CZĘŚĆ DRUGA PATRIOCI

Evelyn, zmodyfikowana suka,

spoglądała z niejakim zaskoczeniem

Na drżący brzeg specjalnej serwetki

Ułożonej na fortepianie —

W pogrążonym w ciemności pokoju,

Gdzie krzesła budziły trwogę

A straszliwe zasłony

Tłumiły odgłos deszczu,

Nie mogła niemal uwierzyć własnym oczom —

Osobliwy powiew, cuchnący czosnkiem oddech,

Który brzmiał jak chrapanie,

Gdzieś w okolicy steinwaya

(lub nawet z jego środka)

Sprawił, że brzeg serwetki zakołysał się

I zadrżał w mroku —

Suka Evelyn przeszedłszy

Dalszą modyfikację

Rozważyła znaczenie

Zachowania się niskich osób

Dla wywołanego naciśnięciem pedału

rezonansu panchromatycznego

Oraz innych ściśle związanych z tym dziedzin…

— Hau! — powiedziała.

FRANK ZAPPA

24. Fiben

Wysokie, patykowate, przypominające bociany postacie obserwowały drogę z dachu ciemnego, przysadzistego bunkra. Ich sylwetki, widoczne na tle późnopopołudniowego słońca, były w nieustannym ruchu. Nerwowo przestępowały z nogi na nogę, jak gdyby najsłabszy dźwięk mógł spowodować, że rzucą się do ucieczki.

Poważne stworzenia, te ptaki. I niebezpieczne jak diabli.

To nie ptaki — tłumaczył sobie Fiben, zbliżając się do punktu kontrolnego. Przynajmniej nie w ziemskim sensie tego słowa.

Była to jednak zadowalająca analogia. Ich ciała pokryte były delikatnym puchem. Ostre, jaskrawożółte dzioby sterczały z gładkich, przesuniętych do tyłu twarzy.

Ponadto, choć ich pradawne skrzydła nie były teraz niczym więcej niż szczupłymi, pokrytymi piórami ramionami, Gubru potrafili latać. Czarne, lśniące plecaki antygrawitacyjne wynagradzały z nawiązką stratę poniesioną przez ich ptasich przodków tak dawno temu.

Żołnierze Szponu. Fiben wytarł dłonie o szorty, nadal jednak były one wilgotne od potu. Kopnął kamyk jedną z nagich stóp i poklepał w bok swego pociągowego konia. Łagodne zwierzę zaczęło skubać kępę miejscowej niebieskiej trawy rosnącej na poboczu.

— Chodź już, Tycho — ponaglał go Fiben, ciągnąc za wodze. — Nie możemy się ociągać, bo zaczną coś podejrzewać. Poza tym sam wiesz, że od tego świństwa cię wzdyma.

Tycho potrząsnął masywną, siwą głową i pierdnął głośno.

— A nie mówiłem — powiedział Fiben, wymachując ręką.

Tuż za koniem w powietrzu unosił się śmigacz towarowy. Pobijana, na wpół przerdzewiała otwarta rolnicza ciężarówka załadowana była pełnymi ziarna workami z szorstkiej juty. Najwyraźniej stojan antygrawitatora jeszcze działał, lecz silnik napędowy był zepsuty.

— No, chodź. Jedziemy dalej — Fiben szarpnął ponownie. Tycho skinął dziarsko głową, jak gdyby koń pociągowy naprawdę rozumiał. Postronki naprężyły się i antygrawitacyjna ciężarówka ruszała za nimi, huśtając się, w stronę punktu kontrolnego.

Wkrótce jednak zawodzący dźwięk dobiegający z przodu ostrzegł ich, że coś się zbliża. Fiben pośpiesznie sprowadził konia wraz z wehikułem na pobocze. Opancerzony poduszkowiec przemknął obok nich z wysokim jękiem, któremu towarzyszył podmuch powietrza. Podobne maszyny pędziły od czasu do czasu na wschód — pojedynczo lub parami — przez cały dzień.

Fiben popatrzył uważnie, by się upewnić, że nic innego się nie zbliża, zanim wprowadził Tycho z powrotem na drogę. Jego ramiona przygarbiły się nerwowo. Koń parsknął, czując coraz silniejszy, nieznany mu zapach najeźdźców.

Stój!

Fiben poderwał się mimo woli. Wzmocniony głos był mechaniczny, bezbarwny i nieugięty.

Przejdź, przejdź na tę stronę… na tę stronę celem kontroli!

Serce Fibena zabiło silniej. Cieszył się, że jego rola wymagała, by udawał przestraszonego. To nie będzie trudne.

Pośpiesz się! Pośpiesz się i stań do kontroli!

Fiben podprowadził Tycho do posterunku kontrolnego, mieszczącego się w odległości dziesięciu metrów na prawo od autostrady. Przywiązał konia do słupka w ogrodzeniu i pognał w miejsce, gdzie oczekiwali dwaj Żołnierze Szponu.

Nozdrza Fibena rozwarły się pod wpływem niewyraźnego, lawendowego aromatu nieziemców.

Ciekawe, jak też by smakowali — pomyślał cokolwiek po barbarzyńsku. Dla jego przodka sprzed dziesięciu pokoleń fakt, że były to istoty rozumne, nie czynił żadnej różnicy. Dla jego protoplastów ptak to był ptak, i tyle.

Pokłonił się nisko z rękoma skrzyżowanymi przed sobą i po raz pierwszy przyjrzał się najeźdźcom z bliska.

Z tej odległości nie robili zbyt wielkiego wrażenia. Co prawda ostry żółty dziób i przypominające brzytwę szpony wyglądały groźnie, lecz wsparte na patykowatych nogach istoty nie były wiele wyższe niż Fiben, a ich kości wyglądały na puste i cienkie.

Nieważne. To byli gwiezdni wędrowcy — istoty należące do klasy opiekunów, których kultura i technika wywodzące się z Biblioteki były już niemal wszechpotężne na długo, zanim ludzie wydźwignęli się z afrykańskiej sawanny, migocząc światłem rodzącej się swej przeraźliwej ciekawości. W chwili, gdy ich ociężale poruszające się naprzód statki podświetlne natrafiły przypadkowo na galaktyczną cywilizację, Gubru i ich podopieczni wywalczyli już sobie znaczącą pozycję pomiędzy potężnymi, międzygwiezdnymi klanami. Zajadły konserwatyzm i łatwość korzystania z Wielkiej Biblioteki zaprowadziły ten gatunek bardzo daleko od chwili, jego opiekunowie odnaleźli go na jego ojczystym świecie i obdarzyli kompletnymi umysłami.

Fiben przypomniał sobie wielkie, potężne krążowniki wojenne pod ich migoczącymi, zmiennobarwnymi osłonami, za którymi lśniła łagodnym blaskiem krawędź galaktyki…

Tycho zarżał i spłoszył się, uskakując na bok, gdy jeden z Żołnierzy Szponu z luźno przewieszonym szablokarabinem przeszedł obok i podszedł do ciągniętej przez niego ciężarówki. Nieziemiec wdrapał się na unoszący się w powietrzu rolniczy wehikuł, by poddać go inspekcji. Drugi ze strażników zaćwierkał coś do mikrofon! Na wpół skryty w miękkim puchu porastającym wąski, ostry mostek stworzenia srebrzysty medalion wydał z siebie urywane słowa w anglicu:

— Podaj… podaj tożsamość… tożsamość i cel!

Fiben przykucnął i zadrżał, symulując strach. Był pewien, że tylko nieliczni Gubru wiedzieli dużo o neoszympansach. W ciągu kilku stuleci, które upłynęły od Kontaktu, niewiele informacji zdołało już przedostać się przez rozrośniętą biurokrację Instytutu Bibliotecznego do lokalnych filii, a Galaktowie, rzecz jasna, polegali i Bibliotece niemal pod każdym względem.

Niemniej było istotne, by wszystko wyglądało prawdopodobnie. Przodkowie Fibena znali tylko jedną reakcję na groźbę, gdy demonstracja siły była wykluczona — okazanie uległości. Fiben wiedział jak to zagrać. Przykucnął jeszcze głębiej i zajęczał.

Gubru gwizdał z widoczną frustracją. Prawdopodobnie spotkał się już z tym wcześniej. Zaćwierkał ponownie, tym razem wolniej.

— Nie niepokój się, nic ci nie grozi — przetłumaczył umieszczony w medalionie generator głosu, przemawiając ciszej niż uprzednio. — Nic ci nie grozi… nie grozi… Jesteśmy Gubru… Galaktyczni opiekunowie z potężnego klanu i rodziny… Nic ci nie grozi… Młodym półrozumnym istotom nic nie grozi, jeśli zachowują się dobrze… Nic nie grozi…

Półrozumnym… Fiben potarł nos prychając, by ukryć oburzenie. Rzecz jasna, można było przewidzieć, że taka będzie opinia Gubru. W gruncie rzeczy zresztą, niewiele liczących sobie czterysta lat podopiecznych gatunków można było nazwać w pełni rozwiniętymi.

Niemniej Fiben zapisał sobie w pamięci kolejny dług, który będzie musiał spłacić.

Od czasu do czasu był w stanie zrozumieć niektóre z ćwierknie najeźdźcy, zanim generator je przetłumaczył, jednakże jeden krótki kurs trzeciego galaktycznego odbyty jeszcze w szkole to nie było wiele, a ponadto Gubru mieli odrębny akcent i dialekt.

— …Nic ci nie grozi… — uspokajał generator. — Ludzie nie zasługują na takich wspaniałych podopiecznych… Nic ci nie grozi…

Fiben cofał się krok za krokiem i podniósł wzrok. Nie przestawał dygotać.

Nie reaguj przesadnie — powiedział sobie. Obdarzył patykowate ptaszysko czymś zbliżonym do poprawnego ukłonu dwunożnego młodszego podopiecznego wyrażającego szacunek starszemu opiekunowi. Nieziemiec z pewnością nie mógł zauważyć drobnego upiększenia — wyciągnięcia środkowych palców — które dodało gestowi posmaku.

— A teraz — szczeknął generator, być może z nutą ulgi. — Podaj swoje imię i cel.

— Hmm, jestem Fiben… hmm, ssser.

Poruszył nerwowo dłońmi, które trzymał przed sobą. Było to odrobinę teatralne, lecz Gubru mógł wiedzieć, że neoszympansy w sytuacji stresowej wciąż używały do celów mowy części mózgu pierwotnie przeznaczonej do kierowania ruchami rąk.

Z pewnością Żołnierz Szponu sprawiał wrażenie sfrustrowanego. Nastroszył pióra i wykonał, skacząc, krótki taniec.

— …cel… cel… podaj cel, dla którego udajesz się na tereny miejskie!

Fiben pośpiesznie pokłonił się po raz drugi.

— Hmm… wóz nie chodzi. Ludzie wszystkie odeszli… nikt nam nie mówi, co robić na farmie… — Podrapał się w głowę. — Pomyślałem sobie, no więc, w mieście pewnikiem muszą jeść… i może kto… ktoś potrafi naprawić tego grata w zamian za zboże…? — jego głos podniósł się ożywiony nadzieją.

Wrócił drugi Gubru, który zaćwierkał coś krótko do dowódcy. Fiben i rozumiał jego trzeci galaktyczny wystarczająco dobrze, by pojąć główny sens.

Wehikuł był autentycznym narzędziem rolniczym. Nie potrzeba było geniusza, by stwierdzić, że należy po prostu odmrozić jego wirniki, aby zaczął znowu działać. Tylko totalnie bezmyślny wół roboczy holowałby antygrawitacyjną ciężarówkę aż do miasta, zaprzężoną w zwierzę pociągowe, nie mogąc samemu dokonać tak prostej naprawy.

Pierwszy z wartowników zasłonił generator wyposażoną w szpony dłonią o rozpostartych palcach, lecz i tak Fiben mógł wywnioskować, że ich opinia o szymach — od początku zła — pogarszała się szybko. Najeźdźcy nie zadali sobie nawet trudu, by wydać dowody tożsamości neoszympansiej populacji.

Od stuleci Ziemianie — ludzie, delfiny i szymy — wiedzieli, że galaktyki są niebezpiecznym miejscem, w którym często lepiej było być bardziej inteligentnym, niż to się innym zdawało. Jeszcze przed inwazją wśród szymskiej populacji Garthu rozeszła się wiadomość, że może być konieczny powrót do starej metody: „Się robi, szefie”.

Tak — powiedział sobie Fiben, ale nikt nie liczył się z tym, że odizolują wszystkich ludzi!

Poczuł skurcz w żołądku, gdy ich sobie wyobraził — melów, fem i dzieci — skupionych za kolczastym drutem w zatłoczonych obozach.

Tak jest. Najeźdźcy za wszystko zapłacą.

Żołnierze Szpony spojrzeli na mapę. Pierwszy Gubru odkrył generator głosu i ponownie zaćwierkał do Fibena.

— Możesz przejść — szczeknął generator. — Udaj się do Kompleksu Garaży Dzielnicy Wschodniej… Możesz przejść… do Garaży Dzielnicy Wschodniej… Czy znasz Garaże Dzielnicy Wschód niej?

Fiben skinął pośpiesznie głową.

— Ttak jjest.

— Dobre… dobre stworzenie… zabierz swoje zboże do miejskich magazynów, a potem udaj się do garaży… do garaży… dóbr stworzenie… czy zrozumiałeś?

— Ttak!

Fiben pokłonił się, odsuwając się od wartowników, po czym pognał na przesadnie zakrzywionych nogach do słupka, do którego przywiązane były wodze Tycho. Gdy wyprowadzał zwierzę z powrotem na ziemny nasyp przy drodze, odwrócił wzrok. Żołnierze obserwowali go leniwie, gdy przechodził, wymieniając ćwierkaniem pogardliwe uwagi, których — czego byli pewni — nie rozumiał.

Głupie, cholerne ptaszyska — pomyślał Fiben, podczas gdy ukryta w jego pasie kamera przesunęła obiektywem po fortyfikacjach, żołnierzach i czołgu poduszkowym, który przemknął obok niego z jękiem w kilka minut później. Jego załoga wylegiwała się na płaskim górnym pokładzie, wygrzewając się w promieniach późnopopołudniowego słońca.

Fiben pomachał do nich ręką, gdy przemyka obok, gapiąc się na niego.

Założę się, że smakowalibyście ekstra w fajnej pomarańczowej galarecie — pomyślał o pierzastych stworzeniach.

Pociągnął za wodze.

— No, chodź, Tycho — ponaglał. — Musimy dotrzeć do Port Helenia przed zmierzchem.

Farmy w dolinie Sindu nadal funkcjonowały.

Zgodnie z tradycją, gdy gatunkowi gwiezdnych wędrowców udzielano licencji na kolonizację nowego świata, kontynenty — w miarę możliwości — pozostawiano w naturalnym stanie. Również na Garthu największe osady Ziemian założono na archipelagu płytkiego Morza Zachodniego. Jedynie jego wyspy przekształcono całkowicie, by dopasować je do potrzeb zwierząt i roślinności typu ziemskiego.

Garth był jednak szczególnym przypadkiem. Bururalli zostawili po sobie bałagan i trzeba było szybko coś uczynić, by pomóc w ustabilizowaniu chwiejnego ekosystemu planety. Konieczne było wprowadzenie nowych form życia pochodzących z zewnątrz dla zapobieżenia całkowitemu załamaniu się biosfery. To oznaczało manipulacje na kontynentach.

W cieniu gór Mulun dokonano konwersji wąskiego zlewiska. Terrańskim roślinom i zwierzętom, które się tam przyjęły, pozwolono na rozprzestrzenienie się — pod uważnym nadzorem — na podgórze, by wypełniły powoli niektóre z nisz ekologicznych opróżnionych przez Bururalską Masakrę. Był to delikatny eksperyment; w praktycznej ekologii planetarnej uważano jednak, że warto się go podjąć. Na Garthu oraz innych spustoszonych przez katastrofy światach trzy gatunki Terragenów zdobywały reputację geniuszy od biosfery. Nawet najbardziej nieprzejednani krytycy ludzkości musieli pochwalać podobną pracę.

Mimo to coś było tu wyraźnie nie w porządku. Fiben minął po drodze trzy opuszczone stacje ekologiczne, z pułapkami próbkującymi i robotami znakującymi zwalonymi w nieładzie na stos.

By to syndrom wskazujący, że kryzys musiał być głęboki. Wzięcie ludzi jako zakładników to był jednak problem. Taka taktyka mieściła się na granicach tego, na co zezwalały współczesne zasady wojny. Jeśli jednak Gubru byli gotowi zakłócić proces zmartwychwstania Garthu, w całej galaktyce z pewnością zapanuje głębokie oburzenie.

To źle rokowało rebelii. A jeśli Kodeksy Wojny naprawdę się załamał? Czy Gubru będą gotowi użyć bomb niszczących planety?

To już problem pani generał — uznał Fiben. — Ja jestem tylko szpiegiem. Ona jest specjalistką od nieziemniaków.

Przynajmniej jednak farmy funkcjonowały, na swój sposób. Fiben minął jedno pole, na którym uprawiano pszenicę parolistną, a potem drugie, z marchewką. Robooracze odbywały swe kursy, zajęte pieleniem i nawadnianiem. Tu i ówdzie dostrzegał przygnębionego szyma, który jechał na przypominającym pająka urządzeniu kontrolnym, doglądając maszynerii.

Czasem machały do niego ręką, lecz częściej tego nie robiły.

Raz minął parę uzbrojonych Gubru stojących na zaoranym polu w pobliżu swego latadła, które tam wylądowało. Gdy Fiben się zbliżył, ujrzał, że czynią wymówki szymskiej robotnicy rolnej. Ptaszyska trzepotały skrzydłami i podskakiwały, wskazując na więdnące zboże. Szymka kiwała głową z nieszczęśliwą miną, wycierając dłonie nie o wyblakły drelich. Spojrzała przelotnie na Fibena, gdy ten przejeżdżał drogą, lecz nieziemcy, nie zważając na to, nie przerywali reprymendy.

Najwyraźniej Gubru zależało na zebraniu plonów. Fiben miał nadzieję, że oznacza to, iż potrzebują ich dla zakładników. Być może jednak przybyli tu z niewielką ilością zapasów i brak im było żywności.

Zaoszczędził sporo czasu, kazał więc Tycho zjechać z drogi w mały gaj drzew owocowych. Zwierzę mogło odpocząć, skubiąc trawę ziemskiego pochodzenia, podczas gdy Fiben udał się za drzewo, za potrzebą.

Zauważył, że sadu od dłuższego czasu nie opryskiwano, ani nie dokonywano bilansu szkodników. Pewien rodzaj pozbawionej żądła osy wciąż roił się wśród pomarańczy ping, choć drugie kwitnienie skończyło się wiele tygodni temu i owady te nie były już konieczne do zapylania.

Powietrze wypełnione było ostrą, niemal dojrzałą wonią owoców. Osy wspinały się po cienkich skórkach, szukając dostępu do ukrytej wewnątrz słodyczy.

Nagle, bez zastanowienia, Fiben wyciągnął rękę i chwycił kilka owadów. Było to łatwe. Zawahał się, po czym wepchnął je sobie do ust.

Były soczyste i chrupiące, całkiem jak termity.

— Po prostu spełniał swoją rolę w ograniczaniu populacji szkodników — przekonywał sam siebie. Jego brązowe ręce wystrzeliły naprzód, by złapać więcej owadów. Smak chrupiących os przypomniał mu, ile czasu upłynęło od jego ostatniego posiłku.

— Potrzeba mi czegoś do jedzenia, jeśli mam dziś w nocy wykonać dobrą robotę — pomyślał na wpół głośno. Rozejrzał się wkoło. Koń pasł się spokojnie. Nie było widać nikogo innego.

Upuścił na ziemię swój pas z narzędziami i cofnął się o krok. Nagle, oszczędzając wciąż obolałą lewą kostkę, skoczył na pień i pognał po nim w górę ku jednej z ciężkich od owoców gałęzi.

Ach — pomyślał, zrywając niemal dojrzałą, czerwonawą kulę. Zjadł ją jak jabłko, ze skórą i wszystkim. Smak miała cierpki i ostry, niepodobny do mdłego pożywienia w ludzkim stylu, które tak wiele szymów — jak twierdziły — lubiło w dzisiejszych czasach.

Wziął sobie jeszcze dwie pomarańcze i wepchnął do ust parę liści na dokładkę. Następnie wyciągnął się na konarze i zamknął oczy.

Tu, na górze, gdzie towarzyszyło mu jedynie bzyczenie os, Fiben mógł niemal udawać, że nie przejmuje się niczym na tym ani na żadnym innym świecie. Mógł wyrzucić ze swego umysłu wojny i inne głupie troski rozumnych istot.

Wydął usta. Jego pełne ekspresji wargi obwisły. Podrapał się pod pachą.

— Uk.uk.

Parsknął niemal bezgłośnym śmiechem i wyobraził sobie, że znalazł się z powrotem w Afryce, której nawet jego pradziadowie nigdy nie widzieli, na porośniętych lasem wzgórzach nie tkniętych przez zbyt gładkoskórych, wielkonosych kuzynów jego rasy.

Jak wyglądałby wszechświat bez ludzi? Bez nieziemniaków? Bez kogokolwiek oprócz szympansów?

Prędzej czy później wynaleźlibyśmy statki międzygwiezdne i wszechświat mógłby należeć do nas.

Chmury przetaczały się nad nim, gdy Fiben leżał na plecach na gałęzi z przymrużonymi oczyma, napawając się swym marzeniem. Osy bzyczały w bezsilnym oburzeniu wywołanym jego obecnością. Wybaczył im ich bezczelność, gdy złapał w powietrzu jeszcze kilka jako dodatkowe smakołyki.

Jakby się jednak nie starał, nie mógł długo utrzymać tego złudzenia samotności. Nagle rozległ się inny, dodatkowy dźwięk — pomruk dobiegający z wysoka. Nie mógł udawać, że nie słyszy krążących po niebie nieziemskich transportowców, których nikt tu nie zapraszał.


Połyskujące ogrodzenie, mające ponad trzy metry wysokości, biegło falistą linią po pagórkowatych terenach otaczających Port Helenia. Ta imponująca bariera została szybko wzniesiona przez specjalne roboty natychmiast po inwazji.

Było w niej kilka bram, przez które miejskiej populacji szymom najwyraźniej wolno było przechodzić w obie strony bez przeszkód, nie przyciągając niczyjej uwagi. Nie mogły one jednak nie czuć się zastraszone przez tę nagle wzniesioną nową przeszkodę. Być może to właśnie był jej podstawowy cel.

Fiben zastanawiał się, w jaki sposób Gubru mogliby wykonać ten numer, gdyby stolica była prawdziwym miastem, a nie tylko niewielką osadą na rolniczym świecie kolonialnym.

Zadał sobie też pytanie, gdzie trzymają ludzi.

Był już zmierzch, gdy mijał szeroki pas sięgających kolan pniaków drzew, w odległości stu metrów od wzniesionych przez nieziemców ogrodzenia. Na tym terenie uprzednio mieścił się park, teraz jednak na całym obszarze dzielącym Fibena od ciemnej wieży strażniczej i otwartej bramy na ziemi leżały tylko rozłupane kawałki drewna.

Fiben przygotował się na takie samo badanie, jak wcześniej na punkcie kontrolnym, ku jego zaskoczeniu nikt jednak go nie zatrzymał. Wąska plama światła padała na drogę z dwóch umieszczonych na kolumnach reflektorów. Z tyłu Fiben dostrzegał ciemne, kanciaste budynki. Słabo oświetlone ulice najwyraźniej były opustoszałe.

Cisza sprawiała niesamowite wrażenie. Fiben przygarbił ramiona i powiedział półgłosem:

— No, chodź, Tycho. Bez hałasu.

Koń parsknął i pociągnął powoli ciężarówkę obok stalowoszarego bunkra.

Mijając budynek, Fiben odważył się zapuścić do środka przelotne spojrzenie. Stała tam para strażników, każdy wsparty na jednej, pokrytej zgrubieniami, cienkiej jak patyk nodze. Ich ostre ptasie dzioby skryte były w miękkim puchu pod lewymi pachami. Na stelażu obok nich, przy stosie standardowych galaktycznych łącznic taksowych leżały dwa szablokarabiny.

Wyglądało na to, że obaj Żołnierze Szponu smacznie sobie spali!

Fiben zaczął węszyć. Jego płaski nos raz jeszcze zmarszczył się pod wypływem przesadnie słodkiego aromatu nieziemców. Nie pierwszy już raz dostrzegł oznaki słabości w rzekomo niezwyciężonej potędze gubryjskich fanatyków. Do tej pory wszystko przychodziło im łatwo — zbyt łatwo. Skoro niemal wszyscy ludzie zostali pochwyceni i zneutralizowani, najeźdźcy najwyraźniej sądzili, że zagrożenie może nadejść jedynie z kosmosu. To niewątpliwie był powód, dla którego wszystkie fortyfikacje, jakie widział, skierowane były ku górze, zaś zabezpieczenie przed atakiem z powierzchni było niewielkie lub zgoła żadne.

Fiben pogłaskał ręką skryty w pochwie u pasa nóż. Czuł pokusę, by zakraść się na posterunek, przemykając się pod łatwo dostrzegalnymi wiązkami alarmowymi i dać Gubru nauczkę za ich samozadowolenie.

Impuls minął. Fiben potrząsnął głową.

Później — pomyślał — gdy przyniesie im to większą szkodę.

Poklepał Tycho w szyję, przeprowadził konia przez oświetlony obszar w pobliżu posterunku, minął bramę i wszedł do przemysłowej dzielnicy miasta. Na ulicach pomiędzy magazynami i fabrykami panowała cisza. Tu i ówdzie widać było nieliczne szymy śpieszące się gdzieś w jakiejś sprawie pod nadzorem przemykających od czasu do czasu gubryjskich ślizgaczy patrolowych.

Zadając sobie wiele trudu, by go nie zauważono, Fiben przemknął w boczny zaułek. Znalazł tam pozbawiony okien magazyn położony niedaleko od jedynej w kolonii odlewni żelaza. Na jego wypowiedziane szeptem naleganie Tycho wciągnął unoszący się w powietrzu wóz w cienie obok tylnego wejścia do magazynu. Warstwa kurzu świadczyła o tym, że kłódki nie ruszano od tygodni. Fiben przyjrzał się jej z bliska.

— Hmmm.

Wyjął szmatkę z fartuszka, który miał u pasa, i owinął nią wrzeciądz zamka. Ujął go mocno w obie dłonie, zamknął oczy i policzył do trzech, zanim szarpnął z całej siły w dół.

Zamek był mocny, lecz — zgodnie z jego podejrzeniami — rygiel w drzwiach przerdzewiał. Pękł ze stłumionym trzaskiem. Fiben pośpiesznie otworzył zamek i popchnął wrota po szynach. Tycho podążył spokojnie za nim do pogrążonego w mroku wnętrza, ciągnąc za sobą ciężarówkę. Fiben rozejrzał się wokół, by zapamiętać rozmieszczenie potężnych pras i maszyn do obróbki metalu, zanim pognał z powrotem do drzwi, by zamknąć je na nowo.

— Nic ci się nie stanie — powiedział łagodnym tonem, wyprzęgając zwierzę. Wyciągnął z ciężarówki worek owsa i rozsypał go na ziemi, po czym napełnił kadź wodą z pobliskiego kranu. — Wrócę, jeśli zdołam — dodał. — Gdybym nie wrócił przez parę dni, ciesz się tym owsem, a potem zacznij rżeć. Jestem pewien, że ktoś będzie tędy przechodził.

Tycho machnął ogonem i podniósł wzrok sponad owsa. Obdarzył Fibena przygnębionym spojrzeniem, po czym wydał z siebie kolejny cuchnący, gazowy komentarz.

— Hmmm — Fiben skinął głową, machając ręką, by odgonić smród. — Zapewne masz rację, stary przyjacielu. Idę jednak o zakład, że twoi potomkowie również będą się za bardzo przejmować, jeśli ktoś kiedykolwiek uszczęśliwi ich wątpliwym darem tak zwanej inteligencji.

Poklepał konia na pożegnanie i podbiegł susami do drzwi, by wyjrzeć na zewnątrz. Wyglądało na to, że jest czysto. Spokojniej nawet niż w ubogich genetycznie lasach Garthu. Latarnia nawigacyjna na szczycie Gmachu Terrageńskiego nadal się świeciła. Niewątpliwie najeźdźcy korzystali teraz z jej przewodnictwa w swych nocnych operacjach. Gdzieś z oddali dochodziło słabe, elektryczne brzęczenie.

Był już niedaleko od miejsca, w którym miał się spotkać ze swym łącznikiem. To była najbardziej ryzykowna część jego wypadu do miasta.

W ciągu dwóch dni, jakie upłynęły między początkowymi gubryjskimi atakami gazowymi a całkowitym opanowaniem przez najeźdźców wszystkich środków łączności, zgłoszono wiele zwariowanych pomysłów. Pośpieszne, gorączkowe rozmowy telefoniczne oraz komunikaty radiowe przenosiły je od Port Helenia poprzez archipelag aż po zapadłe okolice kontynentu. Podczas tego okresu ludzka populacja miała zupełnie co innego na głowie, zaś to, co pozostało z rządowej łączności, było zakodowane. Głównie szymy, działające z własnej inicjatywy, wypełniały eter pełnymi paniki domysłami i szalonymi planami — w większości przypadków przerażająco głupimi.

Fiben sądził, że to bardzo dobrze, gdyż niewątpliwie nieprzyjaciel już wtedy prowadził nasłuch. Ta histeria musiała potwierdzić jego opinię o neoszympansach.

Niemniej od czasu do czasu odzywały się głosy, które brzmiały rozsądnie. Ziarna ukryte wśród plew. Ludzka antropolog, doktor Taka, przed śmiercią zidentyfikowała wiadomość pochodzącą od jednej z jej dawnych podoktoranckich studentek — niejakiej Cailet Jones, zamieszkałej w Port Helenia. Pani generał postanowiła, że wyśle Fibena, by nawiązał kontakt z tą właśnie szymką.

Niestety, zamieszanie było potworne. Nikt poza doktor Taka nie wiedział, jak wygląda Jones, a zanim ktoś pomyślał, by ją o to zapytać, ludzka uczona już me żyła.

Fibenowi nie podobało się — w najlepszym razie — umówione miejsce spotkania oraz hasło.

Pewnikiem to nawet nie ta noc — gderał pod nosem.

Wyśliznął się na zewnątrz i ponownie zamknął drzwi, wstawiając zniszczony rygiel z powrotem na miejsce, tak że zamek ponownie zawisł w uchwytach. Pierścień był nachylony pod niewielkim kątem, mógł jednak oszukać kogoś, kto nie będzie się przyglądał zbyt uważnie.

Większy księżyc wzejdzie za jakąś godzinę. Fiben musiał się śpieszyć, jeśli miał zdążyć na spotkanie.


Bliżej centrum Port Helenia, lecz wciąż w „gorszej” części miasta, zatrzymał się na małym placu, by popatrzeć na światło bijące z wąskiego piwnicznego okna baru dla szymów z klasy pracującej. Ciężka, basowa muzyka sprawiała, że szyby drżały w drewnianych ramach. Fiben czuł jej wibrację podeszwami stóp nawet po drugiej stronie ulicy. Była to jedyna oznaka życia w odległości wielu przecznic we wszystkich kierunkach, jeśli nie liczyć cichych mieszkań, z których przyćmione światło przebijało się słabo przez szczelnie zaciągnięte zasłony.

Fiben skrył się w mroku, gdy nadleciał wirujący robot patrolowy, unoszący się na wysokości metra nad jezdnią. Wieżyczka przysadkowatej maszyny obróciła się, by namierzyć jego pozycję, w chwili, gdy robot go mijał. Czujniki musiały go wykryć jako łunę podczerwieni wśród skrytych we mgle drzew. Maszyna jednak ruszyła w dalszą drogę. Zapewne zidentyfikowała go jako zwykłego neoszympansa.

Fiben widział inne postacie o ciemnym futrze, które podobnie jak on sunęły przez ulice, garbiąc plecy. Najwyraźniej pustka w mieście była wywołana raczej względami psychologicznymi niż godziną policyjną. Siły okupacyjne nie egzekwowały tej ostatniej ściśle, gdyż wydawało się, że nie ma takiej potrzeby.

Wielu z tych, którzy nie siedzieli w domu, kierowało się do lokali podobnych do tego. Nosił on nazwę „Małpie Grono”. Fiben zmusił się, by przestać się drapać pod brodą, gdzie go uporczywie swędziało. Tego rodzaju przybytki lubili odwiedzać fizyczni robotnicy oraz nadzorowani — szymy, których przywileje rozrodcze były ograniczone przez Dekrety Wspomagania.

Istniały prawa wymagające nawet od ludzi korzystania z poradnictwa genetycznego, gdy zamierzali się rozmnażać. Dla ich podopiecznych — neodelfinów i neoszmpansów — przepisy były jednak daleko surowsze. W tej jednej dziedzinie zwykle liberalne terrańskie prawo ściśle przestrzegało galaktycznych standardów. W przeciwnym razie ludzie utraciliby na zawsze szymy i delfiny na rzecz jakiegoś starszego klanu. Ziemia była o wiele za słaba, by sprzeciwić się najbardziej szanowanej z tradycji.

Mniej więcej jedna trzecia populacji szymów posiadała zielone karty reprodukcyjne zezwalające im na kontrolę nad własną płodnością. Podlegały jedynie przewodnictwu Urzędu Wspomagania i mogły być ukarane, jeśli nie zachowały ostrożności. Szymy z szarymi i żółtymi kartami miały mniej swobody. Mogły, po przyłączeniu się do grupy małżeńskiej, wystąpić o zwrot nasienia lub komórek jajowych, które oddały na przechowanie Urzędowi w wieku młodzieńczym, zanim przeszły rutynową sterylizację. Mogły otrzymać pozwolenie, o ile osiągnęły w życiu coś znaczącego. Częściej jednak się zdarzało, że szymka z „żółtą kartą” donosiła i adoptowała embrion wzbogacony o następną generację „ulepszeń” wprowadzonych przez techników Urzędu.

Tym z czerwonymi kartami nie pozwalano nawet się zbliżać do szymskich dzieci.

Zgodnie z przedkontaktowymi standardami ten system mógłby się wydawać okrutny. Fiben jednak żył w nim od urodzenia. Na szybkiej ścieżce Wspomagania zawsze dokonywano manipulacji z pulą genową podopiecznego gatunku. Z szymami podczas tego procesu przynajmniej dokonywano konsultacji. Niewiele podopiecznych gatunków miało podobne szczęście.

Społecznym skutkiem ubocznym tego układu był jednak fakt pojawienia się wśród szymów klas. „Niebieskokartowcy”, tacy jak Fiben, nie byli zbyt mile widziani w lokalach w rodzaju „Małpiego Grona”.

Niemniej to właśnie miejsce wybrał jego kontakt. Nie dotarły żadne inne wiadomości, Fiben nie miał więc innego wyboru, jak udać się na miejsce spotkania, by sprawdzić, czy łącznik się zjawi, Zaczerpnął głęboko tchu. Wyszedł na ulicę i ruszył w stronę, z której dochodziła pełna grzmotów i trzasków muzyka.


Gdy tylko jego ręka dotknęła klamki, usłyszał szept dobiegający z półmroku po lewej stronie.

— Różowa?

W pierwszej chwili wydało mu się, że to wytwór jego wyobraź ni. Słowa jednak zabrzmiały ponownie, odrobinę głośniej.

— Różowa? Chcesz się zabawić?

Fiben wytrzeszczył oczy. Światło bijące z okna sprawiało, ze słabiej widział w ciemności, dostrzegł jednak przelotnie małą, małpie twarz o odrobinę dziecinnym wyrazie. Gdy szym uśmiechnął się rozbłysła na chwilę biel.

— Różowa? Zabawić się?

Wypuścił klamkę z ręki, niemal niezdolny uwierzyć swym uszom.

— Przepraszam?

Fiben postąpił krok naprzód. W tej samej jednak chwili drzwi otworzyły się i światło wraz z hałasem wylało się na ulicę. Kilka ciemnych kształtów pohukujących ze śmiechu i cuchnących nasiąkniętym piwem futrem odepchnęło go na bok, wychodząc na zewnątrz chwiejnym krokiem. Gdy towarzystwo wypadło już z lokali i drzwi zamknęły się ponownie, zamglony, ciemny zaułek był pusty. Mała, niewyraźna postać ulotniła się.

Fiben poczuł pokusę, by podążyć za nią, choćby tylko dla potwierdzenia, że rzeczywiście otrzymał taką propozycję, jak mu się wydawało. Dlaczego jednak, wysunąwszy ją, tak nagle się wycofano?

Najwyraźniej w Port Helenia zaszły zmiany. Co prawda Fiben nie był w lokalu takim, jak „Małpie Grono” od czasów college’u.

Jednakże stręczyciele grasujący w ciemnych zaułkach nie byli czymś często spotykanym, nawet w tej części miasta. Być może na Ziemi albo w starych holofilmach, ale tutaj, na Garthu?

Potrząsnął głową zakłopotany i otworzył drzwi, by wejść do środka.

Nozdrza Fibena rozwarły się pod wpływem gęstego aromatu piwa, wąchanego kwasu i mokrego futra. Zejście do klubu mogło odebrać odwagę ze względy na nagły, ostry blask stroboskopowych świateł, które co chwila oświetlały wyraźnie parkiet. Szalało na nim kilka ciemnych postaci wymachujących nad głowami czymś, co wyglądało jak małe drzewka. Ciężki, przenikający przez podeszwy stóp rytm łomotał ze wzmacniaczy ustawionych nad grupą kucających muzyków.

Klienci leżeli na trzcinowych matach i poduszkach, paląc, pijąc z papierowych butelek i wymieniając grubiańskie uwagi na temat występów tancerzy.

Fiben ruszył pomiędzy ciasno ustawionymi, niskimi stolikami z wikliny ku spowitemu w oparach dymu barowi, gdzie zamówił pintę gorzkiego piwa. Na szczęście wyglądało na to, że kolonialna waluta nadal ma wartość. Oparł się nonszalancko o poręcz i przystąpił do powolnego przeglądu klienteli żałując, że wiadomość od ich łącznika nie była bardziej konkretna.

Fiben szukał kogoś ubranego jak ekspedientka, choć ten lokal znajdował się na przeciwnym końcu miasta niż dzielnica handlowa położona przy Zatoce Aspinal. Rzecz jasna, radiooperator, który odebrał wiadomość od dawnej studentki doktor Taka, mógł ją źle zrozumieć. Było to tego okropnego wieczoru, gdy Centrum Howletsa płonęło, a nad ich głowami wyły ambulansy. Owemu szenowi wydawało się, że przypomina sobie, iż Gailet Jones powiedziała coś o „ekspedientce z wąsem”.

— Świetnie — mruknął Fiben w chwili, gdy otrzymał instrukcje. — Prawdziwa szpiegowska robota. Cudownie.

W głębi umysłu był pewien, że operator po prostu źle zapisał cały tekst.

Nie był to zbyt dobrze rokujący początek insurekcji. W gruncie rzeczy jednak nie było niespodzianką. Dla wszystkich szymów, wyjątkiem nielicznych, które przeszły szkolenie w Terrageńskich siłach Zbrojnych, tajne szyfry, przebrania i hasła stanowiły jedynie element starych thrillerów.

A owi oficerowie milicji zapewne wszyscy zginęli, bądź byli internowani.

Oprócz mnie. A moją specjalnością nie był wywiad czy fortele. Do diabła, ledwie potrafiłem prowadzić starego TAASF Proconsul.

Ruch oporu będzie się teraz musiał uczyć na błędach, poruszając się na oślep.

Przynajmniej piwo smakowało dobrze, zwłaszcza po tak długiej podróży zakurzoną drogą. Fiben popijał je z papierowej butelki i próbował się odprężyć. Kiwał głową w rytm naśladującej uderzenia piorunów muzyki i uśmiechał się na widok wygłupów tancerzy.

Wszyscy, którzy podskakiwali w świetle migocących lamp, byli, rzecz jasna, płci męskiej. Wśród fizoli i nadzorowanych przywiązanie do tej tradycji było tak silne, że można je było nawet nazwać religijnym. Ludzie, którzy mieli tendencję do tego, by spoglądać z niechęcią na większość typów płciowej dyskryminacji, w tym przypadku się nie wtrącali. Podopieczne gatunki miały prawo do rozwinięcia własnych tradycji, o ile nie przeszkadzały one w pełnieniu ich obowiązków, czy we Wspomaganiu.

