CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jackson rozejrzał się po pasażu biegnącym przez całą długość centrum handlowego. Zobaczył wymizerowane matki pchające wózki ze swoimi pociechami, grupkę starszych osób, które przyszły tu nie tyle robić zakupy, ile pospacerować i pogawędzić. Skupił ponownie wzrok na północnym wejściu do centrum. Z niego, bez wątpienia, skorzysta kobieta, z którą jest umówiony, bo dokładnie naprzeciwko znajduje się przystanek autobusowy. A ona innego środka transportu nie ma. Półciężarówkę przyjaciela, z którym od jakiegoś czasu żyła, po raz czwarty w ciągu ostatnich czterech miesięcy zajął komornik. Pewnie dziewczyna zaczyna mieć już tego serdecznie dosyć. Do odległego o jakąś milę przystanku autobusowego przy głównej drodze znowu, chcąc nie chcąc, będzie musiała dojść piechotą. Przyjedzie z dzieckiem. Nigdy nie zostawiała małej pod opieką przyjaciela. To Jackson wiedział na pewno.

W interesach używał zawsze nazwiska Jackson, ale w przyszłym miesiącu nikt już go sobie nie skojarzy z korpulentnym, niemłodym mężczyzną w garniturze w jodełkę, jakim był obecnie. Ponownie zmienią się nie do poznania rysy jego twarzy. Prawdopodobnie zrzuci trochę kilogramów. Doda sobie albo ujmie wzrostu, tudzież włosów. Będzie mężczyzną czy kobietą? Kimś w sile wieku czy młodzieńcem? Często zdarzało mu się zapożyczać powierzchowność od znanych sobie ludzi. Czasem kopiował ją w całości, kiedy indziej czerpał inspirację z cech zewnętrznych kilku osób, zszywając misternie poszczególne fragmenty, aż do uzyskania zadowalającego efektu końcowego w postaci doskonałego kamuflażu. Gatunki należące do rzadkiej klasy hermafrodyt zawsze go fascynowały. Uśmiechnął się na myśl o tych niezrównanych fizycznych dwulicowcach.

Jackson odebrał pierwszorzędne wykształcenie w jednej z najbardziej prestiżowych uczelni Wschodniego Wybrzeża. Łącząc zamiłowanie do aktorstwa z wrodzonymi uzdolnieniami do nauk przyrodniczych i chemii, zrobił tam dwa dyplomy z dziedzin tak odległych, jak dramaturgia i inżynieria chemiczna. Rankami ślęczał nad skomplikowanymi wzorami i mieszał smrodliwe mikstury w laboratorium chemicznym, wieczorami brał aktywny udział w przygotowywaniu inscenizacji klasycznych sztuk Tennessee Williamsa lub Arthura Millera.

Zdobytą na studiach wiedzę teraz z powodzeniem wykorzystywał w praktyce. Och, gdyby tak mogli go w tej chwili zobaczyć koledzy z uczelni!

Jak przystało na mężczyznę w średnim wieku ze sporą nadwagą i wyraźnym brakiem kondycji – wynikającymi z siedzącego trybu życia – na jakiego się dzisiaj ucharakteryzował, na czoło wystąpiła mu kropelka potu. Jackson uśmiechnął się do siebie. W dumę wbiła go ta reakcja organizmu, choć po części przyczyniła się do niej nieprzepuszczająca powietrza watowana podpinka, włożona pod ubranie, by dodać sobie tuszy i zamaskować wysportowaną sylwetkę. Jackson szczycił się swoją umiejętnością całkowitego wczuwania się w rolę. Do osobowości, w którą w danej chwili się wcielał, zdawał się nawet dostosowywać przebieg rozmaitych zachodzących w jego organizmie reakcji chemicznych.

Z reguły nie bywał w centrach handlowych. Gust miał o wiele bardziej wyrafinowany. Jednak jego klienci właśnie w tego typu miejscach czuli się najpewniej, a to odgrywało w uprawianym przez niego procederze ważną rolę. Na spotkaniach, które aranżował, ludzie zwykli tracić nad sobą panowanie, czasami w negatywnym tego określenia znaczeniu. Kilka miało bardzo burzliwy przebieg, wystawiając na ciężką próbę jego refleks i dar improwizacji. Reminiscencje te znowu przywołały uśmiech na wargi Jacksona. Jednak każdy sukces ma swoją cenę. Gra szła o wysoką stawkę. A wystarczy jedno potknięcie, by wszystko wzięło w łeb. Uśmiech szybko spełzł z jego warg. Zabijanie nie należało do rzeczy przyjemnych. Rzadko znajdowało usprawiedliwienie, ale czasami innego wyjścia nie było. Miał swoje powody, by żywić nadzieję, że wynik dzisiejszego spotkania nie zmusi go do powzięcia tak drastycznych kroków.

Osuszył chusteczką spocone czoło i poprawił sobie mankiety koszuli. Przygładził odstający lekko kosmyk starannie wymodelowanej peruki z włókna syntetycznego. Prawdziwe włosy skrywał pod przylegającym ciasno do głowy lateksowym czepkiem.

Otworzył drzwi do pomieszczenia wynajętego w pasażu i wszedł do środka. Panował tu ład i porządek – nienaturalny ład i porządek, przemknęło mu przez myśl, kiedy rozejrzał się po wnętrzu. Brakowało atmosfery typowej dla miejsca, w którym się pracuje.

Sekretarka siedząca za tandetnym metalowym biurkiem podniosła na niego wzrok. Zgodnie z otrzymanymi wcześniej instrukcjami nie odezwała się słowem. Nie wiedziała, kim jest ten człowiek ani po co ją tu posadzono. Miała wyjść zaraz po zjawieniu się osoby, z którą Jackson był umówiony. Wkrótce, z portmonetką grubszą nieco o honorarium otrzymane za tę drobną przysługę, będzie już opuszczała miasto autobusem. Jackson nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem. Była tylko statystką w jego najnowszej inscenizacji.

Przed kobietą stała bezproduktywnie maszyna do pisania, a obok głuchy telefon. Tak, stanowczo za schludnie – uznał Jackson, ściągając brwi. Wpatrywał się przez chwilę w plik papieru maszynowego piętrzący się na biurku. Nagłym ruchem rozsypał kilka kartek na blacie. Potem przestawił aparat telefoniczny i energicznymi obrotami wałka wkręcił czystą kartkę papieru w maszynę do pisania.

Ocenił krytycznym okiem efekt swoich zabiegów i westchnął. Trudno myśleć o wszystkim naraz.

Przeszedł przez mały przedpokoik, otworzył drzwi po prawej stronie i wkroczył do malutkiego wewnętrznego gabinetu. Usiadł za sfatygowanym drewnianym biurkiem. Z rogu pokoju gapił się nań wygaszonym ekranem mały odbiornik telewizyjny. Jackson sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów, zapalił, odchylił się na oparcie fotela. Robił, co mógł, żeby się rozluźnić, ale nie było to łatwe przy stałym przypływie adrenaliny. Pogładził cienki, ciemny wąsik wykonany, podobnie jak peruka, z włókna syntetycznego. Nos również uległ poważnej metamorfozie. Wystarczyło trochę modeliny i z kształtnego, wąskiego zrobił się szeroki i lekko skrzywiony. Mały pieprzyk widniejący u nasady tego spreparowanego nosa też nie był prawdziwy: żelatyna wymieszana w gorącej wodzie z ziarnkami lucerny. Koronki nałożone na zęby nadawały im wygląd krzywych i popsutych. Nawet najmniej spostrzegawczy obserwator powinien zapamiętać wszystkie te szczegóły. Kiedy więc zostaną usunięte, Jackson w zasadzie zniknie. A czyż nie o to właśnie chodzi komuś zaangażowanemu całym sercem w nielegalną działalność?

Wkrótce, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, znowu się zacznie. Za każdym razem było trochę inaczej, ale właśnie to podniecało: ta niepewność. Spojrzał ponownie na zegarek. Tak, wkrótce. Spodziewał się, że spotkanie z oczekiwaną kobietą będzie bardzo produktywne, a co ważniejsze, korzystne dla obu stron.

Chciał zadać LuAnn Tyler tylko jedno pytanie, jedno proste pytanie niosące w sobie potencjał bardzo złożonych konsekwencji. Polegając na doświadczeniu, był w zasadzie pewien, jaką odpowiedź usłyszy, ale nigdy nic nie wiadomo. Miał szczerą nadzieję, że LuAnn dla swego własnego dobra udzieli tej właściwej. Bo była tylko jedna „właściwa” odpowiedź. A jeśli odmówi? Cóż, dziecko nie będzie miało okazji poznać matki, bo zostanie sierotą. Uderzył otwartą dłonią o blat biurka. Zgodzi się. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś odmówił. Jackson potrząsnął energicznie głową. Wytłumaczy jej, przekona, że godząc się na współpracę z nim, dokona jedynego logicznego wyboru. Uzmysłowi, jak odmieni się jej życie. Bardziej, niż potrafiłaby to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Bardziej, niż mogłaby to sobie wyśnić. Jak mogłaby odmówić? Przecież to propozycja z tych nie do odrzucenia.

Jeśli przyjdzie. Jackson potarł grzbietem dłoni policzek, zaciągnął się głęboko papierosem i zapatrzył niewidzącym wzrokiem w gwóźdź wbity w ścianę. Ale właściwie dlaczego miałaby nie przyjść?

ROZDZIAŁ DRUGI

Orzeźwiający wietrzyk swawolił nad wąską gruntową drogą biegnącą przez gęsty las. Droga skręcała ostro na północ, a zaraz potem, równie ostro, na wschód i nurkowała w dół. Ze szczytu niewielkiego wzniesienia roztaczał się widok na ciągnące się dalej morze drzew. Niektóre obumierały, stojąc w udręczonych pozach, przyginane do ziemi przez wiatr, choroby i warunki atmosferyczne, ale większość prężyła się jak na warcie, zadając szyku grabiejącymi w obwodzie pniami i rozłożystymi konarami porośniętymi obficie liściem. Po lewej stronie drogi co bystrzejsze oko mogło wypatrzyć półkolistą, błotnistą polankę porośniętą z rzadka kępkami wschodzącej wiosennej trawy. Wylegiwały się tu na łonie natury zardzewiałe bloki silników, kupy śmieci, mały stosik puszek po piwie, połamane meble i cała masa innych odpadków, które w zimie, po przysypaniu śniegiem, przyjmowały kształty godne dzieł sztuki nowoczesnej, a kiedy słupek rtęci wędrował w górę, udzielały schronienia wężom i innym leśnym stworzeniom. Sam środek tej półkolistej wyspy zajmowała krótka, przysadzista przyczepa kempingowa ustawiona na fundamencie z pokruszonych pustaków. Z resztą świata łączyły ją chyba tylko przewody elektryczne i telefoniczne podciągnięte od przydrożnych grubych poprzekrzywianych słupów. Przyczepa była zdecydowanie szkaradzieństwem zagubionym pośród głuszy. Jej lokatorzy zgodziliby się z tym opisem. Określenie zagubieni pośród głuszy pasowało jak ulał także do nich.

Siedząca w przyczepie LuAnn Tyler przeglądała się w małym lusterku ustawionym na rozchwierutanej komódce. Przekrzywiała głowę pod nienaturalnym kątem nie tylko dlatego, że sfatygowany mebel utykał na jedną koślawą nóżkę, ale również dlatego, że lusterko było stłuczone. Gmatwanina pęknięć rozbiegała się po jego powierzchni niczym gałęzie młodego drzewka i gdyby LuAnn patrzyła w lusterko z normalnej pozycji, widziałaby w nim odbicie nie jedno, lecz trzy swojej twarzy.

LuAnn przyglądała się sobie bez uśmiechu. Nigdy jakoś nie chciało jej się uśmiechać do swojego odbicia. Uroda to cały twój majątek – wbijano jej do głowy, od kiedy pamiętała – ale wizyta u dentysty by nie zawadziła. Do tej sytuacji doprowadziło picie od urodzenia niefluoryzowanej wody ze studni oraz fakt, że jej noga nie postała ani razu w gabinecie stomatologicznym.

– Żadnych fanaberii – powtarzał w kółko ojciec.

Stary Benny Tyler nie żył już od pięciu lat. Dla matki, Joy Tyler, która zmarła blisko trzy lata temu, okres po śmierci męża był najszczęśliwszy w jej życiu. Powinno to zadać ostatecznie kłam opinii Benny’ego Tylera o jej kondycji umysłowej, ale małe dziewczynki wierzą, najczęściej bezkrytycznie, we wszystko, co słyszą od tatusiów.

LuAnn spojrzała na wiszący na ścianie zegar. Tylko on został jej po matce. Był czymś w rodzaju pamiątki rodzinnej, ponieważ Joy Tyler dostała go od swojej matki w dniu ślubu z Bennym. Zegar nie miał żadnej wartości rynkowej. Taki sam można było kupić za jedyne dziesięć dolców w każdym lombardzie. A mimo to LuAnn traktowała go jak skarb. Jako mała dziewczynka do późnej nocy słuchała jego powolnego, miarowego tykania. Wiedziała, że jest tam zawsze pośród ciemności. Kołysał ją do snu i witał rankami. Przez cały okres dorastania stanowił dla niej jeden z punktów odniesienia. Poza tym przypominał LuAnn babcię, kobietę, którą uwielbiała. Dopóki wisiał, była tu jakby obecna także i babcia. Z biegiem lat mechanizm zużył się i zegar wydawał teraz jedyne w swoim rodzaju odgłosy. Towarzyszył LuAnn w chwilach dobrych i złych, z tym że tych ostatnich było zdecydowanie więcej, a Joy tuż przed śmiercią powiedziała córce, żeby go wzięła i dobrze o niego dbała. I teraz LuAnn trzymała go dla swojej córki.

Zebrała długie kasztanowe włosy za głową, spróbowała upiąć je w kok, ale zrezygnowała i splotła zręcznie w gruby warkocz. Niezadowolona z tej fryzury, zwinęła w końcu gęste włosy na czubku głowy i umocowała tam mnóstwem spinek, przekrzywiając raz po raz głowę, by śledzić na bieżąco wyłaniający się efekt. Przy swoich stu siedemdziesięciu pięciu centymetrach wzrostu musiała się również pochylać, żeby widzieć siebie w lusterku.

Co parę sekund zerkała na małe zawiniątko leżące obok na krześle. Widok sennych oczek, kształtnych usteczek, pucołowatych policzków i tłustych piąstek za każdym razem przywoływał na jej twarz uśmiech. Córeczka miała osiem miesięcy i rosła jak na drożdżach. Zaczynała już raczkować, kołysząc się zabawnie na boki. Tylko patrzeć, jak stanie na nóżki. LuAnn rozejrzała się i uśmiech zgasł. Niedługo Lisa zacznie zwiedzać swój dom rodzinny. Wnętrze, pomimo wysiłku wkładanego przez LuAnn w utrzymanie tutaj porządku, przypominało pobojowisko, a to głównie za sprawą przypływów temperamentu u mężczyzny rozwalonego teraz na łóżku. Duane Harvey, od kiedy, wtoczywszy się do środka o czwartej nad ranem i zrzuciwszy z siebie ubranie, padł na łóżko, poruszył się może ze dwa razy. Poza tym ani drgnął. Wspominała z rozrzewnieniem ten jedyny dzień we wczesnym okresie ich związku, kiedy Duane nie wrócił do domu zalany. Wtedy właśnie poczęta została Lisa. Łzy zakręciły się w piwnych oczach LuAnn, ale trwało to tylko moment. Nie miała czasu ani ochoty na rozczulanie się, zwłaszcza nad sobą. Przez dwadzieścia lat życia napłakała się już tyle, że wystarczy jej tego do śmierci.

Spojrzała znowu w lusterko. Pieszcząc jedną ręką maleńką piąstkę Lisy, drugą powyciągała wszystkie spinki z włosów i potrząsnęła głową. Włosy spłynęły bujną falą na plecy, na wysokie czoło opadła grzywka. Tak czesała się w szkole, a przynajmniej do siódmej klasy, kiedy to, idąc za przykładem kolegów i koleżanek z tego rolniczego okręgu, zaczęła opuszczać lekcje i szukać możliwości zarobkowania. Wychodzili wtedy z założenia – złego, jak się później okazało – że nauka nie wytrzymuje konkurencji z regularną wypłatą. Zresztą LuAnn wielkiego wyboru nie miała. Połowa jej zarobków szła na pomoc chronicznie bezrobotnym rodzicom. Za drugą połowę kupowała sobie to, na co rodziców nie było stać, głównie jedzenie i ubrania.

Rozwiązując pasek znoszonego szlafroka, pod którym nic nie miała, spojrzała uważnie na Duane’a. Uspokojona brakiem oznak życia z jego strony, szybko wciągnęła majteczki. Odkąd przestała być podlotkiem i zaczęła nabierać kobiecych kształtów, nie było w okolicy chłopaka, który nie wodziłby za nią pożądliwym spojrzeniem.

LuAnn Tyler, przyszła-gwiazda-filmowa-łamane-przez-super-modelka. Wielu mieszkańców okręgu Rikersville w stanie Georgia dogłębnie przemyślało przypadek LuAnn i nadało jej ten tytuł, naprawdę dobrze jej życząc i wiążąc z nią wielkie oczekiwania. Na pierwszy rzut oka widać, że dziewczyna nie pasuje do tutejszego stylu życia – zawyrokowały pomarszczone, otyłe miejscowe kobiety trzymające wieczną wartę na szerokich, popadających w ruinę werandach, i nie było nikogo, kto by się z nimi nie zgodził. Ze swoją naturalną urodą mogła zajść daleko. Była nadzieją miejscowych. Tylko kwestią czasu pozostawało, kiedy o ich LuAnn upomni się Nowy Jork, a kto wie, czy nie Los Angeles. Ale czas płynął, a ona wciąż tu tkwiła, nie wychyliwszy nosa poza granicę okręgu, w którym przyszła na świat. Rozczarowywała wszystkich, choć dopiero co przestała być nastolatką i nie miała jeszcze okazji, by osiągnąć jakikolwiek ze swoich celów. Wiedziała, że ludzie z miasteczka bardzo by się dziwili, wiedząc, że jej ambicje nie obejmują leżenia nago w łóżku z jakimś hollywoodzkim objawieniem sezonu ani dreptania po wybiegu dla modelek w najnowszych produkcjach jakiegoś nawiedzonego kreatora mody. Chociaż teraz, gdy wkładała stanik, przemknęło jej przez myśl, że ubieranie się w najmodniejsze stroje za dziesięć tysięcy dolarów dziennie nie byłoby takim znowu złym interesem.

Jej twarz. I jej ciało. Atrybuty tego ostatniego ojciec również często komentował. Zmysłowe, dojrzałe – zachwycał się, jakby mówił o jakimś odrębnym, egzystującym niezależnie od niej bycie. Króciutki rozumek w olśniewającym ciele. Dzięki Bogu nigdy nie posunął się dalej, poprzestając na tych słownych zachwytach. Zastanawiała się niekiedy nocami, czy tak naprawdę nie korciło go czasem, a tylko brakowało mu po prostu odwagi albo sposobności. Tak na nią czasem patrzył. Bywało, że w nagłym, kłującym jak igła przebłysku, z najgłębszych zakamarków podświadomości powracały oderwane okruchy wspomnień, budzące w niej podejrzenie, że taka sposobność jednak się kiedyś nadarzyła. Wzdrygała się wtedy zawsze i mówiła sobie, że nie wypada podejrzewać o taką ohydę zmarłego.

Przejrzała zawartość małej szafy. Właściwie miała tylko jedną sukienkę, która jako tako nadawała się na dzisiejszą okazję. Krótki rękawek, granatowa, z białą lamówką przy kołnierzu i dekolcie. Pamiętała dzień, w którym ją kupiła. Poszła wtedy cała tygodniówka. Okrągłe sześćdziesiąt pięć dolarów. Było to przed dwoma laty i nigdy więcej nie zdobyła się na podobną ekstrawagancję. Była to ostatnia sukienka, jaką sobie kupiła. Ciuch trochę się już wystrzępił, ale od czego ma się igłę z nitką. Szyję ozdobi sznurem podrabianych pereł, prezentem urodzinowym od byłego adoratora. Wczoraj do późnej nocy zapastowywała obtarcia na jedynej parze szpilek. Były ciemnobrązowe i nie pasowały do sukienki, ale trudno. Chodaków ani pepegów – a tylko między nimi mogła jeszcze wybierać – przecież na to spotkanie nie włoży, co najwyżej dojdzie w pepegach do odległego o milę przystanku autobusowego. Dzisiaj zacznie się może coś nowego, a przynajmniej innego. Kto wie? Może to spotkanie zmieni coś w jej życiu. Pomoże wyrwać się jej i Lisie ze światka Duane’a i jemu podobnych.

Odetchnęła głęboko, rozsunęła zamek błyskawiczny wewnętrznej kieszeni torebki, wyjęła z niej i rozłożyła metodycznie kartkę papieru. Zanotowała sobie na niej adres i kilka innych informacji, które podyktował jej przez telefon ktoś, kto przedstawił się jako pan Jackson. Po powrocie z nocnej zmiany w zajeździe dla ciężarówek, gdzie pracowała jako kelnerka, była tak skonana, że mało brakowało, a nie odebrałaby tego telefonu.

Zadzwonił, kiedy siedziała w kuchni na podłodze i z ciężkimi jak ołów powiekami karmiła piersią Lisę. Małej wyrzynały się ząbki i LuAnn oba sutki miała już boleśnie pogryzione, ale innego wyjścia nie było. Odżywki dla dzieci były stanowczo za drogie, a mleko się skończyło. Zrazu LuAnn ani myślała podnieść słuchawkę. Tej nocy w zajeździe dla ciężarówek przy międzystanowej ruch był taki, że ani na chwilę nie przytuliła Lisy, umieściła ją w dziecinnym foteliku pod bufetem. Na szczęście mała potrafiła już sama utrzymać butelkę z pokarmem, a kierownik zmiany lubił LuAnn na tyle, że pozwalał jej przychodzie do pracy z córeczką. Telefon w domu rzadko się odzywał. Jeśli już, to przeważnie dzwonił któryś z kumpli Duane’a, żeby wyciągnąć go z domu na piwo albo do pomocy przy obrabianiu jakiegoś pozostawionego bez opieki samochodu, który rozkraczył się na autostradzie. Nazywali takie wypady organizowaniem kasy na browarek i dziewczynki. Często bez żadnego skrępowania rozmawiali o tym w jej obecności. Nie, tak wcześnie nie dzwoniłby żaden z kolesiów Duane’a. Oni o siódmej rano chrapali w najlepsze po kolejnej nocnej popijawie.

Po trzecim dzwonku jej ręka, nie wiedzieć czemu, sama sięgnęła po słuchawkę. Ton mężczyzny był suchy i formalny. Mówił tak, jakby czytał z kartki, i zasypiająca na siedząco LuAnn zrozumiała z tego tyle, że gość chce jej coś sprzedać. Dobre sobie! Jej, która nie ma ani kart kredytowych, ani konta w banku, a cały swój majątek w postaci paru nędznych dolarów trzyma w plastikowej torebce zawieszonej w koszu na zużyte pieluszki Lisy, czyli w jedynym miejscu, gdzie nigdy nie zagląda Duane. Nie owijaj pan w bawełnę, chcesz mnie namówić na jakiś zakup. Numer karty kredytowej? Proszę bardzo, już podaję. Visa? MasterCard? ACCX? Tak, platynowa. Mam je wszystkie, przynajmniej w marzeniach. Ale mężczyzna zapytał ją o nazwisko. A potem napomknął coś o pracy. Wcale nie próbował namawiać jej do kupna czegokolwiek. Proponował jej zatrudnienie. Spytała, skąd ma jej telefon. Wyjaśnił, że z książki telefonicznej. Powiedział to tak autorytatywnym tonem, że od razu mu uwierzyła. Poinformowała go, że ma już pracę. Zapytał, ile zarabia. Z początku nie chciała mu powiedzieć, potem, otworzywszy oczy, żeby spojrzeć na ssącą wciąż Lisę, wymieniła sumę. Sama nie wiedziała, dlaczego to zrobiła.

Później doszła do przekonania, że coś ją musiało tknąć. Bo dopiero wtedy powiedział o warunkach wynagrodzenia. Sto dolarów dziennie przy gwarantowanych dwóch tygodniach zatrudnienia bez sobót i niedziel. Porachowała szybko w pamięci. W sumie tysiąc dolarów z realną możliwością przedłużenia kontraktu na tych samych warunkach. A do tego nie były to pełne dni robocze. Mężczyzna powiedział, że czas pracy to góra cztery godziny dziennie. Nikt z jej znajomych tyle nie zarabiał. Boże, przecież to by było dwadzieścia pięć tysięcy rocznie! Praktycznie za pół etatu. Za pełny wychodziłoby pięćdziesiąt tysięcy rocznie! Takie gigantyczne sumy kosili lekarze, prawnicy, gwiazdy filmowe, ale nie matka z nieślubnym dzieckiem i nieukończoną szkołą średnią, wegetująca na kocią łapę z niejakim Duane’em. Jakby wyczuwając, że o nim myśli, Duane poruszył się, uchylił powieki i spojrzał na nią przekrwionymi oczami.

– A ciebie gdzie diabli niosą? – Mówił z silnym miejscowym akcentem.

Przez całe życie słuchała tych samych słów, wypowiadanych tym samym tonem przez rozmaitych mężczyzn. Wzięła z komódki pustą puszkę po piwie.

– Może jeszcze piwka, kociaczku? – Uśmiechnęła się przymilnie, unosząc pytająco brwi.

Każda sylaba spływała uwodzicielsko z jej pełnych warg. Osiągnęła pożądany efekt. Na widok swojego chmielowo-aluminiowego bożka Duane jęknął i pogrążył się z powrotem w objęciach narastającego kaca. Chociaż pił często, każdą libację ciężko potem odchorowywał. Po minucie znowu spał. Przymilny uśmiech natychmiast zgasł i LuAnn ponownie spojrzała na karteczkę.

Praca – powiedział mężczyzna – polegała na testowaniu nowych produktów, śledzeniu reklam, opiniowaniu rozmaitych rzeczy. To coś w rodzaju badania rynku. Przeprowadzanie analiz demograficznych, takiego terminu użył, cokolwiek to, u licha, znaczyło. Tym się właśnie zajmowali. Miało to jakiś związek z oceną skuteczności oddziaływania reklam zamieszczanych w prasie i puszczanych w telewizji, coś w tym rodzaju. Sto dolarów dziennie za wydanie o czymś własnej opinii? Robiła to za darmo przez całe życie.

Za piękne, żeby było prawdziwe – pomyślała nie wiadomo który raz od odebrania tamtego telefonu. Nie była taka głupia, za jaką miał ją ojciec. Pod tą urodziwą buzią krył się intelekt, który wprawiłby świętej pamięci Benny’ego Tylera w osłupienie, a do tego dochodził spryt od lat już pomagający jej w borykaniu się z przeciwnościami losu. Rzadko jednak ktoś to zauważał. Marzyła często o życiu wśród ludzi, dla których jej piersi i kuperek nie byłyby pierwszymi, ostatnimi i jedynymi przymiotami, jakie u niej dostrzegają i komentują.

