie nie, ale… — Jego głos ucichł.

Te cholerne skafandry nie pozwalają zobaczyć mimiki i mowy ciała, pomyślała. Mogła opierać się tylko na głosie w słuchawkach. Nie widziała twarzy, oczu.

— Widzisz — zaczął Doug powoli, gdy ciągnik jechał przez jałową dolinę krateru — nie mieliśmy problemów z sabotażem ani próbami zabójstwa do czasu… do twojego przylotu do Bazy.

To nią wstrząsnęło.

— Myślałeś, że to ja chciałam cię zabić?

— Nie, ale istniała taka możliwość. Nie podobała mi się, ani trochę.

— Nigdy… przecież spaliśmy z sobą! Jak mogłeś…

— Musiałem wziąć to pod uwagę — powiedział żałośnie. — Nigdy tak naprawdę nie pomyślałem, że to ty majstrowałaś przy moim skafandrze, ale musiałem rozważyć taką możliwość. I fakt, że mogę myśleć niezbyt jasno, bo cię kocham.

— Kochasz mnie?

— Trzeba było poderżnąć mi gardło, żebym wreszcie to zrozumiał. Po ataku Bama zdążyłem jeszcze się ucieszyć, że to nie ty.

Edith zamrugała parę razy.

— Douglasie Stavenger, to najmniej romantyczne wyznanie, jakie kiedykolwiek mężczyzna uczynił kobiecie!

Przez chwilę słyszała tylko własny oddech, przesadnie głośny w hełmie. Potem Doug wybuchnął śmiechem.

— Masz rację, Edith — powiedział. — Mniej więcej tak romantyczne jak spis inwentarza. Przepraszam.

Uśmiechnęła się mimo woli.

— Nic masz za co, jak sądzę.

— Kocham cię, Edith. Naprawdę.

— Ja ciebie też — powiedziała, zaskakując samą siebie.

Roześmiał się jeszcze głośniej.

— Wybraliśmy idealną porę na otwieranie przed sobą serc, w tych skafandrach.

Też się zaśmiała.

— Masz świętą rację.

Doug sięgnął po jej dłoń i przycisnął ją do wizjera.

— To najlepsze, co mogę teraz zrobić. Ale niedługo powinniśmy być w tymie.

— Co to takiego?

— Jeden ze starych schronów tymczasowych. Trzymamy w nich awaryjne zapasy. Wejdziemy do środka i wykaraskamy się z tych przeklętych skafandrów.

— Ho ho. A co z Gordette’em?

Usłyszała, jak gwałtownie wciągnął powietrze.

— Gordette… — powiedział bez cienia niedawnej wesołości. — Prawie o nim zapomniałem.

— Doug, jeśli zamierzasz poddać się siłom pokojowym czy Yamagacie, dlaczego go ścigamy?

Odpowiedział po długiej chwili.

— Bo nie chcę się poddać, Edith. W głębi duszy nadal mam nadzieją na cud.

— Jaki cud?

— Sam chciałbym wiedzieć.

Dzień czterdziesty trzeci

Wyspa Wielki Kajman w archipelagu Kajmanów od ponad stu lat była rajem dla zmęczonych podatkami inwestorów, karaibską Szwajcarią, dalekim domem dla pieniędzy, które musiały zostać ukryte, wyprane albo usunięte z pola widzenia urzędów skarbowych na całym świecie.

Na maleńkiej płaskiej wyspie, leżącej pięć minut lotu od Kuby, mniej niż godzinę od Miami — i nadal będącej kolonią koronną Imperium Brytyjskiego — było więcej banków niż hoteli, więcej biur finansowych niż burdeli, więcej obywateli w garniturach niż w strojach plażowych.

A jednak plaże są śliczne, pomyślała Joanna, idąc z Lwem betonowym deptakiem z hotelu do restauracji, gdzie miało odbyć się spotkanie. Szkoda, że nie mamy czasu na nurkowanie albo opalanie.

Wzdłuż ulicy ciągnęły się restauracje oraz sklepy ze sprzętem plażowym i pamiątkami. Joanna i Lew byli ubrani jak turyści, zgodnie z instrukcjami. Joanna miała białe spodenki i kwiaciastą bluzeczkę bez rękawów, a na głowie wielki słomkowy kapelusz; Lew założył wygodne workowate spodnie, swobodną siatkową koszulkę wypuszczoną na wierzch i okulary przeciwsłoneczne.

— Widzę, że stringi wracają do łask — powiedział, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. — Kupię ci parę takich kompletów bikini.

Joanna udała oburzenie.

— Jedna kobieta na całej plaży nie decyduje o trendzie mody, Lew. I jest bardzo młoda, zapewne nastoletnia.

Jej mąż wzruszył ramionami.

— Trochę przychuda, ale niczego sobie.

— Och, daj spokój.

— Ty wyglądałabyś znacznie lepiej.

— Nie wyszłabym na plażę w takim skąpym stroju!

— Kto mówi o wychodzeniu na plażę? W Savannah mamy czternaście pokoi. Mógłbym rozsypać trochę piasku na słonecznej werandzie i ścigać cię po całym domu.

— Chciałbyś, prawda? — powiedziała ze śmiechem. Domyśliła się, że Lew próbuje poprawić nastrój. Zmniejszyć napięcie.

Umówienie się na spotkanie z Seigo Yamagatą okazało się łatwiejsze niż z Gcorges’em Faurc’em. I znacznie trudniejsze. Yamagatą był bardziej nieuchwytny niż sekretarz generalny ONZ, ale jego asystenci uprzejmie odpowiedzieli na telefon Joanny. Bez owijania w bawełnę dali do zrozumienia, że wspólny lunch może leżeć w interesie obu stron. Joanna nie chciała się zgodzić na wyjazd do Japonii; asystent Yamagaty z głębokim żalem oznajmił, że spotkanie gdzie indziej nie wchodzi w rachubę.

Na sugestię Lwa Joanna zaproponowała spotkanie na gruncie neutralnym. W ciągu godziny, Saito, dwudziestoletni syn Yamagaty, zadzwonił z propozycją spotkania na Wielkim Kajmanie. Cicho. Dyskretnie.

— Wiele korporacji prowadzi interesy na wyspie — powiedział z powagą. — Nie będzie niczym nadzwyczajnym, gdy wysoko postawiony członek zarządu korporacji stawi się tam w określonym miejscu i czasie.

Joanna pokiwała głową do jego wizerunku na ekranie wide-ofonu.

— Tak — przyznała. — Masterson Corporation prowadzi interesy z kilkoma tamtejszymi bankami.

Ustalono porę i miejsce. Teraz Joanna i Lew szli bulwarem w jasnym porannym słońcu i rześkiej morskiej bryzie, kierując się w stronę Sunrise Hotel.

— Zastanawiam się, ilu tych japońskich turystów jest w rzeczywistości agentami ochrony Yamagaty — mruknął Lew.

Joanna też ich zauważyła, spacerujących niewinnie deptakiem, oglądających wystawy, wylegujących się na słońcu.

— Mniej więcej tylu, ilu naszych żołnierzy — odparła.

Lew podniósł brwi.

— Czy choć jedna osoba w tym tłumie naprawdę jest turystą?

— Parę, jak sądzę.

Wreszcie stanęli przed Sunrise Hotel, cichą modernistyczną budowlą z betonu pomalowanego na pastelowy błękit, ulokowaną na drugim końcu plaży, z dala od najmodniejszych sklepów i restauracji. Jeden z warunków spotkania stanowił, że przyjdą tutaj pieszo; jazda taksówką lub pretensjonalną limuzyną była wykluczona.

Yamagata zbytnio dramatyzuje i przesadza z tą ostrożnością, pomyślała Joanna. To zrozumiałe, że człowiek ceni sobie prywatne chwile i unika paparazzich, ale on zachowuje się wręcz parano-idalnie.

Zauważyła, że Lew wszedł po schodach sztywnym krokiem, jak człowiek cierpiący.

— Dobrze się czujesz? — zapytała.

Zrobił zdziwioną minę.

— Tak, oczywiście.

— Wyglądasz… — Joanna nic wiedziała, co powiedzieć, żeby go nie zranić.

— Jak staruszek — dokończył 7a nią. — Najdroższa, jestem staruszkiem.

— Gdy tylko ten cyrk się skończy — powiedziała cicho — wrócimy do Bazy Księżycowej i poddasz się nanoterapii.

Zamiast spodziewanego sprzeciwu, Brudnoj pokiwał głową. To wymownie świadczyło o jego samopoczuciu. Potem powiedział:

— Zakładając, rzecz jasna, że Baza Księżycowa będzie na swoim miejscu i że wolno będzie przeprowadzać nanoterapię.

— Tak, rzecz jasna — mruknęła Joanna.

Weszli w chłodny cień holu i zobaczyli, że personel tworzą sami Japończycy.

— Dlaczego mam wrażenie, że pakujemy się prosto w sieć pająka? — szepnął Lew, gdy szli za uśmiechniętą młodą kobietą w staromodnym kimonie do niewielkiej, gustownie urządzonej restauracji.

Była zupełnie pusta. Minimalistyczny wystrój miał charakter zdecydowanie japoński: polerowane drewno i niskie stoliki z laki z poduszkami na podłodze. Żadnych krzeseł.

Zdjęli sandały przy drzwiach. Kobieta podprowadziła ich do stolika przy oknie, które wychodziło na ogród: kompozycję skał na zagrabionym piasku.

— Dobrze, że założyłam spodenki, a nie spódnicę — powiedziała Joanna, siadając po turecku na poduszce.

Lew stęknął, opadając na sąsiednie miejsce. Gdy splótł długie nogi, wskazał za okno.

— Moglibyśmy urządzić takie ogrody w Bazie Księżycowej.

— Jeśli Yamagata dopnie swego — szepnęła Joanna — pewnie przemienia całe dno Alfonsa w skalny ogród.

— Lekcja estetyki — mruknął.

Cichy szmer sprawił, że Joanna odwróciła głowę. Do restauracji wszedł mężczyzna w średnim wieku, ubrany w ciemnoniebieskie kimono z wyhaftowaną czaplą w locie.

Lew dźwignął się na nogi. Piętrzył się nad Japończykiem jak wieża.

— Proszę spocząć — rzekł Seigo Yamagata silnym, niskim głosem. — Przepraszam za spóźnienie. Zatrzymał mnie telefon z Kioto.

Był chudy jak szczapa, miał wysokie czoło i czarne włosy zaczesane do tyłu. Jego okrągłą i płaską twarz ożywiały ciemnobrązowe oczy, w których skrzyła się inteligencja i coś, co mogło być poczuciem humoru.

Yamagata przysiadł na piętach naprzeciwko Joanny, pokręcił głową i zrobił zasmuconą minę.

— Niezależnie jak starannie wybiera się asystentów i jak dobrze się ich wyszkoli, zawsze potrafią coś zepsuć. — Zaśmiał się gromko.

— Święta racja — przyznała Joanna. — Przez wiele lat szkoliłam Ibrahima al-Rashida, a teraz, gdy wspiął się na szczyt Masterson Corporation, próbuje zniszczyć to, na czym najbardziej mi zależy.

Brwi Yamagaty wzniosły się o parę milimetrów. Trzy młode kobiety w identycznych kimonach przyniosły sake. Przyklękły i postawiły tace na stole.

Yamagata wykorzystał tę chwilę na rozważenie słów Joanny.

— Tak, wiem, że nie zgadza się pani ze stanowiskiem Rashida. Mam nadzieję, że dzisiejsze zebranie wyjaśni ten problem.

Patrzył jej prosto w oczy, ignorując Lwa. Przynajmniej nie jest męskim szowinistą, pomyślała.

— Do niedawna nie zdawałam sobie sprawy — powiedziała — że Faure jest sterowany przez pana.

Yamagata szeroko otworzył oczy, potem zadarł głowę i roześmiał się na całe gardło.

— Sterowany? Przeze mnie? Kto podsunął pani taki pomysł?

— Chce, zasłaniając się traktatem antynanotechnologicznym, zająć Bazę Księżycową, a następnie przekazać ją pańskim ludziom i pozwolić im na korzystanie z nanomaszyn w dotychczasowy sposób.

Zamiast odpowiedzieć, Yamagata podniósł maleńką czarkę sake.

— Toast. Za lepsze zrozumienie.

Joanna stuknęła się z nim naczyńkiem, potem z Lwem. Yamagata, jakby po namyśle, trącił czarkę Brudnoja.

— Czyżbym błędnie zinterpretowała sytuację? — zapytała Joanna, gdy napiła się ciepłego ryżowego wina.

— To nie tyle kwestia błędnego pojmowania — odparł Yamagata — ile braku zrozumienia całokształtu.

— Proszę więc mnie oświecić.

— Z przyjemnością. Baza Księżycowa jest wiodącym ośrodkiem nanotechnologicznym, to prawda. Faure wykorzystuje traktat nanotech jako środek umożliwiający ONZ kontrolowanie wszystkich państw na Ziemi, co również jest prawdą. Dopóki Baza Księżycowa nie podporządkuje się postanowieniom traktatu, dopóty Faure będzie dokładał wszelkich starań, żeby wam przeszkodzić.

Joanna pokiwała głową.

— Tyle już wiem.

— Jednakże — Yamagata podniósł palec — kiedy siły ONZprzejmą kontrolę nad waszą Bazą, Faure przekaże ją Yamagata Industries.

— O tym też wiemy.

— Tak, naturalnie. Yamagata będzie korzystać z Bazy, ale pod kierunkiem i nadzorem inspektorów Narodów Zjednoczonych.

— Na ile wasza działalność będzie różnić się od naszej?

Yamagata wypił łyk sake i oblizał usta.

— Zasadnicza różnica polega na tym, że Yamagata Industries przestanie produkować klipry rakietowe i eksportować je na Ziemię.

— Przestanie budować klipry?

— Rynek za parę lat się nasyci. Wasze diamentowe statki są za dobre! Są tak niezawodne i trwałe, że zapotrzebowanie na nowe poważnie zmaleje.

— Ale jak utrzymacie Bazę? Pod względem ekonomicznym, rzecz jasna. Klipry są naszym głównym źródłem dochodów.

Po chwili wahania Yamagata ciszej powiedział:

— Baza Księżycowa zostanie zmniejszona, jej działalność ograniczona.

— Zredukowana?

— Do pewnego stopnia. Yamagata Industries będzie finansować prowadzone tam badania naukowe, terenowe i laboratoryjne.

— Ale nic produkcję kliprów.

— Nic, co ma kontakt z nanomaszynami, nie będzie eksportowane na Ziemię — oświadczył Yamagata stanowczo. — Z wyjątkiem helionu, naturalnie.

— Paliwa dla generatorów energii termojądrowej — dopowiedziała Joanna.

— Tak.

— A zatem mamy do czynienia za zwyczajnym przejęciem władzy. Tak jak myślałam, wykorzystuje pan Faure’a, żeby odebrać nam Bazę.

— Ależ skąd! Proponuję Masterson Corporation największą okazję od czasów odkrycia dobrodziejstw płynących z umiejętności rozpalania ognia: udział w przemyśle termojądrowym.

— To pomysł Rashida.

— Od wielu lat bezskutecznie próbował zainteresować wasz zarząd. Obecnie Yamagata Industries proponuje wam współuczestnictwo w tej nowej dziedzinie.

— Chcecie przejąć Masterson Corporation.

— Fuzja ma więcej sensu. Współpraca jest o wiele lepsza od rywalizacji.

Lew postanowił włączyć siej do rozmowy.

— Mogę coś powiedzieć?

Yamagata odwrócił głową w jego stronę.

— Skoro zyskacie kontrolę na Bazą Księżycową, po co wam partnerskie stosunki z korporacją Masterson? Przecież będziecie mieć nanotechnologię, żeby produkować paliwo termojądrowe na Księżycu. Tak?

Yamagata uśmiechnął się uprzejmie.

— Zgadza się. Ale czemu nie okazać wspaniałomyślności pokonanemu rywalowi? Masterson może sprzedawać reaktory termojądrowe na półkuli zachodniej, a Yamagata na wschodniej.

Nieświadomie drapiąc się po głowie, Lew podjął:

— A kiedy znów zacznie się zbyt na klipry, będziecie mogli podjąć produkcję mimo obowiązującego traktatu nanotech. Tak?

Yamagata energicznie pokręcił głową.

— Nie. Wykluczone. Ta sprawa jest jasna. Siły stowarzyszone przeciwko nanotechnologii nie pozwolą na sprowadzanie kliprów na Ziemię. Nie w dającej się przewidzieć przyszłości.

Lew ściągnął brwi, zaintrygowany.

— Z pewnością zdaje pani sobie sprawę — powiedział Yamagata do Joanny — że nawet ja nic mogę otwarcie lekceważyć Faure’a i nanoluddystów. Helion są w stanie zaakceptować, ale diamentowe klipry stanowią zbyt oczywisty symbol nanotechnologii, by mogli je tolerować.

Joanna uważnie przyglądała się jego twarzy. Choć Yamagata przybrał maskę obojętności, nie zdradzającą żadnych emocji, była pewna, że coś się w nim dzieje. Nie wyjawia nam swoich prawdziwych motywów.

— Zachowacie laboratoria nanotechnologiczne? — zapytała.

Tym razem Yamagata nie spojrzał jej w oczy.

— Tak, chyba tak. Choć będziemy musieli pracować dyskretnie, żeby nie podsycić lęków nanoluddystów.

— Łącznie z laboratoriami medycznymi.

— Naturalnie.

— Ale co wam po badaniach, skoro ich osiągnięć nie będzie można wykorzystać na Ziemi?

Wzruszył ramionami.

— Uważam, że badania należy przeprowadzać niezależnie od okoliczności.

— Nawet jeśli wyniki nie znajdą zastosowania w praktyce?

Czyżby Yamagata lekko opuścił brodę?

— Albo jeśli będą wykorzystywane wyłącznie na Księżycu — dodała Joanna.

Zamarł, jak zwierzątko pochwycone w snop świateł nadjeżdżającego samochodu. Joanna dostrzegła błysk w jego oczach. Błysk strachu?

Wreszcie Yamagata odparł:

— Tak, nawet jeśli rezultaty badań będą wykorzystywane wyłącznie na Księżycu.

Tknięta nagłym przeczuciem, Joanna zapytała:

— Panie Yamagata, czy zamierza pan kiedyś zamieszkać w Bazie Księżycowej?

Yamagata, który dotąd siedział sztywno jakby kij połknął, teraz wyraźnie się przygarbił. Spojrzał uważnie na Lwa, potem przeniósł spojrzenie na Joannę.

— Może — powiedział niemal szeptem. — Może na emeryturze.

— A więc będzie pan mógł korzystać z dobrodziejstw nanoterapii, nie przejmując się reakcjami nanoluddystów — powiedziała. To nie było pytanie.

Yamagata nie skomentował.

— Na czym polega problem? — zapytała cicho. — Rak?

Nie odpowiedział. Znów siedział sztywno na piętach, patrząc pustym wzrokiem w ścianę za plecami Joanny i Lwa.

— A więc rak — powiedziała Joanna.

Yamagata wreszcie zwrócił na nią brunatne oczy. Westchnął i rzekł bezdźwięcznie:

— Jeśli powie pani komuś na Ziemi albo na Księżycu, że mam raka, każę panią zabić.

Joanna zmierzyła go wzrokiem nad stolikiem z laki.

— Rozumie pani? Nie będę tolerować insynuacji ani plotek na temat mego stanu zdrowia.

Joanna zastanawiała się gorączkowo. Ma raka i potrzebuje na-noterapii. Potrzebuje pomocy Zimmermana, lecz nie może go ściągnąć na Ziemię ze strachu, że nanoluddyści zwęszą pismo nosem i spróbują wykończyć ich obu. Dlatego otacza się taką ochroną! Już poddawał się nanoterapii. Jeśli fanatycy się o tym zwiedzą…

— Po co te pogróżki? — zapytał Lew. — Jeśli chce pan poddać się nanoterapii w Bazie Księżycowej, a nanotechnologię wykorzystywać do pozyskiwania helionu do reaktorów termojądrowych, czemu po prostu nie wejść z nami w układ? Po co ta cała akcja ONZi próba odebrania nam Bazy?

— Odpowiedź jest oczywista — powiedział Yamagata, patrząc nie na niego, tylko na Joannę. — Muszę mieć pełną kontrolę. Współpraca jest piękna — dopóki ja będę koordynować nasze wspólne wysiłki. Dlatego muszę mieć Masterson Corporation, łącznie z Bazą Księżycową.

— Ale jeśli Baza zyska niepodległość…

— Właśnie dlatego pomagam Faure’owi zorganizować operację militarną. — Głos Yamagaty był twardy jak żelazo. — Zanim Trybunał Haski zbierze się w listopadzie, Baza Księżycowa będzie należeć do Yamagata Industries.

— Albo przestanie istnieć — powiedział Lew.

— Próbujemy tego uniknąć. Nikomu nie zależy na zniszczeniu Bazy.

— Z wyjątkiem fanatyków.

— Tak — zgodził się Yamagata. — Są niebezpieczni dla nas wszystkich.

— W takim razie proszę nawiązać współpracę i zatrzymać żołnierzy! — powiedziała Joanna.

Yamagata pokręcił głową.

— Nie. Przejmę Bazę. Muszę. Nie spocznę, póki Baza nie znajdzie się w moich rękach.

— A więc cała ta rozmowa o współpracy jest mydleniem oczu.

— Nic! Z przyjemnością przystanę na współpracę. I będziecie ze mną współpracować — gdy zajmę Bazę.

Joanna powstrzymał się od ciętej odpowiedzi. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić.

Yamagata właściwie zinterpretował jej milczenie.

— Wiem, że nie jest pani zadowolona. Ale mam nadzieję, że pani rozumie, dlaczego muszę tak postępować.

— Rozumiem — odparła Joanna — choć nie popieram.

Yamagata lekko pochylił głowę.

— Skoro pani rozumie, proszę powiedzieć synowi, że opór jest daremny. Jeśli Baza Księżycowa znowu przeciwstawi się oddziałom ONZ, wynik będzie bardzo zły dla nas wszystkich.

— Jak mam to rozumieć?

Ze smutnym westchnieniem Yamagata odparł:

— Jeśli pani syn będzie walczyć, do akcji wkroczą siły, nad którymi nawet ja nic mam żadnej władzy.

— Siły? — powtórzył Lew. — Jakie siły?

— Myślicie, że kontroluję Faure’a. Ja też tak kiedyś myślałem. Ale on ma poparcie fanatyków. Szaleńców, którzy zlecają realizację celów zabójcom i terrorystom. Faure stał się potworem — rzekł Yamagata z goryczą. — Frankensteinem, którego pomogłem stworzyć.

— Mówi pan o nanoluddystach — powiedziała Joanna.

— O nanoluddystach. O fanatykach, którzy boją się nanotechnologii do tego stopnia, że bez wahania zniszczą Bazę Księżycową, jeśli spróbuje stawić opór oddziałom ONZ.

— Jak mogliby tego dokonać? — zapytała Joanna wyzywająco.

— Jeśli pani syn przeciwstawi się żołnierzom, Baza Księżycowa zostanie starta w proch — odparł Yamagata. — Wszyscy mieszkańcy poniosą śmierć. I żadne z nas nie może temu zapobiec. Za późno. Machina już została wprawiona w ruch. Dlatego usilnie proszę, żebyście przekazali nam władzę nad waszą Bazą. Proszę zgodzić się na współpracę, bo inaczej Baza Księżycowa przestanie istnieć.

Dzień czterdziesty trzeci

Doug usłyszał sygnał w słuchawkach.

— Doug, tu Jinny. — Głos brzmiał cicho, słabo. — Ostatnie obrazy z satelity Kadara pokazują, że ciągnik Gordette’a stoi przez tymem szóstym.

— Stoi?

— Nie ruszył się w czasie przelotu — odparła Anson. — Tak było pięć minut temu, ale wygląda na to, że Gordette albo siedzi w schronie, albo idzie na piechotę.

Zwiększając głośność na klawiaturze na nadgarstku, Doug na głos wyraził domysły:

— Może nawalił mu ciągnik? Pył. Usterka elektryczna.

— Może. — Doug z trudem zrozumiał słowo.

— Dobra, dzięki. Jedziemy w tamtą stronę. Dam znać, gdy będziemy na miejscu.

— Akurat. Będziesz poza zasięgiem anten na Yeager.

Mijali szczyty na środku krateru, gdzie mieściło się centrum astronomiczne. Łączność zaczęła się rwać.

— Dobra — powiedział do mikrofonu. — Odezwę się, kiedy będziemy wracać.

— Wysyłam za wami zespół ochrony. — Głos Anson brzmiał jak szept, zagłuszany przez trzaski i syki.

— Nie! — warknął. — Nie potrzeba.

— Nie słyszę, szefie — powiedziała w coraz głośniejszym szumie zakłóceń. — Połączenie się rwie.

Doug przeszedł na kanał wewnętrzny.

— Jinny jest spryciarą — powiedział do Edith. — Umie posługiwać się sprzętem.

— Czuję się lepiej wiedząc, że dostaniemy wsparcie.

— Za jakieś trzy godziny.

— Czemu myślisz, że czekała aż do tej chwili z wysłaniem ochrony?

Doug podniósł brwi.

— Ty też jesteś sprytna, wiesz?

— Dopiero na to wpadłeś? — zaśmiała się Edith.

Teraz, gdy na regolieie nie było już innych śladów, widziała wyraźnie koleiny wyryte przez ciągnik Gordette’a. Nikt dawno tu nie zaglądał, pomyślała.

— Tym szósty był jednym z pierwszych schronów zbudowanych przez mojego ojca — wyjaśnił Doug. — Zanim zdecydowali, gdzie powinna być zlokalizowana stała Baza, wykopali schrony w tuzinie miejsc w dolinie krateru i na zewnątrz pierścienia, na Marę Nubium.

— Myślisz, że Gordette naprawdę tam się zatrzymał?

Edith musiała chwilę czekać na odpowiedź.

— Nic wiem. Nie rozumiem, czemu tak bardzo oddalił się od Bazy. W tym regionie nie ma łatwego przejścia przez góry. Jeśli chce wydostać się z Alfonsa, Przełęcz Wojo przy Yeager jest najłatwiejsza.

— Może się umówił, żeby go stamtąd zabrano — podsunęła.

— Może.

— To by znaczyło, że nie będzie sam, prawda?

— Tak, jeśli czekali na niego w tymie.

— W takim wypadku zmierzamy prosto w pułapkę, Doug. Dwa razy próbował cię zamordować. Dajesz mu kolejną okazję.

Tym razem cisza zapadła na długo. Edith patrzyła na skafander, jakby chciała przeszyć go wzrokiem, żeby zobaczyć zamkniętego wewnątrz człowieka. Widziała tylko eermetalowy pancerz, podobny do zbroi, i dziwne metalowe tłoki na grzbietach rękawic, jak ręce kościotrupa, tylko że z metalu.

— Jinny nie wspomniała, że przed tymem stoi jakiś inny pojazd — rzekł w końcu Doug. — Nie sądzę, by był tam ktoś inny.

— Wobec tego po co się tam zatrzymał?

— Tego zamierzam się dowiedzieć.

— Czemu nie zaczekamy na ochronę?

— Nie mogę pozwolić mu uciec. Mógłby powiedzieć żołnierzom, jak pozbawić nas zasilania i zająć Bazę.

— Chyba nie sądzisz, że tego nie wiedzą?

— Bam wie, co robimy, jak myślimy. Nie dopuszczę, by przekazał to wszystko żołnierzom.

— Doug, chrzanisz od rzeczy — powiedziała, czując wzbierającą złość. — Zachowujesz się jak zadufany w sobie szeryf, który musi samotnie rozprawić się z bandytą.

— To nie tak, Edith.

— Akurat. Skończy się tym, że zginiesz. I ja też.

— Nie! Ja… — Doug uświadomił sobie, że w oskarżeniu Edith jest trochę prawdy. Odwrócił się do niej, lecz zobaczył tylko odbicie własnego hełmu w jej wizjerze.

— Przynajmniej zaczekajmy na wsparcie — poprosiła.

— Edith… ufałem mu. Uważałem go za człowieka, na którym mogę polegać. Nie wiem, czemu chciał mnie zabić…

— Bo jest wtyczką ONZ — warknęła. — Albo Yamagaty, co bardziej prawdopodobne.

— Albo nanoluddystów. Wcześniej nie dopuszczałem do sie3ie takiej myśli, ale może ostatecznie udało im się zinfiltrować Bazę.

— W takim razie czemu dążysz do konfrontacji?

Tak, dlaczego? — zapytał się w duchu. Ten człowiek jest mordercą, wynajętym zabójcą, może fanatycznym nanoluddystą. Co z tego, jeśli powie żołnierzom o żałosnej obronie, jaką próbujemy zorganizować? Wielkie mi rzeczy. Przyjdą tutaj i zajmą Bazę niezależnie od naszych starań.

Potem pomyślał o Tamarze. Stał, bezsilny niczym dziecko, i patrzył, jak Kilifer ją gwałci i zabija. Morderca! — wrzasnęło jego sumienie. Pozwoliłeś ją zamordować! Zobaczył zadowoloną, nienawistną gębę Kilifera, błysk w jego oczach, usłyszał warczenie głosu. Znajdę go, obiecał sobie. Wytropię go, gdziekolwiek jest i zabiję. Wypruję mu flaki. Rozedrę go na kawałki.

Ale Kilifer przebywa pół miliona kilometrów stąd, w świecie, do którego nie możesz wrócić. Gordette jest w zasięgu; niedługo staniesz z nim oko w oko. Zabijesz Bama? Każesz mu zapłacić za zbrodnię Kilifera? Czemu nie? Co za różnica? Wszyscy są zabójcami, mordercami. Czas zacząć im odpłacać. Czas wyrównać rachunki.

Jednak drugi głos w jego głowie powiedział: Lubiłem Bama. Z czasem mogliśmy zostać przyjaciółmi. Wydawał się taki zrównoważony, taki poważny, jak starszy brat…

A potem przypomniał sobie:

— Greg też próbował mnie zabić.

— Co? — zapytała Edith.

— Może to moja wina. Może ze mną jest coś nie w porządku.

— O czym ty mówisz, Doug?

— Greg, mój starszy brat — przyrodni, ściśle mówiąc — dostał szału i próbował zniszczyć całą Bazę. Chciał mnie zabić, jak Bam.

— Co się z nim stało?

— Zabiłem go — odparł Doug rwącym się głosem. — Nie chciałem, ale nie było innego wyjścia…

Teraz Edith pogrążyła się w milczeniu. Doug automatycznie kierował ciągnikiem, podążając tropem jasnych kolein na przyciemnianym od eonów regolicie, rozpamiętując i wspominając.

— Chcesz więc zmierzyć siq z Gordette’em, żeby ożywić swojego brata, prawda? — zapytała w końcu.

Doug pokręcił głową.

— Nie, chyba nie. — Potem musiał przyznać: — Naprawdę nie wiem, Edith. Po prostu muszę to zrobić.

Georges Faure stwierdził, że trzysekundowe opóźnienie w łączności z Księżycem jest wyjątkowo irytujące. Jak można prowadzić normalną rozmowę, kiedy między pytaniem a odpowiedzią są takie przerwy?

— Tydzień — rzekł pułkownik sił pokojowych w odpowiedzi na jego pytanie. — Dziesięć dni, maksymalnie.

— Dlaczego tak długo, pułkowniku? — nacisnął Faure. — Dlaczego nie jutro?

I znowu czekanie. Sekretarz generalny gotował się ze złości, patrząc na ekran.

Spokojna, beznamiętna twarz pułkownika Giapa mogła służyć za studium dalekowschodniej cierpliwości; oczy pod ciężkimi powiekami nie wyrażały żadnych emocji.

— Ma pan już cały kontyngent żołnierzy — wybuchnął Faure, nie czekając na odpowiedź. — Uzbrojenie też zostało dostarczone, prawda?

Sądząc z okazywanych reakcji, Giap mógłby być posągiem z drewna tokowego. Faure niespokojnie wiercił się w fotelu, walcząc z pragnieniem rzucenia w ekran jednym z pamiątkowych bi-bclotów, które leżały na biurku.

— Batalion jest w pełnej sile — powiedział pułkownik — i mamy zaplecze logistyczne. Przybyła również grupa specjalna, zorganizowana przez Yamagata Industries.

— Więc na co czekacie? Uderzać! Uderzać natychmiast!

Pułkownik mówił dalej:

— …konieczne przećwiczenie taktyki, jaką zastosujemy do zajęcia Bazy Księżycowej. Poza tym żołnierze muszą przyzwyczaić się do niskiej grawitacji Księżyca i do działania w skafandrach kosmicznych. To niezwykle ważne, gdyż muszą być równie sprawni jak na Ziemi.

Faure opadł na fotel, gdy pułkownik punkt po punkcie omawiał plan ataku na Bazę Księżycową: rozwinięcie oddziału na zewnątrz gór pierścieniowych Alfonsa; uderzenie jądrowe, które zniszczy farmy energii słonecznej; wystrzelenie pocisku z głowicą penetrującą w podpowierzchniowy generator nuklearny; marsz przez góry i dolinę krateru do celu; natarcie na główną śluzę i penetracja korytarzy; opanowanie kluczowych ośrodków nerwowych Bazy.

— Nim wejdziemy w korytarze — recytował Giap, patrząc na plan akcji — ludzie w Bazie Księżycowej będą mieli niecałą godzinę zasilania w energię elektryczną. Albo skapitulują albo się poduszą.

— A jeśli wybiorą śmierć? — zapytał Faure. — Ostatni samobójczy akt oporu?

Giap nieledwie się uśmiechnął.

— Mało prawdopodobne. Mamy profile psychologiczne całej załogi, uzyskane z Masterson Corporation. Ci ludzie nie są fatalistami. Samobójstwo, nawet jednostkowe, nigdy nie przyjdzie im na myśl.

Faure pokiwał głową. Osobiście poprosił Ibrahima al-Rashi-da o dostarczenie charakterystyk psychologicznych. Formalnie dokumentacja stanowiła własność korporacji Kiribati, ale najwyraźniej Rashid nie miał problemów z uzyskaniem jej przez komputery Mastersona.

Giap kontynuował:

— Jednakże grupa specjalna Yamagaty jest przygotowana na misję samobójczą, jeśli nasz atak frontalny nie przyniesie spodziewanego rezultatu.

Faure wiedział, że grupa specjalna Yamagaty składa się z fanatycznych nanoluddystów, zwerbowanych w Japonii i innych krajach.

— Przez Przełęcz Wojdohowitza przerzucimy na ciągnikach dwa generatory nuklearne i zaproponujemy zasilanie w energię — mówił pułkownik. — Pod warunkiem, że załoga skapituluje.

— A jeśli odmówią?

Znów ta piekielna przerwa.

— Wtedy wkroczymy i opanujemy Bazę. Jeśli się nie uda, grupa specjalna Yamagaty zniszczy aparaturę zaopatrującą Bazę w powietrze i wodę, a także centrum kontroli, farmy i nanolaboratoria.

Faule odetchnął głęboko. W takim wypadku z Bazy Księżycowej nic nie zostanie, pomyślał. Ale co z tego? Yamagata chce przejąć Bazę w stanie nienaruszonym, lecz będzie lepiej, gdy zostanie całkowicie zniszczona.

Jeśli tylko pułkownik wreszcie ruszy do ataku. Po co czekać? Uderzyć raz, a dobrze.

A jednak milczał. Już raz rozkazał siłom pokojowym szybkie uderzenie i skończyło się to fiaskiem.

Ale tym razem będzie inaczej, powiedział sobie. Patrząc w pozbawione wyrazu oczy pułkownika Giapa, doszedł do wniosku, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i nie powinien wtrącać się w decyzje taktyczne. Baza Księżycowa za siedem do dziesięciu dni zostanie zajęta.

Albo zupełnie zniszczona.

Dzień czterdziesty czwarty

— W tymach są toalety? — zapytała Edith. Wyrwany z zadumy Doug odparł:

— Tak, pewnie.

— To dobrze.

— Za siedzeniami jest ubikacja próżniowa — powiedział, wskazując kciukiem przez ramię. — Skorzystanie z niej wymaga trochę zachodu, ale luk pasuje do portu w skafandrze.

— Kiedy będziemy w tymie?

Zerknął na elektroniczną mapę na desce rozdzielczej ciągnika.

— Za niecałe pół godziny.

— Wytrzymam.

— Doug popatrzył na wyświetlacze na rękawie. Minęła północ. Żadne z nich nie spało. Przez parę godzin zmagał się z własnymi demonami, zastanawiając się, dlaczego dąży do konfrontacji z Gor-dette’em. Czemu nie zrezygnować? — zapytywał się w duchu. Jednak coś się temu sprzeciwiało. Nie mógł bezwolnie pozwolić, żeby Kilifer wygrał.

— Może ja poprowadzę? — zapytała Edith.

— Nie jestem zmęczony.

— Na pewno? Nie jesteś śpiący? Ja jestem.

— Odchyl oparcie i zdrzemnij się.

Edith posłuchała, ale Doug nie wiedział czy zasnęła. Kierowanie ciągnikiem było względnie proste; pojazd pokonywał mniejsze głazy i kratery jak czołg. Doug trzymał się jasnego szlaku Gordette’a, który omijał skały i głębsze doły w dolinie Alfonsa.

Po lewej zauważył krętą szczelinę, przypominającą wąskie koryto rzeki czekające na wodę. Długo czekasz, prawda? — zapytał w milczeniu. Cztery miliardy lat, plus minus tydzień.

W ciemnej lunarnej nocy gwiazdy wyglądały jak pył wyściełający czarę nieba. Patrzył, jak płoną nad samą linią ostro zarysowanego horyzontu.

Miał wrażenie, że jedna z nich go przywołuje. Czerwona, jasna, wisząca na wprost tuż nad widnokręgiem…

Zrozumiał, że to radiolatarnia na maszcie radiowym tyma szóstego.

Będziemy tam za pół godziny, pomyślał.

Co wtedy?

Odetchnął głęboko puszkowanym powietrzem. Dowiemy się, kiedy będziemy na miejscu.

W pozbawionym atmosfery środowisku Księżyca Gordette nie usłyszy, że nadjeżdżamy, jeśli jest w schronie. Pierwsze ostrzeżenie otrzyma dopiero wtedy, gdy zacznę napełniać śluzę powietrzem. Zaparkują ciągnik i nie zbudzę Edith. Nie ma sensu mieszać jej w to, co się stanie, gdy spotkam się z Baniem. Może zrobić się paskudnie.

Znienacka znaleźli się przed schronem, nad którym piętrzył się ciemny garb regolitu. Przy śluzie stał ciągnik.

Doug wyłączył silnik i popatrzył na Edith. Ani drgnęła. To dobrze, pomyślał, śpi jak suseł.

Powoli wysunął się z kabiny i podszedł do ciągnika. Pojedynczy ślad stóp w piaszczystym regolicie wiódł prosto do śluzy. Bam jest w środku. Sam.

W porządku, powiedział sobie. Do dzieła.

Do zewnętrznego włazu śluzy wiodło łagodnie nachylone zbocze. Tutaj nie było wiatru, który mógłby nawiać pył. Stok nie zmieni się przez tysiące lat, pomijając okazjonalne ślady butów. Doug otworzył właz i wszedł do śluzy wielkości budki telefonicznej. Zamknął zewnętrzne drzwi, uszczelnił je, potem przycisnął kciuk do guzika na elektronicznym panelu sterowania, żeby włączyć pompy. Lampka sygnalizacyjna natychmiast zmieniła kolor z czerwonego na bursztynowy.

Wydawało się, że tłoczenie powietrza trwa całą wieczność. Doug czuł wibrację pompy pod podeszwami butów, ale przez długi czas nic nie słyszał. Wreszcie, gdy komora wypełniła się powietrzem, usłyszał posapywanie pompy.

Wie, że ma gościa, pomyślał, mimowolnie zaciskając pięści. Drgnął, gdy rozległo się cichutkie zawodzenie serwomotorów rękawic. Szybko rozprostował dłonie. To wymagało siły woli.

Światło zmieniło się na zielone. Doug rozsunął wewnętrzny właz.

Gordctte stał w drugim końcu schronu, między piętrowymi kojami. Zakładał skafander; korpus, spodnie i buty już miał na sobie. Hełm leżał na dolnym łóżku. Doug nie dostrzegł rękawic.

Gordette ściągnął brwi, gdy poznał cermetalowy skafander, który kiedyś uszkodził.

— Kim jesteś, do kurwy nędzy, i co tu robisz?

Doug podniósł wizjer.

— Toja, Bam.

Mężczyzna zadygotał. Cofnął się chwiejnie o krok i oparł o łóżko.

— Nie żyjesz! Zabiłem cię!

— Chciałeś — odparł Doug, wchodząc głębiej do schronu. — Dlaczego?

— Nie podchodź!

— Dlaczego chciałeś mnie zabić, Bam?

Gordette wybałuszył oczy.

— Poderżnąłem ci gardło!

Doug westchnął.

— Nanomaszyny zamknęły raną i zatamowały krwotok.

— To niemożliwe!

— Możliwe. Nie ma w tym nic nadprzyrodzonego, Bam. Żadnych czarów. Tylko małe nanożuki.

W skafandrze nie było widać, że pierś Gordette’a wnosi się i opada, ale usta miał otwarte i sapał głośno.

— Czemu chciałeś mnie zabić, Bam? Co ci zrobiłem, że chciałeś mnie zamordować?

Przez długą chwilą Gordette milczał i stał bez ruchu. Potem opadł na dolną koją i wsparł łokcie na kolanach.

— Nic — powiedział, chowając twarz w dłoniach. — To nie miało nic wspólnego z tobą.

— To mnie próbowałeś zabić.

— Ty albo ja, człowieku. Życie albo śmierć. Musiałem to zrobić. Musiałem. Jeden z nas musiał umrzeć. Powinienem poderżnąć gardło sobie, tak byłoby lepiej.

— Dlaczego? Dlaczego musiałeś to zrobić?

— Jestem żołnierzem. Wykonują rozkazy. Bo jak nie…

— Zostałeś tu przysłany, żeby mnie zabić?

Gordette podniósł na niego zaczerwienione oczy.

— Wiesz, że ten mały zasraniec Faure planował to od lat.

— Pracujesz dla ONZ? Dla sił pokojowych?

— Nie. Jestem opłacany przez Waszyngton. Specjalne siły bezpieczeństwa. Wyciągnęli mnie z wojska. Wyszkolili na zabójcą.

— Zabijałeś ludzi?

Jego twarz wyglądała strasznie.

— To mój fach, człowieku. Do tego mnie wyszkolili. Albo będę dla nich pracować, albo zgniję w więzieniu.

— Dlaczego?

Zaśmiał się z goryczą.

— A jak myślisz? Kiedyś kogoś zabiłem. To był wypadek, ale mogłem się wywinąć tylko w jeden sposób: wstąpić do wojska. Zawsze mieli na mnie haka; rób, co chcemy, bo inaczej dożywocie za kratkami. Bez szans na zwolnienie warunkowe. Bez szans na przeniesienie na farmę o złagodzonym rygorze. Więzienie. Zamknięty ze zboczeńcami i psycholami.

Doug zdjął hełm i przeszedł przez wąski schron, by usiąść naprzeciwko Gordette’a. Położył hełm na koi.

— Dobra, Bam. Już po wszystkim. Możesz żyć tutaj. Możesz sią od nich uwolnić.

Czarnoskóry mężczyzna spojrzał mu prosto w oczy.

— Żyć na Księżycu?

— Zgadza się.

— Chciałem cię zabić, a ty proponujesz mi azyl?

— Do tego sprowadza się Baza Księżycowa, Bam. To miejsce do budowania nowego życia.

Gordette nic nie powiedział, ale jego twarz wyrażała powątpiewanie, podejrzliwość, pogardę.

— Ja też jestem zbiegiem — dodał Doug. — Na Ziemi stałbym się żywym celem, czekającym na śmierć z rąk jakiegoś fanatyka. Na Księżycu mogę żyć…

— Dopóki nie załatwi cię wynajęty zabójca.

Doug wyciągnął rękę.

— Dołącz do nas, Bam.

— Nie zasługuję — powiedział Gordette, odsuwając się. — Jestem mordercą. Zabójcą.

— Byłeś. Masz szansę to zmienić, zacząć nowe życie.

— I co niby miałbym robić?

— To, co robisz najlepiej. Wszystko zależy od ciebie — odparł Doug spokojnie.

— Zabiłem własną matkę! — wrzasnął Gordette, zrywając się z koi. — Zabiłem ją!

W jego zaczerwienionych oczach Doug zobaczył strach, poczucie winy i głębiny piekła.

Gordette pochylił się nad nim i poderwał go na nogi tak gwałtownie, że hełm stoczył się z koi i podskoczył na betonowej podłodze.

— Zabiłem swoją matkę! — ryknął mu w twarz. — Nie mów mi więc o zaczynaniu nowego życia.

Pchnął Douga na koję i odwrócił się po swój hełm. Doug patrzył, jak go zakłada, uszczelnia pierścień kołnierza. Potem wciągnął rękawice.

— Dokąd idziesz?

— Na zewnątrz. Gdzie bądź. Będę szedł, dopóki nie skończy mi się powietrze. Wtedy będzie po wszystkim.

Doug podniósł się z koi.

— Bam, nie możesz! Nie pozwolę ci na to.

Patrząc ponuro spod podniesionego wizjera, Gordette mruknął:

— Chcesz mnie powstrzymać, człowieku? Jak?

Doug podszedł do niego.

— Nie zabijaj się, na miłość boską. Możesz zacząć życie od nowa.

— Tak? Jak długo? Za jakiś tydzień żołnierze wkroczą do Bazy. Zostanę odesłany na Ziemię, gdzie mnie zapudłują, bo nie wykonałem rozkazu.

— Możemy ich powstrzymać — powiedział Doug niemal z rozpaczą. — Możemy wywalczyć sobie wolność.

— Akurat.

— Nie zabijaj się, Bam.

Gordette popatrzył na niego nagle spokojnym, chłodnym wzrokiem.

— Jeden z nas musi umrzeć, Doug. Wolę to być ja. Nawet gdybym cię zabił, zmuszą mnie do następnego łajdactwa. Daj mi z tym skończyć. Daj mi skończyć z tym całym popierdolonym szambem.

— Nic! — warknął Doug i wyciągnął ręce.

Niemal odruchowo Gordette uderzył go w szczękę. Doug stracił równowagę i cofnął się chwiejnie o parę kroków.

Gordette zatrzasnął wizjer i ruszył do śluzy. Doug skoczył za nim. Gordette okręcił się na pięcie, wymierzył mu lewy prosty i poprawił prawym. Doug kiwnął się do tyłu, w oczach mu się zaćmiło. Uderzył głową o betonową podłogę i wszystko zrobiło się czarne.

Edith zbudziła się z jękiem, ścierpnięta i zesztywniała. Chciała przetrzeć oczy, ale ręce trafiły w wizjer hełmu. Usiadła i zobaczyła, że ciągnik stoi przez tymem, a Doug zniknął.

Musi być w środku z Gordette’cm, pomyślała, zdjęta nagłą trwogą. Szybko rozejrzała się po kabinie za czymś, co mogłoby posłużyć jako broń. Jeśli była tu gdzieś skrzynka z narzędziami, to nie mogła jej znaleźć.

Z pustymi rękami wysunęła się z kabiny. Gdy postawiła stopę na piaszczystym regolicie, zobaczyła, jak człowiek w skafandrze zdecydowanym krokiem mija drugi traktor i oddala się od tyma. Wiedziała, że to nie Doug.

Starając się nie myśleć o parciu na pęcherz, podeszła do otwartej śluzy. Doug musi być w środku, pomyślała. Znalezienie instrukcji na wewnętrznej ścianie śluzy zajęło jej całe wieki. Musiała zapalić lampę na hełmie, żeby ją przeczytać.

Procedura nic była skomplikowana. Edith zamknęła właz i włączyła pompę. Kiedy światło zmieniło się na zielone, otworzyła wewnętrzne drzwi i weszła do schronu.