A w deszczowym tańcu — przynajmniej zdaniem tego pokolenia — nie było miejsca dla szymek i na tym koniec.

Fiben przyglądał się, jak wielki, nagi samiec wskoczył na szczyt bezładnego stosu pokrytych dywanami „głazów”, wywijając gałęzią. Tancerz — za dnia zapewne mechanik lub robotnik w fabryce — wymachiwał nad głową czyniącym hałas przedmiotem, podczas gdy perkusja huczała, a stroboskopowe lampy nad jego głową zsyłały sztuczne błyskawice, czyniąc go na chwilę w połowie oślepiająco białym, a w połowie czarnym jak smoła.

Gałąź grzechotała i furczała, podczas gdy szympans fukał i podskakiwał w rytm muzyki, pohukując, jak gdyby chciał rzucić wyzwanie bogom nieba.

Fiben często zadawał sobie pytanie, ile z popularności tańca deszczowego wywodzi się z wrodzonej, odziedziczonej po przodkach brontofilii, a ile z dobrze znanego faktu, że pozostawione odłogiem, niezmodyfikowane szympansy w dżunglach Ziemi — jak za obserwowano — „tańczyły” w jakiś prymitywny sposób podczas burz z piorunami. Podejrzewał, że bardzo wiele z neoszympansiej „tradycji” wywodziło się z przetworzenia tego, co wiedziano o za chowaniu ich niezmodyfikowanych kuzynów.

Podobnie jak wiele szymów, które skończyły college, Fiben lubi sobie wyobrażać, że jest zbyt wyrafinowany, by ulegać tak prostodusznemu kultowi przodków. Ponadto na ogół wolał Bacha czy pieśni wielorybów od imitacji piorunów.

Zdarzały się jednak momenty, gdy był sam w mieszkaniu, kiedy wyciągał z szuflady taśmę „The Fulminates”, zakładał słuchawki i próbował się przekonać, ile uderzeń może znieść jego czaszka, zanim zostanie rozłupana. Tutaj, w pobliżu potężnych wzmacniaczy nie mógł nie poczuć dreszczu przebiegającego mu wzdłuż kręgosłupa, gdy „błyskawica” przeszywała salę, a uderzenia perkusji wstrząsały na równi klientami, meblami i sprzętem.

Kolejny nagi tancerz wdrapał się na wzgórek, wymachując własną gałęzią i pochrapując głośno na znak wyzwania. Podparł się przy tym na kostkach jednej dłoni — stylowy gest, który nie spodobałby się ortopedom, lecz wywołał okrzyki aprobaty ze strony audytorium. Ten facet mógł zapłacić za autentyczność porannym bólem pleców, cóż to jednak miało za znaczenie wobec wspaniałości tańca?

Małpa na szczycie wzniesienia zaczęła pohukiwać na swego przeciwnika. Podskoczyła w górę i obróciła się błyskawicznie w znakomicie skoordynowanym manewrze, potrząsając swą gałęzią w chwili, gdy kolejna stroboskopowa błyskawica wypełniła salę białym światłem. Był to barbarzyński i potężny obraz — przypomnienie, że nie dalej niż cztery stulecia temu jego dzicy przodkowie rzucali w podobny sposób wyzwanie burzy ze szczytów leśnych wzgórz i nie potrzebowali człowieka, by wiedzieć, że wściekłość nieba wymaga odpowiedzi.

Szymy za stołami zaczęły krzyczeć i bić brawo, gdy król wzgórza zeskoczył z uśmiechem ze szczytu. Zleciał na dół, a po drodze solidnie grzmotnął swego rywala.

To był kolejny powód, dla którego szymki rzadko przyłączały się do deszczowego tańca. W pełni dorosły samiec neoszyma dysponował siłą prawie równą swym naturalnym kuzynom z Ziemi. Szymki, które chciały brać udział w tańcu, z reguły grały w orkiestrze.

Fibenowi zawsze wydawało się ciekawe, że u ludzi wyglądało to zupełnie inaczej. Najwyraźniej płeć męska miała u nich obsesję na punkcie produkowania dźwięków, a żeńska — tańca, zamiast na odwrót. Rzecz jasna, ludzie byli dziwni również pod innymi względami, jak na przykład niezwykłe były ich praktyki seksualne.

Rozejrzał się po klubie. W takich barach, jak ten, samców było z reguły więcej niż samic, dziś jednak liczba szymek wydawała się szczególnie mała. Większość z nich siedziała w wielkich grupach przyjaciół, z wielkimi samicami na obwodzie. Rzecz jasna, były też kelnerki, które krążyły miedzi niskimi stołami, roznosząc drinki i papierosy. Ubrane były w imitacje skór lampartów.

Fiben zaczynał się niepokoić. Jak jego kontakt miał go rozpoznać tym pełnym wrzasków i błysków domu wariatów? Nie widział nikogo, kto wyglądałby jak ekspedientka z zarostem.

Trzy ściany zwrócone ku tanecznemu wzgórkowi połączone były balkonem. Goście wychylali się przez poręcze, walili w listewki i zachęcali tańczących. Fiben odwrócił się i cofnął, by przyjrzeć s lepiej… i omal nie wpadł na niski, wiklinowy stolik. Mrugnął ze zdumienia.

Tam — w miejscu odgrodzonym sznurem i strzeżonym przez cztery unoszące się w powietrzu roboty bojowe — siedział jeden z najeźdźców. Fiben ujrzał wąską, białą masę piór, ostry mostek i zakrzywiony dziób… Ten Gubru miał jednak na szczycie głowy, gdzie znajdował się organ słuchu jego przypominający grzebień, coś, co przypominało wełnianą czapkę. Oczy zakrywały mu ciemne gogle.

Fiben odwrócił wzrok. Lepiej nie okazywać zbyt wielkiego zaskoczenia. Najwyraźniej bywalcy lokalu mieli kilka ostatnich tygodni na przyzwyczajenie się do obecności pomiędzy nimi nieziemca. Teraz jednak Fiben zaczął dostrzegać nerwowe spojrzenia rzucane od czasu do czasu ku kabinie znajdującej się nad barem. Być może to dodatkowe źródło napięcia mogło pomóc w wyjaśnieniu graniczącego z szaleństwem nastroju bawiących się, gdyż w „Gronie” panował nadzwyczaj wielki zgiełk, nawet jak na bar dla szymów z klasy pracującej.

Sącząc od niechcenia ze swej pintowej butelki, Fiben ponownie spojrzał ku górze. Gubru z pewnością założył czapkowatą mufkę i gogle jako osłonę przed hałasem i światłem. Roboty strażnicze odgradzały jedynie kwadrat tuż obok nieziemca, lecz całe skrzydło balkonu było niemal puste.

Niemal. W istocie rzeczy dwa szymy siedziały na chronionym obszarze, tuż obok ostrodziobego Gubru.

Quislingowie? — zadał sobie pytanie Fiben. — Czy wśród nas już znaleźli się zdrajcy?

Zakłopotany potrząsnął głową,. Dlaczego Gubru tu siedział? Co godnego uwagi mógł tu znaleźć jeden z najeźdźców?

Fiben ponownie zajął miejsce przy barze.

Najwyraźniej są zainteresowani szymami i to nie tylko ze względu na ich wartość jako zakładników.

Jakie jednak były tego powody? Dlaczego Galaktów miałaby obchodzić banda włochatych podopiecznych, przez niektórych niemal w ogóle nie uważanych za istoty inteligentne?


Deszczowy taniec zakończył się nagłym crescendo, po którym nastąpiło jedno końcowe uderzenie. Jego końcowe dudnienia cichły, jak gdyby znikały w zachmurzonej, burzliwej dali. Minęło jeszcze kilka sekund, zanim echa umilkły w głowie Fibena.

Tancerze uśmiechnięci i spoceni wrócili chwiejnym krokiem do stolików. Owinęli swą nagość luźnymi szatami. Ich śmiech brzmiał serdecznie — być może aż nazbyt serdecznie.

Teraz, gdy Fiben zrozumiał, skąd bierze się panujące w lokalu napięcie, zastanawiał się, dlaczego w ogóle ktokolwiek tu przychodzi. Bojkot zakładu, w którym stałym gościem byli najeźdźcy, wydawał się nadzwyczaj prostą i oczywistą formą ahimsa, biernego oporu. Z pewnością przeciętny szym z ulicy nie kochał wrogów wszystkich Terragenów!

Co przyciągnęło tu takie tłumy w powszedni dzień?

By utrzymać pozory, zamówił następne piwo, choć zaczął już myśleć o opuszczeniu lokalu. Gubru go zaniepokoił. Jeśli jego kontakt się nie pokaże, lepiej będzie stąd zmiatać i rozpocząć poszukiwania na własną rękę. Musiał się w jakiś sposób dowiedzieć, co się dzieje tutaj, w Port Helenia i odkryć sposób na skontaktowanie się z tymi, którzy chcieli się zorganizować.

Po drugiej stronie sali grupa leżących na podłodze gości zaczęła w nią walić i śpiewać monotonnie. Wkrótce ich okrzyk rozprzestrzenił się na całą salę.

— Sylvie! Sylvie!

Muzycy wdrapali się z powrotem na pomost. Audytorium zaczęło bić brawo, gdy znowu zagrali, tym razem w znacznie łagodniejszym rytmie. Para szymek zawodziła uwodzicielsko na saksofonach. Światła w lokalu przygasły.

Bijący z góry blask reflektora oświetlił szczyt tanecznego wzgórka. Zza ozdobionej paciorkami kurtyny wyśliznęła się nowa postać, która stanęła w oślepiającym świetle. Fiben zamrugał powiekami z zaskoczenia. Skąd na wzgórku wzięła się szymka?

Górną część jej twarzy zakrywała wyposażona w dziób maska ozdobiona białymi piórami. Nagie sutki szymskiej fem pokryte były lśniącymi cętkami, przez co rzucały się w oczy w świetle reflektora. Jej spódniczka składająca się ze srebrzystych pasków zaczęła kołysać się w powolnym rytmie.

Miednice neoszympansich samic były szersze niż u ich przodków, by umożliwić wydostanie się na świat potomstwu o większych mózgach. Mimo to kołyszące się biodra nie stały się wrodzonym, działającym na samców bodźcem erotycznym, tak jak u ludzi.

Jednak serce Fibena zabiło szybciej, gdy obserwował jej kuszące ruchy. Mimo maski w pierwszej chwili odniósł wrażenie, że tancerka jest młodą dziewczyną, ale wkrótce zdał sobie sprawę, że jest to dorosła samica. Słabo widoczne znaki świadczyły, że karmiła już piersią. Dzięki temu wyglądała jeszcze bardziej nęcąco.

Paski spódniczki trzepotały lekko w rytm jej ruchów i Fiben wkrótce ujrzał, że materiał był srebrzysty jedynie po zewnętrznej stronie. Wewnątrz każdy pasek przechodził stopniowo ku górze do jaskrawego koloru różowego.

Zaczerwienił się i odwrócił twarz. Co innego deszczowy taniec — sam brał udział w kilku — a całkiem co innego takie coś! Najpierw mały raj fur w zaułku, a teraz to? Czy szymy w Port Helenia dostały fioła na punkcie seksu?

Coś mięsistego opadło mu nagle na ramię. Fiben obejrzał się i zobaczył spoczywającą tam wielką dłoń o grzbiecie porośniętym futrem. Przechodziła ona we włochate ramię jednego z największych szymów, jakie w życiu widział. Wzrostem niemal dorównywał niskiemu człowiekowi i niewątpliwie był od niego znacznie silniejszy. Ów neoszympans miał na sobie wyblakły, niebieski ubiór roboczy, a jego górna warga wykrzywiła się, odsłaniając pokaźne, niemal atawistyczne kły.

— Co jezd? Nie podoba ci się Sylvie? — zapytał olbrzym.

Choć taniec był jeszcze w swej powolnej, początkowej fazie, składająca się głównie z samców widownia zaczęła już pohukiwać zachęcająco. Fiben zdał sobie sprawę, że musiał mieć dezaprobatę wypisaną na twarzy, jak idiota. Prawdziwy szpieg udawałby, że świetnie się bawi, by się nie wyróżniać.

— Łeb mnie boli — wskazał dłonią na prawą skroń. — Miałem ciężki dzień. Chyba już sobie pójdę.

Wielki neoszympans uśmiechnął się. Jego potężna łapa nie opuściła jednak ramienia Fibena.

— Łeb cię boli? A może to dla ciebie za śmiałe? Może jeszcze nigdy nie byłeś na grupówce, hę?

Kącikiem oka Fiben dostrzegał prowokujący pokaz kołysania, nadal przesadnie skromny, lecz z momentu na moment coraz bardziej zmysłowy. Wyczuwał zaczynające wypełniać salę kipiące napięcie seksualne. Nie potrafił odgadnąć, do czego może to doprowadzić. Istniały poważne powody, dla których podobnych widowisk zakazywano. Była to jedna z nielicznych rzeczy, których ludzie zabraniali swym podopiecznym.

— Jasne, że byłem na grupówkach! — odszczeknął. — Tylko, że tutaj, w miejscu publicznym, to… mogłoby wywołać zamieszki.

Wielki nieznajomy roześmiał się i szturchnął go po przyjacielsku.

— Kiedy?

— Przepraszam pa… hmm, o co chodzi?

— Kiedy byłeś na pierwszej grupówce, hę? Po tym, jak mówisz założę się, że to była jedna z tych bibek w college’u. Racja? Mam rację, panie niebieskokartowcu?

Fiben rozejrzał się pośpiesznie w prawo i w lewo. Pierwsze wrażenie już minęło — potężny szym wyglądał raczej na zaciekawionego i pijanego niż wrogo usposobionego. Fiben jednak wolałby, żeby sobie poszedł. Jego rozmiary wzbudzały lęk, a ponadto mogli zwrócić na siebie uwagę.

— Aha — mruknął, wspominając z niechęcią. — To była inicjacja naszej korporacji…

Szymskie studentki w college’u mogły się przyjaźnić z szenami ze swych klas, lecz nigdy nie zapraszano ich na grupówki. Seksualne myśli o zielonokartowych samicach były po prostu zbyt niebezpieczne. Ponadto paranoicznie obawiały się one zajścia w ciążę przed małżeństwem i skorzystaniem z porady genetycznej. Cena była po prostu zbyt wysoka.

Gdy szeny z uniwersytetu urządzały przyjęcie, z reguły zapraszały więc szymki z drugiej strony torów, żółto- i szarokartówki, których ruja o kolorze płomienia była jedynie ekscytującym oszustwem.

Byłoby błędem osądzać podobne postępowanie według ludzkich standardów.

Nasze wzorce zachowania są po prostu diametralnie odmienne — powtarzał sobie Fiben wtedy, a i niejeden jeszcze raz od tego czasu. Niemniej te grupówki nigdy nie sprawiały mu wiele satysfakcji ani radości. Może kiedyś, gdy przyłączy się do odpowiedniej grupy małżeńskiej…

— No jasne. Moja siora chodziła na te bibki do college’u. Mówiła, że są fajne — naznaczony blizną szym zwrócił się w stronę barmana uderzył dłonią w wypolerowaną powierzchnię baru. — Dwie pinty! Jedną dla mnie, a drugą dla mojego kumpla z college’u!

Fiben skrzywił się, usłyszawszy donośny głos. Kilku znajdujących się w pobliżu gości odwróciło się, by spojrzeć w ich stronę.

— Powiedz mi — ciągnął niechciany towarzysz Fibena, wtykając mu w dłoń papierową butelkę. — Czy masz już jakieś dzieciaki? Może niektóre są zarejestrowane, ale nigdy ich nie widziałeś?

Nie sprawiał wrażenia wrogo nastawionego. Był raczej zazdrosny.

Fiben pociągnął długi łyk ciepłego, gorzkiego piwa. Potrząsnął głową i przemówił cicho.

— To właściwie nie jest tak. Otwarte prawa rozrodcze to nie to samo, co nieograniczone — biała karta. Gdyby nawet planiści skorzystali z mojej plazmy, nic bym o tym nie wiedział.

— Do diabła, a dlaczego nie! To znaczy, nie dosyć, że wy, niebiescy, musicie pieprzyć probówki na rozkaz Urzędu Wspomagania, to jeszcze na dodatek nie wiecie, czy zużyli wasz logier… Kurde, starsza żona w mojej grupie miała rok temu planowanego dzieciaka… możesz nawet być genetycznym tatą mojego syna!

Wielki szym roześmiał się i ponownie klepnął mocno Fiben w ramię.

To nie mogło trwać dłużej. Coraz więcej głów zwracało się w jego stronę. Cała ta gadanina o niebieskich kartach nie pozyska mu w tym miejscu przyjaciół. Ponadto Fiben nie chciał przyciągać uwagi w chwili, gdy Gubru siedział w odległości niespełna trzydziestu stóp od niego.

— Naprawdę muszę już iść — powiedział i zaczął wycofywać się chyłkiem. — Dziękuję za piwo… Ktoś zagrodził mu drogę.

— Przepraszam — powiedział Fiben. Odwrócił się i stanął twarzą, w twarz z czterema szymami ubranymi w jaskrawe, zapinane na zamek błyskawiczny kombinezony. Cała czwórka spoglądała na niego ze skrzyżowanymi ramionami. Jeden z nich, nieco wyższy od pozostałych, popchnął Fibena z powrotem w stronę baru.

— No jasne, że ten gość ma potomstwo! — warknął nowo przybyły. Przystrzygł sobie włosy na twarzy, pozostawiając jedynie wąsy które były spiczaste i nawoskowane.

— Popatrzcie tylko na jego łapy. Założę się, że nigdy nie przepracował ani jednego dnia jak uczciwy szym. Pewnie jest technikiem albo uczonym — w jego ustach brzmiało to tak, jak gdyby sam pomysł, by neoszympans nosił podobny tytuł, czynił z niego coś w rodzaju uprzywilejowanego dziecka, któremu pozwolono na skomplikowaną zabawę.

Ironia leżała w tym, że choć na dłoniach Fibena mogło być mniej zgrubień niż u wielu tu zebranych, pod jego koszulą kryły się blizny po oparzeniach — ślady uderzenia w górski stok z prędkością pięciu machów. Tutaj jednak lepiej było o tym nie wspominać.

— Posłuchajcie no, może bym postawił wam kolejkę…

Jego pieniądze pofrunęły na drugą stronę baru, gdy najwyższy z napastników uderzył go w dłoń.

— Bezwartościowe śmieci. Wkrótce zaczną je zabierać, tak samo jak was, małpich arystokratów.

— Zamknij się! — krzyknął ktoś z tłumu, który był brązową masą przygarbionych ramion. Fiben ujrzał przez chwilę Sylvie, kołyszącą się na szczycie wzgórka. Oddzielone od siebie paski jej spódnicy zafalowały i Fiben ujrzał coś, co sprawiło, że podskoczył ze zdumienia. Naprawdę była różowa… jej odsłonięte na chwilę genitalia wskazywały na pełną ruję.

Szym w kombinezonie ponownie popchnął Fibena.

— I co, mądralo z college’u? Co ci da twoja niebieska karta, kiedy Gubru zaczną wyłapywać i sterylizować wszystkich z wolnym prawem rozrodu? Hę?

Jeden z nowo przybyłych, szym o pochyłych ramionach i porośniętym krótkimi, twardymi włosami cofniętym czole, trzymał rękę w kieszeni swego jaskrawego stroju, zaciskając ją na jakimś ostrym przedmiocie. Jego oczy o przenikliwym wyrazie sprawiały wrażenie całkowicie skupionych, jak u drapieżnika. Pozostawił mówienie swemu przyjacielowi, wąsaczowi.

Fiben dopiero przed chwilą zdał sobie sprawę, że ci faceci nie mają nic wspólnego z wielkim szymem w drelichach. W gruncie rzeczy tamten skrył się już chyłkiem w cieniu.

— Nie… nie wiem, o co ci chodzi.

— Nie wiesz? Sprawdzali kolonialne akta, frajerze, i wyłowili całą masę szymów z college’u, takich jak ty, celem przesłuchania. Jak dotąd pobierali tylko próbki, ale mam przyjaciół, którzy mówią, że planują czystkę na pełną skalę. No i co ty na to?

— Zamknij się, kurwa! — krzyknął ktoś. Tym razem odwróciło się kilka twarzy. Fiben ujrzał szkliste oczy, plamki śliny i odsłonięte kły.

Poczuł się rozdarty. Rozpaczliwie pragnął się stąd wydostać. A jeśli w tym, co mówili ci faceci w kombinezonach, było trochę prawdy? W takim przypadku byłaby to ważna informacja.

Postanowił, że posłucha jeszcze przez chwilę.

— To raczej zaskakujące — powiedział, opierając się łokciem o bar. — Gubru to fanatyczni konserwatyści. Bez względu na to, co robią innym gatunkom na poziomie opiekunów, założę się, że nigdy nie zaingerowaliby w procedurę Wspomagania. To sprzeczne z ich religią.

Wąsacz uśmiechnął się tylko.

— Czy to ci mówili w college’u, niebieski chłopczyku? Ale teraz ważne jest to, co mówią Galaktowie.

Cała banda, która wydawała się bardziej zainteresowana Fibenem, niż prowokacyjnym wirowaniem Sylwie, otoczyła go ciasno. Tłum pohukiwał coraz głośniej, muzyka grzmiała coraz mocniej. Fiben czuł się, jakby głowa miała mu pęknąć od hałasu.

— …za spokojny, żeby mu się podobało przedstawienie dla prostych robotników. Nigdy nie splamił się prawdziwą pracą. Mimo to wystarczy, żeby strzelił palcami, i nasze własne szymki gnają do niego!

Fiben dostrzegł w tym jakąś fałszywą nutę. Szym z wąsami był nazbyt spokojny, jego pieniackie docinki zbyt wykalkulowane. W takim środowisku jak to, z całym jego hałasem i seksualnym napięciem, prawdziwy filozof nie byłby w stanie tak dobrze się skoncentrować.

To nadzorowani! — zdał sobie nagle sprawę. Teraz już dostrzegł oznaki. Twarze dwóch spośród szymów w kombinezonach z zamkami błyskawicznymi nosiły stygmaty nieudanych genetycznie interwencji — cętkowana, kakofreniczna twarz, mrugające oczy i wiecznie zakłopotana mina świadcząca o zwarciu w mózgu — żenujące przypomnienia faktu, że Wspomaganie było trudnym procesem, nie pozbawionym ceny.

Fiben czytał w lokalnym czasopiśmie, na krótko przed inwazją, że najmodniejsi członkowie społeczności nadzorowanych zaczęli ostatnio nosić zapinane na zamek błyskawiczny kombinezony o jaskrawych kolorach. Zrozumiał nagle, że przyciągnął uwagę szymów najgorszego z możliwych rodzajów. Gdy w pobliżu nie było ludzi ani żadnej oznaki obecności regularnych władz, nie sposób było przewidzieć, co mogą zrobić ci czerwonokartowcy.

Było oczywiste, że musi się stąd wydostać. Ale jak? Nadzorowani otaczali go z każdą chwilą coraz ciaśniej.

— Słuchajcie, chłopaki. Przyszedłem tu tylko zobaczyć, co się dzieje. Dziękuję wam za wyrażenie opinii. Naprawdę muszę już iść.

— Mam lepszy pomysł — przywódca uśmiechnął się szyderczo. Może tak byśmy przedstawili cię temu Gubru, a on już sam ci powie, co się dzieje i co zamierzają zrobić z szymami z college’u. Hę?

Fiben mrugnął. Czy te szeny naprawdę mogły współpracowały z najeźdźcą?

Uczył się historii Starej Ziemi — długich stuleci ciemnoty przed Kontaktem, gdy samotna i nieświadoma ludzkość dokonywała straszliwych eksperymentów ze wszystkim, od mistycyzmu aż po tyranię i wojnę. Oglądał i czytał niezliczone relacje z tych zamierzchłych czasów — zwłaszcza opowieści o samotnych mężczyznach i kobietach, którzy odważnie, często bez nadziei na sukces, stawiali czoła złu. Wstąpił do kolonialnej milicji częściowo pod wpływem romantycznego pragnienia naśladowania odważnych bojowników maqms, Palmachu i Ligi Satelitów Energetycznych.

Historia mówiła też jednak o zdrajcach, o tych, którzy pragnęli osiągnąć osobiste korzyści bez względu na środki, nawet wspinając, się po plecach własnych towarzyszy.

— No chodź, chłopczyku z college’u. Tam czeka ptaszek, któremu chciałbym cię przedstawić.

Uścisk na ramieniu Fibena przypominał zaciskające się imadło. Wyraz pełnego bólu zaskoczenia na jego twarzy sprawił, że wąsaty szym się uśmiechnął.

— Domieszali mi trochę ekstra genów siły — wyszczerzył szyderczo zęby. — Ta część ich manipulacji się udała, ale niektóre z innych nie. Mówią na mnie Irongrip i nie mam niebieskiej karty ani nawet żółtej. A teraz chodźmy. Zapytamy porucznika ze Szwadronu Jasnego Szponu, co Gubru planują dla szymskich mądrali.

Mimo bolesnego nacisku na ramię, Fiben udawał nonszalancję.

— Jasne. Czemu nie? Czy chcesz się może założyć? — jego górna warga skrzywiła się na znak pogardy. — Gubru są ściśle przystosowani do dziennego trybu życia. Idę o zakład, że przekonasz się, iż za tymi ciemnymi goglami twój cholerny ptak smacznie sobie śpi. Myślisz, że się ucieszy, jak go obudzą tylko po to, żeby podyskutować sobie o subtelnościach procesu Wspomagania z takimi jak ty?

Bez względu na całą swą pyszałkowatość, Irongrip najwyraźniej był uczulony na punkcie własnego wykształcenia. Udawana pewność siebie Fibena przyhamowała go na chwilę. Mrugnął powiekami pod wpływem sugestii, że ktokolwiek mógł spać pośród całej otaczającej ich kakofonii.

Wreszcie warknął gniewnie:

— Przekonamy się. Chodź!

Pozostałe odziane w kombinezony szymy otoczyły go ciasno. Fiben wiedział, że nie miałby najmniejszych szans w starciu z całą szóstką. Ponadto nie mógł wezwać na pomoc przedstawicieli prawa. Władza miała teraz pióra.

Eskortujący poganiali go przez labirynt niskich stolików. Rozwaleni za nimi goście pochrapywali poirytowani, gdy Irongrip odpychał ich łokciami na bok, lecz wszystkie oczy, szklące się od ledwie powstrzymywanej namiętności, śledziły taniec Sylvie. Tempo muzyki rosło.

Rzut oka przez ramię na wygibasy artystki sprawił, że twarz Fiben zapłonęła. Cofnął się, nie patrząc pod nogi, i wpadł na miękką masę futra i mięśni.

— Au! — zawył siedzący klient, rozlewając swój napój.

— Przepraszam — mruknął Fiben. Szybko usunął się na bok, lecz jego sandały nadepnęły na następną brązową dłoń, co wywołało kolejny krzyk. Narzekanie przerodziło się w pełen wściekłości wrzask, gdy Fiben wdeptał w podłogę kostki owej dłoni, po czym odwrócił się, by udzielić kolejnych przeprosin.

— Siadać! — krzyknął głos z tyłu klubu. Jeszcze inny pisnął: — No! Zmiatać stąd! Zasłaniacie!

Irongrip spojrzał podejrzliwie na Fibena i pociągnął go za ramię. Ten opierał się przez chwilę, po czym ustąpił, runął nagle naprzód i popchnął trzymającego go szyma do tyłu, na jeden z wiklinowych stolików. Drinki i podstawki do kwasu przewróciły się. Siedzące szymy zerwały się na nogi, fukając z oburzenia.

— Hej!

— Uważaj no, ty nadzorowany sukinkocie!

Zdawało się, że w ich oczach, które już przedtem płonęły pod wpływem zarówno środków odurzających, jak i tańca Sylvie, pozostało bardzo niewiele rozsądku.

Ogolona twarz Irongripa pobladła z gniewu. Jego uścisk stał się silniejszy. Zaczął już dawać znak swym towarzyszom, lecz Fiben uśmiechnął się tylko konfidencjonalnie i trącił go łokciem. Odezwał się głośno, z symulowaną pijacką pewnością siebie:

— Widzisz, co narobiłeś? Mówiłem ci, żebyś nie trącał tych facetów celowo, po to, żeby się przekonać, czy są tacy naćpani, że nie mogą mówić…

Od pobliskich szymów nadbiegł świst wciąganego oddechu, słyszalny nawet mimo muzyki.

— Kto powiedział, że nie mogę mówić! — odezwał się bełkotliwie jeden z pijących, niemal niezdolny do formowania słów. Ubzdryngolony pijaczek postąpił krok naprzód, usiłując ustalić źródło owej obelgi. — Czy to ty?

Trzymający Fibena spojrzał na niego groźnie i przyciągnął go bliżej. Zacisnął swój przywodzący na myśl imadło uścisk. Mimo to Fiben zdołał zachować swój sceniczny uśmiech. Mrugnął do niego.

— Może i, kurde, trochę umieją mówić. Ale miałeś rację, że to wszystko banda czworonogów…

— Co!

Najbliższy szym ryknął i spróbował złapać Irongripa. Uśmiechnięty szyderczo mutant usunął się zgrabnie na bok i uderzył go kantem wolnej dłoni. Pijak zawył, zgiął się w pół i zderzył z Fibenem.

Jego przyjaciele runęli już jednak na nich z wrzaskiem. Ramię Fibena zostało wyrwane z uścisku, gdy wszystkich zalała fala rozgniewanego, brązowego futra.

Fiben dał nurka, gdy zamachnęła się na niego warcząca małpa w skórzanej uprzęży roboczej. Pięść przeleciała obok i trafiła w szczękę jednego ze zbirów w kombinezonach. Fiben kopnął następnego nadzorowanego w kolano, gdy ten spróbował go złapać Wywołało to zadowalający jęk, potem jednak wszystko ogarnął chaos latającej w powietrzu wikliny i ciemnych ciał. Tanie, słomiane stoły rozpadły się na kawałki, uderzając w głowy. Powietrze wypełniło się latającym piwem i sierścią.

Orkiestra zwiększyła tempo, jednakże niemal nie było jej słychać poprzez wrzaski wściekłości i radości walki. W pewnym szalonym momencie Fiben poczuł, że uniosły go w górę mocne, małpie ramiona. Nie były one delikatne.

— Hopsa!

Przyleciał ponad bijatyką i wylądował z trzaskiem w samym środku grupy, nie biorących w niej uprzednio udziału, gości. Popatrzyli na niego, chwilowo zakłopotani i oszołomieni. Zanim zdążyli zareagować, Fiben podniósł się z jękiem. Oddalił się kołyszącym krokiem w stronę przejścia. Utykał, gdyż ostry ból przeszywał na wskroś jego wciąż obolałą lewą kostkę.

Walka się rozszerzała. Dwójka nadzorowanych w jaskrawych kombinezonach zmierzała w jego stronę, błyskając kłami. Sprawę pogarszał fakt, że goście, których zabawę tak brutalnie przerwano, zerwali się teraz na nogi, pochrapując z gniewu. Ręce wyciągnęły się w jego stronę.

— Może jakimś innym razem — odparł uprzejmie Fiben. Wydostał się spośród szczątków, skacząc na jednej nodze, i zaczął przechodzić pośpiesznie pomiędzy niskimi stołami, by oddalić się od ścigających. Gdy nie miał już innej drogi przed sobą, nie zawahał się lecz wlazł na parę szerokich, przygarbionych ramion, po czym odbił się, zostawiając za sobą swą chwilową trampolinę, która pochrząkiwała pośród kolejnego stosu połamanej wikliny.

Fiben wywinął salto ponad ostatnim szeregiem gości i upadł na jedno kolano na szerokiej, otwartej przestrzeni — parkiecie do tańca. W odległości zaledwie kilku metrów wznosił się deszczowy wzgórek, gdzie kusząca Sylvie przygotowywała się do swego ostatniego numeru, najwyraźniej nie zważając na narastający tumult na dole.

Fiben przemknął szybko przez parkiet z zamiarem pognania za bar i wydostania się przez jedno ze znajdujących się tam wyjść. Gdy tylko jednak wydostał się na otwartą przestrzeń, spłynął na niego nagle blask padającego z góry światła, które go oślepiło! Wszędzie wokół eksplodował potężny okrzyk radości.

Coś najwyraźniej spodobało się tłumowi. Ale co? Spoglądając w górę, pod światło, Fiben nie mógł dostrzec, by striptizerka zrobiła coś nowego i godnego uwagi — przynajmniej nie bardziej godnego niż przedtem. Nagle zdał sobie sprawę, że Sylvie patrzy prosto na niego! Za ptasią maską dostrzegł obserwujące go z rozbawieniem oczy.

Odwrócił się błyskawicznie. Większość z tych, których nie ogarnęła jeszcze rozszerzająca się wciąż bijatyka, również wpatrywała się w niego. Te okrzyki były na jego cześć. Zdawało się, że nawet Gubru na balkonie nachylił swą osłoniętą goglami głowę w jego stronę.

Nie było czasu na zastanawianie się nad znaczeniem tego wszystkiego. Fiben ujrzał, że jeszcze kilku jego dręczycieli wyplątało się z bijatyki. Rzucali się w oczy w swych jaskrawych strojach. Porozumiewali się ze sobą gestami. Zmierzali w stronę wyjścia, by odciąć mu drogę.

Fiben stłumił narastającą panikę. Zagnali go w kozi róg. Musi być inne wyjście — pomyślał z wściekłością. Nagle zrozumiał, gdzie powinno się ono znajdować. Drzwi dla artystki, z tyłu ponad wyściełanym wzgórkiem tanecznym! Ozdobiona paciorkami brama, przez którą Sylvie dokonała wejścia. Wystarczy szybko wdrapać się na górę, minąć striptizerkę — i w drogę!

Przebiegł na drugą stronę parkietu i skoczył na wzgórek. Wylądował na jednym z wyściełanych stopni.

Tłum ryknął ponownie! Fiben ukucnął i zamarł. Światło jarzących się reflektorów podążyło za nim.

Zmrużył oczy i spojrzał w górę, na Sylvie. Tancerka oblizała wargi i zakołysała miednicą w jego stronę.

Fiben poczuł równocześnie odrazę i przemożny pociąg. Pragnął wdrapać się na wzgórek i schwytać ją. Pragnął też znaleźć jakąś ciemną niszę, gdzieś na gałęzi drzewa, i ukryć się tam.

Na dole bijatyka nadal była zaciekła, przestała się jednak rozprzestrzeniać. Mając do dyspozycji jedynie papierowe butelki i wiklinowe meble, walczący najwyraźniej ograniczyli się do przyjacielskiego obijania się nawzajem, zapominając o pierwotnej przyczyn tumultu.

Na krawędzi parkietu czekały jednak cztery szymy w jaskrawych kombinezonach, które obserwowały go, obracając w palcach przedmioty skryte w kieszeniach. Nadal wyglądało na to, że jest tylko jedna droga wyjścia. Fiben wlazł w kolejną wyściełaną „skalną rozpadlinę”. Tłum zareagował kolejnym okrzykiem. Jego podniecenie narastało. Hałas, zapachy, zamieszanie… Fiben spojrzał przelotnie na morze rozgorączkowanych twarzy. Wszystkie wpatrywały się w niego, oczekując na coś. O co tu chodziło?

Jego uwagę przyciągnęło nagłe poruszenie. Ktoś z balkonu ponad barem machał na niego ręką. Był to mały szym ubrany w ciemny płaszcz z kapturem. Bardziej niż cokolwiek innego wyróżniał go z tego podekscytowanego tłumu wyraz twarzy — spokojny i lodowato zimny.

Fiben rozpoznał nagle małego stręczyciela, który zaczepił go przy wejściu do „Małpiego Grona”. Jego głos nie przebijał się przez kakofonię, w jakiś sposób jednak Fiben odczytał z jego warg słowa.

— Hej, tępaku, spójrz w górę!

Chłopięca twarz skrzywiła się w grymasie. Alfons wskazał ręką do góry.

Fiben skierował wzrok w tamtym kierunku… akurat na czas, by dostrzec, że z krokwi nad jego głową zaczęła spadać połyskująca sieć! Uskoczył na bok czysto instynktownie. Uderzył się mocno o kolejny „kamień”, podczas gdy krawędź spadającej sieci otarła się o stopę. W jego nogę uderzyła elektryczna agonia.

— Gówno pawiana! Co, na imię Goodall…? — zaklął głośno. Minęła chwila zanim zdał sobie sprawę, że część wypełniającego mu uszy ryku stanowi dalszy aplauz. Przerodził się on w okrzyki na jego cześć w chwili, gdy Fiben przewrócił się na bok, trzymając się za nogę, dzięki czemu udało mu się uniknąć następnej pułapki. Tuzin pętli kleistej siatki wypadło z imitacji kamienia i zacisnęło się na obszarze, który przed chwilą zajmował.

Fiben leżał tak nieruchomo, jak tylko mógł. Pocierał stopę i rozglądał się wokół gniewnie i podejrzliwie. Dwukrotnie omal nie dał złapać się w sidła jak jakieś głupie zwierzę. Tłumowi mogło się to wydawać bardzo zabawne, lecz osobiście nie miał ochoty, by zmuszono go do pokonania jakiegoś dziwacznego, wariackiego toru przeszkód.

Pod sobą, na parkiecie, widział jaskrawe kombinezony, z lewej, z prawej i pośrodku. Gubru na balkonie wyglądał na zainteresowanego, lecz nie sprawiał wrażenia, by chciał się wtrącić.

Fiben westchnął. Jego sytuacja nie uległa zmianie. Mógł iść tylko do góry.

Wdrapał się na następną wyściełaną grań, przyglądając się jej uważnie. Wyglądało na to, że pułapki zaprojektowano tak, by były upokarzające i obezwładniające — a także bolesne — lecz nie śmiertelne. W jego przypadku sprawa wyglądała jednak inaczej. Jeśli wpadnie w którąś z nich, jego niechciani wrogowie dopadną go w okamgnieniu.

Wszedł ostrożnie na kolejny „głaz”. Poczuł pod prawą stopą niepewność podłoża i cofnął nogę akurat w tej chwili, gdy otworzyła się zapadnia. Tłum wciągnął powietrze, kiedy Fiben zakołysał się na krawędzi odsłoniętej w ten sposób czeluści. Zakręcił wiatraka oboma ramionami, usiłując utrzymać równowagę. Skoczył w górę z niepewnej pozycji kucznej i zaledwie zdołał znaleźć uchwyt na kolejnym, wyższym poziomie.

Jego stopy zawisły nad nicością. Chwytał z wysiłkiem powietrze. Doprowadzony do rozpaczy żałował, że ludzie pozbawili jego przodków części „zbytecznych” instynktownych umiejętności wspinania, po to tylko, by zrobić miejsce dla takich błahostek jak mowa i rozum.

Chrząknął i wygramolił się powoli z czeluści. Widownia wrzeszczała o więcej.

Gdy Fiben siedział zdyszany na krawędzi następnego poziomu, starając się patrzeć we wszystkich kierunkach jednocześnie, zdał sobie stopniowo sprawę, że przez hałas wywołany przez tłum przebija się szemranie urządzeń głośnikowych, które powtarzają raz za razem urywanym, mechanicznym tonem:

— …bardziej oświecone podejście do Wspomagania… pozostające w zgodzie z przeszłością podopiecznego gatunku… stwarzające wszystkie szansę… wolne od wpływów wypaczonych ludzkich kryteriów…

Na górze, w swej kabinie, najeźdźca ćwierkał do małego mikrofonu. Jego mechanicznie tłumaczone słowa przebijały się z hukiem przez muzykę i paplaninę podnieconego tłumu. Fiben wątpił, by choć jeden na dziesięć spośród szymów zdawał sobie sprawę z monologu nieziemca, biorąc pod uwagę stan, w jakim byli. Prawdopodobnie jednak nie miało to znaczenia.

Poddawano ich uwarunkowaniu!

Nic dziwnego, że nigdy przedtem nie słyszał o striptizie Sylvie na wzgórku tanecznym, ani o tym zwariowanym torze przeszkód. Był to wynalazek najeźdźców!

Jaki jednak był jego cel?

Nie mogliby tego dokonać bez czyjejś pomocy — pomyślał gniewnie Fiben. I rzeczywiście — dwa dobrze ubrane szymy siedzące obok najeźdźcy szeptały do siebie nawzajem i pisały coś naprędce w notesach. Najwyraźniej rejestrowały reakcję tłumu dla swego nowego pana.