Zerknęła na Lisę. Mała właśnie się obudziła, jej spojrzenie szybko obiegło pokój i spoczęło z zachwytem na twarzy matki. LuAnn uśmiechnęła się do córeczki. Ale tak naprawdę czy dla niej i dla Lisy można sobie było wyobrazić sytuację gorszą od obecnej? Pracę udawało się jej zazwyczaj utrzymać przez dwa miesiące. Jeśli miała szczęście, przez pół roku. Potem następowała redukcja z obietnicą ponownego zatrudnienia, kiedy przyjdą lepsze czasy, które jakoś nigdy nie nadchodziły. Nie mając świadectwa ukończenia szkoły średniej, wszędzie uznawana była od razu za tumana. Już dawno doszła do wniosku, że zasłużyła sobie na tę etykietkę przez sam fakt kontynuowania związku z Duane’em. Był co prawda ojcem Lisy, ale żenić się z LuAnn ani myślał. Zresztą ona nie parła do małżeństwa. Wcale jej się nie śpieszyło przyjmować nazwiska Duane’a i wiązać się na całe życie z mężczyzną o mentalności smarkacza. Jednak, mimo że sama wychowana w domu, w którym o miłości i czułości mogła sobie tylko pomarzyć, LuAnn była przekonana, że normalna, kochająca się rodzina jest dla harmonijnego rozwoju dziecka podstawą. Czytała o tym w czasopismach, oglądała programy telewizyjne na ten temat. W Rikersville LuAnn była niemal przez cały czas o krok od ubiegania się o zasiłek z opieki społecznej; do najpodlejszej pracy zgłaszało się tu zawsze co najmniej dwudziestu kandydatów. Lisa mogła mieć i będzie miała w życiu lepiej niż jej matka – LuAnn zrobi wszystko, by tak się stało. Ale mając w kieszeni tysiąc dolarów, mogłaby też zadbać o siebie. Na przykład kupić bilet na autobus, obojętne dokąd, i wyjechać stąd. Zostałoby jeszcze trochę pieniędzy na przeżycie do czasu znalezienia jakiejś pracy. Mały kapitalik, o którym zawsze marzyła. Nie mogła jednak jakoś go uciułać.

Rikersville umierało. Ta przyczepa była nieoficjalnym grobowcem Duane’a. Nigdy nic w niej nie ulepszy, prędzej jeszcze bardziej zdewastuje, zanim pójdzie do piachu. LuAnn uświadomiła sobie naraz, że i ona może się tu zestarzeć i umrzeć. Ale nie, dzisiejszy dzień to zmieni. Nie dokona tutaj żywota, jeśli pójdzie na to spotkanie. Złożyła starannie karteczkę i schowała ją z powrotem do torebki. Z jednej z szuflad komódki wyjęła małe pudełeczko z drobniakami. Na przejazd autobusem wystarczy. Poprawiła włosy, zapięła sukienkę, wzięła Lisę na ręce i wyszła po cichu z przyczepy, zostawiając w niej śpiącego Duane’a.

ROZDZIAŁ TRZECI

Mężczyznę wyrwało z zadumy energiczne pukanie do drzwi. Zerwał się z fotela, poprawił krawat, otworzył kartonową teczkę leżącą przed nim na biurku. Odsunął na bok popielniczkę ze zduszonymi niedopałkami trzech papierosów.

– Wejść! – rzucił stanowczym, wyraźnym głosem.

Drzwi otworzyły się i do gabinetu wkroczyła LuAnn. Przez prawe ramię miała przewieszoną dużą torbę, w lewej ręce trzymała dziecięce nosidełko z Lisa, która z zaciekawieniem wodziła oczkami po ścianach nieznanego sobie pomieszczenia. Mężczyzna zauważył pulsującą żyłę, która biegła wzdłuż długiego, wyraźnie zarysowanego bicepsu kobiety i łączyła się z siecią innych na muskularnym przedramieniu. LuAnn była bez wątpienia silna fizycznie. Czy równie mocny ma charakter?

– Pan Jackson? – spytała.

Patrzyła mu prosto w oczy, czekając tylko, kiedy zacznie zjeżdżać taksującym spojrzeniem z jej twarzy na biust, biodra i niżej. Pod tym względem wszyscy mężczyźni byli tacy sami, obojętne, z jakiej ścieżki życia przychodzili. Ku jej zaskoczeniu ten nie odrywał wzroku od jej twarzy. Podał rękę. Uścisnęła mu mocno dłoń.

– Tak, to ja. Proszę spocząć, panno Tyler. Dziękuję, że pani przyszła. Śliczną ma pani córeczkę. Może postawi ją pani tutaj? – Wskazał na kąt pokoju.

– Właśnie się obudziła. Zawsze mi zasypia w autobusie. Wolę ją mieć przy sobie, jeśli to panu nie przeszkadza.

Lisa, jakby popierając stanowisko matki, zaczęła gaworzyć i wymachiwać rączkami.

Jackson kiwnął na znak zgody głową, usiadł z powrotem w fotelu i przez chwilę wertował zawartość teczki.

LuAnn postawiła wielką torbę i nosidełko z Lisa na podłodze obok swojego fotela i dała córeczce do zabawy pęk plastikowych kluczy. Usiadła prosto i z nieskrywanym zainteresowaniem przyjrzała się Jacksonowi. Był elegancko ubrany. Wyglądał na lekko stremowanego, na jego czole perliły się kropelki potu. Normalnie przypisałaby to reakcji na swoją urodę. Z reguły mężczyźni w jej obecności zaczynali zachowywać się idiotycznie, usiłując za wszelką cenę wywrzeć dobre wrażenie, albo też zamykali się w sobie jak ślimak w skorupie. Coś jej jednak mówiło, że ten mężczyzna nie należy ani do tej pierwszej, ani do drugiej kategorii.

– Nie widziałam tabliczki na drzwiach pańskiego biura. Ludzie mogą nie wiedzieć, że pan tu urzęduje. – Patrzyła na niego przekornie.

Jackson uśmiechnął się półgębkiem.

– W naszej branży nie zabiegamy o to, by klienci walili do nas drzwiami i oknami. Jest nam obojętne, czy ludzie robiący zakupy w centrum handlowym wiedzą, że tu pracujemy, czy nie. Wszystkie sprawy załatwiamy, umawiając się wcześniej na spotkania, telefonicznie, i tak dalej.

– Wychodzi na to, że jestem teraz jedyną umówioną z panem osobą. W poczekalni nikogo nie ma.

Jacksonowi drgnął policzek. Złączył czubkami palce obu dłoni.

– Staramy się tak rozplanowywać grafik spotkań, żeby nikt nie musiał czekać. Jestem jedynym przedstawicielem firmy w tutejszej filii.

– Czyli macie jeszcze inne biura?

Skinął tylko głową.

– Czy zechciałaby pani wypełnić tę ankietę informacyjną? Proszę się nie śpieszyć.

Podał jej formularz i długopis. LuAnn zdecydowanymi pociągnięciami długopisu zaczęła wypełniać druk. Jackson nie spuszczał jej z oka. Kiedy skończyła, zabrał się do uważnego studiowania ankiety, choć z góry wiedział, co tam przeczyta.

LuAnn rozglądała się tymczasem po gabinecie. Od dziecka była dobrą obserwatorką. A świadoma faktu, że jest obiektem pożądania wielu mężczyzn, miała zwyczaj lustrować rozkład każdego zamkniętego pomieszczenia, w jakim się po raz pierwszy znalazła, choćby tylko po to, by w razie czego nie tracić czasu na szukanie drogi odwrotu.

Jackson, podniósłszy wzrok znad ankiety, przyłapał ją na tych oględzinach.

– Coś nie tak? – spytał.

– Dziwna rzecz.

– Przepraszam, nie rozumiem.

– Śmieszne ma pan biuro.

– Jak to?

– No, nie widzę tu zegara, kosza na śmieci, kalendarza, telefonu. Nie wiem, nie pracowałam jeszcze w firmie, w której trzeba przychodzić do pracy pod krawatem, ale nawet Red z zajazdu dla ciężarówek ma kalendarz, a na telefonie to już wisi całymi dniami. I ta dama z poczekalni też jakby się z choinki urwała. Z tymi trzycalowymi pazurkami musi być jej cholernie trudno pisać na maszynie. – LuAnn zauważyła konsternację na twarzy mężczyzny i przygryzła szybko dolną wargę. Ten długi jęzor już nieraz wpędzał ją w kłopoty, a jest przecież na rozmowie wstępnej w sprawie nowej pracy i nie może wszystkiego spaprać już na samym starcie. – Nie, żeby mi to przeszkadzało – dorzuciła czym prędzej. – Tak sobie tylko plotę. Trochę jestem zdenerwowana, rozumie pan.

Wargi Jacksona poruszały się przez chwilę niemo, a potem rozciągnęły w ponurym uśmiechu.

– Gratuluję spostrzegawczości.

– Mam oczy jak każdy.

LuAnn, uciekając się do starego, niezawodnego chwytu, obdarzyła go rozbrajającym uśmiechem i zatrzepotała powiekami. Jackson zignorował ten uśmiech i zaszeleścił papierami.

– Pamięta pani warunki zatrudnienia, które wyszczególniłem przez telefon?

Natychmiast spoważniała. Pora przejść do interesów.

– Sto dolarów dziennie przez dwa tygodnie z możliwością przedłużenia kontraktu na kolejne parę tygodni z zachowaniem tej samej stawki. W tej chwili pracuję na nocną zmianę i kończę o siódmej rano. Jeśli to możliwe, u pana zaczynałabym najchętniej zaraz po południu. Powiedzmy, około czternastej. Aha, czy będę mogła przychodzić z córeczką? Mniej więcej o tej porze zapada w poobiednią drzemkę, a więc nie będzie z nią żadnych kłopotów. Słowo daję.

LuAnn schyliła się automatycznie, podniosła z podłogi plastikowe klucze upuszczone przez Lisę i oddała je małej. Lisa podziękowała matce głośnym chrząknięciem.

Jackson wstał z fotela i wsunął ręce w kieszenie.

– Dobrze. Bardzo dobrze. Jest pani jedynaczką, a rodzice nie żyją, zgadza się?

LuAnn drgnęła, zaskoczona tą nagłą zmianą tematu. Po chwili wahania skinęła głową i przymrużyła oczy.

– I od blisko dwóch lat mieszka pani w przyczepie kempingowej w zachodniej części Rikersville z niejakim Duane’em Harveyem, niewykwalifikowanym robotnikiem, aktualnie bezrobotnym. – Recytując jednym tchem te informacje, nie odrywał od niej oczu. Tym razem nie oczekiwał potwierdzenia. LuAnn wyczuła to i siedziała bez ruchu, wytrzymując jego wzrok Duane Harvey jest ojcem pani ośmiomiesięcznej córki Lisy. Nie kończąc siódmej klasy, rzuciła pani szkołę i od tamtego czasu podejmowała liczne niskopłatne prace zarobkowe. Każda z tych posad okazywała się, śmiem przypuszczać, ślepym zaułkiem. Jest pani nieprzeciętnie inteligentna i obdarzona podziwu godną zaradnością życiową. Najważniejsze jest dla pani dobro córeczki. Pragnie pani rozpaczliwie zmienić na lepsze swoją sytuację życiową i tak samo rozpaczliwie pragnie pani rozstać się na dobre z panem Harveyem. Łamie sobie pani głowę, jak to zrobić bez środków finansowych, którymi pani nie dysponuje i prawdopodobnie nigdy nie będzie dysponowała. Czuje się pani tak, jakby znalazła się w pułapce. I słusznie. Rzeczywiście jest pani w sytuacji bez wyjścia, panno Tyler. – Patrzył na nią beznamiętnie ponad biurkiem.

LuAnn wstała. Policzki jej płonęły.

– Co to, u licha, ma znaczyć? Jakie ma pan prawo…

– Przyszła pani tutaj – przerwał jej bezceremonialnie – ponieważ zaoferowałem więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek dotąd pani zarobiła. Mam rację?

– Skąd pan to wszystko o mnie wie? – wyrzuciła z siebie.

Założył ręce na piersiach i mierzył ją przez chwilę przenikliwym spojrzeniem.

– W moim najlepszym interesie leży zgromadzenie możliwie wyczerpujących informacji o osobie, z którą zamierzam ubić interes – odezwał się w końcu.

– A co informacje o mnie mają do opinii, które mam niby wydawać na temat tych analiz, czy jak im tam?

– To bardzo proste, panno Tyler. Żeby wiedzieć, w jakim stopniu mogę polegać na czyichś opiniach wydawanych w rozmaitych kwestiach, muszę znać intymne szczegóły na temat opiniodawcy. Kim pani jest, do czego dąży, co potrafi. I czego nie potrafi. Co pani lubi, czego nie lubi, jakie ma uprzedzenia, jakie są pani mocne i słabe strony. Wszyscy je mamy, tylko w różnym nasileniu. Podsumowując, jeśli nie dowiem się o pani wszystkiego, to znaczy, że nie wywiązałem się ze swojego zadania. – Wyszedł zza biurka i przysiadł na jego krawędzi. – Przepraszam, jeśli panią uraziłem. Wiem, że potrafię być przykry, ale nie chciałem zabierać pani niepotrzebnie czasu.

Gniew zniknął wreszcie z oczu LuAnn.

– No, skoro tak pan stawia sprawę, to chyba…

– Właśnie tak ją stawiam, panno Tyler. Mogę się do pani zwracać LuAnn?

– Przecież tak mam na imię – odparowała. Usiadła z powrotem. – No nic, ja panu też nie chcę zabierać czasu, a więc jak będzie z tymi godzinami pracy? Mogę przychodzić po południu?

Jackson wrócił szybko za biurko, usiadł i zapatrzył się w blat, przecierając powoli dłonią pomarszczoną twarz. Kiedy ponownie podniósł na nią wzrok, minę miał znacznie poważniejszą niż przed chwilą.

– Czy zdarzało ci się marzyć, że jesteś bogata, LuAnn? Mam tu na myśli fortunę przekraczającą wszystkie twoje najśmielsze wyobrażenia. Tak bogata, że stać cię wraz z córką dosłownie na wszystko? Miewałaś takie marzenia?

LuAnn chciała parsknąć śmiechem, ale powstrzymał ją wyraz jego oczu. Nie było w nich wesołości, kpiny, współczucia, tylko pełne napięcia wyczekiwanie na jej odpowiedź.

– No jasne. Kto o tym nie marzy?

– Cóż, mogę cię zapewnić, że tym, którzy już są obrzydliwie bogaci, raczej się to nie przytrafia. Ale masz rację, większość ludzi na pewnym etapie życia miewa takie fantazje. Jednak praktycznie nikomu nie udaje się ich urzeczywistnić. Z tej prostej przyczyny, że nie jest w stanie.

LuAnn uśmiechnęła się rozbrajająco.

– Ale sto dolców dziennie też piechotą nie chodzi.

Jackson gładził się przez chwilę po brodzie, potem odchrząknął i zapytał:

– LuAnn, czy zdarza ci się grać na loterii?

Zaskoczyło ją trochę to pytanie, ale odpowiedziała bez wahania:

– Od czasu do czasu. Tutaj wszyscy to robią. Ale można się na tym nieźle przejechać. Duane gra co tydzień, potrafi przepuścić pół wypłaty… To znaczy, kiedy coś zarobi, a to nieczęsto mu się zdarza. Jest święcie przekonany, że kiedyś wygra. Typuje zawsze te same numery. Mówi, że mu się wyśniły. A ja mu na to, że jest głupszy od buta. Czemu pan pyta?

– A grywasz w krajowe lotto?

– Mówi pan o tym na cały kraj?

Jackson kiwnął głową. Przewiercał ją wzrokiem.

– Tak – powiedział powoli – właśnie o tym mówię.

– Raz na jakiś czas. Ale prawdopodobieństwo trafienia jest takie małe, że prędzej przespaceruję się po Księżycu, niż coś w to wygram.

– Całkowicie się z tobą zgadzam. Na przykład w tym tygodniu prawdopodobieństwo, że padnie główna wygrana, jest jak jeden do trzydziestu milionów.

– Właśnie o to mi chodzi. Ja tam już wolę dolarowe zdrapki. Na nich ma się przynajmniej szansę zainkasować dwadzieścia szybkich dolców. Zawsze mówię, że nie ma sensu wyrzucać pieniędzy w błoto, zwłaszcza kiedy się ich nie ma.

Jackson oblizał wargi i nie odrywając od niej oczu, oparł się łokciami o biurko.

– A co byś zrobiła, gdybym ci powiedział, że potrafię zdecydowanie zwiększyć twoje szanse wygrania na loterii? – Wpatrywał się w nią wyczekująco.

– Słucham? – Jackson milczał.

LuAnn rozejrzała się dookoła, jakby szukała wzrokiem ukrytej gdzieś kamery. – Co to ma wspólnego z pracą? Panie, ja tu nie przyszłam gadać po próżnicy.

– Mówiąc ściślej – podjął Jackson, nie zwracając uwagi na jej gniewny ton – co byś zrobiła, gdybym zwiększył twoje szanse wygrania do stu procent? No, co byś zrobiła?

– To jakiś żart?! – wybuchnęła LuAnn. – Można by pomyśleć, że Duane za tym stoi. Mów pan lepiej, o co tu właściwie chodzi, zanim na dobre wyjdę z siebie.

– To nie żart, LuAnn.

LuAnn podniosła się z fotela.

– Widzę, że tu się kroi jakaś grubsza sprawa i nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Nic! Nawet za sto dolców dziennie – wyrzuciła z siebie z głębokim obrzydzeniem zmieszanym z jeszcze głębszym rozczarowaniem, bo oto rozwiewały się w oczach jej nadzieje na zarobienie tysiąca dolarów. Podniosła z podłogi nosidełko z Lisa, swoją torbę i odwróciła się, by ruszyć do drzwi.

– Gwarantuję ci, że wygrasz na loterii, LuAnn – doszedł ją cichy głos Jacksona. – Gwarantuję ci, że wygrasz minimum pięćdziesiąt milionów dolarów.

Zatrzymała się jak wryta. Nie słuchając głosu rozsądku, który kazał jej brać nogi za pas i czym prędzej się stąd wynosić, odwróciła się powoli twarzą do Jacksona.

Nie poruszył się. Dalej siedział ze złożonymi jak do pacierza dłońmi za biurkiem.

– Koniec z Duane’ami, koniec z nocnymi zmianami w zajeździe dla ciężarówek, koniec z martwieniem się, skąd wziąć na jedzenie i czyste ubranka dla córeczki. Będziesz mogła mieć wszystko, czego tylko zapragniesz. Wyjechać, dokąd zechcesz. Stać się, kim zechcesz. – Mówił wciąż cicho i spokojnie.

– Mógłby mi pan zdradzić, jak się to robi?

Pięćdziesiąt milionów dolarów, powiedział?! Boże Wszechmogący! Oparła się jedną ręką o drzwi, bo zakręciło jej się w głowie.

– Wpierw musisz mi odpowiedzieć na pytanie.

– Jakie pytanie?

Jackson rozłożył ręce.

– Czy chcesz być bogata?

– Na mózg panu padło czy jak?! Siły mi nie brakuje i ostrzegam, że jeśli zacznie pan coś kombinować, to tak pana kopnę w ten wyleniały zadek, że wyleci pan stąd na zbity pysk aż na ulicę razem z tą połówką rozumu, z którą się pan dzisiaj obudził.

– Mam przez to rozumieć, że nie? – zapytał.

LuAnn energicznym ruchem głowy odrzuciła na bok długie włosy i przeniosła nosidełko z Lisa z prawej do lewej ręki. Mała popatrywała to na matkę, to na Jacksona, zupełnie jakby śledziła w skupieniu ich burzliwą konwersację.

– Słuchaj pan, dobrze wiem, że nie możesz mi niczego takiego zagwarantować. Wychodzę więc i dzwonię do czubków, żeby po pana przyjechali.

Jackson spojrzał na zegarek, podszedł do telewizora i włączył go.

– Za minutę rozpoczyna się losowanie krajowej loterii. Co prawda do wygrania jest dzisiaj tylko milion dolarów, ale możemy je potraktować jako lekcję poglądową. Nic na tym nie korzystam, robię to tylko dla celów demonstracyjnych, by rozwiać twój całkowicie zrozumiały sceptycyzm.

LuAnn spojrzała na ekran. Poszła właśnie w ruch maszyna losująca. Rozpoczynało się ciągnienie loterii. Jackson zerknął na nią z ukosa.

– Dzisiaj wylosowane zostaną kolejno numery osiem, cztery, siedem, jeden, dziewięć i sześć.

Wyciągnął z kieszeni kartkę i długopis i zapisał numery, które przed chwilą wymienił. Wręczył kartkę LuAnn.

Z trudem stłumiła wybuch śmiechu, z ust wyrwało jej się tylko głośne parsknięcie. Odeszła ją ochota do śmiechu, kiedy prowadzący zakomunikował, że pierwszym wylosowanym numerem jest osiem. Potem maszyna wypluła, jedną po drugiej, kulki z numerami cztery, siedem, jeden, dziewięć i sześć i ogłoszono oficjalnie zwycięską kombinację. LuAnn popatrzyła z pobladłą twarzą na karteczkę, a potem znowu na liczby widniejące na ekranie telewizora.

Jackson wyłączył odbiornik.

– Ufam, że nie wątpisz już w moje możliwości. Może więc wrócimy do mojej oferty.

LuAnn oparła się o ścianę. W głowie jej huczało jak w ulu. Patrzyła na telewizor. Nie dostrzegała żadnych podłączonych do niego kabli ani urządzeń, które mogłyby pomóc temu człowiekowi w przewidzeniu wyniku. Żadnego magnetowidu. Tylko przewód zasilający biegnący do ściennego gniazdka sieciowego. Przełknęła z trudem ślinę i przeniosła wzrok na Jacksona.

– Jak pan to, u diabła, zrobił? – zapytała schrypniętym, wystraszonym głosem.

– Tego nie musisz wiedzieć. Odpowiedz tylko, proszę, na moje pytanie. – Podniósł trochę głos.

Odetchnęła głęboko, starając się zapanować nad roztrzęsionymi nerwami.

– Pyta mnie pan, czy zgadzam się zrobić coś nieuczciwego. A więc mówię panu prosto z mostu, że nie. Nie przelewa mi się, ale przestępcą nie jestem.

– A kto mówi, że to nieuczciwe?

– Pan wybaczy, twierdzi pan, że w gwarantowaniu komuś wygranej na loterii nie ma nic nieuczciwego?! Mnie to wygląda na gruby przekręt! Wydaje się panu, że jak biorę gówniane roboty, to zaraz jestem głupia gęś?!

– Wręcz przeciwnie. Bardzo wysoko oceniam twoją inteligencję. Dlatego właśnie cię tu zaprosiłem. Przecież ktoś musi wygrać te pieniądze, LuAnn. Dlaczego nie miałabyś to być ty?

– Bo to nieuczciwe, ot, dlaczego!

– A kogo byś konkretnie skrzywdziła, wygrywając? Poza tym, z praktycznego punktu widzenia, nie będzie można mówić o nieuczciwości, jeśli nikt się nie dowie, jak do tej wygranej doszło.

– Wystarczy, że ja wiem.

Jackson westchnął.

– Szlachetna postawa. Ale naprawdę chcesz spędzić resztę życia u boku Duane’a?

– On swoje dobre strony też ma.

– Doprawdy? Zechciałabyś mi je wyliczyć?

– A idź pan do diabła! Wracając do domu, wstąpię chyba na policję. Mam znajomego gliniarza. Założę się, że bardzo się zainteresuje, jak mu o tym wszystkim opowiem. – LuAnn odwróciła się i sięgnęła do gałki u drzwi.

Na tę właśnie chwilę czekał Jackson.

– A więc Lisa będzie się wychowywała w rozpadającej się przyczepie w środku lasu. – Powiedział, jeszcze bardziej podnosząc głos. – Twoja córeczka, jeśli wdała się w matkę, będzie śliczną dziewczyną. Osiągnie pewien wiek, zaczną się nią interesować młodzi ludzie, rzuci szkołę, gdzieś tam po drodze zajdzie może w ciążę, cykl zacznie się od nowa. Tak było z twoją matką? – Zawiesił na chwilę głos. – Tak było z tobą? – dodał bardzo cicho.

LuAnn odwróciła się do niego powoli. Oczy miała szeroko otwarte, błyszczące.

Jackson patrzył na nią współczująco.

– Tak będzie, LuAnn. Dobrze wiesz, że mam rację. Jakie perspektywy macie z tym człowiekiem ty i Lisa? A jeśli nie z nim, to z innym Duane’em, a potem z jeszcze innym? Żyjesz w nędzy, umrzesz w nędzy i to samo czeka twoją córeczkę. Nic tego nie zmieni. Wiem, to niesprawiedliwe, ale fakt pozostaje faktem. Ludzie, którzy nigdy nie znajdowali się w twojej sytuacji, powiedzieliby pewnie, że powinnaś się spakować i odejść. Zabrać córeczkę i wyjechać. Ale nie powiedzieliby ci, jak masz to zrobić. Skąd wziąć pieniądze na przejazd autobusem, na noclegi w motelach, na jedzenie? Kto przypilnuje ci dziecka, kiedy będziesz szukała pracy, i potem, kiedy już ją znajdziesz, o ile w ogóle ci się to uda. – Jackson pokręcił ze współczuciem głową i nie spuszczając z LuAnn oka, podparł się ręką pod brodę. – Na policję możesz naturalnie pójść. Ale kiedy z nimi wrócisz, tutaj nikogo już nie będzie. A myślisz, że ci uwierzą na słowo? – Skrzywił się sceptycznie. – A gdyby nawet uwierzyli, to co osiągniesz? Zaprzepaścisz życiową szansę. Przepadnie ci jedyna okazja wyrwania się z bagna, w którym tkwisz po uszy.

Potrząsnął ze smutkiem głową, jakby chciał powiedzieć: „Opamiętaj się, dziewczyno, nie rób takiego głupstwa”.

LuAnn mocniej ścisnęła rączki nosidełka i zaczęła nim kołysać, by uspokoić wiercącą się, pobudzoną Lisę.

– Skoro już mowa o marzeniach, panie Jackson, to ja mam takie. I to wspaniałe. Cholernie wspaniałe. – Głos jej drżał. Lata syzyfowej walki z przeciwnościami losu zahartowały wewnętrznie nie LuAnn Tyler, ale teraz czuła się wstrząśnięta słowami Jacksona, a raczej zawartą w nich prawdą.

– Wiem o tym. Powiedziałem już, że uważam cię za osobę inteligentną, a przebieg naszego spotkania tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. Zasługujesz na więcej, i to o wiele więcej, niż masz. Ale ludzie rzadko osiągają w życiu to, na co zasługują. Podsuwam ci sposób na zrealizowanie twoich wspaniałych marzeń. – Niespodziewanie pstryknął palcami. – Ot, tak.

W oczach LuAnn pojawiła się nagle czujność.

– A skąd mam wiedzieć, czy nie jest pan przypadkiem z policji i po prostu nie próbuje mnie podejść? Nie uśmiecha mi się wylądować w więzieniu. Za żadne pieniądze!

– Byłby to przecież klasyczny przypadek prowokacji. Żaden sąd nie uznałby twojej winy. Poza tym jaki interes miałaby policja w knuciu przeciwko tobie takiej wydumanej intrygi?

LuAnn oparła się o drzwi. Serce waliło jej jak młotem, gubiło rytm.

Jackson wstał.

– Wiem, nie znasz mnie, ale zapewniam cię, że do swoich przedsięwzięć podchodzę bardzo, bardzo poważnie. Nigdy nie robię niczego, co nie ma mocnego uzasadnienia. Nie ściągałbym cię tutaj dla głupiego żartu, a już na pewno nie traciłbym na takie zabawy swojego cennego czasu. – W głosie Jacksona pobrzmiewał ton władczej pewności siebie, a jego oczy wwiercały się w LuAnn z intensywnością, której nie sposób było zignorować.

– Dlaczego właśnie ja? Dlaczego ze wszystkich ludzi na tym popieprzonym świecie wybrał pan akurat mnie? – zapytała niemal błagalnym tonem.

– Dobre pytanie. Ale, po pierwsze, nie mogę ci na nie w tej chwili odpowiedzieć, a po drugie – to nieistotne.

– Skąd może mieć pan pewność, że wygram?

Jackson zerknął na telewizor.

– W wynik nie powinnaś powątpiewać, chyba że twoim zdaniem miałem niebywale szczęście.