Doug leżał na podłodze, bez hełmu, wsparty na łokciach.

— Chce się zabić — powiedział. Ledwo go słyszała przez zamknięty hełm.

Podnosząc wizjer, uklękła obok niego.

— Co się stało? Jesteś ranny?

— Chce się zabić — powtórzył.

— Niech się zabija — warknęła. — Lepiej on niż ty.

Doug usiadł powoli, potem zaczął zbierać się na nogi.

— Gdzie mój hełm? — wymamrotał.

— Nie pójdziesz za nim!

Popatrzył na nią.

— Nie pozwolę mu tam umrzeć, Edith. On… po prostu nie mogę.

— Wobec tego pójdę z tobą.

— Zostaniesz tutaj — rzekł stanowczo, podnosząc hełm z podłogi. — W schronie będziesz bezpieczniejsza.

— A ty chcesz go dogonić?

— Znaleźć go. Pomóc mu… jeśli mi pozwoli.

— Nic beze mnie!

— Tak, bez ciebie. Zostaniesz tutaj. Jeśli nie wrócę za godzinę, wsiadaj na ciągnik i wracaj do Bazy.

Edith chciała się sprzeciwić, ale powstrzymało ją jedno spojrzenie w zdeterminowane szaroniebieskie oczy. To byłoby bezcelowe, wiedziała.

Odczekała dziesięć minut, spoglądając na zegarek na mankiecie skafandra. Potem wyszła przez śluzę i ruszyła za nim.

Z wysokości kabiny traktora widziała wyraźnie dwie pary śladów na tle ciemnego piaszczystego podłoża. Nie potrzebuję indiańskiego przewodnika, żeby ich tropić, pomyślała.

Dzień czterdziesty czwarty

Doug szedł tropem Gordette’a, jaśniejącym w pradawnym re-golicie. Słyszał tylko własny oddech i uspokajające brzęczenie wentylatorów. Przystanął przy ciągniku, by uzupełnić zapas powietrza. Doskwierał mu głód, ale na to nie mógł nic poradzić.

Ile powietrza zostało Bamowi? — zastanawiał się. Jak długo będzie się włóczyć, nim zapas się wyczerpie?

Wydawało się, że kluczy bez żadnego sensu czy celu. Doug ominął wielki głaz; nawet nie przyszło mu na myśl, że Gordette mógł przyczaić się w zasadzce. Potem ominął stary zniszczony krater wielkości boiska do koszykówki, tak głęboki, że dno ginęło w gęstym mroku. Metcoroid musiał walnąć prawie pod kątem prostym, pomyślał.

Niebawem trop Gordctte’a zaczął biec wzdłuż szczeliny, która wiła się po pylistym gruncie jak suche koryto po pustyni. Doug wspomniał swój pierwszy spacer po powierzchni Księżyca, w osiemnaste urodziny. Z Fosterem Brennartem. Natknęli się na szczelinę, z której nagle wypłynęła widmowa chmura. Metan, amoniak, inne gazy z wnętrza Księżyca. Lśniły w świetle Słońca jak miliardy świetlików.

Brennart uznał, że to pomyślna wróżba. Może i tak, pomyślał. Przydałoby mi się trochę szczęścia.

Nagle trop urwał się. Zniknął. Doug zatrzymał się, zaskoczony. Cofnął się parę kroków, potem zobaczył, że Gordette skręcił w płytką nieckę wyżłobioną w gruncie przy bruździe. Zapalił lampę na hełmie i ujrzał nikłe ślady na dnie, jakieś dwa metry poniżej powierzchni. Biegły mniej więcej w tym samym kierunku.

Dlaczego zeskoczył? — zapytał się w duchu. Odgadł, że za nim pójdę, i chciał zmylić trop? Ślady na dnie były mniej wyraźne, ale nadal widoczne.

Ruszył wzdłuż bruzdy. Na dole może być niebezpieczne, pomyślał. To stara szczelina, z której kiedyś sączył się gaz. Grunt może być kruchy jak szkło, a kto wie, co jest pod spodem?

Edith starała się nie przekraczać prędkości piechura, żeby Doug jej nie zobaczył. Nie obawiała się, że go zgubi; trop był wyraźny.

W pewnej chwili pomyślała, że dostrzega czubek jego hełmu nad horyzontem. Wcisnęła hamulec. Póki ja go nie widzę, on też mnie nie zobaczy. I z pewnością nie usłyszy, nie w próżni.

Bliskość horyzontu działała jej na nerwy. To wbrew naturze, myślała. Wiedziała, że Księżyc jest cztery razy mniejszy od Ziemi, więc horyzont musi być niedaleki, ale w głębi duszy buntowała się przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Niemal się bała — jakby ten jałowy, pusty świat rzeczywiście miał skraj, z którego mogłaby spaść.

Pewnie, jesteś w załodze Kolumba, pomyślała drwiąco. Płyń, mała. Płyń.

Dopiero słysząc szmer w słuchawkach, Doug spostrzegł się, że jest na wewnętrznej częstotliwości. Sapnięcia? Jęki? Dźwięki po chwili zanikły, jak duchy rozpływające się w powietrzu.

W powietrzu? Nie tutaj.

Bruzda stawała się coraz głębsza, schodząc ponad cztery metry poniżej powierzchni krateru. Trudno było ocenić głębokość, a ślady budów Gordette’a ledwo majaczyły w ciemności, gdy Doug ostrożnie wychylał się nad startą, zaokrągloną krawędzią, żeby oświetlić dno.

Dotarł do miejsca, gdzie meteoroid uderzył tuż obok rozpadliny, powodując osypanie się jednej ściany. Przez parę minut bezskutecznie wypatrywał tropu. Po drugiej stronie wąskiej bruzdy też go nie dostrzegł.

Dziwne odgłosy w słuchawkach nie powtórzyły się.

Wyprzedziłem go, pomyślał. Jest gdzieś za mną. Na dole. Ukrywa się.

Powoli, pochylając się nad krawędzią, Doug wracał po własnych śladach. Tutaj dno leżało tak głęboko, że nie dosięgało go światło lampy.

Zatrzymał się, żeby posłuchać. Nic. Gordette milczał. Nie żyje? Może słyszałem jego ostatnie tchnienie.

Niechętnie, nie bez strachu, Doug postanowił zejść na dno. Ostrożnie opuścił się jak najniżej na wyciągniętych rękach, a resztę drogi pokonał ślizgiem. Czuł, jak cermetalowy tors szoruje po chropowatej powierzchni. Nic zrobiłbym tego w zwyczajnym skafandrze, pomyślał. Cermet się nie rozedrze. Ale wiedział, że pył albo większe okruchy mogą dostać się w przeguby i unieruchomić go tak skutecznie, jak deszcz Blaszanego Drwala.

Doug nigdy nic cierpiał na klaustrofobię, ale gdy stanął niepewnie w szczelinie, zobaczył, że niebo skurczyło się do wąskiego rozgwieżdżonego pasa, ograniczonego z obu stron przez strome czarne ściany. Jak widok z dna grobu, pomyślał.

Zrobił krok i but omsknął się na śliskiej jak szkło skale. Musiał przytrzymać się obu ścian, żeby nie upaść. Tu prawic nie ma pyłu, pomyślał. Ta szczelina musi być stosunkowo nowa, może nadal aktywna.

Wiedział, że pojęcia „nowy” i „aktywny” są na Księżycu względne. Nowa szczelina mogła powstać parę tysięcy lat temu. Jej aktywność mogła polegać na wypuszczaniu strużki podpo-wierzchniowych gazów raz na sto lat.

Kaszlnięcie. Doug usłyszał w słuchawkach czyjeś kaszlnięcie. Mógł to być tylko Bam.

Powoli, ostrożnie, oburącz przytrzymując się spadzistych ścian, ruszył po śliskiej powierzchni.

Następne kaszlnięcie, a potem szybkie, desperackie sapanie.

— Bam! — zawołał do mikrofonu. — Bam, gdzie jesteś?

Bez odpowiedzi. Doug stanął bez ruchu i nadstawił ucha. Czyżby Gordette wstrzymał oddech? Nie, oddycha, ale tak cicho, że ledwo go słyszę.

Gdy ruszył dalej, szmer oddechu stał się głośniejszy. Zdradzał wysiłek, cierpienie.

— Nadchodzą, Bam — zawołał Doug. — Będę przy tobie za parę minut. Wytrzymaj.

— Nie… — Głos był słaby. Gordette zakrztusił się.

— Oszczędzaj powietrze. Zaraz tam będę.

— Uważaj… grunt… ustępuje…

Doug w świetle lampy obejrzał podłoże. Wyglądało dość solidnie, szkliste i śliskie, ale twarde. Z drugiej strony wiedział, że grunt w tym wulkanicznym kanale może być słabszy od bańki mydlanej.

Gordette znowu kaszlał. Ciągnie na resztkach powietrza, pomyślał Doug. Muszę się pospieszyć.

Gładka skała urywała się ostro, jak krawędź szyby. Przed Do-ugiem otworzyła się nicość.

A do krawędzi przywierał, niczym rozbitek desperacko trzymający się deski, Leroy Gordette.

Łokciem jednej ręki i palcami drugiej zahaczał o kruszący się skraj przepaści. Doug widział czubek jego hełmu.

— Trzymaj się — powiedział i z miejsca poczuł się jak głupek. Co innego robił Bam?

— Nie podchodź! Kurwa mać, ta skała pęka. Jest cienka jak bibuła. I krucha.

Doug opuścił się na kolana, potem legł na brzuchu i poczoł-gał się w jego stronę.

— Nie mam oparcia dla nóg — wydyszal Gordette. — Za każdym razem… jak próbuję podciągnąć dupę… kurwa mać… skała kruszy się coraz bardziej.

— Jaka głęboka jest ta dziura? Widzisz dno?

Gordette zakaszlał, Musi sięgać… do Chicago. Nie ma dna…

Przysuwając się bliżej, Doug czuł, jak skała pęka pod nim niczym tafla cienkiego lodu.

Jak najdalej wyciągnął rękę.

— Możesz mnie złapać?

— Kończy mi się powietrze — wycharczał Gordette. — Odpuść sobie. Zjeżdżaj stąd.

— Złap mnie za rękę! — krzyknął Doug.

— Nic mogę.

Doug przysunął się o parę centymetrów. Kawał skalnego podłoża tuż przed jego hełmem oberwał się i runął w milczącą ciemność.

— Łap!

— Zostaw mnie…

Zaciskając zęby, Doug przysunął się jeszcze kawałek i chwycił rękę Gordette’a w chwili, gdy skraj bezgłośnie osunął się w przepaść.

Czuł wibracje serwomotorów w rękawicy, gdy palce zaciskały się na nadgarstku Bama. Mężczyzna całym ciężarem zawisł na jego ręce. Doug miał wrażenie, że jeszcze chwila, a ramię wyskoczy mu ze stawu.

— Ale… masz… krzepę — stęknął Gordette…

Doug czuł, jak Bam kołysze się nad bezdenną czarną pustką. Ból przeszywał mu rękę i bark. Wiedział, że egzoszkielet będzie zaciskać jego palce. Dobrze, że jesteśmy na Księżycu, pomyślał. Na Ziemi z tym skafandrem i całą resztą wyrwałby mi rękę.

Chwila rozciągnęła się w lata, gdy leżał na brzuchu, trzymając Gordette’a.

— Puść mnie… — wysapał Gordette. — Pozwól mi umrzeć…

— Jeśli ty spadniesz — warknął Doug z ponurym zacięciem — ja też. Siedzimy w tym razem, Bam.

— Zwariowałeś…

Doug spróbował się cofnąć, odsunąć od kruchego, osypującego się skraju otchłani. Gordette nie mógł w niczym pomóc, nawet gdyby chciał.

Muszę go wyciągnąć, powiedział sobie Doug. Wyciągnąć go na twardy grunt, zanim skończy mu się powietrze.

Ale przesuwanie się do tyłu z bezwładnym balastem na wyciągniętej ręce było prawie niemożliwe. Stękając, zagryzając zęby, z potem piekącym w oczy, Doug cofał się kawałek po kawałku po szklistej skale. Posuwał się koszmarnie powoli. Zakręciło mu się w głowic, tracił siły.

— Co tam robisz… o mój Boże! — Głos Edith.

Doug nie mógł jej zobaczyć, nie wiedział, jak sią tu znalazła. Ale jej głos brzmiał w jego uszach niczym anielski śpiew.

— Edith! Gdzie ciągnik?

— Tutaj — odparła głosem wysokim ze strachu. — Przyjechałam ciągnikiem.

— Super! Dawaj hol, szybko!

Miał wrażenie, że znalezienie holu, zsunięcie się do szczeliny i przypięcie linki do pierścienia na jego plecaku zabrało jej całą wieczność. Wreszcie Edith wspięła się po lince na górę i pobiegła do ciągnika.

— Użyj wyciągarki — zawołał Doug. — Kontrolki są na desce rozdzielczej.

Edith wpatrywała się w deskę, ale nie miała pojęcia, które przełączniki czy klawisze obsługują wyciągarkę. W końcu wrzuciła wsteczny i zaczęła odsuwać się od rozpadliny.

— Powoli… powoli… — głos Douga zatrzeszczał w słuchawkach. — Jest w zwykłym skafandrze.

Przyszło jej na myśl rodeo, które kiedyś widziała. Kowboje na niedużych koniach chwytali byczka na lasso. Powoli, przemówiła bezgłośnie do traktora. Tak trzymaj, złotko, powoli i spokojnie.

— Stój — polecił Doug. — Jesteśmy na pewnym gruncie, ale Bam chyba stracił przytomność.

Edith zeskoczyła z ciągnika i podeszła na skraj rozpadliny. Doug podłączał awaryjny przewód ze swojego zbiornika do butli Gordette’a. Pokręciła głową. Ja na jego miejscu pozwoliłabym sukinsynowi zdechnąć. Chciał go zabić!

Ale usłyszała, jak Gordette kaszlnął i parsknął i wiedziała, że się wykaraska. Doug ocalił mu życie.

Wydostanie się z rozpadliny i uzupełnienie powietrza ze zbiorników ciągnika zajęło im ponad pół godziny. Potem Edith zawróciła w stronę Bazy. Doug siedział między nią a Gordette’em.

Gordette nie odezwał się słowem przez długie godziny, zamknięty w skafandrze i kokonie milczenia.

Wreszcie Doug powiedział:

— Byłem bliski śmierci, Bam. To zmienia spojrzenie na życie.

— Tak? — mruknął Gordette.

— W moim przypadku, tak. Myślę, że ty stwierdzisz to samo.

Gordette nic odpowiedział. Edith pomyślała, że Doug traci czas.

— Kiedy wrócimy do Bazy — mówił — będziesz miał okazję zacząć nowe życie. Od początku, nie oglądając się na to, co było.

— Dopóki was nie wyrzucą.

— Nie zrobią tego, Bam. Z twoją pomocą możemy ich pokonać.

— Z moją pomocą?

— Chcę, żebyś do nas dołączył. Chcę, żebyś stał się częścią Bazy Księżycowej.

— Poważnie?

— Wiele razem przeszliśmy, Bam. Jesteśmy związani. Na śmierć i życie — co spotka jednego, to spotka obu.

Gordette po długiej chwili burknął:

— Masz przewagę, w porządku. Jak raz ktoś wpadnie ci w ręce, to już go nic puszczasz, prawda?

— Wszystko zależy od ciebie.

— Wariat jesteś, wiesz?

— Możliwe — przyznał Doug.

— A co z tobą, panienko? — zapytał Gordette ponuro. — Ty też jesteś stuknięta?

Mało brakowało, a Edith wygarnęłaby mu prawdę prosto w oczy. Ale uświadomiła sobie, że Doug ryzykował życiem, żeby ocalić swojego niedoszłego zabójcę. Nie powinna zdradzać się ze swoimi odczuciami.

Zdusiła gniew.

— Skoro Doug chce, żebyś był z nami, ja nie mam nic przeciwko.

— Ufasz mi?

— Nie za bardzo. Przynajmniej teraz.

Po chwili Gordette roześmiał się. Był to cichy, pełen ironii chichot.

— Brzmi rozsądnie, jak sądzę. Całkiem do rzeczy.

Edith chciałaby widzieć jego twarz. Doug nie jest szalony, pomyślała. Jest mądrzejszy niż my wszyscy razem wzięci. Ale szkoda, że nic widzę twarzy Gordette’a. Poczułabym się lepiej, gdybym mogła spojrzeć mu w oczy.

CZĘŚĆ TRZECIA BITWA

Lecz gdy wojenna zagrzmi w uszach trąba,

Niechaj przykładem waszym tygrys będzie…[4]

Szekspir, Henryk V


Haga

— Telefon, pani senator. Biały Dom.

Jill Mcyers oderwała oczy od ekranu komputera. Choć już od prawic sześciu lat nie zasiadała w senacie USA, osobisty sekretarz nadal tak ją tytułował.

— Kto? — zapytała czujnie.

— Pani prezydent — odparł sekretarz jak zwykle ściszonym głosem.

Jill uśmiechnęła się do niego.

— Chyba zdołam wygospodarować trochę czasu dla pani prezydent.

Niemal natychmiast na ekranie ukazała się skupiona twarz młodego człowieka.

— Sędzia Meyers? Proszę chwileczkę zaczekać.

Twarz znikła, zastąpiona przez godło prezydenta Stanów Zjednoczonych na tle królewskiego błękitu. Amerykański orzeł trzymał w jednym szponie kołczan strzał, a w drugim gałązkę oliwną: wojna albo pokój.

Pani prezydent, co było do przewidzenia, pojawiła się po paru minutach. Przywileje władzy. Pani prezydent nie wchodziła na łącza, dopóki nic zyskała absolutnej pewności, że zobaczy osobę, z którą chce rozmawiać. Nic jakiegoś podwładnego.

Jill zerknęła na sekretarza. Z ukłuciem bólu zdała sobie sprawę, że kiedy zaczynał pracę w czasie jej pierwszej kadencji w senacie, był młodym chłopakiem świeżo po prawie. Wszyscy się starzejemy, pomyślała, patrząc na swoje odbicie w ekranie widcofo-nu. Twarz miała pospolitą i okrągłą jak forma do ciasta, brązowe włosy proste i obwisłe jak przegotowane spaghetti. I jeszcze te piegi na zadartym nosie: kobieca, podstarzała wersja Hucka Finna.

— Jill — powiedziała prezydent — wyglądasz dziś bardzo melancholijnie.

Pani prezydent prezentowała się elegancko, jak zwykle. Srebrnoszare włosy miała modnie uczesane, jasnoniebieskie oczy roziskrzone. Ostatni lifting naprężył zwiotczałą skórę pod brodą i ujął jej dziesięć lat.

— Czym mogę służyć, pani prezydent? — zapytała Jill oficjalnie, szczerze zaciekawiona powodem rozmowy. W Waszyngtonie była siódma rano; wcześnie, jak na nią.

— Prośba o ekstradycję…

— Aha. Sprawa Kilifera.

— Tak. Nic rozumiem, co masz z nią wspólnego.

— Zwrócono się do mnie, jako do sędziego Trybunału Sprawiedliwości, z prośbą o interwencję — odparła Jill.

— Kto się zwrócił?

— Joanna Brudnoj.

— Rozumiem. — Ton pani prezydent stał się lodowaty.

— Widocznie departament sprawiedliwości nie zgodził się na ekstradycję tego człowieka do Kiribati.

— Nic mamy podpisanej umowy o ekstradycję z tym krajem.

— Dlatego zwrócono się do Trybunału Sprawiedliwości — powiedziała Jill.

— Rozumiem.

— Kilifcr został zidentyfikowany jak sprawca gwałtu i zabójca Tamary Bonai, jednakże rząd amerykański odmówił wydania go Kiribati, gdzie stanąłby przed sądem. Na litość boską, ofiara była głową państwa!

— To bardzo poważne oskarżenie.

— Jest naoczny świadek.

— Douglas Stavenger, wiem. Ale przebywa na Księżycu i oglądał zdarzenie w rzeczywistości wirtualnej. Pierwszy lepszy adwokat rozbije w puch takie dowody.

— Nie byłabym taka pewna — powiedziała Jill. — Tak czy inaczej myślałam, że chcesz, by ten sukinsyn stanął przed sądem.

Pani prezydent nawet nie mrugnęła okiem, słysząc użyty celowo wulgaryzm.

— Jill, to wszystko wiąże się ze sprawą Bazy Księżycowej.

— Co znaczy, że wszystko jest powiązane z ludźmi z Nowej Moralności, prawda?

— Oni są moimi poplecznikami, Jill.

— I osłaniają mordercą?

Twarz pani prezydent przypominała gładką, pustą fasadę. Niczego nie zdradzała.

— Domniemanego mordercą.

— Może nie jestem prawnikiem, ale prawo nie jest mi obce — sparowała Jill. — Chronisz Kilifera. Dlaczego?

— Jill, myślałam, że ty też mnie popierasz. Wiem, że nie zgadzasz się ze wszystkimi posunięciami Nowej Moralności, ale zawsze stałaś po mojej stronie.

— Dlaczego chronisz tego człowieka?

— W grą wchodzi znacznie więcej, niż możesz przypuszczać, Jill.

— Chwileczkę. Spędziłam trochę czasu w Bazie Księżycowej. Byłam tam z Paulem Stavengerem, kiedy Baza składała się z blaszanych puszek wkopanych w podłoże.

— Miałaś z nim romans — mruknęła pani prezydent.

— Wymień mi kobietę, która w tych czasach pracowała w Bazie i nie miała z nim romansu — odparła Jill wesoło. — Był podrywaczem pierwszej wody, dopóki nie poślubił Joanny.

— Joanny… — powtórzyła pani prezydent z wyraźnym niesmakiem.

— Gdybym zamiast tkwić w Hadze nadal zasiadała w senacie, wystąpiłabym przeciwko tobie w kwestii Bazy Księżycowej. Popełniasz okropny błąd.

Z cieniem uśmiechu pani prezydent powiedziała:

— To podziękowanie za to, że wysunęłam twoją kandydaturę na stanowisko sędziego w Międzynarodowym Trybunale Sprawiedliwości?

— Daj spokój, Luce.

— Poparłaś traktat nanotech, kiedy zasiadałaś w senacie.

— Bo nie chciałam, żeby nanotechnologia doprowadziła do nowego wyścigu zbrojeń — odparła Jill. — Nigdy nie przypuszczałam, że traktat zostanie wykorzystany przeciwko Bazie. Wiesz, że nie mogą przeżyć bez nanomaszyn.

Pani prezydent westchnęła.

— Zakładam więc, że będziesz głosować za niepodległością, jeśli sprawa trafi do Trybunału?

— Jest przewidziana na listopad. Próbowałam zwołać sesję nadzwyczajną, ale zostałam przegłosowana.

— To nie ma znaczenia, Jill. Do listopada sprawa zostanie zamknięta. Prawdę mówiąc, stanic się to mniej więcej za tydzień.

— Zamierzasz to zrobić? Zaatakować Bazę?

— Organizacja Narodów Zjednoczonych, nic ja.

— Ale ty nic wniesiesz protestu, prawda? Gdybyś zrobiła piekło, Faure musiałby się opamiętać.

— Nie zamierzam ingerować w operacje ONZ.

Jill zagotowała się ze złości.

— W takim razie mam nadzieję, że nie zostaniesz wybrana na drugą kadencję — burknęła.

Tym razem pani prezydent pokazała zęby w uśmiechu.

— Nowa Moralność zagłosuje na mnie ponownie, ponieważ poparłam traktat nanotech.

— Tak sądzisz?

— Wszystkie sondaże na to wskazują.

— Więc nie zgodzisz się na ekstradycję Kilifera?

— W żadnym wypadku.

— Cholera! Gdybym była na miejscu Douga Stavengera, przyleciałabym na Ziemię i własnoręcznie powiesiła tego łajdaka.

— Od kiedy to Trybunał Haski popiera wymierzanie sprawiedliwości przez obywateli?

— Chodzi o sam fakt — warknęła Jill. — Kiedy rząd nic nic robi, masz prawo wykonać własny ruch. Jcffcrson wpisał to do Deklaracji Niepodległości, pamiętasz?

— Jill, moja droga, Stavengcr i reszta jego lunonautów już nie uważają nas za swój rząd. Nieprawdaż?

Jill nie znalazła na to odpowiedzi. Luce zawsze była lepszym dyskutantem; gdyby chciała, mogłaby przegadać samego diabła.

Baza Księżycowa

W biurze Jinny Anson panował tłok. Doug siedział przy końcu stołu dostawionego do biurka, mając przed sobą Zimmermana, Cardenas, fizyka Wicksena i szefów głównych wydziałów Bazy. Przy stole nie starczyło miejsca dla Edith, więc zajęła miejsce za Dougiem, po prawej stronie.

Bam Gordette siedział samotnie na kanapie przy drzwiach, oddzielony od wszystkich metrem pustej podłogi i niemal namacalną nieufnością. Traktują go jak zadżumionego, pomyślał Doug.

— Jesteś pewien, że siły pokojowe niedługo wkroczą do akcji? — zapytała Jinny Anson.

— Mamy może tydzień, jeśli dopisze nam szczęście — odparł Doug ponuro. — Co możemy osiągnąć w tym czasie?

W biurze zapadło ciężkie milczenie. Nawet zwykle wesoła Anson była przygaszona.

— Wix? — zapytał Doug. — Działo jest potrzebne za tydzień. Fizyk powoli pokręcił głową, podnosząc na niego duże smutne oczy.

— Mówiłem, że budowa zajmie dwa dni lunarne… dwa miesiące.

— Masz siedem dni ziemskich. Może mniej.

Wicksen tylko pokręcił głową.

— Zagoń wszystkich do pracy — powiedział Doug.

— Już szybciej nie możemy pracować.

— I jak idzie?

Fizyk wzruszył ramionami i jakby się skurczył.

— Kolimator wiązki jest skończony. Aparatura celownicza jest gotowa do przetestowania. Trzeba ściągnąć i połączyć klamoty z wyrzutni. Następnie przeprowadzić próbę całego systemu.

— Klamoty? — zaciekawiła się Edith.

— Sprzęt — wyjaśnił Harty Clemens lakonicznie, nim Wicksen zdążył się odezwać. — Brzęcząca, szczękająca kupa bliżej nieokreślonych rupieci.

— Aha.

— Prowizorka — dodał Wicksen, uśmiechając się lekko do Clemensa. — Poskładana naprędce, bez troski o wygląd.

— Klamoty — powtórzyła Edith.

— Możecie skończyć przed końcem tygodnia? — zapytał Doug.

— Musimy przetestować…

— Nie ma czasu! — powiedział Doug ostro. — Złóż wszystko do kupy i postaraj się, żeby działało. Przetestujesz urządzenie po złożeniu, jeśli wojsko da nam czas.

Duże oczy Wickscna zrobiły się jeszcze większe.

— Chcesz, żeby los Bazy zależał od nie wypróbowanego sprzętu?

— Jeśli nie zadziała i tak będzie po nas. Mam rację?

Fizyk zastanawiał się przez chwilę, wbijając w Douga oczy lemura. Wreszcie przyznał:

— Zgadza się.

— Chwileczkę — powiedziała Anson, siedząca za biurkiem.

— Wix, starczy ci czasu na podłączenie układu sterowania w taki sposób, żeby kierować działem stąd?

— Nic. Trzeba będzie obsługiwać je ręcznie, przy wyrzutni.

— Małe piwo — powiedział Vince Falcone.

Wicksen poważnie pokiwał głową.

— Zwłaszcza gdy pocisk jądrowy leci ci prosto na głowę — dodał Falcone.

Wicksen powtórzył gest.

— Więc jeśli działo się nie sprawdzi, zginiecie w wybuchu jądrowym — powiedziała Anson.

— Zgadza się — odparł Wicksen powoli. — Będziemy obsługiwać nie przetestowane urządzenie, na otwartej przestrzeni, w skafandrach. Jeśli nie zadziała za pierwszym razem, usmażymy się jak frytki.

Wszystkie oczy skierowały się na Douga.

— Inna możliwość polega na tym, że pozwolimy wojsku zbombardować nasze farmy solame — powiedział, ale myślał: Nie mogę zmusić Wixa i jego ludzi, żeby tam poszli. Nie mogę im tego kazać.

Wicksen wykrzywił usta w dziwnym, enigmatycznym uśmiechu.

— Cóż… musimy się postarać, żeby sprzęt zadziałał za pierwszym razem. — Odsunął krzesło od stołu. — Wracam do warsztatu. Mam kupę roboty, a czasu niewiele.

Wszyscy patrzyli, jak wychodzi z biura i cicho zamyka drzwi. Anson pokręciła głową.

— Nie tylko Japonce mają kamikadze.

Falcone, z grymasem na śniadej twarzy, powiedział do Do-uga:

— Chcesz go wysłać na samobójczą misję?

— Widzisz inne wyjście? — zapytał Doug. Próbował mówić z przekonaniem, którego w rzeczywistości mu brakowało. — Z wyjątkiem kapitulacji? — dodał, uprzedzając odpowiedź.

— Dobra, Wix podjął decyzję — powiedziała Anson. — Ruszamy dalej.

Doug zwrócił się do Zimmcrmana:

— Profesorze, co pan dla nas wymyślił?

— Nic — odparł Zimmerman beznamiętnie.

— Nic?

— Nic, co mogłoby być gotowe za tydzień.

Doug popatrzył na Cardenas.

— Kris?

— Jesteśmy gotowi wstrzyknąć lecznicze nanomaszyny każdemu, kto wyrazi zgodę. Po twoich niedawnych przejściach… — mimo woli łypnęła na Gordctte’a — mnóstwo ludzi zrozumie, że nanomaszyny mogą być nadzwyczaj przydatne.

— Dobrze.

— Ale jest też minus — dodała Cardenas, ostrzegawczo wznosząc palce. — Większość zamierza wrócić na Ziemię, prędzej czy później. Będą narażeni na poważne kłopoty, mając w sobie nanomaszyny.

Doug opadł na poskrzypujące plastikowe krzesełko.

— Jak więc brzmi konkluzja, Kris?

— Większość nie zgodzi się na zastrzyk. Ale jesteśmy gotowi na udzielanie natychmiastowej pomocy poszkodowanym.

Głupcy, pomyślał Doug. Potem wspomniał własny strach przed powrotem na Ziemię, gdzie czekali zabójcy rekrutujący się z fanatycznych nanoluddystów. Jak Kilifcr. Jak fanatycy, którzy mordowali każdego, kto publicznie opowiadał się za nanotechnologią.

— W porządku — rzekł ze zmęczeniem w głosem. — Zakładam, że pracujesz z personelem medycznym.

Cardenas wyszczerzyła zęby.

— Z całą trójką.

Ani Debbie Paine, ani Harry Clemens nie zaproponowali niczego, co byłoby przydatne do obrony Bazy. Nim Doug zdążył zapytać Vince’a Falcone, krzepki, smagły inżynier spojrzał na niego z błyskiem w oczach.

— Myślałem… — powiedział.

— Chyba czułem swąd palącego się drewna — zażartował Clemens.

— Przyjdą przez Przełącz Wojo, prawda? — zapytał Falcone retorycznie.

Doug popatrzył na Gordctte’a, który lekko pokiwał głową.

— Może by tak zatarasować przejście? — zaproponował Falcone.

— Zatarasować?

— Właśnie. Znasz piankożcl, którego używamy do izolacji i tak dalej? To inteligentny hydrożel. Powiększa się albo kurczy w zależności, jak się go potraktuje.

Doug przypomniał sobie, że piankożel został użyty do uszkodzenia jego skafandra. Znów zerknął na Gordette’a; Bam odpowiedział mu niewzruszonym spojrzeniem.

Falcone uśmiechał się, zadowolony z siebie.

— Przypuścimy, że rozłożymy jakąś tonę pianki na Przełęczy Wojo. Żołnierze będą jechać ciągnikami, prawda? Kiedy znajdą się na przełęczy, uaktywnimy żel mikrofalami z anten na górze Yeager.

— I żel spuchnie, powiększając objętość kilkaset razy! — zawołała Anson z przejęciem.

— No właśnie. Ciągniki ugrzęzną w pacce jak muchy w pajęczynie. Jak ciężarówki w głębokim błocie.

— Możesz zatrzymać ciągniki? — zapytał Doug. Była to pierwsza dobra rzecz, jaką usłyszał.

— Chyba tak — odparł Falcone z uśmiechem.

— A żołnierze? Nie będą mogli przejść? — zapytała Debbie Paine. — Przecież pianka twardnieje jak beton, prawda?

— Prawda — przyznał Falcone.

Doug odwrócił się do Gordette’a.

— Bam, co myślisz?

W pokoju zapadła głucha, nieprzyjemna cisza. Przerwał ją Gordette.

— Nawet jeśli zejdą na dno krateru, stracą większość ciężkiego sprzętu.

— To znaczy? — zapytał Clemens.

— Wyrzutnie pocisków rakietowych. Artylerię. Skrzynie z amunicją. Będą mogli zabrać tylko to, co udźwigną na własnych plecach. Punkt dla nas.

— Czy w parę dni można wyprodukować potrzebną ilość piankożelu? — zapytał Doug.

Falcone podrapał się po zarośniętej szczęce.

— Mamy trochę w zapasie… Każę chemikom zrobić tyle, ile dadzą radę.

— Ale czy wystarczy?

— Nie wiem — odparł Falcone ponuro, ale zaraz się rozjaśnił. — Chwileczkę — podjął z zapałem. — To mogłoby być jeszcze lepsze.

— Co?

— Jeśli przekażemy dość mocy z farm solarnych do mikrofalowych anten na Yeager…

— Pod warunkiem, że działo Wixa spisze się należycie i farmy nie zostaną zbombardowane — wtrąciła Anson.

— Jasne, jasne — mruknął Falcone niecierpliwie. — Tak czy siak, dajcie mi dość mocy do nadajników mikrofal, a usmażę żołnierzy jeszcze na przełęczy.

Doug ściągnął brwi.

— O czym ty mówisz, Vince?

— Żołnierze będą w skafandrach, prawda? W skafandrach jest mnóstwo metalu. Wiązka mikrofalowa ma wystarczającą siłę, by rozgrzać metal, przeniknąć przez skafander i usmażyć faceta!

Anson poderwała się na krześle.

— Można rozprawić się z nimi, zanim się do nas zbliżą!

— Nie! — zawołała Edith.

Doug odwrócił się do niej, zaskoczony.

— Nie możecie tego zrobić — oświadczyła z determinacją.

— Czemu nic? — warknął Falcone. — Nie wykonałem obliczeń, ale założę się…

— Nie wolno zabić żadnego z nich.

— Nic wolno…?

— Jak mamy z nimi walczyć, skoro nic możemy ich zabijać?

Edith przesunęła się lekko do przodu.

— Najgorsze, absolutnie najgorsze, co można zrobić, to zabić choć jednego żołnierza.

Doug zrozumiał, do czego zmierza.

— Kapitan Munasinghe — mruknął.

— Otóż to. Faure próbował wykreować go na męczennika, chciał wykorzystać jego śmierć, żeby opinia publiczna zwróciła się przeciwko nam.

— Przecież sam się zabił — zauważyła Dcbbie Paine. — To nie była nasza wina.

— Otóż to — powtórzyła Edith. — Wyobraźcie sobie, co się stanie, jeśli usmażycie setkę żołnierzy. Wyobraźcie sobie, co zrobią z tym media na Ziemi.

W biurze znowu zapadła cisza, bardziej ponura niż wcześniej.

— Od wielu tygodni prezentujemy w mediach sprawę Bazy z waszego punktu widzenia: słabych małych facetów prześladowanych przez wielkie, złe Narody Zjednoczone i siły pokojowe — podjęła Edith. — I to zaczyna odnosić skutek. Wyniki sondaży w Stanach i Europie wskazują, że ludzie kibicują nam, nie ONZ.

— Za to i pięć dolców mogę kupić sobie kawę — burknął Falcone.

— Za parę miesięcy wasza petycja zostanie rozpatrzona przez Trybunał w Hadze. Potrzebujecie jak najbardziej korzystnego wizerunku.

— Dlatego nie możemy zabijać atakujących nas żołnierzy?

— zapytała Anson.

— Dokładnie — przyznała Edith z ożywieniem. — Obecnie mnóstwo ludzi na Ziemi stoi po waszej stronie. Słabszy zawsze budzi sympatią. Ale gdy zaczniecie wysyłać na Ziemię worki z ciałami, poparcie wyparuje w jednej chwili.

— Możemy więc wygrać bitwę, ale przegrać wojnę — powiedział Doug.

Edith pokiwała głową.

— Taki będzie skutek. Zacznijcie zabijać żołnierzy, a przekonacie wszystkich na Ziemi, że Faure ma rację. Przyślą jeszcze więcej żołnierzy. Albo pociski, albo cokolwiek innego, żeby zniszczyć Bazę.

— Nie możemy zabijać. — Falconc z niedowierzaniem pokręcił głową.

— W takim razie jak ich powstrzymać? — zapytała Anson.

— Jak wygrać bitwę bez zabijania wroga? — zapytał Doug.

— Cholernie dobre pytanie — mruknął Clemens.

Przez długą chwilę nikt nie powiedział słowa. Doug odwrócił się do Gordette’a.

— Bam, jak powstrzymać żołnierzy bez zabijania?

Wszyscy popatrzyli na Gordettc’a, nadal siedzącego przy drzwiach. Doug widział w ich oczach nieufność i jawną odrazę; zastanowił się, co widzi, co czuje Bam.

Gordette omiótł ich wzrokiem. Potem spojrzał prosto na Do-uga.

— Będziesz musiał ich unieszkodliwić.

— Jak?

Gordette przekrzywił głowę, zastanawiając się.

— Wszyscy będą w skafandrach. Będą prowadzić łączność radiową. Można ich zagłuszyć?

— Chyba tak.

— Jeśli nie będą mogli się porozumieć, spójny batalion przemieni się w gromadę zdezorientowanych jednostek.

— Jak mrówki! — zawołała Paine. — Wszystkie razem mogą zorganizować inwazję na inne mrowisko, ale jedna mrówka zdana na siebie jest niczym.

— Pozbawić ich łączności… — powtórzył Doug.

— To za mało — stwierdził Falconc. — Nadal będziemy mieć do czynienia z paroma setkami uzbrojonych żołnierzy. Porozumieją się na migi.

— Nie, jeśli będą ślepi — zadudnił Zimmerman.

— Co?

— Byłem głupi. — Zimmerman potrząsnął wielką głową. — Nie mogę uczynić was niewidzialnymi… ale mogę oślepić żołnierzy!

— Oślepić? Jak?

— To proste. Wpuścimy ich do tuneli. Wypełnimy powietrze nanomaszynami, które przywrą do wizjerów i zaciemnią je tak, że nie będą nic widzieć.

Doug natychmiast zapytał:

— Czy żuki mogą również przywrzeć do skafandrów? Zakleszczyć przeguby, unieruchomić żołnierzy?

— Jak pył! — zawołała Anson.

— Ja! Lepiej — odparł profesor. — Moje żuki przemienia ich w posągi!

— Ale tylko wtedy, gdy wejdą do środka — powiedział Clemens.

— Ja. Żuki muszą unosić się w powietrzu.

— Będą więc głusi, ślepi i niemi — podsumował Falcone.

— I unieruchomieni — dodała Cardcnas.

— Kompletnie sparaliżowani — powiedziała Anson.

— Może pan wyprodukować te żuki w ciągu tygodnia? — zapytał Doug.

Po raz pierwszy od chwili poznania profesora dostrzegł na jego mięsistej twarzy wyraźne zakłopotanie.

— W ciągu tygodnia? Niemożliwe! Ale spróbuję.

Doug pokiwał głową, ale pomyślał, że wpuszczanie żołnierzy do Bazy w nadziei, że nanożuki ich unieruchomią, jest bardzo ryzykowne. Zakładając, że Zimmerman zdoła stworzyć nanomaszy-ny funkcjonujące zgodnie z zapowiedzią. Jeśli nawet, wszystko będzie zależało od tego, czy działo Wixa zneutralizuje nadlatującą bombę jądrową. I czy piankożel Vince’a Falcone zatrzyma ciężki sprzęt sił pokojowych na Przełęczy Wojdohowitza.

Jeden nie wypróbowany pomysł za drugim, uświadomił sobie Doug. I jeśli zginie choć jeden żołnierz, wszystko stracimy.

Nippon Jeden

Pułkownik Giap próbował zdusić niesmak, jaki czuł do ochotnika Yamagaty.

Mężczyzna był Japończykiem, niskim i żylastym, dość młodym. Zachowywał się hardo i był trochę oderwany od rzeczywistości, jakby obowiązki i zmartwienia Giapa zupełnie go nie obchodziły.

Obecność trzystu żołnierzy sił pokojowych — i siedmiu specjalnych ochotników — do maksimum nadwerężyła możliwości Nip-pon Jeden. Baza nigdy nie była duża ani wygodna, a teraz w małych przedziałach tłoczyło się kilkaset nadprogramowych osób. Żołnierze spali po czterech w klitkach zaprojektowanych dla jednego mieszkańca, spali nawet w tunelach na piankowych materacach albo matach tatami.

„Biuro” Giapa mieściło siew spiżarni, na wpół opróżnionej przez wojsko. Lepiej ruszyć na Bazę Księżycową w ciągu tygodnia, pomyślał pułkownik. Za osiem dni zacznie brakować żywności.

Popatrzył w ciemnobrązowe oczy ochotnika Yamagaty i wyczytał w nich spokojne, niemal rozbawione poczucie wyższości. Ten człowiek naprawdę pragnie śmierci, uświadomił sobie. Potem zastanowił się, jaka część fanatycznej odwagi wyrasta z narkotyków. Święta Siódemka, jak nazywali się ci straceńcy, mieszkała osobno, ściśnięta w jednej klitce. Ochotnicy przywieźli własne jedzenie i picie. I tak zwane lekarstwa.

Świętą Siódemkę tworzyli trzej Japończycy, trzej Amerykanie i Irańczyk. Była wśród nich jedna kobieta, Amerykanka. Wszyscy byli albo trochę nieobecni duchem, jak ich przywódca, albo nienormalnie pobudzeni, z fanatycznym ogniem w oczach. Wszyscy nosili emblematy przedstawiające pięść zaciśniętą na błyskawicy.

W magazynku zabrakło miejsca na biurko. Dwaj mężczyźni siedzieli na podłodze, po turecku, patrząc na siebie z odległości paru centymetrów. Giap był w jasnoniebieskim mundurze, Japończyk w dresie — z naszywką na ramieniu. Nad nimi wznosiły się na wpół opróżnione półki. Na gołej kamiennej podłodze leżał komputer osobisty pułkownika, nieco większy od dłoni.

— Mam rozkaz — mówił Giap — zająć Bazę Księżycową bez spowodowania zniszczeń.

— Jeśli okaże się to możliwe — zaznaczył ochotnik.

— Giap zawrzał ze złości. Nie podobała mu się zadowolona mina tego faceta. Zna moje rozkazy. Ktoś przekazał mu informacje.

— To nie tylko możliwe — syknął — ale nieuniknione.

— Zakładając, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.

— Mój plan jest bardzo precyzyjny.

— Oczywiście — powiedział ochotnik nonszalancko. — Jednakże, jeśli z jakiegoś powodu atak sią nie powiedzie, moja grupa unicestwi Bazą Księżycową.

— I siebie.

— To drobiazg. Poświęcenie życia w służbie Boga jest największym zaszczytem.

Giap zastanowił się, jakiemu bogu służy ten człowiek. Ci zeloci byli wierni ideałom Nowej Moralności, choć nie wyznawali jednej wiary.

— Musi pan zrozumieć, że nie wolno wam wykonać żadnego ruchu, dopóki nie wydam takiego rozkazu — powiedział.

Ochotnik lekko skinął głową.

— Pan i pańscy ludzie jesteście pod moją komendą. Macie wykonywać moje rozkazy.

— Tak, oczywiście. Ale wyznaczy pan żołnierzy, którzy pomogą otworzyć stare szyby plazmowe.

Giap wiedział, że to nie jest pytanie.

— Tak, gdy tylko zabezpieczymy główny garaż.

— Dobrze. Wtedy wejdziemy do szybów i ruszymy do punktów kluczowych Bazy Księżycowej. Opanujemy fabrykę wody, ośrodek kontroli środowiska, centralę, farmę, nanolaboratoria. Ja wraz z jednym z Amerykanów zniszczę nanolaboratoria.

— Tylko na mój rozkaz.

— Oczywiście — zgodził się ochotnik z doprowadzającym do szału pogodnym uśmiechem. — Będziemy potrzebować pomocy żołnierzy, żeby wspiąć się do szybów, prawda?

Giap powoli pokiwał głową. Ochotnicy będą dźwigać po sto kilogramów materiałów wybuchowych. Wiedział, że w skafandrach nie będzie im lekko.

Terroryści-samobójcy. Ich obecność nie dawała mu spokoju. Ktoś w hierarchii służbowej Yamagaty pracuje dla Nowej Moralności. Ktoś, kto dodał tych obłąkanych ochotników, aby mieć pewność, że Baza Księżycowa przestanie istnieć, jeśli nie da się jej przejąć w stanie nienaruszonym.

Savannah

Dwie kobiety jadły lunch na patio ocienionym przez parę starych dębów, chłodzonym przez podmuchy z wentylatorów ukrytych w ceglanych ścianach wokół grządek z wypielęgnowanymi kwiatami.

Joanna Brudnoj była ubrana w lekką sukienkę na ramiączkach w różowym kolorze; Jill Meyers miała bluzkę i długą do kolan spódnicę. Znały się z czasów, gdy Jill jako astronauta NASA pracowała z Paulem Stavengcrem przy budowie pierwszych schronów, będących zalążkiem Bazy Księżycowej; dość długo, by nie czuły potrzeby robienia na sobie wrażenia.

— Mamy przerwę letnią — powiedziała Jill Meyers.

— Do kiedy? — zapytała Joanna, patrząc na dwóch mężczyzn pracujących w ogrodzie. Jeden faktycznie był ogrodnikiem, a drugi ochroniarzem w przebraniu.

Jill uśmiechnęła się, marszcząc piegowaty nos.

— Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości ma własny kalendarz, Jo. Oficjalnie lato będzie trwać do listopada, kiedy to odbędzie się pierwsze posiedzenie.

— I wtedy rozpatrzycie petycję Bazy Księżycowej?

Sędzia Meyers pokiwała głową.

— Czy nie można przyspieszyć terminu? Może zwołać sesję nadzwyczajną?

— Próbowałam, Jo. Zrobiłam wszystko, co mogłam, ale zostałam przegłosowana stosunkiem dziesięć do pięciu.

Joanna nieświadomie przegarniała widelcem sałatkę.

— Tak samo zagłosują w listopadzie, prawda?

— Nie, niekoniecznie. Po prostu nie chcą zadawać sobie fatygi ze zwoływaniem sesji nadzwyczajnej, to wszystko. — Nim Joanna mogła skomentować, Jill dodała: — I czekają, żeby się przekonać czy Baza Księżycowa dotrwa do listopada. Jeśli tak, będzie to silnym wyznacznikiem jej rzeczywistej niezależności. ¦ Joanna upuściła widelec, który zadzwonił o szklany talerz.

— Faure zamierza zaatakować lada dzień.

— Tak słyszałam — przyznała Jill.

— Nic nie możemy zrobić?

— Rozmawiałam z panią prezydent. Nie kiwnie palcem.

— Wywarliśmy jak największy nacisk na senatorów, ale Baza Księżycowa jest własnością prywatną, nie rządową.

— Niewiele mogą zrobić.

— Ale musi być jakieś wyjście!

— Czekać — powiedziała Jill łagodnie. — Czekać i modlić się.

Joanna popatrzyła na nią.

— Mówisz jak neofita Nowej Moralności.

Jill przyjęła to z uśmiechem.

— Nie trzeba być fanatykiem Nowej Moralności, Jo, żeby wierzyć w siłę modlitwy.