Fiben przebiegł wzrokiem balkon i dostrzegł, że mały alfons w szacie z kapturem stał w niewielkiej odległości od pierścienia gubryjskich robotów-strażników. Poświęcił całą sekundę na zapamiętanie chłopięcych rysów tego szyma. Zdrajca!

Sylvie znajdowała się już tylko kilka poziomów nad nim. Tancerka zakołysała w jego stronę swym różowym tyłkiem. Uśmiechnęła się, gdy pot sperlił jego twarz. Ludzcy mężczyźni mieli swe własne „natychmiastowe” bodźce wizualne: okrągłe kobiece piersi i miednicę oraz gładką skórę fem. Żadne z nich nie mogły się jednak równać z elektrycznym dreszczem, jakim odrobina koloru w odpowiednim miejscu mogła przeszyć szymskiego samca.

Fiben z wigorem potrząsnął głową.

— Wyjść. Nie wejść. Chcesz wyjść!

Skoncentrował się na utrzymywaniu równowagi, oszczędzając obolałą lewą kostkę. Zaczął gramolić się bokiem, aż zdołał ominąć czeluść, po czym poczołgał się naprzód na rękach i kolanach.

Sylvie, znajdująca się dwa poziomy wyżej, nachyliła się nad nim. Jej woń przebiła się nawet przez gryzące zapachy bijące z sali. Nozdrza Fibena rozwarły się pod jej wpływem.

Potrząsnął nagle głową. Poczuł też inny ostry odór, dławiący smród, który zdawał się mieć charakter ściśle miejscowy.

Sprawdził małym palcem lewej ręki taras, na który miał właśnie zamiar się wdrapać. W odległości czterech cali od krawędzi natrafił na coś lepkiego i palącego. Krzyknął głośno i cofnął gwałtownie rękę, zostawiając za sobą mały kawałek skóry.

O nieszczęsny instynkcie! Jego przypalony palec automatycznie powędrował do ust. Fiben omal nie zwymiotował pod wpływem paskudnego smaku.

Niezły bigos! Jeśli spróbuje ruszyć w górę lub naprzód, dopadnie go lepkie paskudztwo, a jeśli się wycofa, najprawdopodobniej wyląduje w czeluści!

Ten labirynt pułapek tłumaczył jedną kwestię, nad którą wcześniej łamał sobie głowę. Nic dziwnego, że szeny na dole nie dostały szału i nie pognały po prostu na wzgórze, gdy tylko Sylvie błysnęła różowością! Wiedziały, że tylko zuchwali lub nieroztropni mogliby zaryzykować wspinaczkę. Pozostałym wystarczała obserwacja i snucie marzeń. Taniec Sylvie stanowił jedynie połowę przedstawienia.

A gdyby jakiemuś skubanemu szczęściarzowi się udało? Cóż, wtedy wszyscy mieliby do obejrzenia dodatkową atrakcję!

Fibenowi wydało się to odrażające. Prywatne grupówki to, oczywiście, rzecz naturalna, jednakże ta publiczna sprośność była niesmaczna!

W tej samej chwili jednak zauważył, że pokonał już większość drogi. Poczuł we krwi prastare pobudzenie. Sylvie nachyliła się lekko w dół ku niemu. Wyobraził sobie, że może już jej dotknąć. Muzycy zwiększyli tempo. Stroboskopowe światła znowu zaczęły mrugać, zbliżając się ku niemu niczym błyskawice. Sztuczne pioruny poniosły się echem. Fiben poczuł na ciele kilka piekących kropel, jakby zaczynała się burza.

Sylvie tańczyła w świetle reflektorów, podżegając tłum. Fiben oblizał wargi i poczuł, jak ciągnie go w tę stronę.

Nagle, w świetle jednego, błyskawicznego impulsu, ujrzał coś równie kuszącego, coś, czego atrakcyjność z nawiązką wystarczała, by wyrwać go spod hipnotycznego wpływu Sylvie. Była to mała, lśniąca zielonym światłem tabliczka, skromna i zgodna z prawem, jarząca się za ramieniem tancerki.

Było na niej napisane: WYJŚCIE.

Ból, wyczerpanie i napięcie sprawiły, ze coś wewnątrz Fibena wyrwało się na wolność. Poczuł się w jakiś sposób podniesiony ponad hałas i tumult i przypomniał sobie natychmiast jasno coś, co Athaclena powiedziała mu na krótko zanim opuścił obóz w górach, by wyruszyć w podróż do miasta. Srebrzyste nitki jej tymbrimskiej korony falowały wtedy łagodnie, jak gdyby unosiły się na wietrze czystej myśli.

— Jest taki cytat, który kiedyś powtórzył mi ojciec, Fibenie. To „poemat haiku”, w ziemskim dialekcie zwanym japońskim. Chciałabym, żebyś zabrał go ze sobą w drogę.

— Po japońsku — sprzeciwił się. — W tym języku mówi się na Ziemi i na Calafii. Na Garthu nie znajdzie się nawet setka ludzi i szymów, którzy by go znali!

Athaclena potrząsnęła tylko głową.

— Ja również go nie znam. Przekażę ci wiersz w taki sposób w jaki powiedziano go mnie.

To, co nadeszło, gdy otworzyła usta, było nie tyle dźwiękiem, co krystalizacją, zwięzłym substratem znaczenia, który nawet po wybrzmieniu pozostawił piętno.

Niektóre chwile są ważne

Wśród najmroczniejszych burz zimy,

Gdy na zew gwiazd lecisz odważnie!

Fiben mrugnął. Nagła chwila ulgi minęła. Litery nadal lśniły:


WYJŚCIE


niczym zielona przystań.

Wszystko wróciło momentalnie: hałas, odory i piekące ostro maleńkie deszczopodobne kropelki. Fiben jednak poczuł się teraz tak, jakby jego klatka piersiowa dwukrotnie zwiększyła objętość. Lekkość spłynęła do jego ramion i nóg. Wydało mu się, że nie ważą one niemal nic.

Zgiął głęboko kolana, zebrał siły i dobył się ze swej niepewnej grzędy, by wylądować na krawędzi następnego tarasu. Palce jego nóg znalazły uchwyt w odległości kilku cali od parzącego, zamaskowanego kleju. Tłum ryknął. Sylvie cofnęła się, klaszcząc w dłonie.

Fiben roześmiał się. Zaczął walić się szybko w pierś, jak widział to u goryli, wybijając kontrapunkt do szalejących grzmotów. Widownia była zachwycona.

Przeszedł uśmiechnięty wzdłuż krawędzi kleistego obszaru, i wytyczając jego granicę raczej za pomocą instynktu niż niewielkiej różnicy w kolorze. Rozpostarł szeroko ręce, by utrzymywać równowagę, przez co wyglądało to na trudniejsze niż faktycznie było.

Krawędź kończyła się w miejscu, gdzie wysokie „drzewo” — imitacja z włókna szklanego i zielonych, plastikowych wisiorków — wyrastało ze zbocza wzgórka.

Rzecz jasna, były tam pułapki. Fiben nie tracił czasu na oględziny drzewa. Podskoczył w górę, by trącić lekko najbliższą gałąź. Gdy wylądował, zakołysał się niepewnie. Ci na dole wciągnęli powietrze z wrażenia.

Gałąź zareagowała na jego dotknięcie z niewielkim opóźnieniem… akurat wystarczająco długim, by mógł ją złapać solidnie, gdy próbował to uczynić. Wydawało się, że całe drzewo zaczęło się skręcać. Gałęzie zamieniły się w wijące się sznury, które ucięłyby mu rękę, gdyby wciąż się ich trzymał.

Z okrzykiem radości Fiben ponownie skoczył w górę. Tym razem, gdy gałąź pochyliła się ponownie, złapał za zwisającą linę. Odbił się od imitacji konaru niczym tyczkarz, przeleciał nad dwoma najwyższymi poziomami — i zaskoczoną tancerką — po czym poleciał dalej, aż ku przypominającym dżunglę masie dźwigarów i przewodów ponad nim.

Fiben puścił linę w ostatnim momencie i zdołał wylądować w pozycji kucznej na pomoście. Przez chwilę musiał walczyć o zachowanie równowagi, gdyż oparcie było niepewne. Zewsząd otaczał go labirynt reflektorów i niewykorzystanych pułapek. Rozejrzał się i zaczął skakać wkoło, zwalniając wyłączniki. Sidła, sieci i wnyki zalały cały wzgórek. Były tam też kadzie z jakąś gorącą, przypominającą owsiankę substancją, które przewrócił kopniakiem. Bryzgi spadające na orkiestrę sprawiły, że muzycy musieli uciekać.

Teraz Fiben mógł już z łatwością dostrzec zarys toru przeszkód. Najwyraźniej zagadka nie miała rozwiązania poza tym, z którego on skorzystał — całkowitym pominięciu ostatnich kilku tarasów.

Innymi słowy, trzeba było oszukiwać.

Wzgórek nie był więc uczciwym testem. Szen nie mógł mieć nadziei na odniesienie zwycięstwa przez okazanie wyższej inteligencji. Musiał pozwolić, by inni wystawiali się na ryzyko przed nim, cierpiąc ból i upokorzenie w pułapkach i wilczych dołach. Lekcja, jakiej udzielali w ten sposób Gubru, była zdradziecko prosta.

— To sukinsyny — mruknął.

Podniosłe uczucie zaczęło wygasać, a wraz z nim część jego chwilowego poczucia zapożyczonej od Athacleny niewrażliwości na atak. Najwyraźniej dała mu ona na pożegnanie coś w rodzaju posthipnotycznego zaklęcia, które miało mu pomóc, gdy znajdzie się w opałach.

Czas się stąd zmyć — pomyślał.

Muzyka umilkła, gdy muzycy uciekli przed lepką, owsiankowatą substancją. Teraz jednak urządzenia głośnikowe znowu zaczęły skrzeczeć, wydając z siebie urywane napomnienia, które zaczęły brzmieć nieco nerwowo.

— …zachowanie niemożliwe do przyjęcia u przyzwoitych podopiecznych… Zaprzestańcie wyrażania aprobaty dla tego, kto złamał zasady… Kogo trzeba ukarać…

Pompatyczne zalecenia Gubru nie wywołały żadnego wrażenia. Wydawało się, że publika dostała całkowicie małpiego rozumu. Gdy Fiben podskoczył do gigantycznych głośników i wyszarpnął przewody, tyrada nieziemca została przerwana. Ze strony widowni na dole dobiegł ryk wesołości i aprobaty.

Fiben oparł się o jeden z reflektorów i obrócił go tak, że światło omiotło salę. Gdy wiązka przechodziła nad nimi, szymy podnosiły wiklinowe stoliki i rozdzierały je na fragmenty nad głowami. Potem światło padło na nieziemca w kabinie na balkonie. Gubru wciąż potrząsał mikrofonem z widoczną wściekłością. Ptakopodobne stworzenie zakwiliło i skuliło się pod wpływem ostrego blasku.

Dwa szympansy dzielące z nim kabinę dla ważnych gości skryły się błyskawicznie. Roboty bojowe obróciły się i natychmiast wystrzeliły. Fiben zeskoczył z krokwi na chwilę przed tym, nim reflektor eksplodował w fontannie metalu i szkła.

Wylądował, przetoczył się i stanął na nogi na szczycie wzgórka tanecznego… Król Góry. Pomachał ręką do tłumu, ukrywając fakt, że kuleje. Sala zatrzęsła się od okrzyków na jego cześć.

Wszyscy ucichli nagle, gdy Fiben odwrócił się i postąpił krok w stronę Sylvie.

To był finał. Samiec szympansa żyjący w dziczy w stanie natury nie wstydził się parzyć w obecności innych. Nawet poddane Wspomaganiu neoszympansy urządzały „grupówki”, gdy czas i miejsce były odpowiednie. Nie było w nich wiele zazdrości czy tabu dotyczących prywatności, które czyniły ludzkich mężczyzn tak dziwnymi.

Punkt kulminacyjny wieczoru nastąpił znacznie szybciej, niż planował to Gubru i to w sposób, który zapewne mu się nie spodobał, lecz podstawowa wynikająca z niego lekcja nadal mogła pozostać taka sama. Ci na dole czekali na surogat grupówki. Wszystkie płynące z tego nauczki były specjalnie zaaranżowane przez psychologa.

Ptasia maska Sylvie stanowiła część procesu warunkowania. Jej odsłonięte zęby zalśniły, gdy zakręciła siedzeniem w jego stronę. Pełna rozcięć spódnica zawirowała w falującym błysku prowokującego koloru. Nawet szymy w jaskrawym kombinezonach wbiły w niego wzrok, oblizując wargi w oczekiwaniu. Zapomniały o swej kłótni z nim. W tej chwili był ich bohaterem. Był każdym z nich.

Fiben stłumił impuls wstydu.

Nie jesteśmy tacy źli… nie, jeśli weźmie się pod uwagę, że liczymy sobie dopiero trzysta lat. Gubru chcą, byśmy poczuli, że jesteśmy tylko zwierzętami, by nas unieszkodliwić. Słyszałem jednak, że w dawnych czasach nawet ludzie ulegali niekiedy podobnej regresji.

Sylvie chrapnęła na niego, gdy się zbliżał. Fiben poczuł potężne naprężenie w lędźwiach, kiedy przykucnęła, oczekując na niego. Wyciągnął ku niej rękę i złapał ją za ramię.

Następnie odwrócił ją twarzą w swoją stronę. Posłużył się siłą, by zmusić ją do stanięcia prosto.

Okrzyki tłumu przeszły w niepewne szemranie. Sylvie mrugnęła i podniosła ku niemu pełne przesyconego hormonami zaskoczenia oczy. Dla Fibena było oczywiste, że musiała wziąć jakiś narkotyk, by doprowadzić się do takiego stanu.

— Od przodu? — zapytała, walcząc ze słowami. — Ale Wielki Dziób powiedział, że chce, żeby to wyglądało naturalnie…

Fiben ujął jej twarz w dłonie. Maska miała skomplikowany zestaw zapinek, odgiął więc na bok wystający dziób, by pocałować ją, raz delikatnie, bez zdejmowania całej ozdoby.

— Wracaj do domu, do partnerów — powiedział jej. — Nie pozwalaj, by nasi wrogowie okrywali cię wstydem.

Sylvie zakołysała się do tyłu, jakby zadał jej cios.

Fiben obrócił się w stronę tłumu i uniósł w górę ręce.

— Wychowankowie dzikusów z Terry! — krzyknął. — Wy wszyscy. Wracajcie do domów, do swych partnerów! Wspólnie z naszymi opiekunami pokierujemy procesem naszego Wspomagania. Niepotrzebne nam żadne wskazówki od nieziemniackich intruzów!

Od tłumu dobiegł niski pomruk konsternacji. Fiben ujrzał, że nieziemiec na balkonie ćwierka coś do małej skrzynki.

Zapewne wzywa pomocy — zrozumiał.

— Idźcie do domu! — powtórzył. — I nie pozwalajcie już więcej intruzom robić z nas widowiska!

Pomruk na dole stał się bardziej intensywny. Tu i ówdzie Fiben dostrzegł zasępione nagle twarze. Szymy rozglądały się po sali niepewnie — miał nadzieję, że były zawstydzone. Czoła zmarszczyły pod wpływem nieprzyjemnych myśli.

Nagle jednak, ponad dobiegającą z dołu paplaniną, ktoś krzyknął w górę, do niego:

— Co jezd? Nie chce ci stanąć?

Mniej więcej połowa zebranych ryknęła głośnym śmiechem, za którym podążyły drwiące okrzyki i gwizdy, zwłaszcza z pierwszych szeregów.

Fiben naprawdę musiał już znikać. Gubru najprawdopodobniej nie odważy się zastrzelić go wprost na oczach tłumu. Niewątpliwie jednak ptaszysko posłało po posiłki.

Niemniej nie potrafił zrezygnować z tak efektownej riposty. Podszedł do krawędzi wzniesienia i obejrzał się na Sylvie, po czyi opuścił spodnie.

Szydercze śmiechy ucichły nagle. Nastały chwile ciszy, którą przerwały gwizdy i szalony aplauz.

Kretyni — pomyślał Fiben, uśmiechnął się jednak i pomachał do nich ręką, zanim ponownie zapiął rozporek.

Gubru tymczasem trzepotał już ramionami i skrzeczał, by ponaglić do czynu dobrze ubrane neoszympansy, które dzieliły z nim kabinę. Te z kolei wychyliły się na zewnątrz, aby krzyknąć do barmanów. W oddali rozległy się słabe odgłosy przypominają dźwięk syren.

Fiben złapał Sylvie, by pocałować ją raz jeszcze. Tym razem odwzajemniła mu się. Zachwiała się, gdy wypuścił ją z objęć. Zatrzymał się, by wykonać pożegnalny gest pod adresem nieziemca. Tłum zaryczał ze śmiechu. Wreszcie Fiben odwrócił się i pognał ku wyjściu.

Wewnątrz jego głowy cichy głos przeklinał go i nazywał ekstrawertycznym idiotą.

Nie po to wysłała cię do miasta pani generał, ty durniu!

Przemknął przez ozdobioną paciorkami zasłonę, potem jednak, zatrzymał się nagle. Stanął twarzą w twarz z neoszympansem o zasępionej minie odzianym w szatę z kapturem. Rozpoznał małego szyma, którego widział przelotnie tego wieczoru już dwa razy — najpierw pod drzwiami do „Małpiego Grona”, a potem, gdy stał tuż obok umieszczonej na balkonie kabiny, w której siedział Gubru.

— To ty! — oskarżył go.

— Aha. Ja — zgodził się alfons. — Przykro mi, że nie mogę złożyć tej samej oferty, co przedtem. Myślę jednak, że miałeś dziś w nocy inne rzeczy na głowie.

Fiben zmarszczył brwi.

— Zejdź mi z drogi — spróbował odepchnąć tamtego na bok.

— Max! — krzyknął mniejszy szym. Z mroku wyłoniła się wielka sylwetka. Był to potężny facet z blizną na twarzy, którego Fiben spotkał przy barze na krótko przed pojawieniem się nadzorowanych w kombinezonach z zamkami błyskawicznymi. Ten, który tak interesował się jego niebieską kartą. W jego mięsistej dłoni spoczywał ogłuszacz. Szym uśmiechnął się przepraszająco. — Przykro mi, koleś.

Fiben naprężył mięśnie, było już jednak za późno. Przez jego ciało przemknęło mrowienie. Jedyne, co zdołał zrobić, to potknąć się i wpaść w ramiona mniejszego szyma.

Napotkał tam miękkość i nieoczekiwany aromat.

Na Ifni — pomyślał w pełnej oszołomienia chwili.

— Pomóż mi, Max — odezwał się pobliski głos. — Musimy ruszać się szybko.

Podniosły go mocne ramiona. Fiben był niemal zadowolony z utraty przytomności po tej ostatniej niespodziance. Mały „stręczyciel” o młodej twarzy okazał się szymką, dziewczyną!

25. Galaktowie

Suzeren Kosztów i Rozwagi opuścił Konklawe Dowództwa w stanie podniecenia. Stosunki z jego współsuzerenami zawsze były fizycznie wyczerpujące. Trzech rywali, tańczących i okrążających się nawzajem, tworzących tymczasowe sojusze, rozdzielających się i ponownie łączących ze sobą, by stworzyć nieustannie zmieniającą się syntezę. Tak musiało to wyglądać, dopóki sytuacja w świecie zewnętrznym była niejasna i ulegała ciągłym zmianom.

Oczywiście, prędzej czy później tutaj na Garthu zapanuje stabilizuje. Okaże się, że jeden z trzech przywódców miał najwięcej racji i był najlepszy. Od tego rozstrzygnięcia zależało wiele spraw, z których nie najmniej ważną było to, jaki kolor i jaka płeć przypadnie na końcu każdemu z nich.

Nie było jednak powodu, by śpieszyć się z zaczęciem pierzenia. Odbędzie się jeszcze wiele konklawe i zrzuconych zostanie wiele piór, zanim nadejdzie ten dzień.

W pierwszej debacie przeciwnikiem Rozwagi był Suzeren Poprawności. Dotyczyła ona użycia Żołnierzy Szponu celem pokonania Terrageńskiej Piechoty Morskiej w planetarnym kosmoporcie. W gruncie rzeczy ten pierwszy spór był niewiele więcej niż drobną utarczką i gdy Suzeren Wiązki i Szponu przeważył wreszcie szalę, opowiadając się po stronie Poprawności, Rozwaga poddała się w dobrym stylu. Lądowa bitwa, do której następnie doszło, kosztowała wielu dobrych żołnierzy. To ćwiczenie posłużyło jednak także innym celom.

Suzeren Kosztów i Rozwagi przewidywał, że głosowanie zakończy się w ten sposób. W rzeczywistości wcale nie chciał odnieść zwycięstwa w ich pierwszym sporze. Wiedział, że znacznie lepiej jest zacząć wyścig na ostatnim miejscu, by kapłan i admirał ścierali się tymczasem ze sobą. W rezultacie obaj będą wykazywali przez pewien czas tendencję do lekceważenia administracji. Organizacja należytej struktury biurokratycznej dla celów okupacji i zarządzania pochłonie wiele wysiłku, więc Suzeren Kosztów i Rozwagi nie chciał marnować energii na wstępne utarczki.

Takie jak ta ostatnia. Gdy główny biurokrata wyszedł z namiotu konferencyjnego, by spotkać się na zewnątrz ze swymi asystentem i eskortą, wciąż jeszcze słyszał, jak dwaj pozostali dowódcy ekspedycji nucą do siebie za jego plecami. Konklawe się skończyło, oni jednak nadal spierali się o podjętą już decyzję.

Armia będzie na razie kontynuować gazowe ataki, by wyłowić ludzi, którzy mogli uchronić się przed początkowymi dawkami. Ten rozkaz wydano kilka minut temu.

Najwyższy kapłan — Suzeren Poprawności — martwił się, że zbyt wielu ludzkich cywilów doznało obrażeń lub zginęło na skutek działania gazu. Ucierpiała również niewielka liczba neoszympansów. Z prawnego czy religijnego punktu widzenia nie było to katastrofą. prędzej czy później mogło jednak skomplikować sprawy. Trzeba się było liczyć z możliwością, że zostaną zmuszeni do zapłacenia odszkodowania, a ponadto jeśli poruszono by tę kwestię przed międzygwiezdnym trybunałem, zaszkodziłoby to sprawie Gubru.

Suzeren Wiązki i Szponu argumentował, że taka sytuacja była nadzwyczaj mało prawdopodobna. Ostatecznie, któż będzie się przejmował kilkoma uchybieniami, do których doszło na małym, prowincjonalnym pyłku, takim jak ten, podczas gdy całe Pięć Galaktyk ogarnął zamęt?

— My będziemy! — oznajmił Suzeren Poprawności. Dał on klarowny wyraz swemu nastawieniu, w dalszym ciągu odmawiając zejścia ze swej grzędy na glebę Garthu. Głosił, że gdyby uczynił to przedwcześnie, nadałby w ten sposób inwazji charakter oficjalny. A z tym trzeba będzie zaczekać. Spowodowała to mała, lecz zaciekła potyczka w kosmosie oraz obrona kosmoportu. Stawiając efektywny opór, choćby przez krótką chwilę, legalni dzierżawcy sprawili, że trzeba było na jakiś czas odłożyć formalne zagarnięcie. Jakiekolwiek dalsze błędy mogłyby nie tylko zaszkodzić żądaniom stawianym przez Gubru, lecz również okazać się bardzo kosztowne.

Kapłan, wygłosiwszy tę opinię, zatrzepotał swym zmiennobarwnym upierzeniem, zadowolony z siebie i pewien zwycięstwa. Ostatecznie wydatki były argumentem, który z pewnością pozyska mu sojusznika. Poprawność nie wątpiła, że Koszty i Rozwaga wesprą ję w tej sprawie!

Co za głupota — uważać, że wynik pierzenia zostanie rozstrzygnięty przez wczesne sprzeczki, takie jak ta — pomyślał Suzeren Kosztów i Rozwagi, po czym spokojnie opowiedział się po stronie wojska.

— Niech naloty trwają, nie ustają i wyłowią wszystkich tych, którzy wciąż się ukrywają — powiedział, wywołując przerażenie kapłana i szczebioczący zachwyt admirała.

Bitwa w kosmosie oraz lądowanie faktycznie okazały się nadzwyczaj kosztowne, nie w tym stopniu jednak, jak zapewne by się stało bez programu zniewolenia. Ataki gazowe osiągnęły cel, jakim było skupienie prawie całej ludzkiej populacji na kilku wysepkach, gdzie można ją było bez kłopotu kontrolować. Łatwo było zrozumieć, dlaczego Suzeren Wiązki i Szponu pragnął, by tak się stało. Biurokrata również miał doświadczenie w stosunkach z dzikusami. On także poczuje się znacznie pewniej, gdy wszyscy niebezpieczni ludzie zostaną zgromadzeni tam, gdzie będzie ich miał na oku.

Wkrótce, rzecz jasna, trzeba będzie coś przedsięwziąć celem ograniczenia wysokich kosztów tej ekspedycji. Już w tej chwili Władcy Grzędy odwołali niektóre z ugrupowań floty. Sytuacja na innych frontach była krytyczna. Konieczne było trzymanie ponoszonych tutaj wydatków w mocnym uścisku, niczym grzędy. Była to jednak sprawa na następne konklawe.

Dzisiaj wojskowy suzeren był na fali. Jutro? Cóż, sojusze będą się zmieniały raz za razem, aż wreszcie wyłoni się nowa linia polityczna. I królowa.

Suzeren Kosztów i Rozwagi odwrócił się i przemówił do jednego ze swych asystentów — Kwackoo.

— Zawieź mnie, zabierz, przetransportuj do mojej kwatery głównej.

Urzędowa barka poduszkowa uniosła się w górę i skierowała ku budynkom, które zajęła dla siebie administracja. Usytuowane były na przylądkach, ponad pobliskim morzem. Gdy wehikuł przemykał z sykiem przez małe miasto Ziemian, strzeżony przez rój bojowych robotów, obserwował go tłumek włochatych zwierząt o ciemnym ubarwieniu, które ludzkie dzikusy ceniły sobie jako swych najstarszych podopiecznych.

Suzeren ponownie zwrócił się do swego asystenta.

Gdy przybędziemy do ambasady, zbierz cały personel razem. Rozważymy, przemyślimy, ocenimy nową, nadesłaną dziś rano przez najwyższego kapłana propozycję odnoszącą się do tego, jak postępować z tymi stworzeniami, tymi neoszympansami.

Niektóre z pomysłów zgłoszonych przez Ministerstwo Poprawności były niesłychanie śmiałe. Przyszły partner biurokraty miał olśniewające zalety, które sprawiały, że ten czuł się z niego dumny.

Cóż za trójką się staniemy!

Istniały, rzecz jasna, pewne aspekty, które trzeba będzie zmienić, by plan nie zakończył się katastrofą. Tylko jeden członek triumwiratu potrafił ogarnąć myślą wszystkie elementy z pewnością potrzebną do doprowadzenia podobnego projektu do ostatecznego, zwycięskiego zakończenia. To było pewne już z góry, gdy Władcy Grzędy wybrali ich trójkę.

Suzeren Kosztów i Rozwagi wydał z siebie dyszkantowe westchnienie i zastanowił się, jak będzie musiał manipulować następnym konklawe przywództwa. Jutro, pojutrze, za tydzień. Ta przyszła sprzeczka nadejdzie niebawem. Każda debata będzie bardziej zażarta i ważniejsza w miarę, jak będą się zbliżały zarówno consensus, jak i pierzenie.

Była to perspektywa, na którą należało spoglądać z mieszaniną drżenia, pewności siebie i absolutnej przyjemności.

26. Robert

Mieszkańcy głębokich jaskiń nie byli przyzwyczajeni do ostrego światła i głośnych hałasów, które przynieśli ze sobą przybysze. Hordy nietoperzowatych stworzeń uciekały przed intruzami, zostawiając za sobą równą, grubą warstwę gromadzącego się od stuleci łajna. Pod wapiennymi ścianami lśniącymi od wolno przesączającej się wody płynęły zasadowe strumyczki, które teraz przekraczano, korzystając z prowizorycznych mostów wykonanych z desek. W suchszych zakątkach, pod bladym światłem żarówek, stworzenia żyjące na powierzchni poruszały się nerwowo, jak gdyby z wielką niechęcią zakłócały głęboką ciemność i ciszę.

Przebudzenie się w podobnym miejscu wywierało odpychające wrażenie. Cienie były tu posępne niczym nad Acheronem, a także zaskakujące. Skalna wyniosłość mogła wyglądać niewinnie, a potem, z nieco odmiennej perspektywy, traciła gwałtownie znajomy wygląd i przekształcała się w jakiegoś potwora spotkanego sto razy w nocnych koszmarach.

W podobnym miejscu nie było trudno o złe sny.

Szurający obutymi w pantofle stopami, odziany w szlafrok Robert poczuł zdecydowaną ulgę, gdy wreszcie odnalazł miejsce, którego szukał, „centrum operacyjne” buntowników. Była to dosyć duża komora, oświetlona przez większą liczbę żarówek niż ich zwykły, skąpy przydział. Meble jednak wydawały się w niej maleńkie. Trochę pokrzywionych stolików do gry w karty oraz komód uzupełniały ławki wykonane z porąbanych i wygładzonych stalagmitów oraz kilka przepierzeń zbitych z nie obrobionych belek pochodzących z rosnącego wysoko na górze lasu. W efekcie wyniosła krypta wydawała się jeszcze potężniejsza, a dzieła uchodźców bardziej godne politowania.

Robert potarł oczy. Wokół jednego z przepierzeń widać było kilka szymów, które spierały się ze sobą i wbijały szpilki w wielką mapę. Mówiły cicho, przeglądając jakieś papiery. Gdy któryś z nich podniósł zanadto głos, echa przetoczyły się wzdłuż otaczających pomieszczenie korytarzy. Pozostałe podniosły, zaniepokojone, wzrok. Najwyraźniej szymy wciąż czuły się niepewnie w swych nowych kwaterach.

Robert wszedł na oświetlony teren.

— No dobrze — powiedział. Krtań wciąż mu chrypiała od długiego nieużywania. — Co się tu dzieje? Gdzie ona jest i co kombinuje?

Wbili w niego spojrzenie. Robert wiedział, że z pewnością wyglądał okropnie — zmięta piżama i pantofle, rozczochrane włosy i ręka w gipsie sięgającym do barku.

— Kapitanie Oneagle — odezwał się jeden z szymów. — Naprawdę powinien pan jeszcze leżeć w łóżku. Pańska gorączka…

— Och, ugryź się… Micah — Robert musiał się zastanowić, by przypomnieć sobie imię rozmówcy. Kilka ostatnich tygodni jego umysł wciąż spowijała mgła. — Gorączka ustąpiła dwa dni temu. Potrafię odczytać własną kartę. Powiedzcie mi, co się dzieje! Gdzie są wszyscy? Gdzie Athaclena?

Szymy popatrzyły na siebie nawzajem. Wreszcie jakaś szymka wyjęła z ust pęk kolorowych szpilek mapowych.

— Pani generał… hmm, mizz Athaclena, jest nieobecna. Dowodzi akcją.

— Akcją… — Robert mrugnął. — Przeciwko Gubru? — podniósł rękę do oczu. Wydało mu się, że grota wokół niego zafalowała. — Och, Ifni.

Nastąpiło gwałtowne poruszenie. Trzy szymy wchodziły sobie nawzajem w drogę, ciągnąc drewniane, składane krzesło. Robert opadł na nie ciężko. Zauważył, że wszystkie obecne szymy są bardzo stare albo bardzo młode. Athaclena musiała zabrać ze sobą większość zdolnych do służby.

— Opowiedzcie mi o tym — poprosił.

Wyglądająca staro, poważna szymka w okularach gestem nakazała i pozostałym wrócić do pracy i przedstawiła się.

— Jestem doktor Soo — powiedziała. — W centrum pracowałam nad genetycznymi historiami goryli.

Robert skinął głową.

— Doktor Soo, tak jest. Przypominam sobie, że pomogła pani opatrzyć moje rany.

Pamiętał jak przez mgłę jej twarz spoglądającą na niego z góry, podczas gdy w jego układzie chłonnym szalała wściekła infekcja.

— Był pan bardzo chory, kapitanie Oneagle. Nie chodziło tylko o pańską złamaną rękę, ani te grzybowe toksyny, które wchłonął pan w chwili wypadku. Jesteśmy już teraz praktycznie pewni, że gdy bombardowano gospodarstwo Mendozów, dostało się panu do płuc odrobinę gazu zniewalającego.

Robert mrugnął. To wspomnienie było zamazaną plamą. Wracał już do zdrowia na górskim rancho Mendozów, gdzie on i Fiben spędzili parę dni, rozmawiając ze sobą i snując plany. W jakiś sposób znajdą pozostałych i spróbują coś zacząć. Może nawiążą kontakt z jego matką i rządem na uchodźstwie, o ile ten jeszcze istniał. Raporty Athacleny mówiły o grupie jaskiń, która — jak się zdawało — świetnie nadawała się na coś w rodzaju kwatery głównej. Być może te góry mogły się stać bazą operacji przeciwko nieprzyjacielowi.

Nagle, pewnego popołudnia, wszędzie zaroiło się od rozgorączkowanych, biegających szymów! Zanim Robert zdążył się odezwać, zanim zdążył choćby stanąć, złapały go, wywlokły z domu i zaniosły między wzgórza.

Pamiętał gromy dźwiękowe… przelotne obrazy czegoś ogromnego na niebie.

— Ale… ale myślałem, że ten gaz wywołuje śmierć, jeżeli… — jego głos umilkł stopniowo.

— Jeśli nie poda się antidotum. Tak jest. Dawka, którą pan otrzymał, była jednak minimalna — doktor Soo wzruszyła ramionami. — I tak zresztą omal pana nie straciliśmy.

Robert zadrżał.

— A co z dziewczynką?

— Przebywa z gorylami — szymska dietetyczka uśmiechnęła się — Jest tak bezpieczna, jak to tylko w tych dniach możliwe.

Robert westchnął i usiadł nieco wygodniej.

— Przynajmniej ta jedna wiadomość jest dobra.

Szymy niosące małą Aprii Wu musiały wcześniej dotrzeć na wyżej położone tereny. Najwyraźniej Robert ledwie zdążył. Mendozowie byli jeszcze wolniejsi i ich złapał śmierdzący obłok wydostający się z wnętrza nieziemskiego statku.

— Gorki nie lubią jaskiń — ciągnęła doktor Soo — więc większość z nich przebywa w wysoko położonych dolinach. Żerują w małych grupach pod luźnym nadzorem, daleko od wszelkich budynków. Wie pan, na budowle wciąż regularnie puszczają gaz, bez względu na to, czy są w nich ludzie, czy nie.

Robert skinął głową.

— Gubru chcą być dokładni.

Popatrzył na płytę ścienną, udekorowaną różnobarwnymi szpilkami. Mapa przedstawiała cały obszar od gór na północy, poprzez dolinę Sindu, aż po morze na zachodzie, gdzie wyspy archipelagu tworzyły naszyjnik cywilizacji. Na lądzie znajdowało się tylko jedno miasto — Port Helenia. Leżał on na północnym brzegu Zatoki Aspinal. Na południe i wschód od gór Mulun rozciągały się dzikie obszary głównego kontynentu, najważniejszy element biegł jednak wzdłuż górnej krawędzi mapy. Cierpliwe, być może niemożliwe do powstrzymania, wielkie siwe tafle lodowca wdzierały się z każdym rokiem niżej. Ostateczna zguba Garthu.

Szpilki umieszczone na mapie wiązały się jednak ze znacznie bliższą w czasie i przestrzeni klęską. Szyk różowych i czerwonych znaczników był łatwy do odczytania.

— Naprawdę trzymają wszystko w garści, prawda?

Postarzały szym imieniem Micah przyniósł Robertowi szklankę wody. On również spoglądał na mapę z zasępioną miną.

— Tak jest, sir. Wygląda na to, że walki już się zakończyły. Jak dotąd Gubru skupiali swą energię na porcie i archipelagu. Tu w górach nie działo się wiele, jeśli nie liczyć ciągłego nękania przez roboty puszczające gaz zniewalający. Niemniej nieprzyjaciel trzyma mocno w garści wszystkie skolonizowane obszary.

— Skąd czerpiecie informacje?

— Głównie z programów nadawanych przez najeźdźcę oraz cenzurowanych stacji komercyjnych z Port Helenia. Pani generał wysłała też we wszystkich kierunkach gońców i obserwatorów. Niektórzy z nich już wrócili.

— Kto wysłał gońców…?

— Pani gen… hmm — Micah zrobił lekko zawstydzoną minę. — No, niektórym szymom trudno były wymówić imię miss Athac… miss Athacleny, sir. Dlatego, no… — jego głos umilkł.

Robert prychnął pogardliwie.

Będę musiał porozmawiać z tą dziewczyną — pomyślał.

Podniósł szklankę wody i zapytał:

— Kogo wysłała do Port Helenia? W to miejsce trudno się będzie przemknąć szpiegowi.

— Athaclena wybrała szyma nazwiskiem Fiben Bolger — odparła doktor Soo bez wielkiego entuzjazmu. Robert kaszlnął, opryskując szlafrok wodą.

— On jest członkiem milicji, panie kapitanie — dodała pośpiesznie szymka. — Miss Athaclena doszła do wniosku, że szpiegowanie w mieście będzie wymagało… hmm… niekonwencjonalnego podejścia.

To wyjaśnienie spowodowało tylko, że Robert rozkasłał się mocniej. Niekonwencjonalne. Tak, to słowo pasowało do Fibena. Jeśli Athaclena wybrała do tej misji starego „jaskiniowca” Bolgerą świadczyło to dobrze o jej umiejętności oceny. Jednak być może nie poruszała się całkiem po omacku.

Ale to jeszcze prawie dziecko. I do tego nieziemka! Czy naprawdę myśli, że jest generałem? Czym dowodzi?

Rozejrzał się po skąpo umeblowanej jaskini. Ujrzał małe stosy nagromadzonych i przyniesionych na własnych plecach zapasów. Wyglądało to wszystko żałośnie.

— Ta mapa na ścianie to dość prymitywne rozwiązanie — zauważył, wybierając tylko jeden szczegół.

Postarzały szen, który się dotąd nie odzywał, potarł rzadkie włosy rosnące mu na brodzie.

— Moglibyśmy to urządzić znacznie lepiej — przyznał. — Mamy trochę komputerów średniej wielkości. Kilka szymów użytkuje programy na bateriach, ale brak nam energii, by wykorzystać ich pełne możliwości.

Popatrzył łobuzersko na Roberta.

— Tymbrimka Athaclena nalega, byśmy najpierw wywiercili zawór geotermiczny. Ja jednak myślę, że gdybyśmy ustawili na powierzchni kilka kolektorów słonecznych… bardzo dobrze ukrytych, rzecz jasna…

Nie dokończył myśli. Robert widział, że przynajmniej ten szym nie był zachwycony faktem, że dowodziła nim byle dziewczyna i to taka, która nawet nie pochodziła z Ziemskiego Klanu i nie miała terrageńskiego obywatelstwa.

— Jak się nazywasz?

— Jobert, kapitanie. Robert potrząsnął głową.

— Cóż, Jobercie, będziemy mogli porozmawiać o tym później. W tej chwili, czy ktoś mógłby mi opowiedzieć o tej „akcji”? Co kombinuje Athaclena?

Micah i Soo popatrzyli na siebie. Szymka odezwała się pierwsza.

— Wyruszyli przed świtem. Na zewnątrz jest już późne popołudnie. Lada chwila powinien przybyć goniec.

Jobert ponownie skrzywił twarz. Jego pomarszczone, pociemniałe ze starości oblicze przybrało wyraz skwaszony i pesymistyczny.

— Wyruszyli uzbrojeni w myśliwskie strzelby i granaty wstrząsowe. Mieli nadzieję zastawić zasadzkę na gubryjski patrol. W gruncie rzeczy — dodał oschłym tonem postarzały szym — spodziewaliśmy się wiadomości od nich już ponad godzinę temu. Obawiam się, że ich powrót bardzo się opóźnia.

27. Fiben

Fiben obudził się w ciemności, zwinięty w pozycji płodowej pod kocem pokrytym kurzem.

Wraz ze świadomością powrócił ból. Samo odsunięcie prawego ramienia od oczu wymagało stoickiego wysiłku woli. Ten ruch wywołał falę mdłości. Kuszący zew nieświadomości wzywał go z powrotem.