– Ha! W tej chwili powątpiewam we wszystko, co słyszę. No więc, co będzie, jeśli w to wejdę i nie wygram?

– A co masz do stracenia?

– Dwa dolce, które na początek trzeba zainwestować, żeby w ogóle wziąć udział w grze, ot co! Dla pana może to śmieszna suma, ale dla mnie tydzień przejazdów autobusem!

Jackson wyciągnął z kieszeni cztery banknoty jednodolarowe i wręczył je LuAnn.

– A więc uważaj to ryzyko za wyeliminowane, i to ze stuprocentową nawiązką.

Potarła pieniądze między palcami.

– Ciekawi mnie, jaki pan ma w tym interes. Za stara trochę jestem, żeby jeszcze wierzyć w dobre wróżki i spełnianie się życzeń wypowiadanych na widok spadającej gwiazdy. Oczy LuAnn były już przytomne i skupione.

– Jeszcze jedno dobre pytanie, lecz stanie się aktualne dopiero wtedy, kiedy zgodzisz się wziąć w tym udział. Ale masz rację: nie robię tego z dobroci serca. – Ironiczny uśmieszek przemknął mu przez wargi. – To transakcja handlowa. A na wszystkich dobrych transakcjach zyskują obie strony. I sądzę, że zyski z tego przedsięwzięcia mile cię zaskoczą.

LuAnn wsunęła banknoty do torebki.

– Jeśli oczekuje pan ode mnie odpowiedzi w tej chwili, to zdecydowanie odmawiam.

– Zdaję sobie sprawę, że moja propozycja niesie ze sobą potencjalne komplikacje. Dam ci więc czas do namysłu. – Zapisał na karteczce numer bezpłatnej linii telefonicznej i pokazał go LuAnn. – Ale decyzję musisz podjąć szybko. Do comiesięcznego ciągnienia loterii pozostały cztery dni. Muszę znać twoją odpowiedź najpóźniej o dziesiątej rano pojutrze. Pod tym numerem złapiesz mnie wszędzie, o każdej porze dnia i nocy.

– A jeśli za dwa dni też odmówię, a tak prawdopodobnie będzie? – spytała, spoglądając na karteczkę.

Jackson wzruszył ramionami.

– Wtedy na loterii wygra ktoś inny, LuAnn. Ktoś inny stanie się bogatszy o co najmniej pięćdziesiąt milionów dolarów i na pewno nie będą go z tego powodu dręczyły wyrzuty sumienia, zapewniam cię. – Uśmiechnął się dobrodusznie. – Wierz mi, mnóstwo ludzi z pocałowaniem ręki zajęłoby twoje miejsce. Z pocałowaniem ręki. – Wcisnął jej w garść kartkę z numerem telefonu. – Pamiętaj, moja oferta stanie się nieaktualna nieodwołalnie pojutrze, minutę po dziesiątej rano. – Nie wspomniał, rzecz jasna, że jeśli LuAnn odmówi, będzie ją musiał niezwłocznie zabić. Przez twarz przemknął mu cień, ale po chwili już z uśmiechem otwierał przed LuAnn drzwi, zerkając przy tym na Lisę. Mała przestała się wiercić i patrzyła na niego szeroko rozwartymi ślepkami. – Wykapana mama. Mam nadzieję, że rozum też po tobie odziedziczyła. – Kiedy LuAnn przekraczała próg, dorzucił: – Dziękuję, że przyszłaś, LuAnn. Miłego dnia życzę.

– Dlaczego wciąż mi się wydaje, że wcale nie nazywa się pan Jackson? – spytała, posyłając mu przenikliwe spojrzenie.

– Mam szczerą nadzieję, LuAnn, że wkrótce się do mnie odezwiesz. Lubię patrzeć, jak szczęście uśmiecha się do ludzi, którzy na to zasługują. A ty? – Cicho zamknął za nią drzwi.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wracając autobusem do domu, LuAnn z równą troskliwością hołubiła Lisę, co i karteczkę z numerem telefonu. Miała bardzo nieprzyjemne uczucie, że wszyscy współpasażerowie doskonale wiedzą, co jej się dzisiaj przydarzyło, i bardzo surowo osądzają postawę, jaką przyjęła. Jakaś objuczona plastikowymi siatkami na zakupy starsza kobieta w wyświechtanym płaszczu i opadających, dziurawych podkolanówkach, wlepiała w nią nieprzychylny wzrok. LuAnn nie była pewna, czy kobieta patrzy tak na nią, bo naprawdę wie o spotkaniu, czy też po prostu zazdrości jej młodego wieku, urody i udanego dziecka.

Odchyliła się na oparcie siedzenia i popuściła wodzy wyobraźni, rozważając możliwe konsekwencje przyjęcia bądź odrzucenia propozycji Jacksona. Nieskorzystanie z oferty wiązało się, co prawda, z pewnymi następstwami, a w tle każdego majaczyły fizjonomie daunopodobnych osobników, ale jej przyjęcie również rodziło swego rodzaju problemy. Gdyby rzeczywiście wygrała i stała się niewyobrażalnie bogata, to jak powiedział mężczyzna, mogłaby mieć wszystko. Wszystko! Jechać, dokąd zechce. Robić, na co ma ochotę. Boże! Na myśl o takiej nieskrępowanej wolności, od której dzielą ją tylko cztery dni i jedna rozmowa telefoniczna, o mało nie zerwała się z miejsca, by pląsać w wąskim przejściu między siedzeniami autobusu i krzyczeć z radości. Podejrzenie, że ma do czynienia z jakimś kantem albo dziwacznym żartem, odrzuciła. Jackson nie chciał od niej wyciągnąć żadnych pieniędzy. Zresztą skąd by je wzięła. Nic nie wskazywało również na to, że oczekuje od niej w zamian jakichś usług seksualnych, chociaż pełne warunki umowy nie zostały jej jeszcze przedstawione. Jednak nie odniosła wrażenia, że Jackson jest zainteresowany jej wdziękami. Nie próbował jej dotykać, nie wygłaszał komentarzy na temat przymiotów jej ciała i wydawał się człowiekiem pod każdym względem profesjonalnym i poważnym. Jeśli był czubkiem, to odwalił kawał porządnej roboty, udając przed nią normalnego. Poza tym wynajęcie pomieszczenia, zatrudnienie sekretarki, i tak dalej, musiało go coś kosztować. Jeśli nawet Jackson był umysłowo chory, to stanowczo miewał nawroty normalności. Pokręciła głową. I przewidział bezbłędnie wszystkie numery, jakie padną w losowaniu, zanim jeszcze wypluła je maszyna. Temu nie da się zaprzeczyć. Jeśli więc mówił prawdę, to sęk tylko w tym, że jego propozycja ocierała się o nielegalność, o przekręt, a co to znaczyło, wolała nie myśleć. Był to poważny problem. Co będzie, jeśli się zgodzi, a potem wszystko się wyda i zostanie przyłapana na oszustwie? Powędruje do więzienia, kto wie, czy nie na resztę życia. Co stanie się wtedy z Lisa? Euforia opadła. Jak większość ludzi marzyła często o zdobyciu fortuny. Ta wizja nieraz pomagała jej przetrwać trudne chwile i nie załamać się. Ale w swoich marzeniach nie kojarzyła nigdy tej fortuny z kulą i łańcuchem. Cholera – mruknęła pod nosem. Wybór między niebem a piekłem. No i jakie warunki postawi Jackson? Nie miała wątpliwości, że ten człowiek zażąda bardzo wysokiej ceny za przeobrażenie jej z nędzarki w księżniczkę.

No więc, co by zrobiła, gdyby przyjęła propozycję i naprawdę wygrała? Taką wolność łatwo sobie wyobrażać, smakować, słyszeć, czuć. Co innego korzystać z niej w rzeczywistości. Podróże po świecie? Nigdy nie ruszyła się na krok z Rikersville, które najbardziej znane było z dorocznego targu i śmierdzących rzeźni. Na palcach jednej ręki mogła policzyć, ile razy jechała windą. Nigdy nie miała domu ani samochodu. Prawdę mówiąc, niczego nigdy nie miała. Żaden bank nie prowadził konta na jej nazwisko. Potrafiła jako tako czytać, pisać i mówić po angielsku, ale z pewnością nie była kandydatką do wyższych sfer. Jackson powiedział, że mogłaby mieć wszystko. Ale czy tak w istocie było? Czy naprawdę można wyłowić żabę z kałuży, przenieść ją do francuskiego zamku i spodziewać się, że coś z tego będzie? Ale nie musiała tego wszystkiego robić, wprowadzać do swojego życia tak drastycznych zmian, stawać się czymś i kimś, kim zdecydowanie nie była. Wzdrygnęła się.

W tym rzecz – pomyślała. Odgarnęła włosy z twarzy, pochyliła się nad Lisa i przesunęła palcami po czole córeczki. Odetchnęła głęboko, wciągając w płuca słodkie wiosenne powietrze wpływające przez otwarte okno autobusu. Chodzi o to, że rozpaczliwie pragnęła stać się kimś innym, kimś zupełnie różnym od osoby, którą teraz była. Przez całe życie przeczuwała, wierzyła i miała nadzieję, że pewnego dnia zrobi coś w tym kierunku. Jednak z każdym mijającym rokiem ta nadzieja coraz bardziej blakła, stawała się jak sen, który z czasem ją opuści i uleci, i pod koniec, jako skurczona, pomarszczona właścicielka szybko gasnącego życia, nieciekawego życia, nie będzie już nawet pamiętała, że kiedykolwiek snuła takie marzenia. Z każdym dniem wizja tej ponurej przyszłości stawała się coraz wyraźniejsza, jak obraz na ekranie telewizora, do którego przyłączono w końcu antenę.

Teraz wszystko raptownie się zmieniło. Autobus podskakiwał na wyboistej szosie, a ona wpatrywała się w numer telefonu. Wkrótce wysiądzie z Lisa u wylotu gruntowej drogi, która zaprowadzi je do obskurnej przyczepy kempingowej, gdzie na ich powrót w niewątpliwie podłym nastroju czeka zapyziały Duane Harvey. Zażąda pieniędzy na piwo. Humor jej się poprawił, kiedy przypomniała sobie o czterech dodatkowych dolarach, które wiozła w kieszeni. Znajomość z panem Jacksonem przyniosła już pierwszą korzyść. Na początek pozbędzie się z domu Duane’a, żeby w spokoju przemyśleć sprawę. Dzisiaj w Squat and Gobble, jego ulubionej knajpie, jest wieczór promocji piwa. Jeśli da mu dwa dolary, Duane uchla się do nieprzytomności. Spojrzała przez okno na świat budzący się po zimie do życia. Wiosna. Nowy początek. Może i dla niej? Początek, który nastąpi za dwa dni o dziesiątej rano. Przez długą chwilę patrzyły sobie z Lisa w oczy, a potem wymieniły czułe uśmiechy. LuAnn przytuliła córeczkę do piersi, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać, bo ochotę miała i na jedno, i na drugie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Skrzypnęły spaczone drzwi siatkowe i LuAnn weszła z Lisa na ręku do przyczepy. Było tu ciemno, zimno i cicho. Duane chyba jeszcze spał. Jednak, przeciskając się wąskim korytarzykiem, oczy i uszy miała otwarte na każde poruszenie i dźwięk. Bała się nie tyle Duane’a, ile tego, że ją znienacka zaskoczy. W uczciwej walce bez trudu dawała mu radę. Nieraz już porządnie oberwał, kiedy zaszurał do niej po pijanemu. Na trzeźwo nie rwał się zazwyczaj do rękoczynów. A powinien być teraz trzeźwy, a raczej znajdować się w stanie zbliżonym do trzeźwości, bo całkowicie wytrzeźwieć zazwyczaj mu się nie udawało. Dziwnie było pozostawać w związku z kimś, w kim widzi się całkowite przeciwieństwo swojego ideału. Potrafiłaby jednak wymienić z dziesięć innych kobiet trwających w podobnych układach, których fundamentem są bardziej względy ekonomiczne, ograniczony wybór, a przede wszystkim przyzwyczajenie, niż coś, co choćby z grubsza przypominało głębsze uczucie. Owszem, składano jej inne oferty, ale korzystając z nich, wpadłaby tylko z deszczu pod rynnę.

Usłyszawszy pochrapywania dolatujące z maleńkiej sypialni, zatrzymała się i wsunęła tam głowę. Zaparło jej dech w piersiach, kiedy rozróżniła na łóżku zarysy dwóch ciał. Z prawej strony leżał Duane, spod koca wystawała mu tylko głowa. Druga osoba przykryta była z głową, jednak dwa wybrzuszenia koca na wysokości klatki piersiowej sugerowały, że nie jest to żaden z kumpli od butelki Duane’a, odsypiający tu popijawę.

Lu Ann, stąpając na palcach, przeszła korytarzem do łazienki, zostawiła tam nosidełko z popatrującą niespokojnie Lisa i zamknęła drzwi. Chciała oszczędzić małej widoku tego, co się tu za chwilę rozpęta. Kiedy wróciła do sypialni, Duane dalej chrapał w najlepsze, ale ciało obok zmieniło pozycję i spod koca wysypały się ciemno-rude włosy. W sekundę później LuAnn chwytała już za nie pełną garścią i ciągnąc z całych sił, wywlekała nieszczęsną właścicielkę gęstych, długich pukli z łóżka z zamiarem ciśnięcia nią o ścianę.

– O, cholera! – wrzasnęła kobieta, szorując nagimi pośladkami po szorstkiej, wytartej wykładzinie, po której ciągnęła ją za włosy wściekła LuAnn. – Cholera, LuAnn, puszczaj!

– Shirley, ty zdziro – wysapała LuAnn, oglądając się na nią przez ramię – mówiłam, że jak cię tu jeszcze raz przydybię na szlajaniu, to Bóg mi świadkiem, kark przetrącę!

– Duane! Weź jej coś powiedz! Zwariowała! – zawyła Shirley, próbując rozpaczliwie wyszarpnąć swoje włosy z dłoni LuAnn.

Shirley była niska i miała ze dwadzieścia funtów nadwagi. Jej tłuste uda i duże obwisłe piersi przelewały się podczas tej szamotaniny w tę i we w tę, plaskając o siebie rytmicznie.

Kiedy kobiety, w drodze do drzwi sypialni, przesuwały się obok Duane’a, ten się ocknął.

– Co tu się wyprawia? – wymamrotał zaspanym głosem.

– Cicho siedź! – warknęła LuAnn.

Duane, ogarnąwszy przytomniejącym wzrokiem sytuację, sięgnął do nocnej szafki po paczkę marlboro. Przypalając sobie papierosa, uśmiechnął się do Shirley.

– Już wychodzisz, Shirley? – Odgarnął z czoła opadające strąkami włosy i zaciągnął się z lubością dymem.

Wywlekana z sypialni Shirley wybałuszyła na niego oczy. Na jej pucołowate policzki wystąpił burgundowy rumieniec.

– Ty gnoju!

Duane posłał jej ręką pożegnalnego całusa.

– Ja też cię kocham, Shirl. Dzięki, że wpadłaś. Fajnie było. – Zarechotał i podciągnąwszy się na łóżku do pozycji siedzącej, klepnął się po udzie. W chwilę potem LuAnn i Shirley zniknęły za drzwiami.

Porzuciwszy Shirley na podwórku pod przerdzewiałym fordowskim silnikiem, LuAnn zawróciła do przyczepy.

– Połowę włosów mi wyrwałaś, suko! – wrzasnęła za nią Shirley, zbierając się z ziemi. LuAnn szła dalej, nie oglądając się za siebie. – Moje ubranie! Oddawaj mi, cholera, ubranie, LuAnn.

LuAnn zatrzymała się i odwróciła.

– Nie było ci potrzebne przed chwilą, nie widzę więc powodu, dla którego miałabyś go potrzebować teraz.

– Nie mogę tak wrócić do domu.

– To nie wracaj do domu. – LuAnn wspięła się po schodkach z pustaków do przyczepy i zatrzasnęła za sobą drzwi.

W korytarzyku czekał na nią Duane. Był w bokserkach, z kącika ust zwisało mu wygasłe marlboro.

– Mężczyzna wie, że żyje, jak potłuką się o niego dwie dupeńki. Podrajcowało mnie. Może byśmy tak wykręcili numerek? No, malutka, daj buźki. – Uśmiechnął się lubieżnie i chciał otoczyć ramieniem jej długą szyję. Nie zdążył. Pięść LuAnn trafiła go w zęby. Ból, choć silny, na skali cierpienia nie mógł się nawet równać z tym, jaki wywołało kolano lądujące w następnej chwili między jego nogami. Duane zgiął się wpół i z nieludzkim skowytem osunął ciężko na podłogę.

– Wytnij mi jeszcze jeden taki numer, Duane – ostrzegła LuAnn, pochylając się nad nim – a Bóg mi świadkiem, oberwę ci go, wrzucę do kibla i spuszczę wodę.

– Durna baba – na wpół wykrztusił, na wpół wyskamlał Duane, trzymając się kurczowo za krocze. Krew ciekła mu po brodzie.

LuAnn chwyciła go za policzki i ścisnęła z całych sił.

– Nie, to ty jesteś dureń, jeśli myślisz, że będę przymykała oczy na ten burdel.

– Nie jesteśmy małżeństwem.

– Owszem, ale żyjemy ze sobą. Mamy dziecko. I ta przyczepa jest tak samo moja jak twoja.

– Shirl nic dla mnie nie znaczy. Co się tak pieklisz? – Trzymając się wciąż za przyrodzenie, podniósł na nią zbolały wzrok. W kącikach oczu zaczynały mu się zbierać łzy.

– Bo ta mała, tłusta klucha potruchta zaraz z ozorem do sklepu, do salonu piękności, do tej twojej przeklętej Squat and Gobble i wypaple wszystko każdemu, kto będzie chciał słuchać, a ja wyjdę na ostatnią kretynkę.

– Trzeba mnie było nie zostawiać rano samego. – Podźwignął się z trudem z podłogi. – To twoja wina. Przyszła z jakąś sprawą do ciebie. Co miałem robić?

– Nie wiem, Duane, może poczęstować ją kawą zamiast swoim kutasem.

– Nie czuję się najlepiej, mała. Poważnie. – Oparł się o ścianę.

– To najlepsza wiadomość, jaką dzisiaj usłyszałam. Przepchnęła się bezceremonialnie obok niego, żeby zajrzeć do Lisy. Po chwili znowu przed nim przeparadowała, skręciła do sypialni i zdarła pościel z łóżka.

Duane obserwował spode łba jej krzątaninę zza otwartych drzwi.

– Tak, nie krępuj się, wyrzuć wszystko. Co mi tam, ty to kupowałaś.

– Oddaję je do – Wandy do wyprania! – warknęła, nie spoglądając na niego. – Jeszcze by brakowało, żebym dokładała do twojego kotłowania się z dziwkami.

Coś zielonego mignęło jej pod materacem, kiedy uniosła go, żeby zdjąć prześcieradło. Ściągnęła materac z łóżka i obejrzała się na Duane’a.

– A to co, u licha?! – spytała ostro.

Duane łypnął na nią krzywo. Wszedł powoli do sypialni, wygarnął z odsłoniętej ramy paczki banknotów i upchnął je do papierowej torby leżącej na stoliku obok łóżka. Zamykając torbę, spojrzał jej wyzywająco w oczy.

– Powiedzmy, że wygrałem na loterii – burknął arogancko.

Zesztywniała na te słowa, zupełnie jakby ktoś dał jej w twarz. Przez chwilę miała wrażenie, że zaraz zemdleje i runie jak długa na podłogę. Czyżby rzeczywiście za tym wszystkim stał Duane? Czyżby był w zmowie z Jacksonem? Nie, to niemożliwe. Doszła szybko do siebie i założyła ręce na piersi.

– Nie chrzań, Duane. Skąd to masz?

– Powiedzmy, że to dobry powód, żebyś była dla mnie miła i zamknęła gębę na kłódkę.

Wypchnęła go ze złością z pokoju, trzasnęła drzwiami i zasunęła skobel. Przebrała się w dżinsy, mokasyny i bawełnianą koszulkę, a potem szybko spakowała torbę turystyczną. Wychodząc z pokoju, natknęła się na Duane’a, który czekał w korytarzyku z papierową torbą w ręku. Minęła go, otworzyła drzwi do łazienki i chwyciła nosidełko z Lisa. Z brudną pościelą i torbą turystyczną w drugiej ręce ruszyła do drzwi frontowych.

– Dokąd się wybierasz, LuAnn?

– Nie twój zakichany interes.

– Długo jeszcze będziesz stroić te fochy? Kopnęłaś mnie w jaja, a ja się na ciebie nie boczę, prawda? Już o tym zapomniałem.

Odwróciła się na pięcie.

– Duane, z ciebie jest chyba największy przygłup na tym świecie.

– Naprawdę? A ty za kogo się masz? Za księżnę Di? Gdyby nie ja, ty i Lisa nie miałybyście nawet gdzie mieszkać. Przyjąłem cię pod swój dach, bo żal mi się ciebie zrobiło. – Przypalił sobie drugiego papierosa, przezornie trzymając się poza zasięgiem jej pięści. Rzucił zapałkę na zniszczoną wykładzinę. – A więc zamiast się na mnie wyżywać, może okazałabyś mi trochę wdzięczności. – Potrząsnął papierową torbą z pieniędzmi. – Tam, skąd to mam, jest tego dużo więcej, malutka. Nie będę się już gnieździł w tej zasyfionej norze. Nie będę już potrzebował łaski ani twojej, ani nikogo. Słyszysz?

Otworzyła drzwi frontowe.

– Okażę ci wdzięczność, Duane, i to od razu. Wiesz, w jaki sposób? Odejdę stąd, bo jeszcze trochę, a nie wytrzymam i cię zabiję!

Lisa, przestraszona gniewnym głosem matki, zaczęła płakać. Pewnie myślała, że to na nią krzyczą. LuAnn pocałowała małą i zeszła po schodkach, nucąc uspokajająco do jej uszka.

Duane, odprowadzając wzrokiem maszerującą przez błotniste podwórko LuAnn, podziwiał jej kształtny tyłeczek opięty ciasnymi dżinsami. Rozejrzał się za Shirley, ale ta, choć goła, najwyraźniej wolała dać nogę.

– Kocham cię, mała! – krzyknął za LuAnn, szczerząc w uśmiechu zęby.

– Idź do diabła, Duane.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W centrum handlowym ruch panował znacznie większy niż poprzedniego dnia. LuAnn, rada z tego tłoku, szerokim łukiem obeszła biuro, w którym była wczoraj, ale mijając je, nie omieszkała rzucić okiem na drzwi. Za osadzonymi w nich szklanymi szybkami było ciemno. Jeśli spróbuje je otworzyć, pewnie nie ustąpią. Nie przypuszczałaby po jej wyjściu Jackson długo tam jeszcze zabawił. Prawdopodobnie była jego jedyną „klientką”.

Zadzwoniła do pracy i powiedziała, że jest chora, a potem spędziła bezsenną noc u przyjaciółki, patrząc na przemian to na księżyc w pełni, to na malutkie usteczka śpiącej smacznie Lisy, przez które przewijały się wszystkie odcienie grymasów od uśmiechu po płaczliwą podkówkę. Postanowiła w końcu, że nie podejmie decyzji w sprawie propozycji Jacksona, dopóki nie zbierze bliższych informacji. Jedno wiedziała już na pewno, nie pójdzie na policję. Nie potrafiłaby niczego udowodnić, a kto by jej bez tego uwierzył? Nie znajdowała argumentów, które przemawiałyby za podjęciem takiego kroku, za to odwodzących ją od niego potrafiłaby wyliczyć przynajmniej pięćdziesiąt milionów. Jej wyczucie dobra i zła zaczynało się nieuchronnie rozmywać pod naporem pokusy wynikającej z faktu, że być może stoi wobec niepowtarzalnej szansy niewiarygodnego, błyskawicznego wzbogacenia się. Wolałaby, żeby sytuacja była bardziej czarnobiała. Jednak ostatni incydent z Duane’em utwierdził ją w przekonaniu, że nie może pozwolić, by Lisa dorastała w takim środowisku. Coś trzeba było poświęcić.

Biuro centrum handlowego znajdowało się na końcu korytarza, w południowej części budynku. LuAnn pchnęła drzwi i weszła do środka.

– LuAnn?! LuAnn obejrzała się. Za kontuarem stał schludnie ubrany młody mężczyzna – czarne spodnie, koszula z krótkim rękawem, krawat. Podniecony, wyciskał raz po raz długopis trzymany w prawej ręce. LuAnn nie kojarzyła jego twarzy.

Młodzieniec wyskoczył zza lady.

– Widzę, że mnie nie pamiętasz. Johnny Jarvis jestem. Teraz już John.

Wyciągnął rękę, a potem uśmiechnął się i porwał LuAnn w objęcia, wyściskał serdecznie i przez dłuższą chwilę zachwycał się Lisa. LuAnn wyjęła z torby mały kocyk, posadziła na nim córeczkę i dała jej pluszowe zwierzątko do zabawy.

– Nie wierzę własnym oczom, Johnny. Nie widziałam cię od… odkąd? Od szóstej klasy?

– Ty byłaś w siódmej, ja w dziewiątej.

– Dobrze wyglądasz. Naprawdę. Od dawna tu pracujesz?

Jarvis uśmiechnął się z dumą.

– Po ukończeniu szkoły średniej poszedłem go college’u społecznego i zrobiłem tam dyplom interdyscyplinarny. W centrum pracuję od dwóch lat. Zaczynałem od wprowadzania danych do komputera, ale teraz awansowałem na kogoś w rodzaju zastępcy kierownika działu operacyjnego.

– Gratuluję. To cudownie, Johnny… chciałam powiedzieć, John.

– Oj, bez przesady, mów mi Johnny. Nie mogę uwierzyć, że to ty weszłaś przez te drzwi. Myślałem, że na twój widok padnę trupem. Nie spodziewałem się, że cię jeszcze kiedyś zobaczę. Myślałem, że wyjechałaś do Nowego Jorku albo w jakieś podobne miejsce.

– Nie, wciąż tu tkwię – odparła szybko.

– Ciekawe, że nie widziałem cię dotąd tutaj.

– Rzadko tu bywam. Stamtąd, gdzie mieszkam, jest do centrum spory kawałek.

– Siadaj i opowiadaj, co u ciebie. Nie wiedziałem, że masz dziecko. Nie wiedziałem nawet, że wyszłaś za mąż.

– Nie jestem mężatką.

– Och. – Na policzki Janasa wypłynął rumieniec zakłopotania. – Eee… napijesz się kawy albo czegoś? Właśnie nastawiłem wodę.

– Trochę się śpieszę, Johnny.

– No tak, rozumiem. Co mogę dla ciebie zrobić? – W jego oczach pojawił się nagle błysk niedowierzania. – Chyba nie szukasz pracy, prawda?

Popatrzyła na niego znacząco.

– A gdybym szukała, to co? Czy to cos złego?

– Nie, oczywiście, że nie. Tylko, no wiesz, nie spodziewałem się, że tu zostaniesz, a już zupełnie nie widzę cię pracującej w jakimś tam centrum handlowym.

– Praca jak każda inna, nie uważasz? Ty tu pracujesz. A skoro już o tym mowa, to niby co miałabym, według ciebie, robić w życiu?

Uśmiech Jarvisa szybko zgasł. Młodzieniec potarł nerwowo dłońmi o spodnie.

– Nie chciałem cię urazić, LuAnn. Po prostu myślałem, że mieszkasz gdzieś w jakimś zamku, nosisz eleganckie stroje, jeździsz eleganckimi samochodami. Przepraszam.

LuAnn przypomniała się propozycja Jacksona i gniew jej minął. Zamek mógł znaleźć się wkrótce w zasięgu jej możliwości.

– W porządku, Johnny, ciężki miałam tydzień, wiesz, jak to jest. Nie szukam pracy. Chcę tylko zasięgnąć informacji o jednym z waszych podnajemców.