Kilka kilometrów dalej, w centrali Mastcrson Corporation na brzegu rzeki, Jack Kilifer siedział w maleńkim boksie, który wśród pracowników uchodził za biuro.

— Ogromnie ryzykuję, panie Kilifer — powiedziała młoda urzędniczka. Mówiła prawie szeptem; wyłożone pianką ścianki, które ograniczały ciasną przestrzeń, nie sięgały do sufitu. Z radyjka stojącego przy ekranie komputera sączyła się łagodna muzyka.

— A ja nie? — warknął Kilifer na tyle cicho, by nie usłyszał go nikt postronny. Jego powierzchowność uległa przemianie: siwy kucyk zniknął, włosy miał ciemne i ścięte na krótko, w stylu wojskowym. Zapuścił sumiaste wąsy, przyciemnione do koloru włosów.

— Odszukałam pańskie akta — powiedziała kobieta ze zmartwioną miną — ale, na miłość boską, pochodzą sprzed dziewięciu lat!

— Nie potrzebuję starych akt. Chcę, żeby założyła pani nowe.

— Przecież to będzie fałszerstwo.

— I co z tego?

— A jeśli moi przełożeni je sprawdzą? Co wtedy powiem?

Kilifer już wszystko obmyślił.

— Będą tu zbyt krótko, żeby ktoś coś zauważył. Tydzień, może mniej.

— To wielkie ryzyko — powtórzyła. — Dla nas obojga.

— Pani niczym nie ryzykuje — zapewnił, mając powyżej uszu jej zastrzeżeń. — Jeśli ktoś sią poskarży, powie pani, że pokazałem jej dokumenty.

— Dokumenty?

Wyciągnął plik papierów z kieszeni marynarki. Nie były podrobione — napisali je w dobrej wierze pracownicy kwatery głównej Korpusu Miejskiego w Atlancie — ale zawierały całkowicie nieprawdziwe informacje.

— Proszę je zeskanować, zanim zsika się pani ze strachu.

— Proszą pana!

Kilifer westchnął. Te cholerne świętoszki z Nowej Moralności! Przy takich człowiek nie może nawet splunąć.

— Proszą o wybaczenie — powiedział.

— Niech Bóg ci wybaczy — wyrecytowała. Potem odwróciła sią do klawiatury i włączyła skaner.

Dobra jest, pomyślał Kilifer, gdy podał jej sfałszowane dokumenty. Nim stąd wyjdą, bądą na liście płac jako członek ochrony Mastersona. Jeśli ta mała dziwka nic zemdleje.

Katapulta

— W skafandrach wszystko trwa dłużej. — Głos był spokojny, bez cienia skargi czy próby usprawiedliwienia; Wicksen mówił tak, jakby odczytywał raport.

Doug obserwował ludzi pracujących przy końcu wyrzutni elektromagnetycznej. Podczas gdy pracownicy powierzchniowi zwykle nadawali osobisty charakter swoim skafandrom, fizycy i technicy Wicksena mieli na sobie niczym sią nie wyróżniające anonimowe skafandry z zapasów rezerwowych.

Na prośbę Douga brygada inżynierów budowała dla nich prowizoryczny schron, odległy o kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie w pośpiechu składali działo strumieniowe. Jak jeden ze starych tymów, schron był wkopany w podłoże i miał zostać przykryty regolitem. Z jego wnętrza Wicksen i jego asystenci będą mogli kierować „ogniem”. Może bunkier ochroni ich przed promieniowaniem z wybuchu jądrowego, jeśli działo nie spełni swej roli.

— Jak idzie? — zapytał Doug.

— Pomalutku — odparł Wix. — Ale robimy postępy. Dziś rano podłączyliśmy kolimator wiązki. Jutro powinna być gotowa aparatura celownicza. Najpóźniej pojutrze.

— I wtedy będziecie gotowi do strzału? Doug usłyszał płaski, niewzruszony głos:

— Wtedy będziemy mogli sprawdzić, czy wszystko naprawdę działa. Po udanej próbie podłączymy magnesy i zobaczymy, czy obwody wytrzymają obciążenie.

— Ale twoje obliczenia…

— Matematyka niekoniecznie musi odzwierciedlać rzeczywistość — rzekł Wicksen. — Fizyka to coś więcej niż liczby w komputerze.

— Rozumiem.

— Pamiętam, jak chodziłem do liceum, asystent nauczyciela pomagał nam w ćwiczeniach. Gość, niegdyś wielki fizyk, był na emeryturze. Miał córkę, słynną piosenkarkę folkową.

Doug zastanawiał się, co to ma wspólnego z obroną Bazy, ale nie chciał mu przerywać.

— Kiedyś zabrał nas do sali gimnastycznej i przymocował kulę do kręgli do liny, która zwisała z belki pod sufitem. Potem zaniósł kulę na najwyższy rząd ławek, na których siadywaliśmy w czasie meczów koszykówki.

— Co robił? — zapytał Doug, mimo woli zaciekawiony.

— Uczył nas fizyki. Prawa wahadeł. Przytrzymał wielką starą kulę centymetr od nosa, a potem ją puścił.

— I?

— Przeleciała na linie przez całą salę, jak kula armatnia i zawróciła w jego stronę. Wszyscy zaczęliśmy krzyczeć, żeby przykucnął, odsunął się z drogi. Ale on stał jakby nigdy nic i szczerzy} do nas zęby.

Wicksen zrobił dramatyczną pauzę. Doug czekał, aż dokończy anegdotę.

— Kula zatrzymała się centymetr od jego nosa, potem znów ruszyła w drugą stronę. A on powiedział: „Widzicie? Tak jest za każdym razem. To jest fizyka!” Wtedy złapałem bakcyla na całe życie.

Doug pomyślał, że rozumie.

— Pokaz był znacznie bardziej przekonujący niż czytanie wzorów, prawda?

— Zgadza się — przyznał Wicksen. — Oczywiście, trzeba wiedzieć, co się robi. Należy puścić kulę bez popychania. Jeśli pchniesz, wróci i rozwali ci głowę.

— Czy działo zrobi swoje? — zapytał Doug. Wyczuł, że Wicksen usiłuje wzruszyć ramionami.

— Nie wiadomo. Wszystkie równania są sprawdzone, ale nie będziemy wiedzieć, póki nie spróbujemy.

— I pewnie nie będzie czasu na przeprowadzenie próby. Strzelicie, gdy pocisk jądrowy będzie leciał prosto na nasze głowy.

— Zapewne. — Jeśli myśl o takiej możliwości niepokoiła Wicksena, to jego głos tego nie zdradzał.

Jego naprawdę to bawi, uświadomił sobie Doug. Przeprowadza eksperyment, w którym może zginąć razem ze swoimi ludźmi, ale to go kręci. Jak myśliwego, który tropi lwa w gęstych zaroślach: zabawa mało bezpieczna, lecz jaki zastrzyk adrenaliny!

Doug pożegnał się z fizykiem, żałując, że nie jest takim fata-listą jak on. Gdy wsiadł do ciągnika i ruszył kierunku bazy, próbował spojrzeć na sytuację jego oczami. Albo eksperyment się powiedzie, albo wszyscy zginiemy. Czy naprawdę tak myśli? Może eksperyment pochłania go do tego stopnia, że w ogóle nie myśli o konsekwencjach.

Po zdjęciu i oczyszczeniu skafandra Doug skierował się do centrum kontroli. Wielkie pomieszczone oświetlone przyćmionym światłem wyglądało normalnie. Cichy szum urządzeń elektronicznych. Rzędy stanowisk obsadzonych przez ludzi wpatrzonych w ekrany, z maleńkimi mikrofonami przy ustach i słuchawkami na uszach. Wielkie ścienne wyświetlacze ze schematami systemów całej Bazy.

Zobaczył Jinny Anson pochyloną nad ramieniem szefowej łączności.

Podszedł do niej i zapytał:

— Co się dzieje, Jinny?

Wyprostowała siq i zobaczył jej ponurą twarz.

— Wzmożony ruch wokół L-1 — powiedziała, wskazując ekran z nakresem radarowym.

Doug zobaczył czerwoną kropką — stacją kosmiczną, która wisiała prawie sześćdziesiąt tysięcy kilometrów nad nimi. Wokół niej skupiało się kilka mniejszych plamek.

— Uzupełniają zapasy? — mruknął.

— Mało prawdopodobne — odparła Anson. — Regularny lot zaopatrzeniowy odbył się zgodnie z rozkładem w zeszłym tygodniu. Coś przywieźli, lecz nic prowiant ani paliwo.

Zaczerpnął powietrza.

— Pocisk jądrowy?

— Może niejeden.

Doug zastanawiał się przez chwilę.

— Zadzwonią do Harry’cgo Clemcnsa. Czas wystrzelić satelitą obserwacyjnego, żebyśmy mogli mieć oko na Nippon Jeden.

Anson pokiwała głową, potem uśmiechnęła się niewesoło.

— Może nie spodobać ci się to, co zobaczysz, szefie.

Gordettc siedział w Grocie nad kubkiem czegoś, co w Bazie Księżycowej nazywano kawą. Dochodziło południe i kafeteria napełniała się ludźmi. Nikt nic usiadł przy jego stoliku. Nikt nawet się nie zbliżył; otaczał go krąg pustych miejsc.

Parias, powiedział sobie. Tak brzmi to słowo. Od paru dni próbował je sobie przypomnieć. Wreszcie wypłynęło z głębin podświadomości. Parias. Wyrzutek. Morderca. Zabójca. To ja, i wszyscy o tym wiedzą.

Byłoby lepiej, pomyślał, gdyby Doug pozwoli! mi umrzeć. Może on faktycznie mi ufa, ale tylko on. Wszyscy już o mnie wiedzą. I nienawidzą mnie.

Potem zobaczył Paulę Liebowitz, idącą zdecydowanym krokiem między stolikami. Z dziwną, zaciętą miną zmierzała prosto w jego stronę.

— Mogę się dosiąść? — zapytała niemal zadziornie.

Gordette rozłożył ręce, wskazując wolne krzesła.

— Proszę bardzo.

Liebowitz położyła tacę na stole i usiadła obok niego.

— To prawda? Naprawdę chciałeś zabić Douga Stavengera?

Nie potrafił odczytać wyrazu jej oczu. W zasadzie nie było w nich gniewu, ale współczucia też nie.

— Prawda — przyznał bezdźwięcznie.

— Jesteś zabójcą do wynajęcia? Płatnym mordercą?

Wypuścił powietrze.

— Kiedy się poznaliśmy, próbowałem uszkodzić jego skafander.

— Sukinsyn — powiedziała Liebowitz.

Gordette poznał, że to nie było wyzwisko, tylko wyraz emocji. Wzruszył ramionami.

— Po to zostałem przysłany.

— A to zaproszenie na kolację było częścią twojej gry? Chciałeś mnie wykorzystać, żebym pomogła ci zabić Stavengera?

— Nie — odparł poważnie. — Zaprosiłem cię, bo mi się spodobałaś.

— Aha. Pewnie.

— Nawet profesjonalny zabójca od czasu do czasu potrzebuje towarzystwa.

— Nie musisz się zgrywać.

— Wcale nie zamierzam, uwierz mi.

— Czemu miałabym ci wierzyć?

— Skoro nie wierzysz, to czemu mnie wypytujesz?

— Spodobałeś mi się — powiedziała Liebowitz. — Nawet myślałam, żeby pójść z tobą do łóżka.

— Rajcują cię figle z czarnuchem, co?

Ściągnęła brwi, zaskoczona.

— Co?

— Jestem czarny.

— A ja jestem Żydówką. Co to ma do rzeczy?

Gordette zastanawiał się przez chwilą.

— Nic. Nic nigdy nie ma nic do rzeczy.

— O co ci chodzi?

— Nie wiem — odparł, zirytowany tym krzyżowym ogniem pytań. — Więc ja polubiłam ciebie, a ty polubiłaś mnie. I co z tego?

— Stavengcr pozwolił ci tu zostać? Nadal z nim pracujesz?

Pokiwał głową.

— Ufa ci? Po tym, jak próbowałeś go zabić?

— Opowiedziałem mu historię swojego życia — powiedział kwaśno — i uznał, że mnie zreformuje. Zacznę nowe życie na Księżycu, a wszyscy będą mnie kochać i darzyć zaufaniem.

— Tak. Postarałeś się, żeby łatwo cię było polubić i zaakceptować.

— Jedyne, co mi przyszło z łatwością, to kolor skóry. Jestem czarny, więc łatwo mnie zauważyć.

— Do diabla, co ty chrzanisz?

— Widzisz tu wielu czarnych?

Liebowitz niemal roześmiała mu się w twarz.

— Mój szef jest czarny. Są tutaj tuziny Afro-Amerykanów i czarnoskórych z innych krajów. — Odwróciła się na krześle i pokazała ręką. — Patrz. Czarni. I Azjaci. Do licha, wpuścili nawet Włochów!

— Bardzo śmieszne.

— Pierwszy amerykański astronauta na Marsie był czarny.

— Wielkie mi rzeczy.

— Przestań się rozczulać nad sobą.

— W porządku. Dobra rada. Postaram się — mruknął. Liebowitz popatrzyła na niego wzrokiem rozczarowanej matki.

— Naprawdę próbowałeś go zabić?

— Poderżnąłem mu gardło. Już? To chciałaś usłyszeć? Moje pieprzone wyznanie?

Powiedział to tak głośno, że ludzie przy najbliższych stołach odwrócili głowy w jego stronę.

— Chcę usłyszeć — powiedziała cicho Liebowitz — dokąd stąd idziesz.

— Do diabła — odparł.

— Chcesz się odizolować, otoczyć murem i nikogo nic dopuszczać.

Wskazał krąg pustych stolików.

— Widzisz kogoś, kto chciałaby się ze mną zaprzyjaźnić?

— Ja tu jestem.

Zamrugał, nie rozumiejąc.

— Jem z tobą lunch, prawda? — powiedziała. — Może opowiesz mi historię swojego życia i spróbujesz mnie przekonać, że jesteś kimś więcej niż tylko płatnym zabójcą?

Stacja kosmiczna „Masterson”

Jak dynamicznie rozwijająca się pograniczna osada, stacja kosmiczna „Masterson” z czasem przemieniła się w metropolię. Ale teraz zaczynała przypominać wymarłe miasto.

Orbitując czterysta kilometrów nad Ziemią, na pierwszy rzut oka wyglądała jak konglomerat oderwanych elementów, śmietnisko unoszące się w przestrzeni kosmicznej. Moduły mieszkalne załogi obracały się leniwie na przeciwległych krańcach trzykilometrowych cum z włókna węglowego jak ogromne aluminiowe puszki błyszczące w słońcu, powiązane sznurami tak cienkimi i ciemnymi, że praktycznie były niewidoczne. Moduły tworzyły wielkie koło o średnicy ponad dziesięciu kilometrów, ze szprychami cum.

Za obwodem modułów mieszkalnych unosiły się fabiyki, laboratoria, warsztaty naprawcze i stacja przeładunkowa; ich kanciaste funkcjonalne kształty pomniejszone były przez ogromne skrzydła paneli słonecznych i radiatorów, masywne zwierciadła wklęsłe, które zbierały i skupiały ciepło Słońca do wytapiania i innych procesów technologicznych, oraz las anten i czujników. Tutaj panowała grawitacja zerowa lub warunki bliskie nieważkości.

Jak większość ogromnych kompleksów na stałej orbicie Ziemi, „Masterson” łączył kilka celów: był obiektem przemysłowym, naukowym laboratorium badawczym, platformą obserwacyjną, ośrodkiem napraw i konserwacji oraz stacją przesiadkową dla pasażerów i ładunków zmierzających do Bazy Księżycowej. Miał nawet hotel turystyczny, dwa razy większy od innych modułów.

Od kiedy ONZ poddała restrykcjom komunikację z Księżycem, do ośrodka transferowego nie przybywali ludzie kierujący się na Księżyc ani lunarne statki towarowe. Orbitalny zakład produkcyjny został zamknięty z powodu braku surowców. Lunarne pojazdy transferowe nie były poddawane przeglądom ani naprawom; milczące i bezużyteczne, unosiły się w nieważkich kokonach geodezyjnych, które chroniły je przed promieniowaniem i meteoro-idami przemykającymi w przestrzeni wewnątrz orbity Księżyca. Hotel dla turystów nadal był czynny, ale od wybuchu wojny z Bazą Księżycową liczba gości dramatycznie zmalała.

Jill Meyers ze smutkiem w oczach wyglądała przez okno obserwacyjne w module hotelowym. Pomagała budować „Masterso-na” w czasach, kiedy pracowała jako astronauta NASA. Była przyzwyczajona do widoku postaci w skafandrach śmigających między modułami albo z pomocą osobistych jednostek napędowych, albo na szkieletowych wahadłowcach zwanych miotłami. Teraz wokół panowała cisza i spokój. Wojna kosztowała Mastcrson Corporation miliony dolarów dziennie. Jill wiedziała, że mimo odszkodowań obiecanych przez ONZ nic nie nadrobi straconego czasu, nie odbuduje przerwanych karier.

— Tu jesteś!

Odwróciła się od okrągłego okna ze szkłostali i zobaczyła Eda-na McGratha stojącego we włazie. Jego potężna sylwetka wypełniała niemal całe wejście, obrysowana światłem padającym z głównego korytarza.

— Wreszcie się zjawiłeś — powiedziała, robiąc krok w jego stronę.

— Szukałem cię po całej tej blaszance — odparł zrzędliwym tonem. — Chodź, zjedzmy coś. Od śniadania nic miałem nic w ustach.

Hotelowa restauracja była prawie pusta. Przy eleganckich stolikach siedziały tylko dwie pary, a w najbardziej odległym kacie rodzice z dwójką dzieci. Mają więcej kelnerów niż klientów, pomyślała Meycrs, rozglądając się po wystawnie urządzonym wnętrzu. Na oknościanach widniały sceny astronomiczne, wspaniałe galaktyki płonące delikatnym różem i jaskrawym błękitem. Przez prawdziwe okna byłoby widać leniwie obracającą się scenerię; tło niezbyt przyjemne dla turysty z Ziemi, który zasiada do posiłku.

McGrath zaproponował szampana. Trącili się smukłymi kieliszkami i życzyli sobie zdrowia. Meyers była ubrana w wygodne brązowe spodnie i swobodną bluzkę haftowaną w kwiaty. McGrath miał na sobie szeroki biały golf i nowe dżinsy.

Krzywiąc wielką twarz w asymetrycznym uśmiechu, zapytał:

— Często tu bywasz?

Tekst był ograny, o czym oboje wiedzieli. Meyers zaśmiała się uprzejmie.

— Kiedyś, w dawnych czasach.

— O ile wiem, byłaś wtedy niezłą mąciwodą.

Jej uśmiech stał się tęskny.

— Wtedy — mruknęła.

Kelner przyniósł ogromne karty dań. McGrath zamówił trzy dania i wino, Meyers tylko sałatkę.

— Dobra — powiedział, gdy kelner się oddalił — chciałaś się ze mną tutaj spotkać. O co chodzi?

Meyers spojrzała w jego bladoniebieskie oczy.

— Edan, wiesz, że gdybym nadal była w senacie, zrobiłabym piekielną awanturę w związku z wojną przeciwko Bazie Księżycowej.

— Nie nazwałbym tego wojną.

— Takiego określenia używa twoja sieć.

McGrath wzruszył ramionami.

— Show-biznes, Jill. Wiesz, jak to jest.

— Potrzebuję twojej pomocy, żeby wywrzeć nacisk na panią prezydent.

Lekko wzniósł brwi.

— Myślałem, że jesteś po jej stronie. Należycie do tej samej partii…

— Nic w tej sprawie — warknęła Meyers. — Nigdy nie byłam bezkrytycznym poplecznikiem Nowej Moralności i ona o tym wic.

— Wepchnęła mnie do Trybunału, żeby pozbyć się mnie z senatu, bo wiedziała, że postawię się w kwestii Bazy.

— Czemu się nie stawiasz? Dam ci tyle czasu antenowego, ile zechcesz.

— Nic mogę. — Pokręciła głową. — Jako sędzia Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości nie mogę mieszać się w politykę.

McGrath ze śmiechem zapytał:

— A to, co teraz robisz, nie jest polityką?

— To prywatna sprawa między nami.

— Tudzież Global News i Białym Domem — dodał.

Mcyers popatrzyła na niego znacząco.

— Przecież wiesz, o co mi chodzi, Edan.

— Niech ci będzie — ustąpił, podnosząc ręce w geście żartobliwej kapitulacji. — Ale co więcej mogę zrobić? Global transmituje doniesienia Edie Elgin z Bazy Księżycowej. Faure jest na mnie wściekły jak cholera.

— Mógłbyś zacząć od pokazania wymierającej stacji kosmicznej. Amerykanie tracą pracę z powodu Faure’a.

— I uporczywych twierdzeń Nowej Moralności, że traktat nanotech należy egzekwować nawet na Księżycu.

— Otóż to.

— Chcesz, żebym zaatakował Nową Moralność?

Zawahała się, studiując wyraz jego twarzy. McGrath był przystojny, zanim zaczął przybierać na wadze. Nadal prezentował się w miarę nieźle. Ale czy jest wystarczająco silny? — zastanowiła się.

Po namyśle odpowiedziała:

— Chcę, żebyś pokazał Amerykanom — a w istocie całemu światu — ile naprawdę kosztuje wojna przeciwko Bazie Księżycowej.

Kelner przyniósł pierwsze danie. Po jego odejściu McGrath podniósł łyżkę, ale zamiast zanurzyć ją w zupie, wycelował w Jill Meycrs.

— Wiesz, nic tak nie podnosi oglądalności jak porządnie kontrowersyjny temat — powiedział.

Meyers uśmiechnęła się do niego.

Baza Księżycowa

— Do licha, co ty wyprawiasz? — zawołała Claire Rossi.

Nick O’Malley wciągał do pokoju pękaty pojemnik, który przypominał przerośniętą walizkę o miękkich bokach i ledwo mieścił się w drzwiach.

— Procedura kryzysowa — odparł, upychając pojemnik w kącie między łóżkiem a biurkiem. Zajął prawic połowę wolnej podłogi.

Rossi z niecierpliwością patrzyła, jak jej mąż klęka i otwiera zapięcia na rzepy. Pochyliła się nad jego szerokim ramieniem i zajrzała do środka.

— Skafander kosmiczny!

— Zgadza się. Pokażę ci, jak się go zakłada na wypadek, gdybyś musiała to zrobić pod moją nieobecność.

— Czemu miałabym… aha.

Rozłożył na koi części skafandra i powiedział:

— Kiedy zacznie się atak, możemy stracić ciśnienie. Ten przyrząd zapiszczy, gdyby ciśnienie powietrza spadło poniżej granicy bezpieczeństwa.

Położył niewielką szarą skrzynkę na półce wyciętej w kamiennej ścianie nad koją.

— Kiedy usłyszysz alarm, jak najszybciej wskakuj w skafander. Pokażę ci, co i jak.

— A gdy w tym czasie będę w biurze? — zapytała.

O’Mallcy pokręcił głową.

— Kiedy żołnierze przypuszczą atak, wszyscy, którzy nie pełnią ważnych obowiązków, udadzą się do swoich kwater. Rozkazy kierownictwa.

Już chciała zażartować, że przecież jej praca w kadrach jest ważna, ale powstrzymała ją śmiertelnie poważna mina męża. Dlatego zapytała:

— Wszyscy dostaną skafandry?

— Dla wszystkich nie wystarczy.

— Dlaczego ja mam być wyjątkiem?

Uśmiechnął się niewesoło.

— Bo jesteś wyjątkowa. Wyszłaś za mnie. I jesteś w ciąży.

— Ale to znaczy, że ktoś inny będzie musiał obejść się bez skafandra.

Zacisnął usta w ponurą linię.

— Claire, skafandrów zabraknie dla setek ludzi. Ale nie dla ciebie. Teraz ci pokażę, jak to się zakłada.

Była za mądra, żeby z nim dyskutować. Próbuje mnie chronić, pomyślała. I dziecko. Ale jeśli spadnie ciśnienie powietrza, umrze mnóstwo ludzi. O ile ich przeżyję?

Gdy wcisnęła nogi w krępujące ruchy nogawki, zapytała:

— Gdzie ty będziesz, gdy zacznie się ostrzał? Przecież nie będziesz obsługiwać ciągnika.

Ściągnął brwi.

— Nic. Zostałem przydzielony do pomocy profesorowi Zimnermanowi, na świętego Ignacego!

— Do Zimmermana?

— Domyślam się, że Doug Stavenger chce, bym byłjego ochrolarzem.

— Czy profesor dostał skafander? — zapytała Claire, naciągając buty.

— Nie ma jego rozmiaru.

— O rany.

O’Malley ukląkł, żeby pomóc jej spiąć buty i nogawki.

— Spędziłem ledwie pół dnia z tym starym pierdołą, a już chcę, żeby go ktoś zastrzelił.

— Nie można tak mówić, Nick.

— Z nim nie idzie wytrzymać.

— Jest geniuszem, a geniusze mają swoje dziwactwa.

O’Malley skrzywił się.

— Wiesz, co robiłem przez całe przedpołudnie? Zbierałem kurz!

— Co?

— Sterując zdalnie ciągnikiem, zgarniałem pył z regolitu, żeby miał na czym eksperymentować.

— Wariactwo.

— I ty mi to mówisz. Chce zbudować nanomaszyny, które będą zachowywać się jak cząsteczki pyłu, więc powiedział mi, że potrzebuje próbek do pracy.

Rossi wcisnęła ręce w rękawy i przełożyła głowę przez pierścień kołnierza.”

— Czemu chce, żeby nanomaszyny zachowywały się jak drobiny pyłu? — zapytała.

— Bo nie jest zwykłym dziwakiem. Jest totalnie szurnięty.

Savannah

— To łatwa służba — powiedział szef ochrony. — Czterech ludzi na zewnątrz, dwóch w środku. Wczasy, prawdę mówiąc.

Jack Kilifer siedział na sztywnym plastikowym krzesełku przed metalowym biurkiem szefa, starając sienie zdradzać wewnętrznych uczuć. Jestem w domu Joanny Brudnoj! — radował się w duchu. No, tylko w skrzydle dla służby, ale jakby nie patrzył, jestem, gdzie trzeba.

Szef ochrony nosił płowy letni uniform z epoletami, naramiennikami i nawet paroma medalami nad lewą kieszonką na piersi. Ołowiany żołnierzyk, pomyślał Kilifer.

On sam stawił się w workowatej koszuli i levisach — w „mundurze dziennym”, jak go poinstruowano.

Szef ochrony patrzył na ekrany, które zajmowały jedną całą ścianę niewielkiego biura. Ukazywały widoki z kamer rozmieszczonych wokół domu, w garażu, przy basenie i we wszystkich pokojach z wyjątkiem głównej sypialni.

— Musisz pamiętać tylko o jednym — mówił szef, przenosząc spojrzenie z ekranów na Kilifcra i z powrotem. — Ona nie lubi, gdy po domu kręcą się strażnicy w mundurach.

— Dlatego ubieramy się jak ogrodnicy — powiedział Kilifer z cieniem pogardy.

— Tak. Do zespołu należą obaj szoferzy, rzecz jasna, i kamerdyner. Podobno ma czarny pas i nosi pistolet dziewięć milimetrów. Stale.

— Kilifer został wyposażony w nowiutki pistolet Browning: pięćdziesiąt naboi, samopowtarzalny albo półautomatyczny.

— Ale kamerdyner pracuje tylko w dzień, prawda? — zapytał.

Szef puścił oko.

— Kamerdyner pracuje, dopóki oboje nie pójdą do łóżka. Wcześniej się nie kładzie.

— Aha.

— Twoje zadanie polega na patrolowaniu okolicy domu, udawaniu ogrodnika i uważaniu na obcych.

— A co z ludźmi, którzy przyjeżdżają samochodami?

— O to nie musisz się martwić. Tym się zajmują chłopcy wewnątrz. I kamerdyner.

Kilifer już wiedział, że jednym z „chłopców” jest rudowłosa piękność, twarda jak skała i ostra jak żyleta.

— Po co jej ta cała ochrona? — zapytał, szukając słabych miejsc w systemie ochrony. — Na włamywacza nie potrzeba sześciu ludzi z bronią maszynową.

Szef beztrosko wzruszył ramionami.

— Nie pytałem, a oni nie pokwapili się zdradzić mi swoich sekretów. To ciepła posadka, więc ją szanuj.

Kilifer też wzruszył ramionami.

— Pewnie, ale chciałbym wiedzieć, czego mam wypatrywać.

Wodząc wzrokiem po ekranach, szef mruknął:

— Fanatyków religijnych.

— Co?

— Ona się boi, że fanatycy z Nowej Moralności przypuszczą zamach na jej życie.

— Poważnie?

Po lekkim drgnięciu powieki Kilifer poznał, że szef prawdopodobnie jest Wyznawcą.

— Przecież gdyby jakiś religijny szajbus chciał ją zabić, mógłby wjechać do domu samochodem pełnym materiałów wybuchowych.

— To nie w ich stylu — odparł szef. — Fanatycy atakują twarzą w twarz i nie chcą, by życie tracili niewinni ludzie. Poza tym ona jest stale w rozjazdach — poważnie, ciągle podróżuje — i człowiek nie wie, czy jest w domu, póki jej nie zobaczy.

— Rozumiem.

— Posłuchaj — powiedział szef, nagle poważniejąc. Pochylił się nad biurkiem, by spojrzeć Kiliferowi prosto w oczy. — Nie osądzaj ruchu Nowej Moralności na podstawie poczynań paru szaleńców. Większość z tych zabójców to cudzoziemcy, nic Amerykanie. Fanatycy.

Kilifer pokiwał głową, zastanawiając się, czy szef rzeczywiście jest Wyznawcą. Ciekawe, co by powiedział, gdybym mu zdradził, że pracuję dla Korpusu Miejskiego. I że generał O’Conner osobiście zlecił mi zabójstwo Joanny Brudnoj.

Zatrudnienie się w ochronie, która pilnowała domu Joanny, okazało się śmiesznie łatwe. Adherenci Nowej Moralności sfałszowali akta zatrudnienia w archiwum komputerowym korporacji i na dogodnych warunkach załatwili przeniesienie kobiecie pracującej w ochronie domu. Kilifer cudownym sposobem wskoczył na listę personelu i dwa dni później dostał wezwanie do pracy.

Wiedział, że najsłabszym ogniwem w systemie ochrony jest sam system. Pomanipuluj systemem, a wykona robotę za ciebie.

Następny krok polega na dostaniu się do domu, na nocną służbę, kiedy kamerdyner śpi, a Joanna jest w swojej sypialni, gdzie nie ma żadnych kamer.

Baza Księżycowa

— Ile możesz tego zrobić? — zapytał Vince Falcone z ledwo skrywaną niecierpliwością.

— Ile mam czasu? — zapytała szefowa laboratorium chemicznego.

— Nie wiem.

— Wobec tego ja też nie wiem.

— Parę dni — powiedział Doug, stając między nimi. — Może tylko dwa, może więcej.

— Dwa dni? — żachnęła się chemiczka. Odgarnęła z czoła kosmyk jasnych włosów. — Tylko dwa dni?

Doug zastanowił się, gdzie była przez cały ten czas.

— Spodziewamy się, że siły pokojowe zaatakują przed końcem tygodnia — powiedział.

Popatrzyła na Vince’a.

— Ile potrzebujesz?

— Cztery tony.

Zamrugała, przełknęła śliną. Wyprostowała ramiona i powiedziała:

— Cały zakład będzie musiał się przestawić.

Falcone ściągnął brwi. Po chwili jego smagła twarz trochę się rozpogodziła.

— Może wystarczą trzy tony.

Chemiczka pokręciła głową.

— Mimo wszystko w dwa dni nie da rady. Za mało czasu.

— Co możecie zrobić? — zapytał Doug.

Chemiczka była niska i drobna, ubrana w pomarańczowy kombinezon, poplamiony i spłowiały od ciągłego noszenia.

— Piankożel jest półproduktem do wyrobu płyt izolacyjnych, używanych do pokrywania ścian i podłóg.

Część wyprodukowanych płytek izolacyjnych eksportowano do orbitalnych stacji kosmicznych. Firmy na Ziemi były mniejszymi odbiorcami, ale zamówienia systematycznie wzrastały.

— Będziemy musieli zamknąć końcówkę linii produkcyjnej — mówiła chemiczka — i zwiększyć produkcją piankożelu.

Znowu popatrzyła na Vince’a. Doug pomyślał, że wyglądają jak ciemna chmura burzowa i lekki, wdzięczny cirrus.

— Mogą ograniczyć sią do produkcji piankożelu, ale będę potrzebować więcej surowców. Niech wszystkie ciągniki zgarniają regolit.

— Załatwione! — obiecał Falcone.

Doug zostawił ich zgarbionych nad konsolą wideofonu i pobiegł do nanolaboratorium Zimmermana. Przydzielono tam jednego z najlepszych teleoperatorów w Bazie, Nicka O’Malleya. Skoro potrzebujemy wszystkich traktorów, musi wrócić do normalnej pracy.

Już pięćdziesiąt metrów od celu usłyszał ich podniesione głosy, niskie dudnienie Zimmermana i wyższy ton O’Malleya. Nick nie da sobie w kaszę dmuchać, pomyślał, otwierając drzwi z napisem LABORATORIUM NANOTECHNOLOGICZNE — PROF. ZIMMERMAN — WSTĘP TYLKO DLA UPOWAŻNIONYCH.

— Więc ty jesteś ekspertem, nie ja? — ryknął Zimmerman wściekle.

— Znam się na tym lepiej niż pan, cholera jasna! — wrzasnął czerwony O’Malley.

— Przestańcie! — zawołał Doug. — Zamknijcie się, obaj. Zimmerman obrócił się w jego stronę, jego rozpięta marynarka i kamizelka załopotały jak żagle na wietrze.

— To ma być asystent? To fiihreń Dyktator!

— W czym problem? — zapytał Doug jak najspokojniej.

— On sobie wyobraża, że jest profesorem, a ja jego studentem! — wyjaśnił Zimmerman z oburzeniem.

— Powiedziałem tylko…

— Nie jesteś od gadania! — ryknął profesor. — Jesteś od roboty. Jesteś moim pomocnikiem, nie kolegą!

— Profesorze, proszę! — przerwał mu Doug. — W czym problem?

Machając rękami, Zimmerman burknął:

— Ma czelność mi mówić, co mam robić. Uważa się za eksperta.

— Już dobrze — powiedział Doug uspokajającym tonem. Odwrócił się do O’Malleya: — Nick?

— Ja tylko powiedziałem, że skoro nanożuki mają zachowywać sięjak pył, to dlaczego nie użyć cholernego pyłu?

— A widzisz! — warknął Zimmerman.

— Chwileczkę — powiedział Doug. — Nick, możesz wyjaśnić?

O’Malley zassał powietrze przez zęby i odetchnął głęboko. Doug wiedział, że stara się nie tracić zimnej krwi. Był wielkim facetem i gdyby naprawdę puściły mu nerwy, mogłyby wyniknąć poważne kłopoty.

— Chodzi mi o to — zaczął powoli — że nie trzeba konstruować nanomaszyn, które będą się zachowywać jak drobiny pyłu. Wystarczy wpompować w korytarze zwyczajny pył lunamy. Przepuścić go przez siatkę elektrostatyczną, żeby przywierał do skafandrów i wizjerów żołnierzy.

— Siatkę elektrostatyczną?

— Możemy to zrobić bez problemu; wystarczy podłączyć prąd do filtrów powietrza w korytarzach.

— Możemy, powiada — mruknął Zimmerman.

Doug położył mu ręką na ramieniu.

— Profesorze, on chyba ma rację.

— A ja się mylę?

Doug zmusił się do uśmiechu.

— Nie, ale nie mamy czasu na wyprodukowanie pańskich wyspecjalizowanych nanomaszyn. Nick pracował na powierzchni i dobrze wie, jak pył przywiera do skafandrów.

— Mam więc usiąść z założonymi rękami jak bezużyteczny starzec?

— Ależ nie. Może pan pracować z Kris Cardenas. Będziemy potrzebować pańskich nanomaszyn, żeby pomóc poszkodowanym.

Zimmerman westchnął potężnie.

— Spodziewasz się poszkodowanych? Ilu?

— Nie mam pojęcia — odparł Doug szczerze.

Profesor odwrócił się i odszedł parę kroków w głąb laboratorium. Raptem okręcił się na pięcie i wycelował drżącym palcem w O’Malleya.

— Doskonale! Idź bawić się ze swoim verdammt pyłem! Ja zostanę tutaj i zajmę się prawdziwą robotą!

O’Malley chciał coś powiedzieć, ale rzucił okiem na Douga i zamknął usta, głośno zgrzytając zębami.

— Potrzebujemy pana, profesorze — rzekł Doug cicho. — Dobrze pan o tym wie. Ja pana potrzebuję. Baza pana potrzebuje.

— Ja. Ty i ten pacan pójdziecie do walki, a ja będę siedzieć jak niedowarzony marzyciel.

— Walczymy o pańskie marzenia — powiedział Doug. Złapał O’Malleya za rękę i wyciągnął go z laboratorium.

Harry Clemens rzadko okazywał zdenerwowanie. W bazie żartowano, że nie ma kości, dlatego zawsze wygląda na rozluźnionego.

Ale teraz siedział sztywno na obrotowym fotelu przed pulpitem w centrum kontroli, wpatrując się w ekran, na którym widniał niewielki cylindryczny pojazd rakietowy. Komputer odliczał głośno:

— …cztery… trzy… dwa… jeden… zero.

Clemens zobaczył błysk, kłęby dymu i pyłu. Rakieta zniknę-ła.

— Radiolokator śledzący włączony — zameldował technik siedzący po jego prawej stronie.

Clemens spojrzał na ekran radaru tuż nad widokiem pustej płyty startowej.

— Wygląda nieźle.

Odwrócił się lekko do Jinny Anson, która stała za jego plecami.

— Teraz zobaczymy, czy spróbują ją zestrzelić — powiedziała Anson z napięciem w głosie.

— L-1 namierza — zawołał technik obsługujący radar.

— Wystrzeliłem ją pod prąd — powiedział Clemens do Anson. — Będą mieć nie więcej niż parę minut na obliczenie trajektorii.

Księżyc obraca się wokół osi tak wolno, że w przypadku rakiety wystrzelonej w kierunku przeciwnym do ruchu wirowego straty pędu są znikome. Na Ziemi wystrzelenie rakiety w kierunku zachodnim oznacza stratę prędkości rzędu czterech lub więcej kilometrów na sekundę, w zależności od szerokości geograficznej miejsca startu.

— Wystarczy im pięć sekund — odparła Anson. — Poza tym cholernie dobrze wiedzą, że przeleci nad Kopernikiem. Mają mnóstwo czasu, żeby wycelować laser.

Clemens zmarszczył wysokie czoło.

— Myślisz, że ją zestrzelą?

— Jeśli wojsko ściągnęło na L-1 dostatecznie duży laser, tak.

— Myślisz, że w Nippon Jeden mają lasery bojowe?

Anson z uśmiechem złapała go za ramiona.

— Niebawem się dowiemy, prawda?

Edith przeglądała nagrania z tego dnia w kabinie mikserskiej w studiu Uniwersytetu Księżycowego. Samo studio było ciemne i puste; nie odbywały się wykłady ani pokazy, od początku blokady nic prowadzono zająć ze studentami na Ziemi. Ale w kabinie Edith czuła się prawie jak w domu. Choć była sama, cieszyła ją praca przy wielkim stole. Kiedy zaczęła pracą w telewizji, przy pulpicie z niezliczonymi przełącznikami i klawiszami czuła sią jak kapitan statku w futurystycznym dramacie. Teraz kabina była po prostu znajomym, wygodnym miejscem, gdzie mogła poddawać obróbce zarejestrowany materiał, łącząc oderwane sceny w logiczną, wycyzelowaną całość, bądącą mistrzowskim przykładem dziennikarstwa telewizyjnego. Fakt, że pracowała na Księżycu, już nie robił na niej wrażenia.

Łączyła sceny z trzech różnych ująć, próbując zrobić spójny reportaż z przygotowań Bazy Księżycowej do zbliżającego się ataku sił pokojowych — bez zdradzania informacji, które pozwoliłyby ONZ zorientować się, czego się spodziewać. Skoncentrowała się na zachowaniu ludzi w obliczu rychłego zagrożenia: skąpy personel medyczny szykował się do opatrywania rannych, doskonale wyszkoleni technicy, inżynierowie i naukowcy porządkowali Grotę ze świadomością, że ich praca, kariera i życie są w stanie zawieszenia do czasu takiego czy innego zakończenia wojny. Pokazała milczącą pustkę dołu, gdzie miał powstać wielki plac. Nic się tam nie ruszało, nawet jeden traktor. Przyszłość Bazy Księżycowej utknęła w martwym punkcie.

Edith konsekwentnie omijała laboratoria nanotechnologiczne i ośrodek obróbki plastiku, gdzie Falcone zmuszał chemików do produkowania ton piankożelu. Przeprowadziła długi wywiad z Cla-irc Rossi, już znaną widowni telewizyjnej jako pierwsza panna młoda na Księżycu. Wyjawiła, że Claire jest w ciąży, ale nie może wrócić na Ziemię z powodu nieuchronnej bitwy.

Porządny materiał wzbudzający zainteresowanie, pomyślała po zmontowaniu wywiadu z Claire. Choć trochę szkoda, że się nie rozpłakała.

Brzęczenie telefonu wyrwało ją z koncentracji. Przekręciła się w fotelu do ekranu wideofonu i wcisnęła klawisz ODBIERZ.

Na ekranie pojawiła się młoda twarz technika.

— Rozmowa z Ziemi, panno Elgin.

— Z Ziemi? Myślałam, że wszystkie łącza są odcięte.

— Łączność laserowa z Atlanty. Pan Edan McGrath.

Edith szeroko otworzyła oczy.

— McGrath? Proszą łączyć!

Ktoś kiedyś nazwał McGratha najseksowniejszą łysą pałą na Ziemi. Patrząc na jego twarz na ekranie Edith pomyślała, że w zasadzie wcale nie jest sexy, ale nie można odmówić mu energii i siły.

— Witam, panie McGrath — powiedziała, zdumiona pokornym brzmieniem własnego głosu.

Trzy sekundy później usłyszała:

— Czołem, Edie. Chciałem ci powiedzieć, że wykonujesz świetną robotą. Pierwszorzędną robotę! Jestem z ciebie dumny.

Zamrugała ze zdziwienia. Szef nie przerywałby blokady ONZ tylko dlatego, żeby pochwalić reporterkę, pomyślała, choć teraz jestem jego gwiazdą numer jeden.

— Dziękuję — powiedziała, znowu uniżenie.

McGrath nic czekał na jej odpowiedź. Mówił:

— Gdy sprawa zostanie zamknięta i wrócisz na Ziemię, osobiście dopilnuję, żebyś dostała okienko w porze największej oglądalności. Sama, niejako współgospodarz programu. Nakręcimy też pełnometrażowy dokument z twoich doświadczeń na Księżycu. I pomyślimy o książce. Jesteś jedynym reporterem w Bazie Księżycowej. Jestem ci to winien, skarbie. Jesteś najlepsza.

Ten „skarb” przełamał czar. Czegoś chce, uświadomiła sobie Edith. Jasne jak słońce! Nie zadawałby sobie trudu nawiązywania tajnej łączności ot tak sobie.

— Cieszę się, że podobają się panu moje dokonania — powiedziała. — Z jakiego powodu pan dzwoni?

Kiedy usłyszał jej słowa, podniósł brwi. Potem uśmiechnął się chłopięco.

— Nie dałaś się nabrać, co? — powiedział, muskając wąsy. Edith pomyślała, że posiwiały od ostatniego razu, kiedy go widziała. Powinien je farbować.

— Zbliża się atak — mówił. — Jak wynika z uzyskanych informacji, siły pokojowe uderzą za parę dni. Najdalej za tydzień.

Urwał, czekając na jej odpowiedź. Edith pokiwała głową.

— Na to się zanosi.

— W porządku — powiedział po przerwie. — Oto moja prośba. Możesz relacjonować przebieg walki?

— Przebieg walki?

Tym razem nie czekał. Mówił:

— Wiem, że jesteś sama, Edie, ale pomyślałem, że może zorganizujesz sobie pomocnika do obsługi kamer i dasz nam szczegółową relację naocznego świadka wydarzeń. Jak Ed Murrow w czasie Blitzu.[5] Edith wiedziała, kim był Edward R. Murrow, ale nie miała pojęcia, co to takiego ten Blitz. Nie przejmowała się tym. McGrath chce mieć relację na żywo! Muszę powiedzieć Dougowi. To nieprawdopodobna reklama dla Bazy, ukazująca dzielnych, nieuzbrojonych lunonautów desperacko próbujących powstrzymać siły pokojowe ONZ z ich rakietami, pistoletami i całą resztą. O rany!

— Dasz radę? — zapytał McGrath niemal proszącym tonem.

— Panie McGrath — powiedziała powoli, czując wzbierającą w sobie siłę — czy zdaje pan sobie sprawę, że jeśli pokażemy bitwę na żywo, skompromitujemy Faure’a i ONZ? Wyjdą na potworów, atakujących bezbronnych ludzi.

Teraz trzy sekundy były torturą. Wreszcie McGrath pokiwał głową ponuro.

— Zgadza się. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Popełniłem błąd, popierając Faure’a przeciwko Bazie Księżycowej. Może jest za późno na uratowanie Bazy, ale widzowie Global muszą zobaczyć, co wyprawia ten mały drań. Chcę, żeby zobaczył to cały świat!

— W porządku! — zawołała Edith z radością. — Załatwione!

Uśmiechnął się szeroko, kiedy usłyszał jej odpowiedź.

— Dasz radę? Co będziesz mogła pokazać?

Z uśmiechem odparła:

— Baza Księżycowa ma kamery przemysłowe w każdym korytarzu, laboratorium i pracowni. Na zewnątrz też. Obejmują fragment doliny krateru i nawet Marę Nubium po drugiej stronie gór pierścieniowych. Nie ma obawy, będzie wszystko.

Minęły trzy sekundy.

— Doskonale! — powiedział McGrath. — Zrób to. Nie przejmuj się kosztami.

Rozłączyła się, niemal pijana z radości. Ale gdy spieszyła korytarzami, chcąc znaleźć Douga i powiedzieć mu, że Global News jest po jego stronie, uświadomiła sobie, co pokaże światu: zwycięskich żołnierzy, którzy albo przyjmą kapitulację Bazy, albo ją zniszczą.

Biuro dyrektora Bazy

— Rzuć okiem — powiedziała Jinny Anson.

Dotknęła klawiatury i na ekranie ukazał się satelitarny widok spektakularnego krateru Kopernik.

Doug jednakże nie poświęcił nawet jednej myśli pięknu symetrycznego krateru. Patrzył na rząd traktorów i innych pojazdów zaparkowanych na równinie Marę Imbrium, niedaleko bazy Yama-gaty, Nippon Jeden.

— Nic dziwnego, że nie lecą na lobowcach — mruknęła Anson. — Na całym Księżycu nie ma dość rakiet, by unieść taką masę sprzętu.

Oddech uwiązł mu w gardle.

— Można by przetransportować tysiąc żołnierzy.

Bam Gordette, siedzący po drugiej stronie stołu, który przylegał do biurka, powiedział cicho:

— Nie aż tylu. Ponad połowa tych pojazdów będzie wiozła żywność, wodę, powietrze, amunicję, pociski — zabezpieczenie materiałowe.

Doug opadł na krzesło.

— Jak myślisz, ilu żołnierzy?

Gordette machnął ręką.

— Trzystu, najwyżej trzystu pięćdziesięciu.

— Wystarczy, żeby wykonać robotę — powiedziała Anson do Douga. Nawet nie spojrzała na Gordette’a.

Patrząc na pojazdy stojące na Morzu Chmur, Doug mruknął:

— Przydałby się porządny rozbłysk, żeby je unieszkodliwić.