Tym, co skłoniło go do oporu, były mgliste, nie ustępujące ślady jego snów. Te dziwaczne, przerażające obrazy i odczucia zachęciły go do dążenia ku świadomości. Ostatnia, jaskrawa scena przedstawiała usiany kraterami, pustynny krajobraz. Błyskawice biły w posępne piaski wszędzie wokół niego, zasypując go ze wszystkich stron naładowanymi, iskrzącymi się szrapnelami, nie pozwalając mu uchylić się czy ukryć.

Pamiętał, że próbował protestować, jak gdyby istniały słowa, które mogłyby w jakiś sposób ułagodzić burzę. Odebrano mu jednak mowę.

Wysiłkiem woli Fiben zdołał przetoczyć się na drugi bok na skrzypiącym łóżku. Musiał potrzeć sobie oczy kostkami dłoni zanim zdołał je otworzyć, a i wtedy wszystkim, co dostrzegał, był półmrok małej, ubogiej izdebki. Wąska linia światła przebiegała wzdłuż miejsca, gdzie łączyły się ze sobą ciężkie, czarne kotary zasłaniające małe okno.

Jego mięśnie zadrżały spazmatycznie. Fiben przypomniał sobie ostatni przypadek, gdy czuł się choć w przybliżeniu tak paskudnie. Było to na wyspie Ciimar. Zjawiła się tam trupa neoszympansich artystów cyrkowych z Ziemi, by urządzić przedstawienie. Ich „siłacz” zaproponował, że stoczy pojedynek z mistrzem college’u i, jak idiota, Fiben się zgodził.

Minęły tygodnie, zanim znów mógł chodzić nie utykając.

Stęknął i usiadł. Wewnętrzne powierzchnie ud paliły go jak ogień.

— Och, mamo — zajęczał. — Nigdy już nie wykonam uchwytu nożycowego!

Jego skóra oraz porastające ciało włosy były wilgotne. Fiben wyczuwał ostrą woń dalsebo, silnego środka rozluźniającego mięśnie. A więc ci, którzy go schwytali, zadali sobie przynajmniej tyle trudu, by oszczędzić mu najgorszych efektów ogłuszenia. Niemniej, gdy Fiben spróbował się podnieść, jego mózg zachował się jak niegrzeczny żyroskop.

Wstając złapał za chwiejny, stojący przy łóżku stolik i trzymał się kurczowo jego krawędzi, gdy ruszył, powłócząc nogami, w stronę jedynego okna.

Chwycił za szorstką tkaninę po obu stronach wąskiej linii światła i rozchylił zasłony. W tym samym momencie zatoczył się do tyłu, unosząc obie ręce, by zasłonić oczy przed nagłą jasnością. Zawirowały w nich powidoki.

— Uch — wyraził zwięzły komentarz. Był to zaledwie chrapliwy jęk.

Gdzie się znajdował? W jakimś gubryjskim więzieniu? Z pewnością nie był na pokładzie okrętu liniowego najeźdźców. Wątpił, by wybredni Galaktowie używali mebli z miejscowego drewna bądź też byli zwolennikami dekoracji w obskurnym stylu późnoprzedpotopowym.

Opuścił ramiona. Zamrugał powiekami, by uwolnić oczy od łez. Przez okno ujrzał otoczone murem podwórko, zaniedbany ogród warzywny i parę drzew do wspinania. Wyglądało to na typowy, mały. wspólny dom, jaki mogłaby posiadać szymska grupa małżeńska.

Ledwie widoczny nad pobliskimi dachami szereg rosnących na szczytach wzgórz eukaliptusów przekonał go, że wciąż przebywa w Port Helenia, niedaleko Parku Urwiska Nadmorskiego.

Być może Gubru pozostawili jego przesłuchanie swym quislingom. Albo też tymi, którzy go schwytali, byli owi nieprzychylnie nastawieni nadzorowani. Mogli oni mieć w stosunku do niego własne plany.

Fiben czuł się tak, jakby w jego ustach piaskowi tkacze przędli swe pułapki. Ujrzał dzbanek z wodą stojący na jedynym w pokoju stoliku. Jeden z kubków był już napełniony. Powlókł się chwiejnym krokiem do stolika i spróbował chwycić naczynie, chybił jednak i przewrócił kubek, który spadł na podłogę i się potłukł.

Skup się! — powiedział sobie Fiben. — Jeśli chcesz się stąd wydostać, spróbuj myśleć jak członek gatunku gwiezdnych wędrowców!

Było to trudne. Wypowiadane po cichu słowa sprawiały, że czuł ból tuż za czołem. Wyczuwał, że jego umysł próbuje się wycofać… porzucić anglic na rzecz prostszego, bardziej naturalnego sposobu myślenia.

Oparł się niemal przemożnemu pragnieniu, by po prostu złapać dzbanek i napić się bezpośrednio z niego. Zamiast tego, mimo pragnienia, skoncentrował się na kolejnych czynnościach wchodzących w skład napełniania drugiego kubka.

Jego palce drżały na rączce dzbanka.

Skup się!

Fiben przypomniał sobie starożytną sentencję zeń. „Przed oświeceniem rąb drzewo, nalewaj wodę. Po oświeceniu rąb drzewo, nalewaj wodę.”

Mimo pragnienia zwolnił ruchy i zamienił prostą czynność nalewania w ćwiczenie. Zaciskając mocno obie drżące dłonie, zdołał napełnić wodą jakieś pół kubka, rozlewając mniej więcej taką samą jej ilość na stół i podłogę. Nieważne. Podniósł naczynie i zaczął pić głębokimi, chciwymi łykami.

Drugi kubek napełnił sprawniej. Jego ręce uspokoiły się.

O to chodzi. Skup się… wybierz trudniejszą drogę, wymagającą myślenia.

Przynajmniej szymom było łatwiej niż neodelfinom. Drugi ziemski podopieczny gatunek był o sto lat młodszy i musiał używać trzech języków, by w ogóle być w stanie myśleć!

Był tak skoncentrowany, że wcale nie zauważył, gdy drzwi za jego plecami otworzyły się.

— No, jak na chłopczyka, który miał noc pełną wrażeń, jesteś rankiem nader rezolutny.

Fiben odwrócił się błyskawicznie. Woda obryzgała ścianę, gdy podniósł kubek, by nim rzucić. Wydawało się jednak, że mózg zabełtał mu się w głowie od tego nagłego ruchu. Naczynie upadło z brzękiem na podłogę. Fiben złapał się za skronie i zajęczał w nagłym ataku zawrotów głowy.

Widział przed sobą niewyraźnie szymkę w niebieskim sarongu. Podeszła bliżej, niosąc tacę. Fiben ze wszystkich sił starał się zachować pozycję stojącą, lecz nogi ugięły się pod nim i opadł na kolana.

— Cholerny dureń — usłyszał jej słowa. Żółć podchodząca mu do ust była tylko jednym z powodów, dla których nie mógł odpowiedzieć.

Szymka postawiła tacę na stoliku i złapała go za ramię.

— Tylko idiota mógłby spróbować wstać po otrzymaniu z bliska pełnego impulsu z ogłuszacza!

Fiben warknął i spróbował strząsnąć z siebie jej ręce. Teraz sobie przypomniał! To był mały „stręczyciel” z „Małpiego Grona”. Ten, który stał na balkonie niedaleko Gubru i kazał go ogłuszyć, gdy Fiben próbował ucieczki.

— Zostaw mnie — zażądał. — Nie potrzebna mi pomoc cholernego zdrajcy!

To przynajmniej miał zamiar powiedzieć. Wydał z siebie jednak tylko niewyraźne mamrotanie.

— Dobra. Jak sobie życzysz — odparła spokojnie szymka. Powlokła go za jedno ramię z powrotem do łóżka. Mimo drobnych rozmiarów była całkiem silna.

Fiben jęknął, gdy wylądował na nierównym materacu. Wciąż próbował wziąć się w garść, lecz racjonalne myślenie zdawało się wznosić w nim i opadać niczym fale oceanu.

— Zaraz ci coś dam. Będziesz po tym spał przez co najmniej dziesięć godzin. Potem, być może, zdołasz odpowiedzieć na kilka pytań.

Fiben nie mógł marnować energii na przeklinanie jej. Całą uwagę poświęcił poszukiwaniom czegoś, na czym mógłby się skupić, zogniskować swą uwagę. Anglie już nie wystarczał. Spróbował siódmego galaktycznego.

Na… Ka… tcha… kresh… — zaczął liczyć ochrypłym głosem.

— Tak, tak — usłyszał jej słowa. — Wszyscy już dobrze wiemy, jaki jesteś wykształcony.

Fiben otworzył oczy, gdy szymka pochyliła się nad nim z kapsułką w dłoni. Otworzyła ją z trzaśnięciem palcami, uwalniając obłoczek ciężkiego oparu.

Usiłował wstrzymać oddech, by nie wciągnąć do płuc znieczulającego gazu, wiedział jednak, że to bezcelowe. Jednocześnie nie mógł nie zauważyć, że szymka jest całkiem ładna. Miała małą, dziecinną żuchwę i gładką skórę. Jedynie jej krzywy, zgorzkniały uśmiech psuł wrażenie.

— No, no. Ale z ciebie uparty szen, co? Bądź dobrym chłopczykiem, wciągnij to noskiem i idź spać — rozkazała.

Niezdolny wytrzymać już dłużej, Fiben musiał zaczerpnąć tchu, Jego nozdrza wypełniła słodka woń przywodząca na myśl przejrzałe owoce leśne. Jego świadomość zaczęła się rozpływać w zalewającej go łunie.

Dopiero wówczas Fiben zdał sobie sprawę, że ona również mówiła w znakomitym, pozbawionym akcentu siódmym galaktycznym.

28. Rząd w ukryciu

Megan Oneagle zamrugała powiekami, by oczyścić oczy z łez Pragnęła odwrócić się, by na to nie patrzeć, zmusiła się jednak dc obserwowania rzezi po raz kolejny.

Wielki holozbiornik przedstawiał scenę rozgrywającą się nocą na zalanej deszczem plaży, która lśniła niewyraźnie w różnych odcieniach szarości pod słabo widocznymi, posępnymi urwiskami. Nie było księżyców ani gwiazd i właściwie prawie żadnego światła. Kamery wzmacniające osiągnęły granice swych możliwości, rejestrując te obrazy.

Na plaży Megan dostrzegła pięć ledwie widocznych czarnych postaci, które wyczołgały się na brzeg, przebiegły pędem przez piasek i zaczęły się wspinać na niskie, kruszące się urwiska.

— Jak widać, zachowywali się zgodnie z procedurą — wyjaśnił major Prathachulthorn z Terrageńskiej Piechoty Morskiej. — Najpierw łódź podwodną opuściła straż przednia nurków, którzy ruszyli na zwiady, by obserwować sytuację. Potem, gdy wydawało się, że wybrzeże jest czyste, wysłano łodzie sabotażowe.

Megan przyglądała się, jak małe łódeczki wypłynęły na powierzchnię — czarne kule wznoszące się pośród niewielkich obłoków pęcherzyków. Następnie szybko skierowały się w stronę brzegu. Gdy lądowały, otwarto pokrywy i pojawiło się więcej ciemnych postaci.

— Mieli najlepszy dostępny nam sprzęt i przeszli najlepsze wyszkolenie. To była Terrageńska Piechota Morska.

I co z tego? — pomyślała Megan, potrząsając głową. — Czy to znaczy, że nie mieli matek?

Zrozumiała jednak, co chciał powiedzieć Prathachulthorn. Jeśli klęska spotkała takich zawodowców, któż mógłby mieć pretensję do kolonialnej milicji Garthu za katastrofy ostatnich kilku miesięcy?

Czarne postacie podążały w kierunku urwisk, pochylone pod ciężkimi brzemionami.

Już od kilku tygodni niedobitki żołnierzy pozostających pod dowództwem Megan siedziały wraz z nią głęboko w swym podwodnym schronieniu, rozmyślając nad załamaniem się wszystkich dobrze przygotowanych planów zorganizowanego oporu. Agenci i sabotażyści byli gotowi, skrytki z bronią oraz komórki organizacyjne zmobilizowane. Potem użyto przeklętego gubryjskiego gazu zniewalającego i wszystkie starannie przygotowane plany załamały się pośród kłębiących się obłoków śmiercionośnego dymu.

Nieliczni ludzie, którzy pozostali na kontynencie, z pewnością byli już martwi bądź skazani na śmierć. Frustrująca była świadomość, że najwyraźniej nikt, nawet nieprzyjaciel w swych programach, nie potrafił powiedzieć, ilu i jacy ludzie zdołali dotrzeć do wysp na czas, by otrzymać antidotum i dać się internować.

Megan unikała myśli o synu. Jeśli miał szczęście, był teraz na wyspie Ciimar i siedział z przyjaciółmi w jakimś pubie pogrążony w ponurych rozmyślaniach lub uskarżał się tłumowi współczujących dziewcząt, że matka nie pozwoliła mu wziąć udziału w wojnie. Mogła tylko mieć nadzieję i modlić się o to, by faktycznie tak było i by córce Uthacalthinga również nic nie groziło.

Jeszcze poważniejszą przyczyną niepokoju był los samego tymbrimskiego ambasadora. Uthacalthing obiecał, że ukryje się wraz z Radą Planetarną, nie zjawił się jednak. Nadeszły raporty twierdzące, że jego statek próbował uciec w głęboką przestrzeń i został zniszczony.

Tyle straconych istnień. I po co?

Megan obserwowała ekran, na którym łodzie sabotażowe zaczęły wycofywać się z powrotem do wody. Główne siły wspinały się już na urwiska.

Bez ludzi, rzecz jasna, nie było mowy o żadnej nadziei na stawianie oporu. Niektóre z najinteligentniejszych szymów mogły tu i ówdzie zadać jakiś cios, czego jednak można było po nich naprawdę oczekiwać, gdy zabrakło ich opiekunów?

Jednym z zadań grupy lądującej było ponowne rozpoczęcie jakichś działań, przystosowania się i dopasowania do nowych warunków.

Po raz trzeci — choć wiedziała, co się zdarzy — Megan dała się zaskoczyć błyskawicy, która nagle uderzyła w plażę. Wszystko i natychmiast skąpały jaskrawe kolory.

Pierwsze eksplodowały małe łodzie sabotażowe.

Potem przyszła kolej na ludzi.

— Łódź podwodna schowała kamerę i zanurzyła się w ostatniej chwili — oznajmił major Prathachulthorn.

Obraz zniknął. Kobieta — porucznik piechoty morskiej — obsługująca projektor, włączyła lampy. Pozostali członkowie rady zamrugali powiekami, przystosowując się do światła. Kilku z nich potarło lekko oczy.

Gdy major Prathachulthorn przemówił ponownie, na jego południowoazjatyckiej twarzy malowała się mroczna powaga.

— Tak samo wyglądały sprawy podczas bitwy w kosmosie i później, kiedy w jakiś sposób potrafili przeprowadzić atak gazowy na każdą tajną bazę, jaką założyliśmy na lądzie. Zawsze skądś wiedzą gdzie jesteśmy.

— Czy ma pan jakieś wyobrażenie, w jaki sposób to robią? — pytał jeden z członków rady.

Megan rozpoznała z trudem głos oficera-kobiety, porucznik Lydii McCue, która udzieliła odpowiedzi. Młoda kobieta potrząsnęła głową.

— Rzecz jasna, wszyscy nasi technicy pracują nad tym problemem. Dopóki jednak nie będziemy mieli pojęcia, w jaki sposób to robią, nie chcemy marnować więcej ludzi na próby prześliźnięcia się na ląd.

Megan Oneagle zamknęła oczy.

— Myślę, że nie jesteśmy teraz w stanie prowadzić dalszej dyskusji. Ogłaszam to spotkanie za zamknięte.

Gdy Megan udała się do swego malutkiego pokoiku, myślała, że się rozpłacze. Usiadła jednak tylko na krawędzi łóżka, w całkowitej ciemności, pozwalając, by jej oczy spoglądały w kierunku, w którym — jak wiedziała — znajdowały się jej ręce.

Po chwili odniosła wrażenie, że niemal je widzi — zmęczone palce niczym plamy spoczywające na kolanach. Wyobraziła sobie, że pokrywają je cętki — koloru głębokiej, krwawej czerwieni.

29. Robert

Głęboko pod ziemią nie było sposobu na zorientowanie się w naturalnym upływie czasu. Niemniej gdy Robert obudził się nagle w swym krześle, wiedział dokładnie, jaka jest pora.

Już późno. Cholera, za późno.

Athaclena powinna była wrócić wiele godzin temu.

Gdyby nie to, że sam był niewiele więcej niż inwalidą, wyszedłby na górę, nie zważając na sprzeciwy Micaha i doktor Soo, by osobiście poszukać bardzo już spóźnionego oddziału. I tak zresztą dwoje szymskich uczonych dla powstrzymania go musiało niemal użyć siły.

Od czasu do czasu Roberta nadal męczyły ślady gorączki. Wytarł czoło i zapanował nad przelotnym atakiem dreszczy.

Nie — pomyślał. — Zapanuję nad tym!

Wstał i skierował się ostrożnie w stronę, z której dobiegały odgłosy prowadzonej półgłosem dyskusji. Znalazł tam parę szymów pracujących nad lśniącym perłowym blaskiem komputerem siedemnastego poziomu, który udało im się tu przytransportować. Usiadł na skrzyni kratowej za ich plecami i przysłuchiwał się przez chwilę. Gdy podzielił się z nimi jakąś sugestią, wypróbowały ją i okazała się trafna. Wkrótce niemal udało mu się odsunąć na bok zmartwienia. Pogrążył się w pracy, pomagając szymom w szkicowaniu wojskowych programów taktycznych dla maszyny, której nie skonstruowano z myślą o niczym bardziej wojowniczym niż szachy.

Ktoś przyniósł dzbanek z sokiem. Napił się. Ktoś podał mu kanapkę. Zjadł ją.

W jakiś czas później przez podziemną komnatę poniósł się echem krzyk. Stopy zatupały szybko po niskich, drewnianych mostkach. Oczy Roberta przyzwyczaiły się do jasnego ekranu, dlatego jedynie w ciemnym półmroku dostrzegał przemykające obok szymy, które chwytały za najróżniejszą, dziwnie dobraną broń i gnały korytarzem prowadzącym na powierzchnię.

Wstał i złapał za rękę najbliższą, biegnącą, brązową postać.

— Co się dzieje?

Równie dobrze mógłby próbować zatrzymać byka. Szym wyrwał się, nie spoglądając nawet w jego stronę, i zniknął w tunelu o nieregularnym wejściu. Następny, do którego pomachał dłonią, spojrzał jednak na niego i zatrzymał się, pełen niepokoju.

— To ekspedycja — wyjaśnił nerwowy szym. — Wrócili… słyszałem, że przynajmniej niektórzy z nich.

Robert pozwolił mu odejść i zaczął rozglądać się po komnacie w poszukiwaniu broni dla siebie. Jeśli nieprzyjaciel podążył za oddziałem aż tutaj…

Rzecz jasna, pod ręką nic nie było. Robert z goryczą zdał sobie sprawę, że karabin i tak nie przydałby mu się na wiele, gdyż jego prawa ręka była unieruchomiona. Najprawdopodobniej zresztą szymy nie pozwoliłyby mu walczyć. Prędzej zaciągnęłyby go siłą w bezpieczne miejsce, głębiej do jaskiń.

Przez chwilę panowała cisza. Kilka postarzałych szymów czekało wraz z nim na odgłos strzałów.

Zamiast nich rozległy się głosy, które stopniowo stawały się coraz donośniejsze. W krzykach słychać było raczej podniecenie niż strach.

Odniósł wrażenie, że coś pogłaskało go ponad uszami. Od chwili wypadku nie miał wielu okazji do wprawiania się w użyciu swego prostego zmysłu empatycznego, teraz jednak wyczuł, że do komnaty wpadł znajomy ślad. Zaczął mieć nadzieję.

Zza zakrętu wychynął tłum rozgadanych postaci — obdarte brudne neoszympansy dźwigające przewieszoną przez plecy broń. Niektóre z nich owinięte były bandażami. Gdy tylko Robert ujrzał Athaclenę, wydało mu się, że nagle minął mu skurcz w żołądku.

Równie szybko jednak jego miejsce zajął innego rodzaju niepokój. Było widać, że tymbrimska dziewczyna używała transformacji gheer. Wyczuwał ostre krawędzie jej wyczerpania. Twarz miała zapadniętą.

Ponadto Robert czuł, że Athaclena nadal ciężko pracuje. Jej korona stała nastroszona, iskrząca się bez światła. Szymy zdawały się tego nie zauważać, gdyż te, które zostały w domu, dopytywały się ochoczo przepełnione triumfem partyzantów o wiadomości. Robert jednak zrozumiał, że Athaclena koncentruje się mocno, by ukształtować taki właśnie nastrój. Był on zbyt słaby i niepewny, by mógł utrzymać się bez jej wpływu.

— Robert! — jej oczy rozszerzyły się. — Czy nie powinieneś być w łóżku? Gorączka ustąpiła dopiero wczoraj…

— Nic mi nie jest. Ale…

— To dobrze. Cieszę się, że wreszcie wstałeś.

Robert przyglądał się, jak dwie mocno zabandażowane postacie wyniesiono pośpiesznie na noszach w kierunku prowizorycznego szpitala. Wyczuwał wysiłki Athacleny mające na celu odwrócenie uwagi od krewiących, być może umierających żołnierzy, zanim nie zniknęli oni z pola widzenia. Jedynie obecność szymów sprawiała, że głos Roberta pozostał cichy i spokojny.

— Chcę z tobą porozmawiać, Athacleno.

Spojrzała mu prosto w oczy i przez krótką chwilę Robert odnosił wrażenie, ze kennuje niewyraźny kształt obracający się i wirujący ponad uniesionymi witkami jej korony. Był to glif wyrażający udrękę.

Wracający wojownicy zajęli się jedzeniem, piciem oraz przechwałkami przed słuchającymi z zapartym tchem towarzyszami. Jedynie Benjamin, na ramionach kurtki którego widniały wyszyte ręcznie epolety porucznika, stał spokojnie obok Athacleny. Ta skinęła głową.

— Bardzo proszę, Robercie. Chodźmy w jakieś ustronne miejsce.


— Pozwólcie mi zgadnąć — powiedział spokojnym głosem. — Dostaliście kopa w dupę.

Szym Benjamin skrzywił się, nie wyraził jednak odmiennego zdania. Stuknął palcem w punkt na rozpostartej mapie.

— Uderzyliśmy na nich tutaj, na Przełęczy Yenching — powiedział. — To była nasza czwarta akcja, więc sądziliśmy, że wiemy, czego się spodziewać.

— Czwarta akcja — Robert zwrócił się w stronę Athacleny. — Jak długo już to trwa?

Tymbrimka z niesmakiem jadła pasztecik wypełniony czymś o ostrym aromacie. Zmarszczyła nos.

— Przez jakiś tydzień odbywaliśmy ćwiczenia, Robercie. To był pierwszy raz, gdy naprawdę spróbowaliśmy zadać im cios.

— I?

Benjamin wydawał się odporny na kształtowanie nastroju przez Athaclenę. Być może było to celowe, gdyż potrzebny był jej przynajmniej jeden adiutant o zachowanym w pełni rozsądku. Albo może był po prostu na to za bystry. Wywrócił oczyma.

— To my oberwaliśmy — przystąpił do szczegółowych wyjaśnień. — Rozdzieliliśmy się na pięć grup. Mizz Athaclena nalegała. To nas uratowało.

— Co było waszym celem?

— Mały patrol. Dwa lekkie czołgi poduszkowe i para otwartych pojazdów naziemnych.

Robert przyjrzał się uważnie wskazanemu punktowi. Jedna z kilku dróg wchodziła tam pomiędzy pierwsze stoki gór. Z tego, co powiedzieli mu inni, wiedział, że nieprzyjaciela rzadko oglądano powyżej Sindu. Wydawało się, że zadowala go panowanie nad kosmosem, archipelagiem oraz wąskim pasem zaludnionych terenów wzdłuż wybrzeża otaczających Port Helenia.

Ostatecznie, po co mieliby zawracać sobie głowę prowincją? Trzymali prawie wszystkich ludzi w bezpiecznej izolacji. Garth należał do nich.

Najwyraźniej pierwsze trzy wypady buntowników miały charakter ćwiczebny — nieliczni pośród szymów dawni podoficerowie milicji starali się nauczyć zielonych rekrutów, jak się poruszać i walczyć pod osłoną lasu. Za czwartym razem jednak poczuli się gotowi do kontaktu z nieprzyjacielem.

— Od początku wydawało się, że wiedzą, iż tam jesteśmy — ciągnął Benjamin. — Podążaliśmy za patrolem. Ćwiczyliśmy krycie się między drzewami, nie tracąc go z oczu, jak uprzednio. Później…

— Później naprawdę zaatakowaliście patrol. Benjamin skinął głową.

— Podejrzewaliśmy, że wiedzą, gdzie jesteśmy. Musieliśmy się jednak upewnić. Pani generał ułożyła plan…

Robert mrugnął, a następnie skinął głową. Wciąż nie był przyzwyczajony do nowego honorowego tytułu Athacleny. Jego zakłopotanie rosło w miarę, gdy słuchał, jak Benjamin opisywał poranną akcję.

Zasadzkę urządzono w ten sposób, by każda z pięciu grup po kolei miała szansę postrzelać do patrolu, ryzykując minimalnie.

— Lecz również bez większych szans na zadanie nieprzyjacielowi strat — zauważył Robert. Miejsca zasadzek znajdowały się przeważnie zbyt wysoko lub zbyt daleko od drogi, było można był z nich strzelać naprawdę celnie. Jakie szkody mogli wyrządzić partyzanci uzbrojeni w strzelby myśliwskie i granaty wstrząsowe?

Podczas początkowej wymiany ognia jeden mały gubryjski pojazd naziemny uległ zniszczeniu, a drugi — lekkiemu uszkodzeniu zanim zmasowany ogień czołgów zmusił wszystkie drużyny do odwrotu. Szybko nadleciało wsparcie lotnicze z wybrzeża i napastnicy ledwie zdążyli umknąć na czas. Agresywna część akcji skończyła się w ciągu niespełna piętnastu minut. Odwrót oraz kluczenie celem zatarcia śladów trwały znacznie dłużej.

— Gubru nie dali się oszukać, prawda? — zapytał Robert. Benjamin potrząsnął głową.

— Wydaje się, że zawsze są w stanie nas wykryć. To cud, że w ogóle udało nam się ich ostrzelać, a jeszcze większy, że zdołaliśmy uciec.

Robert spojrzał na „panią generał”. Zaczął już wyrażać na głos swą dezaprobatę, popatrzył jednak jeszcze raz na mapę i zadumał się nad pozycjami, jakie zajęli zasadzkowicze. Prześledził wzrokiem linie ognia i trasy odwrotu.

— Podejrzewałaś, że tak będzie — powiedział wreszcie do Athacleny.

Jej oczy zbliżyły się do siebie lekko, po czym oddaliły ponownie, co było równoznaczne z tymbrimskim wzruszeniem ramionami.

— Sądziłam, że lepiej nie zbliżać się do nich zanadto podczas pierwszej utarczki.

Robert skinął głową. W gruncie rzeczy, gdyby wybrano bliżej położone, „lepsze” miejsca na zasadzkę, niewielu szymów — lub żaden — uszłoby z życiem.

Plan był dobry.

Nie, nie dobry. Natchniony. Jego celem nie było zaszkodzenie nieprzyjacielowi, lecz wzbudzenie w żołnierzach wiary we własne siły. Byli oni rozproszeni tak, by każdy miał szansę wystrzelić do patrolu, narażając się na minimalne ryzyko. Napastnicy mogli wrócić do domu, udając chojraków, lecz, co ważniejsze, udało im się wrócić.

Mimo to ponieśli straty. Robert czuł, jak zmęczona była Athaclena, wiedział, jak wiele kosztowały ją wysiłki, jakie czyniła, by podtrzymać we wszystkich nastrój „zwycięstwa”.

Poczuł, że coś dotknęło jego kolana, i ujął dłoń dziewczyny. Jej długie, delikatne palce zacisnęły się mocno. Wyczuwał jej trójuderzeniowy puls.

Ich spojrzenia spotkały się.

— Obróciliśmy dziś to, co mogło się stać katastrofą, w niewielki sukces — oznajmił Benjamin. — Dopóki jednak nieprzyjaciel zawsze będzie wiedział, gdzie jesteśmy, nie widzę sposobu, byśmy mogli zrobić coś więcej niż bawić się z nim w berka. A i ta zabawa z pewnością będzie kosztować więcej niż jesteśmy w stanie zapłacić.

30. Fiben

Fiben potarł się w tył szyi i spojrzał, poirytowany, na drugą stronę stołu. A więc to była osoba, z którą miał się skontaktować. Znakomita uczennica doktor Taka, ich kandydatka na dowódcę miejskiej organizacji podziemnej. — Co to był za idiotyzm? — oskarżył ją. — Pozwoliłaś, bym wszedł na oślep do tego klubu, nieświadomy niczego. Było tuzin okazji, przy których mogli mnie wczoraj w nocy capnąć, a nawet zabić!

— To było przedwczoraj — poprawiła go Gailet Jones. Siedziała na krześle o prostym oparciu i wygładzała niebieski półjedwab swego sarongu. — A ponadto, ja byłam na miejscu. Czekałam na zewnątrz „Małpiego Grona”, żeby nawiązać kontakt. Zobaczyłam, że jesteś obcym, który przyszedł sam. Byłeś ubrany w koszulę roboczą w szkocką kratę, więc podeszłam do ciebie i powiedziałam hasło.

— Różowa? — Fiben spojrzał na nią, mrugając. — Podchodzisz do mnie i szepczesz „różowa” i to ma być cholerne, cofnięte w rozwoju hasło?

Normalnie nigdy nie użyłby tak grubiańskiego języka w towarzystwie młodej damy. W tej chwili Gailet Jones faktycznie bardziej przypominała osobę, jaką spodziewał się spotkać — szymkę, oczywiście wykształconą i dobrze wychowaną. Widział ją jednak w innej sytuacji i nie do pomyślenia było, by o tym kiedykolwiek zapomniał.

— To nazywasz hasłem? Kazali mi szukać ekspedientki!

Krzyknąwszy, skrzywił się z bólu. Wciąż czuł się tak, jakby mózg wyciekał mu z głowy w pięciu czy sześciu miejscach. Skurcze mięśni przestały go łapać bez ostrzeżenia jakiś czas temu, nadal jednak cały był obolały i łatwo wpadał w złość.

— Ekspedientki? W tej części miasta? — Gailet Jones zmarszczyła brwi. Jej twarz zachmurzyła się na chwilę. — Posłuchaj, kiedy zadzwoniłam do centrum, żeby zostawić wiadomość dla doktor Taka, wszędzie panował chaos. Doszłam do wniosku, że jej grupa jest przyzwyczajona do zachowywania tajemnic i będzie idealnym zalążkiem dla ruchu oporu poza miastem. Miałam tylko kilka chwil na obmyślenie sposobu na późniejsze nawiązanie kontaktu, zanim Gubru przejęli kontrolę nad liniami telefonicznymi. Pomyślałam sobie, że na pewno już wszystko podsłuchują i nagrywają, musiało to więc być coś potocznego, no wiesz, coś takiego, co trudno byłoby przetłumaczyć ich komputerom językowym.

Przerwała nagle, podnosząc rękę do ust.

— O nie!

— Co znowu? — Fiben przesunął się nieznacznie do przodu.

Przez chwilę mrugała, po czym machnęła ręką w powietrzu.

— Powiedziałam temu durnemu operatorowi z centrum, jak powinien się ubrać ich wysłannik i gdzie ma się ze mną spotkać, a potem dodałam, że podam się za ladacznicę…

— Za kogo? Nie znam tego słowa — Fiben potrząsnął głową.

— To archaiczny termin. Przedkontaktowe, ludzkie określenie kobiety, która oferuje nielegalny seks za pieniądze.

— Niech Ifni przeklnie taki cholernie głupi, zwariowany pomysł! — warknął Fiben.

— No dobra, mądralo, a co miałam zrobić? — odpowiedziała gwałtownie Gailet Jones. — Milicja poszła w rozsypkę. Nikt nigdy nie zastanawiał się nad tym, co należy uczynić, jeśli wszyscy ludzie na planecie zostaną nagle usunięci z łańcucha dowodzenia! Przyszedł mi do głowy ten szalony koncept, że pomogę w organizacji ruchu oporu od podstaw. Musiałam więc zaaranżować spotkanie…

— Ehe, udając kogoś, kto oferuje nielegalne względy tuż obok miejsca, gdzie Gubru podżegali do seksualnego szału.

— Skąd miałam wiedzieć, że to zrobią, albo że wybiorą do tego celu ten mały, senny klub? Przypuszczałam, że społeczne hamulce osłabną na tyle, by pozwolić mi na przybranie tej roli, co umożliwiałoby mi nawiązywanie kontaktu z nieznajomymi. Nigdy by mi jednak nie przyszło do głowy, że osłabną aż tak bardzo! Wyobrażałam sobie, że każdy, do kogo podejdę przez pomyłkę, będzie tak zaskoczony, że zareaguje jak ty, co pozwoli mi się ulotnić.

— Tak się jednak nie stało.

— Nie, nie stało! Zanim się zjawiłeś, pokazało się kilka samotnych szenów ubranych na tyle podobnie, by skłonić mnie do odegrania nowej roli. Biedny Max musiał ogłuszyć ich pół tuzina i w zaułku zaczynało brakować miejsca! Było już jednak za późno, żeby zmienić miejsce spotkania albo hasło…

— Którego nikt nie zrozumiał! Ladacznica? Powinnaś była zdać sobie sprawę, że coś takiego zostanie przekręcone!

— Wiedziałam, że doktor Taka to zrozumie. Oglądałyśmy razem stare filmy i dyskutowałyśmy o nich. Uczyłyśmy się archaicznych słów, jakich w nich używano. Nie mogę pojąć, czemu ona… — jej głos ucichł, gdy ujrzała wyraz twarzy Fibena. — Co? Czemu tak na mnie patrzysz?

— Przykro mi. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie mogłaś o tym wiedzieć — potrząsnął głową. — Widzisz, doktor Taka zmarła mniej więcej w tym samym czasie, gdy nadeszła twoja wiadomość, z powodu alergicznej reakcji na gaz zniewalający.

Gailet wstrzymała oddech. Wydawało się, że zapadła się w siebie.

— Bałam… bałam się tego, gdy nie zjawiła się w mieście, by ją internowano. To… wielka strata — zamknęła oczy i odwróciła się. Najwyraźniej czuła więcej niż wyrażały jej słowa.

Przynajmniej oszczędzono jej widoku płomieni pochłaniających Centrum Howlettsa, przylatujących i odlatujących pokrytych sadzą ambulansów oraz szklistych oczu jej umierającej mentorki, gdy nieziemski gaz okrutnie pochłaniał swą statystycznie określoną liczbę ofiar. Fiben widział filmy nakręcone podczas tego okrytego całunem strachu wieczoru. Te obrazy nadal zalegały mrocznymi warstwami głęboko w jego umyśle.

Gailet wzięła się w garść, najwyraźniej odkładając żałobę na później. Potarła lekko oczy i zwróciła się w stronę Fibena, wysuwając buntowniczo żuchwę.

— Musiałam wykombinować coś, co szym by zrozumiał, ale nieziemniackie komputery językowe nie. Jeszcze niejeden raz będziemy zmuszeni do improwizacji. Zresztą liczy się to, że jesteś tutaj. Nasze dwie grupy nawiązały kontakt.

— Omal mnie nie zabito — zauważył, choć tym razem wspominanie o tym wydało mu się odrobinę grubiańskie.

— Ale żyjesz. W gruncie rzeczy może uda się nam obrócić twoją małą, niemiłą przygodę na naszą korzyść. No wiesz, na ulicach nadal opowiadają o tym, co wtedy zrobiłeś.

Czy w jej głosie słyszalna była słaba, niepewna nuta podziwu? Być może propozycja zawarcia pokoju?

Było już tego wszystkiego za dużo. O wiele za dużo dla niego. Fiben wiedział, że robi najbardziej niewłaściwą rzecz w najbardziej niewłaściwym momencie, nie był jednak w stanie się powstrzymać. Eksplodował.

— Lada…? — zachichotał, choć każdy wstrząs zdawał się grzechotać mózgiem w jego czaszce. — Ladacznica? — odrzucił głowę do tyłu i zaczął pohukiwać, waląc w ramiona fotela. Osunął się. Parsknął rubasznym śmiechem, wymachując stopami w powietrzu. — Och, Goodall. To wszystko, czego trzeba było szukać!

Gailet Jones popatrzyła na niego gniewnie, gdy usiłował zaczerpnąć tchu. W tej chwili nie obchodziło go nawet, czy zawoła tego wielkiego szyma, Maxa, by znowu użył przeciwko niemu ogłuszacza.

Było tego po prostu za dużo.

Jeśli wyraz jej oczu w owej chwili miał jakiekolwiek znaczenie, to Fiben wiedział, że start ich sojuszu nie był zbyt pewny.

31. Galaktowie

Suzeren Wiązki i Szponu wszedł na pokład swej osobistej barki i przyjął honory od stanowiących jego eskortę Żołnierzy Szponu. Dobrano ich starannie. Pióra mieli doskonale wymuskane, a grzebienie starannie pomalowane na kolory symbolizujące stopień i jednostkę. Adiutant admirała — Kwackoo — pognał naprzód, zabierając jego ceremonialną szatę. Gdy wszyscy usiedli na grzędach, pilot wystartował na grawitorach, kierując się w stronę fortyfikacji obronnych, które budowano na niskich wzniesieniach na wschód od Port Helenia. Suzeren Wiązki i Szponu spoglądał w milczeniu na nowe miejskie ogrodzenie, które zostawili za sobą, a później przemykające pod nimi farmy tej małej osady Ziemian.

Najstarszy z pułkowników-jastrzębi, zastępca dowódcy sił zbrojnych, zasalutował ostrym klaśnięciem dzioba.

— Czy konklawe poszło dobrze? Odpowiednio? Zadowalająco? — zapytał.

Suzeren Wiązki i Szponu postanowił zignorować zuchwałe pytanie. Bardziej użyteczny był zastępca, który potrafił myśleć, niż taki, który zawsze miał doskonale wymuskane upierzenie. Admirał obdarzył podwładnego wyniosłym mrugnięciem wyrażającym zgodę.

— Nasz consensus jest w tej chwili adekwatny, wystarczający, spełnia swą rolę.

Pułkownik-jastrząb pokłonił się i wrócił na stanowisko. Rzecz jasna wiedział, że w tak wczesnym stadium pierzenia consensus nigdy nie jest doskonały. Każdy mógłby to poznać po zmierzwionym puchu i dzikich oczach suzerena.

Ostatnie Konklawe Dowództwa było wyjątkowe. Nie rozstrzygnięto niczego i kilka jego aspektów głęboko poirytowało admirała.

Po pierwsze, Suzeren Kosztów i Rozwagi naciskał na zwolnienie znacznej części wspierającej ich floty, aby mogła ona wspomóc inne operacje Gubru, daleko stąd. I jakby tego nie było dosyć, trzeci dowódca, Suzeren Poprawności, nadal nalegał, by noszono go wszędzie na grzędzie i odmawiał postawienia stopy na glebie Garthu, zanim wszystkie szczegóły etykiety nie zostaną uhonorowane. Kapłan stroszył się i podniecał z powodu wielu spraw — nadmiernych strat wśród ludzi wywołanych działaniem gazu zniewalającego, groźby załamania się projektu odnowy Garthu, żałosnych rozmiarów Planetarnej Filii Biblioteki, wspomaganiowego statusu nieoświeconych, przedrozumnych neoszympansów.

Wyglądało na to, że w każdej z tych kwestii musi dojść do nowych ustaleń, nowych napiętych negocjacji. Nowej walki o consensus.

Istniały też zagadnienia poważniejsze od tych efemerycznych problemów. Trójka zaczęła się spierać o sprawy zasadnicze i w tej chwili ów proces w jakiś sposób naprawdę zaczął się stawać źródłem radości. Wychodziły na jaw przyjemne aspekty triumwiratu, zwłaszcza gdy tańczyli, nucili i spierali się o istotniejsze sprawy.

Do tej chwili admirałowi wydawało się, że jego lot do statusu królowej będzie prosty i łatwy, gdyż od początku to on sprawował dowództwo. Teraz do świadomości Suzerena Wiązki i Szponu zaczęło docierać, że nie wszystko pójdzie bezproblemowo. To jednak nie miało być banalne pierzenie.