Jarvis zerknął przez ramię w głąb biura, skąd dolatywała kakofonia telefonicznych dzwonków, stukotu klawiatur, gwaru rozmów.

– Informacji?

– Tak. Byłam tu wczoraj rano na spotkaniu.

– Z kim?

– Właśnie tego chcę się od ciebie dowiedzieć. Przyjął mnie w tym pomieszczeniu biurowym w pasażu po prawej, gdy wchodzi się do centrum od strony przystanku autobusowego. Na drzwiach nie ma żadnej tabliczki ani wywieszki, ale to zaraz obok stoiska z lodami.

Jarvis zrobił zdziwioną minę.

– Myślałem, że to pomieszczenie jest puste. Sporo mamy takich do wynajęcia. Okolica nie jest najatrakcyjniejsza.

– No tak, ale wczoraj nie było puste.

Jarvis podszedł do stojącego na kontuarze komputera i zaczął stukać w klawisze.

– W jakiej sprawie było to spotkanie?

– Och, w sprawie pracy w charakterze przedstawicielki handlowej – odpowiedziała bez chwili wahania LuAnn. – No wiesz, bezpośrednia promocja różnych towarów.

– Tak, jest tu parę takich osób, które wynajmują od nas pomieszczenia na czas określony. Przeważnie wykorzystują je na takie właśnie spotkania. Jeśli mamy kawałek wolnej przestrzeni, a zazwyczaj mamy, to chętnie ją wynajmujemy, choćby tylko na jeden dzień. Zwłaszcza kiedy jest już urządzona, no wiesz, pomieszczenie biurowe pod klucz.

Patrzył przez chwilę na ekran. Potem podszedł do drzwi, przez które z głębi biura sączył się wciąż gwar głosów, i zamknął je. Posłał LuAnn lekko spłoszone spojrzenie.

– A więc co chcesz wiedzieć?

Dostrzegła niepokój w jego oczach i zerknęła na drzwi, które przed chwilą zamknął.

– Chyba nie będziesz miał z tego powodu nieprzyjemności, Johnny?

Machnął ręką.

– Ależ skąd! – żachnął się. – Nie zapominaj, że jestem tutaj zastępcą kierownika – dorzucił z wyższością.

– No to powiedz mi po prostu, co wiesz. Kim są ci ludzie. Czym się zajmują. Jakiś adres. Tego rodzaju rzeczy.

Jarvis zmieszał się.

– Jak to, nie powiedzieli ci tego na spotkaniu?

– Niby powiedzieli – odparła powoli. – Ale wolę się upewnić, czy wszystko jest jak trzeba, rozumiesz. Zanim się zdecyduję, czy przyjąć tę propozycję. Musiałabym sobie kupić trochę nowych ciuchów, może nawet zmienić samochód. Nie chcę ponosić tych kosztów w ciemno.

Jarvis parsknął.

– Masz rację, mądrze robisz. Bo wiesz, to, że ci ludzie wynajęli u nas pomieszczenie, nie znaczy jeszcze, że grają z tobą uczciwie. – Zamilkł, a potem dodał z niepokojem w głosie: – Chyba nie chcieli od ciebie żadnych pieniędzy?

– Nie, wprost przeciwnie, zaproponowali mi niewiarygodnie dobre warunki finansowe.

– Pewnie tak dobre, że aż podejrzane?

– Waśnie. – Obserwowała jego palce przebiegające wprawnie klawiaturę komputera. – Gdzie się tego nauczyłeś? – spytała z podziwem.

– Czego? Tego? W społecznym college’u. Uczą tam prawie wszystkiego. Komputery to moja pasja.

– Sama wróciłabym chętnie do szkoły.

– Nauka, jak pamiętam, zawsze dobrze ci szła, LuAnn. Założę się, że dałabyś sobie radę jak nic.

Posłała mu wdzięczne spojrzenie.

– Może kiedyś. No i co tam dla mnie masz?

Jarvis znowu wpatrzył się w ekran.

– Firma nazywa się Associates Incorporation. Przynajmniej tak wpisali do formularza umowy najmu. Wynajęli pomieszczenie na tydzień, poczynając od wczoraj. Zapłacili gotówką. Nie podali adresu. Nie interesują nas takie rzeczy, kiedy klient płaci gotówką.

– Nikogo tam teraz nie ma.

Jarvis, przeglądając zawartość ekranu, pokręcił z roztargnieniem głową.

– Umowę najmu podpisał gość nazwiskiem Jackson – powiedział.

– Mniej więcej mojego wzrostu, czarne włosy, przy tuszy…

– Zgadza się. Teraz go sobie przypominam. Robił bardzo solidne wrażenie. Czy podczas tego spotkania zaszło coś niezwykłego?

– Zależy, co przez to rozumieć. Ale mnie też wydał się bardzo solidny. Możesz mi powiedzieć coś jeszcze?

Jarvis znowu odwrócił się do ekranu w nadziei, że wyczyta z niego jeszcze parę okruchów informacji, którymi mógłby uraczyć LuAnn. Nie odzywał się przez chwilę, w końcu na jego twarzy odmalował się zawód. Westchnął i spojrzał na nią.

– Chyba już nic.

Biorąc Lisę na ręce, LuAnn zauważyła na kontuarze stos kieszonkowych notesów i kubek z pękiem długopisów.

– Możesz mi dać jeden taki notes i długopis, Johnny? Zapłacę.

– Żartujesz? Jasny gwint, bierz, ile chcesz.

– Po jednej sztuce wystarczy. Dzięki. – Schowała notesik i długopis do torebki.

– Nie ma za co, całe tony tego mamy.

– Dziękuję za informacje. Naprawdę jestem ci wdzięczna. Miło było cię spotkać, Johnny.

– Do licha, aleś mi zrobiła niespodziankę, wchodząc ni z tego, ni z owego przez te drzwi. – Zerknął na zegarek. – Za dziesięć minut mam przerwę na lunch. W sekcji gastronomicznej jest taka sympatyczna chińska knajpka. Masz czas? Ja stawiam. Pogawędzilibyśmy trochę, powspominali stare dobre czasy.

– Może innym razem. Teraz naprawdę trochę się śpieszę. Zawód na twarzy Jarvisa wywołał w niej lekkie poczucie winy. Posadziła Lisę z powrotem na kocyku i uścisnęła go serdecznie. Uśmiechnęła się, poczuwszy na świeżo umytych włosach jego przyśpieszony oddech. Czując pod dłonią jej plecy i miękkość biustu rozpływającą się po klatce piersiowej, Jarvis doznał błogostanu.

– Dobrze się ustawiłeś, Johnny – przyznała LuAnn, odsuwając się od niego. – Zawsze wiedziałam, że do czegoś dojdziesz.

Moje życie mogło się potoczyć inaczej – pomyślała – gdybym wcześniej poznała Johnny’ego.

Jarvis był już teraz w siódmym niebie.

– Naprawdę? Miło mi słyszeć, że o mnie myślałaś.

– Widzisz? Pełno we mnie niespodzianek. Trzymaj się, może tu jeszcze wpadnę.

Wzięła Lisę na ręce i skierowała się do drzwi. Mała, gaworząc rozkosznie, zaczęła pocierać pluszową zabawką policzek matki.

– Hej, LuAnn?

Zatrzymała się i odwróciła.

– Przyjmiesz tę pracę?

– Jeszcze nie wiem – odparła po chwili zastanowienia. – Ale jeśli przyjmę, to prawdopodobnie o tym usłyszysz.


Następny przystanek na trasie LuAnn stanowiła biblioteka publiczna, przybytek, w którym była częstym gościem, kiedy chodziła do szkoły, ale do którego od lat już nie zaglądała. Bibliotekarka powitała ją bardzo ciepło, zachwycając się córeczką LuAnn. Lisa, tuląc się do matki, rozglądała się z zaciekawieniem po zapchanych książkami półkach.

– Da. Da, uch.

– Lubi książki – powiedziała LuAnn. – Czytam jej codziennie.

– Ma twoje oczy – orzekła kobieta, przenosząc spojrzenie z matki na córkę i z powrotem. LuAnn pogłaskała delikatnie policzek Lisy.

Uśmiech znikł z warg bibliotekarki, kiedy nie zobaczyła obrączki na palcu LuAnn. Nie umknęło to uwagi LuAnn.

– To najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Niewiele mam, ale miłości tej malutkiej nigdy nie zabraknie.

Kobieta uśmiechnęła się niewyraźnie i pokiwała głową.

– Moja córka też jest samotną matką. Staram się jej pomagać, jak mogę, ale to niełatwe. Pieniędzy wciąż mało.

– Mnie nie musi pani tego mówić. – LuAnn wygrzebała z torby na pieluchy butelkę z rozrobionym mlekiem w proszku, które dostała od przyjaciółki, i wsunęła ją w rączki Lisy. – Jeśli uda mi się kiedyś dociągnąć do końca tygodnia z sumą, którą właśnie mam, uznaję to za cud.

Kobieta pokręciła ze smutkiem głową.

– Powiadają, że pieniądze są źródłem wszelkiego zła, ale często próbuję sobie wyobrazić, jak by to było nie martwić się o nie. I nie potrafię. A ty?

– Ja potrafię. Wyobrażam sobie, że to musi być bardzo przyjemne uczucie.

Kobieta roześmiała się.

– No dobrze, czym mogę ci służyć?

– Przechowujecie tu kopie rozmaitych starych gazet na takich kliszach, prawda?

Kobieta skinęła głową.

– Na mikrofilmach. W tamtej salce. – Wskazała na drzwi w głębi czytelni.

LuAnn zawahała się.

– Potrafisz obsługiwać przeglądarkę mikrofilmów? Jeśli nie, mogę ci pokazać. To nic trudnego.

– Byłabym wdzięczna. Dziękuję.

Weszły do pustej i ciemnej sali. Kobieta zapaliła górne światło, posadziła LuAnn przed jednym ze stojących tu terminali i wybrała na chybił trafił szpulę z mikrofilmem. Załadowała ją szybko i na podświetlonym ekranie pojawiła się stronica gazety. Kobieta, operując wprawnie pokrętłami, zaczęła przesuwać tekst linijka po linijce. LuAnn śledziła każdy jej ruch. Przewinąwszy kilka stron gazety, kobieta wyjęła szpulę i wyłączyła przeglądarkę.

– Teraz spróbuj sama – zaproponowała.

LuAnn umiejętnie załadowała szpulę i kiedy na ekranie pojawił się obraz, tak samo fachowo zaczęła manipulować pokrętłami.

– Bardzo dobrze – pochwaliła ją bibliotekarka. – Szybko się uczysz. Nie każdy chwyta w lot, jak to się robi.

– Zawsze byłam sprawna manualnie.

– Katalog mikrofilmów jest przejrzyście oznakowany. Przechowujemy tu archiwalne kopie gazety miejscowej i kilku ogólnokrajowych. Każda szufladka ze szpulami opatrzona jest karteczką z datami wydań.

– Bardzo pani dziękuję.

Kobieta wyszła, a LuAnn, z ssącą wciąż mleko z butelki Lisa na ręku, ruszyła wzdłuż rzędu szafek. Znalazła szufladkę z mikrofilmami znanej gazety i z przechowywanych w niej pudełek ze szpulami wybrała te z datami z ostatnich sześciu miesięcy. Zrobiła sobie przerwę, by zmienić pieluszkę Lisie, po czym załadowała pierwszą szpulę do przeglądarki. Trzymając na kolanach córeczkę, która pokazując paluszkiem i gaworząc, komentowała z podnieceniem obraz widniejący na ekranie, LuAnn przebiegła wzrokiem pierwszą stronę gazety. Szybko znalazła artykuł opatrzony nagłówkiem wydrukowanym dwucalowymi wołami: Szczęśliwiec wygrywa na loterii czterdzieści pięć milionów dolarów. LuAnn przeczytała szybko treść. Z zewnątrz dobiegał szum ulewy. Wiosna była tego roku deszczowa, często przechodziły burze. Jakby na potwierdzenie tego zagrzmiało i cały budynek zadrżał w posadach. Zerknęła niespokojnie na Lisę, ale mała nie zwróciła na grzmot uwagi. LuAnn wyciągnęła z torby kocyk, rozpostarła go na podłodze, rozrzuciła parę zabawek i posadziła na nim córeczkę. Wróciła do przeglądarki. Wyjęła z torebki notes i długopis i zrobiła kilka notatek. Przeskoczyła od razu do następnego miesiąca. Ciągnienia loterii krajowej odbywały się piętnastego dnia każdego miesiąca. Ją interesowały gazety z dni od szesnastego do dwudziestego. Wyszukanie wzmianek o sześciu ostatnich zwycięzcach zajęło jej dwie godziny. Przewinęła ostatnią szpulę i odłożyła ją do szufladki.

Usiadła i spojrzała na swoje notatki. Głowa ją łupała, marzyła o kawie. Na zewnątrz lało wciąż jak z cebra. Z Lisą na ręku wróciła do czytelni, wybrała z półek kilka ilustrowanych książeczek dla dzieci i zaczęła czytać małej. Po dwudziestu minutach Lisa zasnęła. LuAnn ułożyła ją w nosidełku, które postawiła na stole obok siebie. W czytelni było ciepło i cicho. Czując, że ją też ogarnia senność, wsunęła rękę do nosidełka i ścisnęła delikatnie małą nóżkę dziewczynki. Z drzemki wyrwał ją dotyk czyjejś dłoni na ramieniu. Wzdrygnęła się; spłoszona, otworzyła oczy i napotkała spojrzenie stojącej nad nią bibliotekarki.

– Przepraszam, że cię budzę, ale już zamykamy. LuAnn rozejrzała się półprzytomnie po czytelni.

– Dobry Boże, która to godzina?

– Parę minut po szóstej, kochanie.

LuAnn spakowała się pośpiesznie.

– Przepraszam, że tu zasnęłam.

– Mnie to nie przeszkadzało. Aż żal mi było cię, budzić, tak smacznie obie spałyście.

– Dziękuję jeszcze raz za pomoc. – LuAnn przekrzywiła głowę i wsłuchała się w bębnienie deszczu o dach.

Bibliotekarka spojrzała na nią bezradnie.

– Niestety, nie mogę was nigdzie podrzucić, bo jeżdżę autobusem.

– Nie szkodzi. Z autobusem jestem za pan brat.

LuAnn okryła płaszczem nosidełko z Lisa, wyszła na deszcz i podbiegła do przystanku. Pół godziny później z piskiem hamulców i sykiem otwierających się drzwi pneumatycznych zatrzymał się przed nią autobus. Do biletu za przejazd zabrakło jej dziesięć centów, ale kierowca, potężnie zbudowany Murzyn, którego znała z widzenia, dołożył resztę z własnej kieszeni i dał jej ręką znak, że ma wsiadać.

– Ludzie powinni sobie pomagać – mruknął.

Podziękowała mu uśmiechem. Dwadzieścia minut później wchodziła już do zajazdu dla ciężarówek. Do rozpoczęcia swojej zmiany miała jeszcze kilka godzin.

– Hej, dziewczyno, co tak wcześnie? – zdziwiła się Beth, jej pięćdziesięciokilkuletnia koleżanka z pracy, wycierająca wilgotną ścierką wyłożony laminatem kontuar.

Potężny kierowca ciężarówki, popijający kawę przy barze, obrzucił LuAnn pełnym uznania spojrzeniem. Poczuwał się do tego, chociaż przemoczona do suchej nitki dziewczyna wyglądała jak zmokła kura. To była tradycja.

– Przyszła przed czasem, żeby się nie rozminąć ze starym dużym Frankiem – powiedział z uśmiechem, który rozlał się po całej twarzy. – Wiedziała, że jeżdżę dzisiaj na wcześniejszej zmianie i nie mogła znieść myśli, że już mnie więcej nie zobaczy.

– Masz rację, Frankie, LuAnn serce by pękło, gdyby nie zobaczyła tutaj twojej wielkiej, starej, zarośniętej gęby – wtrąciła się Beth, dłubiąc w zębach wykałaczką.

– Cześć, Frankie, jak się masz? – przywitała go LuAnn.

– Teraz już dobrze – odparł Frankie.

Uśmiech wciąż rozjaśniał mu twarz.

– Beth, przypilnujesz Lisy? – zwróciła się LuAnn do koleżanki, wycierając ręcznikiem twarz i ręce. – Przebiorę się tylko. – Zajrzała do córeczki i z ulgą stwierdziła, że mała ma sucho i jest głodna. – Zagrzeję jej mleko i przygotuję owsiankę.

Potem powinna spać przez całą noc, chociaż sporo już dzisiaj drzemała.

– Nie ma sprawy. Chodź do cioci, maleńka. – Beth wzięła Lisę na ręce i przytuliła ją do piersi. Dziecko, wydając całą gamę nieartykułowanych dźwięków, sięgnęło od razu po długopis zatknięty za ucho Beth. – Ale teraz na poważnie, LuAnn. Jesteś parę godzin za wcześnie. Co się stało?

– Przemokłam, a jedyne czyste ubranie, jakie mam, to uniform. Poza tym miałam wyrzuty sumienia, że wczoraj nie przyszłam. Zaraz, zostało coś z lunchu? Chyba dzisiaj jeszcze nic nie miałam w ustach.

Beth popatrzyła na LuAnn potępiająco i podparła się pod boki.

– Żebyś zadbała o siebie chociaż w połowie tak, jak dbasz o tę kruszynę. Boże, dziecko, toż to już ósma dochodzi.

– Nie nudź, Beth. Zwyczajnie zapomniałam.

Beth odchrząknęła.

– Aha, już ci wierzę. Duane pewnie znowu przepił wszystkie pieniądze, mam rację?

– Powinnaś rzucić tę żałosną gnidę, LuAnn! – zahuczał Frankie. – Ale pozwól mi najpierw kopnąć go za ciebie w zadek. Zasługujesz na kogoś lepszego niż ten śmieć.

Beth uniosła brew, co świadczyło, że w pełni zgadza się z Frankiem.

LuAnn popatrzyła ponuro po ich twarzach.

– Dziękuję wam obojgu, że tak się o mnie troszczycie, ale teraz wybaczcie.

Jakiś czas potem LuAnn siedziała już przy stoliku w kącie i kończyła posiłek, który przygotowała jej Beth. Odsunęła od siebie talerz i sięgnęła po kubek świeżo zaparzonej kawy. Deszcz znowu zaczął padać i bębnienie ciężkich kropel o blaszany dach restauracji działało na nią kojąco. Szczelniej opatuliła się cienkim sweterkiem i spojrzała na zegar wiszący za barem. Do swojej zmiany miała jeszcze dwie godziny. Dawniej, kiedy zdarzało się jej przyjść do pracy wcześniej, próbowała wyrobić trochę nadgodzin, ale ostatnio kierownik już jej na to nie pozwalał.

– Ciężkie czasy – wyjaśnił.

– A co pan może wiedzieć o ciężkich czasach – odparowała mu wtedy, ale nic to nie dało.

Dobrze przynajmniej, że pozwalał jej przychodzić z Lisa. Gdyby nie to, w ogóle nie mogłaby pracować. No i płacił gotówką. Wiedziała, że w ten sposób unika odprowadzania podatku od wynagrodzenia, ale zarabiała tak mało, że państwo nie powinno od tego zbiednieć. Nigdy jeszcze nie wypełniała formularza rocznego zeznania podatkowego, żyła poniżej granicy ubóstwa i była zwolniona z wszelkich podatków.

Obok, w nosidełku, leżała Lisa. LuAnn poprawiła troskliwie kocyk okrywający śpiącą córeczkę. Odstąpiła jej trochę swojego posiłku. Mała bardzo dobrze przyswajała normalne jedzenie, ale zasnęła, nie dotrwawszy do gotowanej marchewki. LuAnn martwiła się, że córeczka nie ma tutaj najlepszych warunków do spania, że noce spędzane pod kontuarem gwarnego, zadymionego zajazdu dla ciężarówek odbiją się za parę lat na zdrowiu i psychice Lisy. Nadszarpną w niej samoocenę i rozbiją osobowość. Czytała o tym w czasopismach i słyszała w telewizji. Nie potrafiłaby zliczyć, ile bezsennych nocy kosztowała ją ta koszmarna myśl. A to nie było wszystko. Zamartwiała się, czy jedzenia będzie zawsze pod dostatkiem, kiedy Lisa przejdzie w końcu na w pełni normalną dietę. Nie miała samochodu, supłała zawsze drobne na autobus, chodziła piechotą albo biegała po deszczu. A jeśli Lisa złapie jakąś chorobę? Co wtedy zrobi LuAnn? A jeśli ona sama zachoruje? Kto wtedy zajmie się Lisą? Nie była ubezpieczona. Na szczepienia i badania okresowe jeździła z Lisą do bezpłatnej kliniki okręgowej, ale sama nie była u lekarza od ponad dziesięciu lat. Na razie jest młoda, silna i zdrowa, ale to może się bardzo szybko zmienić. Nigdy nic nie wiadomo. Omal nie parsknęła śmiechem, kiedy wyobraziła sobie Duane’a próbującego sprostać obowiązkom młodego tatusia. Po pięciu minutach uciekłby z krzykiem w las. Ale tak naprawdę nie było się z czego śmiać.

Kiedy tak patrzyła na otwierające się i zamykające maleńkie usteczka, serce zaciążyło jej nagle jak gdyby przygniotła ją półciężarówka stojąca na parkingu przed zajazdem. Córeczka zdana była tylko na nią, a ona nic nie miała. Co dzień o krok od przepaści, i to coraz krótszy krok. W końcu w nią runie; to tylko kwestia czasu. Przypomniały jej się słowa Jacksona. Cykl. Jak jej matka. Jak potem ona. Duane przypominał Benny’ego Tylera pod tyloma względami, że lepiej nie myśleć. Następna będzie Lisa, jej ukochana dziewczynka. Zabiłaby albo dała się zabić, byle tylko uchronić ją przed takim losem. Mówili, że Ameryka to kraj pełen możliwości. Wystarczy otworzyć sobie do nich drzwi. Zapomnieli tylko dać do nich klucz ludziom takim jak LuAnn. A może wcale nie zapomnieli? Może tak właśnie miało być. Tak przynajmniej widziała zawsze sprawy, kiedy, jak teraz, popadała w głębszą depresję.

Potrząsnęła głową, żeby odpędzić te myśli, i splotła dłonie. Takie rozważania nic jej teraz nie pomogą. Sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej notes. Bardzo ją intrygowało to, co wyszperała w bibliotece.

Sześcioro zwycięzców loterii. Zaczęła od tych, którzy wygrali zeszłej jesieni, i doszła aż do ostatniego losowania. Wypisała sobie ich nazwiska i charakterystyki. Artykuły ilustrowano fotografiami szczęśliwców. Ich uśmiechy zdawały się rozciągać na całą szerokość strony. Poczynając od końca, byli to: Judy Davis, lat dwadzieścia siedem, samotna matka na garnuszku opieki społecznej, troje małoletnich dzieci; Herman Rudy, lat pięćdziesiąt osiem, były kierowca ciężarówki na rencie inwalidzkiej, plik rachunków za leczenie obrażeń odniesionych w wyniku wypadku przy pracy; Wanda Tripp, lat sześćdziesiąt sześć, wdowa otrzymująca czterysta dolarów miesięcznie z ubezpieczenia społecznego; Randy Stith, lat trzydzieści jeden, wdowiec z jednym dzieckiem na utrzymaniu, pracujący do niedawna jako robotnik przy taśmie montażowej, potem objęty redukcją zatrudnienia; Bobbie Jo Reynolds, lat trzydzieści trzy, kelnerka z nowojorskiej restauracji, która po odebraniu wygranej powiedziała gazecie, że rezygnuje ze swojego marzenia o zrobieniu kariery na Broadwayu na rzecz poświęcenia się malarstwu w południowej Francji. I na koniec Raymond Powell, lat czterdzieści cztery, bankrut, który mieszkał od niedawna w przytułku dla bezdomnych.

LuAnn odchyliła się na oparcie. „Oraz LuAnn Tyler, lat dwadzieścia, samotna matka, biedna jak mysz, bez wykształcenia, bez perspektyw, bez przyszłości”. Pasowałaby jak ulał do tego grona życiowych rozbitków.

Cofnęła się tylko o pół roku. Ilu jeszcze takich było? Musiała przyznać, że fascynowały ją te historie. Ludzie z dna dochodzący z dnia na dzień do fortuny. Starzy ludzie z nowo zdobytym bogactwem. Małe dzieci, przed którymi otwiera się nagle świetlana przyszłość. Urzeczywistniają się marzenia. Jak żywa stanęła jej przed oczami twarz Jacksona. „Ktoś musi wygrać. Dlaczego nie miałabyś to być ty, LuAnn?” Wabił ją jego spokojny, beznamiętny głos. Te dwa zdania tłukły się po jej głowie jak niecichnące echo. Czuła, że przesuwa się nad koroną wyimaginowanej tamy. Co czeka ją w głębokiej toni po drugiej stronie, pewności nie miała. Nieznane przerażało ją i pociągało zarazem. Spojrzała na Lisę. Nie potrafiła odegnać od siebie wizji swojej malutkiej dziewczynki wyrastającej na kobietę w przyczepie, z której nie ma ucieczki, osaczonej przez młode wilki.

– Co robisz, słonko?

Zaskoczona LuAnn odwróciła się gwałtownie i zobaczyła nad sobą Beth z pełnymi talerzami w obu rękach.

– Nic takiego – odparła – podliczam tylko cały swój majątek.

Beth uśmiechnęła się i spojrzała wymownie na notes, który LuAnn szybko zamknęła.

– Nie zapomnij tylko o szarych ludziskach, kiedy już się wdrapiesz na sam szczyt, panno LuAnn Tyler. – Beth zachichotała i żonglując zręcznie talerzami, oddaliła się w kierunku czekających konsumentów.

LuAnn uśmiechnęła się blado.

– Nie zapomnę, Beth. Przysięgam – powiedziała cicho.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Była ósma rano tego dnia. LuAnn wysiadła z Lisa z autobusu. Nie był to przystanek, na którym zwykle się zatrzymywała, ale do przyczepy miała stąd niespełna pół godziny drogi piechotą, czyli tyle co nic jak na jej możliwości. Deszcz ustał, wypogodziło się. Niebo było intensywnie błękitne, trawa soczyście zielona. Małe stadka ptaków wyśpiewywały hymny pochwalne na cześć wiosny wypierającej kolejną nudną zimę. Gdziekolwiek spojrzeć, w promieniach wstającego słońca budziła się do życia przyroda. LuAnn lubiła tę porę dnia. Uspokajała ją i napełniała nową nadzieją.

Popatrzyła na łagodnie sfalowane pola, po czym w nastroju powagi i skupienia przeszła powoli pod łukową bramą, na której wisiała spatynowana tabliczka informująca, że to Cmentarz Niebiańskich Łąk. Nogi zaniosły ją same do miejsca szóstego w kwaterze dwudziestej pierwszej, sekcji czternastej, znajdującego się na szczycie niewielkiego wzgórka, w cieniu dojrzałego derenia, który lada dzień zacznie odsłaniać swoje unikalne przymioty. Postawiła nosidełko z Lisa na kamiennej ławeczce obok mogiły matki i wzięła małą na ręce. Uklękła w mokrej od rosy trawie, zmiotła gałązki i ziemię z brązowej tabliczki. Matka nie żyła długo: zaledwie trzydzieści siedem lat. Niby niewiele, ale z tego, co wiedziała LuAnn, dla Joy Tyler była to cała wieczność. Życie z Bennym Tylerem do usłanych różami nie należało i – LuAnn nie miała już co do tego wątpliwości – przyśpieszyło zejście matki z tego świata.