— To tylko odroczyłoby nieuchronne — powiedziała Anson.

Doug popatrzył na nią.

— Jinny, zwykle byłaś weselsza. Stajesz się ponurakiem.

— Tak, też to zauważyłam — odparła z powagą. — Ciekawe, dlaczego?

— Jak stary jest ten przekaz? — zapytał, wskazując na ekran.

— Idzie w czasie rzeczywistym. Z czwartego przelotu ptaszka nad tym regionem.

— Nie próbowali go zagłuszyć albo strącić?

— Po co robić sobie fatygę? — powiedział Gordette. — Gdybym ja kierował operacją, chciałbym, żebyście wiedzieli, ile mam sprzętu.

— Fakt, to trochę dołujące — przyznała Anson, rozmyślnie nie patrząc w jego stronę.

— Kto jeszcze to widział? — zapytał Doug.

— Nikt — odparła. — Informacje są przekazywane z satelity do naszego komputera i prosto do mojego biura. Dlatego poprosiłam cię o przyjście. Nawet Harry Clemens nie dostaje tych danych.

— To dobrze. Są przygnębiające.

— Trzystu żołnierzy — mruknęła Anson. — Z pociskami i całą resztą.

— Przynajmniej wiemy, że nadal są w Koperniku — powiedział Doug, starając się poprawić nastrój. — Jeszcze nie ruszyli w drogę.

— Jazda zajmie im jakieś dwa dni? — zapytał Gordette.

— Mniej więcej — odparł Doug.

— Dwa dni ziemskie — sprecyzowała Anson. — Czterdzieści osiem godzin. Może trochę mniej, jeśli dadzą gazu.

Składając ręce jak do modlitwy, Gordette powiedział:

— Jeśli zamierzają strącić satelitę, zrobią to przed wymarszem.

— Dlaczego?

— Standardowa procedura operacyjna. Żaden dowódca nie chce, żeby nieprzyjaciel śledził ruchy jego wojsk, jeśli może temu zapobiec.

Anson przeniosła spojrzenie z Gordette’a na ścienny ekran i z powrotem.

— Więc jeśli nasz ptaszek przestanie nadawać…

— To będzie znaczyć, że ruszają — dokończył Doug.

Jakby na dany znak, obraz pocięły chaotyczne postrzępione pasy, a potem ekran ściemniał.

Gdy zyskali pewność, że brak łączności nie jest wynikiem jakiejś usterki, tylko zniszczenia satelity, popędzili we trójkę do centrum kontroli.

— Chcesz wystrzelić następnego szpiega? — zapytała Anson, gdy spieszyli korytarzem, mijając zaskoczonych ludzi.

— Nie ma sensu — rzucił Doug przez ramię.

— Tak — zgodził się Gordette. — Mieliby tylko cel do ćwiczeń w strzelaniu.

W centrum kontroli panował spokój i normalna atmosfera skupienia; urządzenia szumiały cicho, ekrany migotały w półmroku. Doug odruchowo zerknął na wielki ekran ścienny ukazujący schematyczny plan całej Bazy. Zobaczył zwykły rozproszony rój czerwonych i żółtych światełek; wszystkie systemy funkcjonowały w granicach normy.

Mając za sobą wiele godzin studiów balistycznych, wiedział, że pocisk z głowicą jądrową wystrzelony ze stacji L-1 dotrze do Bazy Księżycowej w niespełna pół godziny. Nawet prędzej, jeśli poleci na dopalaczach, ale uznał, że wojskowi będą chcieli mieć co najmniej godzinę na wprowadzenie ostatecznych poprawek w środkowej fazie lotu. Jeśli jego tok rozumowania był poprawny, zdetonują bombę nad farmami solarnymi wewnątrz pierścienia Alfonsa po tym, jak grupa szturmowa sił pokojowych stanie po drugiej stronie, osłonięta przed promieniowaniem przez góry i gotowa do pokonania Przełęczy Wojdohowitza, gdy tylko eksplozja wyłączy główne źródło energii elektrycznej Bazy.

Obraz radarowy ukazywał to samo co wcześniej skupisko statków wokół stacji kosmicznej L-1.

— A co z obrazem optycznym? — zapytał Jinny. — Możemy włączyć jeden z teleskopów astronomicznych?

Pokiwała głową i odeszła do technika, który monitorował automatyczną aparaturą astronomiczną ustawioną przy szczycie na środku krateru.

Do centrum kontroli wpadła zadyszana Edith.

— Doug — wysapała, hamując przy jego krześle. — McGrath chce, żebym relacjonowała na żywo przebieg bitwy!

— Kto to jest McGrath?

— Szef! Właściciel Global News!

Doug błyskawicznie przerzucił mentalne biegi, ale mimo to dopiero po chwili zrozumiał, o czym ona mówi.

— Będziesz pokazywać atak żołnierzy?

— Całemu pieprzonemu światu! — zawołała z uniesieniem.

Po raz pierwszy od czasu, który wydawał się wiekiem, Doug uśmiechnął się z niekłamaną radością.

— Faure’owi to się nie spodoba, absolutnie.

Przez okno saloniku Joanna widziała, jak ogród pogrąża się w miękkim zmierzchu. Drzewa rosnące za ogrodem zasłaniały widok na Savannah, dzięki czemu miała wrażenie, że jest na wsi, a nie kilometr od metropolii.

— Global będzie relacjonować przebieg konfrontacji? — zapytała Douga, uśmiechającego się do niej z oknościanu nad kominkiem. Słowo „bitwa” czy „atak” nie przeszło jej przez usta. Wiedziała, że Baza Księżycowa nie może wygrać bitwy ani przetrwać ataku.

— Sam Edan McGrath zadzwonił do Edith i poprosił ją o to — odparł po trzech sekundach. — Relacja na żywo, minuta po minucie.

— Już skaptowałam paru senatorów, którzy domagają się powołania komisji badającej zasadność stanowiska naszej prezydent w zaistniałym kryzysie księżycowym — dodała Joanna. — Dzięki transmisjom z Księżyca wyborcy zobaczą, że zostaliście zaatakowani przez siły pokojowe ONZ.

— To musi pozostać w tajemnicy — mówił Doug, nie czekając na jej komentarz. — Nie chcemy, żeby Faure dowiedział się przed faktem.

Joanna ściągnęła brwi.

— Doug, może gdybyśmy pozwolili na przeciek informacji, Faure odwołałby rozkaz ataku.

Patrzyła na twarz syna na ekranie. Doug pokręcił głową.

— Wojsko już jest w drodze, mamo. Nikt nie odwoła ataku. Nie teraz.

Trwoga przeniknęła nią niczym prąd.

— Jesteś pewien?

— Za czterdzieści osiem godzin, może mniej, zobaczymy ich na Marę Nubium.

Joanna nagle poczuła się tak, jakby ktoś wyrwał jej wnętrzności. Od wielu tygodni wiedziała, że konfrontacja jest nieunikniona, lecz aż do tej chwili rozpaczliwie czepiała się nadziei, że da się zapobiec rozwiązaniom siłowym.

— A zatem będziesz musiał się poddać — powiedziała ponuro.

Minęły trzy sekundy.

— Możliwe — odparł…

— Nie możesz z nimi walczyć! Nie masz broni.

Znowu dręczące czekanie. Doug powiedział:

— Nie mamy pistoletów, to prawda. Ale jeszcze nie zostaliśmy pobici.

— Doug, co ci chodzi po głowie? Nie możesz walczyć z batalionem uzbrojonych po zęby wyszkolonych żołnierzy! Zginiesz! Unicestwisz Bazę!

Nie czekając na jej odpowiedź, spokojnym, starannie wyważonym tonem mówił:

— Nie mogę zdradzić ci naszych planów, mamo, bo nawet wąska wiązka laserowa rozszerza się na tyle, by jakiś szpicel mógł nas podsłuchać. Ale nie zamierzamy potulnie otworzyć włazów i oddać Bazy bez walki.

— Doug, zabiją cię!

Uśmiechnął się na te słowa.

— Jeśli się poddamy i będę musiał wrócić na Ziemię, na jedno wyjdzie.

Joanna chciała zaoponować, ale zdała sobie sprawą, że syn ma rację. Nie miał nic do stracenia, walcząc w obronie Bazy.

— Nie, nie mam nic przeciwko pracy na nocną zmianę — mówił Kilifcr. — Przynajmniej będę w domu, pod dachem, gdyby padało.

Szef ochrony miał lekko zaniepokojoną minę.

— Zwykle nie przydzielam nowych do służby w domu — powiedział — ale Jonesa złożył jakiś wirus i potrzebujemy zastępstwa.

— Nie ma sprawy. — Kilifer starał się nie okazać zadowolenia. — Zastąpię go.

— Jesteś po dziennej zmianie, nie chciałbym cię wykorzystywać…

Kilifer jakby od niechcenia wzruszył ramionami.

— Od czwartej do północy to pestka. I tak nie kładę się spać przez dwunastą.

Szef kołysał się powoli w poskrzypującym fotelu, mierząc go wzrokiem, jakby nie był pewien, czy podjął słuszną decyzję. Kilifer siedział przed małym biurkiem w wystudiowanej nonszalanckiej pozie.

Nagle go olśniło.

— Dostanę za nadgodziny, prawda?

Szef odprężył się.

— Pewnie. Półtora dniówki.

Kilifer pokiwał głową, jakby zgodził się na dodatkową służbę wyłącznie ze względów finansowych.

— Podwójna zmiana to nie tragedia — powiedział. — Tylko przez parę dni?

— Tak. Do powrotu Jonesa.

— Ostatnio trochę się spłukałem. Dzięki tej fusze zarobię, zamiast trwonić forsę w barach.

— W porządku — powiedział szef, nadal nie do końca przekonany. — Idź na dół i przebierz się. Pracujesz z Rodriguezem. On monitoruje ekrany, tutaj, a ty siedzisz w kuchni, dopóki ona i jej mąż nic pójdą do łóżka. Wtedy co pół godziny robisz obchód. Sprawdzasz okna i drzwi we wszystkich pomieszczeniach. Z wyjątkiem głównej sypialni; tylko się upewniasz, czy drzwi są zamknięte. Zwróć szczególną uwagę na rozsuwane drzwi na taras z basenem.

— Dobrze.

— Pamiętaj, ona nie lubi, gdy wchodzimy jej w drogę. Siedź w kuchni, dopóki nie pójdą do sypialni.

— A co z kamerdynerem?

— Też pójdzie spać — odparł szef.

— Dobra, w porządku.

Szef znowu okazał wahanie. Kilifer czuł w uszach pulsowanie krwi, gdy patrzył na niego ponad małym metalowym biurkiem. Wreszcie szef oznajmił:

— W porządku. Idź na dół i załóż uniform.

Kilifer podniósł się powoli i ruszył do drzwi.

— I dzięki za zastępstwo — zawołał za nim szef. Bez entuzjazmu.

— Nie ma sprawy — rzucił Kilifer przez ramię. Otworzył drzwi i dodał: — Trochę ekstra forsy nigdy nie zaszkodzi.

Ten sukinsyn coś podejrzewa, powiedział do siebie, gdy wyszedł na korytarz. Nie na tyle, żeby mnie wywalić, ale coś mu nie gra.

Potem wyszczerzył zęby, zbiegając po metalowych schodach. Do diabła z nim! Niech się gryzie, jak chce. Będę w domu przez dwie czy trzy noce, pod jednym dachem z tą suką i jej poskrzypu-jącym ramolem. Kiedy kamerdyner pójdzie spać, przejdę się po domu i obmyślę, jak się do niej dostać, a potem ją zgasić. Cholera, zapłacą mi za wszystko. Z nawiązką.

Nanolaboratorium

Keiji Inoguchi był zaskoczony telefonem od profesora Zim-mermana. Pośpieszył do nanolaboratorium, chcąc skorzystać z zaproszenia, zanim stary się rozmyśli.

— Jestem ogromnie zaszczycony, że znów zaprosił mnie pan do swojego laboratorium — powiedział, złożywszy ukłon profesorowi.

Zimmerman leciutko pochylił głowę.

— Chodzi o coś więcej niż tylko wizytę, przyjacielu. Potrzebuję pańskiej pomocy.

Inoguchi wciągnął powietrze.

— Pomocy? W czym mógłbym panu pomóc?

Zimmerman poprowadził japońskiego naukowca w głąb laboratorium. Minęli rzędy ekranów komputerowych i szare, pękate zbiorniki kriogeniczne pokryte kropelkami rosy. Zimmerman był w swoim zwykłym szarym garniturze, z włosami w nieładzie, roztargniony i nieszczęśliwy. Inoguchi, chudy i podekscytowany, ubrany w nieskazitelnie biały golf i spodnie wyprasowane na kant, stanowił jego przeciwieństwo. Oczy Japończyka omiatały wnętrze niczym obiektywy kamer.

Zimmerman wepchnął ręce w kieszenie spodni i powiedział grobowym głosem:

— Zostałem zdegradowany do roli pomagiera mojej byłej studentki, profesor Cardenas.

— Tak?

— Poprosiła mnie o przygotowanie nanomaszyn zdolnych do gojenia ran zadanych przez pociski czy szrapnele… odłamki latające po wybuchu.

— I chce pan, żebym mu asystował?

— Zdaję sobie sprawę, że jest pan przedstawicielem Organizacji Narodów Zjednoczonych i nie wolno panu brać udziału w walce. Ale może wolno panu wykorzystać swoje umiejętności do pracy medycznej, hę? Z powodów humanitarnych.

— Oczywiście — powiedział Inoguchi bez chwili wahania. — Cele humanitarne mają pierwszeństwo przed politycznymi i wszystkimi innymi.

Zimmerman zatrzymał się przy stole laboratoryjnym, na którym stała masywna metalowa kula z podłączonymi cienkimi jak włos światłowodami.

— Mój personel. — Zimmerman wskazał kulę.

Inoguchi natychmiast podłapał.

— Pańskie procesory.

— Ja. — Zimmerman opuścił spasione cielsko na wątły z wyglądu stołek. — Teraz musimy nauczyć je budować inne maszyny, które będą goić rany na tyle szybko, żeby pacjent nie wykrwawił się na śmierć.

— Może pan to zrobić? — Profesor pokiwał głową.

— Ja. Już kiedyś to zrobiłem. Teraz muszą powtórzyć — w ciągu paru dni.

Inoguchi uśmiechnął się do niego.

— Mamy więc mnóstwo roboty.

Pułkownik Giap wcale się nie cieszył, że podlega bezpośrednio Faure’owi. Ten człowiek jest politykiem, myślał. Co może wiedzieć o taktyce? Powinienem składać raporty generałowi Uhlen-beckowi, normalną drogą służbową. Zamiast tego na każdym kroku jestem poddawany politycznym przesłuchaniom.

Próbował pocieszyć się sentencją Clausewitza, że wojna jest tylko przedłużeniem polityki. Marna pociecha. Tak, wiedział, że niekiedy politycy z powodzeniem angażowali się w działania wojenne, na przykład Ho Szi Min kierował wyzwoleniem Wietnamu spod jarzma imperialistów. Ale to było całe pokolenia temu, a poza tym Ho i jego towarzysze mieli przygotowanie wojskowe. Faure pewnie nawet nie strzelał z pistoletu na strzelnicy.

— Czy zniszczenie ich satelity było rozsądne? — pytał sekretarz generalny ONZ.

Giap, siedząc na gołej podłodze w zagraconym biurze, z najwyższą cierpliwością powiedział do wizerunku na ekranie lapto-pa:

— Było konieczne. Nieprzyjaciel mógłby zaobserwować nasz wymarsz i śledzić nas w drodze. Zyskałby więcej informacji, niż sobie życzymy.

Odczekał trzy sekundy, patrząc, jak Faure skubie wąsik.

— Przecież niszcząc satelitę, poinformował ich pan, że jesteście gotowi do wymarszu.

— Tak. Co z tego? Myśli pan, że nie mają kamer na szczytach gór pierścieniowych? Zobaczą nas, gdy tylko wyłonimy się zza horyzontu.

Faure zmarszczył czoło.

— W takim razie co dobrego dało zestrzelenie satelity? Nie rozumiem pańskiego toku myślenia.

Już drugi raz wałkowali ten temat, Giap rozsądnie i niewzruszenie, Faure z irytacją i natarczywie. Wreszcie pułkownik powiedział:

— Panie sekretarzu generalny, może pan uważać moje decyzje za przedwczesne albo nawet błędne, ale już jest po fakcie i dyskusja niczego nie zmieni.

Faure zarumienił się ze złości.

Nim zdążył się odezwać, Giap dodał:

— Jeśli odbierze mi pan dowodzenie, zrozumiem pańską decyzję.

Faure okazał zdziwienie, ale po chwili zapanował nad wyrazem twarzy. Zmuszając się do uśmiechu, który zwęził jego oczy |w szparki, bagatelizująco wzruszył ramionami.

— Ależ nie, pułkowniku. Mam do pana absolutne zaufanie.

Pewnie, pomyślał Giap, teraz, gdy przypuszczenie ataku jest kwestią godzin.

— To, co widzimy — mówiła Edith do miniaturowego mikrofonu — prawie na pewno jest pociskiem jądrowym.

Ekran w małej kabinie mikserskiej ukazywał obraz z teleskopu astronomicznego: skupisko statków kosmicznych krążących wokół wielkiej stacji kosmicznej w punkcie libracji L-1, jakieś pięćdziesiąt osiem tysięcy kilometrów nad powierzchnią Księżyca. Obraz, z komentarzem Edith, był transmitowany na żywo przez Global News Network.

— Mimo międzynarodowego porozumienia z roku 1967, zakazującego używania broni nuklearnej w kosmosie, Narody Zjednoczone sprowadziły tu pocisk jądrowy, żeby wykorzystać go przeciwko Bazie Księżycowej. Choć mieszkańcy Bazy…

Doug oglądał jej wystąpienie, ubierając się na następną wycieczkę po powierzchni. Pokazanie światu, że Faure zamierza zrzucić bombę na nasze farmy solarne, to jedno, pomyślał. Próba unieszkodliwienia pocisku to zupełnie inna para kaloszy.

Zabrał się z brygadą robotników jadących do katapulty. Pokonanie paru kilometrów w elektrycznym ciągniku zabrało ponad pół godziny. Doug doszedł do wniosku, że po wojnie trzeba będzie skonstruować szybsze pojazdy. Te, telepiące się z maksymalną prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, były beznadziejne.

Potem uświadomił sobie, że batalion sił pokojowych przemieszcza się mniej więcej w tym samym tempie i od razu poczuł się raźniej. Poza tym, dodał w duchu, nim wojna dobiegnie końca, Bazy może już nie być, a ty możesz być martwy.

Słońce wisiało nad górami, zalewając dolinę krateru ostrym, jaskrawym światłem, w którym wszystko rzucało długie, skośne cienie. Żołnierze pamiętali, że nanożuki użyte przez Bazę za pierwszym razem zostały zdezaktywowane przez ultrafiolet Słońca.

Wokół wyrzutni elektromagnetycznej roiły się postacie w skafandrach. Palniki laserowe błyskały na ciemnym tle długich metalowych maszyn. Doug zsiadł z traktora, a robotnicy pojechali kilkaset metrów dalej, gdzie kopano rów pod schron dla ludzi Wicksena.

Odszukał fizyka; poznał go po lekkiej budowie ciała i jasnoniebieskich literach WIX na plecaku. Na stałej częstotliwości prowadzono tyle rozmów, że wolał podejść i lekko poklepać go po ramieniu.

Wickscn poznał jego skafander i podniósł trzy palce. Doug wcisnął trójkę na panelu na mankiecie. W słuchawkach usłyszał:

— Zarezerwowałem ten kanał na prywatne rozmowy.

— Jak idzie? — zapytał.

— Już wystrzelili?

— Pół godziny temu nic na to nie wskazywało. — Potem dodał: — Zostałbym powiadomiony, gdyby coś się zmieniło po moim wyjeździe.

— Powinniśmy złożyć te klamoty w ciągu dziesięciu, dwunastu godzin.

— Dobrze.

— Ale nie będzie czasu na próbę.

— Wobec tego lepiej, żeby aparatura zadziałała za pierwszym razem.

Doug wyczuł, że Wicksen pokręcił głową.

— Nic nie działa jak trzeba za pierwszym razem. Słyszałeś o prawie Murphy’ego?

Doug zignorował pytanie.

— Kiedy podłączycie dodatkowe zasilanie?

Wskazując za długi metalowy tor wyrzutni, Wicksen odparł:

— Ludzie, których mi podesłałeś, właśnie to robią. W bazie spadnie napięcie, kiedy strzelimy z działa.

— Lepsze to niż wybuch nuklearny w kraterze — rzekł Doug ponuro.

Wix milczał przez długą chwilę.

— Dzięki za przydzielenie nam brygady budowlanej.

— Ochrona przeprowadziła obliczenia, które wskazują, że cztery metry regolitu powinny ochronić was przed promieniowaniem — jeśli dobrze oceniono siłę wybuchu.

— Czy działo się sprawi, czy nie, wszyscy czujemy się dużo lepiej, wiedząc, że mamy się gdzie schronić. Wielkie dzięki.

— Nie ma sprawy. Budowlańcy nie mają nic innego do roboty. Odwracając się w stronę katapulty, Wicksen westchnął tęsknie.

— Szkoda, że nie mamy czasu na przetestowanie tego bydlęcia.

— Ja też żałuję — powiedział Doug szczerze. — Ogromnie.

Savannah

— Ale ja muszę rozmawiać z Seigo Yamagatą — powiedział Ibrahim al-Rashid. — To sprawa najwyższej wagi.

Jego gabinet niegdyś należał do Joanny Brudnoj, kiedy była przewodniczącą zarządu Masterson Corporation. Wiele razy wzywała go do siebie, a on posłusznie przybiegał. Kiedy sam został przewodniczącym, całkowicie zmienił wystrój i meble. Za modernistycznym biurkiem ze szkła stał fotel kryty czarną skórą, wykonany na indywidualne zamówienie; na ścianach wisiały perskie i indyjskie gobeliny, a okna były w rzeczywistości ekranami, które mogły ukazywać tysiące scen przechowywanych w pamięci komputera osobistego.

Na jednym z nich widniał teraz młody Japończyk w rozpiętej pod szyją białej koszuli i sportowych spodniach w kratkę, siedzący w biurze wyłożonym tekową boazerią.

— Seigo Yamagata w obecnej chwili jest niedostępny — rzekł bezbarwnym tonem amerykańskiego spikera telewizyjnego. — Jestem Saito Yamagata, jego najstarszy syn. Czym mogę służyć?

— Muszę rozmawiać z pańskim ojcem.

Młodszy Yamagata uśmiechnął się wyrozumiale…

— Z przykrością powtarzam, to niemożliwe.

Rashid miał wrażenie, że przemawia do ceglanego muru. Albo gorzej, do wielkiej miękkiej poduszki, która chłonie słowa, ani trochę przez nie nie poruszona.

— To ważne!

— Z pewnością — przyznał Yamagata uprzejmie. — Dlatego personel przekierował rozmowę do mnie, nie do jakiegoś podwładnego.

Rashid zamrugał ze zdziwienia.

— To znaczy, że teraz pan sprawuje władzę?

Poważniejąc, młody człowiek odparł:

— Ojciec zostawił instrukcje, że z panem może rozmawiać wyłącznie jego osobisty pełnomocnik. Tym osobistym pełnomocnikiem jestem ja.

Opadając na wyściełany fotel, Rashid zrozumiał, że ma do czynienia z orientalnym stylem obstrukcji: ugrzecznionym, pełnym wdzięku i pozorów współpracy.

— W czym mogę pomóc? — zapytał usłużnie Saito Yamagata.

Godząc się z nieuniknionym, Rashid przez zaciśnięte zęby wycedził:

— Otrzymałem informację, że wśród żołnierzy z Nippon Jeden jest grupa zamachowców-samobójców, którzy zamierzają wysadzić Bazę Księżycową.

Brwi Yamagaty wzniosły się o parę milimetrów.

— Niszczenie Bazy to głupota! — warknął Rashid, nie będąc w stanie dłużej opanować gniewu. — Nasza operacja, moje porozumienie z pańskim ojcem zależy od tego, czy Baza będzie dostarczać helion do waszych generatorów termojądrowych. Jak ma to robić, jeśli zostanie rozwalona na kawałki? — wrzasnął.

Mina Saito Yamagaty zmieniała się stopniowo od uprzejmego zainteresowania przez umiarkowane zdziwienie w pustą maskę człowieka, który ma wiele do ukrycia.

— Czy pańskie informacje są wiarygodne? — zapytał łagodnie.

— Mam swoje źródła w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych i w dowództwie sił pokojowych.

— Rozumiem.

— To zdrada naszego porozumienia — powiedział Rashid szorstko. — Takie rozwiązanie zniszczy coś, na czym tak mocno zależało pańskiemu ojcu — Bazę Księżycową.

Młody człowiek pokręcił głową.

— Zamachowcy-samobójcy nie są pracownikami Yamagaty. To ochotnicy z Jasnego Nowego Słońca, organizacji fanatyków sprzymierzonych z waszym ruchem Nowej Moralności.

— W takim razie jak to się stało, że towarzyszą siłom pokojowym? Kto im pozwolił przybyć do Nippon Jeden?

— Mój ojciec przystał… — Yamagata szukał właściwych słów — na ich propozycję pomocy, aczkolwiek z wielką niechęcią. Musi pan rozumieć, że nawet w Japonii fanatyzm religijny jest potężną siłą.

— I pozwolicie im zniszczyć Bazę?

Yamagata uśmiechnął się leciutko.

— Ależ nie. Mój ojciec nie jest głupi. Ugiął się pod naciskiem Jasnego Nowego Słońca i zgodził się, by grupa kamikadze dołączyła do sił pokojowych. Ale nie będzie im wolno zniszczyć Bazy. Wojsko zajmie Bazę i zamachowcy nie będą mieli nic do powiedzenia.

Rashid na chwilę zamknął oczy, próbując przemyśleć wszystko na spokojnie.

— Przypuśćmy — powiedział wreszcie — że żołnierzom nie uda się zająć Bazy.

— To niemożliwe.

— Pierwszy atak został odparty, prawda?

Yamagata znów się uśmiechnął.

— Tym razem żołnierzy jest trzystu, uzbrojonych w wyrzutnie rakietowe i inną broń ciężką. Bomba jądrowa zniszczy źródło energii Bazy. Tym razem wojsko nie zawiedzie.

— Proszę pamiętać, że ludzie z Bazy są bardzo sprytni. — Rashid nie dawał za wygraną. — Przypuśćmy, że zatrzymają żołnierzy. Co wtedy?

Yamagata lekko wzruszył ramionami.

— Wtedy nie będzie innego wyboru, jak pozwolić kamikadze zniszczyć jak największą część Bazy.

— Chyba spadł pan z księżyca!

— Zręczna gra słów — powiedział młody człowiek, choć jego twarz nie zdradzała wesołości.

— Nie możecie pozwolić na zniszczenie Bazy! — ryknął Rashid.

— Koła zostały puszczone w ruch — powiedział Yamagata. — Zobaczymy, jak się potoczą. Nawet gdyby Baza Księżycowa została doszczętnie zniszczona, można będzie ją odbudować.

— Ale… ale…

— Cierpliwość jest cnotą, panie Rashid. Yamagata Industries otrzyma mandat ONZ uprawniający do kierowania Bazą, bez względu na stan, w jakim będzie w chwili zakończenia walki. Jeśli będzie trzeba, odbudujemy Bazę. Najważniejsze, żeby przeszła w nasze ręce.

Dopiero wtedy Rashid uświadomił sobie, że sam złożył swoją przyszłość w ręce bezwzględnych ludzi.

Zaledwie parę kilometrów dalej Joanna krążyła niespokojnie po salonie.

— Nowy reżim ćwiczeń? — zapytał Lew, wyciągnięty na wielkiej sofie naprzeciwko zimnego kominka.

— Jak możesz się tak wylegiwać? — wybuchła. — Wojsko już zaczęło marsz do Alfonsa.

Skrzywił się.

— Co możemy poradzić? Decyzje spoczywają w rękach Douga. Doprowadzanie się do rozstroju nerwowego nic nie pomoże.

— Gdybym tylko mogła tam polecieć…

— I zwalić Dougowi na głowę dwie bezużyteczne osoby? Odwróciła się w jego stronę.

— Lew, zadzwoń do niego. Przemów mu do rozumu. Przekonaj go, że musi się poddać! Nie może walczyć z żołnierzami! Oni zabiją ich wszystkich.

Powoli, jak zmęczony starzec, Lew opuścił nogi na podłogę i usiadł. Złapał Joannę za rękę i pociągnął ją na sofę.

— Posłuchaj, kochanie. Doug rozumie sytuację równie dobrze jak my, może nawet lepiej. Wie, co może zrobić dla obrony Bazy…

— Przeciwko rakietom i bombom jądrowym? Widziałeś wiadomości!

Położył palec na jej ustach, uciszając ją na chwilę.

— Decyzja nie należy do nas — rzekł cicho. — Jeśli zadzwonię do niego, nie tylko przeszkodzę mu w robieniu czegoś ważnego, ale jeszcze skończy się na tym, że przyznam mu rację — zwycięstwo albo śmierć!

Joanna popatrzyła na niego jak na wariata.

— Zwycięstwo albo… co ty mówisz?

— Doug całym sercem wierzy w Bazę Księżycową — odparł. — To jego świat, jego życie. Nie chciałby żyć w świecie bez Bazy.

— Nie. — Joanna opuściły siły. — Nie. Doug może tu wrócić. Może żyć z nami. Ochronię go, będę go strzec… — Jej głos wyciszył się.

Lew pokręcił głową.

— Nie wszyscy fanatycy są członkami Nowej Moralności, kochanie. W swój własny racjonalny sposób twój syn też jest fanatykiem. Tego właśnie trzeba, by walczyć wbrew wszelkiej nadziei.

Joanna przygarbiła się, wstrząśnięta odkryciem, że Lew rozumie Douga lepiej niż ona.

A w biurze ochrony, w skrzydle dla służby, Jack Kilifer pochylił się nad ramieniem partnera i uśmiechnął do ekranu, na którym widnieli Brudnojowie.

Rodriguez zerknął na niego.

— Powinieneś być w kuchni. Tam jest twoje miejsce, nie tutaj.

Kilifer wyszczerzył żeby.

— Tutaj jest znacznie zabawniej.

Baza Księżycowa

— Są.

Doug wpatrywał się w ekran ścienny w biurze Jinny Anson. Trzy kolumny pojazdów gąsienicowych wyłoniły się zza horyzontu i sunęły majestatycznie przez nagą równinę Marę Nubium, wzbijając chmury pyłu. Pomyślał, że pył leżał tam nieporuszony od miliardów lat. Nie, nie całkiem, przypomniał sobie. Meteoroidy stale spadały na powierzchnię Księżyca, powiększając warstwę regolitu i tworząc pył, który teraz wzbijały traktory sił pokojowych.

Kamery na górze Yeager i dwóch innych szczytach w pierścieniu Alfonsa śledziły zbliżających się najeźdźców. Na przedzie środkowej kolumny jechał mniejszy traktor, biały z błękitną plamą na boku.

— Możesz powiększyć ten pojazd z przodu? — zapytał cicho.

Anson sięgnęła do klawiatury i powiększyła obraz. Błękitny kwadrat był emblematem ONZ: rzut biegunowy Ziemi na błękitnym jak niebo tle, otoczony przez dwie gałązki oliwne.

Doug parsknął pogardliwie. Gałązki oliwne. Symbol pokoju. Na czele trzech kolumn uzbrojonych żołnierzy, mających podbić Bazę Księżycową.

— Lepiej chodźmy do centrum kontroli — powiedziała Anson. Głos miała ściszony, napięty, jak on.

— Dobrze — odparł.

Robert T. Wicksen odebrał wiadomość. Odruchowo popatrzył przez doliną krateru w kierunku Przełęczy Wojdohowitza. Z miejsca, gdzie stała katapulta, przełęcz wyglądała jak niewielkie wklęśnięcie w pierścieniu zaokrąglonych gór.

— Co z pociskiem na L-1? — zapytał lekko drżącym głosem.

— Nadal tam jest — poinformował głos z centrum kontroli.

Wicksen odetchnął z ulgą.

— Informujcie mnie na bieżąco — poprosił.

— Dobrze.

Przechodząc na częstotliwość wewnętrzną, zawołał:

— Ludzie, słuchajcie. Żołnierze jadą przez Marę Nubium. Niedługo się zacznie.

Odpowiedziała mu martwa cisza. Zmęczona załoga nie miała nic do powiedzenia.

Vince Falcone klął pod nosem, ale na tyle głośno, że jeden z techników powiedział:

— Proszę powtórzyć, nie zrozumiałem.

Razem z sześcioma osobiście wybranymi pomocnikami próbował rozłożyć warstwą piankożelu wzdłuż najwyższego odcinka Przełęczy Wojdohowitza. Robota szła powoli, z irytującymi przerwami, bo wbrew obietnicom chemików żel wcale nie wypływał płynnie, tylko zapychał rury.

Kiedy parę godzin wcześniej pojawiły się problemy, Falcone kazał ludziom zwiększyć ciśnienie azotu, którego używali do wypychania żelu z pojemników. Niebawem stwierdził, że zapas cennego gazu nie wystarczy do wykonania roboty. Początkowo chciał użyć taniego i łatwo dostępnego tlenu, ale chemicy obawiali się, że tlen może wejść w reakcję z żelem i zmienić jego właściwości chemiczne.

— Hel byłby najlepszy — powiedziała szefowa laboratorium. — Gdybyśmy tylko mieli go w zapasie…

Dlatego stanęło na azocie i zabrano dwa tuziny zbiorników z rezerwy podtrzymywania życia. I teraz azot się nie sprawdzał.

Od czasu do czasu Falcone i jego załoga zatrzymywali traktory i czyścili zatkane węże drucianymi szczotkami, które dostarczyli im chemicy.

— Cała chemia sprowadza się do przetykania rur — mruczał do siebie Falcone. — Równie dobrze, cholera, można szorować latrynę.

Czyjś głos zatrzeszczał w słuchawkach.

— Nie rozumiem, dlaczego nie zabezpieczono anten mikrofalowych przed promieniowaniem.

Falcone przerwał pracę i próbował zidentyfikować rozmówcę.

— Co dobrego da ta papka, jeśli anteny zostaną uszkodzone przez promieniowanie?

Newman, uznał Falcone. Nigdy nie sięgał wzrokiem poza czubek własnego nosa.

— Co się stanie, jeśli Wix i jego chłopaki nie unieszkodliwią bomby? — zapytał.

Po chwili milczenia Newman odparł:

— Głowica wybuchnie.

— I…

— Uch… rozwali farmy solarne.

— A skąd są zasilane anteny?

— Z… aha, kapuję. Jeśli bomba wybuchnie, anteny i tak zdechną, prawda?

— A więc zabezpieczanie anten nie ma sensu. Capisce? Falcone nie doczekał się odpowiedzi, choć usłyszał czyjś zduszony śmiech.

Parę minut później zabrzęczał sygnał w słuchawkach, więc rzucił szczotkę, puścił zgięty wąż i stuknął w blok klawiszy na mankiecie.

Technik łączności ogłosił:

— Pojazdy sił pokojowych są w polu widzenia na Marę Nubium.

— Kiedy dotrą na przełęcz? — zapytał.

— Nie wiadomo. Myślimy, że rozbiją obóz u stóp gór i zaczekają na bombę z L-1.

Mamrocząc coś niezrozumiale, Falcone lekko wygiął plecy do tyłu i popatrzył przez wizjer na szczyt Yeager, gdzie stały nadajniki krótkofalowe. Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że cały ten pomysł z „niebieską papką” jest patykiem na wodzie pisany.

Chryste, mam nadzieję, że zadziała, powiedział do siebie. Jeśli pukawka Wicksena nie rozbroi atomówki, nadajniki wysiądą i cała nasza robota pójdzie na marne.

I, dodał w myślach, pochylając się po zapchany wąż, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ta pieprzona bomba usmaży nas na frytki.

Centrum kontroli uległo przeobrażeniu. Na pozór nic się nie zmieniło: znajome ciche skupienie, przyćmione światła, pomruk ściszonych głosów i szum urządzeń elektrycznych. Ale teraz napięcie trzaskało w powietrzu i nawet sam zapach był inny, nerwowy, spocony. Doug jednak wyczuwał nie tyle strach, ile niepokój maskowany przez skoncentrowanie na obowiązkach.

Jinny Anson usiadła przy podkowie pulpitów, on zaś przechadzał się powoli po wielkim pomieszczeniu, za krzesłami techników, patrząc na ich ekrany. Z jednej strony jarzył się wielki schematyczny plan systemów Bazy. Na przeciwległej ścianie widniały obrazy z kamery i teleskopu, ukazujące nadciągające wojsko i statki kosmiczne krążące wokół stacji L-1.

Doug zakończył obchód i wrócił do Anson.

— Robimy wszystko, co w naszej mocy — powiedział.

Anson popatrzyła na niego.

— Nadchodzi czas spoconych dłoni.

Patrząc na zbliżające się pojazdy sił pokojowych, Doug dodał:

— Im wiącej czasu im to zajmie, tym lepiej dla nas. Czas działa na naszą korzyść.

— Na razie.

Pokiwał głową.

— Ogłoś, że wszyscy, którzy nie mają obowiązków związanych z obroną Bazy, mają stawić się w Grocie.

Anson podniosła brwi.

— Nie w swoich kwaterach?

— Nie, ściągnij ich do Groty. Tam jest jedzenie, a poza tym lepiej, żeby wszyscy przebywali w jednym miejscu. Może dojść do walki w korytarzach; nie chcę, żeby ktoś został przypadkowo zraniony.

— Ofiary wojny — mruknęła, odwracając się do klawiatury.

W kabinie mikserskiej panowała duchota. Edith siedziała przy wielkim stole z półkoliście rozmieszczonymi ekranami, obserwując nadjeżdżające pojazdy wojskowe i statki krążące wokół L-1.

— Pierwszy strzał w bitwie już padł — mówiła do mikrofonu, z którego jej słowa płynęły na Ziemię. — Żołnierze sił pokojowych zestrzelili satelitę zwiadowczego, którego Baza Księżycowa umieściła na orbicie, żeby obserwować ich ruchy.

Wcisnęła klawisz, żeby przesłać na Ziemię widok z kamery na górze Yeager.

— Obecnie siły uderzeniowe ciągną przez Marę Nubium, zbliżając się do Bazy Księżycowej. Widzimy…

Georges Faure oglądał w swoim gabinecie wiadomości Global News. Wiercił się w fotelu, wrząc z gniewu. Myśl, że sam puścił na Księżyc tę małą zdradliwą dziwkę, która teraz występowała jako orędowniczka interesów Bazy, doprowadzała go do szału.

Jednak w głębi duszy drżał z emocji na widok falangi sił pokojowych przemierzającej Marę Nubium. To moi żołnierze, powtarzał sobie, maszerujący pod moimi rozkazami. Niech media mówią, co chcą, za parę godzin Baza znajdzie się w moich rękach, jak być powinno.

A jeśli ci zbuntowani durnie stawią opór, zostaną zmiażdżeni. I słusznie.

Pułkownik Giap porównywał rzeczywisty widok piętrzących się przed nim gór pierścieniowych Alfonsa z mapą elektroniczną na ekranie. Kabina jego traktora była ciśnieniowa i zbrojona, mógł więc jechać z podniesionym wizjerem. Gdyby chciał, mógłby odbyć tę podróż w samej koszuli, ale wtedy musiałby zakładać skafander po przybyciu na miejsce. Wybrał niewygodę czterdziestu trzech godzin jazdy w skafandrze.

Większą część drogi spędził na martwieniu się o nanomaszy-ny. Wiedział, że w Bazie Księżycowej nie ma broni w prawdziwym tego słowa znaczeniu, ale jakie diabelskie sztuczki mogli wymyślić nanonaukowcy? Pierwsze natarcie sił pokojowych zostało odparte przez nanomaszyny. Ponieważ wiedział, że neutralizuje je ultrafiolet, na porę ataku wybrał dzień, a na wypadek, gdyby trzeba było oczyszczać podpowierzchniowe tunele, do oddziału dołączył specjalny zespół cywilów z potężnymi lampami UV. Nie miał zamiaru pozwolić, by niewidzialna, podstępna nanobroń zmusiła go do odwrotu.

O lokalizacji obozu zadecydowała bliskość dwóch najłatwiejszych przełęczy. Jednocześnie potężne zwały skał osłonią ich przed promieniowaniem z wybuchu jądrowego. W lunarnej próżni nie trzeba było przejmować się falą uderzeniową, ale gdyby nawet, góry ochroniłyby ich równie skutecznie przed promieniowaniem i falą cieplną.

Mimo wszystko pułkownika trawił niepokój. Pocisk musi być precyzyjnie wycelowany, a głowica eksplodować dokładnie na określonej wysokości. Jeśli eksploduje zbyt wcześnie albo ułamek stopnia od celu, myślał, oberwiemy od ciepła i promieniowania.

Wyciągnął rękę, by dotknąć zbrojonego dachu kabiny. Czy stanowi wystarczającą ochronę przed skutkami wybuchu źle wymięrzonego pocisku jądrowego? Bardziej prawdopodobne, że przemieni się w metalowy piec, w którym wszyscy się usmażymy.

Potrząsając głową, spróbował odepchnąć lęki. Wrócił do obowiązków. Skontaktował się z L-1, ale połączenie było słabe i zakłócone. Sprzęt pozostawiał wicie do życzenia; plamy na Słońcu czy inne kosmiczne zjawiska mogły irytująco zakłócać przebieg łączności.

Na małym ekranie ukazała się twarz kobiety w stopniu młodszego oficera, lekko rozmazana i przyprószona elektronicznym śniegiem.

— Posuwamy się zgodnie z planem — poinformował Giap. — Wszystkie moje pojazdy zajmą pozycje w obozie-bazie za dwie godziny.

— Dobrze. — Głos kobiety był ledwo słyszalny w szumie zakłóceń. — Pocisk zostanie wystrzelony zgodnie z planem, chyba że otrzymamy inne rozkazy.

— Strzelać zgodnie z planem — powiedział, zastanawiając się, jaka łączność będzie u podnóża gór.

Biały Dom

— Pani prezydent, ma pani poważne kłopoty w związku z Bazą Księżycową.

Pani prezydent zmroziła sekretarza generalnego Białego Domu lodowatym spojrzeniem, pod wpływem którego ludzie mniejszego formatu składali rezygnacje.

On jednakże był starym wygą, towarzyszącym jej od czasu pierwszej kadencji w senacie, wiele lat wcześniej.

— Chodzi mi o wyniki sondaży — powiedział, pochylając się w bujaku Kennedy’ego przed szerokim, modernistycznym biurkiem — które zmieniają się tak szybko, że trudno za nimi nadążyć.

— Jaka tendencja? — warknęła.

— Stale na korzyść Bazy. Programy emitowane przez Global zmieniają opinię publiczną o sto osiemdziesiąt stopni.

— Prezydent odwróciła się od człowieka, którego znała tak dobrze, od jego przejętej, zmartwionej twarzy, od problemu garbiącego mu ramiona. Popatrzyła przez szerokie okno na ogród kwiatowy, którego widok uspokajał Roosevelta i wszystkich innych zasiadających w prezydenckim fotelu w Gabinecie Owalnym.

— Mam na myśli, Luce — powiedział sekretarz generalny — naprawdę poważne kłopoty.

— Co z Nową Moralnością? — zapytała, nadal na niego nie patrząc.

Zrobił coś, co dla każdego innego byłoby nie do pomyślenia.

Wstał z fotela na biegunach i obszedł jej biurko, zmuszając ją, by na niego spojrzała.

Lekko ugiął nogi i wsparł na kolanach dłonie poznaczone plamami wątrobowymi. Patrząc pani prezydent prosto w oczy, powiedział łagodnie:

— Oni nie wystarczą, Luce. Społeczeństwo domaga się, żebyś coś zrobiła.

Spiorunowała go wzrokiem i odwróciła się do biurka. On wrócił na fotel.

— Mówisz, że O’Conner, Previs i wszyscy inni z Nowej Moralności odwrócili się do mnie plecami?

— Nie, wcale nie — zapewnił, podnosząc ręce. — Trzon Wiernych jest z tobą, jak zawsze. Oni postrzegają tę bitwę na Księżycu jako wojnę między siłami dobra i złem nanotechnologii.

— Na czym więc polega mój problem?

— Chodzi o peryferia ruchu — odparł z westchnieniem. — Masz za sobą trzon, oni stale cię popierają. Ale trzon to niewiele głosów, Luce! Prawdziwa siła Nowej Moralności leży w liczbie, tak, ale większość szeregowych członków nie jest fanatykami. To zwyczajni ludzie, którym odpowiadały lansowane przez ruch hasła walki z przestępczością, nierządem, pornografią i hazardem.

— A teraz?

— Teraz patrzą w telewizory i widzą, jak wielkie, złe ONZ atakuje biedną małą Bazę Księżycową. A większość rezydentów Bazy to Amerykanie.

— Którzy używają nanomaszyn.

Sekretarz potrząsnął głową.

— Wyborców nie obchodzą nanomaszyny, nie aż tak bardzo. Są oburzeni, że siły pokojowe — złożone głównie z cudzoziemców — nękają ich rodaków.

— Przecież wybrali mnie, bo przepchnęłam traktat nanotech.

— Teraz to nie jest dla nich ważne. Póki nanomaszyny pozostają na Księżycu, dla przeciętnego amerykańskiego wyborcy problem nie jest wart komarzego pierdnięcia.

Prezydent patrzyła na niego lodowato przez długą chwilkę. Uśmiechnął się do niej lekko.

— Nie wiń posłańca za treść wiadomości — powiedział.

Parsknęła, potem włączyła komputer.

— Sama chcę zobaczyć te liczby.

Sekretarz odchylił się w fotelu i obserwował jej twarz, gdy po ekranie przemykały stale aktualizowane wyniki badań opinii publicznej. Wreszcie odwróciła się do niego i zapytała:

— Co powinniśmy zrobić?

— Może zadzwonić do Faure’a i powiedzieć mu, żeby odwołał operację?

— Nie bądź śmieszny! Za późno.

— Przynajmniej powiedz mu, że niepokoisz się o bezpieczeństwo amerykańskich obywateli Bazy Księżycowej.

— Przecież proklamowali niepodległość! Nie chcą obywatelstwa amerykańskiego!

— Nie wiemy, czy nie jest to tylko wybiegiem. Tak czy inaczej, prawdopodobnie wiele osób pragnie zachować obywatelstwo i jak najprędzej wrócić do Stanów.

Prezydent pokręciła głową.

— Nie mogę odwracać się od Faure’a. Byłam jednym z jego najsilniejszych popleczników! Jeśli teraz go zdradzę, słowo tej administracji będzie bezwartościowe jak świat długi i szeroki. Już nikt nam nie zaufa.

— Myślę o twojej kampanii.

Machnęła ręką.

— Na miłość boską, wybory są dopiero w przyszłym roku. Do tego czasu Baza Księżycowa znajdzie się pod kontrolą ONZ i cała sprawa popadnie w niepamięć.

Sekretarz generalny Białego Domu nadal miał strapioną minę.

— W porządku — powiedziała — więc to Yamagata będzie kierować Bazą i przejmie rynek statków kosmicznych. Skoro Masterson Corporation się na to zgadza, co ja mam do powiedzenia?

— Kiedy opozycja raz dorwie okazję…

Uparcie pokręciła głową.

— Już podniósł się szum w senacie — mówił. — Joanna Brudnoj rozmawiała z połową przewodniczących komitetów na Kapitolu.

— Już po fakcie — ucięła prezydent. — W ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin siły pokojowe zajmą Bazę i problem sam się rozwiąże.

— Może — rzekł cicho sekretarz. — Ale co się stanie, jeśli Baza odeprze atak? Już raz to zrobili, jak wiesz.

Pani prezydent uśmiechnęła się lekceważąco.