Rzecz jasna, najlepsze z nich nigdy takimi nie były. Wybierając trzech dowódców Korpusu Ekspedycyjnego, wzięto pod uwagę bardzo różne czynniki, gdyż Władcy Grzędy z rodzinnej planety mieli nadzieję, że ta właśnie trójka wypracuje nową, ujednoliconą linię polityczną. Aby tak się stało, umysły ich wszystkich musiały być nadzwyczaj sprawne i całkowicie różne od siebie.

Teraz zaczęło się uwidaczniać, w jakim stopniu sprawne i różne. Niektóre z pomysłów, które ostatnio przedstawili pozostali, były inteligentne i raczej niepokojące.

Co do jednego mają rację — musiał przyznać admirał. — Nie możemy po prostu podbić, pokonać, zawojować dzikusów. Musimy ich zdyskredytować!

Suzeren Wiązki i Szponu skoncentrował się tak mocno na zagadnieniach militarnych, że popadł w nawyk patrzenia na swych partnerów jak na niewiele więcej niż zawadę.

To było niesłuszne, nieuprzejme, nielojalne z mojej strony — pomyślał admirał.

W gruncie rzeczy należało mieć gorącą nadzieję, że biurokrata i kapłan mają w swych dziedzinach podobnie wielkie zdolności, jak admirał w kwestiach militarnych. Jeśli Poprawność i Księgowość przeprowadzą swe zamiary równie błyskotliwie jak dokonano inwazji, ich trio przejdzie do historii!

Niektóre rzeczy — jak wiedział Suzeren Wiązki i Szponu — były określone z góry, już od czasów Przodków, dawno, dawno temu, na długo, zanim zjawili się heretycy i niegodne klany kalające gwiezdne szlaki — okropne, wstrętne dzikusy, Tymbrimczycy Thennanianie i Soranie… To było niezbędne, by klan Gooksyu-Gubru zatriumfował w niepokojach tej ery! Musi on osiągnąć wielkość!

Admirał zadumał się nad tym, w jaki sposób jajka porażki Ziemian zostały złożone tak wiele lat temu. Co sprawiło, że gubryjskie siły były w stanie wykryć i unieszkodliwić każdy ich ruch, zaś gaz zniewalający obrócił wszystkie plany wroga w całkowitą ruinę. To były pomysły samego suzerena — i członków jego przybocznego sztabu, rzecz jasna. Minęły lata, zanim wydały owoce.

Suzeren Wiązki i Szponu rozprostował ramiona. Poczuł napięcie w mięśniach zginających, które — na wieki przed poddaniem ich gatunku Wspomaganiu — unosiły jego przodków w górę na ciepłych, suchych prądach powietrznych ojczystego świata Gubru.

Tak! Niech pomysły moich partnerów również będą śmiałe, pełne wyobraźni i błyskotliwe…

Niech będą prawie, niemal, bez mała — ale nie całkiem — tak błyskotliwe jak moje własne.

Suzeren zaczął muskać swe pióra. Krążownik wyrównał lot i skierował się na wschód pod ozdobionym chmurami niebem.

32. Athaclena

— Zwariuję tutaj na dole. Czuję się, jakbym był więźniem!

Robert chodził w kółko. Towarzystwa dotrzymywały mu bliźniacze — cienie rzucane przez jedyne dwie żarówki wiszące u stropu jaskini. Ich ostre światło połyskiwało w płaszczyznach wilgoci ściekającej powoli w dół po ścianach podziemnej komnaty.

Lewe ramię Roberta naprężyło się. Ścięgna uwidoczniły się na pięści, obok łokcia i na dobrze umięśnionym barku. Uderzył w pobliską komodę. Huk poniósł się echem wzdłuż podziemnych tuneli.

— Ostrzegam cię, Clennie, nie dam już rady czekać długo. Kiedy mnie stąd wypuścisz?

Athaclena skrzywiła się, gdy Robert ponownie walnął w mebel, dając upust swej frustracji. Przynajmniej dwukrotnie zdawało się, że ma zamiar użyć wciąż unieruchomionej prawej ręki zamiast nieuszkodzonej lewej.

— Robercie — nalegała. — Szybko wracasz do zdrowia. Wkrótce będzie można zdjąć ci gips. Proszę cię, nie narażaj tego na niebezpieczeństwo robiąc sobie krzywdę…

— Zbaczasz z tematu! — przerwał jej. — Nawet z gipsem mógłbym wyjść na zewnątrz, pomagać szkolić żołnierzy, czy przeprowadzać rekonesans pozycji Gubru. Ty jednak uwięziłaś mnie w tych jaskiniach, żebym programował minikomputery i wbijał szpilki w mapy! To doprowadza mnie do szaleństwa!

Robert w wyraźny sposób promieniował frustracją. Athaclena prosiła go uprzednio, by starał się ją stłumić. Schować pod pokrywą, jak mówiła przenośnia. Z jakiegoś powodu wydawała się szczególnie wrażliwa na jego emocjonalne przypływy — równie burzliwe i dzikie jak u tymbrimskich młodzieńców.

— Robercie, wiesz dobrze, dlaczego nie możemy zaryzykować wysłania cię na powierzchnię. Gubryjskie roboty gazowe już kilkakrotnie przeleciały nad naszym obozowiskiem na górze, wypuszczając swe śmiercionośne opary. Gdybyś przy którejś z tych okazji był na powierzchni, stracilibyśmy cię. Już w tej chwili byłbyś w drodze na wyspę Ciimar. W najlepszym razie! Drżę na samą myśl o najgorszym.

Kołnierz Athacleny zjeżył się. Srebrzyste witki jej korony zafalowały w podnieceniu.

Był to tylko szczęśliwy traf, że Roberta uratowano z farmy Mendozów na chwilę przed tym, nim nieustępliwe gubryjskie roboty poszukiwawcze runęły na maleńkie górskie gospodarstwo. Maskowanie oraz usunięcie wszelkiego sprzętu elektronicznego najwyraźniej nie wystarczyły do ukrycia chaty.

Melinę Mendoza oraz dzieci natychmiast wyruszyły w stronę Port Helenia i prawdopodobnie dotarły tam na czas, by otrzymać lekarstwo. Juan Mendoza miał mniej szczęścia. Pozostał z tyłu, chcąc zamknąć kilka ekologicznych pułapek przeglądowych i powaliła go opóźniona reakcja alergiczna na gaz zniewalający. Umarł na oczach swych przerażonych, bezradnych szymskich współpracowników po pięciu minutach konwulsji, drgawek i toczenia piany z ust.

— Nie widziałeś, jak umierał Juan, Robercie, z pewnością jednak słyszałeś relacje. Czy chcesz się narazić na podobną śmierć? Czy nie zdajesz sobie sprawy, jak niewiele zabrakło, byśmy cię utracili?

Spojrzenia ich spotkały się ze sobą — brązowe z szarymi w złote cętki. Athaclena wyczuwała determinację Roberta, a także jego próby zapanowania nad swym nieustępliwym gniewem. Jego lewa ręka rozluźniła się powoli. Wydał z siebie głębokie westchnienie i opadł na krzesło z płóciennym oparciem.

— Zdaję sobie sprawę, Clennie. Wiem, co czujesz. Musisz jednak zrozumieć, że jestem częścią tego wszystkiego — pochylił się do przodu. Jego oblicze nie było już gniewne, nadal jednak było na nim widać napięcie. — Zgodziłem się, na prośbę matki, zabrać cię do lasu, zamiast przyłączyć się do swej jednostki milicji, ponieważ Megan powiedziała, że to jest ważne. Teraz jednak nie jesteś już moim gościem w puszczy. Organizujesz armię! A ja czuję się jak piąte koło u wozu.

Athaclena westchnęła.

— Oboje wiemy, że kiepska będzie to armia… w najlepszym razie gest. Coś, co da szymom nadzieję. Zresztą jako terrageński oficer masz prawo przejąć ode mnie dowództwo, kiedy tylko zechcesz.

Robert potrząsnął głową.

— Nie o to chodzi. Nie jestem na tyle zarozumiały, by sądzić, że mógłbym dać sobie radę lepiej. Nie mam zdolności przywódczych i wiem o tym. Większość szymów uwielbia cię i wierzy w twoją tymbrimską mistykę. Niemniej jestem zapewne jedynym jako tako wyszkolonym wojskowo człowiekiem, jaki pozostał w tych górach… i musisz mnie wykorzystać, jeśli mamy mieć jakąś szansę na…

Robert przerwał nagle. Uniósł wzrok, by spojrzeć ponad barkiem Athacleny. Ta odwróciła się. Mała szymka mająca na sobie szorty i ładownicę weszła do podziemnego pomieszczenia i zasalutowała.

— Przepraszam, pani generał, kapitanie Oneagle, ale przed chwilą przyszedł porucznik Benjamin. Hmm, melduje, że sytuacja w Spring Valley w ogóle się nie poprawiła. Nie ma już tam żadnych ludzi, ale te cholerne gazowe roboty wciąż dokonują nalotów na placówki we wszystkich kanionach przynajmniej raz dziennie. Wygląda na to, że nie ma żadnych oznak, by ich częstotliwość miała się zmniejszyć w miejscach, do których byli w stanie dotrzeć nasi posłańcy.

— A co z szymami w Spring Valley? — zapytała Athaclena. — Czy chorują od gazu?

Przypomniała sobie doktora Schultza i wpływ, jaki wywarł gaz zniewalający na niektóre szymy w centrum.

Kurierka potrząsnęła głową.

— Nie, proszę pani. Już nie. Wygląda na to, że wszędzie wygląda to tak samo. Wszystkie wrą… wrażliwe szymy już zostały wyłowione i udały się do Port Helenia. W górach pozostały już teraz jedynie odporne osoby.

Athaclena spojrzała na Roberta. Z pewnością oboje pomyśleli o tym samym.

Z wyjątkiem jednej. — Niech ich szlag trafi! — zaklął. — Czy nigdy nie zrezygnują? Wzięli do niewoli dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć procent ludzi. Czy muszą wciąż gazować każdą chatę i szopę po to tylko, żeby wyłapać wszystkich?

— Najwyraźniej obawiają się Homo sapiens, Robercie — Athaclena uśmiechnęła się. — Ostatecznie jesteście sojusznikami Tymbrimczyków, a my nie wybieramy sobie na partnerów nieszkodliwych gatunków.

Robert potrząsnął głową i spojrzał na nią groźnie. Athaclena sięgnęła jednak na zewnątrz swą aurą i trąciła nią jego osobowość, zmuszając, by podniósł wzrok i ujrzał wesołość w jej oczach. Wbrew jego woli na twarzy powoli wykwitł mu uśmiech. Wreszcie Robert roześmiał się.

— Och, myślę, że te cholerne ptaszyska nie są wcale takie głupie. Wolą mieć się na baczności, nie?

Athaclena potrząsnęła głową. Jej korona uformowała glif uznania, na tyle prosty, by mógł go wykennować.

— Nie, Robercie. Nie są głupie. Umknął im jednak co najmniej jeden człowiek, więc ich kłopoty jeszcze się nie skończyły.

Mała neoszympansia kurierka przeniosła wzrok z Tymbrimki na człowieka i westchnęła. Wszystko to brzmiało dla niej groźnie, a nie zabawnie. Nie rozumiała, dlaczego się uśmiechają.

Zapewne kryło się w tym coś subtelnego i skomplikowanego. Humor klasy opiekunów… suchy i intelektualny. Niektóre z szymów grały w tej lidze, dziwne neoszympansy, różniące się od pozostałych nie tyle inteligencją, co czymś innym, znacznie trudniejszym do zdefiniowania.

Nie zazdrościła tym szymom. Odpowiedzialność była czymś straszliwym, budzącym większy lęk niż perspektywa walki z potężnym nieprzyjacielem czy nawet śmierć.

Ją przerażała możliwość, ze zostanie sama. Mogła nie rozumieć, dlaczego tych dwoje się śmieje, dobrze jednak było słyszeć ich śmiech.


Kurierka wyprostowała się nieznacznie, gdy Athaclena odwróciła się z powrotem ku niej, by przemówić.

— Chcę, by porucznik Benjamin złożył mi raport osobiście. Czy zechcesz także przekazać moje podziękowania doktor Soo i poprosić ją, by przyszła do nas, do komnaty operacyjnej?

— Tak jest, ser! — szymka zasalutowała i oddaliła się biegiem.

— Robercie? — zapytała Athaclena. — Z chęcią usłyszeć twój opinię.

Podniósł wzrok, z nie widzącym wyrazem twarzy.

— Za minutkę, Clennie. Zjawię się w operacyjnej. Chcę tylko najpierw coś dokładnie przemyśleć.

— Dobra — Athaclena skinęła głową. — Zobaczymy się wkrótce.

Odwróciła się i podążyła za kurierką wzdłuż wyrzeźbionego przez wodę korytarza oświetlonego przez rozmieszczone w dużych odległościach od siebie słabe żarówki oraz wilgotne odblaski na ociekających wodą stalaktytach.


Robert spoglądał za nią aż do chwili, gdy zniknęła z pola widzenia. Zamyślił się w niemal całkowitej ciszy.

Dlaczego Gubru uparcie dokonują ataków gazowych na góry, choć wykurzyli już z nich prawie wszystkich ludzi? To musi być potwornie kosztowne, nawet jeśli ich gazowe roboty opadają tylko na miejsca, w których odkrywają obecność Ziemian.

I w jaki sposób są w stanie odnaleźć budynki, pojazdy, a nawet samotne szymy bez względu na to, jak dobrze są one ukryte?

W tej chwili nie jest ważne, że puszczają gaz na nasze obozy na powierzchni. Te roboty są prostymi maszynami i nie wiedzą, że w tej dolinie szkolimy armię. Czują po prostu: „Ziemianie!” — po czym nurkują, by wykonać swe zadanie i odlatują w dalszą drogę.

Co się jednak stanie, gdy rozpoczniemy operacje i przyciągniemy uwagę samych Gubru? Nie możemy sobie pozwolić na to, by mogli nas wtedy wykryć.

Istniał też jeszcze jeden bardzo zasadniczy powód, by znaleźć odpowiedzi na te pytania.

Dopóki to trwa, jestem uwięziony tu, na dole!

Robert nasłuchiwał cichego plusku kropelek wody kapiących z pobliskiej ściany. Myślał o nieprzyjacielu.

Wypadki na Garthu były najwyraźniej niczym więcej niż potyczką w porównaniu z większymi bitwami rozdzierającymi na strzępy pięć Galaktyk. Gubru nie byli w stanie po prostu zagazować całej planety. Byłoby to zdecydowanie nazbyt kosztowne, jak na ten prowincjonalny teatr działań.

Dlatego właśnie wypuszczono rój tanich, głupich, lecz efektywnych samonaprowadzających się na cel robotów, by wykrywały wszystko, co nie było naturalne dla Garthu… wszystko, co miało woń Ziemi. W tej chwili ofiarą niemal każdego ataku padały jedynie poirytowane, urażone szymy — odporne na gaz zniewalający — oraz puste budynki na całej planecie.

Utrudniało im to życie, i to skutecznie. Trzeba było znaleźć sposób, by położyć temu kres.

Robert wyciągnął kartkę papieru z teczki leżącej na końcu stołu. Wypisał na niej najbardziej prawdopodobne sposoby, jakich mogły używać gazowe roboty celem wykrycia Ziemian na obcej planecie.


OBRAZOWANIE OPTYCZNE

PODCZERWONE PROMIENIOWANIE CIAŁA

DETEKCJA REZONANSOWA

PSI

SKRĘT RZECZYWISTOŚCI


Żałował, że odbył tak wiele kursów z zakresu administracji, a tak mało z galaktycznej techniki. Był pewien, że w liczących sobie gigalata archiwach Wielkiej Biblioteki można było znaleźć wiele metod wykrywania poza tymi pięcioma. A jeśli, na przykład, roboty naprawdę potrafiły „wyniuchać” terrański zapach, wytropić wszystko, co ziemskie, za pomocą zmysłu węchu?

Nie. Robert potrząsnął głową. Był taki moment, w którym trzeba było zamknąć listę, rezygnując z rzeczy, które były w oczywisty sposób śmieszne. A przynajmniej zostawiając je jako ostatnią deskę ratunku.

Buntownicy posiadali uratowaną z ruin Centrum Howlettsa pikofilię Biblioteki. Mógł spróbować z niej skorzystać, lecz szansę, że będzie zawierała jakieś pozycje o znaczeniu militarnym, były i raczej niewielkie. To była maleńka filia, nie obejmująca sobą więcej informacji niż wszystkie książki napisane przez przedkontaktową ludzkość, a jej specjalnością były dziedziny Wspomagania i inżynierii genetycznej.

Być może moglibyśmy wystąpić do Centralnej Biblioteki Obwodu na Tanith, by dokonała przeglądu piśmiennictwa.

Robert uśmiechnął się na tę pełną ironii myśl. Teoretycznie nawet uwięzieni przez najeźdźcę mieli prawo zwrócić się do Galaktycznej Biblioteki, kiedy tylko zechcą. Był to element Kodeksu Przodków.

Jasne! Zachichotał, wyobraziwszy to sobie. Po prostu pójdziemy sobie do okupacyjnej kwatery głównej Gubru i zażądamy, by przekazali nasz wniosek na Tanith… prośbę o informację na temat ich własnej techniki militarnej!

Mogliby nawet tak zrobić. Ostatecznie przy wrzeniu, jakie obecnie panuje w galaktykach. Biblioteka musi być zalana zapytaniami. Prędzej czy później dotarliby do naszej prośby, może kiedyś w następnym stuleciu.

Przejrzał listę. O tych środkach przynajmniej słyszał bądź coś o nich wiedział.

Możliwość pierwsza: Mógł krążyć nad nimi satelita wyposażony w zaawansowane zdolności obrazowania optycznego, który dokonywał przeglądu Garthu akr za akrem, wyszukując regularne kształty, które sygnalizowały obecność budynków lub pojazdów. Owo urządzenie kierowało gazowe roboty ku ich celom.

To było wykonalne, dlaczego jednak raz za razem bombardowano te same miejsca? Czy taki satelita nie posiadał pamięci? Ponadto jak mógł on wysyłać roboty-bombowce nawet przeciwko izolowanym grupom szymów wędrujących pod osłoną gęstych kor drzew?

Odwrotne rozumowanie miało zastosowanie w przypadku kierowania się podczerwienią. Maszyny nie mogły się samonaprowadzać na ciepło ciała, gdyż, na przykład, bezzałogowe gubryjskie samoloty wciąż opadały na puste budynki, zimne i opuszczone już od wielu tygodni.

Robertowi brakowało wiedzy, by wyeliminować wszystkie możliwości na liście. Z pewnością nie wiedział prawie nic o psi i jego niesamowitym kuzynie, fizyce rzeczywistości. Po tygodniach spędzonych z Athacleną zaczęły otwierać się przed nim drzwi, było jednak jeszcze daleko do tego, by stał się czymś więcej niż całkowitym nowicjuszem w dziedzinie, która wciąż wywoływała u wielu ludzi i szymów przesądny dreszcz.

Cóż, dopóki muszę tkwić tu pod ziemią, mogę równie dobrze poszerzyć swą edukację.

Zaczął podnosić się z miejsca z zamiarem przyłączenia się do Athacleny i Benjamina. Nagle zatrzymał się. Spojrzawszy na listę możliwości, zdał sobie sprawę, że istnieje jeszcze jedna, którą pominął.

…Sposób, który umożliwił Gubru tak łatwe przedarcie się przez nasze linie obronne podczas inwazji… Sposób, który pozwala im znajdować nas raz za razem, bez względu na to, gdzie się ukrywamy. Sposób, dzięki któremu udaremniają wszystkie nasze posunięcia.

Nie chciał tego robić, uczciwość jednak zmusiła go, by ponownie ujął pisak w rękę.

Napisał tylko jedno słowo.


ZDRADA

33. Fiben

Tego popołudnia Gailet zabrała Fibena na przechadzkę po Port Helenia, a przynajmniej po tej jego części, do której najeźdźcy nie zakazali wstępu neoszympansiej populacji.

Trawlery rybackie nadal przybijały i odbijały od doków w południowej dzielnicy miasta. Teraz jednak ich załogi składały się wyłącznie z szymskich marynarzy. Mniej niż połowa ich zwykłej liczby wyruszała w morze, omijając szerokim łukiem gubryjski statek-fortecę zamykający połowę wyjścia z Zatoki Aspinal.

Na targowiskach dostrzegali, że niektórych towarów jest pod dostatkiem, gdzieniegdzie jednak widniały opustoszałe półki, opróżnione niemal do czysta z powodu braków w zaopatrzeniu bądź wykupu. Niektóre produkty, jak piwo i ryby, wciąż można było kupić za kolonialne pieniądze, lecz by dostać mięso lub świeże owoce potrzebna była emitowana przez Galaktów tymczasowa waluta w kapsułkach. Poirytowani sprzedawcy zaczęli już pojmować znaczenie archaicznego terminu „inflacja”.

Jak się zdawało, jakaś połowa populacji pracowała dla najeźdźców. Na południe od zatoki, niedaleko kosmoportu, wznoszono fortyfikacje. Wykopy świadczyły o potężniejszych konstrukcjach, które miały dopiero się pojawić. Plakaty rozlepiane wszędzie w mieście przedstawiały uśmiechnięte neoszympansy i obiecywały powrót obfitości, gdy tylko w obiegu znajdzie się wystarczająca ilość „odpowiednich” pieniędzy. Solidna praca przybliży nadejście tego dnia, obiecywano. — No i jak? Zobaczyłeś już wystarczająco wiele? — zapytała jego przewodniczka.

Fiben uśmiechnął się.

— Bynajmniej. W gruncie rzeczy dotknęliśmy tylko powierzchni.

Gailet wzruszyła ramionami i pozwoliła mu iść przodem.

Cóż — pomyślał, spoglądając na kiepsko zapełnione półki na rynku — dietetycy wciąż powtarzają, że my, neoszympansy, jemy więcej mięsa niż jest to dla nas zdrowe… znacznie więcej niż mogliśmy go zdobyć w dawnych, dzikich dniach. Może przyniesie nam to coś dobrego.

Na koniec trasa wędrówki zaprowadziła ich do dzwonnicy wznoszącej się ponad collegem Port Helenia. Jego tereny były mniejsze niż uniwersytetu na wyspie Ciimar. Fiben nie tak dawno brał udział w odbywających się tu konferencjach ekologicznych, znał więc drogę.

Gdy przyjrzał się szkole, ujrzał coś, co wydało mu się bardzo dziwne.

Nie chodziło tylko o gubryjski czołg poduszkowy okopany na szczycie wzgórza, czy nowe, brzydkie ogrodzenie, które dotykało północnej krawędzi terenów college’u na drodze wiodącej wokół miasta, lecz raczej o coś, co dotyczyło samych studentów i wykładowców.

Szczerze mówiąc, zaskoczyło go, że w ogóle ich tu zobaczył!

Rzecz jasna, były to wyłącznie szymy. Fiben spodziewał się znaleźć w Port Helenia getta lub obozy koncentracyjne zatłoczone ludzką populacją kontynentu. Ostatnich melów i fem przeniesiono jednak na wyspy kilka dni temu. Ich miejsce zajęły tysiące szymów napływających z dalej położonych terenów, między innymi tych, które okazały się wrażliwe na gaz zniewalający, wbrew zapewnieniom najeźdźców, że nie jest to możliwe.

Wszystkim im podano antidotum, wypłacono niewielkie, symboliczne odszkodowanie i skierowano do pracy w mieście.

Tutaj jednak, w college’u, wszystko wydawało się spokojne i zdumiewająco bliskie normalności. Gdy Fiben i Gailet spoglądali ze szczytu dzwonnicy, szeny i szymki w dole chodziły tam i z powrotem w czasie przerwy w wykładach. Nosiły książki, rozmawiały ze sobą cichymi głosami i jedynie od czasu do czasu rzucały ukradkowe spojrzenia w kierunku nieziemskich krążowników, które przelatywały nad nimi z warkotem mniej więcej co godzinę.

Fiben potrząsnął głową, zdumiony, że w ogóle chciało im się to robić.

To fakt, że ludzie słynęli z liberalnego podejścia do Wspomagania. Traktowali swych podopiecznych jak niemal równych sobie, na przekór galaktycznej tradycji, która była daleko mniej wielkoduszna. Starsze klany Galaktów mogły spoglądać na to z dezaprobatą, lecz przedstawiciele szymów i delfinów brali u boku swych opiekunów udział w obradach Rady Terrageńskiej. Podopiecznym gatunkom podarowano nawet na własność kilka statków międzygwiezdnych.

Ale college bez ludzi?

Fiben zastanawiał się dotąd, dlaczego najeźdźcy pozostawiają tak wiele swobody populacji szymów, jedynie w rzadkich przypadkach dokonując manipulacji w idiotyczny sposób, jak w „Małpim Gronie”.

Teraz doszedł do wniosku, że już zna powód.

— Mimikra! Muszą myśleć, że my udajemy! — mruknął na wpół głośno.

— Co powiedziałeś? — Gailet spojrzała na niego. Zawarli rozejm, by wykonać zadanie, najwyraźniej jednak nie podobało się jej, że musiała spędzić cały dzień, służąc mu za przewodnika.

Fiben wskazał na studentów.

— Powiedz mi, co widzisz tam na dole.

Popatrzyła na niego spode łba, po czym westchnęła i wychyliła się do przodu, by przyjrzeć się lepiej.

— Widzę, jak profesor Jimmie Sung wychodzi z sali wykładowej, tłumacząc coś grupie studentów — uśmiechnęła się blado. — To zapewne historia galaktyczna dla średnio zaawansowanych. Asystowałam mu kiedyś podczas tych wykładów i dobrze pamiętam ten wyraz niepewności na twarzach studentów.

— Dobrze. To widzisz ty. A teraz popatrz na to oczyma Gubru.

Gailet zmarszczyła brwi.

— Co masz na myśli?

Fiben ponownie wskazał ręką w tamtą stronę.

— Pamiętaj, że zgodnie z galaktyczną tradycją my, neoszympansy, mając niewiele ponad trzysta lat, jako podopieczny gatunek rozumny — tylko trochę więcej niż delfiny — dopiero rozpoczynamy nasz trwający sto tysięcy lat okres stażu i terminowania u człowieka. Pamiętaj też, że wielu nieziemniackich fanatyków okrutnie nie znosi ludzi. Mimo to jednak musiano im przyznać status opiekunów i wszystkie związane z tym przywileje. Dlaczego? Dlatego, że jeszcze przed Kontaktem wspomogli szymy i delfiny! W ten sposób zdobywa się status w Pięciu Galaktykach. Trzeba mieć podopiecznych i być głową klanu.

Gailet potrząsnęła głową.

— Nie rozumiem, do czego zmierzasz. Po co tłumaczysz mi oczywiste sprawy?

Najwyraźniej nie spodobało jej się, że udzielał jej wykładu pochodzący z prowincji szym, który nawet nie zrobił doktoratu.

— Pomyśl! W jaki sposób ludzie zdobyli swój status? Pamiętasz jak to się odbyło, wtedy w dwudziestym drugim wieku? Fanatycy zostali przegłosowani w sprawie uznania neoszympansów i neodelfinów za istoty rozumne — Fiben zamachał ręką. — Było to mistrzowskie posunięcie dyplomatyczne przeprowadzone przez Katenów, Tymbrimczyków i innych umiarkowanych, zanim ludzie w ogóle zorientowali się, o co idzie spór!

Twarz Gailet przybrała sardoniczny wyraz. Fiben przypomniał sobie, że jej specjalnością jest socjologia galaktyczna.

— Oczywiście, ale…

— Stało się to fait accompli. Niemniej Gubru, Soranom i innym fanatykom nie musiało się to spodobać. Nadal uważają nas za niewiele lepszych od zwierząt. Muszą w to wierzyć, gdyż w przeciwnym razie ludzie zasłużyliby na miejsce w galaktycznym społeczeństwie równe większości pozostałych klanów, a nawet wyższe od wielu z nich!

— Nadal nie rozumiem, dokąd…

— Popatrz na dół — Fiben wskazał ręką. — Popatrz oczyma Gubru i powiedz mi, co widzisz!

Gailet Jones przyjrzała się pilnie Fibenowi. Na koniec westchnęła.

— Cóż, jeśli nalegasz.

Odwróciła się, by ponownie spojrzeć na dziedziniec.

Milczała przez dłuższy czas.

— Nie podoba mi się to — powiedziała wreszcie. Fiben niemal jej nie słyszał. Podszedł do niej, by stanąć bliżej.

— Powiedz mi, co widzisz.

Odwróciła wzrok, więc ubrał to w słowa za nią.

— Widzisz bystre, dobrze wytresowane zwierzęta. Stworzenia, które naśladują zachowanie swych panów. Zgadza się? Spoglądając oczyma Galakta, widzisz sprytne imitacje ludzkich profesorów i studentów… repliki lepszych czasów, odgrywane w zabobonny sposób przez wierne…

— Przestań! — krzyknęła Gailet, zakrywając uszy. Odwróciła się gwałtownie w stronę Fibena z płonącymi oczyma. — Nienawidzę cię!

Fiben zastanowił się nad tym. Powiedział jej przykre słowa. Czy po prostu chciał się odegrać za ból i upokorzenia, jakie cierpiał przez ostatnie trzy dni, po części z jej powodu?

A jednak nie. Trzeba jej było pokazać, jak wygląda ich lud w oczach nieprzyjaciela! W przeciwnym razie nie mogłaby się nauczyć, w jaki sposób z nim walczyć.

Och, mógł się usprawiedliwić, nie ma sprawy.

Niemniej — pomyślał Fiben — nigdy nie jest przyjemne, gdy nienawiścią darzy cię ładna dziewczyna.

Gailet Jones oparła się bezwładnie o jeden z filarów podtrzymujących dach dzwonnicy.

— Och, Ifni i Goodall — zapłakała w złożone dłonie. — Co, jeśli oni mają rację! Co, jeśli to prawda?

34. Athaclena

GIif paraphrenll unosił się ponad śpiącą dziewczyną — wiszący w powietrzu obłok niepewności, który drżał w pogrążonej w ciemności komnacie.

Był to jeden z Glifów Losu. Paraphrenll wiedziało, co mu przyniesie przyszłość — co było nieuniknione — lepiej niż jakakolwiek żywa istota próbująca przewidzieć swój los..

Mimo to próbowało uciec. Nie mogło zrobić nic innego. Taka była prosta, czysta, niemożliwa do uniknięcia natura paraphrenll.

Glif unosił się ku górze w sennym oparze niespokojnej drzemki Athacleny aż do chwili, gdy jego nerwowa krawędź dotknęła lekko skalnego sklepienia. W tej samej chwili cofnął się przed parzącą realnością wilgotnego kamienia i opadł szybko z powrotem w kierunku miejsca swych narodzin.

Głowa Athacleny wstrząsnęła się lekko na poduszce. Jej oddech stał się szybszy. Paraphrenll zamigotało w tłumionej panice tuż ponad nią.

Bezkształtny senny glif zaczął się przemieniać. Jego amorficzne błyskanie przybrało stopniowo symetryczny kształt twarzy.

Paraphrenll stanowiło esencję. Destylat. Jego tematem był opór przeciwko temu, co nieuniknione. Wiło się i dygotało, by powstrzymać zmianę. Twarz zniknęła na chwilę. Tutaj, ponad źródłem, grożące mu niebezpieczeństwo było największe. Paraphrenll pognało przed siebie, w kierunku skrytego za zasłoną wyjścia, po to tylko, by zatrzymać się nagle, jak gdyby trzymały je na uwięzi naprężone nici.

Glif rozciągał się i cieniał, usiłując się uwolnić. Ponad głową śpiącej dziewczyny smukłe witki zafalowały w pościgu za zdesperowaną kapsułką psychicznej energii, ściągając ją ku sobie, ku sobie.

Athaclena, drżąc, westchnęła. Przez bladą, niemal półprzezroczystą skórę dziewczyny przebiegł dreszcz, gdyż jej ciało wyczuło jakieś niebezpieczeństwo i przygotowało się do dokonania poprawek. Nie nadeszły jednak żadne rozkazy. Brak było planu. Hormony i enzymy nie miały motywu, wokół którego mogłyby budować.

Witki sięgnęły na zewnątrz, złapały pamphrenll i przyciągnęły je bliżej. Zebrały się wokół opierającego się symbolu niczym palce pieszczące glinę, kształtując określoność z nieokreśloności, formę z surowego przerażenia.

Wreszcie opadły, odsłaniając to, czym stało się pamphrenll… twarzą uśmiechającą się z uciechy. Jej kocie oczy błyszczały. Jej uśmiech nie wyrażał sympatii.

Athaclena jęknęła.

Pojawiła się szczelina. Twarz podzieliła się wzdłuż środka i obie jej połowy oddaliły się od siebie. Nagle pojawiły się dwie twarze!

Oddech Athacleny stał się szybki i urywany.

Dwa kształty rozszczepiły się wzdłuż i stały czterema. Zdarzyło się to jeszcze raz, osiem… i jeszcze raz… szesnaście. Twarze mnożyły się, śmiejąc się bezgłośnie, lecz na całe gardło.

— Och-och!

Oczy Athacleny otworzyły się. Lśniły opalizującym, chemicznym światłem strachu. Usiadła dysząc i ściskając koce, po czym zaczęła się gapić na małe podziemne, pomieszczenie. Rozpaczliwie pragnęła ujrzeć coś realnego — swoje biurko czy słaby blask żarówki przesączający się z korytarza przez zasłonę w wejściu. Wciąż wyczuwała to, co wylęgło się z praphrenll. Teraz, gdy się obudziła, rozpraszało się już, jednak powoli, zbyt powoli! Zdawało jej się, że jego śmiech kołysze się w rytm uderzeń serca. Athaclena wiedziała, że zasłonięcie uszu nic tu nie pomoże.

Czy to było to, co ludzie nazywali przerażającym snem? Koszmarem? Athaclena słyszała jednak, że są to blade wyobrażenia, wyśnione zdarzenia i zniekształcone sceny wywodzące się z życia codziennego, o których z reguły zapominano po prostu po obudzeniu.

Wszystko, co widziała i wyczuwała w pokoju, nabierało stopniowo realności. Śmiech jednak nie zniknął ot tak sobie, pokonany. Zlał się ze ścianami i — jak wiedziała — wtopił w nie. Czekał na szansę powrotu.

Tutsunucann — westchnęła głośno. Po tygodniach mówienia wyłącznie w anglicu tymbrimski dialekt zabrzmiał dla niej dziwacznie i nosowo.

Glif śmiejącego się, tutsunucann, nie zechce odejść. Nie zrobi tego dopóki coś się nie odmieni, lub jakiś ukryty pomysł nie stanie się postanowieniem, które — z kolei — musi przekształcić się w żart.

A dla Tymbrimczyków żarty nie zawsze były śmieszne.

Athaclena siedziała nieruchomo, dopóki falujące pomszenia pod jej skórą nie uspokoiły się. Nieproszona aktywność gheer rozpraszała się stopniowo.

Nie potrzebuję was — powiedziała enzymom. — Nie ma niebezpieczeństwa. Idźcie sobie i zostawcie mnie w spokoju.

Maleńkie węzły przekształcające stanowiły część jej życia od czasów, gdy była dzieckiem. Niekiedy bywały zawadą, lecz często były niezbędne. Dopiero od chwili przybycia na Garth zaczęły wyobrażać sobie małe, płynne organy jako drobne, podobne do myszy stworzenia lub niewielkie, pracowite gnomy, które pośpiesznie dokonywały nagłych przekształceń wewnątrz jej ciała, gdy tylko zaistniała taka potrzeba.

Cóż za dziwaczny sposób patrzenia na naturalną funkcję organizmu! Wiele tymbrimskich zwierząt również posiadało tę zdolność. Rozwinęła się ona w lasach jej ojczystego świata na długo zanim przybyli gwiezdni wędrowcy, Caltmourowie, by obdarzyć jej przodków mową i prawem.

To właśnie było to, rzecz jasna… powód, dla którego nigdy nie porównywała węzłów do małych, pracowitych stworzeń, zanim nie przybyła na Garth. Przed Wspomaganiem jej przedrozumni przodkowie nie byli w stanie dokonywać barokowych porównań, zaś po Wspomaganiu znali naukową prawdę.

Och, ale ludzie… terrańskie dzikusy… osiągnęły inteligencję bez przewodnictwa. Nie podano im odpowiedzi jak dziecku, które otrzymuje wiedzę od rodziców i nauczycieli. Osiągnęli świadomość pełni ignorancji i przez długie tysięciecia błądzili na oślep w ciemności.

Ponieważ potrzebowali wyjaśnień, a nie mogli ich otrzymać, popadli w nawyk wymyślania ich! Athaclena przypomniała sobie, jak się ubawiła… ubawiła, czytając o niektórych z nich.

Chorobę wywoływały „wyziewy” lub nadmiar żółci albo klątwa rzucona przez wroga… Słońce jeździło po niebie w wielkim rydwanie… O biegu historii przesądzały czynniki ekonomiczne…

Zaś wewnątrz ciała zamieszkiwał animus

Dotknęła pulsującego węzła poniżej żuchwy i poderwała się, gdy wydało się jej, że niewielka wyniosłość pierzcha przed nią niczym jakieś małe, płochliwe stworzenie. To było przerażające wyobrażenie, ta przenośnia, bardziej przerażające niż tutsunucann, gdyż wtargnęło do wnętrza jej ciała, jej poczucia własnego „ja”!

Athaclena jęknęła i skryła twarz w dłoniach.

Zwariowani Ziemianie! Co oni ze mną zrobili!

Przypomniała sobie, jak ojciec nakazał jej, by dowiedziała się więcej o obyczajach ludzi celem przezwyciężenia swoich dziwnych obaw dotyczących mieszkańców Soi III. Co jednak się wydarzyło? Stwierdziła, że jej przeznaczenie splotło się z ich przeznaczeniem i nie leżało już w jej mocy zapanować nad nim.

— Ojcze — powiedziała na głos w siódmym galaktycznym. — Boję się.

Jedyne, co jej po nim pozostało, to wspomnienie. Nawet słaby błysk nahakieri, który poczuła, gdy płonęło Centrum Howlettsa, był nieosiągalny. Być może zniknął. Nie mogła zejść w dół, by poszukać jego korzeni swymi własnymi, gdyż czaiło się tam tutsunucann, niczym jakaś podziemna bestia, która czekała tylko, by ją capnąć.

Znowu przenośnie — zdała sobie sprawę. — Moje myśli wypełniają się nimi, podczas gdy me własne glify przerażają mnie!

Poruszenie w korytarzu na zewnątrz sprawiło, że podniosła głowę. Zasłonę odsunięto na bok i do pokoju wtargnął wąski trapez światła. Na tle słabego poblasku rysowała się lekko krzywonoga sylwetka szyma.

— Przepraszam, mizz Athacleno, ser. Przykro mi, że zawracam pani głowę w czasie przeznaczonym na odpoczynek, ale pomyśleliśmy sobie, że chciałaby pani się o tym dowiedzieć.

— Słu… — Athaclena przełknęła ślinę. Zadrżała i skoncentrowała się na anglicu. — Słucham? O co chodzi?

Szym postąpił naprzód, zasłaniając częściowo światło.

— O kapitana Oneagle’a, ser. Oba… obawiam się, że nigdzie nie możemy go znaleźć. Athaclena mrugnęła.

— Roberta?

Szym skinął głową.

— Nie ma go, ser. Po prostu zniknął!

35. Robert

Leśne zwierzęta, drżąc, przystawały i nasłuchiwały wszystkim zmysłami. Narastający szelest oraz dudnienie kroków niepokoiły je. Bez wyjątku umykały w bezpieczne miejsca i obserwowały z ukrycia, jak wysokie zwierzę przebiegało obok nich, skacząc po głazach, kłodach i miękkiej, leśnej glebie.

Zaczęły już przywyczajać się do mniejszego dwunożnego rod zaju i do znacznie większego, który pochrapywał i poruszał się powłóczystym krokiem równie często na trzech kończynach, jak na dwóch. Tamte istoty przynajmniej były pokryte włosami i pachniały jak zwierzęta. Ta jednak była inna. Biegła, ale nie polowała. Ścigano ją, nie próbowała jednak zgubić pogoni. Była ciepłokrwista, lecz gdy odpoczywała, leżała w otwartym słońcu południa, gdzie normalnie zapuszczały się jedynie zwierzęta dotknięte szaleństwem.

Małe miejscowe stworzonka nie skojarzyły biegnącej istoty z tym rodzajem, który latał wokoło skryty w metalu i plastiku o ostrym zapachu, gdyż tamten typ zawsze robił mnóstwo hałasu i cuchnął owymi rzeczami.