– Pamiętasz, Liso? Tu leży twoja babcia. Nie odwiedzałyśmy jej ostatnio, bo była brzydka pogoda. Ale mamy już wiosnę i pora na wizytę. – LuAnn pokazała palcem. – O, tutaj. Śpi, ale kiedy przychodzimy, to jakby się budziła. Nie może z nami zwyczajnie porozmawiać, ale kiedy zamkniesz mocno oczka jak mały ptaszek i dobrze, bardzo dobrze nastawisz uszka, usłyszysz ją. Mówi ci, że nad tobą czuwa.

LuAnn podniosła się z klęczek i przysiadła na kamiennej ławeczce, sadzając sobie na kolanach opatuloną ciepło Lisę. Mała była jeszcze zaspana; zawsze powoli się wybudzała, ale kiedy już wróciła ze świata snów, mogła gaworzyć i dokazywać przez kilka godzin bez przerwy. Na cmentarzu nie było żywego ducha, jeśli nie liczyć robotnika strzygącego trawnik kosiarką, ale ten był tak daleko, że warkot kosiarki do LuAnn nie docierał. Szosą biegnącą obok cmentarza z rzadka przejeżdżał jakiś samochód. W kojącej ciszy LuAnn zamknęła mocno oczy jak mały ptaszek i wytężyła słuch.

Przy kolacji podjęła decyzję, że zaraz po zakończeniu pracy zadzwoni do Jacksona. Powiedział jej, że może go łapać o każdej porze dnia i nocy, spodziewała się więc, że mimo tak wczesnej godziny odbierze po pierwszym dzwonku. Przyjęcie propozycji wydawało jej się teraz najprostszą rzeczą pod słońcem. I najrozsądniejszą. Przyszła jej kolej. Po dwudziestu zdających się rozciągać w nieskończoność latach szarej wegetacji, rozczarowań i beznadziei bogowie wreszcie się do niej uśmiechnęli. Z miliardów wybrali właśnie ją, LuAnn Tyler. Taka szansa już się nie powtórzy, tego była pewna. Pewna też była, że ludzie, o których przeczytała w gazecie, również wykonali taki telefon. Nie słyszała, żeby popadli przez to potem w jakieś kłopoty. Taka wieść szybko by się rozniosła, zwłaszcza tutaj, gdzie wszyscy grali na loterii, upatrując w niej jedynej szansy wyrwania się z biedy. Jednak gdzieś między kolacją a końcem zmiany jakiś głos wewnętrzny zaczął jej doradzać, by przed sięgnięciem po słuchawkę zwrócić się do kogoś o radę. Przychodziła tu często, żeby porozmawiać, położyć na grobie bukiecik zerwanych po drodze polnych kwiatów, uporządkować miejsce ostatniego spoczynku matki. Nieraz już odnosiła wrażenie, że naprawdę porozumiewa się z matką. Nie, nie słyszała nigdy żadnych głosów; był to raczej kontakt na poziomie odczuć, nastrojów. Ogarniały ją tu czasem euforia albo głęboki smutek, i w końcu doszła do wniosku, że to matka stara się do niej w ten sposób przemawiać, wsączając swoje opinie w rozmaitych sprawach wprost do umysłu córki. Lekarze uznaliby ją pewnie za niespełna rozumu, ale ona wiedziała swoje.

Dzisiaj też miała nadzieję, że coś tu do niej przemówi, doradzi, co ma robić. Matka dobrze ją wychowała. Lu Ann, zanim nie związała się z Duane’em, ani razu nie skłamała. Potem zwyczaj mijania się czasami z prawdą przyszedł sam; był nieodłączną częścią walki o przetrwanie. Ale nigdy niczego nie ukradła, nigdy, o ile pamiętała, nie zrobiła niczego złego. Zachowała przez te lata godność i szacunek dla samej siebie, i było jej z tym dobrze. Lżej jej się wstawało z tą świadomością co rano i stawiało czoło następnemu dniu, choć ten nie niósł nadziei większej niż poprzedni, a następny też nie zapowiadał się lepiej.

Jednak dzisiaj nic się nie działo. Hałaśliwa kosiarka do trawy była coraz bliżej, wzmagał się ruch na szosie. Otworzyła oczy i westchnęła. Coś było nie tak. Najwyraźniej matka akurat dzisiaj postanowiła zrobić sobie wolne. Wstała, żeby odejść, i nagle tknęło ją jakieś przeczucie. Niczego takiego do tej pory nie doświadczyła. Pobiegła automatycznie wzrokiem ku innemu sektorowi cmentarza, ku innej kwaterze odległej o jakieś pięćset jardów. Coś ją tam ciągnęło i dobrze wiedziała, co to było. Z szeroko otwartymi oczami ruszyła wąską, wijącą się asfaltową alejką. Nogi niosły ją same. Coś kazało jej tulić mocno do piersi Lisę, podszeptując, że jeśli tego nie zrobi, małą wyrwie jej niewidzialna siła, która wabi ją do swego epicentrum. Kiedy zbliżała się do tamtego miejsca, niebo strasznie pociemniało. Ścichło warczenie kosiarki, szosą przestały przejeżdżać samochody. Tylko wiatr zawodził nad trawą i wśród nagrobków, rozwiewając jej włosy.

W końcu zatrzymała się i spojrzała w dół. Tabliczka z brązu podobna do tej z mogiły matki, takie samo nazwisko: Benjamin Herbert Tyler. Nie była tutaj od śmierci ojca. Kurczowo ściskała rękę matki na jego pogrzebie, żadna z nich nie czuła żalu, markowały jednak stosowne emocje na użytek przyjaciół i rodziny zmarłego. Jak to się często dziwnie na tym świecie układa, Benny Tyler cieszył się w okolicy ogromną popularnością, bo był wielkoduszny i serdeczny dla wszystkich z wyjątkiem swoich najbliższych. Na widok jego nazwiska wyrytego w metalu wstrzymała oddech. Wydało jej się, że to tamta tabliczka na drzwiach biura, a ona zostanie do niego zaraz wepchnięta i stanie z tym człowiekiem oko w oko. Zaczęła się cofać od tego spłachetka zapadniętej ziemi i nagle spłynęło na nią owo silne odczucie, którego próżno wyczekiwała nad mogiłą matki. I to właśnie tutaj. Niemal widziała kłaczki mglistego całunu falującego nad grobem niczym pajęczyna na wietrze.

Odwróciła się i rzuciła do ucieczki. Nawet z Lisa na ręku pędziła z prędkością, jakiej mógłby jej pozazdrościć niejeden olimpijczyk. Nie zwalniając, porwała w przelocie z ławki przy mogile matki nosidełko Lisy i wypadła za cmentarną bramę. Nie zamykała mocno oczu jak mały ptaszek. Nawet zanadto nie wytężała słuchu. A mimo to nieśmiertelny głos Benny’ego Tylera wzniósł się z czeluści, których głębi wolała nie kontemplować, i dotarł do uszu jego jedynego dziecka.

„Bierz tę forsę, mała. Chrzań wszystkich i wszystko i bierz ją, tatuś ci to mówi. Posłuchaj mojej rady. Rusz tym swoim krótkim rozumkiem. Oprócz ciała nie masz nic. Nic! Czy ja cię kiedyś okłamałem, laleczko? Bierz, cholera, tę forsę, bierz ją, ty tępa suko! Tatuś cię kocha. Zrób to dla Dużego Tatusia. Przecież sama tego chcesz”.

Mężczyzna od kosiarki zatrzymał się, żeby popatrzeć za kobietą pędzącą pod bezchmurnym niebem, które aż się prosiło o utrwalenie na fotografii. Ruch na szosie wzmógł się znacznie. Powróciły wszystkie odgłosy życia, które tak niewytłumaczalnie ucichły dla LuAnn na tych kilka chwil.

Mężczyzna spojrzał – na grób, od którego uciekała kobieta. Niektórzy i w biały dzień zobaczą na cmentarzu ducha – pomyślał. Powrócił do koszenia.

LuAnn nie było już widać.


Kobieta z dzieckiem w nosidełku biegła z wiatrem w zawody długą gruntową drogą. Słońce przedzierające się przez listowie przygrzewało mocno. Pot zalewał jej oczy. Sadziła długimi susami mechanicznymi w swej precyzji, a jednocześnie cudownie zwierzęcymi w swojej gracji. W szkole była najlepszą biegaczką. Pod względem szybkości biła nawet na głowę większość chłopców z drużyny futbolowej.

– Dar boży, wrodzony talent lekkoatletyczny – powtarzał jej nauczyciel gimnastyki z siódmej klasy.

Co miała począć z tym darem, nikt jej nigdy nie powiedział. Dla trzynastoletniej dziewczynki z ciałem kobiety oznaczało to, że jeśli nie potrafi wybić amorów z głowy próbującemu ją obmacywać chłopakowi, to przynajmniej będzie mogła mu uciec.

Teraz rozsadzało jej płuca. Bała się, że przekręci się zaraz na atak serca, jak ojciec. Może jego przodkowie byli obciążeni jakąś dziedziczną wadą, która czekała tylko na okazję, by się uaktywnić i uśmiercić kolejną ofiarę z rodu Tylerów. Zwolniła. Lisa darła się wniebogłosy i LuAnn w końcu się zatrzymała. Wzięła córeczkę na ręce i chodząc w kółko w gęstym cieniu drzew, szeptała jej do małego różowego uszka uspokajające słowa, dopóki dziecko nie przestało płakać.

Resztę drogi do domu pokonała już normalnym krokiem. Słowa Benny’ego Tylera pomogły jej podjąć ostateczną decyzję. Wróci teraz do przyczepy, spakuje, co się da, ze swoich rzeczy, a po resztę kogoś przyśle. Zatrzyma się na jakiś czas u Beth. Beth dawno już jej to proponowała. Mieszkała w starej ruderze, ale było tam dużo pokoi, a od śmierci męża za jedyne towarzystwo miała dwa koty jeszcze bardziej od niej szurnięte, jak się zarzekała. Jeśli nie da się inaczej, LuAnn będzie chodziła do szkoły z Lisa, ale musi skończyć podstawówkę. Potem zrobi może jeszcze parę klas college’u społecznego. Skoro Johnny Jarvis to potrafił, to i jej się uda. A pan Jackson może sobie szukać kogoś innego, kto „z pocałowaniem ręki” zajmie jej miejsce. Wszystkie te rozwiązania życiowych dylematów nasuwały się teraz tak szybko, że z opanowującej ją ulgi głowa omal nie oderwała się jej od ramion. Matka przemawiała do niej może ogródkami, ale ogólnie rzecz biorąc, magia działała.

– Nie zapominaj o tych, którzy odeszli, Liso – wyszeptała do córeczki. – Nigdy nic nie wiadomo.

Zbliżając się do przyczepy, LuAnn zwolniła kroku. Duane spał wczoraj na pieniądzach. Ciekawe, ile mu jeszcze z nich zostało. Mając w kieszeni choćby parę dolców, rwał się zaraz do stawiania w Squat and Gobble komu popadnie. Bóg jeden wie, co zdążył już zrobić z forsą, którą znalazła pod materacem. Wolała nie dociekać, skąd ją wziął. Dla niej był to tylko jeszcze jeden powód, żeby wynosić się stąd w diabły.

Kiedy wychodziła zza zakrętu, z drzew poderwało się stado wron. Aż podskoczyła. Posłała ptakom gniewne spojrzenie, ale szła dalej. Zbliżając się do przyczepy, zatrzymała się jak wryta. Przed wejściem stał samochód. Duży, szeroki, lśniący czarny kabriolet z białymi burtami i z dużym chromowanym ornamentem na masce przedstawiającym chyba kobietę w trakcie jakiegoś wyuzdanego aktu seksualnego. Przynajmniej tak to wyglądało z daleka. Duane jeździł zdezelowaną półciężarówką Forda, którą ostatnio zajął komornik. Żaden z kolesiów Duane’a nie miał takiej odlotowej gabloty. Co tu się, u licha, wyprawia?! Czyżby Duane zdumiał do reszty i kupił sobie taką landarę?! Podkradła się do wozu i raz po raz zerkając czujnie na przyczepę, obejrzała go z bliska. Siedzenia obite były białą skórą z burgundowymi tłoczeniami. Samochód był w środku nieskazitelnie czysty, promienie słońca odbijające się od wypucowanego zegara wbudowanego w deskę rozdzielczą wprost oślepiały. Na przednich ani tylnych siedzeniach nie leżało nic, co pomogłoby zidentyfikować właściciela. W stacyjce tkwiły kluczyki z breloczkiem w postaci miniaturowej puszki budweissera. W specjalnym uchwycie przymocowanym do wybrzuszenia deski rozdzielczej tkwił aparat telefoniczny. Może to rzeczywiście Duane sprawił sobie taki prezent. Ale przecież poszłaby na to cała gotówka spod materaca i jeszcze trochę na te dodatkowe bajery.


Weszła szybko po schodkach i nasłuchiwała chwilę pod drzwiami, nie otwierając ich. W środku panowała niczym niezmącona cisza. Zebrała się na odwagę. Dała mu ostatnio wycisk, może to powtórzyć.

– Duane? – Trzasnęła głośno drzwiami. – Duane, coś ty znowu, u diabła, zmalował?! Czy to coś na podwórku to twoje?! – Nadal cisza. LuAnn postawiła na podłodze nosidełko z pobudzoną Lisą i ruszyła w głąb przyczepy. – Duane, jesteś tu? Nie wygłupiaj się, odpowiadaj. Nie mam czasu na podchody.

Zajrzała do sypialni, ale tam go nie było. Rzuciła wzrokiem na zegar na ścianie. W okamgnieniu znalazł się w torbie. Nie zostawi go Duane’owi. Wyszła z sypialni i wróciła do Lisy. Zatrzymała się przy małej, żeby ją uspokoić, i postawiła torbę obok nosidełka.

Wypatrzyła w końcu Duane’ a na wystrzępionej kanapie. Telewizor był włączony, ale z poobijanego pudła nie wydobywał się żaden dźwięk. Na stoliczku stał wytłuszczony kubełek po kurzych skrzydełkach i chyba puszka po piwie. Obok kubełka leżała przewrócona butelka keczupu. W rozlanej na stoliku ciemnoczerwonej mazi taplały się frytki. Trudno było rozpoznać, czy to śniadanie, czy resztki z wczorajszej kolacji.

– Hej, Duane, słyszysz mnie?!

Zaczął odwracać powoli, bardzo powoli głowę. Skrzywiła się. Dalej pijany.

– Duane, czy ty już nigdy nie wydoroślejesz? – Ruszyła ku niemu. – Musimy pogadać. Nie spodoba ci się to, co zaraz usłyszysz, ale to już twój problem, bo… – Nie dokończyła. Czyjaś wielka łapa zatkała jej usta, tłumiąc w zarodku krzyk. Grube ramię otoczyło ją w pasie, dociskając ręce do boków. Dopiero teraz, strzelając spanikowanym wzrokiem po pokoju, zauważyła, że cały przód koszuli Duane’a pokrywa korzuch krzepnącej czerwieni. Na jej oczach Duane stoczył się z cichym jękiem z kanapy na podłogę i tam znieruchomiał.

Łapa napastnika zsunęła się z ust LuAnn pod brodę i odciągnęła jej głowę w tył tak daleko, że jeszcze trochę, a trzasnąłby kark. Na widok noża przybliżającego się do jej gardła zassała w płuca ogromny haust powietrza.

– Przykro mi, młoda damo, zły czas, złe miejsce.

LuAnn nie rozpoznawała tego głosu. Oddech śmierdział tanim piwem i przyprawianymi na ostro kurzymi skrzydełkami. Parzył ją w policzek. Ale nieznajomy popełnił błąd. Unosząc nóż, puścił jej ręce. Spodziewał się chyba, że sparaliżowana strachem nie pomyśli o obronie. Nic z tych rzeczy. Kopnęła go piętą w kolano i jednocześnie wbiła kościsty łokieć głęboko w obwisły brzuch, trafiając prosto w przeponę.

Pod wpływem uderzenia napastnikowi drgnęła ręka i nóż rozciął LuAnn policzek. Poczuła w ustach smak krwi. Mężczyzna, plując i krztusząc się, osunął się na klęczki. Nóż myśliwski upadł ze stukotem na wytartą wykładzinę. LuAnn rzuciła się do drzwi frontowych, ale napastnik zdążył podstawić jej nogę. Runęła jak długa, lądując kilka stóp od niego. Mężczyzna, choć zgięty wpół, zdołał chwycić ją grubymi paluchami za kostkę i przyciągnąć do siebie. Przekręcając się na plecy i wierzgając rozpaczliwie wolną nogą nareszcie go zobaczyła: opalenizna, gęste, krzaczaste brwi, mokre od potu, pozlepiane czarne włosy i pełne, spękane wargi, które w tym momencie wykrzywiał grymas bólu. Oczu nie widziała. Mrużył je odruchowo zasypywany gradem kopniaków. LuAnn jednym spojrzeniem ogarnęła tę fizjonomię. Zauważyła również, że mężczyzna jest od niej dwa razy większy. Po sile, z jaką ściskał ją za kostkę, zorientowała się, że w walce wręcz nie ma z nim żadnych szans. Ale przecież nie może wydać na jego pastwę Lisy. Nie, nie podda się bez walki.

Zamiast dalej się opierać, wrzasnęła co sił w płucach i przeszła do kontrataku. Ten krzyk i niespodziewany zryw zaskoczyły go. Zbity z tropu, puścił jej nogę. I teraz zobaczyła jego oczy. Były ciemnobrązowe, koloru starych jednocentówek. W następnej chwili zacisnęły się znowu mocno, kiedy wbiła w nie palce wskazujące. Mężczyzna zaskowyczał przeraźliwie, szarpnął się w tył i odbiwszy się plecami od ściany jak piłka, runął znowu na oślep na LuAnn. Przelecieli oboje nad kanapą. Padając, LuAnn natrafiła ręką na jakiś przedmiot. Nie zastanawiała się nawet, co to takiego, dla niej liczyło się tylko, że to coś masywnego i twardego. Z całych sił wyrżnęła tym czymś napastnika w głowę. Zaraz potem uderzyła ciężko o podłogę, pchana siłą rozpędu przejechała po wykładzinie, ocierając się niemal o ciało Duane’a, i rąbnęła głową w ścianę.

Telefon roztrzaskał się o twardą czaszkę mężczyzny na kawałki. Napastnik leżał twarzą do podłogi. Nie ruszał się. Chyba stracił przytomność. Krew płynąca z rany zlepiała jego ciemne włosy. LuAnn leżała jeszcze chwilę, potem usiadła. Ramię, którym uderzyła o stolik, mrowiło, a po chwili całkiem zdrętwiało. Bolały ją pośladki, na których wylądowała.

– Cholera! – zaklęła, starając się otrząsnąć z szoku.

Trzeba stąd spadać – pomyślała. Chwycić Lisę i uciekać, dopóki nogi i płuca nie odmówią posłuszeństwa. Wzrok zamglił się jej na moment, oczy uciekły w głąb czaszki.

– O, Boże – jęknęła, czując, co nadchodzi. Rozchyliła usta i tracąc przytomność, osunęła się z powrotem na podłogę.

ROZDZIAŁ ÓSMY

LuAnn nie wiedziała, jak długo była nieprzytomna. Krew z rozciętego policzka nie zdążyła jeszcze zakrzepnąć, a więc chyba nie tak długo. Bluzkę miała porwaną i zakrwawioną. Jedna pierś wysunęła się ze stanika. Usiadła powoli i ogarnęła się trochę zdrową ręką. Otarła z krwi brodę i dotknęła ostrożnie rozcięcia; było poszarpane i piekło. Pozbierała się niezdarnie i jakoś udało się jej podnieść. Przerażenie i ból utrudniały oddychanie.

Na podłodze leżało dwóch mężczyzn. Ten wielki wciąż oddychał, widać było wyraźnie, jak mu się zapada i wznosi ogromne brzuszysko. Z Duane’em sprawa nie była już taka jasna. LuAnn uklękła obok niego i poszukała tętna, ale jeśli nawet biło, to ona nie potrafiła go namacać. Twarz miał jakąś poszarzałą, ale może tak jej się tylko wydawało w panującym w przyczepie półmroku. Pochyliła się nad nim znowu i przyłożyła ostrożnie dłoń do klatki piersiowej. Potem podciągnęła mu koszulę. Szybko opuściła ją z powrotem, przyprawiona o mdłości widokiem rozlewającego się tam morza krwi.

– Boże, Duane, w coś ty się wpakował?! Duane, słyszysz mnie?! Duane!

Krew nie wypływała już z jego ran; znak, że serce przestało prawdopodobnie bić. Wzięła go za rękę. W dotyku była jeszcze ciepła, ale palce zaczynały się już zwijać i stygnąć. Zerknęła na rozbity telefon. Nie było nawet jak zadzwonić na pogotowie, ale Duane chyba już go nie potrzebował. Należałoby też wezwać policję. Żeby ustalili, kim jest ten drugi facet, dlaczego zadźgał Duane’a i próbował zabić ją.

Wstałaby wyjść z przyczepy, i jej wzrok padł na kilka rozrzuconych po podłodze torebek. Podczas szamotaniny musiały spaść ze stołu. Nie zauważyła ich tam wcześniej, bo były zasłonięte zatłuszczonym kubełkiem po kurzych skrzydełkach. Schyliła się i podniosła jedną. Torebka była z przezroczystego plastiku. Wewnątrz bieliła się szczypta jakiegoś proszku. Narkotyki.

Nagle usłyszała kwilenie. O, Boże, gdzie Lisa’? I w tym momencie jej uszu doszedł jeszcze jeden dźwięk. Zdjęta zgrozą, wstrzymała oddech i odwróciła się na pięcie. Ręka wielkiego mężczyzny drgnęła, próbował wstać. Jeszcze z nią nie skończył! Słodki Jezu, znowu mnie dopadnie! Odrzuciła torebkę i wybiegła do korytarzyka. Zdrową ręką porwała nosidełko z Lisą, która na widok matki wybuchnęła płaczem, i wypadła na zewnątrz. Pchnięte silnie drzwi rąbnęły z hukiem o burtę przyczepy. Przebiegła obok kabrioletu, zatrzymała się, odwróciła. Masywne cielsko, które zaprawiła telefonem, nie wytoczyło się za nią z przyczepy. Przynajmniej jeszcze się nie wytoczyło. Zerknęła na samochód. Kluczyki dyndające przy stacyjce połyskiwały kusząco w promieniach słońca. Moment zawahania i już siedziały z Lisą w aucie. Zapuściła silnik i wycofała wóz z błotnistej polanki na drogę. Na skrzyżowaniu zatrzymała się na chwilę, żeby trochę ochłonąć, po czym wyjechała na szosę, skręcając w kierunku miasta.

Zaczynało się wyjaśniać, na czym tak nagle wzbogacił się Duane. Handel narkotykami to z pewnością zajęcie o wiele bardziej dochodowe od obrabiania samochodów. Tylko że Duane dał się najwyraźniej ponieść zachłanności i zatrzymał dla siebie trochę za dużo albo białego proszku, albo zielonych. Skończony idiota! Trzeba zadzwonić na policję. Wprawdzie, jeśli Duane żyje – w co raczej wątpiła – to i tak powędruje na długie lata za kratki, ale jeśli jednak żyje, to przecież nie może go tak zostawić, żeby się wykrwawił na śmierć. Tamtego drugiego faceta miała gdzieś. Żałowała tylko, że mocniej mu nie przyłożyła. Zerknęła na Lisę. Mała siedziała z szeroko otwartymi oczkami w nosidełku, z jej drżących usteczek i policzków nadal wyczytać można było przerażenie. LuAnn otoczyła córeczkę kontuzjowaną ręką, zaciskając zęby z bólu, o jaki przyprawił ją ten prosty gest. Szyja rwała tak, jakby przejechała po niej ciężarówka. I naraz jej oczy spoczęły z błyskiem na telefonie komórkowym. Zjechała na pobocze i wyrwała go z uchwytu.

Doszła szybko, jak się nim posługiwać. Miała już wybrać 911, ale w ostatniej chwili rozmyśliła się i powoli odwiesiła telefon na miejsce. Popatrzyła na swoje palce. Drżały tak silnie, że nie mogła zwinąć ich w pięść. Były do tego popaćkane krwią, i to prawdopodobnie nie tylko jej własną. Uzmysłowiła sobie teraz, że może zostać w to wszystko wplątana. Nie wiedziała przecież, czy nieznajomy, choć zaczął dawać oznaki życia, po jej wyjściu nie zwalił się z powrotem na podłogę i nie wyzionął ducha. Owszem, byłoby to zabójstwo w samoobronie, ale jak by to udowodniła? Dealer narkotyków. Prowadziła jego samochód.

Rozejrzała się szybko, czy ktoś jej nie obserwuje. Nadjeżdżało kilka samochodów. Dach! Trzeba podnieść dach. Przeskoczyła na tylną kanapę i wczepiła się palcami w sztywny materiał. Szarpnęła w górę i po chwili, niczym zamykająca się muszla ostrygi, opuścił się na nie wielki biały dach kabrioletu. Zapięła zatrzaski, przeskoczyła z powrotem na fotel kierowcy i ruszyła ostro z miejsca.

Czy policja uwierzy, że nie wiedziała, czym para się Duane? Udało mu się jakoś ukryć przed nią, że handluje narkotykami, ale kto w to uwierzy? Sama sobie nie wierzyła. Świadomość tego spłynęła na nią z żywiołowością pożaru, który ogarnia domek z papieru. Nie widziała wyjścia z zaistniałej sytuacji. Ale zaraz! Na myśl o tym nieomal krzyknęła. Przed oczyma stanęła jej twarz matki. Z ogromnym wysiłkiem otrząsnęła się z tej wizji.

– Przepraszam, mamo, nic innego mi nie pozostaje.

Chce czy nie, musi to zrobić; musi zatelefonować do Jacksona.

Spuściła bezwiednie wzrok na deskę rozdzielczą i zmartwiała. Na kilka sekund zaparło jej dech w piersiach. Wpatrywała się w lśniący zegar i miała wrażenie, że z jej żył wyparowała do ostatniej kropelki wszystka krew.

Było pięć po dziesiątej.

Przepadło. Nieodwołalnie – powiedział Jackson, i ani przez chwilę nie wątpiła, że nie żartował. Zjechała znowu na pobocze, zatrzymała wóz i zrozpaczona wsparła się czołem o kierownicę. Co się stanie z Lisa, kiedy ona pójdzie do więzienia? Durny, durny Duane. Dołował ją za życia, dołuje i po śmierci.

Uniosła powoli głowę i spojrzała na drugą stronę ulicy. Przetarła załzawione oczy, żeby przywrócić sobie ostrość widzenia: oddział banku, przysadzisty, solidny, murowany budynek. Gdyby miała pistolet, na poważnie rozważyłaby ewentualność obrabowania go. Ale nie, to też odpadało. Była niedziela, a w niedzielę banki są pozamykane. Sunęła powoli wzrokiem po frontonie budynku i nagle serce zabiło jej żywiej. Zmianę nastroju, jaka w niej zaszła, porównać można było tylko z narkotykowym kopem.

Na zegarze nad wejściem do banku była za cztery dziesiąta.

Bankierzy cieszą się opinią statecznych, solidnych ludzi, na których można polegać. W Bogu nadzieja, że polegać można również na ich zegarach. Porwała za telefon, drugą rękę wpychając gorączkowo w kieszeń po karteczkę z numerem telefonu. Zdawało się, że koordynacja ruchów zupełnie ją opuściła. Ledwie udało jej się przymusić palce do wystukania numeru na klawiaturze. W jej odczuciu upłynęła cała wieczność, zanim odezwał się pierwszy sygnał. Na szczęście dla jej nerwów słuchawkę po tamtej stronie linii podniesiono, zanim przebrzmiał.

– Zaczynałem już tracić nadzieję, że zadzwonisz, LuAnn – powiedział Jackson.

Wyobraziła go sobie, jak spogląda na zegarek, podziwiając prawdopodobnie zimną krew, z jaką przetrzymała go praktycznie do ostatniej chwili.