— To niemożliwie i dobrze o tym wiesz.

— Owszem, ale…

— Nie kładziesz się spać? — zapytał Lew Brudnoj.

Joanna siedziała na samym środku największej sofy w salonie, patrząc na wielki oknościan nad zimnym kominkiem.

— Nawet gdybym chciała, Lew, nie mogłabym zasnąć — odparła. — Nie w takiej sytuacji.

Ekran ukazywał widok z kamer na szczycie Yeager. Pojazdy sił pokojowych zatrzymywały się u stóp gór pierścieniowych Alfonsa. Ustawiały się kolejno w jednej linii, która wiła się wzdłuż podnóża. Rozdzielczość kamer pozwalała dostrzec szprychy sprężystych kół i ogniwa gąsienic. Nikt nie wysiadał.

Czekają, pomyślała Joanna. Czekają na pocisk, który zostanie wystrzelony z L-1. Wtedy zaatakują. Ruszą na Bazę jak burza, a Doug będzie próbować ich powstrzymać, i zabiją mojego syna, i zniszczą wszystko.

Brudnoj usiadł obok niej, mrucząc:

— Przynajmniej moglibyśmy pójść na górę i oglądać z łóżka. Przez dziewięć czy dziesięć godzin nic się nie wydarzy.

— Idź, jeśli jesteś śpiący — odparła, nie odrywając oczu od ekranu. Edie Elgin mówiła prawie przez godzinę, ale teraz jej głos ucichł.

— Wzruszył ramionami i siedział z nią przez parę minut.

— To jak patrzenie na topiący się lód — burknął. — Hipnotyzujące. Nie czujesz, jak twoje powieki stają się ciężkie? Nie robisz się senna? Nie myślisz o spaniu?

Joanna trąciła go łokciem.

— Przestań, Lew!

— Chodź do łóżka — nacisnął. — Na ekranie w sypialni zobaczysz dokładnie to samo, gwarantuję.

— Nie.

Brudnoj podniósł się powoli, potem pochylił nad nią brodatą twarz, niemal dotykając ją nosem.

— Moja ukochana małżonko — powiedział, zasłaniając ekran. — Rzadko nalegam na egzekwowanie swoich praw pana i władcy…

— Co?

— Ale nadchodzi czas, kiedy mężczyzna musi zrobić to, co trzeba. Albo pójdziesz ze mną do sypialni, albo będę zmuszony cię zanieść.

— Nie jesteśmy na Księżycu, Lew — powiedziała, uśmiechając się do niego wbrew sobie. — Nabawisz się przepukliny.

— Wyłącznie z twojej winy — oświadczył z wielką powagą. Objął jej plecy i złapał ją pod kolana.

— Zgoda! — zawołała. — Zgoda! Pójdę na górę. Pójdę z tobą.

Brudnoj wyprostował się.

— To dobrze — powiedział, podając jej rękę.

Gdy Joanna z pomocą męża podniosła się z sofy i oboje ruszyli do sypialni, Jack Kilifer — obserwujący ich zza uchylonych drzwi salonu — powtórzył szeptem:

— To dobrze.

Doug nerwowo gryzł kanapkę, siedząc na pająkowatym krzesełku przed pulpitem w centrum kontroli. Jak matka, jak miliony ludzi na Ziemi oglądających Global News, jak mężczyźni i kobiety czekający w Grocie na bitwę, patrzył na widoki z kamer na górze Yeager.

— Nic nie robią — mruknął.

Bam Gordette, stojący za nim jak osobisty ochroniarz, powiedział:

— To styl wojskowy: spiesz się i czekaj.

Doug pomyślał, że jazdą z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę trudno uznać za pośpiech, ale teraz zdecydowanie czekali.

W centrum kontroli też przestawiono się na tryb oczekiwania. Zrobiono już wszystko, co można było zrobić w celu obrony Bazy. Nick O’Malley krążył nerwowo parę stanowisk dalej, mając nadzieję, że pył spełni pokładane w nim nadzieje. Vince Falcone i jego załoga wreszcie wrócili z Przełęczy Wojo, psiocząc na krnąbrny piankożel, ale zadowoleni z wykonanej roboty.

Doug wiedział, że Wix ze swoimi ludźmi nadal pracuje przy dziale. Oni są kluczem naszej obrony, decydującym ogniwem w łańcuchu. Jeśli nie zatrzymają pocisku jądrowego, równie dobrze możemy się poddać.

Od godziny na Marę Nubium panował bezruch.

— Czekają na uderzenie jądrowe — powiedział Doug.

Jakby w odpowiedzi technik łączności zawołał:

— Odpalili! Rozbłysk rakiety z L-1. Pocisk leci w naszą stronę.

Katapulta

Robert T. Wicksen nadal przebywał na zewnątrz, sprawdzając połączenia przewodowe między głównymi elektromagnesami a zainstalowanym w pośpiechu pulpitem sterowniczym, kiedy z centrum kontroli nadeszła wiadomość:

— Z L-1 wystrzelili swojego ptaszka.

Odruchowo popatrzył w górę. Zamiast nieba zobaczył wnętrze hełmu, ciemne i ograniczające.

— Ile mamy czasu? — zapytał spokojnie.

— Chwileczkę — powiedziała dyżurna. Słyszał, jak mruczy: — Dane z radaru dopplcrowskiego… tempo spalania… przyspieszenie… wygląda na to… sto pięćdziesiąt sześć minut, według komputera.

— Dwie i pół godziny, plus sześć minut.

— Jeśli nie odpalą drugiego członu.

— Proszę mnie informować.

— Dobrze.

Przechodząc na częstotliwość wewnętrzną, Wix powiedział:

— Mamy dwie i pó! godziny. Sprawdzić wszystko jeszcze raz.

Czterej ochotnicy wrócili do pracy.

— Atomówka — mruknął Doug.

— Bez dwóch zdań — powiedziała Jinny Anson. Jak on, patrzyła w ekran na pocisk o tępym nosie. Wydawało się, że zawisł bez ruchu w przestrzeni, gdy zgasł silnik rakietowy; gwiazdy w tle się nie przesuwały.

Dwie i pół godziny, pomyślał Doug. O czym zapomnieliśmy? Podniósł głowę, śledząc wzrokiem rozjarzone linie elektronicznego planu Bazy, który pokrywał całą ścianę w centrali. Fabryka wody, ośrodek kontroli środowiska, rozdzielnia elektryczna — wszystko chronione jak nigdy dotąd. Odwracając się do ekranów na konsoli popatrzył na Przełęcz Wojdohowitza i dolinę krateru. W pobliżu brutalnie bliskiego horyzontu dostrzegł małe jak mrówki postacie Wixa i jego ochotników, nadal majstrujących przy katapulcie.

Na innym ekranie widać było ludzi zebranych w Grocie. Wyglądali w miarę spokojnie. Są bezpieczni, pomyślał. Nawet jeśli działo Wixa zawiedzie i bomba rozwali farmy solarne, nie stanie im się krzywda. Pewnie wtedy będziemy musieli się poddać, ale ludzie będą bezpieczni.

Opadł go nowy strach. Jeśli wyłączą nam zasilanie, ogniwa paliwowe wystarczą ledwie na parę godzin. Żołnierze muszą mieć z sobą awaryjny generator. Muszą. W przeciwnym wypadku wszyscy umrzemy z braku powietrza.

Żołnierze nie chcą nas pozabijać, powtarzał sobie. Będą mieli z sobą awaryjne źródła energii. Jeśli nie, dojdzie do tragedii.

— Czemu nie jesteś w Grocie? — zapytała Kris Cardenas.

Zimmerman podniósł głowę znad wzmacniacza obrazu skaningowego mikroskopu elektronowego i popatrzył na niespodziewanego gościa. Keiji Inoguchi, stojący po drugiej stronie laboratorium przy pulpicie procesora, zrobił wielkie oczy, jakby jasnowłosa, szczupła Cardenas była gwiazdą filmową.

— A czemu miałbym tam być?

— Wszyscy, którzy nie mają zajęć związanych z obroną, powinni udać się do groty.

— Fiu! — Zimmerman pstryknął palcami.

— Rozkazy Douga Stavengera — dodała Cardenas.

— Czemu więc ty nie jesteś w Grocie?

Uśmiechnęła się szeroko, jakby bawiła ją ta szermierka słowna.

— Pełnię służbę w izbie chorych. Przybiegłam tutaj, żeby sprawdzić, czy zostawiłeś nam zapas nanożukow terapeutycznych.

— Nadal nad nimi pracujemy.

Zwracając niebieskie jak bławatki oczy na Inoguchiego, Cardenas zapytała:

— Pomaga mu pan?

Inoguchi skłonił się głęboko i odparł:

— Tak, mam zaszczyt asystować profesorowi Zimmermanowi.

— Jest pan inspektorem ONZ, prawda?

— Tak, to prawda. Ale prace medyczne, jakie tu wykonujemy, nie mają wymiaru politycznego.

Zimmerman nastroszył się.

— Uczy się wszystkiego, czego tylko może, żeby przygotować się do kierowania nanolaboratorium, gdy Yamagata przejmie Bazę.

Inoguchi zrobił urażoną minę.

— Pomagam panu z powodów humanitarnych!

— Szpieguje mnie pan — burknął Zimmerman.

— Willi — wtrąciła Cardenas — nie wolno w taki sposób atakować profesora Inoguchiego! To niekulturalne i niesprawiedliwe.

— Ja. Oczywiście. Ale prawdziwe.

— To nie wina profesora, że zostaliśmy zaatakowani — powiedziała. — Myślę, że postępuje bardzo szlachetnie, służąc nam pomocą.

— Jestem zaszczycony, że mogę pracować z obojgiem państwa — oświadczył Inoguchi.

— I wyczekiwać chwili, kiedy przejmie pan to laboratorium, gdy żołnierze nas wypędzą — powiedział Zimmerman z głębokim przekonaniem.

Prostując ramiona, Inoguchi odparł:

— Tak, to prawda. A czego się pan spodziewał? Że wrócę do Japonii i oddam je komuś innemu?

Cardenas roześmiała się.

— On ma rację, Willi. Czemu miałby rezygnować z takiej okazji? Nasze laboratorium jest najnowocześniejsze w świecie.

— W Układzie Słonecznym! — poprawił Zimmerman.

Do Cardenas Inoguchi powiedział:

— Zaproponowałem stanowisko profesorowi Zimmermanowi. Byłbym zaszczycony, gdyby pani, laureatka Nobla, pozostała ze mną, żeby kontynuować dotychczasową pracę.

— Zakładając, że żołnierze naprawdę zajmą Bazę — zaznaczyła Cardenas.

— I przekażąją Yamagata Industries — dodał Zimmerman zrzędliwie.

Inoguchi opuścił głowę w skinieniu, które niemal było ukłonem. Cardenas spoważniała.

— Czy zaproponowałby pan pracę również mojemu mężowi? Jest neurochirurgiem. Nie zostanę tutaj, jeśli on będzie musiał wyjechać.

Inoguchi odparł bez namysłu:

— Tak, oczywiście.

— Od kiedy przylecieliśmy do Bazy, Pete pracował z Ziemią w rzeczywistości wirtualnej — Cardenas myślała na głos. — Jeśli nadal będzie to możliwe, zostanie. W przeciwnym wypadku będzie problem.

— Może uda mi się załatwić mu stanowisko na Uniwersytecie Tokijskim. Albo w Osace. Mógłby przebywać w Bazie Księżycowej przez czas nieograniczony i współpracować z kolegami na Ziemi przez łącza elektroniczne.

— Twój mąż jest w Grocie? — zapytał Zimmerman kwaśno.

— Nie — odparła Cardenas, odwracając się do starego profesora. — Jest w izbie chorych, gotów pomóc medykom, gdyby zaszła konieczność przeprowadzenia operacji.

— Mam szczerą nadzieją, że do tego nie dojdzie — powiedział Inoguchi.

— Jak my wszyscy.

Claire Rossi miała wrażenie, że śni koszmarny sen. Krążyła w tłumie zgromadzonym w Grocie, nie mając żadnego zajęcia, nie mając dokąd pójść, przytłoczona widokiem pocisku na wielkich ekranach.

— Postawić ci lunch?

Odwróciła się i zobaczyła wielkiego, barczystego rudzielca. Nick O’Malley uśmiechnął się do niej.

— Nick! Dlaczego nie jesteś w centrum kontroli?

— Od czasu do czasu wypuszczają mnie, żeby coś zjadł — odparł, obejmując ją w talii. — Chodź, postawię ci najlepszego sojburgera w całym mieście.

Paplał beztrosko, gdy wybierali potrawy z automatów z nierdzewnej stali. Kiedy usiedli przy dwuosobowym stoliku w kącie Groty, zatopił zęby w sojburgerze.

Claire nie miała apetytu.

— Nie mogę nic jeść — powiedziała, odsuwając talerz.

O’Malley przesunął go z powrotem.

— Hej, musisz jeść za dwóch, przecież wiesz. Nie możesz opaść z sił.

Popatrzyła na ekran z pociskiem wycelowanym w nich niczym palec śmierci.

— Zabiją nas, prawda? — powiedziała urywanym głosem.

Złapał ją za rękę.

— Nikt nie zginie. Jesteśmy bezpieczni.

— Nie wysilaj się, Nick. Bez elektryczności będzie po nas.

— Jeśli zniszczą farmy solarne — jeśli, zauważ — Doug się podda i żołnierze wkroczą do Bazy bez jednego strzału. Nikt nie zginie, nie ma obawy.

— Jesteś pewien?

Rumiana twarz O’Malleya spoważniała.

— Słuchaj, kochana Claire. Będę w centrum kontroli, żeby nadzorować zapylanie. Obok Stavengera. Jeśli się nie podda, trzasnę go w łeb i przejmę dowodzenie. Jeśli będzie trzeba, ja skapituluję.

Cłaire uśmiechnęła się blado. Zastanawiała się, czy jej mężowi naprawdę starczyłoby odwagi na zrobienie czegoś takiego.

— Odpalili drugi człon! — wrzasnęła dyżurna łączności.

Wicksen drgnął z zaskoczenia.

— Co?

— Odpalili drugi człon — powtórzyła kobieta. — Czekali na skorygowanie kursu w środkowej fazie lotu. Pocisk leci co najmniej dwa razy szybciej. Komputer przelicza wartości.

— Ile mamy czasu? — zapytał Wicksen, po raz pierwszy czując przerażenie.

— Wygląda na to, że… czterdzieści dwie minuty.

— Na wszystkich świętych w niebie — mruknął. — W porządku, dzięki za złe wieści.

Waląc w klawisz na nadgarstku, żeby zmienić kanał, zawołał:

— Nowe dane. Mamy czterdzieści minut, maksymalnie.

Cztery postacie w skafandrach odwróciły się w jego stronę.

— Wiem, że za mało — powiedział. — Podłączyć magnesy. Sprawdzić wszystkie połączenia. Ja skoreluję układ celowniczy z wykresem radarowym w centrum kontroli.

— Lepiej uprzedzić Bazę, że będą mieć spadek napięcia — przypomniał jeden z pomocników.

— Racja. — Wicksen co sił w nogach popędził do prowizorycznego zestawu magnesów sterujących.

Musi zadziałać za pierwszym razem, powtarzał sobie. Musi! Jeśli w niebie jest jakiś święty, który może na parę minut uchylić prawo Murphy’ego, to najwyższy czas, żeby się wykazał.

Wicksen nigdy w życiu nie modlił się z takim żarem.

Jack Kilifer siedział w kuchni w domu Joanny Brudnoj. Im bliżej był celu, tym bardziej się denerwował.

Przestań! — mitygował się w myślach. Uspokój się.

Nie bał się zabić Joanny Brudnoj ani tego ruskiego ramola. Martwił się tylko, czy ujdzie mu to na sucho. Jasne, jego dokumenty tożsamości w kartotece Mastersona były artystycznie sfałszowane. Każdy, kto będzie szukać jego zdjęcia czy odcisków palców w komputerze, znajdzie całkowicie podrobiony zestaw pikse-li. W ten sposób nikt go nie wytropi.

Niepokoił go pozostały personel ochrony. Oni znali jego twarz. Będą w stanie go zidentyfikować, choć zapuścił wąsy i zmienił kolor włosów.

Generał O’Conner się mną zaopiekuje, pocieszał się. Korpus Miejski ma nieograniczone możliwości. Mogą zapewnić mu niepodważalne alibi, udowodnić policji, że był na delegacji w Taco-ma albo Timbuktu, przedłożyć stosowną dokumentację.

Rany boskie, przecież wyprowadzili w pole Interpol, kiedy międzynarodowy zespół śledczy zadawał pytania w związku ze śmiercią Tamary Bonai. Dzięki ludziom O’Connera, Kilifer miał żelazne alibi i identyfikacja dokonana przez Douga Stavengera nie została uwzględniona. Gliniarze nie ufali wirtualnym dowodom, zbyt łatwym do podrobienia czy sfałszowania.

Ale dlaczego O’Connerowi tak zależy, żebym zrobił to sam? — pytał się na okrągło.

Boskie dzieło muszą wypełniać ludzie Boga, Jack — powiedział mu generał. — Wciąganie osoby z zewnątrz byłoby niestosowne. Niestosowne i niebezpieczne. Im mniej ludzi będzie wiedziało o sprawie, tym lepiej.

Do cholery, przecież nie musiał wprowadzać nikogo z zewnątrz, warczał Kilifer w duchu. Miałby na zawołanie tuzin ochotników z Korpusu Miejskiego albo z jakiejś innej grupy Nowej Moralności. Sranie po ścianie. W ciągu paru lat załatwili setki ludzi. Czemu osobiście mam zajmować się Joanną Brudnoj?

Bo ty chcesz to zrobić, napłynęła odpowiedź. CTConnera gówno obchodzi Joanna, to twoja wendeta, nie jego. Dlatego właśnie nie dał ci wsparcia.

Dobra, powiedział sobie, próbując zapanować nad drżeniem dłoni. Joanna siedzi w sypialni ze swoim starym. Jesteś jedynym strażnikiem w domu, nie licząc Rodrigueza monitorującego kamery w skrzydle dla służby. Musisz tylko iść na górę i rozwalić babę. Starego też. Może się pieprzą i załatwisz oboje jednym strzałem. Prawie roześmiał się na tę myśl.

Ale co potem? Kilifer tysiące razy powtórzył kolejne kroki, ale nadal coś mu nie grało. Rodriguez nie usłyszy strzałów, jest za daleko, zbyt wiele ścian dzieli go od sypialni.

Dobra jest. Ale kiedy wyjdziesz z sypialni, Rodriguez może cię zobaczyć na ekranie. Dlatego wrócisz do kuchni i wyjdziesz do garażu, jak w czasie normalnego obchodu. Tylko że w garażu wsiądziesz do samochodu i spierdolisz stąd, zanim facet się połapie, że w sypialni leżą dwa trupy.

A co potem? Jedź prosto do Atlanty, powiedział sobie. Prosto do kwatery głównej Korpusu Miejskiego i generała O’Connera. Niech ukryją samochód. Trzymaj się blisko generała, zadbaj, żeby cię ochronił, jeśli zjawią się gliny albo ludzie z ochrony Mastersona.

Uda się, uspokajał się. Wszystko będzie w porządku. O’Con-ner będzie miał mnie w garści, ale ja będę miał haka na niego: pomoc w uniknięciu odpowiedzialności.

Krzywiąc się drwiąco, wyciągnął ciężki pistolet z naoliwionej kabury i wyjął magazynek. Pełen, w gotowości. Wsunął magazynek na miejsce i zarepetował broń, z metalicznym szczękiem wprowadzając nabój do komory.

Sprawdziwszy, czy pistolet jest odbezpieczony, ostrożnie schował go do kabury, potem podniósł się od stołu i ruszył w kierunku sypialni Joanny Brudnoj.

Centrum kontroli

Obraz z teleskopu astronomicznego ukazywał nadlatujący pocisk, coraz bardziej zwrócony nosem w ich stronę, gdy pędził do celu w kraterze Alfons. Doug wpatrywał się w ekran jak zahipnotyzowany. Usłyszał męski głos.

— Nie wiadomo, co z tego wyjdzie, ale pojemniki z pyłem są ustawione.

Odwrócił się i zobaczył muskularną sylwetkę Nicka O’Mal-leya. Mężczyzna wydawał się za ciężki jak na wątłe krzesełko, które wyglądało tak, jakby zaraz miało się rozsypać.

— Już wróciłeś z Groty?

O’Malley przytaknął.

— Nikomu zbytnio nie dopisuje apetyt.

Doug zobaczył stojącego parę kroków dalej Gordette’a.

— Bam, zrób sobie przerwą.

— Nie trzeba — odparł Gordette, splatając ręce na piersi.

— Idź wrzucić coś na ząb — polecił Doug. — Dopóki jest spokój.

— Nie trzeba — powtórzył Gordette beznamiętnie.

— To bomba? — zapytał O’Malley, wskazując ekran na stanowisku Douga.

— Owszem.

— Kiedy?

— Powinna uderzyć za dwadzieścia pięć minut lub mniej.

— Na co czeka Wicksen?

— Wie, co robi — odparł Doug, pragnąc być tego pewny.

Wtedy światła pod sufitem, zawsze przyćmione, zupełnie zgasły. Ekrany zamigotały i ściemniały, setki elektronicznych oczu zamrugało i odzyskało dotychczasową jasność. Niski przeciągły jęk poniósł się przez centralę.

— W porządku! — zawołał Doug. — Wicksen ładuje działo strumieniowe. Spodziewaliśmy się tego. Zaraz się włączy zasilanie awaryjne.

Mimo wszystko czuł, jak zimna ręka strachu ściska mu wnętrzności.

— Dziewięćdziesiąt procent mocy — powiedział Wicksen.

Pochylony nad prowizorycznym pulpitem sterowniczym w podpowierzchniowym schronie, miał przed sobą pas zielonych świateł przerywanych paroma żółtymi. Żadnych czerwonych, pomyślał. Jak na razie dobrze.

— Maksimum mocy — powiedział cicho.

Nie było wycia generatorów, wibracji potężnej maszynerii. W ciasnym, niskim bunkrze rozbrzmiewał tylko niski pomruk urządzeń elektrycznych. Wix i jego czterech pomocników zdjęło hełmy; na ściągnięcie skafandrów nie mieli czasu. Ani ochoty.

Nagle zapłonęły dwa czerwone światełka.

— Siada główna magistrala — powiedział nerwowo.

— Widzę — powiedziała jedyna kobieta wśród jego pomocników. — Muszę uruchomić program diagnostyczny.

— Nie ma czasu. Włącz zapasową.

— Już się robi.

Czerwone światła nie zgasły, ale zapaliła się nowa para zielonych. Wicksen zerknął na zegar odliczania wstecznego: czternaście minut do uderzenia.

— Jak układ celowniczy? — zapytał.

— Siedzi bez zarzutu. Ptaszek leci prosto na nas.

— Ułatwia życie — mruknął Wicksen.

— Magnesy mają pełną moc.

Pokiwał głową, wypuścił powietrze, wydymając policzki, potem położył palec wskazujący na przycisku odpalania elektrycznego.

Na tablicy rozbłysło mnóstwo czerwonych świateł.

— Co jest, do licha?

— Zwarcie! — zawołała kobieta. — Awaria magistrali zapasowej!

Wicksen zaklął pod nosem. Prawo Murphy’ego. Odwrócił się i zobaczył jej udręczoną twarz.

— W czym problem? — zapytał spokojnie. Dwanaście minut do uderzenia.

— Nie wiem — odparła drżącym głosem, patrząc na instrumenty.

Trzy minuty później Wicksen stwierdził, że sama magistrala działa prawidłowo.

— To przewody — powiedział, sięgając po hełm. — Puściła jakaś złączka.

— Niemożliwe! — zawołał mężczyzna, który łączył przewody.

Wicksen założył hełm.

— Nie może być nic innego.

— Nie możesz tam iść! Bomba wybuchnie za niespełna dziesięć minut!

— Ktoś musi.

— Ja. To mój obowiązek — powiedział monter.

— Pójdziemy obaj — oznajmił Wicksen.

Pułkownik Giap dopilnował, żeby siedmiu samobójczych ochotników znalazło się z nim w jednym traktorze. Chciał mieć ich na oku; wolał nie ryzykować, że uderzą na własną rękę, gdy zacznie się akcja.

Szczególnie intrygowała go Amerykanka. Nie była młoda i nie wyglądała na fanatyczkę. Zastanawiał się, co takiego spotkało ją w życiu, że pragnęła spotkania ze śmiercią.

Zapytał ją. W ciągniku pełnym żołnierzy i ochotników poufna rozmowa nie wchodziła w rachubę, ale gdy bezpiecznie zaparkowali pod osłoną gór pierścieniowych Alfonsa, Giap wysiadł na pylisty regolit, żeby przeprowadzić szybką inspekcję pojazdów.

Zadowolony, że wszystkie zajmują właściwe pozycje i że żołnierze nie przysparzają kłopotów — pomijając utyskiwania typowe dla wszystkich armii świata — wrócił do swojego ciągnika. Zamiast wsiąść, wywołał Amerykankę na zewnątrz.

Wyszła bez słowa i stanęła przed nim, anonimowa, bezpłciowa postać w białym skafandrze. Giap połączył ich hełmy przewodem, żeby mogli rozmawiać bez pośrednictwa radia.

— Chcę wiedzieć — powiedział bez wstępów — na ile można polegać na tobie i twoich towarzyszach.

Odparła bez namysłu:

— Wierni do śmierci. To nasza dewiza.

— Dewiza to jedno. Niedługo wkroczymy do akcji.

Tym razem odezwała się po dłuższej chwili:

— Przysięgliśmy oddać życie sprawie wyeliminowania plagi nanotechnologii. Kiedy nadejdzie czas, uczynimy to bez wahania.

— Jestem pewien. Niepokoi mnie, co się stanie, jeśli ten czas nie nadejdzie.

— Nie… nie rozumiem.

— Niebawem dwa pociski zniszczą źródła energii elektrycznej Bazy. Buntownicy będą zmuszeni się poddać, inaczej w ciągu paru godzin umrą z braku powietrza. Nie będzie potrzeby się poświęcać.

— Aha, rozumiem. Chce pan wiedzieć, czy będziemy posłuszni pańskim rozkazom.

— Nie będzie potrzeby wysadzania Bazy — i siebie.

— Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z pańskim planem.

— A więc?

— Nie ma się pan czego obawiać — odparła dość lekko. — Nasza przysięga obejmuje posłuszeństwo władzy. Na razie władzą jest pan, pułkowniku.

Pięknie, pomyślał Giap. Ale nadal nie miał pojęcia, dlaczego ta kobieta — i jej towarzysze — gotowi są oddać życie. Jak gdyby czytając mu w myślach, powiedziała:

— Zastanawia się pan, dlaczego nie siedzę przy mężu i nie matkuję dzieciom albo nie robię kariery.

— Tak — przyznał. — Dlaczego z własnej woli godzi się pani na śmierć?

— Bo chcę umrzeć.

— Ale dlaczego?

Bez wahania opowiedziała mu o maltretowaniu w dzieciństwie, o katastrofalnym pierwszym małżeństwie, o powoli rozwijającej się świadomości, że jest homoseksualistką, o brutalności drugiego męża, o latach spędzonych w szpitalu psychiatrycznym, o przypadkowych gwałtach dokonywanych przez personel szpitala i o jeszcze bardziej przypadkowym podawaniu leków psychotropowych, mających na celu jej „rehabilitację”.

Giap miał ochotę zwymiotować na długo przed końcem opowieści. Zrozumiał, dlaczego przedkładała szybką śmierć nad długie życie.

Chcąc przerwał ten potok żalów, popatrzył na zegarek i powiedział:

— Musimy wrócić do ciągnika. Pociski niebawem dotrą do celu.

— Instalacja, zgadza się — powiedział monter. — Moja wina, Wix. Odwaliłem fuszerkę. Tak się spieszyłem…

— Nie traćmy czasu. — Wicksen wskazał narzędzia rozrzucone przy katapulcie. — Mamy tylko parę minut na naprawę.

Mężczyzna zamarł.

— Racja — powiedział po dłuższej chwili i zabrał się do roboty.

To na nic, pomyślał Wicksen. Nie zreperujemy instalacji, nie zasilimy magnesów i nie uruchomimy wszystkiego w dziesięć minut. Za mało czasu. Mimo to pracował, wypierając z głowy wszelkie inne myśli.

Dopóki nie usłyszał w słuchawkach:

— Nadchodzi!

Poderwał głową, lecz zobaczył tylko ciemną bryłę wyrzutni. Potem coś zbiło go z nóg. Poleciał jak piórko i wylądował twardo na regolicie.

Zobaczył płonące gwiazdy, a potem zapadła ciemność.

Nie żyję, pomyślał. Głowica jądrowa wybuchła i zabiła mnie. Ale dlaczego boli mnie głowa?

Doug i wszyscy inni w napięciu czekali, aż działo Wicksena unieszkodliwi pocisk jądrowy. Zapaliły się światła.

— Co jest, do licha? — mruknęła Anson dość głośno, by Doug ją usłyszał.

— Odłączyli zasilanie działa strumieniowego — powiedział technik.

— Strzelili w głowicę? — zapytał Doug.

— Skąd mogą wiedzieć, czyją trafili? — zapytała Anson. — Powinni walić, cholera, dopóki nie spadnie.

Podnosząc się z krzesła, Doug zawołał do szefowej łączności, która siedziała parę stanowisk od niego:

— Możesz połączyć mnie z Wicksenem?

Pokiwała głową i odwróciła się do klawiatury. Wszyscy patrzyli na nią albo na ekrany ukazujące pędzący ku nim pocisk.

— Brak połączenia — oznajmiła.

Cała komora zadygotała. Doug czuł, jak skalna podłoga wibruje pod jego nogami, jakby nastąpiło silne trzęsienie ziemi.

— Pocisk uderzył! — zawołała szefowa. — Walnął prosto w grunt.

— Ale nic było błysku — ktoś powiedział.

— Liczniki promieniowania milczą.

— Reaktor odłączony — zgłosił inny technik wysokim i drżącym głosem. — Straciliśmy rezerwowe źródło zasilania.

— Doug przenosił spojrzenie z ekranu na ekran. Dopiero po chwili zrozumiał, co się stało.

— To nie była atomówka! — Głos Jinny Anson zdradzał uniesienie. — Najpierw rzucili bombę konwencjonalną!

— Żeby sprawdzić dokładność naprowadzania — powiedział Doug, z drżeniem wypuszczając powietrze. Opadł ciężko na krzesło.

— I żeby zobaczyć, jak zareagujemy — dodał Gordette. Doug popatrzył na O’Malleya. Pot spływał po jego szerokich, pełnych policzkach.

— To nie była atomówka — wyszeptał O’Malley z ogromną ulgą.

— Tak, ale rozwalili nam zapasowy generator — zaznaczyła Anson. — Jeśli teraz zniszczą farmy solarne, jesteśmy załatwieni.

— Kolejny wystrzał z L-1 — zameldował technik.

— To jest atomówka — powiedzieli prawie wszyscy na raz.

Katapulta

Wicksen usiadł powoli. Jeśli jeszcze żyję, to niewiele mi zostało. Choroba popromienna.

Pomijając pulsujący ból z tyłu głowy, czuł się całkiem nieźle. Chciał przetrzeć oczy, ale rękawice trafiły w wizjer hełmu. Zakłopotany, rozejrzał się dokoła. Jego pomocnik podnosił się z klęczek.

— Nic ci nie jest?

Nim mężczyzna zdołał odpowiedzieć, brzęczenie w słuchawkach zasygnalizowało wiadomość. Wicksen wcisnął odpowiedni klawisz na nadgarstku, ze zdziwieniem zauważając, że łatka dozymetru nadal jest bladozielona.

— Wicksen, słucham — zgłosił się, zaskoczony spokojnym brzmieniem swojego głosu.

— Tu Doug Stavenger — usłyszał. — Co się stało?

— Nie mieliśmy czasu naprawić… Chwileczkę! Macie zasilanie awaryjne?

— Pocisk rozwalił generator nuklearny. To była głowica konwencjonalna. Cztery minuty temu wystrzelili jądrową.

— To znaczy, że nadal mamy dwie godziny na uruchomienie tych klamotów? — Wickscna ogarnęła uniesienie.

— Dacie radę?

Wicksen poderwał się na nogi, co mimo krępującego ruchy skafandra na Księżycu nie było trudną sztuką.

— Zrobimy, co w naszej mocy — zawołał, niezmiernie uradowany, że żyje.

Kilifer sprawdził czas przed wyjściem na regularny obchód po domu. Rodriguez obserwował wszystko przez kamery, chciał więc zachowywać się normalnie, jakby wypełniał nudny, rutynowy obowiązek. Nie dam temu tępemu Meksowi powodów do podejrzeń, że coś odbiega od normy.

Dom był wielki, a Kilifer nie chciał okazywać pośpiechu. Przeszedł z kuchni przez jadalnię do salonu, potem do holu, gdzie starannie sprawdził, czy drzwi frontowe są zamknięte. Zajrzał do biblioteki, potem do pokoju rekreacyjnego, gdzie skontrolował francuskie okna wychodzące na patio.

Nieświadomie oblizując usta, zaczął wspinaczkę po schodach. Minął okropny staroświecki zegar szafkowy, w którym ochroniarze trzymali dwa pistolety maszynowe. Może wziąć jeden? — pomyślał. Zarzucił pomysł. W swoim pistolecie miał pięćdziesiąt nabojów, aż nadto do tego zadania. Poza tym zabieranie broni z zegara wzbudziłoby podejrzenia Rodrigueza — o ile patrzył w ekrany, a nie w telewizor, na swój ulubiony program. Znając mojego pecha, mógłby mnie przyuważyć.

Dlatego minął zegar cicho tykający na podeście i wszedł na piętro. Wszystkie sypialnie były puste, z wyjątkiem głównej, ale robota ochroniarza polegała na sprawdzeniu każdego pomieszczenia.

Dłonie zrobiły mu się śliskie od potu, gdy zbliżał się do sypialni państwa domu. Rodriguez zobaczy, że tam wchodzę — jeśli patrzy na ekrany, co było jego obowiązkiem. Muszę zrobić to szybko i zniknąć, zanim się połapie, co jest grane. Z rozmysłem wyłączył krótkofalówkę, którą trzymał w kieszeni koszuli.

Wreszcie stanął przed dwuskrzydłowymi drzwiami sypialni. Miał w pamięci kombinację zamka elektronicznego, z listy przechowywanej w biurze ochrony.

Dobra jest, powiedział sobie, znowu oblizując usta. Nie stój jak słup. Do roboty!

Szybko wystukał kod na miniaturowym bloku klawiszy i zobaczył, że zapaliła się zielona lampka. Pchnął drzwi.

Pokój był przestronny. Lew Brudnoj leżał na wielkim łóżku, nagi. Nic, tylko skóra i kości, i skołtuniona broda. Na ściennym ekranie po drugiej stronie pokoju widniał widok z Księżyca, chyba krater Alfons. Albo dźwięk był wyłączony, albo w tej chwili nikt nie komentował wydarzeń z Bazy Księżycowej.

— O co chodzi? — zapytał Brudnoj, marszcząc czoło. Usiadł i sięgnął po koc, żeby się okryć.

Joanny nie było w polu widzenia. Kilifer rozejrzał się po pokoju: szezlong, małe biurko i krzesło, dwa fotele, etażerki, komody, lustra — i ani śladu Joanny Brudnoj.

— Gdzie ona jest? — syknął, wysuwając pistolet z kabury.

Brudnoj wytrzeszczył oczy. Kilifer zobaczył kilkoro drzwi:

szafy, wszystkie zamknięte. I jeszcze jedne, uchylone. Łazienka.

— Wynocha stąd! — krzyknął Brudnoj, sięgając do telefonu na nocnym stoliku.

— Gdzie ona jest? — wrzasnął Kilifer, kierując się do drzwi łazienki.

Brudnoj wcisnął czerwony guzik alarmowy na telefonie, gdy Kilifer szybko przemierzał pokój.

— Joanna! — ryknął Brudnoj. — Uważaj!

Kilifer poczuł, że coś uderzyło go w ramię. Okręcił się na pięcie, zobaczył, że Brudnoj sięga po drugą książkę: chudy nagi starzec próbujący powstrzymać go rzucaniem książkami.

Wybuchnął dzikim śmiechem i oddał dwa strzały. Z piersi trysnęła fontanna krwi, Brudnoj poleciał w tył na wezgłowie łóżka, bezwładnie jak szmaciana lalka. Na wszelki wypadek wpakował w niego jeszcze dwa pociski.

Joanna krzyknęła. Kilifer odwrócił się i zobaczył ją, nagą, w drzwiach łazienki.

— Pamiętasz mnie? — zapytał drwiąco, celując w nią z pistoletu. Pomyślał, że miałby kupę zabawy, gdyby ją zgwałcił, zmusił, by przed nim uklękła i żebrała o zmiłowanie, i dopiero potem rozwalił jej łeb. Niestety, nie miał czasu.

W tej chwili Joanna zatrzasnęła drzwi łazienki. Kilifer usłyszał szczęk zamka.

Śmiejąc się jeszcze głośniej, strzelił trzy razy w zamek i otworzył drzwi kopniakiem. Wszedł do łazienki…

Joanna, przyczajona przy drzwiach, wbiła mu nożyczki w rękę. Niemal upuścił pistolet. Pobladła z furii, chwyciła szczotkę i z całej siły uderzyła w krwawiącą dłoń.

Kilifer poczuł, jak ból promieniuje na całe ramię. Pistolet wysunął się ze zdrętwiałych palców. Cofnął się, ale Joanna zdążyła chwycić nożyczki tkwiące w ranie.

— Łajdaku — warczała, szarpiąc nożyczkami we wszystkie strony. — Ty cholerny łajdaku!

Trzasnął ją wolną ręką, aż zatoczyła się na marmurową umywalkę. Nie puszczając nożyczek, wyrwała je z krwawiącej rany. Pochylił się po leżący na podłodze pistolet. Joanna odkopnęła broń.

— Nic ci nie pomoże, suko — warknął. — Nie odejdę stąd, póki nie zdechniesz.

Rzucił się na nią, ale przeorała mu nożyczkami pierś i szyję, wbiła czubek pod brodę.

Wyjąc z bólu, wypadł chwiejnie do sypialni.

W drzwiach z korytarza stał Rodriguez, z pistoletem wymierzonym w jego brzuch.

— Zabiłeś ich! — zawołał, szeroko otwierając oczy.

— Nie… — wykrztusił Kilifer. — Nie, czekaj…

— Rozkazy generała — powiedział Rodriguez i wpakował w niego sześć kul.

Kilifer nic nie poczuł. Sypialnia przekrzywiła się i teraz patrzył w sufit. Sufit powoli ciemniał. Pomyślał o generale 0’Con-nerze, który powiedział: Im mniej ludzi będzie wiedziało o sprawie, tym lepiej.

Zrozumiał, że Rodriguez jest jednym z nich. Ten sukinsyn O’Conner umieścił go tutaj, żeby się mnie pozbyć po wykonaniu roboty.

Była to jego ostatnia myśl.

Centrum kontroli

— Kiedy włączymy zasilanie — mówił Wicksen — stracicie moc.

Z wyrzutnią nie było połączenia wizyjnego; Doug mówił do pustego ekranu.

— Przejdziemy na ogniwa paliwowe. Dadzą nam prąd na te parę minut, gdy będziecie strzelać.

Domyślił się, że Wicksen pokiwał głową.

— Zwijamy się jak w ukropie. Wybuch bomby poluzował połowę połączeń, a druga połowa też nie jest zbyt pewna.

Doug skrzywił się i powiedział:

— Pamiętam, jak mój profesor mawiał, że gdy coś drapie albo gryzie, to biologia, gdy śmierdzi albo pryska, to chemia, a gdy…

— A gdy nie działa — dokończył Wicksen — to fizyka.

Żaden się nie roześmiał.

— Włączamy za piętnaście minut — powiedział Wicksen. — Zdążycie przygotować ogniwa?

— Jeśli nie, zadzwonię.

— To daje nam tylko sześć minut na strzelenie w bombę, zakładając, że będą czekać z detonacją, póki głowica nie znajdzie się trzysta metrów nad dnem krateru.

— Jeśli zdetonują wyżej, narażą żołnierzy na promieniowanie.

— Nieokopali się?

Doug pokręcił głową.

— Nie, siedzą zamknięci w pojazdach.

— Założę się, że jeszcze żarliwiej niż my modlą się o detonację na niewielkiej wysokości.

— Pewnie tak.

— W porządku. Wracam do pracy. Daj znać, gdyby ogniwa nie były gotowe.

— Dobrze.

Jinny Anson pochyliła się nad ramieniem Douga.

— Ogniwa są gotowe, nie ma obawy.

— Dobrze — powiedział, zastanawiając się, czy Wicksen ją usłyszał.

Po raz tysiączny Doug sprawdził na ekranach wszystkie zakamarki Bazy. Miał wrażenie, że krzesło wtapia mu się w pośladki i kręgosłup. Napięcie w centrum kontroli było wręcz namacalne, ale ponieważ od dawna utrzymywało się na wysokim poziomie, wydawało się niemal normalne. Ludzie mechanicznie wykonywali swoje obowiązki, wpatrując się w ekrany albo klawiatury. Prawie nikt się nie odzywał i w centrali słychać było tylko szmer urządzeń…

Ludzie w Grocie kręcili się bezcelowo albo siedzieli w grupkach, nie odrywając oczu od ściennych ekranów. Przeżywają ciężkie chwile, czekając bez żadnego zajęcia, pomyślał Doug. Potem popatrzył na obraz z kamery na górze Yeager; żołnierze też czekali. W kierunku Alfonsa pędził pocisk jądrowy, który miał przerwać ten stan zawieszenia.

Wygrali pierwszą rundę. Rozwalili generator nuklearny. Nie mamy zasilania awaryjnego. Po drugiej stronie krateru teren jest skażony.

Ale nie podejrzewają, że mamy działo strumieniowe, które może unieszkodliwić ich atomówkę. Choć jak dotąd nasz największy sukces polega na tym, że Wicksenowi nie udało się oddać strzału. Nasz as w rękawie, pomyślał niewesoło. Nie wiedzą, że możemy zapobiec wybuchowi głowicy.

Odchylił się na poskrzypującym krześle, próbując zmniejszyć napięcie mięśni ramion i szyi. Szkoda, że nanomaszyny nie likwidują stresu, pomyślał.

Patrząc na mroczny skalny strop, zapytał się w duchu: Kogo próbują oszukać? Po drugiej stronie gór jest co najmniej trzystu uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy. Leci na nas bomba jądrowa. Ani jedno państwo na Ziemi nie kiwnęło palcem, żeby nam pomóc. Jak u licha mogę udawać, że poradzimy sobie z wojskiem? Nie mamy cienia szans z siłami Narodów Zjednoczonych.

Po co więc bronić się przed zajęciem Bazy? Czemu narażać życie dwóch tysięcy ludzi? W imię czego? Mojej ambicji? Mojego strachu, że gdy odeślą mnie na Ziemię, zginę z rąk jakiegoś fanatyka Nowej Moralności? I co z tego? Równie dobrze mogę zginąć tutaj, w obronie Bazy. Jeśli się poddam, wszyscy inni przeżyją.

A Baza Księżycowa umrze. Yamagata zajmie ją i przekształci w prywatną klinikę, zamiast używać jej jako odskoczni do dalszego przesuwania granicy.

Potrząsnął głową. Prowadzisz filozoficzną debatę, gdy na szali spoczywa życie tysięcy ludzi. To nieuczciwe. To głupie.

W dolnym prawym rogu zestawu ekranów zamrugało żółte światełko telefonu. Otrząsając się z przygnębienia, Doug założył słuchawki.

— Rozmowa z Savannah — powiedział technik. — Priorytetowa.

— Dawaj.

Na dolnym prawym ekranie zobaczył twarz matki. Włosy miała w nieładzie, oczy zaczerwienione i podpuchnięte, skórę popielatą. Była ubrana w jedwabny szlafrok.

— Co się stało? — zapytał gorączkowo.

Ale Joanna już mówiła:

— Lew nie żyje. Został zamordowany. To mnie chciano zabić. Nic mi nie jest, ale twój ojczym nie żyje.

— Zamordowany? Przez kogo? Dlaczego? Naprawdę nic ci nie jest?

Trzy sekundy rozciągnęły się w godziny.

— Nie wiemy, kto to był. Ochroniarz go zastrzelił. Sprawdzamy. Wszystko stało się parę minut temu… — Joanna z trudem chwytała powietrze, słowa rwały się jej w ustach.

— Jesteś ranna? Jest z tobą lekarz?

Powstrzymuje łzy, zrozumiał, patrząc na udręczoną twarz matki. Nie chce się rozpłakać.

— Są sanitariusze, a mój lekarz jest w drodze — powiedziała z większym opanowaniem. — Nie jestem ranna. Ale Lew…

Joanna odwróciła się od ekranu. W polu widzenia pojawiła się nieogolona twarz o kwadratowej szczęce. Zmrużone oczy miały gorzki wyraz.

— Kapitan Ingersoll z ochrony Mastersona. Pańska matka nie odniosła obrażeń fizycznych, ale przeżyła głęboki wstrząs. Dopilnuję, żeby zadzwoniła do pana, gdy tylko zbada ją lekarz, a my trochę się rozejrzymy. Dziękuję.

Ekran ściemniał.

Doug siedział jak ogłuszony. Nie miał pojęcia, czy ktoś słyszał tę rozmowę, czy ktoś odezwał się do niego. Patrzył w ekrany niewidzącym wzrokiem, w głowie miał chaos.

Chcieli ją zabić. Kto? Część planu Faure’a? A może Yamaga-ta próbował usunąć ją z drogi, żeby tym łatwiej przejąć Bazę Księżycową. Nie, nawet Yamagata nie posunąłby się tak daleko. Więc kto? Najprawdopodobniej zeloci z Nowej Moralności. Fanatycy, którzy dobrze się orientują, że mama popiera Bazę i nanotechnolo-gię. Może nawet wiedzieli, że przez lata poddawała się nanotera-pii.

Na szczęście nic jej nie jest. Lew nie żyje, ale ona wyszła bez szwanku. Zabili Lwa. Zamordowali.

Jinny Anson potrząsnęła go za ramię.

— Wix jest gotów do strzału.

Popatrzył na nią.

— Tak — mruknął obojętnie. — Tak.

Anson przyjrzała mu się uważnie.

— Dobrze się czujesz, Doug?

Pokiwał głową.

— Tak, o mnie się nie martw. Powiedz Wicksenowi, żeby posłał ten cholerny pocisk prosto do piekła.

Anson zrobiła zdziwioną minę, ale powiedziała tylko:

— Dobrze.

Claire Rossi podniosła głowę, gdy z głośników w Grocie popłynął komunikat:

— ZA SZEŚĆDZIESIĄT SEKUND WŁĄCZYMY ZASILANIE AWARYJNE. ŚWIATŁA PRZYGASNĄ. SPRZĘT, KTÓRY NIE JEST NIEZBĘDNY, ZOSTANIE WYŁĄCZONY. TEN STAN UTRZYMA SIĘ PRZEZ DZIESIĘĆ DO PIĘTNASTU MINUT.

W Grocie rozbrzmiał gwar. Kiedy światła ściemniały, nad tłumem poniosło się zbiorowe „ooch”.

Potem ktoś zawołał:

— Ciemno! Czas na orgię!

Claire nie roześmiała się. Ani nikt inny.

W nanolaboratorium światła zamigotały i po chwili odzyskały normalny poziom jasności.

— Widzi pan? — ucieszył się Zimmerman. — Jesteśmy niezbędni. Mamy pełną moc.

Inoguchi oderwał się od pracy.

— Obawiam się, że skok napięcia zakłócił układ czasowy w zasilaczu — powiedział przepraszającym tonem.

— Co? — ryknął Zimmerman, biegnąc przez laboratorium do jego stołu.