To stworzenie jednak… to stworzenie biegło bez ubrania.

— Kapitanie, proszę się zatrzymać!

Robert wskoczył na kolejny głaz skalnego osypiska i oparł się o inny, by złapać oddech. Popatrzył w dół, na ścigającego.

— Zmęczyłeś się, Benjaminie?

Szymski oficer dyszał pochylony, z obiema rękami wspartymi na kolanach. Dalej w dół na zboczu leżała reszta ekipy poszukiwawczej. Niektórzy spoczywali na plecach, niezdolni niemal się poruszyć.

Robert uśmiechnął się. Musiało im się zdawać, że łatwo będzie go schwytać. Ostatecznie szymy czuły się w lesie jak w domu, zaś każdy z nich — nawet szymka — byłby wystarczająco silny, by złapać go i unieruchomić, aby reszta mogła go zawlec do domu.

Robert jednak wszystko sobie zaplanował. Trzymał się otwartej przestrzeni i rozgrywał pościg tak, by wykorzystać swój dłuższy krok.

— Kapitanie Oneagle… — spróbował ponownie Benjamin, z trudem łapiąc oddech. Spojrzał w górę i postąpił krok naprzód. — Kapitanie Oneagle, proszę pana. Nie jest pan zdrowy.

— Czuję się świetnie — oznajmił Robert, kłamiąc tylko odrobinę. W rzeczywistości nogi mu drżały i zaczynały go łapać skurcze, płuca miał w ogniu, zaś prawa ręka swędziała go na całym odcinku, z którego odłupał i zdarł gips.

Dochodziły jeszcze jego bose stopy…

— Posłuż się analizą logiczną, Benjaminie — powiedział. — Udowodnij mi, że jestem chory, a wtedy może udam się w twoim towarzystwie do tych cuchnących jaskiń.

Benjamin spojrzał w górę na niego, mrugając powiekami. Wzruszył ramionami. Najwyraźniej był skłonny spróbować każdej możliwości. Robert udowodnił im, że nie zdołają go doścignąć. Może logika poskutkuje.

— No więc, ser — Benjamin oblizał wargi. — Po pierwsze fakt, że nie ma pan żadnego ubrania.

Robert skinął głową.

— Świetnie, zmierzaj prosto do celu. Mogę nawet tymczasowo przyjąć, że najprostszym i najbardziej oszczędnym wyjaśnieniem faktu mojej nagości byłoby założenie, że odbiła mi szajba. Zastrzegam sobie jednak prawo do przedstawienia alternatywnej teorii.

Szym zadrżał, gdy zobaczył uśmiech Roberta. Ten nie mógł mu nie współczuć. Z jego punktu widzenia wypadki zmierzały ku tragedii, a on nie mógł zrobić nic, by temu zapobiec.

— Mów dalej, proszę — nalegał Robert.

— Bardzo dobrze — Benjamin westchnął. — Po drugie, ucieka pan od szymów znajdujących się pod pańskim dowództwem. Opiekun obawiający się własnych lojalnych podopiecznych nie może w pełni panować nad sobą.

Robert skinął głową.

— Podopiecznych gotowych wsadzić swego opiekuna w kaftan bezpieczeństwa i napompować go środkiem rozweselającym, kiedy tylko będą mieli okazję? Nic z tego, Ben. Jeśli przyjmiesz moje założenie, że robię to z określonych powodów, wtedy logicznie z tego wynika, że będę się starał powstrzymać was przed ściągnięciem mnie z powrotem.

— Hm… — Benjamin zbliżył się o krok. Robert od niechcenia cofnął się o jeden głaz wyżej. — Pański powód mógłby być fałszywy — odważył się powiedzieć Benjamin. — Nerwica broni się poprzez racjonalizacje mające wytłumaczyć dziwaczne zachowanie. Chora osoba naprawdę wierzy…

— Trafny argument — zgodził się radosnym głosem Robert. — Przyjmijmy, na potrzeby dalszej dyskusji, że moje powody są w rzeczywistości racjonalizacjami niezrównoważonego umysłu. Czy zechcesz w zamian rozważyć ewentualność, że mogą być uzasadnione?

Wargi Benjamina wykrzywiły się.

— Przebywając na zewnątrz, łamie pan rozkazy!

Robert westchnął.

— Rozkazy wydane przez nieziemskiego cywila terrageńskiemu oficerowi? Szymie Benjaminie, zaskakujesz mnie! Zgadzam się, że Athaclena powinna organizować doraźny ruch oporu. Wydaje się, że ma do tego dryg, a szymy ją uwielbiają. Ja jednak postanowiłem działać niezależnie. Wiesz, że mam do tego prawo.

Frustracja Benjamina była wyraźnie widoczna. Wydawało się, że szym zaraz zaleje się łzami.

— Ale tu grozi panu niebezpieczeństwo!

Nareszcie. Robert zastanawiał się, jak długo Ben zdoła bawić się logiką, podczas gdy całe jego jestestwo musiało drżeć z obawy o bezpieczeństwo ostatniego przebywającego na wolności człowieka. Robert wątpił, by w podobnej sytuacji wielu ludzi mogło spisać się lepiej.

Miał właśnie zamiar powiedzieć coś w tym sensie, gdy Benjamin poderwał nagle głowę. Szym podniósł rękę do ucha, słuchając małego odbiornika. Na jego twarzy pojawił się wyraz trwogi.

Pozostałe szymy musiały odebrać ten sam meldunek, gdyż podniosły się chwiejnie na nogi, spoglądając w górę na Roberta z narastającym przerażeniem.

— Kapitanie Oneagle, centrala zgłasza akustyczne cechy charakterystyczne dla celu w kierunku północno-wschodnim. Gazowe roboty!

— Przewidywany czas przybycia?

— Cztery minuty! Kapitanie, proszę, czy zechce pan teraz pójść z nami?

— Dokąd? — Robert wzruszył ramionami. — W żaden sposób nie zdołamy dotrzeć do jaskiń na czas.

— Możemy pana ukryć.

Sądząc jednak ze słyszalnego w jego głosie lęku, Benjamin najwyraźniej wiedział, że to nic nie da.

Robert potrząsnął głową.

— Mam lepszy pomysł. Oznacza on jednak, że trzeba przerwać naszą małą debatę. Musisz przyznać, że jestem tu z uzasadnionego powodu, szymie Benjaminie. Natychmiast!

Szym popatrzył na niego, po czym skinął niepewnie głową.

— Nie… nie mam wyboru.

— Świetnie — odrzekł Robert. — Teraz ściągaj ubranie.

— Sser?

— Zrzucaj łachy! I ten twój dźwiękowy odbiornik! Każ wszystkim w twojej grupie się rozebrać. Zdjąć wszystko! Jak kochacie waszych opiekunów, nie zostawiajcie na sobie nic poza skórą i włosami, a potem chodźcie razem ze mną na te drzewa na szczycie urwiska!

Robert nie czekał, aż mrugający powiekami szym potwierdzi odbiór niezwykłego rozkazu. Odwrócił się i ruszył w górę zbocza, oszczędzając bardziej tę stopę, która od chwili rozpoczęcia jego wczesnoporannego wypadu została bardziej pokaleczoną przez kamyki i gałązki.

— Ile zostało czasu? — zastanowił się. Nawet jeśli miał rację — a wiedział, że podejmuje straszliwe ryzyko — i tak będzie musiał wejść na maksymalną wysokość.

Nie mógł nie obserwować nieba w poszukiwaniu spodziewanych automatycznych bombowców. Zaabsorbowany tym, gdy już wszedł na szczyt, potknął się i padł na kolana. Otarł je sobie jeszcze bardziej, gdy czołgał się przez ostatnie dwa metry, by skryć się w cieniu najbliższego z karłowatych drzew. Według jego teorii nie miało to wielkiego znaczenia, czy się ukryje. Niemniej Robert szukał szczelnej zasłony. Gubryjskie maszyny mogły mieć proste optyczne detektory jako dodatek do ich głównych naprowadzających na cel urządzeń.

Słyszał w dole krzyki, dźwięki wydawane przez szymy pogrążone w zażartej kłótni. Nagle skądś z północy dobiegł słaby, jękliwy dźwięk.

Robert skrył się głębiej w krzakach, choć ostre gałązki drapały jego delikatną skórę. Serce zaczęło mu bić szybciej. W ustach mu zaschło. Jeśli się pomylił albo jeśli szymy postanowią zignorować jego rozkaz…

Jeśli zapomniał choć o jednym szczególe, wkrótce wyruszy w drogę do Port Helenia, by zostać internowanym lub też umrze. Tak czy inaczej zostawi Athaclenę samą, jako jedynego opiekuna w górach i spędzi pozostałe minuty bądź lata swego życia na przeklinaniu siebie jako cholernego durnia.

Może matka miała rację co do mnie. Może nie jestem niczym więcej niż bezużytecznym playboyem. Wkrótce się przekonamy.

Rozległ się grzechoczący dźwięk. To kamienie ześlizgiwały się w dół po osypisku. Pięć brązowych kształtów wpadło między listowie dokładnie w tej chwili, gdy zbliżający się jęk osiągnął crescendo. Pył z suchej gleby wbił się w górę. Szymy odwróciły się szybko. Patrzyły na to szeroko rozwartymi oczyma. Nieziemska maszyna dotarła do małej dolinki.

Robert odchrząknął z miejsca, w którym się ukrył. Szymy — najwyraźniej nie czujące się dobrze bez ubrania — poderwały zaskoczone.

— Hej, wy, lepiej wszystko wyrzućcie, w tym również wasze mikrofony. W przeciwnym razie idę sobie i zostawiam was tutaj. Benjamin żachnął się.

— Jesteśmy rozebrani — wskazał głową w stronę doliny. — Harry i Frank nie chcieli tego zrobić. Powiedziałem im, żeby wdrapali się na przeciwległe zbocze i trzymali z dala od nas.

Robert skinął głową. Wraz z towarzyszami obserwował, jak gazowy robot rozpoczyna akcję. Pozostali byli już świadkami tego zjawiska. Robert podczas jedynej okazji, jaką dotąd miał, ze względu na swój stan nie mógł się przyjrzeć. Teraz patrzył teraz bardziej niż tylko przelotnie zainteresowany.


Robot miał około pięćdziesięciu metrów długości. Nadano mu kształt kropli. Na jego tylnym, ostrym końcu obracały się powoli anteny przeszukujące. Gazowy robot przeleciał nad doliną od ich prawej strony ku lewej. Poruszone liście zaszeleściły pod jego pulsującymi grawitorami.

Wydawało się, że maszyna węszy, przelatując zygzakiem wzdłuż kanionu. Na chwilę zniknęła za łukiem sąsiednich wzgórz.

Jęk ucichł, lecz nie na długo. Wkrótce powrócił, a w chwilę później maszyna pojawiła się ponownie. Tym razem ciągnął się za nią ciemny, trujący obłok, kłębiąc się w jej śladzie torowym. Robot ponownie przeleciał wzdłuż wąskiej dolinki. Najgrubszą warstwę oleistego oparu pozostawił tam, gdzie szymy porzuciły swe ubrania ekwipunek.

— Mógłbym przysiąc, że tych minikomunikatorów nie da się wykryć — mruknął jeden z nagich szymów.

— Będziemy musieli wychodzić na zewnątrz zupełnie bez sprzętu elektronicznego — dodał następny nieszczęśliwym głosem, obserwując jak urządzenie zniknęło z pola widzenia. Dna doliny nie było już widać.

Benjamin spojrzał na Roberta. Obaj wiedzieli, że to jeszcze nieziemiec.

Wysoki jęk powrócił. Gubryjska maszyna ponownie zawróciła w ich stronę, tym razem na większej wysokości. Jej anteny przeszukujące badały wzgórza po obu stronach.

Zatrzymała się naprzeciwko nich. Szymy zamarły, jakby spoglądały prosto w oczy dosyć dużego tygrysa. Ten żywy obraz pozostawał przez chwilę bez ruchu. Następnie bombowiec zaczął się przemieszczać pod kątem prostym do swej dotychczasowej trasy.

Oddalając się od nich.

Po chwili przeciwległe zbocze spowił obłok czarnej mgły. Usłyszeli dobiegający stamtąd kaszel i głośne wyrzekania. Szymy, które się tam wdrapały, przeklinały gubryjski pogląd, że chemia oznacza lepsze życie.

Robot zaczął się wznosić w górę, zataczając coraz obszerniejszą spiralę. Było widoczne, że jego poszukiwania zaprowadzą go wkrótce na tę stronę, ponad Ziemian.

— Czy ktoś ma coś, czego nie zgłosił do oclenia? — zapytał oschłym tonem Robert.

Benjamin zwrócił się w stronę jednego z pozostałych neoszympansów. Strzelił palcami i wyciągnął rękę. Młodszy szym spojrzał na niego spode łba i otworzył dłoń. Zalśnił metal.

Benjamin chwycił łańcuszek z medalionem i podniósł się na chwilę, by go wyrzucić. Ogniwa lśniły przez krótki moment, po czym zniknęły w mrocznej mgle w dole zbocza.

— Może to nie było konieczne — stwierdził Robert. — Będziemy musieli eksperymentować, zostawiać rozmaite przedmioty w różnych miejscach, by się przekonać, które zostaną zaatakowane… — mówił w równym stopniu ze względu na morale, co na treść. Zarówno swoje morale, jak i ich. — Podejrzewam, że to coś prostego, często spotykanego, lecz sprowadzonego na Garth z zewnątrz, przez co jego rezonans jest pewną oznaką obecności Ziemian.

Benjamin i Robert spoglądali na siebie przez długą chwilę. Nit było trzeba żadnych słów. Trafne rozumowanie lub poszukiwanie usprawiedliwień. Następne dziesięć sekund pokaże, czy Robert miał rację, czy też popełnił katastrofalną pomyłkę.

Ta maszyna może wykrywać nas samych — pomyślał. — Ifni. A jeśli potrafią się nastroić na ludzkie DNA?

Robot krążył nad nimi. Zakryli uszy i mrugnęli, gdy pola odpychające połechtały ich zakończenia nerwowe. Robert poczuł falę deja vu, jak gdyby było to coś, przez co on i pozostali przechodzili już wiele razy w swych niezliczonych przeszłych życiach. Trzy szymy skryły głowy w ramionach i zaczęły skomleć.

Czy maszyna przystanęła? Robert poczuł nagle, że to zrobiła, że za chwilę…

Wtem minęła ich, targając wierzchołkami drzew w odległości dziesięciu metrów… dwudziestu… czterdziestu. Spirala poszukiwań rozszerzała się. Jękliwe dźwięki silników robota milkły powoli w oddali. Maszyna ruszyła w dalszą drogę, poszukując nowych celów.

Robert ponownie spojrzał Benjaminowi w oczy i mrugnął do niego.

Szym żachnął się. Najwyraźniej uważał, że człowiek nie powinien okazywać zadowolenia z tego tylko powodu, ze miał rację. Ostatecznie na tym polegało zajęcie opiekuna.

Liczył się również styl. Benjamin widać sądził, że Robert mógł wybrać bardziej dystyngowany sposób na udowodnienie swej tezy.


Ludzki młodzieniec postanowił wrócić do domu inną trasą, by uniknąć wszelkiego kontaktu z nadal świeżymi chemikaliami zniewalającymi. Szymy poświęciły trochę czasu na zebranie swych rzeczy i wytrząśnięcie z nich czarnego jak sadza proszku. Związały ekwipunek w toboły, nie założyły jednak z powrotem ubrań.

Nie chodziło tylko o to, że nie podobał im się obcy smród. Po raz pierwszy same przedmioty stały się podejrzane. Narzędzia i ubrania — symbole rozumności — okazały się zdrajcami, czymś, czemu nie można było ufać.

Ruszyli do domu nago.

Musiało upłynąć trochę czasu, zanim do małej dolinki powróciło życie. Nerwowym stworzeniom z Garthu nigdy nie wyrządziła krzywdy nowa, odrażająca mgła, która ostatnio w pewnych odstępach spływała z warczącego nieba, nie podobała im się ona jednak w równym stopniu, jak hałaśliwe, dwunogie stworzenia.

Niespokojnie, lękliwie, miejscowe zwierzątka przekradały się z powrotem na tereny, gdzie żerowały lub polowały.

Taka ostrożność zaznaczała się szczególnie silnie wśród ocalałych z bururalskiej grozy. Blisko północnego krańca dolinki stworzonka powstrzymały swą powrotną migrację i zaczęły nasłuchiwać, węsząc podejrzliwie.

Wiele z nich wycofało się wtedy. Na ów teren wkroczyło coś innego. Dopóki go nie opuści, nie będzie można powrócić do domu.

Ciemna postać zsunęła się ze skalistego zbocza. Posuwała się ostrożnie pomiędzy głazami, tam gdzie warstwa czarnego jak sadza osadu była najgrubsza. Gramoliła się śmiało na kamienie pośród zapadającego półmroku. Nie czyniła żadnych prób, by się ukryć, gdyż nie było tutaj niczego, co mogłoby jej zagrozić. Zatrzymała się na chwilę i rozejrzała się wkoło, jak gdyby czegoś szukała.

Coś zalśniło słabo w późnopopołudniowym słońcu. Stworzenie podeszło, powłócząc nogami, do błyszczącego przedmiotu — małego łańcuszka z wisiorkiem na wpół ukrytego wśród pokrytych pyłem skał — i podniosło go.

Przez chwilę siedziało wpatrzone w zgubioną pamiątkę. Wzdychało cicho, pogrążone w kontemplacji. Następnie odrzuciło lśniącą błyskotkę tam, gdzie uprzednio leżała, i ruszyło w dalszą drogę.

Dopiero gdy się oddaliło, leśne stworzonka dokończyły wreszcie swej powrotnej odysei, gnając ku sekretnym niszom i kryjówkom. W ciągu kilku minut zapomniały o zakłóceniach, które stały się odpadkami pozostałymi po zużytym dniu.

Pamięć była zresztą bezużytecznym obciążeniem. Zwierzęta miały na głowie ważniejsze sprawy niż zastanawianie się nad tym, co wydarzyło się godzinę temu. Nadchodziła noc, a to była poważna sprawa. Ściganie i uciekinier, jedzenie i pożywienie, życie i umieranie.

36. Fiben

— Musimy uderzyć w nich tak, by nie mogli wpaść na nasz ślad.

Gailet Jones siedziała po turecku na dywanie, zwrócona plecami do węgielków w kominku. Spojrzała w stronę doraźnego komitetu oporu i uniosła w górę palec.

— Ludzie na Ciimarze i innych wyspach nie mają żadnej ochrony przed odwetem. Skoro już o tym mowa, to samo dotyczy szymów mieszkających tu, w mieście. Musimy więc zacząć ostrożnie i skoncentrować się na zbieraniu informacji, zanim spróbujemy naprawdę zaszkodzić nieprzyjacielowi. Nie sposób przewidzieć, co zrobią Gubru, kiedy się zorientują, że mają do czynienia ze zorganizowanym ruchem oporu.

Fiben przyglądał się ze skrytego w cieniu końca pokoju, jak jeden z nowych przywódców komórek organizacyjnych, profesor z college’u, uniósł rękę.

— Ale jak mogą zagrozić zakładnikom, nie popadając w sprzeczność z Galaktycznymi Kodeksami Wojny? Chyba sobie przypominam, że gdzieś czytałem, iż…

— Doktorze Wald, nie możemy liczyć na Galaktyczne Kodeksy — przerwała mu jedna ze starszych szymek. — Po prostu nie znamy wszystkich ich subtelności i brak nam czasu, by je poznać!

— Moglibyśmy to sprawdzić — zasugerował niepewnie postarzały szym. — Miejska Biblioteka jest czynna.

— Aha — Gailet prychnęła pogardliwie. — Z tym, ze kieruje nią gubryjski bibliotekarz. Już widzę, jak proszę jednego z nich o wypis danych na temat wojny partyzanckiej!

— Cóż, teoretycznie…

Dyskusja toczyła się w ten sposób już od dość długiego czasu. Fiben kaszlnął, zakrywając usta pięścią. Wszyscy podnieśli wzrok. Odezwał się po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia spotkania.

— To nieistotne — powiedział cicho. — Nawet gdybyśmy wiedzieli, że zakładnikom nic nie grozi. Gailet ma rację z całkiem innego powodu.

Szymka rzuciła na niego spojrzenie, na wpół podejrzliwa i być może nawet trochę dotknięta jego wsparciem.

Jest inteligentna — pomyślał — ale będziemy mieli trudności z porozumieniem.

— Musimy sprawić, by nasze pierwsze akcje wydały się mniej groźne niż faktycznie będą — ciągnął — ponieważ w tej chwili najeźdźcy są odprężeni, niczego nie podejrzewają i mają nas w całkowitej pogardzie. Z takim nastawieniem spotkamy się u nich tylko raz. Nie możemy tego zmarnować, zanim działań ruchu oporu nie uda się skoordynować i przygotować akcji. To oznacza, że nie możemy przedsięwziąć niczego na większą skalę, zanim nie otrzymamy wiadomości od pani generał.

Uśmiechnął się do Gailet i oparł o ścianę. Szymka spojrzała na nego z zasępioną miną, nie powiedziała jednak nic. Doszło już między nimi do różnicy zdań odnośnie oddania ruchu oporu z Port Helenia pod komendę młodej nieziemki. Tu sytuacja nie uległa zmianie.

W tej chwili jednak Gailet go potrzebowała. Wyczyn Fibena w „Małpim Gronie” przyciągnął tuziny nowych ochotników. Zelektryzował on tę część społeczności, która miała już po dziurki w nosie nachalnej gubryjskiej propagandy.

— No dobrze — odezwała się. — Zacznijmy od czegoś prostego, czegoś, o czym będziesz mógł opowiedzieć swojej pani generał.

Ich oczy spotkały się na chwilę. Fiben uśmiechnął się tylko i wytrzymał jej spojrzenie. Tymczasem rozległy się inne głosy.

— A co gdybyśmy…

— A jeśli by wysadzić…

— Może strajk powszechny…

Fiben wysłuchiwał tej fali pomysłów — sposobów na to, by dopiec starożytnemu, doświadczonemu, aroganckiemu i nadzwyczaj potężnemu gatunkowi Galaktów, a także oszukać go — i miał wrażenie, że wie dokładnie, co myśli Gailet. Co musiała myśleć po ich odbierającej odwagę, odsłaniającej prawdę wycieczce do college’u w Port Helenia.

Czy bez opiekunów naprawdę jesteśmy istotami rozumnymi? Czy odważymy się na użycie nawet najbłyskotliwszych ze swych pomysłów przeciwko mocom, które zaledwie możemy sobie uprzytomnić?

Fiben skinął głową, zgadzając się z Gailet Jones.

Tak, w rzeczy samej. Lepiej niech to będzie proste.

37. Galaktowie

Cała sprawa zaczynała się robić dosyć droga, nie była to jednak jedyna rzecz, która niepokoiła Suzerena Kosztów i Rozwagi. Wszystkie nowe antykosmiczne fortyfikacje, nieustanne naloty przy użyciu gazu zniewalającego na każde wykryte czy przypuszczalne miejsce pobytu Ziemian — to były rzeczy, których żądał Suzeren Wiązki i Szponu, a na tak wczesnym etapie okupacji trudno było odmówić głównodowodzącemu armii czegokolwiek, co uważał za konieczne.

Rachunkowość nie była jednak jedynym zadaniem Suzerena Kosztów i Rozwagi. Drugim była ochrona gatunku Gubru przed skutkami błędu.

Od czasu, gdy Przodkowie rozpoczęli wielki łańcuch Wspomagania, trzy miliardy lat temu, powstało tak wiele gatunków gwiezdnych wędrowców. Wiele z nich rozkwitło i wzniosło się na niebosiężne wyżyny, po to tylko, by powaliła je z hukiem jakaś głupia, możliwa do uniknięcia pomyłka.

To był kolejny powód, dla którego podział władzy pomiędzy Gubru wyglądał tak, jak wyglądał. Występował wśród nich agresywny duch Żołnierza Szponu, który podejmował ryzyko i szukał sposobności dla Grzędy. Istniał też wymagający nadzorca Poprawności, który zapewniał, że będą się trzymać Prawdziwej Drogi. Dodatkowo musieli jednak mieć Rozwagę, skrzeczenie ostrzegające, nieustannie ostrzegające, że ryzyko może się okazać zbyt duże, a nadmiernie sztywna poprawność również może sprawić, że grzęd) upadną.

Suzeren Kosztów i Rozwagi chodził po swym gabinecie. Za otaczającymi go ogrodami leżało małe miasto, które ludzie nazywał Port Helenia. W całym budynku biurokraci Gubru i Kwackoo opracowywali szczegóły, obliczali szansę i sporządzali plany.

Wkrótce odbędzie się następne Konklawe Dowództwa z jego partnerami, pozostałymi suzerenami. Naczelny biurokrata wiedział, że postawią oni kolejne żądania.

Szpon zapyta, dlaczego odsyła się większość floty wojennej. Będzie mu trzeba wykazać, że gubryjscy Władcy Gniazda teraz — gdy Garth zdawał się już zabezpieczony — bardziej potrzebują wielkich okrętów liniowych gdzie indziej.

Poprawność ponownie będzie się skarżyć, że Planetarna Biblioteka tego świata jest żałośnie nieadekwatna i sprawia wrażenie w jakiś sposób uszkodzonej przez uciekający rząd Ziemian. A może dokonał w niej sabotażu tymbrimski spryciarz Uthacalthing? Tak czy inaczej dojdzie do uporczywych nalegań, by sprowadzono większą filię, co oznaczałoby straszliwy wydatek.

Suzeren Kosztów i Rozwagi otrzepał puch. Tym razem czuł się całkowicie pewny siebie. Przez pewien czas pozwalał pozostałej dwójce stawiać na swoim, teraz jednak panował już spokój, a sytuacja była pod kontrolą.

Pozostali dwaj byli młodsi i mniej doświadczeni — zdolni, ale stanowczo zbyt nierozważni. Był już czas, by zacząć im pokazywać, jak ułożą się sprawy — jak muszą się ułożyć, jeśli ma się wyłonić rozsądna, trafna linia polityczna.

Podczas tej debaty — zapewnił sam siebie Suzeren Kosztów i Rozwagi — muszę zwyciężyć! Oczyścił szczotką dziób i wyjrzał na zewnątrz. Było spokojne popołudnie. Ogrody wyglądały przepięknie. Znajdowały się w nich przyjemne, rozległe trawniki oraz drzewa importowane z tuzinów światów. Poprzedni właściciel tych budynków nie był już tu obecny, lecz jego upodobania można było wyczuć w otoczeniu.

Jakie to smutne, że istniało tak niewielu Gubru, którzy rozumieli estetykę innych gatunków lub choćby byli nią zainteresowani! Istniało słowo oznaczające zrozumienie inności. W anglicu nazywało się to empatią. Rzecz jasna, niektóre istoty rozumne posuwały się w tym zbyt daleko. Thennanianie i Tymbrimczycy — każdy gatunek na swój sposób — uczynili z siebie niedorzeczność, niszcząc całą czystość swej niepowtarzalności. Niemniej wśród Władców Grzędy istniały stronnictwa, które wierzyły, że mała dawka tego rozumienia inności mogłaby się ukazać użyteczna w nadchodzących latach.

A nawet więcej niż użyteczna. Rozwaga zdawała się teraz wręcz jej wymagać.

Suzeren poczynił plany. Pomysłowe projekty jego partnerów zostaną zjednoczone pod jego przywództwem. Zarysy nowej linii politycznej zaczynały się już klarować.

Życie to taka poważna sprawa — zamyślił się Suzeren Kosztów i Rozwagi. Mimo to jednak od czasu do czasu naprawdę wydawało się całkiem przyjemne.

Przez chwilę nucił do siebie z zadowoleniem.

38. Fiben

— Wszystko już przygotowane.

Wysoki szym wytarł dłonie o kombinezon roboczy. Max nosił strój z długimi rękawami, by nie ubrudzić futra smarem, lecz ten środek zapobiegawczy nie okazał się w pełni skuteczny. Odłożył na bok zestaw narzędzi, przykucnął obok Fibena i za pomocą patyka narysował na piasku orientacyjny szkic.

— Tutaj rury gazowe z wodorem wchodzą na teren ambasady, a tutaj przebiegają pod budynkiem biura. Ja i mój współpracownik doprowadziliśmy połączenie za tymi amerykańskimi topolami. Na sygnał od doktor Jones wlejemy tam pięćdziesiąt kilo D-17. To powinno załatwić sprawę.

Fiben skinął głową, gdy drugi szym zatarł rysunek.

— Brzmi znakomicie, Max.

To był dobry plan. Cechował się prostotą i — co najważniejsze — nadzwyczaj trudno będzie wykryć jego sprawców, bez względu na to, czy zakończy się sukcesem, czy nie. Na to przynajmniej wszyscy liczyli.

Zastanowił się, co pomyślałaby na ten temat Athaclena. Jak u większości szymów, wyobrażenie, jakie żywił Fiben na temat tymbrimskiej osobowości, wywodziło się głównie z wideodramatów oraz przemówień ambasadora. Te źródła wywoływały wrażenie, że główni sojusznicy Ziemi niewątpliwie uwielbiają ironię. Mam taką nadzieję — zadumał się. — Będzie jej potrzebne poczucie humoru, by docenić wartość tego, co mamy zamiar zrobić z tymbrimską ambasadą.

Czuł się dziwnie, siedząc tak na otwartej przestrzeni, nie dalej niż sto metrów od terytorium ambasady, pośród falistych wzgórz Parku Urwiska Nadmorskiego wznoszących się ponad Morzem Ciimarskim. W starych filmach wojennych ludzie zawsze wyruszali na podobne misje nocą, z pomalowanymi na czarno twarzami.

To jednak działo się w ciemnych wiekach, zanim nastały dni zaawansowanej techniki i detektorów podczerwieni. Działalność po zmierzchu przyciągnęłaby tylko uwagę najeźdźców. Sabotażyści poruszali się więc w świetle dnia, wykorzystując jako przykrywkę swych działań rutynowe porządki w parku.

Max wyciągnął ze swego obszernego kombinezonu kanapkę. Zabijał czas oczekiwania, odgryzając z niej potężne kęsy. Wielki szym robił nie mniejsze wrażenie tutaj — siedząc po turecku — niż gdy spotkali się owej nocy w „Małpim Gronie”. Ze względu na jego szerokie barki i wystające kły można by pomyśleć, że jest cofniętym w rozwoju odrzutem genetycznym. W rzeczywistości jednak Urząd Wspomagania mniej obchodziły takie kosmetyczne osobliwości niż spokojna natura tego szyma, którego absolutnie nie sposób było wyprowadzić z równowagi. Już raz przyznano mu ojcostwo, a inna z żon w jego grupie oczekiwała jego drugiego dziecka.

Max był zatrudniony przez rodzinę Gailet od czasów, gdy ich córka była małą dziewczynką i opiekował się nią, gdy wróciła ze szkoły na Ziemi. Jego oddanie dla niej było oczywiste.

Zbyt mało szymów z żółtymi kartami, jak Max, było członkami miejskiego podziemia. Fakt, że Gailet upierała się, by rekrutować wyłącznie tych, którzy mają niebieskie i zielone karty, sprawiał, że Fiben czuł się nieswojo. Rozumiał jednak jej motywy. Skoro wiedziano, że niektóre szymy kolaborują z nieprzyjacielem, najlepiej będzie, jeśli zaczną budować swą sieć komórek organizacyjnych z tych, którzy mieli najwięcej do stracenia pod władzą Gubru.

To jednak nie sprawiało, by zapach dyskryminacji wydawał mu się przyjemniejszy.

— Czujesz się już lepiej?

— Hmm? — Fiben podniósł wzrok.

— Twoje mięśnie — Max wskazał dłonią. — Czy są już mniej obolałe?

Fiben musiał się uśmiechnąć. Max przepraszał go aż nazbyt często, najpierw za to, że nic nie zrobił, gdy nadzorowani zaczęli go napastować w „Małpim Gronie”, a potem za to, że strzelił do niego z ogłuszacza na rozkaz Gailet. Rzecz jasna, patrząc wstecz oba te postępki były zrozumiałe. Z początku ani on, ani Gailet nie wiedzieli, co sądzić o Fibenie i doszli do wniosku, że lepiej zgrzeszyć zbytkiem ostrożności.

— Aha. Znacznie lepiej. Tylko od czasu do czasu mnie strzyka. Dziękuję.

— Hmm, to dobrze. Cieszę się — Max skinął głową, usatysfakcjonowany. W duchu jednak Fiben zauważył, że nigdy nie słyszał, by Gailet wyrażała jakikolwiek żal z powodu tego, przez co musiał przejść.

Ścisnął kolejny sworzeń na maszynie do pielęgnacji trawników, którą naprawiał. Była, rzecz jasna, naprawdę zepsuta, na wypadek, gdyby napatoczył się gubryjski patrol. Jak dotąd jednak sprzyjało im szczęście. Zresztą większość najeźdźców najwyraźniej przebywała na południe od Zatoki Aspinal, gdzie nadzorowali kolejny ze swych tajemniczych projektów budowlanych.

Wyciągnął zza pasa jednookularową lunetę i nastawił ją na ambasadę. Jej teren otaczał niski płot z tworzywa sztucznego, nad którym przebiegał lśniący drut. Od czasu do czasu przerywały go maleńkie, wirujące boje obserwacyjne. Niewielkie, kręcące się wokół osi dyski sprawiały wrażenie dekoracji, Fiben jednak nie dał się na to nabrać. Te urządzenia obronne uniemożliwiały jakikolwiek bezpośredni atak w wykonaniu nieregularnych sił.

Na terenie ambasady znajdowało się pięć budynków. Największy z nich — biuro — wyposażono w pełny zestaw nowoczesnych anten — radiowych, psionicznych i do odbioru fal kwantowych. To, rzecz jasna, było powodem, dla którego Gubru wprowadzili się tam w miejsce poprzednich lokatorów.

Przed inwazją personel ambasady składał się głównie z wynajętych ludzi i szymów. Jedynymi Tymbrimczykami naprawdę skierowanymi na tę maleńką placówkę byli ambasador, jego asystent pełniący też funkcję pilota, oraz córka.

Najeźdźcy nie wzięli z nich przykładu. W ambasadzie roiło się od ptasich postaci. Tylko jeden mały budynek — na szczycie odległego wzgórza po przeciwległej stronie ambasady, ponad oceanem — był wolny od pełnego kontyngentu Gubru i Kwackoo nieustannie kręcących się we wszystkie strony. Pozbawiona okien konstrukcja w kształcie piramidy przypominała raczej kopiec niż budynek. Żaden z nieziemców nie podchodził do niej bliżej niż na dwieście metrów.

Fiben przypomniał sobie coś, co powiedziała mu pani generał, zanim opuścił góry.

— Jeśli będziesz miał okazję, Fiben, zbadaj, proszę, schowek dyplomatyczny przy ambasadzie. Jeśli przypadkiem Gubru pozostawili jej teren nietknięty, może tam być wiadomość od mojego ojca.

Kołnierz Athacleny nastroszył się na chwilę.

— A jeśli Gubru pogwałcili schowek, również muszę się o tym dowiedzieć. To jest informacja, którą będziemy mogli wykorzystać.

Nie wydawało się prawdopodobne, by miał szansę spełnienia jej prośby, bez względu na to, czy nieziemcy przestrzegali Kodeksów, czy też nie. Pani generał będzie się musiała zadowolić opisem widoku z dużej odległości.

— Co widzisz? — zapytał Max. Chrupał spokojnie swą kanapkę, jakby rozpoczynanie partyzanckiej insurekcji było czymś, co robi się codziennie.

— Minutkę — Fiben wzmocnił powiększenie. Żałował, że nie ma lepszej lunety. O ile mógł to stąd ocenić, wydawało się, że kopiec na wierzchołku wzgórza jest nienaruszony. Na szczycie niewielkiej budowli mrugało słabe, błękitne światełko.

Czy umieścili je tam Gubru? — zastanowił się.

— Nie jestem pewien — powiedział — ale myślę…

Zabrzęczał telefon u jego pasa — kolejny element normalnego życia, który może zniknąć, gdy tylko wybuchną walki. Sieć komercyjna nadal działała, choć z pewnością podsłuchiwały ją gubryjskie komputery językowe. Fiben odebrał telefon.

— To ty, kochanie? Zaczynam się robić głodny. Mam nadzieję, że zabrałaś dla mnie obiad.

Nastąpiła przerwa. Gdy Gailet Jones przemówiła, w jej głosie brzmiał ostry ton.

— Tak, najdroższy — trzymała się ich uzgodnionego z góry kodu, najwyraźniej jednak nie sprawiało jej to przyjemności. — Grupa małżeńska Pelego ma dzisiaj wolne, zaprosiłam ich więc, by wybrali się z nami na piknik.

Fiben nie mógł oprzeć się pokusie lekkiego sarkazmu — rzecz jasna chciał tylko zadbać o autentyczność.

— To fajnie, kochanie. Może ty i ja znajdziemy chwilkę, żeby wymknąć się do lasu na trochę, no wiesz, uk-uk.

Zanim zdążyła zrobić coś więcej niż wciągnąć powietrze, Fiben zakończył rozmowę.

— Zobaczymy się za chwilę, słodziutka — gdy odkładał telefon ujrzał, że Max patrzy na niego z jednym policzkiem pełnym jedzenia. Fiben uniósł brwi i Max wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć: — To nie mój interes.

— Lepiej pójdę dopilnować, żeby Dwayne niczego nie spieprzył — powiedział Max. Wstał i otrzepał piasek ze swego kombinezonu. — Instrumenty w górę, Fiben.

— Filtry w górę, Max.

Wielki szym skinął głową i ruszył powolnym krokiem w dół wzgórza, jak gdyby życie toczyło się zupełnie normalnie.

Fiben ponownie nakrył silnik maską i uruchomił maszynę. Jej silnik zagwizdał z cichym jękiem wodorowej katalizy. Fiben wskoczył na siodełko i zaczął powoli zjeżdżać ze wzgórza.

W parku było dosyć tłoczno, zważywszy, że było to popołudnie dnia powszedniego. To stanowiło część planu. Ptaszyska miały się przyzwyczaić do niezwykłego zachowania szymów. W ciągu ostatnich dni te ostatnie odwiedzały okolicę ambasady coraz częściej.

To był pomysł Athacleny. Fiben nie miał pewności, czy mu się on podoba. Co jednak dziwne, na tę jedną sugestię Tymbrimki Gailet zgodziła się bez zastrzeżeń. Gambit antopologa. Fiben prychnął pogardliwie.

Podjechał do zagajnika wierzb rosnących przy strumieniu niedaleko od terenu ambasady, obok płotu i małych, wirujących urządzeń obserwacyjnych. Wyłączył silnik i zszedł z maszyny. Zbliżywszy się do brzegu strumienia, po kilku zamaszystych krokach wskoczył na pień drzewa. Następnie wdrapał się na wygodną gałąź, z której mógł obserwować teren po drugiej stronie ogrodzenia. Wydobył torbę orzeszków ziemnych i zaczął je rozłupywać jeden po drugim.

Wydawało się, że najbliższy dysk obserwacyjny zamarł na chwilę bez ruchu. Niewątpliwie zbadał już go on za pośrednictwem wszystkiego — od promieni rentgenowskich, aż po radar. Rzecz jasna, urządzenie stwierdziło, że Fiben jest nieuzbrojony i nieszkodliwy. W ciągu ostatniego tygodnia każdego dnia inny szym urządzał sobie w tym miejscu przerwę obiadową mniej więcej o tej samej porze nią.

Fiben przypomniał sobie wieczór w „Małpim Gronie”. Być może Athaclena i Gailet mają trochę racji, pomyślał. Jeśli ptaszyska starają się nas uwarunkować, dlaczego nie moglibyśmy odwrócić ról i zrobić tego samego z nimi?

Jego telefon zadzwonił ponownie.

— Słucham?

— Hmm, obawiam się, że Donaldowi dolega lekkie wzdęcie. Może nie być w stanie dotrzeć na piknik.

— Oj, to fatalnie — mruknął i odłożył słuchawkę. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem. Fiben rozłupał kolejny orzeszek. D-17 wprowadzono już do rur doprowadzających wodór do ambasady. Upłynie jednak jeszcze kilka minut zanim cokolwiek będzie się mogło zdarzyć.