Starała się uspokoić oddech.

– Zapomniałam, która godzina. Mnóstwo spraw miałam na głowie.

– Twoja beztroska jest rozbrajająca, chociaż przyznam szczerze, że trochę mnie zadziwia.

– I co teraz?

– Czy aby o czymś nie zapomniałaś?

– O czym? – Na twarzy LuAnn odmalowała się niepewność. Jej mózg był bliski eksplodowania. Seria bolesnych skurczów szarpnęła ciałem. Jeśli okaże się teraz, że to był tylko żart…

– Złożyłem ci pewną ofertę, LuAnn. Żeby umowa mogła nabrać skutków prawnych, muszę usłyszeć z twoich ust, czy ją przyjmujesz. Może to formalność, ale będę nalegał.

– Przyjmuję.

– Cudownie. Zapewniam cię, że nigdy nie pożałujesz tej decyzji.

LuAnn rozejrzała się nerwowo. Dwoje ludzi idących drugą stroną szosy przypatrywało się samochodowi. Wrzuciła bieg i ruszyła.

– I co teraz? – spytała znowu.

– Gdzie jesteś?

– Bo co? – Obudziła się w niej czujność. – W domu – dorzuciła szybko.

– Świetnie. Pójdziesz do najbliższej kolektury przyjmującej zakłady loteryjne. Wypełnisz jeden kupon.

– Jakie numery mam typować?

– To bez znaczenia. Jak ci zapewne wiadomo, masz dwie możliwości. Albo grasz na chybił trafił, i wtedy maszyna przydziela ci losowo zestaw liczb, albo typujesz dowolne własne numery. W obu wypadkach twoja kombinacja przesyłana jest natychmiast do centralnego komputera i w ciągu sekundy porównywana z zakładami zawartymi do tej pory przez innych graczy, a to celem sprawdzenia, czy taka sama kombinacja już nie wystąpiła, bo zasady gry nie dopuszczają sytuacji, w której w jednym losowaniu biorą udział dwie identyczne kombinacje. To gwarantuje, że zwycięzca, jeśli w ogóle padnie główna wygrana, będzie tylko jeden. Jeśli zdecydujesz się na samodzielne typowanie i okaże się, że zakład z takim zestawem liczb został już przez kogoś zawarty, po prostu zmieniasz kombinację.

– Nie bardzo rozumiem. Myślałam, że powie mi pan, jakie numery typować, żeby wygrać.

– Nie musisz wszystkiego rozumieć, LuAnn. – Głos Jacksona podniósł się nieco. – Rób po prostu, co mówię. Kiedy będziesz już miała w ręku swoją zatwierdzoną kombinację, oddzwonisz i przedyktujesz mi ją. Resztą sam się zajmę.

– A kiedy odbiorę wygraną?

– Najpierw odbędzie się konferencja prasowa…

– Konferencja prasowa?! – LuAnn omal nie zjechała na lewą stronę jezdni. Przyciskając słuchawkę ramieniem do ucha, zdrową ręką walczyła rozpaczliwie o odzyskanie panowania nad kierownicą.

Teraz Jackson już wyraźnie się zniecierpliwił.

– Nigdy nie oglądałaś tego w telewizji? Każdy zwycięzca bierze udział w konferencji prasowej, która odbywa się zazwyczaj w Nowym Jorku. Telewizja transmituje ją na cały kraj, na cały świat. Sfotografują cię z ceremonialnym czekiem, a „potem dziennikarze będą cię wypytywali o twoje życie osobiste, o dziecko, o marzenia, o cele, na jakie zamierzasz przeznaczyć wygrane pieniądze. Wiem, niedobrze się robi, ale Komisja Loteryjna przykłada do tego wielką wagę. To dla nich ogromna reklama. Głównie dzięki temu od pięciu lat podwaja się co roku liczba grających. Wszyscy kochają zwycięzcę, bo widzą siebie na jego miejscu i wierzą, że kiedyś i do nich szczęście się uśmiechnie.

– Naprawdę muszę?

– Słucham?

– Nie chcę występować w telewizji.

– Niestety nie masz wyboru. Nie zapominaj, że będziesz o pięćdziesiąt milionów dolarów bogatsza. Oni wychodzą z założenia, że za takie pieniądze możesz się poświęcić i pokazać na jednej konferencji prasowej. I szczerze mówiąc, mają rację.

– Czyli muszę?

– Bezwzględnie.

– A muszę występować pod prawdziwym nazwiskiem?

– A dlaczego miałabyś używać innego?

– Mam swoje powody, panie Jackson. No więc, muszę?

– Tak! Istnieje pewna zasada, LuAnn, nazywana popularnie prawem do informacji. W wielkim skrócie stanowi ona, że opinia publiczna ma prawo znać tożsamość, prawdziwą tożsamość, każdego wygrywającego na loterii.

LuAnn westchnęła z rezygnacją.

– No trudno, ale kiedy odbiorę tę wygraną?

Jackson nie odzywał się przez dłuższą chwilę, a LuAnn zjeżyły się włoski na karku.

– Słuchaj pan, tylko bez żadnych krętactw! Co z tą przeklętą wygraną?

– Spokojnie, LuAnn. Zastanawiam się tylko, jak ci to w możliwie najprostszy sposób wyjaśnić. Pieniądze zostaną przelane na wskazane przez ciebie konto.

– Ale ja nie mam żadnego konta. Nigdy nie miałam dość forsy, żeby je sobie otworzyć.

– Uspokój się, LuAnn, zajmę się wszystkim. Nie musisz się o to martwić. Ty masz tylko wygrać. Jedź z Lisa do Nowego Jorku, pokazuj do kamery ten wielki czek, uśmiechaj się, machaj do ludzi, odpowiadaj uprzejmie na pytania, i pocieszaj się tym, że resztę życia spędzisz, wygrzewając się na plaży.

– A jak się dostanę do Nowego Jorku?

– Dobre pytanie, ale jestem na nieprzygotowany. W pobliżu twojego miejsca zamieszkania nie ma żadnego lotniska, jest za to dworzec autobusowy. Wsiądziesz tam do autobusu i dojedziesz nim do stacji kolejowej w Atlancie. Tej na amtrakowskiej linii Crescent. Bliżej miałabyś do stacji w Gainsville, ale tam nie sprzedają biletów rezerwowanych przez telefon. To długa podróż, jakieś osiemnaście godzin z licznymi przystankami, ale sporą część drogi i tak prześpisz. Za to dojedziesz tym pociągiem do Nowego Jorku bez przesiadek. Załatwiłbym ci przelot samolotem, ale to bardziej skomplikowane. Trzeba okazywać dowód tożsamości, a zresztą nie chcę, żebyś znalazła się w Nowym Jorku za wcześnie. Wszystko załatwię. Na dworcu autobusowym i na stacji kolejowej będą na ciebie czekały zarezerwowane bilety. Możesz ruszać w drogę natychmiast po ciągnieniu loterii.

LuAnn stanęły przed oczyma sztywne ciała Duane’a i mężczyzny, który robił, co mógł, żeby ją zabić.

– Wolałabym nie czekać tutaj tak długo.

– Dlaczego? – zdziwił się Jackson.

– To moja sprawa – odparowała opryskliwie, ale zaraz spuściła z tonu. – Po prostu nie chcę tu być, kiedy ludzie dowiedzą się, że wygrałam. Rzuciliby się na mnie jak stado wilków na owieczkę, wie pan, o co mi chodzi.

– To ci nie grozi. Twoja tożsamość, jako zwyciężczyni, ujawniona zostanie dopiero na nowojorskiej konferencji prasowej.

W Nowym Jorku będzie na ciebie czekał ktoś, kto zawiezie cię do siedziby loterii. Tam potwierdzą autentyczność twojego kuponu, a następnego dnia zwołana zostanie konferencja prasowa. Kiedyś weryfikacja wygrywającego kuponu ciągnęła się tygodniami. Przy dzisiejszym stanie techniki zajmuje to kilka godzin.

– A gdybym już dzisiaj pojechała samochodem do Atlanty i wsiadła do pociągu?

– Masz samochód? Mój Boże, a co powie na to Duane? – W tonie Jacksona pojawiły się wyraźne nutki kpiny.

– To już moje zmartwienie – fuknęła gniewnie LuAnn.

– Wiesz co, LuAnn, mogłabyś okazać trochę wdzięczności. No, chyba że ktoś na co dzień robi cię bogatą ponad wszelkie wyobrażenia.

LuAnn przełknęła z trudem ślinę. Fakt, będzie bogata. Za sprawą oszustwa.

– Jestem wdzięczna – powiedziała powoli. – Ale teraz, kiedy podjęłam wreszcie decyzję, zaczyna do mnie docierać, że wszystko się zmieni. Całe moje życie. I życie Lisy również. To trochę frustrujące.

– Tak, rozumiem. Ale nie zapominaj, że to zmiana zdecydowanie na lepsze. Przecież nie idziesz do więzienia ani nic w tym rodzaju.

LuAnn poczuła dławienie w gardle. Przygryzła dolną wargę.

– To mogę jeszcze dzisiaj wsiąść do pociągu?

– Zaczekaj chwileczkę.

Odłożył słuchawkę. LuAnn spojrzała przed siebie. Na poboczu stał policyjny wóz patrolowy z umocowanym do drzwiczek radarem. Automatycznie zerknęła na prędkościomierz i chociaż nie przekraczała dozwolonej prędkości, na wszelki wypadek zwolniła. Odetchnęła swobodnie dopiero kilkaset jardów dalej. W słuchawce znowu odezwał się głos Jacksona. Przestraszyła ją szybkość, z jaką wyrzucał z siebie słowa.

– Crescent odchodzi z Atlanty dziś wieczorem o siódmej piętnaście, a w Nowym Jorku jest jutro o pierwszej trzydzieści po południu. Do Atlanty masz od siebie dwie godziny jazdy samochodem. – Urwał na moment. – Ale będą ci potrzebne pieniądze na bilet, i chyba nie tylko na bilet. W podróży wiele się może wydarzyć.

LuAnn bezwiednie pokiwała głową.

– Właśnie.

Poczuła się nagle bardzo podle, jak dziwka, która prosi klienta o dorzucenie paru centów za usługę.

– Przy stacji kolejowej jest oddział Western Union. Prześlę ci tam telegraficznie pięć tysięcy dolarów. – LuAnn zatkało, kiedy usłyszała sumę. – Pamiętasz moją początkową ofertę pracy? Potraktujemy to jako premię za wzorowe wywiązanie się z obowiązków. Pobierzesz te pieniądze za okazaniem jakiegoś dowodu tożsamości…

– Nie mam żadnego.

– Może być prawo jazdy albo paszport. Tyle im wystarczy.

LuAnn omal nie parsknęła śmiechem.

– Paszport? Żeby podróżować między Zadupiem a Pipidówką, nie trzeba paszportu. A prawa jazdy też nie mam.

– Przecież wybierasz się do Atlanty samochodem. Zdumiony ton Jacksona jeszcze bardziej ją rozbawił. Facet organizuje przekręt na wiele milionów dolarów, a nie mieści mu się w głowie, że LuAnn potrafi prowadzić samochód bez prawa jazdy.

– Zdziwiłby się pan, ile osób nie ma na to formalnego pozwolenia, a i tak to robi.

– No dobrze, ale nie wypłacą ci tych pieniędzy bez stosownego dokumentu tożsamości.

– Jest pan gdzieś w okolicy?

– LuAnn, do tego wspaniałego Rikersville przyjechałem tylko na spotkanie z tobą. Nie zabawiłem tam ani chwili dłużej. – Urwał, a kiedy znowu się odezwał, LuAnn wyczuła w jego głosie niezadowolenie. – No to mamy problem.

– A ile kosztuje bilet na pociąg?

– Około tysiąca pięciuset dolarów.

LuAnn przypomniała sobie nagle furę pieniędzy Duane’a. Zjechała znowu na pobocze, odłożyła telefon na siedzenie obok i szybko przeszukała wnętrze samochodu. Brązowa torba, którą wyciągnęła spod fotela kierowcy, nie zawiodła jej oczekiwań. Było w niej tyle forsy, że starczyłoby chyba na kupno całego pociągu. Sięgnęła po słuchawkę.

– Mojej koleżance z pracy mąż zostawił w spadku trochę pieniędzy. Mogę ją poprosić o pożyczkę. Na pewno nie odmówi – powiedziała. – W kasie kolejowej nie zażądają chyba ode mnie dowodu tożsamości? – dorzuciła.

– Pieniądz jest królem, LuAnn. Amtrak na pewno przyjmie cię na pokład z otwartymi ramionami. Tylko nie podawaj prawdziwego nazwiska. Wymyśl sobie jakieś proste, ale niezbyt dziwnie brzmiące. Teraz idź do kolektury, zawrzyj zakład i natychmiast do mnie oddzwoń. Wiesz, jak dojechać do Atlanty?

– To duże miasto, tak przynajmniej słyszałam. Jakoś tam trafię.

– I zasłoń czymś twarz. Nikt nie może cię rozpoznać.

– Rozumiem, panie Jackson.

– Jesteś już blisko, LuAnn. Moje gratulacje.

– Nie mam jakoś nastroju do świętowania.

– Nie martw się, na to będziesz miała resztę życia.

LuAnn odwiesiła słuchawkę i rozejrzała się. Samochód miał przyciemniane szyby, nie sądziła więc, żeby ktoś ją w nim rozpoznał, ale to mogło się zmienić. Musiała się go jak najszybciej pozbyć. Tylko gdzie. Lepiej, żeby nie widziano, jak z niego wysiada. Trudno byłoby nie zapamiętać wysokiej kobiety z plastrem na policzku, wyjmującej nosidełko z dzieckiem z samochodu o przyciemnionych szybach i z wyczyniającą nieprzyzwoite rzeczy chromowaną figurką na masce. W końcu wymyśliła sposób. Może trochę niebezpieczny, ale w tej chwili innego wyboru nie miała. Zawróciła i pojechała w przeciwnym kierunku. Po dwudziestu minutach, rozglądając się czujnie, sunęła już powoli gruntową drogą, zbliżając się do celu. W końcu dostrzegła przyczepę. Nie było przy niej żadnych pojazdów, nic się tam nie ruszało. Podjeżdżając do przyczepy, przypomniała sobie ręce tamtego mężczyzny na swojej szyi, nóż przysuwający się do gardła, i przeszedł ją zimny dreszcz.

– Jak zobaczysz, że facet wychodzi z przyczepy – powiedziała do siebie na głos – to przejedziesz mu po tyłku i dasz nogę.

Opuściła szybę od strony pasażera i nastawiła ucha. Cisza. Wyjęła z torby Lisy pieluszkę i metodycznie wytarła nią wszystkie powierzchnie samochodu, których dotykała. Oglądała kilka odcinków Najbardziej poszukiwanych ludzi w Ameryce. Najchętniej weszłaby jeszcze do przyczepy i wytarła telefon, ale na to nie starczyło jej już odwagi. Zresztą mieszkała tu od blisko dwóch lat, to naturalne, że jej odciski były na wszystkim. Upchnąwszy pod wyściółkę nosidełka Lisy tyle pieniędzy z brązowej torby, ile się dało, wysiadła z samochodu. Poprawiła na sobie porwaną bluzkę. Bezszelestnie zamknęła drzwiczki wozu i z nosidełkiem w zdrowym ręku ruszyła szybko gruntową drogą tam, skąd nadjechała.

Oddalającą się pośpiesznie LuAnn obserwowała z przyczepy, chłonąc każdy szczegół, para ciemnych oczu. Kiedy w pewnej chwili dziewczyna nagle się obejrzała, mężczyzna cofnął się szybko w głąb mrocznego wnętrza. LuAnn go nie znała, ale wolał pozostać niezauważony. Czarną skórzaną kurtkę miał zapiętą do połowy na zamek błyskawiczny, z wewnętrznej kieszeni wystawała kolba pistoletu kalibru 9 mm. Omijając skrzętnie kałuże krwi, przeszedł nad dwoma leżącymi na podłodze mężczyznami. Lepszego momentu na wizytę tutaj nie mógł sobie wybrać. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Pozbierał torebki z narkotykiem ze stolika i z podłogi i wrzucił je do plastikowej torby, którą wyciągnął z kieszeni kurtki. Po chwili namysłu odłożył połowę łupu tam, skąd go wziął. Zachłanność nie popłaca. Jeśli organizacja, dla której pracowały te chłopaki, dostanie cynk, że policja nie znalazła w przyczepie żadnych narkotyków, może zacząć szukać tego, kto je sobie przywłaszczył. Jeśli będzie brakowało tylko części towaru, prawdopodobnie dojdą do wniosku, że to gliniarze mieli lepkie paluszki.

Zlustrował jeszcze raz wzrokiem pobojowisko i zauważył strzęp materiału na podłodze. Twarz mu się rozjaśniła. Był to kawałek damskiej bluzki. Wepchnął go do kieszeni. Miała teraz wobec niego dług wdzięczności. Spojrzał na potrzaskany telefon, na mężczyzn na podłodze, na nóż i wgięcia w ścianie. Pewnie weszła tu nie w porę – wydedukował. Grubas załatwił małego, a ona załatwiła jakoś grubasa. Pokręcił z podziwem głową, patrząc na zwaliste cielsko mężczyzny.

Grubas, jakby czując na sobie czyjś wzrok, poruszył się niemrawo. Nie czekając, aż tłuścioch całkiem dojdzie do siebie, mężczyzna schylił się, podniósł przez szmatę nóż z podłogi i wbił go kilkakrotnie w bok leżącego. Umierający wyprężył się i wpił palcami w wytartą wykładzinę, czepiając się rozpaczliwie ostatnich sekund życia. Po chwili jednak jego ciało przeszedł gwałtowny dreszcz, mięśnie rozluźniły się powoli, palce wyprostowały i rozczapierzyły, dłonie przywarły do podłogi. Głowa przekręciła się na bok. Na zabójcę spojrzało jedno martwe, nabiegłe krwią oko.

Mężczyzna przeszedł do Duane’a, przekręcił go bezceremonialnie na plecy i sprawdził, czy oddycha. By mieć pewność, że Duane Harvey podąży w zaświaty w ślad za grubasem, zadał mu kilka dobrze wymierzonych pchnięć w klatkę piersiową. Odrzucił nóż.

Parę sekund później znikał już między drzewami na tyłach przyczepy. Wracał do samochodu, który zostawił na rzadko uczęszczanej ścieżce biegnącej przez gęsty las. Ścieżka była kręta i usiana wykrotami, ale dotrze nią do głównej szosy z wystarczającym wyprzedzeniem, by podjąć swoje właściwe zadanie: ruszyć za LuAnn Tyler. Kiedy wsiadał do wozu, zadzwonił telefon. Odebrał.

– Twoja misja się kończy – powiedział Jackson. – Polowanie zostaje oficjalnie odwołane. Resztę honorarium otrzymasz tymi samymi kanałami co zawsze. Dziękuję ci za usługi. Gdyby w przyszłości znów się coś takiego trafiło, będę o tobie pamiętał.

Anthony Romanello ścisnął mocno słuchawkę. Zastanawiał się, czy powiedzieć Jacksonowi o dwóch trupach w przyczepie, ale w końcu postanowił zachować to dla siebie. Być może natknął się na coś naprawdę interesującego.

– Widziałem małą, jak przedzierała się pieszo przez las – oznajmił Romanello. – Ale nie wyglądała mi na taką, co ma środki, żeby zajść daleko.

Jackson zachichotał.

– Pieniądze będą chyba jej najmniejszym zmartwieniem – skomentował i rozłączył się.

Romanello odwiesił telefon i rozważał przez chwilę sytuację. Został formalnie odwołany. Jego zadanie dobiegło końca, mógł po prostu wrócić do domu i czekać tam na resztę wynagrodzenia. Ale coś mu tutaj śmierdziało. Wszystko w tej robocie było jakieś pokopane. Najpierw zleceniodawca wysyła go w tę głuszę z poleceniem załatwienia jakiejś małomiasteczkowej piękności. A teraz dzwoni, żeby tego nie robić. I te częste aluzje do pieniędzy. Dolary zawsze były obiektem zainteresowania Romanella. Podjął decyzję i wrzucił bieg. Będzie śledził LuAnn Tyler.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

LuAnn weszła do toalety na stacji benzynowej i ogarnęła się najlepiej, jak umiała. Ranę na policzku przemyła wodą i zakleiła plastrem opatrunkowym, który wyciągnęła z torebki na pieluszki Lisy. Następnie dała małej butelkę z mlekiem i weszła do pobliskiego sklepu, gdzie kupiła maść i gazę oraz wypełniła kupon loterii. Przy typowaniu dziesięciu numerów wykorzystała między innymi daty urodzin swoich i Lisy.

– Ludzie walą drzwiami i oknami – powiedział sprzedawca, który był jej znajomym i miał na imię Bobby. – A tobie co się stało? – spytał, pokazując na plaster.

– Upadłam i rozcięłam sobie policzek – odparła szybko. – Ile jest tym razem do wygrania?

– Na razie okrągłe sześćdziesiąt pięć baniek, a może być więcej. – Bobby’emu pożądliwie zabłysły oczy. – Sam wypełniłem tuzin kuponów. Czuję, że tym razem trafię, LuAnn. Oglądałaś ten film o gliniarzu, który oddał kelnerce połowę z tego, co wygrał na loterii? LuAnn, skarbie, coś ci powiem. Jak wygram, to też ci odpalę połowę, jak babcię kocham.

– Doceniam to, Bobby, ale czego byś w zamian oczekiwał?

– No jak to, tego, że za mnie wyjdziesz, oczywiście. – Bobby uśmiechnął się, wręczając jej potwierdzony kupon. – Może ty też byś się ze mną podzieliła po połowie, jak wygrasz? Jakbyśmy się potem chajtnęli, cała kasa zostałaby w rodzinie.

– Chyba raczej zagram na własny rachunek. Zresztą wydawało mi się, że jesteś zaręczony z Mary Annę Simmons.

– To było w zeszłym tygodniu. – Bobby zmierzył ją od stóp do głów pełnym uznania wzrokiem. – Ależ dureń z tego Duane’a.

LuAnn wepchnęła kupon na samo dno kieszeni dżinsów.

– Często go ostatnio widujesz? – spytała niby od niechcenia.

Bobby pokręcił głową.

– Nie, od jakiegoś momentu chodzi własnymi ścieżkami. Podobno spędza dużo czasu w okręgu Gwinnett. Jakieś interesy tam robi czy coś.

– Jakie interesy?

Bobby wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. Mam lepsze rzeczy do zrobienia, niż oglądać się za takimi jak on.

– A nie wiesz czasem, czy Duane’owi trafiła się ostatnio jakaś grubsza gotówka?

– Na to by wyglądało. Szpanował tu wczoraj jakąś forsą. Pomyślałem sobie, że może wygrał na loterii. Jeśli tak, to ja się chyba zaraz zabiję. A niech cię, ale ta mała do ciebie podobna! – Bobby delikatnie uszczypnął Lisę w policzek. – Jak zmienisz zdanie w sprawie podzielenia się wygraną albo wyjścia za mnie, to daj mi znać, pysiaczku. Kończę o siódmej.

– Na razie, ‘Bobby.

LuAnn wyszła ze sklepu i z najbliższej budki telefonicznej zadzwoniła ponownie pod numer z karteczki. I tym razem Jackson odebrał, zanim w słuchawce przebrzmiał pierwszy sygnał. Podyktowała mu dziesięć numerów ze swojego kuponu. Słyszała, jak je skrzętnie zapisuje.

– Przedyktuj mi wszystkie jeszcze raz, powoli – poprosił. – Chyba rozumiesz, że nie możemy teraz popełnić najmniejszego błędu.

Podyktowała mu numery jeszcze raz, a potem on przeczytał jej, co zapisał.

– Dobrze – orzekł. – Bardzo dobrze. Najgorsze za nami. Teraz wsiadaj do pociągu. Przebrniesz jeszcze przez konferencję prasową i świat staje przed tobą otworem.

– To ja już jadę na stację.

– Z Penn Station ktoś cię odbierze i zawiezie do hotelu.

– Myślałam, że mam jechać do Nowego Jorku.

– Penn Station to nazwa stacji kolejowej w Nowym Jorku – wyjaśnił ze zniecierpliwieniem Jackson. – Osoba, która będzie tam na was czekała, sama rozpozna ciebie i Lisę. – Urwał. – Zakładam, że zabierasz ze sobą córeczkę.

– Bez niej nigdzie się nie ruszę!

– Źle mnie zrozumiałaś, LuAnn, oczywiście, że możesz ją zabrać. Mam jednak nadzieję, że w swoich planach podróży nie uwzględniasz Duane’a?

LuAnn przełknęła z trudem ślinę na wspomnienie Duane’a w zakrwawionej koszuli staczającego się z kanapy i nieruchomiejącego na podłodze.

– Duane nie jedzie – mruknęła.

– Wspaniale – powiedział Jackson. – No to szerokiej drogi.


Do stacji kolejowej w Atlancie LuAnn z Lisa dojechały autobusem. Po rozmowie telefonicznej z Jacksonem LuAnn kupiła jeszcze dla siebie i Lisy trochę podstawowych drobiazgów, które miała teraz w przewieszonej przez ramię torbie. Podartą bluzkę zastąpiła nowa, kowbojski kapelusz i okulary słoneczne osłaniały twarz. W dworcowej toalecie dokładnie oczyściła sobie i opatrzyła rozcięcie na policzku. Już tak nie piekło. Podeszła do kasy, żeby kupić bilet na pociąg do Nowego Jorku. I tu popełniła poważny błąd.

– Nazwisko, proszę – rzuciła kasjerka.

– LuAnn Tyler – odpowiedziała automatycznie, zajęta uspokajaniem kapryszącej Lisy. I natychmiast ugryzła się w język. Spojrzała spłoszona na kasjerkę, która zdążyła już wprowadzić jej dane do komputera. Za późno, żeby sprostować. Kobieta mogłaby nabrać podejrzeń. Odetchnęła głęboko. Pozostawało modlić się do Boga, żeby to potknięcie nie przysporzyło jej w przyszłości kłopotów. Ponieważ podróżowała z dzieckiem, kasjerka poleciła jej miejsce w luksusowym wagonie sypialnym.

– W składzie jest tylko jeden taki. Prywatny natrysk i w ogóle wszelkie wygody – oznajmiła.

LuAnn skwapliwie przyjęła propozycję i wyciągnęła plik banknotów spod wyściółki nosidełka Lisy. Kilkoma zapłaciła za drukujący się bilet, resztę wepchnęła do kieszeni. Obserwująca ją kasjerka uniosła wymownie brew.

LuAnn przechwyciła spojrzenie kobiety.

– Moje pieniądze na czarną godzinę – wyjaśniła czym prędzej z szerokim uśmiechem. – Doszłam do wniosku, że nie ma sensu na nią czekać. Jedziemy do Nowego Jorku zobaczyć trochę świata.

– Życzę dobrej zabawy – rzekła kobieta – ale ostrożnie. Tam lepiej nie nosić przy sobie dużych sum w gotówce. Przed paroma laty przekonaliśmy się o tym z mężem na własnej skórze. Okradziono nas pięć minut po wyjściu z pociągu. Musiałam dzwonić do matki, żeby przysłała nam pieniądze na powrót.

– Dzięki za radę, będę uważała.

Kasjerka spojrzała za plecy LuAnn.

– A gdzie pani bagaż?

– Och, nie lubię podróżować objuczona. Zresztą mamy tam rodzinę. Jeszcze raz dziękuję. – LuAnn odwróciła się od kasy i ruszyła w kierunku peronów.

Kobieta odprowadziła ją wzrokiem i aż podskoczyła z przerażenia, kiedy, spojrzawszy znowu na wprost, zobaczyła mężczyznę w czarnej skórzanej kurtce, który wyrósł jak spod ziemi przed okienkiem kasowym. Mężczyzna położył ręce na ladzie.