— Trzeba zrestartować układ czasowy. Ta partia nanomaszyn…

— Zniszczona! — Zimmerman trzasnął pięścią w stół tak mocno, że Japończyk prawie spadł ze stołka. — Mikrosekundowy impuls! Zniszczona! — I przeszedł na niemiecki.

Inoguchi nie rozumiał słów, ale ton jednoznacznie wskazywał na ich znaczenie.

— Dziewięćdziesiąt dwa procent mocy.

Wicksen wrócił do ciasnego schronu. Tym razem nawet nie zdjął hełmu, tylko podniósł wizjer.

— Możesz wycisnąć więcej? — zapytał, patrząc na prowizoryczny pulpit sterowniczy.

— Kiedy to robię — odparła kobieta — igła zaczyna tańczyć. Lepiej nie ryzykować następnego zwarcia.

— Dobra — rzekł cicho. — Trzymaj na dziewięćdziesięciu dwóch.

— Trzyma się, moc stabilna.

— Jak wykres radarowy?

Mężczyzna stojący po jego lewej stronie pochylił się nad ekranem. Popatrzył na jaskrawoczerwoną kropkę na tle siatki koncentrycznych okręgów.

— Leci prosto na nas, odchylenie praktycznie zerowe — powiedział z napięciem w głosie. — System namierzania śledzi cel.

Wicksen omiótł wzrokiem tablicę pełną wskaźników i kontrolek: większość zielona, parę bursztynowych, dwie czerwone, ale odłączone od układu.

— Czy ktoś widzi przeciwwskazania do strzału z armaty? Odpowiedziała mu głucha cisza. W nisko sklepionym schronie słychać było tylko szmer urządzeń elektrycznych.

— Dobra. Poszła. — Wicksen wcisnął czerwony guzik odpalania.

W schronie nic się nie zmieniło. Żadnych nowych odgłosów, żadnych wibracji, jakby nic się nie działo.

— Moc stabilna.

— Kolimacja wiązki wygląda nieźle.

— Tak trzymaj, dziecinko — mruczał Wicksen głosem ojca, który zachęca dziecko do postawienia pierwszego samodzielnego kroku.

— To tylko pięć, sześć minut. Dasz radę, dziecinko, wytrzymasz. Jesteś grzeczną kupą złomu i sprawiasz się jak ta lala. Pluj, maleńka, pluj protonami w cel!

Asystenci nigdy nie słyszeli, by tak mówił, nigdy nie słyszeli niczego zbliżonego do tego pieszczotliwego, błagalnego, przymilnego tonu, jakim szeptał do stosu niewrażliwej elektroniki. Stali w szoku przez całe pięć minut, gdy Wicksen recytował improwizowaną kołysankę, błagalną modlitwę, żeby działo wykonało robotę jak należy.

Gdy zegar na pulpicie wskazał plus pięć minut i dziewięć sekund, asystentka zawołała:

— Iskrzenie na magistrali!

Wicksen podniósł rękę, nakazując zachowanie cierpliwości.

— Znowu zrobi się zwarcie!

— Trzymaj, póki da radę — powiedział spokojnie.

Połowa igieł wskaźników nagle ruszyła w stronę zera.

— Siadło — powiedział mężczyzna po prawej stronie Wicksena.

— Zwarcie na magistrali.

— Wyłączyć zasilanie — polecił Wicksen z westchnieniem.

— Jeśli do tej pory nie uszkodziliśmy układu zapalnika atomówki, to już tego nie zrobimy.

Schronem wstrząsnęło niewielkie drżenie, jakby w pobliżu przejechał pociąg.

— Spadła.

— Tak, ale czy wybuchła?

Grupa szturmowa

Pułkownik Giap wpatrywał się w zegarek wbudowany w klawiaturę na rękawie skafandra. Bomba jądrowa powinna eksplodować minutę temu.

Centrum dowodzenia w ciągniku było niczym więcej, jak pozbawioną okien metalową skrzynią między kabiną i przedziałem, w którym, jak sardynki w puszce, tłoczyło się dwunastu żołnierzy i siedmiu ochotników.

— Gdzie potwierdzenie z L-1?

Sierżant, szef łączności, odwrócił się do pułkownika. Miał podniesiony wizjer.

— L-1 chce z panem mówić.

Giap parsknął niecierpliwie i wziął od niego laptop.

— Ruszamy za trzy minuty — powiedział ostro do kobiety w stopniu porucznika. — Gdzie potwierdzenie wybuchu nuklearnego?

Twarz kobiety na małym ekranie, ledwo widoczna w śniegu zakłóceń, wyrażała napięcie i zaniepokojenie. Jej głos brzmiał niewyraźnie, gdy odpowiedziała:

— Brak potwierdzenia, panie pułkowniku.

— Brak potwierdzenia?

— Diagnozy są negatywne — dodała smętnie — i nie ma optycznego potwierdzenia detonacji.

— Bomba wybuchła czy nie? — zapytał ze złością.

— O ile nam wiadomo, nie.

— Nie! W takim razie Baza Księżycowa nadal ma zasilanie.

— O ile nam wiadomo, tak.

Giap ze złością zatrzasnął laptop i oddał go sierżantowi. To nie ma znaczenia, powiedział sobie. Byłoby lepiej, gdyby stracili zasilanie, ale to naprawdę nieistotne. Pomaszerujemy przez góry i wysadzimy śluzy, jeśli się nie poddadzą.

Podniósł rękę. Punktualnie o zaplanowanym czasie rozkazał:

— Zapuścić silniki. Wszystkie pojazdy ruszają na wyznaczone pozycje w dolinie krateru. Naprzód!

Lampy w centrum kontroli odzyskały dawną jasność. Ludzie szczerzyli zęby i potrząsali podniesionymi w górę kciukami.

— Nie wybuchła! — Jinny Anson niemal podskakiwała z radości.

— Wicksen to zrobił — powiedział Doug z niedowierzaniem.

O’Malley zerwał się z krzesła.

— Idę jeszcze raz sprawdzić pylarki. Wygląda na to, że będą nam potrzebne. — Uśmiechał się szeroko, wymaszerowując z centrum kontroli.

— Zadzwoń do Wicksena — powiedziała Anson. — Trzeba mu pogratulować.

Doug pokiwał głową, ale zapytał:

— Jakie zniszczenia spowodowała bomba?

— Trafiła w sam środek farmy centralnej — odparł technik. — Rozwaliła jedenaście paneli i główną linię energetyczną. Mamy dwuprocentowy spadek mocy.

— Idzie wytrzymać — powiedziała Anson szybko.

Tak, pomyślał Doug. A nawet walczyć.

W ciasnej kabinie mikserskiej Edith ze wstrzymanym oddechem patrzyła na nadlatujący pocisk. Kiedy nie zobaczyła błysku eksplozji i głowica spadła na środek jednej z farm solarnych, mimowolnie wydała teksański okrzyk zwycięstwa.

— Nie wybuchła! — powiedziała do mikrofonu wiszącego centymetr od ust. — System obrony przeciwrakietowej zadziałał!

Sięgnęła do stołu montażowego i puściła nagrany wcześniej wywiad z Wicksenem. Gdy fizyk wyjaśniał, w jaki sposób akcelerator cząstek przy wyrzutni elektromagnetycznej można przekształcić w działo strumieniowe, zadzwoniła do Douga w centrum kontroli.

— Ma inną rozmowę — powiedział łącznościowiec. Po jego promiennym uśmiechu poznała, że miała rację; głowica jądrowa nie eksplodowała.

— Chciałam tylko, żeby potwierdził, że atomówka nie wybuchła.

— Nie wybuchła.

— Cudownie. Ale chcę pokazać jego przystojną buźkę w Global Network. Niech sam powie całemu światu, że nie wybuchła.

— Przekażę mu pani prośbę.

— Proszę to zrobić — warknęła z irytacją. Ale zaraz potem pomyślała: Doug ma urwanie głowy. Nie ma czasu na medialne zabawy.

Dlatego zadzwoniła do Wicksena, jeszcze będącego przy ka-tapulcie.

— Przysięgam ci, Joanno, o niczym nie wiedziałem — mówił Ibrahim al-Rashid.

Siedział spięty na wyściełanym krześle w salonie Joanny. Dochodziła druga nad ranem. Rashid miał worki pod oczami i był ubrany bez zwykłej elegancji. Po domu krążyli policjanci i ochroniarze z Masterson Corporation. Ciało Lwa zostało zabrane w czarnym plastikowym worku. Ciało zabójcy, przecięte niemal na pół przez serię z automatu, leżało w sypialni. Policjanci i ochroniarze zdejmowali odciski palców i robili zdjęcia.

— Był ochroniarzem Mastersona — powiedziała Joanna złowieszczo niskim tonem. — Próbował mnie zabić.

— Joanno — zaczął Rashid niemal błagalnie — chyba nie wierzysz, że miałem z tym coś wspólnego!

— Nie wiem, w co wierzyć — odparła, patrząc na niego twardo. Siedziała sztywno na sofie, nadal w jedwabnym szlafroku, który narzuciła na górze.

— Musiał być fanatykiem Nowej Moralności…

— Albo zabójcą od Yamagaty.

— Nie! Dlaczego Yamagata miałby chcieć cię zabić?

— Nie wiem — syknęła. — Ale zamierzam się dowiedzieć.

— Przykro mi z powodu Lwa — powiedział Rashid, opuszczając głowę. — Lubiłem go.

— Wyglądał znajomo… — mruknęła Joanna.

— Znajomo?

— Strażnik, zabójca. Kręcił się wokół domu od paru dni i pomyślałam, że wygląda znajomo, ale nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie już go widziałam.

— Jesteś pewna?

— Powinnam była wtedy powiedzieć o tym szefowi ochrony — wyszeptała bardziej do siebie niż do Rashida. — Powinnam zauważyć, że coś jest nie w porządku.

— To nie twoja wina.

Skupiła na nim szarozielone oczy jak dwa rewolwery.

— A zatem czyja?

— Nie moja! — Rashid dosłownie wrzasnął. — Joanno, wiem, że zajmujemy odmienne stanowiska w kwestii polityki korporacji, ale nigdy… to znaczy, coś takiego nie…

Joanna oparła się o miękkie poduszki.

— Chcę ci wierzyć, Omar. Mam nadzieję, że mówisz mi prawdę.

Rashid z wyraźnym wysiłkiem przełknął ślinę. Nie miał do powiedzenia nic, co mogłoby wymazać podejrzliwość z jej oczu.

— Pani Brudnoj? — zawołał z drzwi jadalni kapitan Ingersoll.

Popatrzyła na niego.

— Tak? O co chodzi?

Powoli, jakby z wahaniem wszedł do salonu. Trzymał ręczny komputer.

— Chyba zidentyfikowaliśmy zabójcę.

— Kto to jest?

Wskazując ręką oknościan nad kominkiem, Ingersoll powiedział:

— Sprawdziliśmy w kartotece odciski palców…

Na wielkim ekranie ukazały się dwa zestawy linii papilarnych.

— Przed laty pracował dla korporacji, głównie w Bazie Księżycowej.

Odciski zostały zastąpione przez dwa zdjęcia: jedno aktualne, drugie sprzed dwudziestu pięciu lat.

— Jack Kilifer! — szepnęła Joanna.

— Tak się nazywa — Ingersoll pokiwał głową. — Zdjęcie po prawej zostało zrobione parę tygodni temu, gdy zaczął pracę w wydziale ochrony. Jak pani widzi, przystrzygł i przyciemnił włosy, zapuścił wąsy.

— Jack Kilifer — powtórzyła. — Nienawidził mnie przez wszystkie te lata… nienawidził na tyle, by zabić.

— Myśli pani, że kierowały nim motywy osobiste?

Przed udzieleniem odpowiedzi Joanna zerknęła na Rashida. Miał zdziwioną minę. Oczywiście, pomyślała; Omar nie wie nic o Kiliferze ani o jego historii.

— Tak — powiedziała do Ingersolla. — Osobiste.

— Może pani dodać coś więcej? — zapytał kapitan.

— Jutro. Proszę zadzwonić jutro, około południa.

— Ponieważ nadal mamy problem — dodał Ingersoll chłodnym tonem człowieka, którego niełatwo zniechęcić.

— Problem?

— Z drugim strażnikiem, Rodriguezem.

— Tym, który zastrzelił Kilifera.

— Tak. Nigdzie go nie ma. Najwyraźniej odjechał w nieznane.

Znaleźliśmy pistolet, zostawił go na stole w kuchni, wyczyszczony. Ale jego samochód zniknął, a on razem z nim.

Rashid ściągnął brwi.

— Dlaczego miałyby uciekać?

— To chciałbym wiedzieć — odparł Ingersoll.

— Jutro — powiedziała Joanna stanowczo.

Po chwili zastanowienia kapitan skinął głową i wyszedł do jadalni.

— Omar, dziękuję ci za przyjście — powiedziała Joanna. — Przepraszam, jeśli wyglądało tak, jakbym cię podejrzewała. To było… to było straszne parę godzin.

Rashid zrozumiał, że to odprawa, i nie miał nic przeciwko.

— Dasz sobie radę? Potrzebujesz czegoś? — zapytał, zbierając się do odejścia.

— Jest tu mój lekarz — powiedziała, nie podnosząc się z sofy. — Już dał mi środki uspokajające i Bóg wie, co jeszcze. Zostanie ze mną, a poza tym w domu jest służba.

— Oczywiście — wymamrotał Rashid, pragnąc już odejść, rad, że płonąca furia jej podejrzeń przeszła bokiem.

Joanna wezwała kamerdynera, który odprowadził Rashida do samochodu i wrócił do salonu.

— Co jeszcze mogę dla pani zrobić?

— Nic — odparła. — Na razie to wszystko. Prześpij się.

— A pani?

— Ja będę spać tutaj.

— Każę przygotować pokój gościnny — zasugerował.

Pokręciła głową.

— Nie, nie chcę iść na górę. Jeszcze nie. Prześpię się na sofie. Nic mi nie będzie.

Kamerdyner wyszedł, cichy jak cień, i po chwili wrócił z białym puszystym kocem i poduszką. Joanna patrzyła, jak układa je na drugim końcu sofy, a potem wychodzi.

Powinnam płakać, pomyślała. Nie powinnam tego w sobie dusić. Lew nie zasłużył na taki los. Zabójca przyszedł po mnie. Lew umarł, próbując ocalić mi życie.

Zamiast płakać, sięgnęła do konsoli telefonu i powiedziała do systemu rozpoznawania głosu:

— Połącz mnie z Seigo Yamagatą. Bez pośredników. Chcę rozmawiać z nim, z nikim innym.

Czas zakończyć tę wojnę, powiedziała do siebie.

Kabina mikserska

— Baza Księżycowa przetrwała atak jądrowy sił pokojowych — mówiła Edith do mikrofonu. — Ale nie bez strat. Pierwszy pocisk zniszczył zapasowy generator. Głowica konwencjonalna precyzyjnie uderzyła w podpowierzchniową elektrownię atomową.

Ekrany umieszczone w górnej części stołu montażowego ukazywały ciche szaleństwo panujące w centrum kontroli Bazy Księżycowej, tłum kręcący się po Grocie, dolinę krateru, gdzie Wick-sen i jego załoga wracali ciągnikiem do głównej śluzy, i widziane ze szczytu Yeager pojazdy grupy szturmowej, zbliżające się do Przełęczy Wojdohowitza.

Edith wybrała widok traktora Wicksena i mówiła nie tracąc tempa:

— Drugi pocisk wystrzelony przez ONZ, jądrowy, miał na celu zniszczenie paneli słonecznych, będących głównym źródłem energii elektrycznej. Tutaj są one nazywane farmami solamymi i zajmują fragment dna krateru. Dzięki nadzwyczajnemu wysiłkowi garstki naukowców i techników…

Wysławiała Wicksena i jego ludzi, wyjaśniając, jak dzieło strumieniowe dezaktywowało głowicę nuklearną i przemieniło ją w niewypał.

Ale patrzyła na ekran ukazujący pojazdy sił pokojowych, pełznące po zewnętrznym stoku gór pierścieniowych.

Vince Falcone patrzył na tę samą scenę, siedząc przy konsoli ze słuchawkami na gęstych kędzierzawych włosach. Pocił się, kropelki potu rosiły mu czoło i górną wargę, spływały po śniadych policzkach.

Musi zadziałać, powtarza! sobie. Musi zadziałać. W przeciwnym wypadku ustawią wyrzutnie rakietowe przed naszymi drzwiami i rozwalą je na kawałki.

Po raz dwudziesty w ciągu pół godziny sprawdził łączność z antenami mikrofalowymi na szczycie Yeager. Jeden z bystrych młodych krótkoterminowych techników przeprowadził symulację komputerową, która wykazała, że mikrofale zostaną odbite przez skalne ściany Przełęczy Wojo i dotrą do rozłożonego niżej pianko-żelu. Skała wchłonie część energii, naturalnie, ale odbije dość, by wystarczyło do wykonania zadania.

Falcone miał taką nadzieję.

Popatrzył nad rzędem pulpitów na Douga Stavengera, pogrążonego w rozmowie z kimś na ekranie. Cała odpowiedzialność spoczywa na ramionach tego chłopaka, pomyślał. Najmniej, co mogę zrobić, to postarać się, żeby ten pieprzony piankożel zrobił swoje.

Skierował uwagę na ekran ukazujący zbliżających się żołnierzy. I zadrżał z szoku.

Rozdzielali się! Sznur pojazdów rozpadał się na dwie kolumny; jedna zmierzała ku Przełęczy Wojo, a druga sunęła podnóżem w kierunku bardziej stromej przełęczy odległej o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów.

I wyglądało na to, że grupa żołnierzy zaczyna wspinać się na górę Yeager, gdzie stały anteny mikrofalowe.

Głupie zasrane sukinsyny, wściekał się Falcone, tak na nich, jak na własną krótkowzroczność. Na Wojo utknie tylko część sił. Reszta przejdzie bez przeszkód. A jeśli rozwalą anteny na szczycie, pianka nie spuchnie. Cały wysiłek na nic.

Nagle słuchawki zatrzeszczały.

— Vince, mówi Doug Stavenger. Rozdzielili się.

— Tak, widzę.

— Wygląda na to, że druga grupa kieruje się ku przełęczy na północnym wschodzie.

— I wysłali ludzi na Yeager.

— Przejdą bez kłopotów, prawda?

Rozgoryczony Falcone pokiwał głową.

— Nawet gdybyśmy tam też wyłożyli piankę, mikrofale z Yeager by jej nie dosięgnęły. Nie mówiąc o tym, że mogą zniszczyć anteny, zanim zdążymy ich użyć.

— Co w takim razie możemy zrobić? — zapytał Doug.

Falcone chciałby znać odpowiedź.

Powinniśmy przewidzieć, że się podzielą, wściekał się w duchu Doug. Ja powinienem przewidzieć, że nie rzucą całej siły przez Wojo. To było pobożne życzenie, nic, tylko pobożne życzenie.

— Nie jest tak źle — powiedział Gordette, przyciągając krzesełko.

— Wystarczająco — odparł Doug.

— Główna grupa idzie przez Przełęcz Wojo — Gordette wskazał na ekran. — Druga jest znacznie mniejsza.

— Ale jeśli uszkodzą anteny…

— Wspinaczka zajmie im godzinę, co najmniej.

— Ale…

— Policz wyrzutnie rakietowe. To ich ciężka artyleria. Wygląda mi na to, że prawie wszystkie jadą przez Wojo.

Doug przez chwilę wpatrywał się w ekran.

— Może ta druga grupa kieruje się do katapulty?

Gordette wzruszył ramionami.

— Pewnie dowódca chce mieć ich w odwodzie.

Doug chciałby mu wierzyć. Stara się podnieść mnie na duchu, pomyślał. Próbuje zmniejszyć ciężar. Zadanie drugiej grupy nie ma znaczenia — gdy główna wpadnie w kłopoty na przełęczy, tamci i tak nas zaatakują. Pełną siłą swojego ognia.

Może Falcone miał rację i powinniśmy ich usmażyć na przełęczy. Załatwić ich, zanim rozwalą anteny. Zabić tylu, ilu zdołamy, póki jest okazja. Przecież oni przybyli tutaj, żeby nas pozabijać. Już zabili Lwa, chcieli zabić mamę. Czemu my mielibyśmy ich oszczędzić?

Na konsoli zamrugało światełko wiadomości. Ludzie czekali, żeby z nim porozmawiać. Wczytał listę na ekran. Wicksen, Edith, Kris Cardenas z izby chorych, czterech innych.

Edith. Doug wspomniał, jak ostro sprzeciwiła się zabijaniu żołnierzy. Wiedział, że ma rację. Zabij paru żołnierzy, a będziesz mieć przeciwko sobie cały świat. Faure będzie przeć do zwycięstwa i nic go nie zatrzyma, jeśli zdobędzie poparcie społeczeństwa. A gdy zaczniemy wysyłać trumny na Ziemię, światowa opinia publiczna zwróci się przeciwko nam, niezależnie od tego, ilu ludzi dziś trzyma za nas kciuki.

Trzeba pokonać ich bez zabijania. Mimo że oni próbują nas zabić.

Wcześniej próbował połączyć się z Savannah, ale nie uzyskał odpowiedzi. Czy z mamą wszystko w porządku? Co tam się stało? Kto zabił Lwa? Czy mama jest bezpieczna?

Powinni zostać tutaj, pomyślał. Potem uświadomił sobie bezsens takiego rozwiązania. Tak, tutaj, w obliczu ataku sił ONZ.

Na górnym ekranie po lewej stronie zobaczył, że pierwszy pojazd już wjeżdża na przełęcz. Zerknął na Vince’a Falcone’a, patrzącego ponuro na ten sam obraz przy swojej konsoli.

Gordette miał rację; żołnierze wspinający się na Yeager nie dotrą do anten co najmniej przez godzinę.

Gdy wstał z krzesła, strzyknęło mu w kręgosłupie po długim siedzeniu. Sztywnym krokiem podszedł do stanowiska Falcone.

— Czekaj, póki jak najwięcej pojazdów nie znajdzie się w pułapce. Wtedy strzelaj.

Falcone skinął głową, nie odrywając oczu od ekranów. Przerabiali to co najmniej sto razy.

— To teraz twoje przedstawienie, Vince — dodał Doug, poklepując go po szerokim ramieniu.

— Racja, szefie — odparł Falcone, nie odrywając oczu od ekranów.

Pułkownik Giap nauczył się dawno temu, że nie należy jechać w pierwszej linii przez terytorium wroga. Jego traktor był trzeci w kolumnie, gdy wspinali się po zboczu w wąski wąwóz przełęczy.

— Grupa B, melduj — powiedział do mikrofonu.

Łączność odbywała się przez stację L-1, wiszącą prawie czterdzieści tysięcy kilometrów nad nimi. Sygnały elektroniczne docierały do celu z zauważalnym, irytującym opóźnieniem.

— Grupa B melduje — zatrzeszczał głos w słuchawkach. — Nie ma oporu. Posuwamy się zgodnie z planem.

— Dobrze. Gdyby wystąpiły jakieś problemy, zgłosić natychmiast.

— Rozkaz.

Pułkownik pokiwał głową.

Trzymanie się planu było niezmiernie ważne. Zaplanował zdobycie Bazy Księżycowej co do minuty i uwzględnił wszelkie ewentualności. Bomba jądrowa nie wybuchła, Baza Księżycowa miała pełną moc. Giap wziął pod uwagę taką możliwość. Nie czyniła różnicy. Główna grupa szturmowa rozwali śluzę i wkroczy do garażu w przewidzianym terminie, podczas gdy oddział B zajmie pozycje w dolinie krateru jako odwód strategiczny — po wysłaniu paru żołnierzy do wyrzutni elektromagnetycznej, która, jak się spodziewał, nie będzie broniona.

Specjalna jednostka wspinaczy wyłączy anteny Bazy Księżycowej, uniemożliwiając przesyłanie informacji na Ziemię. Faure nalegał, żeby to zrobić i w tym przypadku Giap zgodził się z nim bez zastrzeżeń. Odciąć buntownikom języki.

W skład pierwszej fali szturmowej miały wejść drużyny dezaktywacji z potężnymi lampami ultrafioletowymi do unieszkodliwienia nanomaszyn, których mogli użyć buntownicy. Giap uśmiechnął się lekko na wspomnienie paniki, jaka wybuchła w pierwszym oddziale wysłanym przeciwko Bazie. Drugi raz taki numer nie przejdzie, powiedział sobie.

Usłyszał brzęczyk w słuchawkach. Włączył interkom w ciągniku i zapytał cierpko:

— O co chodzi?

— Czujniki wykryły niezwykły poziom promieniowania mikrofalowego, panie pułkowniku — zameldowała oficer prowadząca obserwację.

W ciasnej przestrzeni centrum dowodzenia Giap z trudem odwrócił się w jej stronę. Nie zobaczył twarzy, tylko odbicie swojego hełmu w opuszczonym wizjerze.

— Niebezpieczny poziom? — zapytał. Czyżby buntownicy mieli jakąś niezwykłą broń?

— Nie, nic niebezpiecznego. Silniejszy od sygnału radiolokacyjnego, ale dochodzi ze wszystkich stron, jakby mikrofale odbijały się od otaczających nas gór.

Giap zmarszczył czoło. Mikrofale? Co oni knują?

— Wzywa pierwszy traktor, panie pułkowniku — zgłosił szef łączności. — Pilne.

Giap przełączył się na odpowiedni kanał.

— Nasz ciągnik utknął, panie pułkowniku. Nie możemy się ruszyć!

— Co takiego?

Głos w słuchawkach był bardziej zdziwiony niż przestraszony.

— Jakbyśmy wjechali w głębokie błoto…

— Na Księżycu nie ma błota! — warknął Giap.

— Tak jest, wiem. Ale w czymś ugrzęźliśmy. Nie możemy przesunąć się ani do przodu, ani do tyłu. Mechanik boi się, że spali silnik.

Traktor podskoczył i wyraźnie zwolnił.

— Co się dzieje? — wrzasnął Giap do łącznościowca.

— Nie wiem!

W ciągu paru minut dwadzieścia dwa pojazdy sił szturmowych zostały unieruchomione. W kilku spalono silniki w próbie przedarcia się przez to, co ich uwięziło.

— Wysiądź i zobacz, co to takiego! — rozkazał Giap kierowcy. Sierżantowi polecił otworzyć luk nad głową.

Ze zdenerwowania zapomniał o łagodnej grawitacji Księżyca i podciągnął się z taką siłą, że niemal wyleciał z ciągnika. Opadł na dach kabiny, z nogami wiszącymi w centrum dowodzenia.

Usiadł na dachu i odetchnął z ulgą, że wyrwał się z tej metalowej trumny. Rozejrzał sią dokoła. Zobaczył gładkie szare ściany gór i ciemne, usiane gwiazdami niebo.

Potem popatrzył w dół. Jego traktor i wszystkie pozostałe z przodu i z tyłu stały po osie w dziwnym, jasnoniebieskim morzu gąbczastego… czegoś.

— Sierżancie! — wrzasnął do mikrofonu. — Chodźcie tutaj.

Sierżant podniósł właz, wygramolił się z kabiny i usiadł na dachu.

Wskazując na niebieskie morze, Giap rozkazał:

— Zejdźcie na dół i sprawdźcie konsystencję tej substancji.

— Co to jest? — zapytał sierżant, niemal zapominając o dodaniu służbistego „panie pułkowniku.”

— Gdybym wiedział, nie kazałbym wam sprawdzać.

— Może to jakaś księżycowy twór — powiedział sierżant głucho.

— Nie błądźcie głupi! — szczęknął Giap. — To sztuczne. Buntownicy to wymyślili, żeby nas spowolnić.

Sierżant zsunął się po drabince na burcie traktora, ślamazarny i niezdarny w skafandrze. Z wielką ostrożnością dotknął błękitnej powierzchni czubkiem buta.

— Miękkie, panie pułkowniku — zameldował.

— Jak miękkie? Można przejść?

Sierżant wsunął stopę głębiej, potem — nadal oburącz trzymając się drabinki — spróbował na niej stanąć. Buty zapadły się w niebieskiej mazi.

— I co? — zapytał Giap.

Usłyszał sapanie i stękanie sierżanta.

— Ugrzęzłem, panie pułkowniku. Nie mogę wyciągnąć nogi.

W ciągu pół godziny, nim Seigo Yamagata odpowiedział na telefon, Joanna chodziła po salonie, próbując w ruchu spalić strach, gniew i rozpacz — uczucia przytępione, ale nie zlikwidowane przez środki uspokajające.

Oglądała kanał Global News, przez cały czas nadający na żywo relację Edic Elgin z Bazy Księżycowej. Głos, ochrypły po paru godzinach mówienia, zdradzał napięcie, ale reporterka trzymała się nieźle.

Joanna dowiedziała się, że atak nuklearny sił pokojowych zakończył się niepowodzeniem i podstawowe źródło energii Bazy pozostało nienaruszone. Teraz patrzyła na widok z kamer na szczycie Yeager. Główna grupa szturmowa stała na Przełęczy Wojdohowitza.

— Inteligentny piankożel osiągnie twardość betonu — mówiła Edie Elgin. — Przełęcz Wojdohowitza została skutecznie zablokowana, przynajmniej dla ruchu pojazdów.

Joanna pomyślała, że warto byłoby zmienić cienki biały szlafrok na coś bardziej odpowiedniego, ale wówczas musiałaby pójść na górę. Choć policja skończyła pracę w sypialni, stwierdziła, że nie może tam pójść, jeszcze nie, nie teraz, gdy krew Lwa plami pościel. Może jutro. Gdy wszystko posprzątają.

Wreszcie zabrzęczał telefon. Joanna usiadła na sofie, przed kamerą. Na ekranie nad kominkiem pojawiła się szczupła, po-brużdżona twarz Seigo Yamagaty. Trudno było powiedzieć, jaka pora dnia jest w Tokio, bo szerokie okno za biurkiem Japończyka zasnuwały szare kurtyny deszczu. Za nimi ledwo majaczyły wysokościowce centrum miasta.

— Przepraszam, że niepokoję — zaczęła Joanna.

Yamagata podniósł rękę.

— Nie szkodzi. Przed chwilą poinformowano mnie o zamachu na pani życic. Proszę przyjąć szczere wyrazy współczucia z powodu śmierci męża.

Rashid do niego zadzwonił, pomyślała. A może nie. Z pewnością ma własne źródła informacji.

— Uznałam, że Baza Księżycowa nie jest warta ludzkiego życia — powiedziała, biorąc się w garść. — Ta wojna musi się skończyć, zanim spowoduje dalsze ofiary.

Yamagata wciągnął powietrze.

— Przykro mi z powodu tego, co się stało. To nie moje dzieło.

— Rozumiem — odparła Joanna, choć w głębi duszy nadal miała wątpliwości. Odepchnęła je. — Czy możemy osiągnąć porozumienie i na jakich warunkach?

Pocierając brodę z wyraźną irytacją, Yamagata rzekł powoli:

— Siły pokojowe już atakują Bazę Księżycową. Bitwa się rozpoczęła.

— Wiem.

— Za parę godzin Baza znajdzie się pod kontrolą ONZ.

— Tego nie wiem — odparła Joanna chłodno. — Pan również nie.

— Chyba pani nie wierzy, że cywile powstrzymają kilkuset wyszkolonych żołnierzy.

Joanna uśmiechnęła się leciutko.

— Pocisk jądrowy sił pokojowych nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Grupa szturmowa utknęła w górach. Powiedziałabym, że są duże szansę, iż Baza Księżycowa sobie poradzi.

Yamagata pokręcił głową.

— Nie. To niemożliwe. Mimo przejściowych sukcesów, Baza Księżycowa padnie w ciągu paru godzin.

Przełęcz Wojdohowitza

Pułkownik Giap szalał z wściekłości. Nie dość, że pojazdy grupy szturmowej ugrzęzły w tym diabelskim niebieskim błocie, które stwardniało na beton, to na domiar złego Georges Faure dopytywał o postępy w ataku na Bazę.

— To nie do przyjęcia — mówił z najeżonym wąsikiem. — Absolutnie nie do przyjęcia.

Giap łypnął gniewnie na czerwoną twarz sekretarza generalnego, widoczną na małym ekranie laptopa. Nadal siedział na dachu, zamknięty w skafandrze. Metr niżej, gdzie tkwił unieruchomiony sierżant, sześciu żołnierzy łupało piekielne niebieskie błoto prowizorycznymi narzędziami ze skrzynki w ciągniku. Dwóch nawet waliło kolbami karabinów, próbując uwolnić buty sierżanta.

— Zgadzam się — powiedział Giap, trzymając złość na wodzy. — To nie do przyjęcia. Ale w bitwie takie rzeczy są na porządku dziennym.

Faure siedział za biurkiem; trzęsąc się z wściekłości, patrzył na wizjer pułkownika sił pokojowych. Jak garstka buntowników może powstrzymać uzbrojoną kolumnę doświadczonych żołnierzy? To nie do pomyślenia, to farsa, katastrofa. Wszyscy będą się ze mnie śmiać, że nie potrafiłem pokonać grupki naukowców i techników, nie potrafiłem ich zmusić do przestrzegania prawa.

— Powiem panu jedno, monsieur colonel — wycedził, z trudem hamując gniew. — Jeśli opanowanie Bazy okaże się niemożliwe, da pan wolną rękę ochotnikom. Rozumie pan, co mówię?

Po trzech sekundach Giap odparł szorstko:

— Woli pan zniszczyć Bazę, niż przyznać się do porażki.

Czekając na odpowiedź, odwrócił się lekko, by spojrzeć na żołnierzy. Z podłóg unieruchomionych traktorów zdjęli metalowe płyty, które teraz układali między pojazdami, tworząc most umożliwiający przejście na czoło kolumny. Przed pierwszym pojazdem kładli płyty bezpośrednio na niebieskim szlamie, kierując się w stronę nagiego — i bezpiecznego — szarego regolitu.

— Otóż to! — warknął Faure.

Pułkownik wziął głęboki oddech i powoli wypuszczając powietrze, żeby się uspokoić, powiedział:

— Na razie nie ma potrzeby wzywać ochotników. Większość żołnierzy wydostanie się z przełęczy. Zejdziemy w dolinę krateru na piechotę.

Twarz Faure wyglądała teraz jak wąsata chmura burzowa. Nim sekretarz generalny zdążył coś powiedzieć, Giap podjął:

— Spotkamy się z oddziałem wsparcia na dnie krateru i pomaszerujemy na Bazę. Liczba żołnierzy nie będzie mniejsza nawet o pięć procent.

Niech ten nadęty mały politykier przetrawi moją decyzję. Tutaj ja dowodzę. Skontruję każdy ruch przeciwnika. To ja nalegałem na podzielenie sił. Tylko głupi polityk rzuciłby wszystkich żołnierzy przez jedną górską przełęcz, łatwą do obrony albo do zabarykadowania.

Odpowiedź Faure’a była trochę bardziej powściągliwa. Tylko trochę.

— A sprzęt? Wyrzutnie rakietowe i inne ciężkie uzbrojenie? Zakładam, że pańscy ludzie przeniosą je na plecach.

— Nie — odparł Giap, zirytowany sarkazmem. — Nie będziemy ich potrzebować. Dysponujemy wystarczającą siłą ognia, żeby rozwalić śluzy, jeśli buntownicy ich nie otworzą.

Trzy sekundy później Faure zapytał:

— Bez pocisków rakietowych?

— Mamy ręczne wyrzutnie rakiet przeciwpancernych. Rozwalą wrota śluzy, gwarantuję.

Sekretarz generalny wiercił się nerwowo w fotelu. Skubnął wąsik, przygładził przylizane włosy, poprawił kołnierzyk koszuli. Giap siedział bez ruchu na dachu kabiny. Czekał.

— Cóż… — odezwał się w końcu Faure. — Może ostatecznie dopnie pan swego. Mam nadzieję, dla pańskiego dobra.

Giap powstrzymał się od uszczypliwego komentarza. Faure mówił:

— Proszę pamiętać o ochotnikach. Jeśli zawiedzie wszystko inne, niech pan wyda im rozkaz! Baza Księżycowa nie może przetrwać tego dnia!

— Gromadzą się na dnie krateru — Jinny Anson stwierdziła rzecz oczywistą.

Anson, Gordette, O’Malley i paru innych skupiało się wokół konsoli Douga, nad jego ramionami patrząc w ekrany. To nasze centrum dowodzenia, pomyślał Doug. Mózg Bazy.

Wczytał obraz, który Edith wysyłała do Global News, i zobaczył ten sam widok: parę tuzinów białych pojazdów ONZ sunęło doliną krateru, wszystkie pełne żołnierzy, którzy zeszli z Przełęczy Woj o.

— Najeźdźcy posuwają się ostrożnie — mówiła Edith. Głos miała chrapliwy i wytężony, nerwowy. Powinna zrobić sobie przerwę, pomyślał Doug. Ale nie mam nikogo, kto mógłby ją zluzować.

Potem jego uwagę przyciągnęła Grota. Może tam znalazłby się zastępca. Natychmiast zrezygnował z pomysłu. Nie miał czasu na poszukiwanie ochotnika. I, znając Edith, prędzej zedrze sobie struny głosowe, niż zrezygnuje z życiowej szansy komentowania bitwy na Księżycu.

— Zajmą pozycje wokół głównej śluzy — powiedział Gordette. — Za niecałą godzinę zapukają do naszych drzwi.

Doug pokiwał głową.

— W porządku, jesteśmy gotowi. Mam rację?

Wszyscy przytaknęli. Doug popatrzył na O’Malleya. Jego pył będzie decydujący.

— Pamiętajcie — powiedział — żeby wygrać, wystarczy przeżyć. Nie wolno nam zabić ani jednego żołnierza. Nie musimy wypędzać ich z Księżyca. Wystarczy ich przetrzymać. Jak konfederaci podczas amerykańskiej wojny secesyjnej; nie musieli podbijać Północy, tylko uniemożliwić Jankesom zagarnięcie swoich terenów.

Gordette chrząknął.

— Co im się nie udało.

Inni spojrzeli na niego. Postawa O’Malleya wyrażała jawną wrogość. Anson demonstracyjnie odwróciła się plecami i odeszła parę kroków. Bam nie wygrałby w konkursie popularności, pomyślał Doug.

Ale lekkim wzruszeniem ramion przyznał mu rację. Baza Księżycowa przeciwko Narodom Zjednoczonym, pomyślał. Do tego się to sprowadza. Baza Księżycowa przeciwko całemu światu.

Jak na razie jest dobrze, powiedział sobie. Nadal mamy zasilanie i zmusiliśmy wojsko do porzucenia broni ciężkiej.

Ale gdy patrzył na zbliżających się żołnierzy, uświadomił sobie, że mają za sobą tylko fazę wstępną bitwy. Decydujące starcie dopiero się zacznie.

Raptem ekran z transmisją Edith zamrugał.

Dolina krateru

Pułkownik Giap trzymał przy wizjerze lornetkę elektroop-tycznąi uważnie przyglądał się głównej śluzie Bazy Księżycowej.

Masywny właz był rozsunięty na całą szerokość; wnętrze garażu było jasno oświetlone, doskonale widoczne.

Mogą kryć się za zaparkowanymi ciągnikami, pomyślał. Czekają, żeby nas powystrzelać, gdy wejdziemy do garażu.

Powystrzelać? — zapytał się w duchu. Nie mają pistoletów. Parę laserów przemysłowych, oczywiście, ale to nieporęczna broń. Wyszkoleni żołnierze uciszają w parę minut.

— Chłopcy są na stanowiskach i czekają na rozkazy, panie pułkowniku — zameldował sierżant. Nie szef łączności; tamten biedny sukinkot nadal tkwił na przełęczy, co prawda uwolniony z niebieskiego szlamu, ale w takim stanie psychicznym, że nie byłoby z niego pożytku.

— Mężczyźni i kobiety — przypomniał mu Giap. — Lepiej używać słowa „żołnierze”.

— Tak jest — przepraszający głos sierżanta zasyczał w słuchawkach. — Żołnierze czekają na rozkazy, panie pułkowniku.

Precyzyjny plan legł w gruzach, ale to już nie miało znaczenia. Musieli spenetrować linię obrony Bazy Księżycowej.

Giap puścił lornetkę, która zawisła na pasku na szyi i odwrócił się do oficerów. Trzech kapitanów, sześciu poruczników. Jego zastępca, major z Afryki Południowej, został z unieruchomionymi pojazdami na przełęczy. I tak jest ich zbyt wielu, pomyślał. Siły pokojowe mają rozbudowaną kadrę.

Dziewięciu oficerów wyprężyło się w postawie na baczność, co w skafandrach było dość trudne i na dłuższą metę bardzo męczące.

— Spocznij — powiedział Giap wielkodusznie. — Zaatakujemy w dwóch falach. Pierwszy pluton wjedzie do garażu na ciągnikach. Drugi pluton wkroczy pieszo. Trzeci pluton zostanie w odwodzie. Pytania?

Do grupy dołączyła dziesiąta postać, nieproszona.

— Co mają robić ochotnicy?

Giap odwrócił się do pytającego. W skafandrze trudno było poznać, kto to jest, ale mówił jak Amerykanin.

— Wrócicie do ciągnika dowódcy i zostaniecie na miejscach, wszyscy, dopóki was nie wezwę — oświadczył stanowczym tonem.

— Jak się dowiemy, czego się spodziewać?

Wiedząc, że nikt go nie widzi przez zabarwiony wizjer, Giap pozwolił sobie na drwiący uśmiech.

— Możecie śledzić przebieg bitwy na kanale Global News, jak wszyscy inni na Ziemi.

W tej chwili brzęczenie w słuchawkach zasygnalizowało wiadomość. Giap wcisnął klawisz na rękawie i zapytał zastępcę szefa łączności:

— O co chodzi?

— Meldunek z góry Yeager. Żołnierze dotarli na szczyt i odcięli wszystkie anteny. Baza Księżycowa została uciszona.

Po raz pierwszy od wielu godzin Giap uśmiechnął się z niekłamanym zadowoleniem.

— Dobrze. Pogratulujcie im ode mnie i powiedzcie, żeby dołączyli do nas jak najszybciej.

— Rozkaz.

Kiwając głowa, Giap powiedział sobie, że Baza Księżycowa jest teraz całkowicie odcięta od Ziemi. Nareszcie.

Pani prezydent miała podkrążone oczy, gdy piła pierwszą poranną kawę i patrzyła na niemy ekran ścienny z transmisją bitwy o Bazę Księżycową.

— Wcześnie wstałaś — powiedział sekretarz generalny Białego Domu, zajmując swoje ulubione miejsce w bujaku Kennedy’ego.

— Ty też.

— Przez całą noc nie zmrużyłem oka — powiedział, przeciągając ręką po łysej głowie.

Pani prezydent ze swojego miejsca za biurkiem dostrzegła na jego czole kropelki potu. Wskazała kubkiem na ekran.

— Za parę godzin będzie po wszystkim.

— Nie — rzekł ponuro sekretarz.

— Co masz na myśli?

— Luce, idzie na nas burza opinii publicznej. Przez całą cholerną noc próbowałem uspokoić przewodniczących komitetów, reporterów, iluś tam gubernatorów i urzędników partyjnych, nawet jakichś przeklętych przywódców kościelnych. Wszyscy wrzeszczeli, że powinniśmy nacisnąć na ONZ i zostawić Bazę Księżycową w spokoju!

Pani prezydent wiedziała, że jej wierny asystent wyraża się nieparlamentarnie wyłącznie w chwilach najwyższego wzburzenia — albo dla podkreślenia swoich racji.

Ale pokręciła głową.

— Harry, jest za późno, żeby coś zrobić. Żołnierze już tam są. Patrz.

Ponownie wskazała na ekran. Sekretarz przekręcił fotel i zobaczył tuziny pojazdów gąsienicowych zbliżających się powoli do włazu głównej śluzy Bazy Księżycowej.

Nagle obraz zamigotał.

— Co u licha…?

Nim pani prezydent sięgnęła pilota z biurka, na ekranie pojawiła się udręczona twarz spikera.

— Z żalem informujemy, że kłopoty techniczne spowodowały przerwanie doniesień Edie Elgin z Bazy Księżycowej. Próbujemy przywrócić łączność.

Jego miejsce zajęła prezenterka wiadomości, która zaczęła podsumowanie tego, co wcześniej oglądali na żywo. Pani prezydent odprężyła się i rzuciła znaczące spojrzenie na sekretarza.

— Wynik jest już przesądzony, Harry. Baza Księżycowa jest skończona i wszyscy ci durnie, którzy na ciebie wrzeszczą, do jutra o niej zapomną.

Doug chciał porozmawiać z Edith, gdy jej maraton został przerwany, ale nie miał czasu. Patrzył na zbliżających się żołnierzy. Jak wszyscy w Bazie. W centrum kontroli, w Grocie, w izbie chorych i laboratoriach, gdzie nadal pracowano, wszyscy ze wstrzymanym oddechem wpatrywali się w ekrany. Doug nigdy nie słyszał takiej ciszy w centrali. Nawet pomruk urządzeń wydawał się stłumiony.

Białe traktory sił pokojowych parami przebywały śluzę, a następnie rozjeżdżały się po garażu.

— Spodziewają się, że ich ostrzelamy — powiedział Gordette niemal szeptem. Głos, choć ściszony, nieprzyjemnie zazgrzytał w ciszy.

— Czym? — mruknęła kwaśno Anson.

Doug przeniósł spojrzenie z Vince’a Falcone’a na Nicka O’Malleya.

— Pył gotów? — zapytał bez mała z nabożną czcią.

— Gotów i czeka — odparł pewnie O’Malley.

Doug pokiwał głową, myśląc: Wszyscy długo czekaliśmy. Ale zbliża się koniec czekania.

Giap odebrał meldunek:

— Garaż jest czysty. Ani śladu nieprzyjaciela.

Pułkownik zainstalował stanowisko dowodzenia tuż przed główną śluzą, skąd mógł widzieć jasno oświetlone wnętrze garażu.

Cztery drużyny specjalistów omiatały podłogę snopami ultrafioletu z potężnych lamp. Jak na razie nic nie świadczyło o obecności nanomaszyn, ale Giap wolał nie ryzykować. Jego ludzie mieli również wysterylizować włazy na drugim końcu garażu, wiodące do korytarzy Bazy.

Jak dotąd ani śladu oporu, myślał. Albo zamierzają się poddać, gdy tylko wejdziemy w korytarze i zajmiemy najważniejsze ośrodki, albo czekają w zasadzce.

Jeszcze raz powtórzył w myślach kolejne punkty planu. Pierwsza fala uderzeniowa sforsuje śluzy, podwójne włazy oddzielające wnętrze Bazy od zewnętrznej próżni. Stanowiły drugie zabezpieczenie, bo zwykle w garażu było powietrze i ruch odbywał się przez wielką śluzę główną.

Jeśli buntownicy się zabarykadowali, żołnierze wysadzą włazy. Gdyby wyrzutnie rakietowe nie ugrzęzły na przełęczy, rozwaliliby je sprzed głównej śluzy. W obecnym stanie rzeczy będą musiały wystarczyć lżejsze wyrzutnie ręczne. Poza tym mamy granaty. Włazy nas nie zatrzymają, powiedział sobie Giap.

Po wejściu do właściwej bazy żołnierze szybko zdobędą fabrykę wody, centrum kontroli, rozdzielnię elektryczną i OKS — ośrodek kontroli środowiska. Opanuj te punkty, a będziesz rządzić Bazą. Giap wyznaczył też drużyny do zajęcia podpowierzchniowych farm i nanolaboratoriów.

— Panie pułkowniku, śluzy funkcjonują normalnie — zameldował jeden z kapitanów. — Zewnętrzne włazy nie są zablokowane. Powtarzam, włazy nie są zablokowane.

Giap zdusił drżenie euforii. A więc ostatecznie zamierzają się poddać.

— Czy zewnętrzne włazy zostały wysterylizowane? — zapytał, nadal obawiając się nanożuków.

— Tak jest.

— Doskonale. Otworzyć wszystkie włazy i sprawdzić wewnętrzne — po potraktowaniu ultrafioletem.