Był to prosty pomysł, nawet jeśli Fiben miał co do niego pewne wątpliwości. Sabotaż miał sprawiać wrażenie wypadku. Trzeba było wybrać taką chwilę, by nieuzbrojony oddział Gailet mógł znaleźć się na miejscu. Ten atak miał na celu nie tyle wyrządzenie szkód, co wywołanie zamieszania. Zarówno Gailet, jak i Athaclena pragnęły zdobyć dane na temat gubryjskich procedur postępowania w nagłych wypadkach.

Fiben miał być oczami i uszami pani generał.

Na terenie ambasady widział ptaszyska wchodzące i wychodzące z biura oraz pozostałych budynków. Błękitne światełko na szczycie schowka dyplomatycznego migało na tle jasnych, unoszących się nad morzem chmur. Gubryjski śmigacz przeleciał nad Fibenem i obniżył lot, kierując się ku szerokim trawnikom ambasady. Fiben przyglądał się z zainteresowaniem. Czekał, aż zacznie się zamieszanie.

D-17 stawał się potężnym środkiem korozyjnym, jeśli przez dłuższy czas pozostawał w kontakcie z wodorem. Wkrótce przeżre się przez rury. Potem, gdy zetknie się z powietrzem, zacznie wywierać jeszcze inne działanie.

Będzie śmierdział jak wszyscy diabli.

Fiben nie musiał czekać długo.

Uśmiechnął się, gdy pierwsze skrzekliwe odgłosy konsternacji zaczęły dobiegać z wnętrza gmachu biura. Po chwili przez drzwi i okna buchnęły na zewnątrz pierzaste eksplozje. Nieziemcy wypadali z budynku, ćwierkając pod wpływem paniki bądź obrzydzenia. Fiben nie był pewien, co właściwie czuli i nie obchodziło go to zbytnio. Był zajęty śmiechem.

Tę część planu wykombinował sam. Rozłupał orzeszek i podrzucił go w górę, by złapać ustami. To było lepsze niż baseball!

Gubru rozpierzchli się we wszystkie strony. Skakali z górnych balkonów nawet bez urządzeń antygrawitacyjnych. Kilku wiło się na trawie ze złamanymi kończynami.

Tym lepiej. Rzecz jasna, nie sprawią w ten sposób nieprzyjacielowi wielkich kłopotów, a ponadto można to było zrobić tylko raz, Prawdziwym celem akcji było zaobserwowanie, jak Gubru radzą sobie z niespodziewaną sytuacją.

Zawyły syreny. Fiben spojrzał na zegarek. Od wystąpienia pierwszych oznak tumultu upłynęły pełne dwie minuty. To oznaczało, że alarm ogłoszono ręcznie. A więc sławetne komputery obronne Galaktów nie były wszechwiedzące. Brak im było wyposażenia, by zareagować na brzydki zapach.

Boje obserwacyjne uniosły się razem znad płotu, wydając z siebie groźny jęk. Wirowały szybciej niż uprzednio. Fiben strącił z kolan skorupki orzeszków i usiadł powoli, obserwując ostrożnie śmiercionośne urządzenia. Jeśli były zaprogramowane, by automatycznie rozszerzać bronioną strefę, bez względu na powód alarmu, mogły mu grozić kłopoty.

Boje jednak wirowały tylko, lśniąc ze wzmożonej czujności. Upłynęły jeszcze trzy minuty, według zegarka Fibena, zanim potrójny grom dźwiękowy oznajmił przybycie myśliwców — opływowych strzał przypominających krogulce — które nadleciały i przemknęły nisko nad pustym teraz budynkiem biura. Gubru na trawniku sprawiali wrażenie zbyt zdenerwowanych, by uradować się zbytnio ich przybyciem. Podskoczyli i zaskrzeczeli, gdy gromy dźwiękowe zatrzęsły drzewami oraz ich upierzeniem.

Jakiś gubryjski dostojnik stąpał dumnie po terenie i ćwierkał kojąco, by uspokoić swych podwładnych. Fiben nie odważył się podnieść lunety w chwili, gdy automaty ochronne były w stanie tak podwyższonej gotowości, przyglądał się jednak badawczo sprawującemu kierownictwo ptakowi, aby obejrzeć go dokładniej. Niektóre szczegóły wyglądu tego Gubru sprawiały dziwne wrażenie. Jego białe upierzenie, na przykład, wydawało się bardziej lśniące, bardziej połyskliwe niż u pozostałych. Miał też na szyi opaskę z czarnego materiału.

Po kilku minutach przybył wehikuł z gazowni. Wisiał w powietrzu, dopóki wystarczająca liczba świergoczących ptaków nie zeszła na bok, by zrobić mu miejsce do lądowania. Z osadzonego na trawie śmigacza wysiadła para najeźdźców w ozdobnych, wyposażonych w grzebienie maskach gazowych. Pokłonili się dostojnikowi, po czym weszli po schodach do budynku.

Najwyraźniej sprawujący kierownictwo Gubru zdał sobie sprawę, że smród bijący ze skorodowanych rur gazowych nie stanowi żadnego zagrożenia. Cały ten hałas i rejwach wyrządzał więcej szkody jego personelowi urzędników i planistów niż paskudny zapach. Niewątpliwie dostojnik był podenerwowany, gdyż przepadł mu cały dzień pracy.

Upływały dalsze minuty. Fiben przyglądał się, jak z wyciem syren przybył konwój pojazdów naziemnych, co sprawiło, że podekscytowanych administratorów ponownie ogarnęło podniecenie. Najstarszy rangą Gubru zaczął trzepotać ramionami, aż wreszcie harmider ucichł. Następnie arystokrata wykonał krótki gest pod adresem unoszących się w górze naddźwiękowych myśliwców.

Statki wojenne obróciły się natychmiast i odleciały równie szybko, jak przybyły. Fale wstrząsowe ponownie zatrzęsły oknami i sprawiły, że personel ambasady zapiszczał.

— Łatwo się podniecają, nie? — zauważył Fiben. Niewątpliwie gubryjscy żołnierze byli lepiej uwarunkowani do znoszenia podobnych sytuacji.

Fiben stanął na swej gałęzi i spojrzał w stronę innych obszarów parku. Wzdłuż ogrodzenia ustawił się szpaler szymów. Jeszcze więcej ich napływało z miasta. Zachowywały pełen szacunku dystans od strażników ogrodzenia, niemniej nadchodziły, paplając do siebie z podnieceniem.

Tu i ówdzie pomiędzy nimi znajdowali się obserwatorzy Gailet Jones, którzy mierzyli czas i notowali każdą reakcję nieziemców.

— Niemalże pierwszą rzeczą, o której przeczytają Gubru, gdy będą studiować taśmy Biblioteki dotyczące waszego gatunku — powiedziała mu Athaclena — będzie tak zwany małpi odruch… tendencja was, antropoidów, do gnania pod wpływem ciekawości w kierunku zamieszania. Konserwatywne gatunki uważają to za osobliwe. Ta tendencja ludzi i szymów będzie się wydawała szczególnie dziwaczna istotom ptakopodobnym, którym z reguły brak nawet pozorów poczucia humoru.

Athaclena uśmiechnęła się.

— Przyzwyczaimy ich do tego typu zachowania. Aż zaczną uważać za normalne, że ci dziwni ziemscy podopieczni zawsze gnają tam, gdzie się coś dzieje… po to tylko, by się przyjrzeć. Nauczą się nie bać, choć powinni czuć lęk… mówiąc jak jedna małpa do drugiej.

Fiben wiedział, co miała na myśli — to, że Tymbrimczycy pod tym względem przypominali ludzi i szymy. Jej pewność siebie udzieliła się również jemu — aż do chwili, gdy ujrzał, że zmarszczyła brwi i przemówiła do siebie, szybko i cicho, najwyraźniej zapominając, że Fiben zna siódmy galaktyczny.

— Małpy… jedna małpa do drugiej… Sumbaturalli. Czy muszę ciągle myśleć przenośniami?

Fibena zbiło to z tropu. Na szczęście nie musiał rozumieć Athacleny. Wystarczało, że wiedział, iż może go ona poprosić o co zechce, a on to zrobi bez zastanowienia.

Po chwili przybyli następni konserwatorzy w pojazdach naziemnych. Tym razem była wśród nich grupa szymów ubranych w mundury Miejskiego Przedsiębiorstwa Gazowego. Gdy robotnicy weszli do gmachu biura, gubryjscy biurokraci na trawniku skryli się w cieniu tuż obok budynku. Ćwierkali podenerwowani wciąż potężnym smrodem.

Fiben nie miał do nich o to pretensji. Wiatr powiał w jego stronę i szym zmarszczył nos z obrzydzenia.

Cóż, to wszystko. Zmarnowaliśmy im popołudnie i być może czegoś się nauczyliśmy. Czas wracać do domu i dokonać oceny rezultatów.

Nie cieszyła go perspektywa spotkania z Gailet Jones. Choć była ładną i inteligentną szymką, miała tendencję do okropnej nadgorliwości. Najwyraźniej też żywiła do niego jakąś urazę — jak gdyby to on strzelił do niej z ogłuszacza i zaciągnął do domu w worku!

A niech tam. Jeszcze dziś w nocy wyruszy w drogę. Wróci z Tycho w góry, by przekazać raport pani generał. Fiben był chłopakiem z miasta, doszedł jednak do wniosku, że woli ptactwo spotykane na wsi, od tego jakie ostatnio panoszyło się tutaj.

Odwrócił się, złapał za pień obiema rękami i zaczął zsuwać się w dół. Wtedy właśnie coś, co wydało mu się wielką, płaską dłonią, uderzyło go nagle mocno w plecy, kompletnie pozbawiając tchu.

Fiben złapał się kurczowo pnia. W głowie mu dzwoniło. Łzy zalały mu oczy. Ledwo trzymał się szorstkiej kory. Gałęzie zakołysały się gwałtownie. Liście posypały się z nich pod wpływem nagłej fali wyczuwalnego dźwięku. Trzymał się, choć całe drzewo się chwiało, jakby starało się zrzucić go na ziemię!

Gdy przeszła fala nadciśnienia, strzeliło mu w uszach. Pęd przemykającego powietrza opadł do zwykłego huku. Kołyszące się drzewo zataczało malejące powoli łuki. Wreszcie — wciąż trzymając się mocno kory — Fiben zdobył się na odwagę, by odwrócić się i spojrzeć za siebie.

Centrum trawnika ambasady, gdzie przedtem znajdował się gmach biura, wypełniała wyniosła kolumna dymu. Rozwalone ściany spowijały języki płomieni. W miejscach, gdzie przegrzany gaz eksplodował we wszystkich kierunkach, widoczne były smugi sadzy.

Fiben zamrugał powiekami.

— Kurczę pieczone w cieście! — mruknął. Nie wstydził się ani trochę, że była to pierwsza rzecz, która przyszła mu do głowy. Było tam wystarczająco wiele smażonych ptaków, by nakarmić połowę Port Helenia. Część mięsa była — rzecz jasna — raczej niedopieczona. Część ruszała się jeszcze.

Fiben oblizał wargi, choć usta miał spierzchnięte na kość.

— Sos barbecue — westchnął. — Tyle tego, a nigdzie nie widać żadnej ciężarówki z sosem barbecue.

Wdrapał się z powrotem na gałąź, między postrzępione liście. Spojrzał na zegarek. Minęła prawie minuta, zanim syreny zawyły ponownie, i kolejna, zanim wystartował śmigacz, który zachwiał się, jak gdyby walczył z prądem konwekcyjnym przegrzanego powietrza bijącym od ognia.

Fiben spojrzał w stronę ogrodzenia, by sprawdzić, co zrobiły stojące tam szymy. Poprzez rozprzestrzeniający się obłok dymu dostrzegł, że tłum nie uciekł. Chyba nawet się zwiększył. Szymy wypadały z pobliskich budynków, by przyjrzeć się temu wszystkiemu. Słychać było pohukiwania i krzyki, a widać morze podekscytowanych, brązowych oczu.

Chrząknął z zadowoleniem. To było korzystne, dopóki nikt nie wykona jakichś agresywnych posunięć.

Potem zauważył jeszcze coś innego. Przeszył go elektryzujący dreszcz, gdy dostrzegł, że wszystkie dyski obserwacyjne pospadały w dół! Wszędzie wokół ogrodzenia boje strażnicze leżały na ziemi.

— W dupę z nimi! — mruknął. — Te głupie kuraki oszczędzają na inteligentnych robotach. Wszystkie maszyny obronne były zdalnie sterowane!

Gdyby gmach biura eksplodował — z jakiegokolwiek nieprawdopodobnego powodu — musiało wraz z nim ulec zniszczeniu centralne urządzenie kontrolne! Gdyby tylko ktoś miał tyle przytomności umysłu, żeby zgarnąć trochę tych boi…

Ujrzał jak Max, w odległości stu metrów na lewo od niego, podbiegł do jednego z leżących na ziemi dysków i dźgnął go patykiem.

Świetnie — pomyślał Fiben, po czym zapomniał o sprawie. Wstał na nogi i zrzucał sandały, opierając się o pień drzewa. Zgiął nogi, sprawdzając oparcie.

Skok w pustkę — westchnął.

Wystartował raźnym cwałem, biegnąc wzdłuż wąskiej gałęzi. W ostatniej chwili odbił się z kołyszącego się koniuszka niczym z trampoliny i wyskoczył w powietrze.

Ogrodzenie było nieco oddalone od strumienia. Gdy Fiben przelatywał nad nim, jeden z palców jego nogi otarł się o drut. Szym wylądował na trawniku za płotem, wywijając niezgrabnego koziołka.

— Uch — poskarżył się. Na szczęście nie uderzył się w swą wciąż obolałą kostkę. Żebra go jednak bolały, a dysząc wciągnął w płuca dym z rozprzestrzeniającego się pożaru. Zakaszlał, wyciągnął z kombinezonu chusteczkę i owinął nią sobie nos, po czym pobiegł w kierunku zgliszcz.

Martwi najeźdźcy leżeli porozrzucam po niegdyś nieskazitelnym trawniku. Fiben przeskoczył ponad rozciągniętym trupem Kwackoo — czworonożnym i pokrytym sadzą — po czym przemknął przez wypustkę kłębiącego się dymu. Z trudem uniknął zderzenia z żywym Gubru. Stworzenie uciekło ze skrzekiem.

Wśród najeźdźczych biurokratów zapanowało kompletne zamieszanie. Biegali w kółko i trzepotali ramionami w całkowitym chaosie. Produkowany przez nich hałas zbijał z nóg.

Donośne gromy dźwiękowe, które rozległy się w górze, oznajmiły o powrocie żołnierzy. Fiben zapanował nad atakiem kaszlu. Błogosławił dym. Nikt nie dostrzeże go z góry, a Cubru na powierzchni nie byli w stanie zauważyć zbyt wiele. Przeskakiwał nad przypalonymi ptakami. Zaduch bijący od ognia powstrzymał nawet jego najbardziej atawistyczne apetyty.

W gruncie rzeczy obawiał się, że może zwymiotować.

Przebiegając obok płonącego biura, tylko o włos uniknął niebezpieczeństwa. Cały budynek ogarnęły płomienie. Włosy na jego prawej ręce zwinęły się pod wpływem gorąca.

Wpadł prosto na grupkę ptaków skupionych w cieniu sąsiedniego budynku. Zbiły się w lamentującą gromadkę wokół jednego, wybranego trupa. Szczątki jego ongiś jasnego upierzenia były teraz poplamione i zniszczone. Gdy Fiben pojawił się tak nagle, Gubru rozbiegli się, ćwierkając z przerażenia.

Czy zabłądziłem?

Wszędzie było pełno dymu. Fiben obrócił się wkoło, szukając znaku, który wskazałby mu właściwy kierunek.

Tam! Dostrzegł bladą, niebieską poświatę przebijającą się przez czarną mgłę. Ruszył naprzód biegiem, choć płuca już mu płonęły. Zostawił za sobą najgorszy hałas i żar i pognał przez mały zagajnik drzew rosnących wzdłuż szczytu urwiska.

Źle ocenił odległość. Omal się nie przewrócił, gdy zahamował nagle przed tymbrimskim schowkiem dyplomatycznym. Pochylił się, zdyszany, by odzyskać dech w piersiach.

Po chwili zdał sobie sprawę, że dobrze zrobił, zatrzymując się w tym miejscu. Błękitna kula na szczycie kopca wydała mu się nagle mniej przyjazna. Migała do niego, pulsując płynnie.

Jak dotąd Fiben działał pod wpływem serii błyskawicznych decyzji. Eksplozja dostarczyła mu nieoczekiwanej sposobności. Trzeba ją było wykorzystać.

No dobra, jestem na miejscu. I co teraz?

Błękitna kula mogła stanowić część oryginalnego, tymbrimskiego wyposażenia, mogli też jednak umieścić ją tu najeźdźcy.

Za nim wyły syreny. Śmigacze zaczęły się zlatywać z ciągłym, nieregularnym jękiem. Wokół niego kłębił się dym, chłostany chaotycznymi przelotami wielkich maszyn. Fiben miał nadzieję, że obserwatorzy, umieszczeni przez Gailet na dachach pobliskich budynków, zapisują wszystko. Jeśli znał swoich ziomków, to większość z nich gapiła się na to z opuszczoną z wrażenia żuchwą, lub podskakiwała w górę z podniecenia. Niemniej dzięki szczęśliwemu trafowi, jaki spotkał ich dziś po południu, mogli się wiele nauczyć.

Postąpił krok naprzód w stronę kopca. Błękitna kula zamigotała ku niemu. Uniósł lewą stopę.

Z kuli wytrysnęła wiązka jasnoniebieskiego światła, która uderzyła w ziemię w miejscu, w którym miał zamiar postawić nogę.

Podskoczył w górę przynajmniej na metr. Ledwie zdążył wylądować, gdy wiązka uderzyła po raz drugi, mijając jego prawą stopę o milimetry. Z tlących się gałązek wzbił się w górę dym, który połączył się z większym całunem pochodzącym z płonącego biura.

Fiben próbował wycofać się szybko, lecz ta cholerna kula nie miała ochoty mu na to pozwolić! Błękitny piorun przypiekł grunt za nim i Fiben musiał uskoczyć na bok. Potem stwierdził, że jest zaganiany w przeciwną stronę!

Skok, impuls! Hop, przekleństwo i znowu impuls!

Wiązka była zbyt dokładnie wymierzona, by mógł to być jedynie przypadek. Kula nie próbowała go zabić. Najwyraźniej jednak nie była też zainteresowana w tym, by pozwolić mu odejść!

Pomiędzy uderzeniami Fiben gorączkowo próbował wymyślić jakiś sposób na wydostanie się z tej pułapki… z tego piekielnego dowcipu…

Strzelił palcami, uskakując z kolejnego tlącego się miejsca. Oczywiście!

Gubru nie manipulowali przy tymbrimskim schowku. Błękitna kula nie zachowywała się jak narzędzie ptaków. To było dokładnie coś takiego, co pozostawiłby za sobą Uthacalthing!

Fiben zaklął, gdy szczególnie bliskie chybienie przypaliło lekko jeden z palców u jego nogi. Niech szlag trafi nieziemniaków! Nawet ci dobrzy byli niemal niemożliwi do zniesienia! Zazgrzytał zębami i zmusił się do postawienia jednego kroku naprzód.

Niebieska wiązka uderzyła w mały kamień leżący w pobliżu podbicia jego stopy i przecięła go dokładnie na pół. Wszystkie instynkty Fibena krzyczały do niego, by ponownie skoczył w górę, on jednak skupił się, pozostawił stopę na miejscu i zrobił następny, powolny krok.

Można by sądzić, że w normalnych warunkach podobne urządzenie obronne skonstruowano by tak, aby na większy dystans udzielało ostrzeżenia, a gdy coś podejdzie bliżej, zaczynało smażyć na serio. Według tego rozumowania to, co robił Fiben, było głupie jak diabli.

Błękitna kula zapulsowała groźnie i cisnęła swą błyskawicę. Dym popłynął w górę z punktu pomiędzy nogopalcami a kciukiem jego lewej stopy.

Fiben uniósł prawą.

Najpierw ostrzeżenie, potem prawdziwy strzał. Tak funkcjonowały ziemski automat obronny. Jak jednak zaprogramowałby podobne urządzenie Tymbrimczyk? Fiben nie był pewien, czy powinien ryzykować tak wiele, kierując się wysnutym na chybił trafił domysłem. Od istoty rozumnej z klasy podopiecznych nie oczekiwano, by była zdolna dokonywać analizy pośród ognia i dymu, a już zwłaszcza wtedy, gdy do niej strzelano!

Powiedzmy, że to przeczucie — pomyślał.

Jego prawa stopa opadła na ziemię. Jej palce owinęły się wokół gałązki dębu. Błękitna kula zdawała się zastanawiać przez chwilę nad jego uporem, po czym wystrzeliła z niej kolejna niebieska błyskawica. Tym razem uderzyła o metr przed nim. Szlak skwierczącego humusu zbliżał się do niego powolnym zygzakiem. W miarę jego posuwania się naprzód trzask płonącej trawy stawał się coraz głośniejszy.

Fiben spróbował przełknąć ślinę.

Ten automat nie ma na celu zabijać! — powtarzał sobie raz za razem. — Czemu by to miało służyć? Gubru już dawno mogliby rozwalić go z daleka.

Nie, jego zadaniem było służyć jako gest, deklaracja praw w myśl skomplikowanych reguł Galaktycznego Protokołu, bardziej starożytnych i wymyślnych niż rytuał japońskiego dworu cesarskiego.

Zbudowano go po to, by dać Gubru prztyczka w dziób.

Fiben nie cofnął się. Drzewami wstrząsnął kolejny łańcuch gromów dźwiękowych. Gorąco bijące od pożaru szalejącego za jego plecami zdawało się przybierać na sile. Cały ten hałas wywierał silną presję na jego panowanie nad sobą.

Gubru to potężni wojownicy — powiedział sobie — ale łatwo się podniecają…

Niebieska wiązka dotarła bliżej. Nozdrza Fibena rozwarły się. Aby oderwać wzrok od śmiercionośnego widoku, mógł zrobić tylko jedno — zamknąć oczy.

Jeśli mam rację, to jest to po prostu kolejna cholerna tymbrimska…

Rozchylił powieki. Wiązka zbliżała się z boku do jego prawej stopy. Podkurczył palce pod wpływem przemożnej chęci, by uskoczyć. Poczuł smak żółci, gdy palący nóż światła przeciął palec odległy o dwa cale i ruszył dalej, by…

Uderzyć i przejść przez jego stopę!

Poczuł skurcz w gardle. Z trudem powstrzymał się od zawycia, Coś tu nie grało! Zakręciło mu się w głowie, gdy patrzył, jak wiązka przechodzi przez jego stopę, a następnie ponownie zaczyna zostawiać za sobą linię dymiącego spustoszenia dokładnie pomiędzy jego szeroko rozstawionymi nogami.

Przyjrzał się swej stopie z niedowierzaniem. Sądził, że wiązka zatrzyma się w ostatniej chwili. Tak się nie stało.

Niemniej… to była jego stopa. Nie uszkodzona.

Wiązka zapaliła suchą gałązkę, po czym ruszyła dalej. Wspięła się na jego lewą stopę.

Poczuł lekkie łaskotanie, wiedział jednak, że ma ono charakter psychosomatyczny. Gdy wiązka go dotykała, była jedynie plamką światła.

O cal za stopą ponownie zaczęła palić.

Fiben podniósł wzrok i spojrzał na błękitną kulę. Serce wciąż mu waliło. Zaklął przez usta zbyt wyschnięte, by mówić.

— Bardzo zabawne — szepnął.

W kopcu musiał znajdować się mały nadajnik psioniczny, gdyż Fiben naprawdę odniósł wrażenie, że w powietrzu przed nim rozpostarło się coś na kształt uśmiechu… drobny, skwaszony, nieziemski uśmieszek, jak gdyby ten żart był właściwie tylko drobiazgiem, nie wartym nawet chichotu.

— Naprawdę fajne, Uthacalthing — Fiben skrzywił twarz, zmuszając do posłuchu swe trzęsące się nogi, które poniosły go chwiejnym krokiem w stronę kopca. — Naprawdę fajne. Bardzo nie chciałbym zobaczyć, z czego uśmiałbyś się do rozpuku.

Trudno było uwierzyć, że Athaclena pochodziła z tej samej rasy, co autor tego drobnego przykładu niepohamowanego, niewybrednego humoru.

W tej samej chwili jednak Fiben poczuł żal, że nie będzie mógł być obecny w chwili, gdy pierwszy Gubru zbliży się do schowka dyplomatycznego celem sprawdzenia jego zawartości.

Błękitna kula wciąż pulsowała, przestała jednak wysyłać wąskie snopy irytacji. Fiben zbliżył się do kopca i przyjrzał mu się. Obszedł go wkoło. W połowie drogi, w odległości zaledwie dwudziestu metrów od wznoszącego się nad morzem urwiska, znajdowała się klapa. Fiben mrugnął, ujrzawszy zestaw zamków zwykłych i kombinowanych, wrzeciądzów, zasuw oraz dziurek od klucza.

Cóż — powiedział sobie — to jest schowek na tajemnice dyplomatyczne i podobne rzeczy.

Wszystkie te zabezpieczenia oznaczały jednak, że nie miał szans dostania się do środka i znalezienia wiadomości od Uthacalthinga. Athaclena podała mu kilka możliwych słów kodowych, które miał wypróbować, jeśli będzie miał okazję, to jednak, co widział, było czymś całkiem odmiennym.

Tymczasem zdążyła już przybyć straż ogniowa. Fiben dostrzegał poprzez dym szymy z miejskiej brygady, które potykały się o leżących pokotem nieziemców, rozwijając węże. Nie upłynie wiele czasu, zanim ktoś uporządkuje ten chaos. Jeśli jego misja w tym miejscu naprawdę nie miała szans na powodzenie, powinien się stąd zmyć, dopóki wciąż było to jeszcze łatwe. Mógł zapewne ruszyć ścieżką prowadzącą wzdłuż urwiska wznoszącego się nad Morzem Cilmarskim. W ten sposób ominie większość nieprzyjaciół i dotrze blisko trasy autobusu.

Fiben pochylił się i ponownie spojrzał na luk. Też coś! W pancernych drzwiach były co najmniej dwa tuziny zamków! Mała wstążka z czerwonego jedwabiu powstrzymywałaby najeźdźców równie skutecznie. Albo konwencje szanowano, albo nie! Co, u diabła, mogły dać te wszystkie kłódki i inne rzeczy?

Fiben chrząknął. Wreszcie zrozumiał. Był to, rzecz jasna, kolejny tymbrimski dowcip, którego Gubru nie zrozumieją, bez względu na to, jak by nie byli inteligentni. Istniały chwile, gdy osobowość była ważniejsza niż inteligencja.

Może to znaczy…

Kierowany przeczuciem Fiben pobiegł na drugą stronę kopca. Od dymu oczy zaszły mu łzami. Wytarł nos w chusteczkę, gdy przystąpił do przeszukiwania ściany leżącej po przeciwległej stronie klapy.

— Głupi, cholerny domysł — mruknął, wspinając się na gładkie kamienie. — Potrzeba Tymbrimczyka, żeby wymyślić taki numer… albo głupiego, na wpół rozwiniętego szymskiego podopiecznego o uszkodzonym mózgu, takiego jak j…

Luźny kamień drgnął lekko pod jego prawą dłonią. Fiben próbował wyważyć go z wykładziny, żałując że nie ma szczupłych, giętkich palców Tymbrimczyka. Zaklął, gdy złamał sobie paznokieć.

Wreszcie udało mu się wyrwać kamień. Zamrugał powiekami. Miał rację. Rzeczywiście tam z tyłu znajdowała się tajna skrytka. Tylko że ta cholerna dziura była pusta!

Tym razem Fiben nie mógł się powstrzymać. Wrzasnął z rozczarowania. Tego było zbyt wiele. Zamykający skrytkę kamień pofrunął w zarośla i Fiben stanął na stromej, pochyłej powierzchni kopca, przeklinając w pięknych, pełnych ekspresji i oburzenia tonach, których używali jego protoplasci, zanim poddano ich Wspomaganiu, gdy pomstowali przeciwko przodkom i manierom pawianów.

Atak wściekłości trwał tylko przez kilka chwil, gdy jednak minął, Fiben poczuł się lepiej. Ochrypł, skórę miał pozdzieraną, a dłonie bolały go od walenia w twardy kamień, przynajmniej jednak dał ujście części swojej frustracji.

Najwyraźniej czas było stąd znikać. Fiben ujrzał, że tuż za gęstą wstęgą unoszącego się w powietrzu dymu wylądował wielki śmigacz. Rampa opuściła się i na przypalony trawnik wypadł oddział gubryjskich żołnierzy wyposażony w pancerze. Każdemu z nich towarzyszyła para maleńkich, unoszących się w powietrzu kul.

Aha, pora zmiatać.

Miał już zamiar złazić w dół, lecz zajrzał raz jeszcze do maleńkiej wnęki w tymbrimskim kopcu. W tej samej chwili rozpraszający się dym rozstąpił się na chwilę pod wpływem wzmagającego się wiatru. Na stok urwiska padło światło słońca.

Jego wzrok przyciągnął drobny błysk srebrzystej poświaty. Fiben sięgnął ręką do wnęki i pociągnął za wątłą nitkę, cienką i delikatną jak pajęczyna, która leżała wzdłuż rysy z tyłu niewielkiej szczeliny.

W tej samej chwili rozległ się wzmocniony skrzek. Fiben odwrócił się i zobaczył drużynę gubryjskich Żołnierzy Szponu zmierzającą w jego stronę. Oficer manipulował przy generatorze głosu u swej szyi, dokonując wyboru pomiędzy autotranslacyjnymi opcjami.


— …Cathtoo-psh’v’chim’ph…

— Kah-jkoo-kee, k’keee! EeeEeEE! k…

— Sssyk puknięcie *trzask! *…

— Puna bliv’t mannennering…

— …co ty tu robisz! Dobrzy podopieczni nie bawią się rzeczami, których nie rozumieją!

Nagle oficer zauważył otwartą wnękę — i rękę Fibena wpychającą coś do kieszeni kombinezonu.

— Stój! Pokaż nam, co…

Fiben nie czekał, aż żołnierz skończy mówić. Wdrapał się na kopiec. Błękitna kula zapulsowała, gdy przechodził obok niej, i przerażenie w jego umyśle ustąpiło na chwilę miejsca potężnemu, kostycznemu śmiechowi. Przeskoczył nad wierzchołkiem i ześliznął się w dół po drugiej stronie. Wiązki z laserów zaskwierczały mu nad głową, odłupując fragmenty z kamiennej konstrukcji. Fiben wylądował na ziemi z głuchym łoskotem.

Niech diabli wezmą tymbrimskie poczucie humoru — brzmiała jego jedyna myśl, gdy dźwignął się na nogi i pognał w jedynym dostępnym kierunku, wzdłuż chroniącego go cienia kopca, prosto ku ornemu urwisku.

39. Gailet

Max wysypał ładunek uszkodzonych gubryjskich dysków strażniczych na dach tuż obok Gailet Jones.

— Wyrwaliśmy z nich odbiorniki — zameldował. — Mimo to będziemy musieli obchodzić się z tym cholernie ostrożnie.

Stojący w pobliżu profesor Oakes zatrzymał swój stoper. Postarzały szym chrząknął z zadowoleniem.

— Ich wsparcie powietrzne znowu wycofano. Najwyraźniej uznali, że to jednak był wypadek.

Raporty wciąż napływały. Gailet chodziła nerwowo w kółko, od czasu do czasu spoglądając przez balustradę na pożar i zamieszanie panujące w Parku Urwiska Nadmorskiego.

Nie planowaliśmy niczego w tym rodzaju! — pomyślała. — Być może bardzo nam się poszczęściło. Dowiedzieliśmy się tak wiele.

A być może to katastrofa. Trudno to na razie ocenić.

Byle tylko nieprzyjaciel nie odkrył naszego udziału.

Młody, nie mający więcej niż dwanaście lat szen, odłożył lornetkę i zwrócił się w stronę Gailet.

— Sygnalizator melduje, że wrócili wszyscy nasi wysunięci obserwatorzy poza jednym, proszę pani. O nim nie mamy na razie wiadomości.

— Kto to taki? — zapytała Gailet.

— Hmm, ten oficer milicji z gór. Fiben Bolger, proszę pani.

— Mogłam to przewidzieć! — Gailet westchnęła.

Max uniósł wzrok znad stosu swych nieziemskich trofeów. Na jego twarzy pojawił się grymas trwogi.

— Widziałem go. Kiedy ogrodzenie nawaliło, przeskoczył ponad nim i pognał przed siebie w stronę ognia. Hmm, jak sądzę, powinienem był pójść za nim, żeby mieć na niego oko.

— Nie musiałeś robić nic takiego, Max. Postąpiłeś dokładnie tak, jak trzeba. Kto by wykręcił taki głupi numer! — westchnęła. — Mogłam się domyślić, że zrobi coś w tym rodzaju. Jeśli go złapią i nas wyda… — przerwała. Nie było sensu niepokoić pozostałych ponad potrzebę.

A zresztą — pomyślała z lekkim poczuciem winy — być może ten arogancki szen został tylko zabity.

Przygryzła jednak wargę i podeszła do balustrady, by spojrzeć ponad nią w kierunku popołudniowego słońca.

40. Fiben

Za Fibenem rozległo się znajome „zip zip”. Błękitna kula ponownie otworzyła ogień. Gubru skrzeczeli mniej niż można było tego oczekiwać. Ostatecznie byli to żołnierze. Niemniej narobili całkiem sporo harmideru, a ich uwaga została odwrócona. Fiben nie był w stanie odgadnąć, czy obrońca schowka chciał osłaniali jego odwrót, czy też jedynie nękał najeźdźców dla zasady. Po chwili był już zbyt zajęty, by w ogóle o tym myśleć.

Jedno spojrzenie ponad krawędzią wystarczyło, by ścisnęło go w gardle. Powierzchnia urwiska nie była gładka jak szkło, nie prezentowała też jednak trasy, którą wybrałby ktoś udający się na piknik, aby zejść nią ku połyskującym na dole piaskom.

Gubru zaczęli teraz strzelać do błękitnej kuli. Nie mogło to jednakże trwać długo. Fiben przypatrzył się stromej ścianie. Po zastanowieniu uznał, że wolałby przeżyć długie, spokojne życie jako wiejski ekolog, dostarczać próbek spermy, kiedy tylko tego od mego zażądają, może przyłączyć się do jakiejś naprawdę fajnej grupy rodzinnej i zająć się grą w scrabbie.

— Uch! — wyraził komentarz w ludzkim dialekcie i przeszedł ponad krawędzią porośniętą trawą.

Niewątpliwie było to zadanie dla czwororęcznego. Złapał za jakąś wyniosłość nogopalcami i kciuchem lewej stopy, zakołysał się i znalazł drugi punkt oparcia, po czym zdołał opuścić się na niższy poziom. Krótki odcinek pokonał łatwo, potem jednak zaczęło wyglądać na to, że potrzebny mu silny uchwyt we wszystkich kończynach. Dzięki Goodall Wspomaganie pozostawiło jego rasie tę zdolność. Gdyby miał takie stopy jak człowiek, z pewnością w tej chwili już by spadł!

Spocony Fiben macał wkoło stopą w poszukiwaniu oparcia, które musiało gdzieś tam być, gdy nagle odniósł wrażenie, że ściana urwiska podskoczyła w górę i uderzyła w niego. Eksplozja sprawiła, że skała się zatrzęsła. Twarz Fibena wcisnęła się w piaszczystą powierzchnię. Trzymał się ze wszystkich sił, kopiąc zwisającymi w powietrzu nogami.

Cóż za cholerne… — kaszlał i pluł, gdy pióropusz pyłu spływał w dół z krawędzi stoku. Kątem oka dostrzegł jasne odłamki rozżarzonego kamienia przelatujące przez niebo i opadające ku grobom syczącym w morzu na dole.

Ten wykopujący korzonki kopiec musiał eksplodować!

Nagle coś przemknęło ze świstem obok jego głowy. Uchylił się, zdołał jednak dostrzec błysk błękitu i usłyszeć, wewnątrz głowy, zduszony, nieziemski chichot. Owa wesołość osiągnęła crescendo, gdy wydało mu się, że coś otarło się o tył jego głowy, a potem opadła, gdy błękitne światło oddaliło się ze świstem, obniżając lot, by umknąć na południe, tuż ponad falami.

Fiben, sapiąc, poszukiwał rozpaczliwie oparcia dla nogi. Wreszcie znalazł je i był w stanie opuścić się na kolejną, w miarę bezpieczną półkę. Wcisnął się w wąską rozpadlinę, w której był niewidoczny ze szczytu urwiska. Dopiero wtedy znalazł dodatkową energię na przekleństwa.

Jeszcze się spotkamy, Uthacalthing. Jeszcze się spotkamy.

Otarł pył z oczu i spojrzał w dół.

Pokonał już mniej więcej połowę odległości dzielącej go od plaży. Jeśli uda mu się zejść bezpiecznie na sam dół, droga do nieczynnego wesołego miasteczka położonego przy północno-zachodnim krańcu Zatoki Aspinal powinna być łatwa. Gdy się tam już znajdzie, zapewne nie będzie mu trudno zniknąć w plątaninie zaułków i bocznych ulic.

Kilka następnych minut rozstrzygnie sprawę. Ocaleni członkowie gubryjskiego patrolu mogli dojść do wniosku, że zginął podczas eksplozji, zrzucony do morza wraz z fragmentami schowka. Albo może pomyślą, że uciekł jakąś inną trasą. Ostatecznie tylko idiota próbowałby zejść w dół po takim urwisku bez odpowiedniego sprzętu.

Fiben miał nadzieję, ze jego rozumowanie było prawidłowe, ponieważ gdyby zeszli tu na dół, by go odnaleźć, miałby przechlapne w takim samym stopniu, jak te ptaki ogarniętego pożarem gmachu biura.

Na wprost przed nim słońce skłaniało się ku zachodniemu horyzontowi. Dym z popołudniowego pożaru rozprzestrzenił się wystarczająco daleko, by dodać do zapadającego zachodu słońca błyszczące odcienie umbru i szkarłatu. Na wodzie dostrzegał, tu i ówdzie, trochę łodzi. Dwie barki towarowe płynęły powoli w stronę odległych wysp, niewątpliwie załadowane żywnością dla populacji ludzkich zakładników. Na ich pokładzie można było dojrzeć słabo widoczne, niskie, brązowe postacie.

Fatalnie, że niektóre z soli znajdujących się w wodzie morskiej Garthu działały toksycznie na delfiny. Gdyby trzeci gatunek Terragenów był w stanie się tu osiedlić, tak skuteczna izolacja mieszkańców archipelagu sprawiłaby najeźdźcom znacznie więcej trudności. Poza tym delfiny miały odmienny sposób myślenia. Być może wpadłyby na pomysł czy dwa, które nie przyszły do głowy ziomkom Fibena.

Południowe przylądki przesłaniały mu widok na port, zauważył jednak błyszczące, srebrzyste ślady gubryjskich okrętów wojennych lub statków pomocniczych biorących udział w konstruowaniu kosmicznych instalacji obronnych.

Cóż — pomyślał Fiben. — Nikt jeszcze po mnie nie przyszedł. W takim razie nie ma się co spieszyć. Odzyskaj dech w piersiach, zanim spróbujesz pokonać pozostałą część drogi.

Odcinek, który pozostawił za sobą, był łatwiejszy.

Fiben wsadził rękę do kieszeni i wyciągnął błyszczącą nitkę, którą znalazł we wnęce. Mogła ona faktycznie okazać się pajęczyną lub czymś równie mało znaczącym, była to jednak jedyna zdobycz, jaką przyniosła mu jego mała przygoda. Nie wiedział, jak ma powiedzieć Athaclenie, że jego wysiłki dały w rezultacie tylko to.

Cóż, nie tylko. Dochodziło jeszcze zniszczenie tymbrimskiego schowka dyplomatycznego. To była kolejna sprawa, którą będzie musiał wytłumaczyć.

Wyjął lunetę i odkręcił pokrywkę soczewki. Wcisnął uważnie nitkę w jej wewnętrzną powierzchnię, po czym włożył pokrywkę z powrotem na miejsce i schował przyrząd.

Tak jest. Zanosiło się na naprawdę fajny zachód słońca. Żarzące się iskry strzelały w górę z pogorzeliska w wirujących pióropuszach wzbijanych przez gubryjskie ambulansy startujące i lądujące z gwizdem na szczycie urwisk. Fiben zastanowił się, czy — podczas gdy się temu przyglądał — nie sięgnąć do kieszeni po resztę orzeszków. W tej chwili jednak pragnienie dokuczało mu bardziej niż głód. Zresztą większość współczesnych szymów jadła za dużo białka.