– Bilet do Nowego Jorku w jedną stronę poproszę – powiedział grzecznie Anthony Romanello, zerkając w kierunku, w którym oddaliła się LuAnn.

Obserwował ją przez szybę wystawową, kiedy wypełniała w sklepie kupon loteryjny. Potem widział, jak dzwoni gdzieś z budki telefonicznej, nie zaryzykował jednak i nie podszedł na tyle blisko, by słyszeć rozmowę. Fakt, że udawała się teraz w podróż do Nowego Jorku, rozpalił jego ciekawość. Miał wiele powodów, by jak najszybciej wynieść się z tych stron. Teraz doszedł jeszcze jeden, bo chociaż jego misja dobiegła już końca, postanowił ustalić, co kombinuje LuAnn Tyler i dlaczego jedzie do Nowego Jorku. Zresztą tak się składało, że tam mieszkał i było mu po drodze. Być może uciekała od trupów w przyczepie. Ale jemu coś mówiło, że jest w tym coś więcej. O wiele więcej. Odebrał bilet i skierował się do wyjścia na perony.

LuAnn odsunęła się daleko od torów, kiedy nieco opóźniony pociąg wtaczał się z łomotem na stację. Z pomocą konduktora znalazła swój przedział w luksusowym wagonie sypialnym. Na jego wyposażenie składały się piętrowe łóżko, fotel, umywalka, toaleta i natrysk. Pora była późna i za jej zgodą steward sprawnie posłał łóżko. Zamknąwszy za nim drzwi, LuAnn usiadła w fotelu, by nakarmić Lisę z butelki. Pół godziny później pociąg ruszył. Przyśpieszał szybko i wkrótce za szybami dwóch wielkich okien widokowych przesuwał się już wiejski krajobraz. LuAnn skończyła karmić Lisę i przygarnęła małą do piersi, żeby się jej odbiło. Następnie przewinęła córeczkę i zaczęła się z nią bawić. Po godzinie Lisa zmęczyła się i matka ułożyła ją w nosidełku.

Sama usiadła wygodnie w fotelu i spróbowała się odprężyć. Pierwszy raz w życiu jechała pociągiem. Wrażenie płynnego ruchu i rytmiczny stukot kół na nią też działały usypiająco. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio zmrużyła oczy. Zaczęła odpływać. Ocknęła się raptownie kilka godzin później. W jej odczuciu dochodziła już północ. Uświadomiła sobie, że przez cały dzień nie miała nic w ustach. Tyle się działo, że nie miała kiedy o tym pomyśleć. Wystawiła głowę na korytarz, przywołała stewarda i spytała go, czy w pociągu można coś zjeść. Mężczyzna popatrzył na nią z lekkim zdziwieniem i zerknął znacząco na zegarek.

– Ostatni dzwonek na kolację był kilka godzin temu, proszę pani. Wagon restauracyjny jest już nieczynny.

– Ojej – jęknęła LuAnn. Nie pierwszy raz pójdzie spać głodna. Przynajmniej Lisa jest nakarmiona.

Jednak mężczyzna, spojrzawszy przez uchylone drzwi na śpiącą Lisę, a potem na zmęczoną twarz LuAnn, uśmiechnął się wyrozumiale i powiedział, żeby chwilkę zaczekała. Wrócił po dwudziestu minutach z pełną tacą i rozstawił nawet przyniesione dania, wykorzystując dolne łóżko jako zaimprowizowany stół.

LuAnn nagrodziła go sutym napiwkiem. Kiedy wyszedł, rzuciła się zachłannie na posiłek. Zaspokoiwszy głód, wytarła ręce serwetką, sięgnęła ostrożnie do kieszeni i wyciągnęła kupon loteryjny. Obejrzała się na Lisę. Mała poruszała przez sen rączkami, na jej buzi igrał uśmiech. Pewnie śniło jej się coś miłego.

Na twarzy LuAnn odmalowała się czułość. Pochyliła się i szepnęła jej cicho do uszka:

– Teraz mamusia będzie mogła o ciebie zadbać, jak należy, słoneczko, najwyższy na to czas. Ten pan mówi, że będziemy mogły pojechać, dokąd chcemy, robić, co chcemy. – Pogładziła Lisę po bródce i musnęła grzbietem dłoni policzek małej. – Dokąd chcesz pojechać, laleczko? Tylko powiedz, a sprawa będzie załatwiona. Nieźle to brzmi, prawda?

Zamknęła drzwi na zatrzask, przeniosła nosidełko z Lisa na łóżko i umocowała je pasami bezpieczeństwa. Potem położyła się obok. Zapatrzona w ciemność przesuwającą się za oknem mknącego do Nowego Jorku pociągu, zachodziła w głowę, co też z tego wszystkiego wyniknie.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Pociąg miał spóźnienie i dochodziła już trzecia trzydzieści po południu, kiedy LuAnn z Lisa stanęły wreszcie na peronie tętniącej życiem Penn Station. LuAnn nie widziała jeszcze tylu ludzi naraz w jednym miejscu. Rozglądała się bezradnie, oszołomiona gwarem, przewalającymi się tłumami podróżnych i mrowiem lawirujących wśród tej ciżby wózków bagażowych. Przypomniało jej się ostrzeżenie kasjerki z Atlanty i mocniej ścisnęła uszy nosidełka z Lisa. Ręka wciąż ją bolała, ale mimo to potrafiłaby chyba znokautować nią każdego, kto by czegoś próbował. Spojrzała na Lisę. Mała, widząc wokół tyle interesujących rzeczy, nieomal wyskoczyła z nosidełka. LuAnn ruszyła niepewnie przed siebie. Nie miała pojęcia, jak się wydostać z tego ula. Dostrzegła tablicę z napisem Madison Square Garden. Kilka lat temu oglądała w telewizji transmitowaną stamtąd walkę bokserską. Jackson powiedział, że ktoś będzie tu na nią czekał, ale nie bardzo sobie wyobrażała, jak ta osoba zdołają odszukać w całym tym tumulcie.

Drgnęła, potrącona lekko przez jakiegoś mężczyznę. Spojrzała na niego. Miał ciemnobrązowe oczy, srebrzysty wąs pod szerokim, spłaszczonym nosem, i był po pięćdziesiątce. Wydało jej się, że to ten sam człowiek, którego widziała przed paroma laty w ringu Madison Square Garden. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że jest na to o wiele za stary. Ale jego szerokie ramiona, przylegające do głowy uszy i zdeformowana twarz zdradzały mimo wszystko byłego boksera.

– Panna Tyler? – spytał cicho, ale wyraźnie. – Pan Jackson mnie po panią przysłał.

LuAnn kiwnęła głową i wyciągnęła rękę.

– Proszę mi mówić LuAnn. A pan jak się nazywa?

Mężczyzna zmieszał się.

– To naprawdę nieważne. Proszę za mną, mam tu samochód. – Zrobił w tył zwrot i zaczął się oddalać.

– Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia! – zawołała za nim LuAnn, nie ruszając z miejsca.

Mężczyzna zawrócił. Wyglądał na lekko zirytowanego, ale gdzieś w kącikach jego ust LuAnn dostrzegła coś na kształt rodzącego się uśmiechu.

– No dobrze, możesz mi mówić Charlie. Zadowolona?

– Zadowolona, Charlie. Domyślam się, że pracujesz dla pana Jacksona. Czy między sobą używacie prawdziwych imion i nazwisk?

Mężczyzna puścił to pytanie mimo uszu i ruszył przodem w stronę wyjścia.

– Może ponieść małą? – zaproponował po chwili. – Chyba ciężka.

– Poradzę sobie. – LuAnn skrzywiła się, bo w tym momencie kolejne ukłucie bólu przeszyło kontuzjowaną rękę.

– Na pewno? – spytał, zerkając na jej zaklejony plastrem policzek. – Wyglądasz, jakbyś się z kimś pobiła.

Wzruszyła ramionami.

– Nic mi nie jest.

Wyszli z budynku stacji, minęli ludzi czekających w kolejce na postoju taksówek, i Charlie otworzył przed LuAnn drzwiczki długiej limuzyny. Zanim wsiadła do tego luksusowego pojazdu, podziwiała go przez chwilę zdębiałym wzrokiem.

Charlie zajął miejsce naprzeciwko niej. LuAnn rozglądała się z przejęciem po wnętrzu limuzyny.

– Za dwadzieścia minut będziemy w hotelu – powiedział Charlie. – Napijesz się czegoś albo coś zjesz po drodze? W pociągu podle karmią.

– Podlej jadałam, chociaż nie ukrywam, że głód mnie trochę przycisnął, ale jakoś wytrzymam do hotelu. Po co masz się specjalnie dla mnie zatrzymywać.

Spojrzał na nią dziwnie.

– Nie musimy się zatrzymywać.

Otworzył lodówkę i wyjął z niej wodę sodową, piwo, kanapki i ciasteczka. Nacisnął jakiś guzik i w limuzynie wysunął się stolik. LuAnn wpatrywała się w osłupieniu, jak Charlie zręcznymi, oszczędnymi ruchami wielkich jak bochny dłoni rozmieszcza na nim napoje, żywność, talerzyki, sztućce i serwetki.

– Wiedziałem, że będziesz z dzieckiem, kazałem więc wstawić do barku mleko, butelki i takie tam. W hotelu będą mieli wszystko, czego ci potrzeba.

LuAnn położyła sobie Lisę w zgięciu łokcia i wsunąwszy jej do buzi smoczek butelki, którą trzymała w jednej ręce, drugą sięgnęła skwapliwie po kanapkę.

Charlie przyglądał się im przez chwilę w milczeniu.

– Ładne dziecko – odezwał się w końcu. – Jak ma na imię?

– Lisa. Lisa Marie. Tak jak córka Elvisa.

– Trochę za młoda jesteś na wielbicielkę Króla.

– Nie jestem… znaczy, ja w ogóle nie słucham tego rodzaju muzyki. Ale mama za nią przepadała. Zrobiłam to dla niej.

– Pewnie się ucieszyła.

– Nie wiem, mam nadzieję. Umarła przed przyjściem Lisy na świat.

– O, to przykre. – Charlie milczał chwilę. – No a jakiego rodzaju muzykę lubisz?

– Klasyczną. Chociaż, prawdę mówiąc, zupełnie się na niej nie znam. Ale podoba mi się brzmienie. Kiedy jej słucham, czuję się jakaś czysta i lekka, jakbym pływała w górskim jeziorze, gdzie woda jest tak przezroczysta, że widać dno.

Charlie uśmiechnął się.

– Nigdy nie myślałem o tym w taki sposób. Mnie najbardziej leży jazz. Sam gram na trąbce. Nowy Jork ma zaraz po Nowym Orleanie najlepsze kluby jazzowe. Są otwarte do wschodu słońca. Kilka mieści się niedaleko hotelu.

– Do którego hotelu jedziemy? – spytała.

– Do Waldorf Astoria. Do Towers. Byłaś już w Nowym Jorku?

Charlie pociągnął łyk wody sodowej, rozsiadł się wygodnie na kanapie i rozpiął marynarkę.

LuAnn pokręciła głową i przełknęła kęs kanapki.

– Ja właściwie nigdzie jeszcze nie byłam.

Charlie zachichotał cicho.

– No to skaczesz od razu na głęboką wodę, zaczynając od Wielkiego Jabłka.

– Jaki jest ten hotel?

Skończyła kanapkę i popiła colą.

– Całkiem przyjemny. Pierwszorzędny, zwłaszcza Towers. Nie jest to, co prawda, Plaza, ale czy Plaza ma konkurentów? Kto wie, może któregoś dnia zatrzymasz się w Plaza.

Roześmiał się i otarł serwetką usta. Zauważyła, że palce ma nienaturalnie duże i grube, o masywnych, guzłowatych stawach.

– Wiesz, po co tu przyjechałam? – spytała, popatrując na niego niespokojnie.

Charlie przeszył ją przenikliwym spojrzeniem.

– Powiedzmy, że wiem wystarczająco dużo, by nie zadawać niepotrzebnych pytań. Zostawmy to. – Uśmiechnął się z przymusem.

– Widziałeś się kiedyś osobiście z panem Jacksonem?

Charlie nachmurzył się.

– Zostawmy to, dobrze?

– Dobrze, byłam tylko ciekawa.

– Wiesz, do czego doprowadziła ciekawość jednego starego kocura. – Ciemne oczy Charliego zabłysły na moment. – O nic nie pytaj, rób, co ci każą, a już nigdy nie będziesz miała problemów. Zrozumiałaś?

– Zrozumiałam – mruknęła LuAnn, mocniej przytulając Lisę.

Zanim wysiedli z limuzyny, Charlie wyjął ze schowka czarny skórzany płaszcz i kapelusz z szerokim rondem do kompletu i poprosił LuAnn, żeby to włożyła.

– Z oczywistych powodów nie chcemy, żeby ktoś skojarzył sobie potem, że widział cię tutaj już dziś. Swój kowbojski kapelusz możesz wyrzucić.

LuAnn włożyła posłusznie płaszcz i kapelusz i ścisnęła się mocno paskiem w talii.

– Zgłoszę w recepcji, że już jesteś. Masz apartament na nazwisko Lindy Freeman, Amerykanki, dyrektorki biura podróży z siedzibą w Londynie, która przyjechała tu z córeczką, łącząc interesy z wypoczynkiem.

– Dyrektorki? Mam nadzieję, że nikt mnie o nic nie zapyta.

– O to możesz być spokojna.

– Znaczy, nazywam się teraz Linda Freeman?

– Przynajmniej do wielkiego wydarzenia. Potem będziesz mogła stać się z powrotem LuAnn Tyler.

– A muszę? – pomyślała LuAnn.

Apartament, do którego, załatwiwszy formalności w recepcji, zaprowadził ją Charlie, znajdował się na trzydziestym pierwszym piętrze i był ogromny. Składał się z wielkiego pokoju gościnnego i osobnej sypialni. Rozejrzała się z zachwytem po eleganckim wnętrzu i o mało nie zemdlała na widok luksusowej łazienki.

– Dla mnie te szaty? – Pogładziła mięciutki materiał szlafroka.

– Możesz go nosić, jeśli chcesz. Ale to kosztuje siedemdziesiąt pięć dolców za dobę czy coś koło tego.

Podeszła do okna i rozchyliła kotary. Jej oczom ukazał się spory fragment panoramy Nowego Jorku. Niebo było zachmurzone, zapadał już zmrok.

– Nigdy w życiu nie widziałam tylu budynków naraz. Jak one się ludziom nie pomylą? Wszystkie wyglądają tak samo. – Obejrzała się na Charliego.

Pokręcił głową.

– No nie, jak ty już coś powiesz… Jeszcze trochę, a pomyślę, że jakaś ciemniaczka z ciebie.

LuAnn spuściła wzrok.

– Bo ja jestem ostatnia ciemniaczka. A przynajmniej najbardziej zacofana z tych, jakie spotkałeś.

Przechwycił jej spojrzenie.

– Hej, nie chciałem cię urazić. Pobędziesz tutaj trochę, to się dotrzesz, wiesz, o co mi chodzi… – Urwał, ale nie spuszczał oczu z LuAnn, która podeszła do Lisy i pogłaskała ją po buzi. – Patrz, tutaj jest barek z napojami – podjął. Pokazał jej, jak z niego korzystać, a potem otworzył drzwi ściennej szafy. – Tu masz sejf. – Wskazał na masywne, stalowe drzwiczki osadzone w ścianie. Wystukał kod na klawiaturze. – Możesz w nim trzymać cenne rzeczy.

– Chyba nie mam nic, co warto by tu schować.

– A kupon loteryjny?

LuAnn sięgnęła szybko do kieszeni po kupon.

– Czyli tyle wiesz, tak?

Charlie nie odpowiedział. Wziął od niej kupon i nawet na niego nie spojrzawszy, włożył do sejfu.

– Wymyśl sobie kombinację. Tylko żadne tam daty urodzin ani nic w tym stylu. Ale ta kombinacja musi ci się z czymś kojarzyć, żeby przy pierwszej okazji nie wywietrzała z głowy. Nie radzę nigdzie jej zapisywać. Rozumiesz? – Otworzył znowu sejf.

LuAnn kiwnęła głową, wprowadziła własny kod, zaczekała, aż sejf przełączy się w tryb blokady, i zatrzasnęła drzwiczki.

Charlie skierował się do drzwi.

– Wrócę tu jutro rano o dziewiątej. Jak wcześniej zgłodniejesz albo co, to dzwoń po służbę hotelową. Tylko załatw to tak, żeby kelner nie mógł się dobrze przyjrzeć twojej twarzy. Zawiąż włosy w kok albo włóż czepek kąpielowy, że niby to miałaś właśnie wskoczyć do wanny. Otwórz drzwi, podpisz rachunek nazwiskiem Linda Freeman i schowaj się w sypialni. Napiwek połóż wcześniej na stole. Trzymaj. – Charlie wyjął z kieszeni plik banknotów i wręczył go LuAnn. – I w ogóle staraj się nie rzucać w oczy. Nie spaceruj po hotelu, nie wdawaj się z nikim w rozmowy i tak dalej.

– Spokojna głowa, wiem, że nie wyglądam na dyrektorkę. – LuAnn odgarnęła włosy z czoła i bez powodzenia usiłowała nadać głosowi żartobliwy ton.

– Nie o to chodzi, LuAnn. Nie chciałem… – Charlie urwał i wzruszył ramionami. – Posłuchaj, ledwie udało mi się skończyć szkołę średnią. Do college’u nawet nie próbowałem startować, a jakoś daję sobie radę. Oboje nie możemy uchodzić za absolwentów Harvardu, no i co z tego? – Dotknął lekko jej ramienia. – Wyśpij się dobrze. Jutro wyjdziemy na miasto, pozwiedzamy i będziesz się mogła wygadać za wszystkie czasy, co ty na to?

Twarz jej się rozjaśniła.

– Fajnie.

– I ubierz się cieplej, bo na jutro zapowiadają ochłodzenie.

LuAnn spuściła wzrok na swoją wymiętą bluzkę i dżinsy.

– To wszystko, co mam – wybąkała z zakłopotaniem. – Wyjechałam z domu, jak stałam.

– I bardzo dobrze – rzekł uprzejmie Charlie. – Z bagażem tylko kłopoty. – Obrzucił ją taksującym spojrzeniem. – Masz około metra siedemdziesięciu pięciu, tak? Rozmiar: ósemka?

LuAnn kiwnęła głową i zarumieniła się.

– Od góry chyba trochę większy.

Oczy Charliego zatrzymały się na chwilę na wysokości jej biustu.

– Dobra – powiedział. – Przyniosę ci jutro jakieś ciuszki. Dla Lisy też. Ale to trochę potrwa. Umówmy się, że jestem u ciebie około południa.

– Będę mogła zabrać Lisę?

– Jasne, mała idzie z nami.

– Dzięki, Charlie. Naprawdę bardzo ci dziękuję. Nie miałabym odwagi wyjść na ulicę sama. A bardzo mnie tam ciągnie. Nigdy w życiu nie byłam w takim dużym mieście. Założę się, że w samym tym hotelu ludzi jest więcej niż w całym moim miasteczku.

Charlie roześmiał się.

– Tak, ja jestem stąd i dla mnie to naturalne. Ale rozumiem cię. Bardzo dobrze rozumiem.

Po jego wyjściu LuAnn wyjęła Lisę z nosidełka i głaskając po włoskach, położyła na środku królewskiego łoża. Rozebrała szybko małą, wykąpała w ogromnej wannie i ubrała w piżamkę. Położyła dziewczynkę z powrotem na łóżku, okryła kocem i obłożyła po bokach dużymi poduchami, żeby mała nie stoczyła się na podłogę. Zastanawiała się właśnie, czy sama też nie powinna wejść do wanny, żeby wymoczyć w wodzie obolałe członki, kiedy zadzwonił telefon. Po chwili wahania sięgnęła po słuchawkę.

– Halo?

– Panna Freeman?

– Przepraszam, ale to… – Dala sobie w myślach solidnego kuksańca. – Tak, słucham.

– Następnym razem trochę szybciej, LuAnn – upomniał Jackson. – Ludziom rzadko zdarza się zapominać, jak się nazywają. No i jak tam? Zaopiekowano się tobą?

– Jak najbardziej. Charlie jest cudowny.

– Charlie? A tak, oczywiście. Masz kupon?

– Leży w sejfie.

– Dobry pomysł. Masz pod ręką papier i coś do pisania?

LuAnn rozejrzała się po pokoju i na antycznym biureczku pod oknem wypatrzyła arkusz papieru i długopis.

– Notuj, ile możesz – podjął Jackson. – Jak nie zdążysz czegoś zapisać, to wszystkie szczegóły i tak będzie znał Charlie. Ucieszy cię pewnie wiadomość, że wszystko już dopięte na ostatni guzik. Losowanie loterii krajowej odbywa się pojutrze o szóstej wieczorem. Możesz je oglądać w telewizji w swoim pokoju hotelowym. Będzie transmitowane na żywo przez wszystkie większe sieci. Obawiam się jednak, że u ciebie nie wywoła ono specjalnego dreszczyku emocji. – LuAnn wyobraziła sobie kpiący uśmieszek rozciągający mu wargi przy tych słowach. – Potem cały kraj z zapartym tchem będzie czekał na wyłonienie zwycięzcy. Nie zgłosisz się od razu. Musimy dać ci czas, teoretycznie, ma się rozumieć, na ochłonięcie, pozbieranie myśli, może na zasięgnięcie porady u finansistów, prawników, i tak dalej. Dopiero po upływie tego okresu przejściowego wyruszysz w podróż do Nowego Jorku. Zwycięzcy nie są, rzecz jasna, zobowiązani do przyjeżdżania do Nowego Jorku. Konferencja prasowa może zostać zwołana gdziekolwiek, nawet w rodzinnym miasteczku wygrywającego. Jednak większość dotychczasowych zwycięzców dobrowolnie decydowała się na tę wyprawę. Komisja Loteryjna to lubi. Konferencję prasową o zasięgu ogólnokrajowym o wiele wygodniej przeprowadzić tutaj. Zakładamy zatem, że twoja euforia potrwa ze dwa dni. Oficjalnie masz trzydzieści dni na zgłoszenie się po wygraną, a więc nie ma problemu. Nawiasem mówiąc, dlatego właśnie chciałem, żebyś wstrzymała się z przyjazdem. Sprawy by się skomplikowały, gdyby ludzie dowiedzieli się, że przybyłaś do Nowego Jorku przed oficjalnym ogłoszeniem wyników losowania. Musisz więc zachować incognito do czasu, kiedy będziemy gotowi zaprezentować cię jako zwyciężczynię. – Z brzmienia jego głosu wynikało, że nie jest zadowolony ze zmiany swoich pierwotnych planów.

LuAnn notowała najszybciej, jak potrafiła.

– Przepraszam, ale ja naprawdę nie mogłam czekać, panie Jackson – powiedziała szybko. – Mówiłam panu, co by to było, gdybym tam została. To taka mała mieścina i w ogóle. Ludzie od razu by wiedzieli, że to ja wygrałam. Nie wiem skąd, ale by wiedzieli.

– No nic, szkoda czasu na przelewanie z pustego w próżne – przerwał jej obcesowo. – Teraz najważniejsze to utrzymywać w tajemnicy fakt, że już tu jesteś, aż do losowania, a potem jeszcze przez dzień lub dwa. Do Atlanty dojechałaś autobusem, tak?

– Tak.

– A zastosowałaś stosowne środki ostrożności, żeby nikt cię nie rozpoznał?

– Duży kapelusz i okulary. Zresztą nie spotkałam nikogo znajomego.

– I kupując bilet nie podałaś, naturalnie, prawdziwego nazwiska?

– Oczywiście, że nie – zełgała LuAnn.

– Dobrze. Myślę, że skutecznie zatarłaś za sobą ślad.

– Mam taką nadzieję.

– To wkrótce będzie bez znaczenia, LuAnn. Naprawdę. Za kilka dni będziesz od domu o wiele dalej niż tylko w Nowym Jorku.

– A konkretnie gdzie?

– Umówiliśmy się, że sama wybierasz sobie miejsce. Europa? Azja? Ameryka Południowa? Powiedz, co ci najbardziej odpowiada, a ja już wszystko załatwię.

LuAnn zastanawiała się przez chwilę.

– Muszę się decydować teraz?

– Oczywiście, że nie. Ale jeśli chcesz wyjechać natychmiast po konferencji prasowej, to im wcześniej dasz mi znać, co postanowiłaś, tym lepiej. Mam opinię człowieka, który potrafi dokonywać cudów, jeśli chodzi o załatwianie spraw związanych z podróżami, ale czarodziejem nie jestem, zwłaszcza że nie masz ani paszportu, ani żadnych innych dokumentów tożsamości. – Powiedział to z niedowierzaniem. – Te dokumenty również trzeba będzie przygotować.

– Potrafi mi je pan wyrobić? Nawet kartę ubezpieczenia społecznego?

– Nie masz numeru ubezpieczenia społecznego? Niemożliwe.

– Możliwe, jeśli po narodzinach dziecka rodzice nie zadadzą sobie trudu dopełnienia odpowiednich formalności – odparowała.

– Myślałem, że szpital nie wypuszcza noworodka bez pełnej dokumentacji.

LuAnn o mało nie parsknęła śmiechem.

– Nie urodziłam się w szpitalu, panie Jackson. Podobno pierwsze, co po przyjściu na świat zobaczyłam, to góra brudów do prania w sypialni mojej mamusi, gdzie odebrała mnie babcia.

– Tak, chyba potrafię ci wyrobić numer ubezpieczenia społecznego – rzekł stłumionym głosem.

– A może potrafi pan jeszcze załatwić, żeby wpisali mi do paszportu inne nazwisko? To znaczy, żeby zdjęcie było moje, tylko nazwisko inne. I tak samo w innych papierach.

– A czemu ci na tym zależy, LuAnn? – spytał powoli Jackson.

– No, ze względu na Duane’a. Wiem, że wygląda na tumana, ale kiedy się dowie, że wygrałam tyle pieniędzy, zrobi wszystko, żeby mnie znaleźć. Myślę, że najlepiej będzie zniknąć. Zacząć wszystko od początku. Od zera, jak to się mówi. Z nowym nazwiskiem i tak dalej.

Jackson wybuchnął śmiechem.

– Naprawdę obawiasz się, że Duane Harvey zdoła cię wytropić? Mam poważne wątpliwości, czy wie, jak wydostać się z okręgu Rikersville.

– Bardzo pana proszę, panie Jackson, gdyby się to panu udało, byłabym niezmiernie wdzięczna. Oczywiście zrozumiem, jeśli to przekroczy pańskie możliwości. – LuAnn urwała i czekała z zapartym tchem niepewna, czy próżność każe Jacksonowi połknąć haczyk.

– Nie przekracza – warknął. – To nawet całkiem proste, jeśli ma się takie dojścia jak ja. Ale pewnie nie zastanawiałaś się jeszcze nad nazwiskiem, jakie chcesz przybrać?

Zaskoczyła go, wymieniając od razu nazwisko wraz z miejscem, z którego jakoby miała pochodzić owa fikcyjna osoba.

– Wygląda na to, że już od jakiegoś czasu nosiłaś się z tą myślą. Może nawet dłużej, niż się znamy, mam rację?

– Pan ma swoje tajemnice, panie Jackson, dlaczego ja nie miałabym mieć swoich?

W słuchawce rozległo się westchnienie.

– Cóż, LuAnn, twoja prośba z pewnością nie ma precedensu, ale spełnię ją. Muszę jeszcze wiedzieć, dokąd chcesz się udać.

– Rozumiem. Zastanowię się nad tym i wkrótce dam panu znać.