— Rozkaz.

Wstrzymaj się z gratulacjami, przestrzegł się Giap. W korytarzach mogą być zasadzki.

A jednak w to wątpił. Co buntownicy mogliby zrobić uzbrojonym żołnierzom?

Korytarz numer jeden

Ulf Jansen wyróżniał się tylko tym, że był najwyższy w batalionie sił pokojowych. Mając sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu górował nad Azjatami, Afrykanami i Latynosami, którzy stanowili trzon jednostki. Znacznie przerastał swojego dowódcę, pułkownika Giapa i był o głowę wyższy od sierżanta Slavodica, który dowodził jego drużyną z bezstronną brutalnością.

Łatwy w obejściu, sympatyczny Norweg zaciągnął się do sił pokojowych głównie po to, żeby zdobyć stypendium na ONZ-owskiej uczelni technicznej. W ciągu czterech lat służył na Cyprze, w Sri Lance, na Malwinach (przez Brytyjczyków z uporem zwanych Falklandami), a teraz na Księżycu. Jeszcze trzy miesiące, a służba dobiegnie końca; zacznie studia w semestrze zimowym.

Na Cyprze został lekko ranny w wybuchu miny przeciwpiechotnej; pomijając ten incydent, służba w siłach pokojowych nie była niebezpieczna. W Sri Lance przez większość czasu musiał nosić kombinezon ochronny, co w panującym upale doprowadzało do szału, ale było lepsze niż ucierpienie w wyniku ataku bronią biologiczną, której obie strony używały w ostatniej rundzie wojny domowej.

Teraz brnął do gładkiej, metalowej śluzy w skafandrze, który był znacznie wygodniejszy od kombinezonu ochronnego z czasów ekspedycji na Cejlonie. I na Księżycu wszystko było takie lekkie! Mógłby wymachiwać karabinem jak wykałaczką.

— Szybko, szybko — warczał sierżant po angielsku, w podstawowym języku sił pokojowych. Żołnierze przechodzili przez śluzę, nic napotykając śladu oporu. Zdaniem Janscna, Baza Księżycowa mogła być opuszczona.

Oba włazy były otwarte na oścież. Buntownicy wypompowali powietrze z korytarza, więc żołnierze mogli wchodzić jeden za drugim, bez przystanków w śluzie.

W przyćmionym świetle korytarza Jansen zobaczył następny właz, oddalony o jakieś sto metrów.

Sierżant zamykał tyły. Po przebyciu śluzy pospieszył do oficerów — dwóch poruczników i kapitana — wpatrzonych w ekran notebooka.

Jansen słyszał kapitana, który stukając palcem w maleńki ekran, mówił:

— Fabryka wody jest po drugiej stronie tego włazu. W dół korytarza i za skrzy…

W słuchawkach Jansena wybuchł przeraźliwy pisk, jakby elektroniczne paznokcie drapały po elektronicznej tablicy. Hałas go ogłuszył. Poderwał ręce do uszu, uderzył w hełm. Jazgot sprawiał ból, świdrował w czaszce niczym chirurgiczne wiertło.

Jansen zobaczył, że inni żołnierze też łapią się za hełmy i zataczają pod wpływem morderczego pisku. Nawet oficerowie bezradnie wymachiwali rękami.

Z łzami bólu w oczach, sięgnął do klawisza na rękawie i wyłączył radio.

Hałas ucichł. Zapadła błogosławiona cisza.

— Co się dzieje? — wrzasnął Giap. — Co się dzieje?

Miał wrażenie, że słyszy tysiąc różnych koncertów rockowych. Milion startujących odrzutowców. Słyszał tylko ten przeklęty hałas. Nie mógł z nikim porozmawiać. Nie mógł myśleć.

Wokół niego żołnierze trzeciej fali drapali hełmy, chwieli się na pylistym regolicie, niektórzy padali na kolana.

Przyszło mu na myśl tylko jedno wyjście. Wyłączył radio. Cisza była jak kojący balsam, choć nadal dzwoniło mu w uszach.

— Wyłączyć radia! — rozkazał i natychmiast poczuł się głupio. Radio miał wyłączone, słowa rozbrzmiały tylko w jego hełmie.

Ale zobaczył, że żołnierze jeden po drugim odzyskują równowagę. Sam dyszał ciężko, zaskoczony niespodziewanym atakiem. Podejrzewał, że inni są w podobnym stanie.

Ruchem ręki przywołał dowódcę trzeciej fali i wyciągnął przewód z kieszeni na udzie. Podłączył przewód do portu w hełmie i podał końcówkę kapitanowi.

— Teraz możemy rozmawiać bez radia — powiedział.

— Tak jest — odparł kapitan. Giap słyszał jego oddech, nadal przyspieszony.

— Buntownicy uznali, że zagłuszając naszą częstotliwość powstrzymają atak — powiedział z nutką pogardy.

— Tak jest.

— Nic pomyśleli, że możemy porozumiewać się przewodowo, bez korzystania z radia.

— Tak jest. Panie pułkowniku, jeśli wolno: Możemy rozmawiać jeden z drugim, ale jak porozumieć się z resztą żołnierzy? Zwłaszcza z pierwszą i drugą falą?

Giap zamrugał za złotym wizjerem. Pierwsza i druga fala były już wewnątrz Bazy, nawet poza zasięgiem wzroku.

Jansen stał cierpliwie, gdy sierżant szedł wzdłuż szeregu, podłączając przewód do hełmu każdego żołnierza, mówiąc parę słów, potem przechodząc do następnego.

Kiedy w końcu nadeszła jego kolej, usłyszał szorstki głos:

— Brak łączności radiowej. Postępować według planu. Uważać na moje sygnały ręczne.

— Rozkaz, sierżancie — powiedział Jansen, nim sierżant wyciągnął wtyczkę i przeszedł do następnego w kolejce.

Po przekazaniu wiadomości wszystkim podkomendnym sierżant zawrócił na czoło do oficerów. Śmiesznie wyglądał, niski i krępy w baloniastym białym skafandrze, jak bałwan z karabinem i pasem z granatami, które przy każdym kroku leniwie obijały mu się o boki.

Jansen zdał sobie sprawę, że przecież nikt nie może go usłyszeć. Z radością szczerząc zęby, wrzasnął:

— Wyglądasz jak idiota, trepie!

Nikt nie zareagował.

— Wyglądasz jak tłusty biały robal! Reszta tych kretynów też! — zawołał po norwesku.

Sierżant odwrócił się w jego stronę i Jansenowi serce zamarło w piersi. Ale sierżant wskazał właz przed nimi i ruchem ręki kazał im ruszać.

— Zamknąć włazy — rozkazał Doug cicho.

— Są w klatce — powiedziała Anson, pochylając się nad jego ramieniem. — Teraz zatrzaśniemy drzwiczki.

— Włazy śluzy zamknięte — zameldował technik.

Doug odwrócił się do O’Malleya.

— Zapylaj.

— Robi się — wycedził O’Malley przez zaciśnięte zęby.

Nie wiedzieć czemu Jansen obejrzał się w marszu do następnego włazu. Ze zdziwieniem zobaczył, że śluza za ich plecami zamyka się bezgłośnie.

— Hej! — wrzasnął. — Zamyka się!

Nikt go nie usłyszał.

Zatrzymał się. Wpadł na niego żołnierz idący z tyłu, obaj stracili równowagę.

Jansen wyciągnął rękę i wrzasnął głośniej:

— Zamykają właz za nami!

Cały szereg, od Jansena w tył, znieruchomiał. Jansen odwrócił się w stronę oficerów na czele i pomachał rękami.

— Zamykają właz za nami! — ryknął co sił w płucach.

Nie zwrócili na niego uwagi. Gdy doszli do zamkniętego włazu w głębi korytarza, odwrócili się i dosłownie podskoczyli ze zdziwienia — Jansen nie wiedział, czy na widok zamkniętego włazu, czy też żołnierzy stojących w głębi korytarza.

— Zamknięty — powiedział do sierżanta, który go nie słyszał.

Światła jakby przygasły. Jansen zamrugał i odruchowo przetarł wizjer. Rękawica zostawiła ciemną smugę na zabarwionym pla-stiglasic.

— Co się dzieje? — zapytał, czując narastającą panikę. Ślepł. Świat na zewnątrz hełmu zacierał się i rozmywał. I ciemniał z sekundy na sekundę.

— Co się tam dzieje? — zapytał Giap.

Kapitan, który słyszał go jako jedyny, wskazał ręką wnętrze garażu.

— Wygląda na to, że włazy się zamknęły.

— Zamknęły się? — Giap sięgnął po lornetkę, przycisnął ją do wizjera i omiótł cztery śluzy. Wewnętrzne włazy były szczelnie zamknięte.

— Posłać ludzi do wszystkich włazów. Jeśli nie dadzą się otworzyć ręcznie, wysadzić je!

Kapitan odłączył przewód, zostawiając go na ramieniu Giapa, i oddalił się, szukając w kieszeni swojego kabla.

To absurdalne, złościł się pułkownik. Rozmawiamy jak dzieci przez papierowe kubki połączone sznurkiem.

Wszystko trwa tak cholernie długo! Rozkazy trzeba przekazywać od jednego oficera do drugiego, w dół hierarchii służbowej, po jednej osobie na raz. Nie przestając się wściekać, przywołał sierżanta z odwodu.

Nie podłączył kabla, tylko przycisnął swój hełm do jego hełmu, jakby tulił się do kochanki.

— Sierżancie, wybierzcie sześciu żołnierzy i przyprowadźcie ich do mnie. Będą gońcami.

— Gońcami, panie pułkowniku?

— Do przenoszenia rozkazów, głupcze!

— Aha! Tak jest. Rozkaz, panie pułkowniku. — Sierżant mamrotał, wracając do swojego oddziału.

Sytuacja przypominała koszmarny sen. Giap pchnął łączniczkę do kapitana przy włazach. Kobieta wróciła po paru minutach, zasapana i podłączyła jego przewód do swojego hełmu.

— Kapitan mówi, że wewnętrzne włazy są zamknięte, ale nie wyglądają na zablokowane. Sądzi, że można otworzyć je ręcznie.

— Czemu jeszcze tego nie zrobił?

— Czeka na rozkazy, panie pułkowniku.

— Powiedz mu, niech otworzy włazy i pchnie drugą falę! I chcę mieć meldunek od pierwszej fali.

— Rozkaz!

Łączniczka popędziła przez garaż. Giap pomyślał, że wygląda jak biały garbaty kosmita o jednym wielkim oku.

Przysunął się bliżej szeroko otwartego włazu głównej śluzy i znowu przyłożył lornetkę do wizjera. W końcu kobieta przekazała jego rozkaz kapitanowi. Gestykulując gorączkowo, kapitan kazał żołnierzowi otworzyć wewnętrzny właz.

Giap patrzył, jak żołnierz wchodzi do metalowej komory i wciska guzik. Nareszcie! — pomyślał, gdy właz zaczął się rozsuwać.

Z ciemności za włazem wypłynęła upiornie szara mgła. Żołnierz w śluzie, kapitan stojący tuż obok, łączniczka i pani innych żołnierzy zaczęło gwałtownie przecierać wizjery. Giap patrzył, jak cofają się chwiejnie, trąc wizjery rękawicami jak ludzie, którzy próbują pozbyć się kurzu z oczu.

Potem rozpostarli ręce i zaczęli stąpać niepewnie niczym niewidomi. Kapitan zderzył się z łączniczką i odchylał się w tył w sennym, powolnym ruchu, aż uderzył pośladkami w gładką, kamienną podłogę garażu.

Przerażony Giap wrzasnął:

— Co im się stało? Zachowują się jak niewidomi!

Centrum kontroli

— Działa! — zawołała Anson z podnieceniem w głosie.

Doug pokiwał głową bez odrywania oczu od ekranów. Żołnierze w tunelach byli teraz głusi, ślepi i ogłupieni. Pył oślepił nawet paru w garażu, kiedy otworzyli wewnętrzne włazy śluzy.

— Udało ci się! — zawołał do O’Malleya, który lekko poróżowiał i uśmiechnął się jak onieśmielony chłopiec. — Ludzie są w skafandrach? — zapytał Anson.

— Gotowi do wyjścia — odparła.

Poczuł czyjąś rękę na ramieniu i odwróciwszy lekko krzesełko na kółkach zobaczył Edith, która uśmiechała się do niego ze zmęczeniem.

— Odcięli mnie — wychrypiała.

— Wykonałaś świetną robotę, Edith — powiedział, ściskając jej rękę. — Cudowną robotę.

— Dostaniesz nagrodę Emmy — dodała Anson, poklepując ją po ramieniu.

— Cronkite’a — poprawiła Edith. — Bardziej prestiżowa.

— Jak sobie życzysz. — Anson przyciągnęła fotel do sąsiedniej konsoli i założyła słuchawki na jasne loki.

Edith opadła ciężko na krzesło podsunięte przez Gordette’a.

— Straciłam rachubę czasu — poskarżyła się chrapliwie. — Nie mam pojęcia, ile godzin byłam na antenie.

— Sprawdzimy w komputerze — powiedział Doug.

— Być może ustanowiłam rekord.

— Powinnaś trochę odpocząć. Idź do pokoju i zdrzemnij się. Zasłużyłaś.

— Nie — wymamrotała. — Chcę tu zostać, żeby wszystko widzieć. Potrzebuję paru kamer…

— Kamery ochrony rejestrują wszystko, co się dzieje. Przekąś coś w Grocie i wskakuj do łóżka.

— Muszę wrócić do studia po kamerę. Trzeba was uwiecznić dla przyszłych pokoleń i dla dobrej starej Global News.

Nim Doug zdążył się sprzeciwić, zerwała się z krzesła i ociężałym krokiem ruszyła do drzwi.

Patrzył za nią przez chwilę, ogarnięty nagłym pragnieniem do-pędzenia jej i zamknięcia w ramionach, znalezienia otuchy w bliskości. Zwalczył pokusę i odwrócił się do ekranów. Inne rzeczy były ważniejsze.

Jansen zdusił chęć rozszczelnienia hełmu. Nic nie widział, nic nie słyszał i zapewne nikt nie słyszał jego. To było straszne. Gdybym tylko coś widział! Na Ziemi miałby hełm bojowy z noktowizorem, ale urządzenia nie mieściły się w hełmie skafandra, więc ich nie zabrali.

Coś w nim zaczęło się łamać. Był sam. Zagubiony. Nikt nic wyda mu rozkazów. Nikt nie powie, co zrobić. Może wszyscy inni nie żyją! Albo może nic im nie jest; wyszli bezpiecznie z tunelu, zostawiając go na łasce losu.

Kuszący głos w jego głowie naglił: Podnieś wizjer i zobacz, co się dzieje.

Ale wiedział, że w tunelu nie ma powietrza. Podnieś wizjer, a zginiesz.

Muszę coś zrobić! — wrzeszczał w duchu. Nie mogę stać jak słup soli, ślepy i głuchy. Może wymacam sobie drogę do wyjścia, z powrotem do garażu…

Zrobił parę kroków, wyciągając ręce jak ślepiec. Rękawice trafiły na coś twardego i gładkiego. Ściana. W którą stronę do wyjścia? Ruszył wzdłuż ściany, przesuwając po niej jedną ręką, stawiając drobne, niepewne kroki.

Potknął się o coś: czyjąś nogę, ciało leżące na podłodze — nie miał pojęcia, co to było. Stracił równowagę i zaczął się przewracać w koszmarnie zwolnionym tempie.

Rozłożył się na podłodze tunelu, zaplątany w czyjeś kończyny, wrzeszcząc tym głośniej, że nikt nie mógł go usłyszeć. W totalnej izolacji hełmu słyszał swój dziki, wyostrzony przez panikę głos, gdy na przemian bluźnił i błagał o światło, pomoc i łaskę. Chciał płakać; chciał walić głową o mur, którego już nie mógł znaleźć.

Coś stuknęło w jego hełm. Umilkł, dygocząc wewnętrznie. Potem poczuł, że ktoś wsuwa wtyczkę przewodu w port po prawej stronie hełmu.

— Nie denerwuj się, żołnierzu. Wszystko będzie dobrze. — Był to kobiecy głos, ale Jansen go nie znał. Obca.

— Zajmiemy się tobą — mówiła uspokajającym tonem. — Ale najpierw musisz oddać nam karabin i inną broń.

— Co się ze mną dzieje? — zapytał, zaskoczony piskliwym brzmieniem swojego głosu. Jakby słyszał przestraszonego chłopca.

— Oficerowie skapitulowali — odparła kobieta. — Kiedy zabierzemy ci broń, wyprowadzimy cię na dno krateru i wrócisz do swoich.

Jansen czuł, jak zdejmują mu karabin z ramienia. Ktoś inny zabrał mu pas z granatami i amunicją. Potem pomogli stanąć mu na nogach.

— W porządku, tędy… powoli.

Pozwolił im poprowadzić się korytarzem. Nic innego nie mógł zrobić. Szedł krokiem sędziwego reumatyka, bo skafander dziwnie zesztywniał. Miał wrażenie, że słyszy chrzęst i zgrzytanie przy zginaniu lewego kolana.

Pułkownik Giap przyglądał się bezsilnie, jak jego żołnierze jeden po drugim wychodzą z tuneli, wyprowadzani przez ubranych w skafandry buntowników. Żołnierze zostali rozbrojeni, broń znik-nęła z pola widzenia. Nie mieli podniesionych rąk, ale było jasne, że się poddali. Byli jeńcami. Zostali pokonani.

Jeden z gońców przytruchtał do niego i wskazał przewód zwisający z hełmu. Giap niecierpliwym gestem kazał mu się podłączyć.

— Panie pułkowniku, dowódca Bazy Księżycowej pragnie z panem mówić. Przez radio.

Giap mimo woli podniósł brwi.

— Przestali zakłócać?

— Człowiek z Bazy, z którym rozmawiałem, powiedział, że przestaną, gdy tylko zgodzi się pan porozmawiać z ich dowódcą.

Giap pokiwał głową.

— Powiedz, że się zgadzam. — Co innego mógł zrobić?

Goniec zawrócił do garażu. Giap podszedł do niewielkiej skały i usadowił się ostrożnie. Był na nogach od wielu godzin i nawet w niskiej grawitacji Księżyca zaczął odczuwać zmęczenie.

Patrzył, jak rozbrojeni żołnierze kolejno wychodzą z tuneli, bezradni niczym ślepi żebracy. Musiał przekręcić się całym ciałem, żeby zobaczyć ludzi z grupy odwodowej w dolinie krateru, kręcących się wokół ciągników, siedzących na dachach kabin, patrzących i czekających.

Wreszcie łącznik powrócił.

— Przestaną zakłócać punktualnie o trzynastej, panie pułkowniku.

Giap spojrzał na zegarek. Za parę minut.

— Wszyscy są na zewnątrz — oznajmiła Anson, siedząca przy konsoli obok Douga. — I mamy ich całą broń.

— To ręczne wyrzutnie przeciwpancerne — powiedział Gordette, wskazując na jeden z ekranów. — Moglibyśmy rozwalić ich ciągniki.

Nie będziemy strzelać do żołnierzy, pomyślał Doug. Ale ich dowódca o tym nie wie. Mam nadzieję.

Patrzył na cyfrowy zegar na pulpicie. Dokładnie pięćdziesiąt dziewięć minut i pięćdziesiąt sekund po dwunastej dał znak Anson, która przerwała zagłuszanie. Dziesięć sekund później włączył radio na częstotliwości sił pokojowych.

— Mówi Doug Stavenger, naczelny administrator Bazy Księżycowej — powiedział. — Czy na tej częstotliwości mogę rozmawiać z dowódcą sił pokojowych?

— Tu pułkownik Ngo Duong Giap — usłyszał w odpowiedzi. — To dobra częstotliwość.

Nie było obrazu; ekran pozostał pusty.

— Pułkowniku Giap, jestem przekonany, że pora omówić warunki zawieszenia broni.

— Zawieszenia broni? — powtórzył ze zdziwieniem pułkownik. Łączność radiowa między centrum kontroli a żołnierzami w kraterze odbywała się bez pośrednictwa L-1; sygnały były przekazywane przez anteny umieszczone tuż nad główną śluzą.

— Rozejm, zawieszenie broni, jak pan sobie życzy — powiedział Doug, czując napięcie i nadzieję stłoczonych wokół ludzi.

Tym razem dowódca zachował milczenie. Doug dodał:

— Pański atak zakończył się fiaskiem. Żołnierze musieli się poddać. Wypuściliśmy ich, ale jak pan zobaczy, są oblepieni pyłem. Nic nie widzą, a przeguby skafandrów niebawem przestaną się zginać.

— To była tylko pierwsza fala — warknął pułkownik.

— To samo spotka drugą falę. A potem trzecią, czwartą i piątą.

Możemy oślepić pańskich żołnierzy i zagłuszyć waszą łączność radiową. Możemy zakleszczyć przeguby waszych skafandrów, aż nie będziecie mogli się ruszać. Nie możecie przebyć naszych tuneli.

— Bzdura! Mamy dość broni, by je rozwalić w dowolnym miejscu.

Patrząc na Anson i pozostałych, Doug rzekł ponuro:

— A my mamy broń żołnierzy z pierwszej fali. Możemy odpowiedzieć ogniem. Ludzi w skafandrach łatwo wyeliminować, wystarczy draśnięcie. Nie potrzebujemy strzelców wyborowych.

Giap wymamrotał coś niezrozumiałe.

— Nie chcemy nikomu robić krzywdy — mówił Doug. — Chcemy tylko, żebyście się wycofali i zostawili nas w spokoju.

Po chwili pułkownik powiedział:

— Podjęcie takiej decyzji wykracza poza moje kompetencje. Będę musiał przedyskutować sytuację z moimi zwierzchnikami.

— Dobrze — odparł Doug. — Odezwę się dokładnie za godzinę. Do tej pory wasza wewnętrzna częstotliwość będzie zagłuszana.

Szarpiący nerwy pisk przeszył mu bębenki jak szpikulce do lodu. Giap walnął w klawisz, żeby wyłączyć radio. Gdy podniósł się z kamienia, zobaczył, że inni oficerowie robią to samo.

Ruszył ze złością do traktora, w którym mieściło się centrum dowodzenia i wspiął się do kabiny. Łącznościowca nie było; musiał sam obsługiwać laptop. Co gorsza, czekała go przeprawa z Fau-rc’em.

Nie, pomyślał. Mam większy problem. Przeklęta Święta Siódemka! Młody japoński przywódca czekał na niego w kabinie ciągnika, na tylnym siedzeniu. Giap poznał naramiennik na skafandrze: pięść zaciśnięta na błyskawicy.

Ochotnik trzymał przewód, już podłączony do swojego hełmu.

Giap niechętnie wsunął wtyczkę w port hełmu.

— Atak nie spełnił oczekiwań — powiedział Japończyk. Sprawiał wrażenie niemal zadowolonego.

— To tylko pierwsza fala…

Japończyk nie dał mu skończyć.

— Słyszałem, co powiedział panu ten Stavenger. Mają broń pierwszej fali i mogą odeprzeć drugą falę.

Giap wyjął laptop łączności z półki pod deską rozdzielczą.

— Muszę nawiązać kontakt z sekretarzem generalnym.

— Nie ma potrzeby. Proszę dać nam wolną rękę. Zniszczymy Bazę Księżycową i obrócimy pańską klęskę w zwycięstwo.

— Nie zostałem pokonany! — parsknął Giap. — Jeszcze nie!

Ochotnik pochylił się i wsparł ręce na oparciu siedzenia. Pułkownik wyobraził sobie jego wyrozumiały, irytująco lekceważący uśmiech.

— Po co czekać? — zapytał cicho, łagodnie. — Ma pan pod ręką środki umożliwiające zniszczenie Bazy Księżycowej. Czemu nie użyć ich teraz, bez pytania zwierzchników o pozwolenie?

Giap odetchnął parę razy, starając się uspokoić. Wreszcie powiedział:

— Jestem żołnierzem, nie dzikusem ani szaleńcem. Moim celem jest realizacja celów politycznych, a nie sianie spustoszenia.

— Ale nie może pan walczyć bez zabijania, bez powodowania zniszczeń, prawda?

— Śmierć i zniszczenia są stałymi towarzyszami żołnierzy, to prawda, ale nie stanowią celu! Walczymy, ponieważ politykom nie udało się utrzymać pokoju. Nie z miłości do zabijania, nie dla radości niszczenia!

— Godne podziwu — powiedział młody ochotnik. — Niemal mnie pan przekonał, że naprawdę w to wierzy.

Giap zacisnął pięści. Przez chwilę miał ochotę zadać temu młokosowi tak bardzo upragnioną śmierć. Ale chwila minęła i otworzył laptop.

— Muszę porozmawiać z sekretarzem generalnym — mruknął, wyszarpując przewód z hełmu, zanim padł drwiący komentarz.

Siedziba ONZ

W Nowym Jorku było gorąco, parno, mglisto. W dawnych czasach, przed Korpusem Miejskim, w takie dni dzieciaki odkręcały hydranty przeciwpożarowe, przemieniając je w przydomowe fontanny.

Popołudniowa burza dudniła nad Manhattanem, piesi spiesznie pędzili do domów, samochody zaś jeździły wolniej. Strugi deszczu zmywały miasto lepiej niż służby komunalne.

Georges Faure w swoim klimatyzowanym gabinecie nie przejmował się pogodą. Prawdę mówiąc od chwili, gdy grupa szturmowa sił pokojowych rozpoczęła marsz przez góry pierścieniowe Alfonsa, nawet nie spojrzał w wysokie do sufitu okna, za którymi rozpościerała się dramatyczna burzowa sceneria.

Atak miał zły początek. Faure zawrzał z bezsilnego gniewu, gdy pułkownik zameldował, że pojazdy utknęły na przełęczy. Z biegiem godzin sytuacja ulegała poprawie.

Najgorsze było to, że musiał oglądać przebieg bitwy w telewizji Global News, z komentarzem tej dwulicowej dziwki Edie El-gin. Ale raptem przekaz urwał się, co Faure uczcił krótkim tańcem po grubym dywanie — przewalcował od biurka do barku, gdzie nalał sobie porządną miarkę Pernoda z odrobiną wody.

Teraz, garbiąc się w fotelu, zrozumiał, że radość była przedwczesna. Pułkownik Giap z przygnębiającą skrupulatnością podawał szczegóły niepowodzenia ataku na Bazę Księżycową.

— W tunelach moi żołnierze zostali oślepieni i stracili łączność radiową. Spójna jednostka bojowa przemieniła się w luźną gromadę bezradnych osobników.

Faure z rozdziawionymi ustami patrzył na zamknięty hełm pułkownika. Słyszał własny puls w uszach; furia wrzała w nim niczym lawa w czeluści piekła.

Ale zachował milczenie. Z drżącymi wąsami, zaczerwieniony, wlepiał zmrużone oczy w ekran, póki Giap nie zakończył meldunku.

— Co pan proponuje? — zapytał, gdy uświadomił sobie, że pułkownik czeka na jego słowa.

Minęły trzy długie sekundy. Giap odparł:

— Mogę wysłać drugą i trzecią falę, ale jestem przekonany, że wynik będzie taki sam. Po wejściu do tuneli żołnierze znajdą się na łasce buntowników.

— A pan nie przewidział takiej sytuacji? — warknął Faure.

Znowu doprowadzające do szału czekanie.

— Nie przewidziałem, że nieprzyjaciel będzie zdolny oślepić moich żołnierzy. Wziąłem pod uwagę brak łączności, ale oślepienie było niespodzianką.

— Co więc pan zaleca, mon colonel?

Zabarwiony na złoto wizjer Giapa równie dobrze mógłby być elementem modernistycznej rzeźby, pomyślał sekretarz generalny. I dodał w duchu: Po tym człowieku nie można się spodziewać przebłysku wojskowego geniuszu.

Giap powiedział:

— Przecięcie przewodów energetycznych łączących panele słonecznych z Bazą. Gdy stracą zasilanie, będą musieli się poddać.

— Nie. — Faure był zaskoczony swoją odpowiedzią.

Uświadomił sobie, że już wcześniej podjął decyzję. Yamagata chce przejąć Bazę Księżycową w stanie nienaruszonym, żeby wykorzystać ją dla własnych celów. Mnie zależy na zniszczeniu Bazy. Całkowitym zniszczeniu. I na śmierci mieszkańców. Chcę, żeby została zrównana z ziemią jak Kartagina. Rzymianie znali się na rzeczy; po zburzeniu miasta zasypali ruiny solą, żeby nic wyrosło na nich bodaj źdźbło trawy.

Baza Księżycowa obraziła mnie i dlatego musi zostać ukarana. Dlaczego miałbym dawać ją w prezencie Yamagacie? On nadal będzie używać nanotechnologii i pokaże całemu światu, że jestem tylko jego marionetką. Ale tak nie jest, nie, absolutnie. Georges Henn Faure nie jest niczyją marionetką! Jestem sekretarzem generalnym Organizacji Narodów Zjednoczonych i Baza Księżycowa musi nagiąć się mojej woli, bo jak nie, spotka ją kara. A Yamagata musi zrozumieć, że nie ja służę jemu, tylko on mnie.

Giap pytał:

— Nie chce pan, żeby odciąć im zasilanie?

— Nie — powtórzył Faure, rozumiejąc teraz, że to wszystko jest grą w jego ręce. Sytuacja rozwijała się zgodnie z jego życzeniem. — Proszę wydać rozkaz ochotnikom.

Koniec końcem wszystko ułoży się jak trzeba, pomyślał. Zamiast przyjmować kapitulacją, zniszczą Bazą Księżycową. Postanowienia traktatu nanotechnologicznego zostaną wyegzekwowane; Yamagata nie zrobi z nich pośmiewiska. Ani ze mnie.

— Chcę być pewny, że dobrze pana zrozumiałem — powiedział Giap. — Każe pan pchnąć ochotników do akcji?

— Tak, mcm colonel, taki jest mój rozkaz.

Tym razem opóźnienie w odpowiedzi Giapa trwało dłużej niż trzy sekundy.

— Oni zniszczą Bazą — powiedział ściszonym głosem. — Będzie wiele ofiar.

— Niech będzie — odparł Faurc. Lepiej zniszczyć Bazę niż pozwolić, by Yamagata lub ktoś inny robił farsę z mojej władzy, pomyślał.

— Niedługo minie godzina — powiedziała Anson.

Doug spacerował po centrum kontroli, żeby przywrócić krążenie w nogach, rozluźnić zesztywniałe plecy i ramiona.

Od czasu rozmowy z Giapem w centrali panowała stagnacja. Czy to koniec? Czy wygraliśmy? A może przypuszczą następny atak, może mają w zanadrzu coś nowego, coś, o czym nie pomyśleliśmy, coś, na co nie jesteśmy przygotowani?

Dlaczego nie próbowali przeciąć linii energetycznych z farm solarnych? Bo uznali, że bomba odwali za nich robotę? Nadal jesteśmy zagrożeni, nasz los w dalszym ciągu wisi na włosku.

Mimo woli przyszły mu na myśl zajęcia z literatury: „Idus marcowy nadszedł” — mówi Cezar do wieszczka w drodze do senatu, wyśmiewając się z ostrzeżenia. — „Tak, Cezarze — rzecze starzec — ale nie przeszedł.” Zatrzymaliśmy ich, powiedział sobie Doug. Ale na jak długo?

Wszyscy na niego patrzyli: Jinny, Falcone, nawet Gordette, stojący samotnie pod ścianą. Technicy i specjaliści obecni w centrum kontroli wodzili za nim wzrokiem. Ciekawe, gdzie jest Edith? — zastanowił się. Poszła się zdrzemnąć do naszego pokoju? Idę o zakład, że nie.

Edith drzemała, ale nie w pokoju, który dzieliła z Dougiem.

Podreptała do studia uniwersyteckiego, ledwo trzymając się na nogach, gdy opadł poziom adrenaliny towarzyszący prowadzeniu programu na żywo. Zamierzała zabrać kamerę, żeby zarejestrować aktywność w centrum kontroli.

Zajrzała do kabiny mikserskiej, nadal gorącej i przepełnionej zapachem potu po wielu godzinach, jakie w niej spędziła. Zirytowała się lekko na myśl, że nawet nic wie, jak długo relacjonowała wydarzenia dla Global News i za pośrednictwem sieci na cały świat.

Ruszyła do półki z kamerami, ale wielka pluszowa kanapa Zimmermana wyglądała zbyt kusząco. Nie zdołała się oprzeć. Zmrużę oko na parę minut, powiedziała sobie. Wyciągnęła się i zasnęła w parę sekund.

— Słyszał pan rozkazy sekretarza generalnego — powiedział ochotnik. — My przyniesiemy zwycięstwo.

Giap odwrócił się do przywódcy samozwańczej Świętej Siódemki, siedzącego przy nim na ławce w traktorze.

— Nie zwycięstwo — warknął. — Zagładę.

Odgadł, że młody Japończyk uśmiechnął się pod osłoną wizjera.

— Będzie tak, jak powiedział sekretarz generalny. Pułkownik nie miał nic do powiedzenia, ale pomyślał: Mogę przeciąć linie energetyczne. Jak długo wtedy wytrzymają? Najwyżej parę godzin. Będą musieli się poddać. To będzie znacznie lepsze niż śmierć z rąk tych obłąkanych samobójców.

— Proponuję — zaczął ochotnik — żeby podjął pan negocjacje z dowódcą bazy, podczas gdy pańscy żołnierze pomogą nam włamać się do szybów plazmowych, zgodnie z naszym planem.

Giap zwrócił uwagę na lekki, ale niewątpliwy nacisk na słowo „naszym”.

Dokładnie godzinę po zakończeniu rozmowy z dowódcą sił pokojowych Doug usiadł przy konsoli i ponownie nawiązał łączność.

— Rozmawiał pan ze zwierzchnikami, pułkowniku? — zapytał.

— Tak. Nie są skłonni pogodzić się z sytuacją patową.

Doug żałował, że nie może zobaczyć jego twarzy. Giap mówił zupełnie innym tonem niż w czasie pierwszej rozmowy.

— Co pan usiłuje powiedzieć?

— Podlegam bezpośrednio sekretarzowi generalnemu Organizacji Narodów Zjednoczonych — odparł Giap. — On wydaje mi rozkazy.

Doug niespokojnie pochylił się na krześle. — I jakie są te rozkazy?

— Faure spodziewa się, że przyjmę waszą kapitulację. Doug usłyszał, jak Anson mruczy za jego plecami:

— Kiedy on nauczy się oddychać w próżni, wtedy my się poddamy.

— Pierwsza fala musiała poddać się nam, pułkowniku — powiedział uprzejmie do pustego ekranu.

Giap jakby się zawahał. Po chwili powiedział:

— Nietrudno byłoby przeciąć wasze linie energetyczne. Nareszcie. Doug odczuł nieledwie ulgę.

— Nie tak łatwo, jak pan myśli, pułkowniku. Poza tym, jeśli główne linie zostaną przecięte, mamy zakopany drugi komplet.

— A my mamy czujniki, które je wykryją.

— A my mamy broń waszej pierwszej fali. — W głosie Douga zadźwięczała stal. — Proszę nas nie zmuszać do jej użycia.

— Więc zaczniemy strzelać? Jestem przekonany, że moi żołnierze mają więcej broni — i więcej amunicji.

— A ile mają tlenu?

— Co ma pan na myśli?

— Jak długo możecie przebywać w dolinie krateru, pułkowniku? Proszą pamiętać, że przejęliśmy kilka waszych wyrzutni. Możemy rozbić wasze traktory.

— Dysponujemy zapleczem logistycznym. Poddajcie się, a unikniecie bezsensownego rozlewu krwi.

Nim Doug zdążył odpowiedzieć, Gordette pochylił się nad jego ramieniem i wskazał ekran z widokiem dna krateru.

— Coś się dzieje.

Doug zerknął na monitor.

— Proszą zaczekać, pułkowniku. Odezwę się za parę minut.

Przerwał połączenie i odtworzył nagranie z kamery.

— Patrz — powiedział Gordette. — Tam.

Tuzin postaci w skafandrach maszerował zdecydowanym krokiem w kierunku głównej śluzy. Gdy podeszli bliżej, zniknęli z pola widzenia.

— Co pokazują kamery w garażu?

Doug stwierdził, że żołnierze nie weszli do garażu.

— Zatrzymali się z boku śluzy — powiedział.

— Dlaczego? — zapytał Gordette.

— Spróbuję się dowiedzieć.

Pułkownik Giap został sam w kabinie ciągnika. Przez lornetkę obserwował żołnierzy, którzy pomagali Świętej Siódemce wspiąć się po aluminiowej drabinie opartej o ścianę góry tuż przy głównej śluzie. Wspólnymi siłami otwierali kwadratowy właz prowadzący do starych szybów plazmowych.

Giap znał plany Bazy tak dobrze, jak twarz umiłowanej matki. Szyby plazmowe pochodziły z najwcześniejszych dni Bazy Księżycowej, kiedy budowniczowie ryli tunele, wyparowując skałę za pomocą wysokotemperaturowych palników plazmowych. Szyby wyprowadzały ultragorące opary w próżnię. Biegły w litej skale nad głównymi korytarzami. O ile wiedział, nie używano ich od lat, ale czołgając się nimi można było dotrzeć do wszystkich najważniejszych miejsc w Bazie.

Ochotnicy zinfiltrują wnętrze Bazy, zanim buntownicy się połapią, że coś się święci. Pierwszym ostrzeżeniem będzie wybuch, gdy fanatycy zaczną wysadzać siebie i kluczowe ośrodki Bazy.

— Pułkowniku Giap? — W słuchawkach rozbrzmiał głos Stavengera.

— Jestem.

— Tuzin żołnierzy przeszedł pod zbocze góry z boku śluzy. Są poza zasięgiem naszych kamer. Co robią?

— Giap był przygotowany na takie pytanie.

— Zakładają stanowisko techniczne, żeby naprawiać uszkodzone skafandry. Próbują usunąć pył z wizjerów i przegubów.

Stavenger milczał. Uwierzy w moje kłamstwo? — zastanawiał się Giap.

— Wróćmy do głównej kwestii — powiedział wreszcie dowódca Bazy. — Wycofacie się i zostawicie nas w spokoju?

— Nie wolno mi tego zrobić. — Giap starał się przeciągnąć rozmowę. — Rozkazy nie pozwalają.

— Jeśli spróbuje pan odciąć nam prąd, będziemy zmuszeni otworzyć ogień.

Giap uznał, że rozmówca powiedział to z wielką niechęcią.

— W takim razie proponuję się poddać, natychmiast. Póki jeszcze macie okazję.

— … Póki jeszcze macie okazję — naglący ton Giapa włączył dzwonki alarmowe w głowie Douga.

— Co ma pan na myśli? — zapytał. — Nie przyjmie pan kapitulacji, gdy kable zostaną przecięte?

Pułkownik odpowiedział po długiej chwili.

— Jeśli zaczniecie strzelać do moich żołnierzy, jeśli zacznie się wymiana ognia, kto wie, czym to się skończy? Przebiegu bitwy nie da się przewidzieć. Może polec wielu ludzi.

Doug miał wrażenie, że słowa pułkownika zawierają ukryty podtekst. Chce, żebym czytał między wierszami, pomyślał. Co próbuje mi powiedzieć?

— Pułkowniku, zastanawiam się, co…

Centrum kontroli zatrzęsło się tak gwałtownie, że Doug nieomal spadł z krzesła. Niskie dudnienie odbiło się echem w skalnej komorze. Światła zamrugały.

— Co to było?

— Trzęsienie ziemi?

— Eksplozja!

Doug szybko przejrzał ekrany. Farmy solarne wydawały się nietknięte; nikogo nie było w pobliżu.

— Fabryka wody! — wrzasnął technik. — Straciliśmy kontakt z fabryką wody.

— Te sukinsyny wysadziły fabrykę wody!

Centrum kontroli

— Fabryka wody na ekran! — zawołał Doug.

— Kamery wyłączone — odkrzyknął technik.

Ekran pozostał pusty.

— Jinny, wyślij tam ekipę naprawczą!

— Już są w drodze — krzyknęła Anson przez ramię, spiesząc do wyjścia.

— Powtórka z kamer ochrony.

Gordette stanął za nim i zacisnął ręce na jego ramionach. Doug zobaczył zautomatyzowaną fabrykę wody. Przez ekran, z góry na dół, przesunęła się niewyraźna postać, potem nastąpił błysk i kamera przestała działać.

— Co to było? — zapytał Doug.

— Człowiek — odparł Gordette.

— W skafandrze — dodał ktoś inny.

— W skafandrze…? — Dougowi serce zamarło. — Szyby plazmowe! Wchodzą przez stare szyby plazmowe!

— Do licha, a co to takiego? — zapytał Gordette.

Zimmerman zachwiał się, gdy nastąpiła eksplozja. Metalowy cylinder spadł z hukiem na wyłożoną płytkami podłogę. Inoguchi przytrzymał się stołu, żeby nie stracić równowagi.

— Bomba? — zapytał.

— Albo jakiś wypadek — odparł Zimmerman. Obaj naukowcy pracowali bez wytchnienia przy produkcji nanomaszyn dla Cardenas i zespołu medycznego. Nie śledzili przebiegu bitwy. Zimmerman stwierdził, że nie chce nic wiedzieć, dopóki bitwa nie rozstrzygnie się w taki czy inny sposób.

— Spróbuje pan się dowiedzieć? — zapytał Inoguchi. Miał zatroskaną minę. — Może powinniśmy opuścić laboratorium?

— Opuścić…? — Krzaczaste brwi profesora strzeliły w górę.

— Przed ukończeniem tej partii? Przerwać pracę? Nigdy!

Inoguchi podszedł do najbliższego telefonu.

— Może przynajmniej zapytamy, co się stało.

— Dobrze. Niech pan dzwoni. Ja sprawdzę przebieg…

Usłyszeli mrożący krew w żyłach zgrzyt metalu o metal, płyta w suficie pękła i dwie postacie w skafandrach w lunarnym zwolnionym ruchu opadły na środek laboratorium.

— Gott in Himmel! — ryknął Zimmerman. — Co to takiego? Jak mam pracować w takich warunkach?

Dwaj intruzi ruszyli powoli między stołami laboratoryjnymi, rozglądając się jak dzieci w sklepie z zabawkami. Skafandry mieli obwieszone pękatymi pakunkami owiniętymi w folię, z przyczepioną do nich prostą czarną skrzyneczką.

Inoguchi dostrzegł czerwone guziki na czarnej skrzynce. Detonatory! — pomyślał.

Intruz, który zbliżał się do Zimmermana, podniósł wizjer, odsłaniając przystojną twarz ze schludnie przystrzyżoną brodą.

— To laboratorium nanotechnologiczne? — zapytał z oksfordzkim akcentem.

— Kim jesteście? — zapytał Zimmerman. — Co tu robicie?

— Bomby — sapnął Inoguchi, cofając się w kierunku drzwi.

— Zamachowcy samobójcy!

— Nie ruszać się! — rozkazał młody brodacz. Inoguchi zamarł w pół kroku.

Drugim intruzem była kobieta.

— Profesor Zimmerman, prawda? — zapytała słodkim, melodyjnym głosem.

— Tak, a wy mi przeszkadzacie w niezmiernie ważnej pracy — wybuchnął Zimmerman.

Kobieta uśmiechnęła się.

— Bóg jest wielki — powiedziała i wcisnęła guzik detonatora.

Zimmerman zobaczył błysk, a potem już nic.

Drugi wybuch wstrząsnął centrum kontroli mocniej niż pierwszy.

— Wysadzili nanolaboratorium!

— Jesteśmy atakowani!

Szyby wentylacyjne, pomyślał Doug. Wspomniał, jak sam nimi pełznął, przed laty, żeby dostać się do OKŚ, zanim jego obłąkany brat zdąży zniszczyć ośrodek.

Pamiętał, że w zboczu góry znajduje się podwójny właz, swego rodzaju prymitywna śluza. W szybach jest powietrze, ale z centrum kontroli można wypuścić je w próżnią. Potem przypomniał sobie, że intruz, który wdarł się do fabryki wody, był w skafandrze.

Ktoś odtwarzał nagranie z kamery w nanolaboratorium. Dwie postacie w skafandrach zeskakiwały z szybu.

Zimmerman! — pomyślał Doug.

— Zabiliście profesora Zimmermana! — ryknął do mikrofonu. — Zabiliście profesora Zimmermana!

Siedzący samotnie w kabinie ciągnika pułkownik Giap usłyszał udręczone wycie Stavengera.

— Dlaczego nam to robicie? — krzyczał dowódca Bazy Księżycowej. — Dlaczego? Dlaczego zabiliście tego starego człowieka?

Faktycznie, dlaczego? — zapytał się Giap. Bo rozkazał mi to polityk z Nowego Jorku, a ja muszę wykonywać rozkazy. Żołnierz musi wykonywać rozkazy, bez względu na katastrofalne skutki. Żadna armia nie przetrwa bez żelaznej dyscypliny.

— To nie jest wojna — krzyczał Stavcnger. — To jatka. Bezsensowna rzeź!

— Tak — powiedział Giap tak cicho, że nie był pewien, czy rzeczywiście się odezwał. — Ich zamiarem jest zniszczenie Bazy Księżycowej i wszystkich, którzy tam przebywają.

— Chcecie więc zabić nas wszystkich.

— Nie ja — odparł Giap. — To nie moje dzieło, nic moje pragnienie. Ja tylko wykonuję rozkazy.

— Jak Himmler, Bormann i wszyscy inni naziści. — Głos Stavengera ociekał kwasem.

Giap nie odzywał się, myśląc: Faure nie nakazał mi milczenia. Chyba mogę poinformować go, co ich czeka. Może…

— Zostaliście zaatakowani przez samobójczych zamachowców. Fanatyków. Nic żołnierzy sił pokojowych. To ochotnicy z Nowej Moralności — mówił gorączkowo, jakby się bał, że gdy przerwie choćby na chwilę, nie doda już ani słowa. — Jest ich siedmioro: po jednym na fabrykę wody, ośrodek kontroli środowiska, rozdzielnię prądu, centrum kontroli i farmę. Dwóch na laboratoria nanotechnologiczne.

Głos Stavcngera natychmiast stwardniał.

— Idą starymi szybami plazmowymi?

Giap pokiwał głową.

— Tak.

— I nawet gdybyśmy teraz się poddali, spowodują takie zniszczenia, że wszyscy zginiemy.

Giap powtórzył gest, ale tym razem nie mógł zmusić się do wypowiedzenia choćby jednej sylaby.

Wyłączył radio. Dalsza rozmowa byłaby bezowocna, bezcelowa, niedorzeczna, powiedział sobie. Teraz wszystko zależy od ludzi z Bazy Księżycowej. Niech się bronią, jeśli mogą. Powiedziałem im więcej, niż powinienem. Zobaczymy, jak wykorzystają moje informacje. Jeśli w ogóle coś zrobią.

Zgrzyt metalu o metal wyrwał Edith z drzemki. Usiadła gwałtownie, przestraszona. Znowu! Jak drapanie paznokciami po tablicy.

Gdy mrugając rozglądała się po zaciemnionym studiu, z cienistego sufitu spłynął człowiek w skafandrze i wylądował z hukiem na kolanach.

Edith podniosła się z przepastnej kanapy Zimmermana i podeszła do niego. Pomogła mu wstać.

— Co tu robisz? — zapytała. — Co się dzieje?

Odpowiedź była stłumiona przez hełm. Coś o centrum kontroli, pomyślała.

— Nie słyszę. Podnieś wizjer, przecież tu jest powietrze.

Podniósł wizjer. Był młody, o orientalnej urodzie.

— To centrum kontroli? — zapytał.

Edith pokręciła głową.

— Zabłądziłeś. Centrum kontroli jest prawie pół…

— Urwała. Spostrzegła, że nieznajomy jest okręcony czymś, co wygląda na materiały wybuchowe.

Siła wybuchu wygięła drzwi do fabryki wody. Jinny Anson kazała je otworzyć dwóm najroślejszym mężczyznom z ekipy naprawczej.