Życie jest twarde — pomyślał, starając się przybrać wygodną pozę w wąskiej szczelinie. — Ale z drugiej strony nigdy nie było łatwe dla istot z klasy podopiecznych, prawda?

Żyjesz sobie, pilnując własnego nosa, w jakimś deszczowym lesie, doskonale przystosowany do własnej niszy ekologicznej i nagle: „Bach!”, jakiś autorytarnie nastawiony facet z urojeniami boskości siedzi ci na piersi i wpycha do gardła owoc z Drzewa Wiadomości. Od tej chwili już jesteś nieprzystosowany, ponieważ ocenia się ciebie według „wyższych” standardów twego opiekuna. Nie masz wolności, nie możesz nawet rozmnażać się, kiedy zechcesz i nagle masz te wszystkie „obowiązki” — kto kiedy słyszał w dżungli o obowiązkach? — obowiązki wobec opiekunów, wobec potomków…

Marny interes. W Pięciu Galaktykach istnieje jednak tylko jedna alternatywa. Eksterminacja. Przykładem mogliby być poprzedni dzierżawcy Garthu.

Fiben oblizał z warg sól pozostawioną przez pot. Zrozumiał, że to nerwowa reakcja wywołała tę przejściową falę goryczy. Nie było zresztą sensu wysuwać oskarżeń. Gdyby był reprezentantem gatunku — jednym z tych nielicznych szymów upełnomocnionych do przemawiania w imieniu wszystkich neoszympansów przed Radą Terrageńską i wielkimi Instytutami Galaktycznymi — może wart by się było zastanowić nad tymi kwestiami. Fiben zdał sobie sprawę, że właściwie stara się tylko odwlec moment zejścia.

Chyba jednak o mnie zapomnieli — pomyślał, zdumiony, że tak mu się poszczęściło.

Zachód słońca osiągnął swe apogeum w glorii barw i wzorów, rzucając bogate czerwone i pomarańczowe łuny na płytkie morze Garthu.

Do diabła, po takim dniu czym było zejście w ciemności ze stromego urwiska? Drobnostką i tyle.


— Gdzie, do cholery, byłeś? — Gailet Jones zwróciła się w stronę Fibena, gdy ten wpadł gwałtownie przez drzwi. Podeszła do niego, spoglądając groźnie.

— Oj, kurde — westchnął. — Nie krzycz na mnie. Miałem ciężki dzień.

Przepchnął się obok niej i ruszył, powłócząc nogami, przez domową bibliotekę, pełną porozrzucanych map i papierów. Nadepnął na wielką mapę leżącą na podłodze, nie zważając na pełne oburzenia krzyki dwóch obserwatorów Gailet. Uskoczyli na bok, gdy przeszedł pomiędzy nimi.

— Skończyliśmy odprawę parę godzin temu! — zawołała Gailet, podążając za nim. — Maxowi udało się ukraść całkiem sporo ich dysków strażniczych…

— Wiem. Widziałem — mruknął, gdy dotarł do małej klitki, którą mu przydzielono. Zaczął się natychmiast rozbierać. — Czy masz coś do jedzenia? — zapytał.

— Do jedzenia? — powtórzyła z niedowierzaniem Gailet. — Potrzebne nam twoje dane, aby wypełnić luki w naszej mapie gubryjskich operacji. Ta eksplozja to był szczęśliwy traf. Nie przygotowaliśmy dostatecznej liczby obserwatorów. Połowa tych, których mieliśmy, stała tylko i się gapiła, gdy zaczęło się zamieszanie.

Kombinezon Fibena, upadając na podłogę, „plasknął”. Szym wystąpił z niego.

— Jedzenie może zaczekać — wymamrotał. — Muszę się napić.

Gailet Jones zaczerwieniła się i na wpół odwróciła.

— Mógłbyś być choć na tyle uprzejmy, żeby się nie drapać — zauważyła.

Fiben, który nalewał sobie pokaźną porcję pomarańczówki z pomarańcz ping, odwrócił się i spojrzał na nią zaciekawiony. Czy to naprawdę była ta sama szymka, która jakieś dwa tygodnie temu zaczepiła go słowem „różowa”? Uderzył się w pierś, strącając z niej tuman pyłu. Mina Gailet wyrażała niesmak.

— Marzyłem o kąpieli, ale teraz myślę, że ją sobie daruję — oznajmił. — Za bardzo chce mi się spać. Muszę odpocząć. Jutro wracam do domu.

Gailet mrugnęła.

— W góry?

Fiben skinął głową.

— Muszę zabrać Tycho i udać się z powrotem do pani generał, żeby złożyć jej meldunek. — uśmiechnął się ze zmęczoną miną. — Nie przejmuj się. Powiem jej, że robicie tu dobrą robotę. Świetną.

Szymka prychnęła z niesmakiem.

— Spędziłeś popołudnie i wieczór, tarzając się w piachu i zalewając pałę! Ładny oficer milicji! A ja myślałam, że przyślą uczonego! Cóż, jeśli twoja prześwietna pani generał zechce się jeszcze kiedyś skontaktować z naszym ruchem w mieście, to dopilnuj, żeby skorzystała z innego łącznika, słyszysz mnie?

Odwróciła się i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Co ja takiego powiedziałem? — Fiben spojrzał w ślad za nią. Zdawał sobie niejasno sprawę, że w jakiś sposób mógł spisać się lepiej. Był jednak zmęczony. Całe ciało miał obolałe, od przypalonych palców aż do poparzonych płuc. Niemal nie czuł łóżka, gdy się na nie zwalił.

W jego snach pojawił się wirujący, pulsujący błękit. Emanowało z niego coś słabego, co można było przyrównać do odległego uśmiechu.

Zabawne — zdawało się mówić. — Zabawne, ale znowu nie takie bardzo śmieszne.

To raczej coś na pobudzenie apetytu przed tym, co się dopiero zdarzy.

Fiben jęknął cicho przez sen. Potem nawiedziła go następna wizja — mały neoszympans, niewątpliwy przykład atawizmu, z kostnymi wałami nadoczodołowymi i długimi rękami spoczywającymi na klawiaturze monitora przytroczonego pasami do jego klatki piersiowej. Atawistyczny szym nie potrafił mówić, lecz gdy się uśmiechnął, Fiben zadrżał.

Później nastała bardziej spokojna fala snu i wreszcie Fiben odnalazł ulgę w innych wizjach.

41. Galaktowie

Suzeren Poprawności nie mógł postawić stopy na nie usankcjonowanej ziemi. Ze względu na to jechał, siedząc na pozłacanej tyczce orzeczeń. Drogę wskazywał mu konwój trzepoczących skrzydłami przybocznych Kwackoo. Ich nieustanny, gruchający pomruk działał bardziej uspokajająco niż poważne ćwierkanie ich gubryjskich opiekunów. Choć Wspomaganie zbliżyło znacznie Kwackoo do gubryjskiego sposobu patrzenia na świat, nadal jednak byli oni z natury mniej poważni i dostojni.

Suzeren Poprawności starał się wziąć poprawkę na te różnice, gdy gdaczący rój puszystych, pękatych podopiecznych zabrał antygrawitacyjną grzędę z miejsca, gdzie spoczywało ciało. Może było to nieeleganckie, lecz już teraz dało się słyszeć, jak plotkują po cichu o tym, kto zostanie wybrany następcą. Kto będzie nowym Suzerenem Kosztów i Rozwagi?

Decyzja musi zostać podjęta szybko. Wysłano już wiadomości do Władców Grzędy na rodzinnym świecie, lecz — o ile zajdzie taka potrzeba — awansuje się najstarszego rangą biurokratę będącego na miejscu. Trzeba było zachować ciągłość.

Suzeren Poprawności nie był bynajmniej oburzony. Kwackoo wpływali na niego uspokajająco. Potrzebował ich prostych pieśni, gdyż odwracały one jego uwagę. Najbliższe dni i tygodnie będą pełne napięcia. Formalna żałoba była tylko jednym z wielu oczekujących ich zadań. W jakiś sposób trzeba było odtworzyć pęd prowadzący ku nowej linii politycznej. Rzecz jasna należało też rozważyć wpływ, jaki ta tragedia wywrze na pierzenie.

Badacze oczekiwali na przybycie grzędy pośród gaju obalonych na ziemię drzew, niedaleko od wciąż jeszcze tlących się murów gmachu biura. Gdy suzeren skinął głową, pozwalając im zacząć, przystąpili do tańca przedstawiającego, który składał się w części z gestykulacji, a w części z prezentacji audiowizualnej. Opisywał on ich ustalenia odnośnie przyczyn wybuchu i pożaru. Gdy badacze wyćwierkiwali swe odkrycia w synkopowej pieśni a cappella, suzeren próbował się skupić. Była to ostatecznie delikatna oprawa.

Zgodnie z kodeksami Gubru mieli prawo zająć nieprzyjacielską ambasadę, można ich jednak było obciążyć odpowiedzialnością za szkody, jeśli nastąpiły z ich winy.

Tak, tak, to się zdarzyło, wydarzyło — zameldowali badacze. — Budynek jest — stał się — wypaloną dziurą.

Nie, nie, żadnych śladów celowej aktywności nie wykryto, nie stwierdza się, by były przyczyną tych wydarzeń. Nie ma znaków świadczących, ze ten szlak wypadków został z góry określony przez naszych nieprzyjaciół i narzucony wbrew naszej woli.

Nawet jeśli tymbrimski ambasador dokonał sabotażu we własnych budynkach, to co z tego? Jeśli nie my jesteśmy przyczyną, to nie musimy płacić, nie musimy zwracać kosztów.

Suzeren zaćwierkał krótko, udzielając im reprymendy. Do badaczy nie należało określenie poprawności, a jedynie ustalenie faktów. Poza tym kwestie wydatków wchodziły w zakres kompetencji wyższych urzędników nowego Suzerena Kosztów i Rozwagi, gdy pozbierają się już oni z katastrofy, która spotkała tutaj biurokrację.

Badacze wytańczyli pełne skruchy przeprosiny.

Myśli suzerena wciąż krążyły z odrętwiałą ciekawością wokół możliwych konsekwencji tego wypadku, który — choć pod innymi względami był drobnym incydentem — obalił delikatną równowagę triumwiratu na chwilę przed następnym Konklawe Dowództwa. Reperkusje tego nie znikną nawet wtedy, gdy wyznaczy się już nowego trzeciego suzerena.

Na krótką metę wzmocni to pozycję obu ocalonych. Wiązka i Szpon będzie mogła swobodnie ścigać niewielu ludzi pozostałych na wolności, bez względu na koszty, zaś Poprawność zająć się pracą badawczą bez wysłuchiwania nieustannych uszczypliwości na temat tego, ile to będzie kosztowało.

Trzeba było też wziąć pod uwagę rywalizację o prymat. W ostatnich dniach zaczęło stawać się jasne, jak bardzo godny podziwu był dawny Suzeren Kosztów i Rozwagi. Coraz częściej i częściej, wbrew wszelkim oczekiwaniom, to on organizował ich debaty, wyciskał z nich ich najlepsze pomysły, nalegał na kompromis, kierował ich w stronę consensusu.

Suzeren Poprawności był ambitny. Kapłanowi nie podobał się kierunek, w którym zmierzały sprawy. Nie było też przyjemnie patrzeć, jak jego najinteligentniejsze plany modyfikowano, zmieniano, przekształcano, żeby dogodzić biurokracie. A już zwłaszcza takiemu, który miał dziwaczne pomysły na temat empatii z obcymi!

Nie, to nie była najgorsza rzecz, jaka mogła się zdarzyć. Absolutnie nie. Nowa trójka będzie znacznie łatwiejsza do zaakceptowania. Bardziej praktyczna. Ponadto w nowej równowadze zmiennik wystartuje z niekorzystnej pozycji.

Dlaczego więc, z jakiego powodu, z jakiej przyczyny czuję lęk? — zastanowił się najwyższy kapłan.

Drżąc, Suzeren Poprawności otrzepał upierzenie i skoncentrował się, przywiódł swe myśli z powrotem do teraźniejszości, do raportu badaczy. Zdawali się oni sugerować, że eksplozja oraz pożar należały do tej szerokiej kategorii zdarzeń, które Ziemianie nazywali „przypadkami”.

Na nalegania swego byłego kolegi suzeren próbował ostatnio nauczyć się anglicu, dziwnego, niegalaktycznego języka dzikusów. Było to trudne, przyprawiające o frustrację zajęcie, którego użyteczność była wątpliwa, gdyż komputery językowe funkcjonowały wystarczająco sprawnie.

Niemniej naczelny biurokrata nie ustępował i nieoczekiwanie kapłan odkrył, ze można się czegoś nauczyć nawet z takiego zwierzęcego zestawu chrząknięć i jęków. Jedną z takich rzeczy były ukryte znaczenia, jakie można było odnaleźć w terminie „przypadek”.

Określenie to niewątpliwie miało zastosowanie do tego, co — jak mówili badacze — wydarzyło się tutaj, gdy pewna liczba nieprzewidzianych czynników sprzęgła się z poważną niekompetencją ze strony Miejskiego Przedsiębiorstwa Gazowego, z którego usunięto ziemskich nadzorców. Niemniej sposób, w jaki Ziemianie definiowali „przypadek” był błędny już w samej definicji! W anglicu ten termin właściwie nie miał precyzyjnego znaczenia!

To właśnie ludzie ukuli truizm mówiący, że „przypadki nie istnieją”.

W takim razie, po co słowo na określenie nie istniejącej rzeczy?

Przypadek… to określenie zdawało się pokrywać wszystko od nie dostrzeżonego związku przyczynowego, poprzez prawdziwą losowość, aż po pełną burzę prawdopodobieństwa siódmego stopnia! W każdej z tych sytuacji „skutki” były „przypadkowe”.

Jak gatunek o tak niejasnym, niezdefiniowanym, zależnym od kontekstu sposobie patrzenia na wszechświat mógł być gwiezdnym wędrowcem, sklasyfikowanym jako opiekun klanu wysokiego stopnia? W porównaniu z tymi Ziemianami nawet diabelscy spryciarze Tymbrimczycy byli przejrzyści i zrozumiali jak sam eter!

Podobnie niepokojący tor myśli był tym, czego kapłan najbardziej nie znosił u biurokraty! Stanowiło to jedną ze szczególnie irytujących cech zmarłego suzerena.

Był to również jeden z przymiotów najbardziej kochanych i cennych. Będzie mu tego brak.

Podobny chaos powstawał często, gdy consensus został złamany, a na wpół powstały związek rozbity.

Suzeren wyćwierkał zdecydowanym tonem łańcuch słowny definicji. Introspekcja była wyczerpująca, a trzeba było podjąć decyzję odnośnie tego, co tutaj się wydarzyło.

W niektórych z potencjalnych przyszłości ich klan mógł być zmuszony do zapłacenia odszkodowania Tymbrimczykom — a nawet Ziemianom — za zniszczenia, do których doszło na tym płaskowyżu. Była to bardzo niemiła myśl, lecz jeśli wielki plan Gubru zostanie zrealizowany, będzie można temu całkowicie zapobiec.

Zadecydują o tym wydarzenia rozgrywające się gdzie indziej w Pięciu Galaktykach. Ta planeta była drugorzędnym, choć ważnym, orzechem, który trzeba było rozbić szybkim, skutecznym uderzeniem dzioba. Dopilnowanie, by wydatki trzymano w ryzach, będzie zresztą zadaniem nowego Suzerena Kosztów i Rozwagi.

Do kapłana należało dbanie o to, by — gdy powrócą Przodkowie — nie okazało się, że Sojusz Gubryjski — prawdziwy spadkobierca starożytnych — nie spełnia wymogów poprawności.

Niech wiatry przyniosą ten dzień — wzniósł modlitwę kapłan.

— Orzeczenie odroczone, odłożone, przełożone na później — oznajmił na głos. Badacze natychmiast zamknęli swe teczki.

Zakończywszy sprawę pożaru ambasady, kapłan musiał się jeszcze zatrzymać na wierzchołku wzgórza, gdzie czekała dodatkowa kwestia do rozpatrzenia.

Gruchający tłum Kwackoo zbił się ciasno i ruszył naprzód całą masą, dźwigając grzędę orzeczeń — spłaszczona kula złożona z pękatych podopiecznych płynąca spokojnie przez pierzasty tłum ich podskakujących, pobudliwych opiekunów.

Wierzchołek schowka dyplomatycznego dymił jeszcze — pozostałość wczorajszych wydarzeń. Suzeren słuchał uważnie, gdy badacze składali raport. Czasami robili to pojedynczo, lecz niekiedy łączyli się w chór, by ćwierkać unisono, a potem tworzyć kontrapunkt. Z tej kakofonii suzeren odtworzył obraz wypadków, które doprowadziły do tej sytuacji.

Miejscowego neoszympansa znaleziono, jak kręcił się wokół schowka, nie zwróciwszy się uprzednio o formalne pozwolenie do władz okupacyjnych, co stanowiło oczywiste pogwałcenie protokołu czasu wojny. Nikt nie wiedział, po co udało się tam to głupie półzwierzę. Być może kierował nim „małpi kompleks” — ta irytująca, niezrozumiała potrzeba, która skłaniała Ziemian do zmierzania w stronę źródła podniecenia zamiast roztropnego unikania go.

Uzbrojony oddział natrafił na ciekawskiego neoszympansa, gdy zgodnie z planem udawał się na obszar dotknięty katastrofą, by go zabezpieczyć. Dowódca przemówił naglącym tonem do pokrytego futrem podopiecznego ludzi, domagając się, by ziemskie stworzenie zaprzestało natychmiast swych czynności i złożyło należyty hołd.

Co typowe dla wychowanków ludzi, neoszympans okazał się uparty. Zamiast zachować się w cywilizowany sposób, uciekł. Podczas prób powstrzymania go uruchomiono jakieś ukryte w kopcu urządzenie obronne. Nastąpiła strzelanina, podczas której kopiec uległ uszkodzeniu.

Tym razem suzeren uznał, że rezultat jest nadzwyczaj zadowalający. Choć tylko jako młodszy podopieczny, szympans był oficjalne sojusznikiem przeklętych Tymbrimczyków. Postępując w powyższy sposób, złamał nietykalność schowka! Żołnierze mieli prawo bez zahamowań otworzyć ogień czy to do szympansa, czy kuli obronnej. Suzeren orzekł, że nie doszło do pogwałcenia poprawności.

Badacze odtańczyli taniec ulgi. Rzecz jasna im dokładniej przestrzegano starożytnych procedur, tym jaśniej będzie lśniło upierzenie Gubru, gdy powrócą Przodkowie.

Niech wiatry przyśpieszą ten dzień.

— Otwórzcie, wejdźcie, wstąpcie do schowka — rozkazał kapłan.

— Wejdźcie i zbadajcie kryjące się w nim tajemnice!

Urządzenia zabezpieczające schowek z pewnością zniszczyły większość zawartości, niemniej mogła tam pozostać jakaś możliwa do odszyfrowania, wartościowa informacja.

Prostsze zamki ustąpiły szybko. Sprowadzono specjalne urządzenia, by usunęły masywne drzwi. Wszystko to zabrało trochę czasu. Kapłan zajął się odprawianiem nabożeństwa dla kompanii kołnierzy Szponu. Wygłosił kazanie mające wzmocnić ich wiarę w starożytne wartości. Było ważne, by nie pozwolić im na utracenie silnego ducha bojowego w chwili, gdy wszędzie zapanował pokój. Suzeren przypominał im więc, że w ciągu ostatnich dwóch dni kilka małych oddziałów wojowników zniknęło bez śladu w górach położonych na południowy wschód od tego miasta. Teraz była odpowiednia chwila, by im powtórzyć, że ich życie należy do Gniazda. Gniazdo i honor — nic innego się nie liczyło.

Wreszcie uporano się z ostatnim szyfrowym ryglem. Jak na sławnych spryciarzy Tymbrimczycy nie wydawali się nazbyt bystrzy. Poradzenie sobie z ich zastawkami przyszło gubryjskim robotom-wytrychom stosunkowo łatwo. Drzwi uniosły się w górę w ramionach automatycznego nośnika. Trzymając przed sobą instrumenty, badacze wkroczyli ostrożnie do wnętrza kopca.

W kilka chwil później, z serią ćwierknięć wyrażającą zaskoczenie, na zewnątrz wypadła upierzona postać trzymająca w dziobie czarny, krystaliczny przedmiot. Za pierwszą niemal natychmiast podążyła następna. Stopy badaczy zlały się w plamę roztańczonego podniecenia, gdy położyli przedmioty na ziemi przed unoszącą się w powietrzu grzędą suzerena.

Nietknięte! — zatańczyli. Znaleziono dwie nietknięte jednostki pamięci, osłonięte przed samoniszczącymi eksplozjami przez przedwczesne osunięcie się skał!

Radość zapanowała pomiędzy badaczami, a od nich przeniknęła do żołnierzy i cywilów czekających z tyłu. Nawet Kwackoo zanucili ze szczęścia, gdyż oni również rozumieli, że trzeba to uznać za triumf przynajmniej czwartego stopnia. Ziemski podopieczny złamał nietykalność schowka przez wyraźnie lekceważące zachowanie będące oznaką wadliwego Wspomagania. W rezultacie uzyskali w pełni prawomocny dostęp do tajemnic nieprzyjaciela!

Tymbrimczycy i ludzie okryją się wstydem, a klan Gooksyu-Gubru dowie się wiele!

Celebracja była zgodnie z gubryjskimi zwyczajami frenetyczna, Sam suzeren jednak tańczył tylko przez kilka sekund. W nieustannie zatroskanym gatunku jego rolą była zdwojona troska. We wszechświecie istniało zbyt wiele rzeczy, które powinny być martwe, aby jakimś zrządzeniem losu nie stały się któregoś dnia groźbą dla Gniazda.

Suzeren przechylił głowę najpierw w jedną stronę, a potem w drugą. Popatrzył w dół na sześciany danych, czarne i lśniące na okopconej glebie. Wydało mu się, że ocalone kryształy zapisu są połączone ze sobą dziwną więzią, wywołującą uczucie, które niemal, ale nie całkowicie, przekładało się na złowieszcze wrażenie lęku.

Nie było to rozpoznawalne doznanie psi ani żadna inna forma przeczucia o charakterze naukowym. Gdyby suzeren doświadczył czegoś takiego, nakazałby na miejscu obrócić sześciany w pył.

Niemniej jednak… było to bardzo dziwne.

Przez krótką chwilę zadrżał pod wpływem złudzenia, że wielofasetowe kryształy są oczyma, lśniącymi, czarnymi jak kosmos oczyma wielkiego i bardzo niebezpiecznego węża.

42. Robert

Biegł, trzymając w jednym ręku nowy drewniany łuk. Prosty, ręcznie utkany kołczan, zawierający dwadzieścia nowych strzał, podskakiwał łagodnie na jego plecach, gdy Robert, dysząc, gnał po leśnej ścieżce. Jego słomiany kapelusz sporządzono w rzecznego sitowia. Przepaska na biodra oraz mokasyny wykonane były z miejscowego zamszu.

Młody mężczyzna, biegnąc, oszczędzał nieco lewą nogę. Bandaż na udzie pokrywał jedynie zresztą powierzchowną ranę. Nawet ból wywołany oparzeniem dawał swego rodzaju satysfakcję, gdyż przypominał mu o ile lepsze jest bliskie chybienie od jego alternatywy.

Przywołał obraz wysokiego ptaka, spoglądającego z niedowierzaniem na strzałę, która przeszyła mu mostek, i jego laserowego karabinu padającego na leśną ściółkę, wypuszczonego ze sparaliżowanych śmiercią szponów.

Na grani panował spokój. Niemal jedynymi dźwiękami były jego miarowy oddech oraz cichy zgrzyt mokasynów uderzających kamyki. Strużki potu wysychały szybko, gdy wietrzyk muskał jego ramiona i nogi, pozostawiając na nich ślady gęsiej skórki. W miarę jak piął się w górę, dotyk wiatru stawał się coraz świeższy. Stok, po którym wiła się ścieżka, zwężał się, aż wreszcie Robert wydostał się ponad poziom drzew, pomiędzy wyniosłe grzbiety wzgórz szczytu grani.

Nagłe ciepło słońca było czymś mile widzianym teraz, gdy jego skóra stała się niemal równie ciemna jak kora orzecha foon. Stała się też teraz twardsza, dzięki czemu ciernie i pokrzywy mniej mu dokuczały.

Zaczynam zapewne wyglądać jak Indianin z dawnych czasów — pomyślał z odrobiną rozbawienia. Przeskoczył nad leżącą na ziemi kłodą i popędził w dół prowadzącym w lewo odgałęzieniem ścieżki.

Jako dziecko przywiązywał wielką wagę do swego nazwiska. Mały Robert Oneagle nigdy nie musiał odgrywać czarnego charakteru, gdy dzieci bawiły się w Rewoltę Konfederacji. Zawsze był wojownikiem Czirokezów lub Mohawków, który wrzeszczał wniebogłosy odziany w imitację skafandra kosmicznego i pokryty farbą wojenną na niby, kładąc trupem z lasera żołnierzy dyktatora podczas Wojny Satelitów Energetycznych.

Kiedy to wszystko się skończy, będę musiał poznać bliżej historię genetyczną mojej rodziny — pomyślał Robert. — Ciekawe, jak wielka jej część jest naprawdę indiańska.

Białe, puszyste stratusy przesuwały się wzdłuż wału wysokiego ciśnienia na północ. Wydawało się, że dotrzymują mu kroku, gdy biegł poprzez wierzchołki gór, mijając długie wzgórza, które wiodły ku domowi.

Ku domowi.

Łatwo mu było to powiedzieć teraz, gdy miał do wykonania robotę pod drzewami i otwartym niebem. Teraz mógł myśleć o tych katakumbicznych jaskiniach jak o domu, gdyż stanowiły one schronienie w niepewnych czasach.

I czekała tam Athaclena.

Nie było go dłużej niż się spodziewał. Ta podróż zawiodła go wysoko w góry, aż do Spring Yalley. Werbował ochotników i nawiązywał kontakty, a także powiadamiał o wszystkim ogół.

Rzecz jasna, on i jego towarzysze, partyzanci, stoczyli też parę potyczek z nieprzyjacielem. Robert wiedział, że to drobiazgi — mały patrol Gubru tu i ówdzie wciągnięty w pułapkę i unicestwiony aż do ostatniego nieziemca. Ruch oporu uderzał jedynie wtedy, gdy totalne zwycięstwo wydawało się prawdopodobne. Nie mogło być żadnych niedobitków, którzy powiadomiliby gubryjskie dowództwo naczelne, że Ziemianie nauczyli się, jak być niewidzialnymi.

Choć były to niewielkie zwycięstwa, uczyniły cuda dla morale. Niemniej, mimo że mogli sprawić, by Gubru tu w górach zrobiło się odrobinę gorąco, jaką osiągną z tego korzyść, jeśli nieprzyjaciel będzie się trzymał z daleka od ich zasięgu?

Większą część swej podróży poświęcił na sprawy niemal nie związane z ruchem oporu. Dokądkolwiek się udał, natychmiast otaczały go szymy, które krzyczały i paplały z radości na widok jedynego pozostałego na wolności człowieka. Ku frustracji Roberta wydawały się absolutnie szczęśliwe, gdy mogły go uczynić nieoficjalnym sędzią, rozjemcą i ojcem chrzestnym nowo narodzonych dzieci. Nigdy dotąd nie odczuwał tak mocno ciężarów, którymi Wspomaganie obarczało gatunek opiekunów.

Nie miał, rzecz jasna, pretensji do szymów. Wątpił, by kiedykolwiek w krótkiej historii ich gatunku tak wielka liczba neoszympansów była odcięta od kontaktu z ludźmi przez podobnie długi czas.

Wszędzie dokąd się udawał, dowiadywano się, że ostatni człowiek w górach nie złoży wizyty w żadnym przedinwazyjnym budynku ani nawet nie spotka się z nikim, kto miałby ubranie lub jakiekolwiek przedmioty nie garthiańskiego pochodzenia. Gdy rozeszła się wiadomość o tym, w jaki sposób gazowe roboty nieziemców odnajdują cele, szymy zaczęły przenosić całe osady w inne miejsce. Rozpowszechniło się chałupnictwo. Wskrzeszano zapomniane sztuki przędzenia i tkania, garbarstwa i łatania obuwia.

W gruncie rzeczy szymy w górach radziły sobie całkiem nieźle. Jedzenia było pod dostatkiem, a młodzież nadal uczęszczała do szkół. Tu i ówdzie nieliczni bardziej odpowiedzialni osobnicy zaczęli nawet organizować na nowo Projekt Odnowy Ekologicznej Garthu. Utrzymywali w ruchu najbardziej nie cierpiące zwłoki programy i posiłkowali się improwizacją, by zastąpić nieobecnym ludzkich ekspertów.

Robert przypomniał sobie, że pomyślał: Być może właściwie nas nie potrzebują.

W dawnych czasach, zanim ludzkość przebudziła się i stała rozsądna, jego własny rodzaj zbliżył się na odległość włosa do zamienienia swej rodzinnej Ziemi w ekologiczne piekło. Straszliwej katastrofy uniknięto z największym wysiłkiem. Gdy się o tym wiedziało, upokarzał widok wielkiej liczby tak zwanych podopiecznych zachowujących się bardziej racjonalnie niż ludzie na zaledwie stulecie przed Kontaktem.

Czy naprawdę mamy jakiekolwiek prawo, by bawić się w Boga z tymi istotami? Może kiedy to się skończy, powinniśmy po prostu odejść i pozwolić, by sami wypracowali własną przyszłość.

Romantyczny pomysł. Był jednak, rzecz jasna, pewien szkopuł.

Galaktowie nigdy nam na to nie pozwolą.

Nie zabraniał im więc tłoczyć się wokół siebie, pytać o radę i nadawać dzieciom imiona na jego cześć. Potem, gdy zrobił już wszystko, co w tej chwili było możliwe, wyruszył z powrotem do domu. Sam, gdyż w tej chwili żaden szym nie mógłby dotrzymać mu kroku.

Z radością przywitał samotność, jakiej zaznawał gdzieś od wczoraj. Dała mu ona czas na rozmyślania. W ciągu ostatnich tygodni miesięcy od tego straszliwego popołudnia, gdy jego umysł zawalił się pod ciosami pięści cierpienia i Athaclena weszła do jego wnętrza, by mu pośpieszyć na ratunek, zaczął się dowiadywać o sobie bardzo wielu rzeczy. Co dziwne, okazało się, że to nie bestie i potwory jego nerwic liczą się najbardziej. Z nimi łatwo mógł sobie poradzić, gdy tylko stawił im czoła i dowiedział się, czym są naprawdę. Zresztą nie były one zapewne gorsze niż nie rozwiązane sprawy z przeszłości ciążące brzemieniem innym osobom.

Nie, ważniejsze było to, że wziął się za bary z tym, kim był jako człowiek. Ta podróż dopiero się rozpoczęła, lecz Robertowi podobał się kierunek, w którym zdawała się go prowadzić.

Ominął truchtem zakręt górskiej ścieżki i wbiegł w cień wzgórza, mając słońce za plecami. Przed nim, na południu, leżały skaliste, wapienne formacje ukrywające Dolinę Jaskiń.

Robert zatrzymał się, gdy jego wzrok przyciągnął metaliczny błysk. Coś zaiskrzyło się ponad wzniesieniami po drugiej stronie doliny, w odległości jakichś dziesięciu mil.

Gazowe roboty — pomyślał. W tej okolicy technicy Benjamina wykładali próbki wszystkiego od sprzętu elektronicznego, poprzez metale, aż po ubrania, celem odkrycia, co przyciąga gubryjskie maszyny. Robert miał nadzieję, że poczynili jakieś postępy w czasie jego nieobecności.

Niemniej, w jakimś sensie, niemal go to już nie obchodziło. Czuł się pewnie z nowym łukiem w ręku. Szymy z gór wolały potężne kusze i arbalety domowej roboty, które wymagały mniejszej koordynacji, lecz większej, małpiej siły do kręcenia korbą. Efekt użycia wszystkich trzech rodzajów broni był taki sam… martwe ptaki. Wykorzystanie starożytnych umiejętności i archaicznych narzędzi obróciło się w elektryzujący motyw, pozostający w harmonii z legendą Klanu Dzikusów.

Wszystko to miało też niepokojące konsekwencje. Pewnego razu, po udanej zasadzce, zauważył, że niektóre z miejscowych, górskich szenów oddalają się ukradkiem z obozu. Wśliznął się w cienie i podążył za nimi ku czemuś, co wyglądało na urządzone potajemnie ognisko w położonym na boku kanionie.

Wcześniej, gdy pozbawiali pokonanych Gubru broni i odnosili na bok ich ciała, Robert zauważył, że niektóre z szymów spoglądają na niego ukradkiem, być może z poczuciem winy. Tej nocy obserwował z pogrążonego w mroku zbocza jak sylwetki o długich ramionach tańczyły w świetle ogniska pod rozproszonymi na niebie gwiazdami. Coś piekło się na rożnie nad płomieniami. Na wietrze unosił się słodki, przesączony dymem aromat.

Robert odniósł wrażenie, że jest kilka rzeczy, których szymy wolały nie pokazywać swym opiekunom. Skrył się z powrotem w cieniach i wrócił do głównego obozu, pozwalając im na ich rytuał.

Te obrazy wciąż migotały w jego umyśle niczym dzikie, drapieżne fantazje. Robert nigdy nie zapytał, co robiono z ciałami martwych Galaktów, od tej chwili jednak nie mógł myśleć o nieprzyjacielu, nie wspominając owego aromatu.

Gdyby tylko istniał sposób na zwabienie większej ich liczby w góry — zamyślił się. Jedynie pod osłoną lasu możliwe wydawało się zadanie ciosu najeźdźcom.

Popołudnie skłaniało się ku wieczorowi. Czas było kończyć długi trucht ku domowi. Robert odwrócił się i już miał zamiar ruszyć w dół, gdy zamarł nagle. W powietrzu unosiło się coś niewyraźnego co zdawało się fruwać na samej krawędzi jego wzroku, jak gdyby jakaś sprytna ćma tańczyła dokładnie na obszarze jego ślepej plamki. Wydawało się, że nie sposób na to spojrzeć wprost.

Och — pomyślał Robert.

Dał sobie spokój z próbami skupienia na tym wzroku i odwrócił twarz, pozwalając, żeby ta dziwna nie-rzecz ścigała go. Pod jej dotykiem płatki umysłu Roberta rozchyliły się niczym kwiat otwierający się na słońcu. Trzepotliwe jestestwo zatańczyło bojaźliwie i zamrugało do niego… prosty glif sympatii i łagodnego rozbawienia, który mógł łatwo zrozumieć nawet cuchnący drogą, różowo-brązowy człowiek o grubych mięśniach i owłosionych ramionach.

— Bardzo zabawne, Clennie — Robert potrząsnął głową, lecz kwiat otworzył się jeszcze szerzej i człowiek wykennował ciepło. Nie trzeba mu już było mówić, w którą stronę ma iść. Wiedział to. Skręcił z głównego szlaku i wskoczył na wąską ścieżkę wydeptaną przez zwierzynę.

W połowie drogi do szczytu grani natknął się na brązową postać wylegującą się w cieniu ciernistego krzewu. Szen podniósł wzrok znad książki o papierowych stronach i pomachał leniwie ręką.

— Cześć, Robert. Wyglądasz znacznie lepiej, niż kiedym cię ostatnio widział.

— Fiben! — Robert uśmiechnął się. — Kiedy wróciłeś? Szym stłumił znudzone ziewnięcie.

— No, z jaką godzinę temu. Chłopaki z jaskiń na dole posłały mnie od razu tutaj, cobym się zobaczył z jej znakomitością. Znalazłem coś dla niej w mieście. Przepraszam, że nie mam nic dla ciebie.

— Czy miałeś jakieś kłopoty w Port Helenia?

— Hmmm, no więc, tak jakby. Troszkie tańczyłem, troszkie się drapałem i troszkie pohukiwałem.

Robert uśmiechnął się. „Akcent” Fibena był zawsze najwyraźniejszy wtedy, gdy miał on do przekazania ważne wiadomości. To ułatwiało mu przeciąganie opowieści. Jeśli mu na to pozwolić, z pewnością zajmie im całą noc.

— Hmm, Fiben…

— Tak, tak. Ona jest tam — szym wskazał dłonią w stronę szczytu grani. — I to w całkiem opętanym nastroju, jeśli mnie o to pytasz. Ale nie pytaj. Jestem tylko szympansem. Zobaczymy się później, Robercie.

Ponownie zajął się książką. Nie stanowił dobrego przykładu pełnego uszanowania podopiecznego. Robert uśmiechnął się.

— Dziękuję, Fiben. To na razie. Pobiegł ścieżką w górę.


Athaclena nie zadała sobie trudu, by się odwrócić, gdy się zbliżał, gdyż powiedzieli już sobie „cześć”. Stała na szczycie wzgórza, spoglądając na zachód z twarzą zwróconą ku słońcu, a rękami wyciągniętymi przed siebie.

Robert natychmiast wyczuł, że unosi się teraz nad nią kolejny glif, podtrzymywany przez falujące witki jej korony. Mógł robić wrażenie. Porównywanie do niego jej wcześniejszego drobnego pozdrowienia byłoby czymś takim, jak zestawienie nieprzyzwoitego limeryku z „Xanadu”. Robert go nie widział, nie mógł nawet zacząć kennować jego złożonością, glif jednak tam był, niemal wyczuwalny dla jego wyostrzonego zmysłu empatii.

Zdał też sobie sprawę, że dziewczyna trzyma coś pomiędzy rękoma… jakby cienką nitkę niewidzialnego ognia — wyczuwalną raczej intuicją niż wzrokiem — która przebiegała łukiem przez przerwa dzielącą jedną dłoń od drugiej.

— Athacleno, co to…

Przerwał nagle, gdy obszedł ją naokoło i ujrzał jej twarz.

Jej rysy uległy zmianie. Większość człekopodobnych konturów, które ukształtowała w ciągu tygodni ich wygnania, była nadal na miejscu, coś jednak, co zastąpiły, powróciło, choćby tylko na chwilę. W jej usianych złotymi cętkami oczach widniał nieziemski blask. Wydawało się, że tańczy on w rytmie tworzącym kontrapunkt z pulsowaniem na wpół widocznego glifu.

Zmysły Roberta stały się teraz wrażliwsze. Spojrzał ponownie na, nitkę w jej rękach i przeszył go dreszcz rozpoznania.

— Twój ojciec…?

Athaciena błysnęła białymi zębami.

— With-tanna Uthacalthing bellmam-t’hoo, haoon’nda…!

Zaczerpnęła głęboko tchu przez szeroko rozwarte nozdrza. Zdawało się, że jej oczy — oddalone od siebie tak daleko, jak to tylko możliwe — zabłysły.

— Robercie, on żyje!

Młodzieniec mrugnął. Jego umysł zalały pytania.

— To wspaniale! Ale… ale gdzie? Czy wiesz coś o mojej matce? O rządzie? Co on mówi?

Athaclena nie odpowiedziała mu natychmiast. Podniosła w górę nitkę. Wydało się, ze światło słońca przebiegło w górę i w dół po całym jej napiętym odcinku. Robert mógłby przysiąc, że usłyszał dźwięk, prawdziwy dźwięk, wydobywający się z brzdąkającego włókna.

With-tanna Uthacalthing!

Wydawało się, że Athaclena patrzy prosto w słońce.

Roześmiała się. Stała się teraz kimś trochę innym niż ta poważna dziewczyna, którą znał. Zachichotała na sposób tymbrimski i Robert bardzo się cieszył, że to nie on jest przedmiotem tej wesołości. Tymbrimski humor nader często oznaczał, że komuś innemu, kiedyś wkrótce, z całą pewnością nie będzie do śmiechu.

Podążył w ślad za jej spojrzeniem ponad doliną Sindu, gdzie eskadra wszechobecnych gubryjskich transportowców posuwała się po niebie z cichym jękiem. Ponieważ Robert nie potrafił prześledzić nic więcej niż tylko zarysy jej glifu, jego umysł poszukał czegoś mu pokrewnego pośród ludzkich wyobrażeń i znalazł to. W jego myślach ukształtowała się przenośnia.

Nagle uśmiech Athacleny stał się czymś drapieżnym, niemal kocim. Zaś statki wojenne odbijające się w jej oczach przybrały postać zadowolonych z siebie, nie podejrzewających niczego myszy.

Загрузка...