Wewnątrz zobaczyli ruinę, dymiącą plątaninę rur i pomp wokół leja wyrwanego w skalnej podłodze. Woda! Woda lała się z popękanych rur, które zwisały luźno ze strzaskanych wsporników, szorowała po podłodze i spływała do wyrwy.

Pokasłując, Anson zbliżyła się do leja.

— Odciąć te rury — poleciła. — Zamknąć dopływ wody.

— Woda może przeciec do tunelu poniżej — powiedział ktoś z zespołu.

Anson pokręciła głową.

— Lej nie jest dość głęboki. Wybuch nie przebił skały na wylot.

— Może i tak, ale woda wpływa do kanału między poziomami — zauważyła jedna z kobiet, inżynier. — Tamtędy biegną rury i przewody. Może spowodować zwarcie.

— Jezusie na odrzutowych nartach! — warknęła Anson. — Jeśli woda przesączy się do głównej stacji rozdzielczej…

— Stracimy zasilanie.

— Najważniejsze jest odcięcie dopływu. — Anson przynagliła ludzi zakręcających zawory.

Ta woda płynie aż z bieguna, pomyślała, a taki odmóżdżony palant robi bum i rozlewa ją po całej Bazie. Marnowanie cennej wody było dla niej — jak zresztą dla każdego starego lunonauty — po prostu świętokradztwem.

— Jak usunąć wodę, która zebrała się w leju? — zapytała kobieta. — Pewnie już wsącza się do kanałów.

Anson odpowiedziała bez namysłu:

— Wyssać próżniowo.

— Co?

Doug siedział jak sparaliżowany przed swoją konsolą, z trudem zbierając myśli. Zamachowcy-samobójcy. Fanatycy religijni. Już rozwalili fabryką wody i laboratorium Zimmermana. OKŚ, rozdzielnia i farma są po drugiej stronie Bazy; kamikadze nie mieli czasu, żeby dotrzeć tak daleko. Ale pułkownik powiedział, że jeden ma zaatakować centralą. Czemu jeszcze go nie ma?

— Bam — powiedział, odwracając się do Gordette’a. — Wyślij ludzi do pilnowania OKŚ…

— I innych punktów, wiem — odparł Gordette. — Możemy użyć zdobytej broni. Strzelać do sukinsynów, gdy tylko otworzą włazy w suficie.

— Jeśli zdołasz to zrobić bez detonowania materiałów wybuchowych.

Gordette wzruszył ramionami.

— Nie sądzisz, że na jedno wyjdzie?

Doug przyznał z niechęcią:

— Tak, chyba. Ale coś trzeba robić.

— Racja — zgodził się Gordette.

Technik łączności zawołał:

— Pilna rozmowa od Anson z fabryki wody.

— O co chodzi, Jinny? — zapytał Doug.

Z fabryki wody nie było obrazu. Słyszeli tylko podekscytowany głos.

— Musisz otworzyć szyby plazmowe na próżnię — mówiła Anson. — Tylko w ten sposób możemy szybko pozbyć się wody. Inaczej przesączy się do stacji rozdzielczej i zostaniemy bez prądu.

— Otworzyć szyby na próżnię?

— Tak.

— Przecież wy tam jesteście.

— Wynosimy się najwyżej za pięć minut. Tutaj jest kompletna ruina. Ludzie odcinają dopływ, ale lej jest pełen wody, która wsącza się do kanałów między poziomami.

Doug spojrzał na elektroniczny schemat bazy na ścianie. Fabryka wody była ciemna; jedna sekcja kwater mieszkalnych na niższym poziomie też straciła zasilanie.

— Zwarcie w drugim tunelu mieszkalnym — powiedział.

— Otwórz szyby! — przynagliła Anson. — Zanim to samo stanie się w całej cholernej Bazie!

— Dobrze — powiedział i dodał w duchu: Jeśli urządzenia sterujące nadal są sprawne.

— Daj mi pięć minut na wyjście — dodała Anson.

— Dobrze.

Prawie tyle czasu zabrało wczytanie starego programu, który obsługiwał przegrody w szybach wentylacyjnych: dwa włazy na powierzchni góry i pojedyncze klapy, rozmieszczone niemal przypadkowo, otwierające się tylko w jedną stronę — na zewnątrz — jak zastawki w tętnicach.

Doug pamiętał, że otworzenie wielu z tych przegród było bardzo trudne, gdy czołgał się szybami siedem lat wcześniej. Zawiasy zapieczone lunarnym pyłem, niemalże zaspawane. Czy silniki zaskoczą? Czy zareagują na komendy programu?

Podniósł głowę, gdy padł na niego cień. Gordette stał nad nim z karabinem przewieszonym przez pierś.

Nim zdążył zapytać, Gordette uśmiechnął się ponuro i powiedział:

— Ja pilnuję centrum kontroli. Ochrona rozsyła zespoły w inne miejsca. Mnie kazali zostać tutaj; nie chcą mieć mnie z sobą.

Doug nie miał czasu na martwienie się o zranione uczucia Gordette’a. Zamrugał, bo nagle coś wpadło mu do głowy, i tyleż do niego, co do siebie powiedział:

— Jeśli otworzymy wszystkie szyby, możemy wydmuchnąć kamikadze, którzy się nimi czołgają.

Gordette wzniósł brwi o pół centymetra, ale nie skomentował.

— Zwłaszcza jeśli do każdego kanału zaczniemy pompować powietrze pod wysokim ciśnieniem — mówił Doug. — Przemienimy stare szyby w tunele aerodynamiczne!

Przywołał Vince’a Falcone’a, pospiesznie wyjaśnił swój plan, a potem pochylił się nad klawiaturą.

Plazmowy kanał wentylacyjny

Łatwo było stracić orientację w ciemnych, pustych plazmowych kanałach wentylacyjnych. Czołganie się w skafandrze ze stoma kilogramami materiałów wybuchowych wokół pasa nie ułatwiało zadania.

Dotrą na miejsce, powtarzał sobie Amos Yerkes. Mam najtrudniejsze zadanie, ale wykonam je. Przydzielili mi najdalszy cel, najtrudniejszy, bo wiedzą, że jestem najlepszy. Inni brali prochy dla kurażu, ale ja nigdy ich nie tknąłem. Jestem lepszy od nich i oni o tym wiedzą. Dlatego wyznaczyli mi najbardziej wymagające zadanie: wysadzenie ośrodka kontroli środowiska.

Yerkes miał dwadzieścia dwa lata i uważał się za nieudacznika, jako syn i jako mężczyzna. Ale w tym jednym nie zawiodę, obiecał sobie. „Nic w moim życiu — zacytował za Szekspirem, trochę przekręcając kwestię — nie odznaczy mnie tak szlachetnością jak rozstawanie się z życiem.”[6]

W świetle lampy na hełmie zobaczył kolejną z tych przeklętych przegród. Otwarcie paru ostatnich zajęło mu więcej czasu, niż się spodziewał. Miał wrażenie, że upłynęły godziny. Przegrody były zamknięte na amen i zanim udało mu się otworzyć pierwszą, skąpał się we własnym pocie. Kolejne klapy zatrzaskiwały się za nim z denerwującym hukiem, który musiał nieść się po całej Bazie.

Ta przegroda nie była inna: cienka metalowa płyta z zawiasami u spodu. Unieruchomiona przez zapieczony pył. Yerkes z uporem odgarniał go rękawicą, żałując, że nie może podnieść wizjera i dmuchać. Ale miał rozkaz nie rozszczelniać skafandra, na wypadek, gdyby wbrew przewidywaniom w kanałach nie było powietrza.

Gdy pracował, z potem zalewającym mu oczy, wyobrażał sobie nabożeństwo, które zostanie odprawione ku jego czci w Atlancie. Sam generał O’Conner wygłosi kazanie, pomyślał. Moi rodzice będą płakać i żałować, że nie traktowali mnie lepiej.

Vince Falcone był wdzięczny Księżycowi za niską grawitację, gdy wraz z sześcioma mężczyznami targał ciężkie butle z tlenem w kierunku ośrodka kontroli środowiska.

Pomysł Douga uważał za szalony, ale sam nie umiał wymyślić nic lepszego.

Musi się udać, powiedział sobie. Inaczej wszyscy za jakieś pół godziny będziemy martwi.

— Zabierzesz mnie do ośrodka kontroli środowiska — powiedział Japończyk.

— Nie mogę — wybuchła Edith.

Mocno złapał ją za rękę.

— Dlaczego?

Myśląc szybko jak nigdy w życiu, Edith skłamała:

— Korytarze są strzeżone. Oboje zostaniemy zastrzeleni w chwili, gdy stąd wyjdziemy.

Spojrzał na nią groźnie.

— I jesteśmy daleko od ośrodka — dodała szybko — twoja bomba go nie uszkodzi, jeśli zdetonujesz ją tutaj.

Powiódł wzrokiem po kamerach i biblioteczkach zapełnionych atrapami książek. Cel niewart zachodu.

— Boli — jąknęła Edith.

Puścił ją.

— Jesteś moim zakładnikiem.

— Dobra — powiedziała, rozglądając się po pustym, skąpo oświetlonym studiu. Nie ma gdzie się ukryć, nic, tylko sprzęt wirtualny i telewizyjny. Nawet gdybym złapała kamerę, trójnóg albo coś innego i spróbowała go ogłuszyć, ochroni go hełm. Poza tym facet może zdetonować bombę.

— Zadzwonisz do centrum kontroli i powiesz im, żeby się poddali — polecił młody człowiek chrapliwym, gardłowym głosem. — Jeśli odmówisz, zabiję nas oboje.

— Zadzwonią, nie ma obawy.

Doug wiercił się na krześle, czekając na znak, że Falcone jest gotów wpompować tlen pod wysokim ciśnieniem do szybów plazmowych.

— Jesteśmy już poza fabryką — zameldowała Jinny Anson, korzystając ze ściennego telefonu w korytarzu. — Trzeba odciąć całą sekcją korytarza, bo drzwi fabryki zostały uszkodzone przez wybuch.

— Dobrze — odparł. — Za parę minut otworzymy szyby na próżnię. — W duchu dodał: Szybciej, Vince!

— Telefon ze studia uniwersyteckiego — powiedział technik. Na środkowym ekranie pojawiła się twarz Edith. Była napięta, zmartwiona. Za nią ukazała się twarz mężczyzny w hełmie.

— Doug, jestem zakładnikiem…

Intruz odepchnął ją na bok.

— Macie natychmiast się poddać! Jeśli nie, wysadzę tę komorę razem z tą kobietą!

Doug miał wrażenie, że ktoś spycha go z urwiska. Zaschło mu w ustach. Musiał parę razy przeciągnąć językiem po zębach, żeby zebrać trochę śliny i dopiero wtedy powiedział:

— Zaczekaj. Poddam się. Tylko nie rób nic głupiego.

— Chcę rozmawiać z dowódcą Bazy! — zawołał terrorysta. — Nie z podwładnym!

— Jestem Douglas Stavenger, naczelny administrator Bazy Księżycowej.

Japończyk szeroko otworzył oczy.

— Douglas Stavenger? Ten, w którym roją się nanomaszyny?

— Tak, to ja. — Doug wyczuł za sobą krzepiącą obecność Bama Gordette’a.

— Musisz tu przyjść i poddać mi się osobiście!

— Rozumiem.

— Natychmiast! Szybko! Inaczej ją zabiję!

— Dobrze, już idę. — Doug przerwał połączenie i zerwał się z krzesła.

Gordette zastąpił mu drogę.

— Jeśli tam wejdziesz, zdetonuje bombę.

— Jeśli nie wejdę, zabije Edith.

Ośrodek kontroli środowiska

Falconc i jego ludzie przedzierali się przez labirynt rur i pomp regenerujących, rozprowadzających powietrze po całej bazie. Cylindry z tlenem łomotały głośno o wąski pomost z metalowej siatki, który wił się między pulsującymi urządzeniami.

— Jest! — zawołał jeden z mężczyzn, wskazując metalową klapę w skalnym suficie.

Falcone spojrzał w tamtą stronę. Strop był ocieniony, pocięty pajęczyną rur.

— Nie — powiedział. — Dalej. Szukamy ostatniego włazu. Na samym końcu.

Mężczyzna sieknął, ale ruszył w głąb OKŚ.

— Naprawdę zadziała? — zapytał drugi, posapujący za jego plecami.

— Gaz pod wysokim ciśnieniem z tej strony, próżnia z drugiej. Wydmuchnie wszystko, co nic jest przymocowane.

— Powinno — wydyszał mężczyzna.

Powinno, pomyślał Falcone. Jeśli przyniosą na czas pieprzone węże.

Doug mówił do ręcznego mikrofonu, biegnąc korytarzem w kierunku studia.

— Kiedy? — pytał.

— Nareszcie mamy węże — wychrypiał Falcone. — Daj mi pięć minut.

— Musimy otworzyć szyby, Vince! Woda spowodowała zwarcie w połowie sekcji na poziomie drugim.

— Trzy minuty.

— Dzwoń do centrali, gdy będziecie gotowi. Jinny wróciła, ona się tym zajmie.

— A ty?

Zerkając na Gordette’a, który sadził susami z karabinem w dłoniach, Doug odparł:

— Mam inne problemy.

Według oceny Amosa Yerkesa była to ostatnia przegroda między nim a ośrodkiem kontroli środowiska. Mrugając, żeby pozbyć się potu z oczu, żałując, że nic założył opaski na głowę, wyciągnął schematyczny plan Bazy Księżycowej i spróbował określić swoje położenie.

Tak, po drugiej stronie przegrody powinien być koniec tunelu. Jeszcze jeden zryw i będę wprost nad ośrodkiem kontroli środowiska Bazy Księżycowej.

Kiedy go wysadzę, pomyślał z radością, nie będą mieli czym oddychać. Nie odejdę sam, zabiorę z sobą ich wszystkich!

Z nową energią zabrał się za otwieranie przegrody.

Umazana smarem Jinny Anson siedziała przy konsoli Douga z palcem zawieszonym nad klawiszem, który miał otworzyć wszystkie przegrody w szybach plazmowych.

Szybciej, Vince, mruczała pod nosem. Pospiesz się, ty wielka małpo.

Jak gdyby ją usłyszał, bo na ekranie pojawiła się jego smagła twarz.

Uśmiechając się szeroko, powiedział:

— Podłączone. Jesteśmy gotowi, kiedy tylko sobie życzysz.

Anson wydała westchnienie ulgi.

— Dziesięć sekund?

— Dziesięć sekund — powtórzył, błyskając zębami.

— Na mój znak… — Zerknęła na cyfrowy zegar. — Start!

— Odliczam dziesięć sekund.

Gdy zbliżyli się do podwójnych drzwi studia, Doug powiedział:

— Jesteś dość dobry, by zastrzelić go bez trafienia w materiały wybuchowe?

Gordette chrząknął.

— W które oko mam trafić?

Doug niemal stanął w pół kroku. Mamy zabić człowieka, pomyślał. Z zimną krwią. A przynajmniej spróbować.

— Poza tym — dodał Gordette — najpewniej mają plastik. Kule nie detonują tego materiału.

— Jesteś pewien?

— Aha — mruknął Gordette, nie gubiąc kroku.

Pracując nad ostatnią przegrodą, Ycrkes zastanawiał się, jak się spisali pozostali ochotnicy. Odczuł dwie eksplozje, lecz miał wrażenie, że od tamtej pory minęły całe godziny. Muszą mieć te same kłopoty, pomyślał, ale nic mają tak daleko jak ja. Wysadzę mój cel, zanim oni dotrą do swoich.

Ta myśl sprawiła mu przyjemność.

Czuł, że przegroda ustępuje, gdy oczyścił zawiasy z nagromadzonego pyłu. Nie tylko ustępuje, trzęsie się i łomocze…

Otworzyła się gwałtownie, uderzyła go w hełm, na wpół oszołomiła. Usłyszał szum, jakby wiatru, jakby ryczącego huraganu.

Ślizgał się wzdłuż kanału, sunął w tył na brzuchu, pchany przez jakąś olbrzymią rękę coraz szybciej i szybciej. W nikłym kręgu światła z lampy widział przemykające ściany kanału.

Desperacko próbował wyhamować, wbić palce w podłogę, ale nie miał się czego przytrzymać. Sięgnął w bok, do ścian tunelu, lecz siła wiatru oderwała ręce i mknął dalej jak piórko porwane przez tornado, wrzeszcząc ze strachu.

Pułkownik Giap wspiął się na dach kabiny traktora. Nie otrzymał żadnych wieści z Bazy Księżycowej po tym, jak powiedział Stavengerowi o zamachowcach. Żołnierze kręcili się wokół pojazdów, czekając na nieuniknione. Grunt zadrżał dwa razy ponad pół godziny wcześniej. Od tej pory panowała cisza i spokój.

Giap popatrzył na zegarek na rękawie skafandra. Już nie żyją, pomyślał. Są martwi lub umierający. Powinienem posłać żołnierzy, może paru zdołamy uratować.

Coś przyciągnęło jego oko. Zamrugał, niepewny, czy dobrze widzi. Chmura rozmigotanych iskier wypływała powoli z włazu, który prowadził do szybów plazmowych. Drabina ustawiona przez żołnierzy przewracała się powoli jak sztywny, zreumatyzowany starzec. Wreszcie w absolutnej ciszy padła płasko na dno krateru, wzbijając tuman pyłu.

Jak gejzer, pomyślał Giap, ale gejzer mieniących się klejnocików, które błyskały i mrugały w ostrym świetle Słońca. Płynęły i płynęły, rozpraszając się powoli po czarnym łunarnym niebie, tysiące milionów świetlików we wszystkich kolorach tęczy.

Potem z szybu wystrzeliło coś solidnego i ciężkiego. Giap zobaczył trzepoczące ręce i nogi. Skafander kosmiczny! Człowiek! Zrozumiał, że to jeden z ochotników. Ciało przeleciało nad dnem krateru i wylądowało twardo, wzbijając leniwą chmurę pyłu. Nie poruszyło się.

Pułkownik wytrzeszczył oczy, nie wiedząc, co o tym myśleć, co zrobić. Z kanału wyleciał drugi człowiek, przekoziołkował parę razy i wylądował hełmem w dół na regolicie. A potem trzeci, bezwładny, już nieprzytomny lub martwy. Spadł w pobliżu dwóch pierwszych.

Studio

Doug stanął przed dwuskrzydłowymi drzwiami opatrzonymi napisem OŚRODEK TELEWIZYJNY UNIWERSYTETU KSIĘŻYCOWEGO: NIE WCHODZIĆ, GDY MRUGA CZERWONA LAMPKA.

Kiedy sięgnął do gałki, Gordette złapał go za rękę.

— Czekaj — mruknął. — Zajrzyj, zanim wskoczysz.

Doug pokiwał głową i podszedł do telefonu przy drzwiach. Zadzwonił do centrum kontroli, poprosił o widok studia z kamer ochrony.

— Maksymalne powiększenie — polecił. — Ujęcie panoramiczne.

Zobaczył studio, mroczne w punktowym oświetleniu. Kamery, monitory, półki z elektronicznym sprzętem, kabina mikserska — pusta — stanowiska, gdzie Zimmerman, Cardenas i inni wygłaszali wykłady i prowadzili demonstracje, również puste.

Na myśl o Zimmermanie poczuł ukłucie bólu, ale szybko się otrząsnął. Edith jest tam z szaleńcem, przypomniał sobie. To teraz najważniejsze.

— Zatrzymaj — warknął Gordette.

Kamera znieruchomiała. Doug zobaczył, że szeroka kanapa Zimmermana została odsunięta od ściany; Edith i zamachowiec w skafandrze kucali pod jej osłoną.

— Ano, nic jest głupi — mruknął Gordette. — Odgrodził się od drzwi. Dopóki nie wylezie, nie będę w stanie go zdjąć. Musiałbym walić przez kanapę.

— I zabić Edith?

— Może namówisz go, żeby ją puścił… patrz!

— Co?

— Czy to największe powiększenie?

— Tak. O co chodzi?

Wpatrując się z natężeniem w niewielki ekran, Gordette powiedział:

— Wygląda na to, że trzyma kciuk na guziku detonatora.

— I?

— Uzbroił detonator. Kiedy zdejmie kciuk, bomba wybuchnie.

Douga ścisnęło w dołku.

— Więc jeśli go zastrzelisz, eksploduje?

— Tak.

— Co możemy zrobić?

— Nakłonić go do rozbrojenia detonatora.

Doug wiedział, że to daremne.

— Albo do uwolnienia Edith.

Gordette lekko skłonił głowę.

— Spróbować zawsze warto.

Anson patrzyła na dno krateru przed główną śluzą. Żołnierze w skafandrach gromadzili się wokół trzech nieruchomych ciał.

— Dwa wybuchy w nonolaboratoriach — powiedziała, odliczając na palcach — jeden w fabryce wody. To trzech. Jeden w studiu, to czterech. Z tymi trzema siedmiu. To wszyscy.

— Fabryka osuszona — zameldował technik. — Załogi naprawcze podłączają prąd w obszarach, gdzie nastąpiło zwarcie.

Vince Falcone wszedł ciężkim krokiem do centrum kontroli, krzywiąc zarośniętą twarz w radosnym uśmiechu.

Anson wstała, ściągnęła słuchawki i zarzuciła mu ręce na szyję.

— Udało się! — powiedziała i pocałowała go mocno.

Smagła twarz Vince’a wyraźnie pokraśniała.

— Zgadza się, wywialiśmy śmieci — powiedział. — Ale jeszcze jeden sukinsyn jest w studiu, prawda?

Pułkownik Giap był niemal zadowolony, gdy zameldował Fau-re’owi:

— Pokonali nas. Nic więcej nie możemy zrobić.

Twarz Faure’a na ekranie jego laptopa była niemal fioletowa z gniewu.

— Musicie coś zrobić! Pchnąć drugą falę żołnierzy! Zniszczyć farmy solarne! Cokolwiek!

Giap z rezygnacją odparł:

— Jeśli wyślę żołnierzy do tuneli, zostaną oślepieni i zneutralizowani jak pierwsza fala. Jeśli spróbuję zniszczyć farmy energii słonecznej, dojdzie do wymiany ognia i zginie wielu ludzi. To nie do przyjęcia.

Czekał trzy sekundy, obserwując sfrustrowaną twarz Faure’a. Może dostanie udaru, pomyślał. Faure wybuchnął:

— Kim pan jest, żeby decydować, jakie straty są nie do przyjęcia? Jestem pańskim zwierzchnikiem! Ja podejmuję decyzje!

— Posyłanie ludzi na śmierć jest bezcelowe. Ja tego nie zrobię.

Czekając na odpowiedź, Giap pomyślał, że bitwy wygrywa się lub przegrywa na poziomie moralnym. Jedna strona traci wolę walki — i to właśnie spotkało mnie. Czemu narażać żołnierzy dla tego nadętego małego polityka? Żeby zniszczyć Bazę Księżycową? Żeby uśmiercić dwa tysiące cywilów?

— Mówi pan — rzekł wreszcie Faure, ledwo panując nad głosem — że odmawia wykonania mojego bezpośredniego rozkazu?

— Mówię, że prędzej złożę dowództwo, niż wykonam taki rozkaz — odparł Giap, niemal zaskoczony własnymi słowami.

Moglibyśmy zniszczyć ich radiatory, pomyślał. Albo po prostu przeciąć rury, które łączą radiatory z wnętrzem Bazy, a potem odejść. Po paru minutach zaczną się gotować we własnym cieple. Obędzie się bez wymiany strzałów, jeśli natychmiast się wycofamy. Ale co to da? Wyjdą i wszystko naprawią.

Nie, pomyślał, lepiej odejść teraz, póki wszyscy są cali i zdrowi. Święta Siódemka straciła życic, to wystarczy. Dość bezsensownego zabijania.

— Zależy mu na mnie — powiedział Doug, sięgając do drzwi studia. — Odda Edith za mnie.

— Może — mruknął Gordette.

— To nasza jedyna szansa.

— Co to znaczy „nasza”, biały człowieku? Chce rozwalić ciebie!

— Nie mogę tu stać i patrzeć, jak zabija Edith.

Podnosząc na niego zaczerwienione oczy, Gordette powiedział cicho:

— Wiem.

Jakby się rozluźnił. Opuścił karabin, trzymając ręką za lufę, opierając kolbę o podłogę.

— Zostaniesz tutaj, Bam — powiedział Doug. — Jeśli zobaczy karabin, może detonować bombę.

— Tak. — Gordette z rezygnacją pokiwał głową. — Idź.

Patrzył, jak Doug otwiera drzwi i wchodzi do mrocznego studia. Doug chce umrzeć, pomyślał. Jest na to gotów. Tak go zmęczyli, że chce oddać swoje życie w zamian za nią. Potem zrozumiał, że poświęca sienie tylko dla Edith. Dla Bazy Księżycowej. Chce oddać życie za nas. Za nas wszystkich. Na miłość boską, chce umrzeć za mnie.

A co ja chcę zrobić dla niego? — zapytał się w duchu. Potem napłynęła nowa myśl: Jeśli on umrze, co się stanie ze mną? Reszta ludzi mi nie ufa. Nienawidzą mnie. Oskarżą mnie, że go nie ochroniłem. Ale co mogę zrobić? Co chcę zrobić? Czy jestem gotów dać się zabić dla niego?

Doug tymczasem zrobił parę kroków w głąb mrocznego studia. Zawołał:

— Edith, nic ci nie jest?

Powoli podniosła się na nogi.

— Nic — odparła drżącym głosem.

Zamachowiec wysunął czubek głowy zza oparcia kanapy. Doug zobaczył, że zdjął hełm. Rąk nie widział.

— Ty jesteś Douglas Stavenger?

— Jestem Douglas Stavenger.

Mężczyzna syknął z satysfakcji.

— Kami wa subarashil Podejdź tutaj, do mnie. Natychmiast!

— Najpierw musisz ją puścić — powiedział Doug.

— Kiedy staniesz przy mnie, pozwolę jej odejść.

— Nic. Najpierw ją puść. Gdy bezpiecznie wyjdzie z pokoju, podejdą i staną obok ciebie.

— Nic ufasz mi?

Doug niemal się uśmiechnął.

— Chcę mieć pewność, że będzie bezpieczna. Nie może dojść do żadnego… wypadku.

— Czemu ja miałbym ci ufać? Jesteś pełen diabelskich nanomaszyn!

A ty nienawiści, pomyślał Doug. A może strachu? Czy mogę zagrać na jego strachu? Czy nie pogorszę sytuacji?

— Moje nanomaszyny nie wyrządzą krzywdy ani tobie, ani nikomu innemu — powiedział.

— To nie czyni różnicy — odparł młody człowiek. — Niebawem obaj będziemy martwi.

— Tak, to prawda. Ale puść kobietę. Ona nie ma nic wspólnego z tym, co ma się rozegrać między tobą i mną. Jest tutaj gościem, uwięzionym przez wojnę. Puść ją.

— Kiedy do mnie podejdziesz, ona będzie mogła odejść.

Pat. Raptem Doug wpadł na pomysł:

— Przynajmniej pozwól jej wziąć kamerę i nagrać nasze ostatnie chwile. Żeby cały świat mógł zobaczyć, co zrobiłeś.

Nawet w przyćmionym świetle zobaczył, że oczy młodego człowieka pojaśniały. Zaczął coś mówić, urwał w pół słowa. Doug czuł pulsowanie krwi w uszach. Wreszcie zamachowiec powiedział szorstko:

— Dobrze, może sfilmować nasze ostatnie chwile.

Jeśli Edith miała im za złe, że mówią o niej w trzeciej osobie, to tego nie okazała. Nie czekając na kolejne słowa, ruszyła do stojącej przy drzwiach półki ze sprzętem elektronicznym.

Zamachowiec nadal chował się za kanapą. Czy Bam zdoła go zastrzelić? — zastanawiał się Doug.

— Teraz ty podejdź tutaj! — rozkazał młody człowiek.

— Nie! — ryknął Gordette.

Doug odwrócił się i zobaczył pięść Gordette’a sunącą ku swojej szczęce. Potem wszystko się rozmazało i osunął się na podłogą.

— Wynoś siq stąd! — wrzasnął Gordette do Edith. — Zabierz go z sobą!

Doug poczuł, jak Edith obejmuje go i ciągnie do drzwi. Były tylko parą kroków dalej, ale wydawały się odległe o mile…

— Co… — wymamrotał, nadal oszołomiony, nie będąc w stanie się podnieść. — Czekaj, nie…

— Stój! Kim jesteś? — wrzasnął zamachowiec, przypadając za kanapą.

Idąc niespiesznie w jego stronę z karabinem na wysokości biodra, Gordette powiedział:

— Jestem aniołem śmierci, człowieku. Chcesz umrzeć? Ja też.

Gordette uśmiechnął się, gdy wreszcie zrozumiał piękną, niepodważalną prawdę. To ja biegłem ku śmierci. To ja muszę umrzeć. Przynajmniej teraz moja śmierć będzie coś znaczyć, na coś się przyda.

— Zabiję nas wszystkich! — krzyknął zamachowiec.

— Śmiało — odparł Gordette spokojnie.

W korytarzu Doug podnosił się na nogi, a Edith zasuwała drzwi. Usłyszeli trzask strzałów, a potem potężna eksplozja wyrwała drzwi z prowadnic i przewróciła Edith na podłogę.

Dopiero po pół godzinie Gcorges Faure ochłonął na tyle, by wcisnąć klawisz interkomu i powiedzieć prawie normalnym tonem:

— Widzę, że podczas mojej rozmowy z dowódcą sił pokojowych na Księżycu było kilka telefonów. Proszę poinformować wszystkich, że jestem zajęty.

Asystent odparł:

— Pan Yamagata nalega, panie sekretarzu generalny.

Faure zobaczył nazwisko Yamagaty na pierwszym miejscu listy na ekranie komputera.

— Jestem zajęty — powtórzył surowo.

— Tak, rozumiem.

Przez długi czas siedział w fotelu, zlewając się zimnym potem. Muszę wyglądać okropnie, pomyślał. Podniósł się i poszedł do łazienki.

W lustrze nad umywalką zobaczył twarz człowieka przegranego. Buntownicy z Bazy Księżycowej odnieśli zwycięstwo, pomyślał.

Spryskał twarz wodą, wytarł się do sucha, potem starannie przyczesał włosy. Muszę zmienić ubranie, pomyślał. Ten garnitur jest pognieciony i przepocony.

Gdy sięgał po wodę kolońską, zabrzęczał telefon przy umywalce. Zignorował go.

Baza Księżycowa wygrała bitwę, myślał, wklepując w policzki piżmową wodę, ale nie wojnę. Prostując kręgosłup, prężąc ramiona, powtórzył do odbicia w lustrze: Nie, nie wojnę.

Telefon znów zabrzęczał. I jeszcze raz.

Waląc w klawisz, Faure warknął:

— Mówiłem, żeby nie przeszkadzać!

Usłyszał głos asystenta:

— Prezydent Stanów Zjednoczonych, panie sekretarzu generalny.

Faure’owi opadły ramiona. A może jednak wojna jest przegrana, pomyślał.

Izba chorych

Edith wypłynęła z czarnej głębiny i spróbowała otworzyć oczy. Powieki kleiły się, jakby spała przez bardzo długi czas. Ktoś nad nią stał, widziała rozmytą plamę twarzy. Zamrugała, skupiła spojrzenie.

— Doug — wychrypiała. Głos zabrzmiał dziwnie w jej uszach, jakby to nie ona mówiła.

Uśmiechnął się do niej. Zauważyła, że ma poszarpaną czerwoną linię z boku czoła. Pochylił się i pocałował ją lekko w usta. Jego wargi poruszyły się, ale nie dobył się z nich żaden dźwięk.

Z uśmiechem pochylił się nad nią. Poczuła, że coś wsunął jej do ucha.

— Słyszysz mnie teraz? — zapytał. Głos miał blaszane brzmienie, jakby dochodził z rozstrojonego radia. I w tle pobrzmiewało irytujące dzwonienie.

Skinęła głową.

— Wybuch ogłuszył nas oboje — powiedział. Edith miała wrażenie, że słowa płyną do niej przez tunel z Marsa. — Nanomaszyny naprawiły mnie w parę godzin, ale ty przez parę dni będziesz musiała nosić słuchawkę.

Dopiero teraz spostrzegła, że coś białego przysłania jej widok. Bandaż. Podniosła ręce do twarzy; obie były grubo obandażowane.

— Zostałaś porządnie poobijana, ratując mi życie — powiedział. — Wyciągnęłaś mnie na korytarz, ale wyrwane drzwi pchnęły cię na ścianę.

— Moja twarz?

— W drodze jest najlepszy chirurg plastyczny w Stanach. Za parę tygodni będziesz jak nowa. Szybciej, jeśli poddasz się nanoterapii.

— Nano… — Nagle dotarło do niej, co powiedział. — Chirurg ze Stanów? Blokada skończona?

— Wojna skończona. Wygraliśmy. Mniej więcej. Edith chciała usiąść, ale ból sprawił, że opadła na poduszki. Doug wyciągnął ręce.

— Powoli — powiedział. — Jeszcze nie jesteś gotowa do tańca.

— Ty jesteś.

— Mam do pomocy moich małych przyjaciół.

— Możesz zaaplikować mi nanomaszyny? Pomóc mi wyzdrowieć?

— Tak — odparł. — Kris Cardenas porozmawia o tym z tobą za jakiś czas.

— A wojna? Wygraliśmy?

— Żołnierze wrócili do Nippon Jeden z ciałami trzech samobójców. Japonia i Stany Zjednoczone zażądały od Rady Bezpieczeństwa rewizji posunięć Faure’a przeciwko Bazie Księżycowej. Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości zgodził się rozpatrzyć naszą petycję o niepodległość w listopadzie. Polecił Faure’owi zostawić nas w spokoju do czasu podjęcia decyzji.

— Wygraliśmy — powiedziała Edith słabo, jakby goniła resztkami sił. — Ty wygrałeś, Doug.

— Ale za jaką cenę? Zimmerman, fabryka wody, Bam Gordette…

Wspomniała ostatnie chwile w studiu.

— Kiedy cię uderzył, myślałam, że znowu zdradził. Myślałam, że przeszedł na ich stronę.

— Ocalił nas. Oddał za nas życie.

— Chciał umrzeć — przypomniała Edith. — Tak powiedział. Tak samo jak zamachowiec.

Doug ze smutkiem pokręcił głową.

— Bam. Zimmerman. Mój ojczym, Lew. I Tamara.

— Poniosłeś straszne straty.

— Fabrykę wody możemy odbudować — powiedział cicho, żałośnie. — Ale ludzi nie zastąpimy.

— Wszystko przez Faure’a.

— Nie, nie tylko. Nie osiągnąłby niczego, gdyby nie miał tak wielkiego poparcia. Ty jesteś prawdziwym bohaterem tej wojny, Edith. Ty przeciągnęłaś opinię publiczną na naszą stronę.

— Ja tylko paplałam.

Uśmiechnął się lekko.

— Cholernie dobrze.

Udała zaskoczenie.

— Przekleństwo? W twoich ustach?

Uśmiechnął się szerzej.

— To był długi, ciężki dzień, Edith.

— Zgadza się. Ale warto było. Mimo wszystko było warto.

Pokiwał głową.

— Może masz rację. Mam nadzieję.

Wigilia

Doug porównał czas na zegarku ręcznym i ściennym, krążąc po pustym holu portu rakietowego.

Na styk, myślał. Byle nie za późno.

Wrócił myślami do dni, kiedy zakradał się do starego portu rakietowego, żeby patrzeć na starty i lądowania lunarnych pojazdów transferowych. Nie minęło nawet osiem lat, ale tamte czasy ginęły w mgle zamierzchłej historii.

Teraz patrzył na wielki ekran w podpowierzchniowym holu portu rakietowego, gdy LPT z matką na pokładzie opadał z wdziękiem na niewidzialnych strumieniach gazów wylotowych, wzniecając burzę pyłu i kamyków wokół betonowej płyty lądowiska. Wielki niezdarny statek usiadł na cienkich nogach. Z bulwiastymi plastiglasowymi kapsułami dla załogi i pasażerów wyglądał jak ogromny metaliczny owad.

Dobra, usiedli. Teraz trzeba podłączyć rękaw. Nie ma chwili do stracenia.

Niedawno odnowiony hol świecił pustkami. Jego matka i lekarze byli jedynymi pasażerami LPT, pomijając Lwa Brudnoja.

Doug spodziewał się, że jego życie uprości się po zakończeniu wojny, ale stało się bardziej gorączkowe. Podczas gdy Joanna i Seigo Yamagata osobiście negocjowali fuzję Masterson Ae-rospace Corporation i Yamagata Industries, Ltd., on został wciągnięty w wir tworzenia rządu niepodległej Bazy Księżycowej i rozwiązywania delikatnych problemów osobistych ludzi, którzy chcieli zostać na Księżycu bez rezygnowania z ziemskiego obywatelstwa.

Jutro z Nippon Jeden miał przybyć Toshiro Takai, składając pierwszą osobistą wizytę w Bazie Księżycowej po latach kontaktów wirtualnych. Doug zamierzał poruszyć nadzwyczaj drażliwy temat. Chciał zapytać, czy Nippon Jeden nie poszłaby przykładem Bazy Księżycowej i nic uniezależniła się od Japonii. Wątpił, czy Takai mógłby się zdobyć na coś takiego, ale wiedział, że poczułby się urażony, gdyby nie zapytał.

Wreszcie jeden z techników portowych wszedł do holu — okropnie wolno, jego zdaniem — i wystukał kod na ściennej tablicy przy włazie do rękawa. Lśniące metalowe drzwi rozsunęły się na parę centymetrów, powietrze z szumem wpadło z rękawa, w którym panowało podwyższone ciśnienie.

Zdenerwowany, przejęty Doug patrzył, jak piloci LPT otwierają właz na całą szerokość. Zaraz za nimi stali lekarze, dwaj mężczyźni i dwie kobiety w zwyczajnych ziemskich ubraniach. Wyglądali na pewnych siebie i kompetentnych, gdy szli za technikiem do traktora, by jechać do izby chorych.

Wreszcie pojawiła się Joanna, o lata starsza niż wtedy, gdy Doug widział ją ostatnim razem, ale nadal władczo wspaniała w zielonej sukni Yuletide, błyszczącej w świetle lamp.

— Witamy w Bazie Księżycowej — powiedział zwyczajowo i objął matkę.

Widział, że jest zmęczona, że ma ciemne kręgi pod oczyma, ale przynaglił:

— Chodź, nie mamy chwili do stracenia.

— Moje rzeczy…

— Obsługa się nimi zajmie. Sam im poleciłem. Wiedzą, co robić.

Pokiwała głową jakby z wahaniem, ale pozwoliła, by złapał ją za rękę i pociągnął do tunelu, który prowadził do głównego sektora Bazy. Pomógł jej wsiąść do starego traktora, potem sam wskoczył na miejsce kierowcy i zapuścił silniki elektryczne.

— Mam nadzieję, że się nie spóźniliśmy — powiedziała.

— Mało brakowało.

Gdy jechali długim, prostym, nijakim tunelem, w świetle lamp zmieniającym się jak fazy Księżyca, Joanna opowiedziała synowi o negocjacjach z Yamagatą.

— Musimy kontynuować produkcję kliprów — oświadczył Doug. — To najważniejsze. To ekonomiczny fundament Bazy.

— Seigo się z tym zgadza — powiedziała Joanna. — Obecnie jest za, gdy Faure ustąpił z ONZ. Rozmawialiśmy nawet o nanoprodukcji samochodów.

— Z użyciem nanomaszyn?

— W Japonii.

— O rany! Naprawdę się pozmieniało!

— Jak się okazało, u podstaw pragnienia przejęcia Bazy leżały wasze możliwości nanomedyczne.

Doug popatrzył na nią ze zdziwieniem.

— Myślałem…

Joanna uciszyła go, podnosząc dłoń.

— Seigo jest genetycznie predysponowany do zachorowania na raka. Chciałby przylecieć i poddać się nanoterapii, gdyby rozwinęły się guzy.

— Dlatego chciał przejąć Bazę?

Przytaknęła.

— To prawdziwy powód. Współpracował z Faure’em nad przejęciem Bazy, żeby w sekrecie poddać się nanoterapii.

— I w konsekwencji zabił Zimmermana.

— Nadal jest Kris Cardenas.

Wrząc z gniewu, Doug warknął:

— Czemu Kris miałaby mu pomagać? Zabił Zimmermana! Może nawet był zamieszany w zabójstwo Lwa.

Joanna wydawała się dziwnie nieporuszona.

— Nie wyciągaj pochopnych wniosków, Doug. Seigo nie jest diabłem wcielonym. Drzemie w nim trochę chrześcijańskiego miłosierdzia.

Popatrzył na nią w blasku przesuwających się lamp.

— Co między wami zaszło?

— Nic — odparła szybko. — Z wyjątkiem… Chyba nauczyliśmy się wzajemnego szacunku. I on nie miał nic wspólnego ze śmiercią Lwa. To robota Nowej Moralności.

— Jesteś pewna?

— Moi ochroniarze wybadali, że korporacja jest zinfiltrowana przez zelotów ruchu. Dlatego postanowiłam zamieszkać tu na stałe.

— Nie możesz z nimi nic zrobić? Na Ziemi, rzecz jasna.

— Jest ich zbyt wielu, Doug — odparła rzeczowo. — Dopóki możemy działać na Księżycu i używać nanotechnologii, niech duszą się we własnym sosie przez jedno czy dwa pokolenia. Dostaną, na co zasłużyli.

— Mówisz jak Jinny Anson. Ona najchętniej wcale nie kontaktowałaby się z Ziemią.

— Nie byłoby tak źle.

Nagle Doug wyobraził sobie Ziemię, wiszącą na ciemnym lu-narnym niebie, jasną i piękną.

— Nie możemy pozwolić, żeby się podusili — mruknął.

— Doug, na Ziemi żyje ponad dziesięć miliardów ludzi. Nie możemy im pomóc.

— Tak, możemy. Przynajmniej możemy spróbować.

— Pokręciła głową.

— Myślałam, że chcesz patrzeć w przyszłość i przesuwać granicę.

— Właśnie tak można im pomóc. Wykształcić nową świadomość, stworzyć nowe możliwości. Nie zamykać zaworu bezpieczeństwa, żeby mógł z niego skorzystać każdy, kto zechce.

Joanna odetchnęła głęboko.

— Mówisz jak kaznodzieja.

Uśmiechnął się szeroko.

— Cóż, jest Boże Narodzenie — prawie.

Resztę drogi przebyli w milczeniu. Gdy wysiedli z traktora, Doug powiedział:

— Mam nadzieję, że lekarze zdążyli na czas.

Musiał dostosować się do kroku matki, lekko chwiejnego w niskiej grawitacji mimo obciążonych butów. Gdy zbliżyli się do izby chorych, zobaczył zgromadzony tłumek: Anson, Falcone, nawet Zoltan Kadar.

Z Joanną za plecami przepchnął się do pokoju obserwacyjnego.

Nick O’Malley wyszedł z izby chorych, zdejmując maskę chirurgiczną. Twarz miał spoconą, bladą.

— Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał przechodzić przez to po raz drugi — wychrypiał drżącym głosem.

Kris Cardenas i jej mąż Pcte, neurochirurg, wyszli za O’Mal-leyem.

— Lekarze z Ziemi spóźnili się — powiedziała Kris, uśmiechając się szeroko.

Gdy O’Malley opadł na krzesło pod ścianą, Pete Cardenas oznajmił:

— Dziewczynka, cztery kilo dwadzieścia.

— Matka i córka czują się dobrze — dodała Kris. — Naturalny poród bez położników sprowadzonych z Ziemi.

— Pierwsze dziecko urodzone na Księżycu — powiedziała Joanna, siadając na krześle obok O’Malleya.

— Gratulacje, tatusiu — zawołała Kris.

Doug uścisnął lepką, trzęsącą się dłoń O’Malleya.

— Nigdy więcej — mruknął świeżo upieczony ojciec.

— Patrzcie!

Doug odwrócił się do okna obserwacyjnego. Edith trzymała w ramionach zawiniątko. Z kocyków wystawała maleńka, czerwona, pomarszczona twarzyczka.

— Wszystko nagrane — powiedziała przez okno. — Za parę godzin będzie w Global News.

O’Malley rozjaśnił się odrobinę i dźwignął na nogi.

— Śliczna, prawda?

— Nawet w środku życia jesteśmy w środku śmierci — zaintonował Robert Wicksen. Doug zdziwił się, gdy Wix zaproponował, że odprawi nabożeństwo żałobne dla Lwa Brudnoja. Wyznał, że jest świeckim pastorem.

Postanowili złożyć szczątki Lwa w glebie, którą z takim oddaniem uprawiał przez lata.

— Z prochu powstałeś — mówił Wicksen — w proch się obrócisz.

Doug stał przy matce. Joanna szlochała cicho, gdy składano Lwa do ziemi, w której posadził pierwsze kwiaty na Księżycu.

Cztery godziny później, po kolacji, Edith i Doug dołączyli do praktycznie wszystkich mieszkańców Bazy Księżycowej, zajętych ubieraniem trzymetrowej aluminiowej choinki, którą ustawiono na środku Groty. Przelało się mnóstwo paliwa rakietowego i Bóg wie, czego jeszcze. Z upływem godzin świąteczne przyjęcie przerodziło się we wrzaskliwą imprezę.

Grubo po północy Doug wracał z Edith do pokoju. Nanoma-szyny szybko i skutecznie rozłożyły wypity alkohol. Doug żałował, że nie może się upić nawet wtedy, kiedy chce.

Edith wydawała się w miarę trzeźwa. Rany na jej twarzy zagoiły się dzięki nanoterapii, pod kontrolą Kris Cardenas, nie została nawet najmniejsza blizna.

— Jesteś przygaszony — zauważyła Edith.

— Tak, trochę.

— Chandra poimprezowa? — zażartowała.

— Popatrzył na nią: uśmiechnięta blondwłosa teksańska cheer-leaderka.

— Chandra przedimprezowa — powiedział.

— Przed… Nie rozumiem.

— Claire ma dziecko. Ty masz świąteczny reportaż. Pozbyłaś się nanomaszyn. Nie masz powodu, żeby tu zostawać, prawda?

Edith spoważniała.

— Wiesz o propozycji Global News.

— Jinny mi powiedziała. Stanowisko redaktora działu informacji i cotygodniowy program w porze największej oglądalności.

— Nie chcę być redaktorem naczelnym — powiedziała. — Więcej kłopotów niż to warte.

— Ale program…

— Tak. To nie byle gratka.

Doug wiedział, że ma zarezerwowane miejsce w LPT stojącym w porcie rakietowym.

— Rozmawiałam z Jinny i Kris — mówiła Edith. — Będziemy musieli ściągnąć z Zierhi trochę nowego sprzętu, ale studio powinno sobie z nim poradzić.

Stanął na środku korytarza.

— To znaczy, że będziesz prowadzić program stąd? Z Bazy Księżycowej?

— Jasne. Chyba nie myślałeś, że pozbędziesz się mnie tak łatwo, co?

Złapał ją i ucałował potężnie. Dwoje przechodzących luno-nautów mruknęło coś o jemiole.

Gdy leżeli w łóżku, w ciemności, rozgrzani i przyjemnie zmęczeni, Doug wyszeptał:

— Przy okazji, wesołych świąt.

— Wzajemnie, kochanie.

— W przyszłym tygodniu zaczyna się nowy rok. Nowa era, prawdę mówiąc.

— Słuchaj, jesteście niepodległym państwem. Jak będziecie się nazywać? Chyba nie Baza Księżycowa?

— Nie. Selene.[7]

— Selene?

— Selene — powtórzyła Edith. — Ładnie. Skąd to wiesz?

— Czytałem, jak byłem mały.

— Podoba mi się.

— To dobrze. A teraz śpij. Jutro jest wielki dzień.

— Będzie wiele wielkich dni.

— Tak — zgodził się Doug. — Mnóstwo naprawdę wielkich dni.

Загрузка...