– Dlaczego coś mi teraz mówi, że pożałuję, iż wybrałem ciebie na współuczestniczkę tej małej przygody? – W jego tonie pojawiło się coś, co przejęło LuAnn dreszczem. – Skontaktuję się z tobą po losowaniu i przekażę resztę szczegółów. Na razie to wszystko. Baw się dobrze w Nowym Jorku. Gdybyś czegoś potrzebowała, powiedz…

– Charliemu.

– Tak, Charliemu. – Jackson rozłączył się. Odłożywszy słuchawkę, LuAnn podeszła do barku z napojami i odkapslowała butelkę piwa. Lisa zaczęła marudzić, przeniosła ją więc na podłogę. Z szerokim uśmiechem na twarzy przyglądała się, jak mała maszeruje dzielnie na czworakach po dywanie. W ciągu ostatnich kilku dni Lisa poczyniła wielkie postępy w technice raczkowania i teraz z niespożytą energią przemierzała wielkie przestrzenie salonu. W końcu LuAnn też opadła na czworaki i poszła w jej ślady. Matka z córką krążyły po hotelowym pokoju przez blisko godzinę, aż wreszcie Lisa się zmęczyła i LuAnn ułożyła ją do snu.

Weszła do łazienki i puściwszy wodę do wanny, obejrzała w lustrze rozcięty policzek. Rana szybko się goiła, ale prawdopodobnie pozostanie po niej blizna. Nie przejmowała się tym zbytnio. Mogło być o wiele gorzej. Wzięła z barku drugie piwo i wróciła z nim do łazienki. Zanurzyła się w gorącej wodzie i pociągnęła łyk zimnego napoju. Podejrzewała, że będzie potrzebowała dużo alkoholu i parających, kojących kąpieli, by przebrnąć przez kilka najbliższych dni.


Punktualnie o dwunastej w południe do drzwi zapukał Charlie z torbami od Bloomingdale’a i z Baby Gap. Przez następną godzinę LuAnn z dreszczykiem podniecenia przymierzała przyniesione przez niego stroje.

– Dobrze ci w nich – orzekł z podziwem Charlie. – Więcej niż dobrze.

– Dziękuję. Dzięki za to wszystko. Rozmiar w sam raz.

– Do licha, masz wzrost i figurę modelki. Właśnie dla takich ludzi szyją te ubrania. Nigdy nie myślałaś robić tego za pieniądze? To znaczy zostać modelką?

LuAnn, wkładając kremowy żakiet do długiej, plisowanej, czarnej spódnicy, wzruszyła ramionami.

– Czasami, kiedy byłam młodsza.

– Młodsza?! Boże, mówisz jak staruszka.

– Mam dwadzieścia lat, ale po urodzeniu dziecka kobieta czuje się starzej.

– Wierzę na słowo.

– Nie, nie jestem stworzona na modelkę.

– Dlaczego?

– Bo nie lubię, jak mnie fotografują, i nie lubię na siebie patrzeć.

Charlie pokręcił tylko głową.

– Tak, dziwna z ciebie kobieta. Większości dziewcząt w twoim wieku, z twoją prezencją, nie można odciągnąć od lustra. Uosobienie narcyzmu. Oj, ale te duże okulary przeciwsłoneczne i kapelusz musisz włożyć. Jackson powiedział, że nikt nie może się dowiedzieć, że tu jesteś. Właściwie to nie powinniśmy wychodzić, ale w siedmiomilionowym mieście rozpłyniemy się chyba w tłumie. – Wyciągnął papierosy. – Można?

Uśmiechnęła się.

– Żartujesz? Ja pracuję w zajeździe dla kierowców ciężarówek. Tam nie wpuszczą nikogo, kto nie ma przy sobie paczki fajek. Noc w noc siekierę można tam powiesić.

– Zajazd dla kierowców ciężarówek to już dla ciebie przeszłość.

– Zobaczymy. – Przypięła sobie do włosów kapelusz z szerokim, obwisłym rondem. – Jak wyglądam? – Przyjęła pozę modelki.

– Jak z żurnala… Co ja bredzę, to mało powiedziane.

– Ach, to jeszcze nic. Poczekaj, aż ubiorę moją malutką – powiedziała z dumą. – Jak ja o tym marzyłam!

Godzinę później LuAnn włożyła Lisę wystrojoną w nowiutkie ubranka z Baby Gap do nosidełka i podniosła je z łóżka. Odwróciła się do Charliego.

– Idziemy?

– Jedną chwileczkę. – Otworzył drzwi na korytarz i obejrzał się na nią. – Zamknij lepiej oczy. To jeszcze nie wszystko. – Spojrzała na niego ze zdziwieniem. – No, zamknij – powtórzył z uśmiechem.

Posłuchała.

– Dobra, możesz otworzyć – usłyszała po chwili. Otworzyła oczy i oniemiała na widok nowiutkiego, bardzo drogiego wózka dziecięcego.

– Och, Charlie!

– Jeszcze trochę podźwigasz to coś – powiedział, pokazując na nosidełko – i ręce wyciągną ci się do samej ziemi.

LuAnn uściskała go z wdzięcznością, włożyła Lisę do wózka i wyszli na korytarz.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Shirley Watson była zła jak diabli. Obmyślając stosowną zemstę na LuAnn Tyler, która tak ją upokorzyła, wysiliła do maksimum cały swój skromny intelekt. Zaparkowała pickupa w ustronnym miejscu, jakieś ćwierć mili od przyczepy, i wysiadła z metalową bańką w ręku. Spojrzała na zegarek i ruszyła w kierunku przyczepy, w której spodziewała się zastać LuAnn pogrążoną w głębokim śnie po powrocie z nocnej zmiany w zajeździe dla ciężarówek. Gdzie jest Duane, mało ją obchodziło. Jeśli też siedzi w środku, to przy okazji i na nim się odegra za to, że nie bronił jej przed rozsierdzoną LuAnn.

Gniew niskiej, przysadzistej Shirley rósł z każdym krokiem. Chodziła z LuAnn do szkoły i również przerwała naukę. Tak samo jak LuAnn przez całe życie nosa nie wychyliła poza Rikersville. Jednak w odróżnieniu od LuAnn wcale nie chciała stąd wyjeżdżać. I to czyniło numer, jaki wykręciła jej LuAnn, jeszcze okropniejszym. Ludzie widzieli, jak całkiem goła przemykała się do domu. Nikt jej nigdy bardziej nie upokorzył. Narobiła sobie takiego obciachu, że chyba ma już przechlapane. Teraz musiała żyć z tym przez resztę życia. Będą ją wytykali palcami, stanie się pośmiewiskiem całego rodzinnego miasteczka. Wezmą ją na języki i nie popuszczą, dopóki nie umrze i nie spocznie w grobie; a może i wtedy będą wspominać. LuAnn Tyler jej za to zapłaci. No i co z tego, że pieprzyła się z Duane’em? Wszyscy wiedzą, że Duane ani myśli żenić się z LuAnn. I wszyscy wiedzą, że LuAnn prędzej się zabije, niż pójdzie z tym człowiekiem do ołtarza. LuAnn siedziała tu jeszcze tylko dlatego, że nie miała dokąd pójść albo że brakowało jej odwagi, aby coś zmienić. To Shirley wiedziała na pewno, a przynajmniej tak jej się wydawało. Wszyscy mieli LuAnn za taką piękną, taką zgrabną. Shirley skrzywiła się i mimo zimnego wiatru dmącego nad drogą, jeszcze bardziej poczerwieniała na twarzy. No, zobaczymy, co powiedzą o urodzie LuAnn, kiedy ona się z nią porachuje.

Do przyczepy było już niedaleko, Shirley pochyliła się więc nisko i zaczęła przemykać chyłkiem od drzewa do drzewa. Przed wejściem stał wielki kabriolet. Widać było ślady jego opon w stwardniałym błocie. Mijając samochód, zatrzymała się na chwilkę, żeby zajrzeć do środka, po czym skradając się, ruszyła dalej. A jak w przyczepie jest ktoś jeszcze? Uśmiechnęła się do siebie. Może pod nieobecność Duane’a LuAnn kogoś sobie sprowadziła. Jeśli tak, to jej zemsta będzie jeszcze słodsza. Uśmiechnęła się szerzej, wyobrażając sobie gołą LuAnn wyskakującą z wrzaskiem z przyczepy. Nagle wszystko wokół ucichło i znieruchomiało. Ustał nawet wiatr. Shirley, już bez uśmiechu, rozejrzała się niespokojnie. Mocniej ścisnęła ucho bańki i sięgnęła do kieszeni kurtki po nóż myśliwski. Jeśli nie trafi kwasem akumulatorowym, który miała w bańce, to już na pewno trafi nożem. Od dziecka oprawiała dziczyznę i ryby i w posługiwaniu się nim mogła iść w zawody z najlepszymi. Buźka LuAnn zapozna się z tymi umiejętnościami, przynajmniej w miejscach, do których nie dotrze kwas. – O, cholera – mruknęła, kiedy przed samymi schodkami uderzył ją prosto w twarz jakiś odór.

Rozejrzała się ponownie. Takiego smrodu nie pamiętała nawet z czasów, kiedy odpracowywała krótki wyrok na miejscowym wysypisku śmieci. Wsunęła nóż z powrotem do kieszeni, odkręciła pokrywkę bańki i zakryła nos chusteczką. Smród nie smród, za daleko już zaszła, żeby teraz zawracać. Wślizgnęła się na palcach do przyczepy i podkradła do sypialni. Uchyliła drzwi i zajrzała. Nikogo. Zamknęła cicho drzwi i odwróciła się, żeby przejść w drugi koniec przyczepy. Może tam śpi LuAnn ze swoim gachem. W korytarzyku było ciemno, posuwała się więc po omacku wzdłuż ściany. Kilka kroków od celu przygotowała się do natarcia. Skoczyła i zahaczywszy nogą o coś leżącego na podłodze, runęła jak długa, lądując twarzą w twarz z rozkładającym się źródłem tego smrodu. Jej wrzask słychać było chyba aż na głównej szosie.


– Niewiele kupiłaś, LuAnn. – Charlie policzył wzrokiem torby leżące na kanapie w jej hotelowym pokoju.

LuAnn wyszła z łazienki z włosami zaplecionymi w gruby warkocz, przebrana w dżinsy i biały sweterek.

– Tylko się rozglądałam. To też przyjemne. Poza tym tutejsze ceny z nóg mogą zwalić. Boże!

– Przecież to ja bym płacił – zaprotestował Charlie. – Sto razy ci powtarzałem.

– Nie chcę, żebyś wydawał na mnie pieniądze, Charlie.

Charlie usiadł w fotelu i spojrzał na nią.

– To nie moje pieniądze. To też ci mówiłem. Mam zagwarantowany zwrot wydatków. Możesz mieć, co chcesz.

– Tak powiedział pan Jackson?

– Coś w tym rodzaju. Nazwijmy to zaliczką na poczet twojej wygranej. – Uśmiechnął się.

LuAnn przysiadła na łóżku i z zachmurzoną twarzą zaczęła splatać i rozplatać palce. Lisa, która siedziała wciąż w wózku, bawiła się zabawkami, które kupił jej Charlie. Po pokoju rozchodziły się jej radosne popiskiwania.

– Masz tutaj. – Charlie podał LuAnn paczuszkę z fotografiami – z ich spaceru po Nowym Jorku. – Do pamiątkowego albumu.

LuAnn spojrzała na fotografie i twarz się jej wypogodziła.

– Nigdy bym nie pomyślała, że spotkam w tym mieście dorożkę zaprzężoną w konia. Wspaniała była ta przejażdżka po tym dużym, starym parku. Kto by się tego spodziewał między tymi wszystkimi budynkami?

– Przestań, nigdy nie słyszałaś o Central Parku?

– A jakże, słyszałam. Ale nie wierzyłam. – LuAnn wręczyła mu dwie swoje małe fotografie, które wyciągnęła z paczuszki.

– O, dobrze, że mi przypomniałaś – powiedział Charlie.

– To do mojego paszportu?

Kiwnął głową i schował fotografie do kieszeni marynarki.

– A Lisa go nie potrzebuje?

Pokręcił głową.

– Jest jeszcze za mała. Może podróżować na twój.

– Aha.

– Słyszałem, że zamierzasz zmienić nazwisko?

LuAnn odłożyła fotografie i zabrała się do przeglądania zakupów.

– Pomyślałam sobie, że tak będzie lepiej. To ma być początek czegoś nowego…

– Wiem od Jacksona, że tak powiedziałaś. Zastanawiam się tylko, czy naprawdę tego chcesz.

LuAnn straciła zainteresowanie zakupami, opadła ciężko na kanapę i podparła się rękoma pod brodę. Charlie patrzył na nią przenikliwie.

– Przestań, LuAnn, zmiana nazwiska nie jest taka znowu straszna. Co cię gryzie?

Podniosła na niego wzrok.

– Jesteś pewien, że wygram na tej loterii?

– Jutro się okaże, LuAnn – rzekł ostrożnie – ale myślę, że nie będziesz zawiedziona.

– Tyle pieniędzy, ale ja wciąż mam mieszane uczucia, Charlie.

Zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko.

– Zamówię coś do pokoju. Posiłek z trzech dań i butelkę wina. Do tego gorącą kawę i tak dalej. Zjesz, to od razu humor ci się poprawi.

Otworzył menu i zaczął je studiować.

– Robiłeś to już kiedyś? To znaczy, opiekowałeś się już ludźmi, którzy… których wybrał pan Jackson?

Charlie spojrzał na nią znad menu.

– Tak, pracuję dla niego od jakiegoś czasu. Osobiście nigdy się z nim nie spotkałem. Komunikujemy się wyłącznie przez telefon. To łebski facet. Trochę za dupowaty, jak na mój gust, trochę za bardzo szurnięty, ale ma głowę na karku. Dobrze mi płaci, nie mogę narzekać. A opiekowanie się ludźmi w szykownych hotelach i zamawianie posiłków do pokoju to nie taka znowu zła fucha – dorzucił z szerokim uśmiechem. – Ale nigdy jeszcze nie miałem podopiecznego, z którym czułbym się tak dobrze jak z tobą.

– LuAnn przyklękła przy wózku i z koszyczka bagażowego na spodzie wzięła zawiniętą w elegancki papier paczkę. Wręczyła ją Charliemu.

Spojrzał na nią pytającym wzrokiem.

– Co to?

– Kupiłam ci prezent. To ode mnie i od Lisy.

– Kiedy to zrobiłaś?

– Pamiętasz, jak odszedłeś na chwilę do stoiska z męską odzieżą?

– LuAnn, nie musiałaś…

– Wiem – wpadła mu w słowo. – Prezenty mają to do siebie, że nie ma przymusu ich dawania. – Charlie, nie odrywając od niej oczu, mocno ściskał paczkę w dłoniach. – No, rozpakuj wreszcie – ponagliła.

Zaczął ostrożnie odwijać papier, a LuAnn podeszła do wózka i wzięła Lisę na ręce. Obserwowały obie, jak Charlie otwiera pudełko.

– O rany! – Ostrożnie wyciągnął ciemnozieloną fedorę. Miała szeroką na cal opaskę na denku i wyściółkę z kremowego jedwabiu w środku.

– Zauważyłam, jak przymierzasz ten kapelusz w sklepie. Bardzo ci w nim było do twarzy. Ale odłożyłeś go na miejsce. Widać było, że z ociąganiem.

– LuAnn, on był bardzo drogi. Machnęła ręką.

– Miałam trochę oszczędności. Podoba ci się?

– Jest piękny, dziękuję. – Uścisnął LuAnn, a potem swoją wielką łapą ujął delikatnie pulchną piąstkę Lisy i potrząsnął nią z powagą. – I tobie też dziękuję, młoda damo. Wspaniały gust.

– No, przymierz jeszcze raz. Sprawdź, czy pasuje. – Włożył kapelusz i przejrzał się w lustrze. – Bomba, Charlie, naprawdę bomba.

Uśmiechnął się.

– Nieźle, całkiem nieźle. – Manipulował kapeluszem, dopóki nie ułożył go na głowie pod właściwym kątem. Potem zdjął kapelusz i usiadł. – Nigdy jeszcze nie dostałem prezentu od ludzi, którymi się opiekowałem. Ale zazwyczaj jestem z nimi najwyżej przez dwa dni, a potem przejmuje ich Jackson.

LuAnn skwapliwie podchwyciła temat:

– Jak doszło do tego, że się tym zajmujesz?

– Rozumiem, że chciałabyś usłyszeć historię mojego życia?

– No pewnie. Ja się już dosyć nagadałam.

Charlie rozsiadł się wygodnie w fotelu i wskazał na swoją twarz.

– Zakład, że nie domyśliłaś się jeszcze, że próbowałem kiedyś sił na bokserskim ringu. – Uśmiechnął się. – Przeważnie byłem sparingpartnerem – workiem treningowym dla tych, co byli na fali. Miałem na tyle oleju w głowie, żeby się wycofać, zanim do końca nie obtłukli mi mózgu. Potem grałem półzawodowo w futbol. Niewiele się to różni od boksu, ale człowiek nosi przynajmniej kask i ochraniacze. Jednak od dziecka lubiłem sport i odpowiadał mi taki sposób zarobkowania.

– Od razu widać, że jesteś w dobrej formie.

Charlie poklepał się z dumą po twardym brzuchu.

– Nieźle, jak na pięćdziesięcioczterolatka, co? Tak czy owak, po wycofaniu się z czynnego uprawiania sportu byłem przez jakiś czas trenerem, ożeniłem się, nosiło mnie to tu, to tam, no wiesz, nie mogłem sobie znaleźć miejsca.

– Dobrze znam to uczucie – przyznała LuAnn.

– Aż pewnego dnia w moim życiu nastąpił zdecydowany zwrot.

Zawiesił głos, by zdusić w popielniczce niedopałek papierosa, i natychmiast przypalił sobie następnego.

LuAnn skorzystała z tej okazji, by włożyć Lisę z powrotem do wózka.

– Co się stało?

– Spędziłem jakiś czas w gościnie u rządu Stanów Zjednoczonych. – Wyczytał z oczu LuAnn, że nie zrozumiała. – Siedziałem w więzieniu federalnym, LuAnn – wyjaśnił.

– Nie wyglądasz na przestępcę, Charlie – powiedziała zdumiona.

Roześmiał się.

– Nie wiem, czy wyglądam, czy nie. Powiem ci tylko, że za kratki nie trafia się za wygląd.

– A ty za co tam trafiłeś?

– Za uchylanie się od płacenia podatków. Zarzucono mi oszustwo podatkowe, tak nazwał to oskarżyciel. I miał rację. Zwyczajnie znudziło mi się je płacić. Ledwie wiązał człowiek koniec z końcem, a musiał jeszcze odpalać dolę fiskusowi. – Przygładził dłonią włosy. – Ten mały błąd kosztował mnie trzy lata i małżeństwo.

– Przykro mi, Charlie.

Wzruszył ramionami.

– Ta odsiadka to było najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło. Karę odbywałem w zakładzie o minimalnym rygorze, ze zgrają defraudantów, aferzystów i innych drobnych kanciarzy, nie musiałem więc żyć w ciągłym strachu, że ktoś odrąbie mi głowę. Zrobiłem tam parę klas szkoły, zacząłem się wreszcie zastanawiać, co począć ze swoim życiem. Tylko pod jednym względem pobyt w pudle nie wyszedł mi na dobre. – Pomachał papierosem. – Przed pójściem do więzienia nie paliłem. Tam kopcili wszyscy. Po wyjściu na wolność rzuciłem palenie. Wytrzymałem długo. Zacząłem znowu przed pół rokiem. Ale wracając do tematu, po wyjściu z więzienia zacząłem pracować u swojego adwokata w charakterze przybocznego detektywa. Wiedział, że pomimo wyroku, który miałem na koncie, porządny i sumienny ze mnie gość. Poza tym znałem wielu ludzi zarówno z dolnego, jak i górnego przedziału skali społeczno-ekonomicznej, rozumiesz, w czym rzecz. Mnóstwo kontaktów. Plus to, czego się nauczyłem, siedząc w kiciu. Mówiłaś o wykształceniu. Ja poznałem „profesorów” z każdej branży, od wyłudzaczy odszkodowań z firm ubezpieczeniowych po właścicieli warsztatów legalizujących skradzione samochody. Te znajomości bardzo mi się przydały, kiedy zacząłem pracę w kancelarii prawniczej. To była dobra fucha, lubiłem tę robotę.

– A jak spiknąłeś się z panem Jacksonem?

Teraz Charlie trochę spochmurniał.

– Zadzwonił do mnie pewnego dnia. Wdepnąłem w takie małe kłopoty. Naprawdę nic poważnego, ale byłem jeszcze na zwolnieniu warunkowym i mogłem za to zafasować dłuższy wyrok. Zaproponował, że mnie z tego wyciągnie, a ja przyjąłem propozycję.

– Mniej więcej tak samo było ze mną – odezwała się LuAnn. – Jego propozycje bywają nie do odrzucenia.

Spojrzał na nią ze znużeniem, które nagle pojawiło się w jego oczach.

– Tak – mruknął.

LuAnn przysiadła na brzegu łóżka i wyrzuciła z siebie:

– Nie popełniłam dotąd żadnego oszustwa, Charlie.

Charlie zaciągnął się papierosem i odłożył go do popielniczki.

– Zależy chyba, jak się na to patrzy.

– Co przez to rozumiesz?

– No bo jak się nad tym dobrze zastanowić, to oszukują, i to każdego dnia, nawet ludzie skądinąd prawi, uczciwi i ciężko pracujący. Jedni na dużą skalę, inni na mniejszą. Ludzie kantują przy płaceniu podatków albo, jak ja, w ogóle ich nie płacą. Ludzie nie zwracają pieniędzy, jeśli kasjerka w sklepie pomyli się na swoją niekorzyść. Ludzie kłamią na co dzień odruchowo, czasami po to, żeby przy zdrowych zmysłach dotrwać do wieczora. Zdarzają się też poważne oszustwa. Żonaci mężczyźni biorą sobie kochanki, mężatki kochanków. O tym akurat sporo wiem. Moja była żona zdradzała mnie na potęgę.

– Ja też tego zakosztowałam – powiedziała cicho LuAnn.

Charlie spojrzał na nią.

– Jakiś tępy sukinsyn, tyle tylko powiem. Tak czy owak, to wszystko kumuluje się przez całe życie.

– Ale nie do czegoś wartego pięćdziesiąt milionów dolarów.

– W przeliczeniu na dolary może nie. Ale ja tam wolę jedno duże oszustwo niż tysiąc małych, które i tak w końcu popełnisz, a potem sama siebie znielubisz.

LuAnn objęła się ramionami i zadrżała. Przyglądał jej się przez chwilę, po czym spuścił znowu wzrok na menu.

– Zamawiam kolację. Ryba ci odpowiada?

LuAnn kiwnęła głową, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w swoje buty. Charlie sięgnął do telefonu.

Złożywszy zamówienie, wyjął z paczki kolejnego papierosa i go przypalił.

– Do licha, nikt, kogo znam, nie odrzuciłby oferty, którą ci złożono. Moim zdaniem byłabyś głupia, gdybyś to zrobiła. – Milczał przez chwilę, bawiąc się zapalniczką. – Krótko cię znam, ale z tego, co zdążyłem zaobserwować, potrafiłabyś się chyba wybielić, przynajmniej we własnych oczach. Podniosła na niego wzrok.

– W jaki sposób?

– Przeznaczając część tych pieniędzy na pomoc innym ludziom – powiedział zwyczajnie. – Zakładając, dajmy na to, jakąś fundację albo coś w tym rodzaju. Nie mówię, że masz w ogóle nie korzystać z tej forsy. Sądzę, że sobie na nią zasłużyłaś – dorzucił. – Przeglądałem materiały na twój temat. Nie miałaś najłatwiejszego życia.

LuAnn wzruszyła ramionami.

– Jakoś sobie radziłam.

Charlie wstał z fotela i przysiadł się do niej.

– No właśnie, LuAnn, radziłaś sobie. I teraz też sobie poradzisz. – Patrzył jej z napięciem w oczy. – Czy teraz, kiedy się już przed tobą wywnętrzyłem, mogę ci zadać jedno osobiste pytanie?

– Zależy jakie.

– Bardzo proste. – Kiwnął głową. – No więc, jak powiedziałem, przeglądałem materiały na twój temat. I nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że związałaś się z kimś takim jak Duane Harvey. Przecież to patentowany nieudacznik.

Nagle stanęło jej przed oczami szczupłe ciało Duane’a leżące twarzą do brudnej wykładziny, przypomniała sobie ten cichy jęk, z jakim stoczył się z kanapy, zupełnie jakby ją wołał, jakby błagał, żeby mu pomogła.

– Duane nie jest taki zły. Tylko że życie też go nie rozpieszczało. – Wstała i zaczęła spacerować po pokoju. – Po śmierci mamy przechodziłam ciężki okres. Duane’a poznałam, kiedy zastanawiałam się, jak pokierować dalej swoim życiem. Nasz okręg ma to do siebie, że jeśli człowiek przy pierwszej nadarzającej się sposobności nie ucieknie w świat, to już do grobowej deski się stamtąd nie wyrwie. W okręgu Rikersville nie osiedlił się nigdy nikt z zewnątrz, przynajmniej ja o kimś takim nie słyszałam. – Odetchnęła głęboko i ciągnęła: – Duane przeprowadził się właśnie do przyczepy kempingowej, którą ktoś porzucił. Miał wtedy pracę. Dobrze mnie traktował, myśleliśmy nawet o małżeństwie. Był po prostu inny.

– Postanowiłaś zostać jedną z tych, co wegetują tam do grobowej deski?

Spojrzała na niego z oburzeniem.

– Skąd! Chcieliśmy się stamtąd wynieść. Pragnęłam tego ja i myślał o tym Duane, przynajmniej tak mówił. – Zatrzymała się i popatrzyła na Charliego. – I wtedy urodziła się Lisa – podjęła. – To pokrzyżowało Duane’owi plany. Chyba nie uwzględniał w nich dziecka. No, ale stało się… i uważam, że to najlepsze, co mogło mnie spotkać. Ale między mną a Duane’em coś zaczęło się psuć. Zrozumiałam, że muszę od niego odejść. Zastanawiałam się właśnie, jak to zrobić, kiedy zadzwonił pan Jackson.

LuAnn spojrzała na migotliwe światła miasta na tle zapadających za oknem ciemności.

– Jackson mówił o jakichś warunkach związanych z pieniędzmi. Wiem, że nie robi tego z miłości do mnie. – Obejrzała się przez ramię na Charliego.

– Tak, masz rację – odchrząknął.

– Wiesz, co to za warunki?

Charlie kręcił już głową, zanim zdążyła skończyć.

– Wiem tylko, że dostaniesz tyle pieniędzy, że nie będziesz wiedziała, co z nimi robić.

– I mogę z nich korzystać wedle własnego uznania, zgadza się?

– Zgadza. Są twoje. Możesz ogołocić do czysta Saksa przy Piątej Alei i Tiffany’ego na dokładkę. Albo zbudować szpital w Harlemie. To zależy tylko od ciebie.

LuAnn spojrzała znowu w okno. Z błyszczącymi oczami snuła marzenia, wobec których karlała rysująca się za szybą panorama miasta. W tej właśnie chwili coś w niej zaskoczyło! Nawet to mrowie nowojorskich budynków nie pomieściłoby, chyba wszystkich jej pomysłów na dalsze życie. Na spożytkowanie tych pieniędzy.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

– Powinniśmy zostać w hotelu przed telewizorem. – Charlie rozejrzał się nerwowo. – Jackson mnie zabije, jak się dowie, że tutaj przyszliśmy. Mam wyraźny zakaz przyprowadzania w to miejsce „klientów”.

Przez owo „miejsce” rozumiał centralę Komisji Krajowej Loterii Stanów Zjednoczonych mieszczącą się w nowiutkim, nowoczesnym, cienkim jak igła wysokościowcu przy Park Avenue.

Ogromne audytorium wypełnione było po brzegi. Na sali roiło się od korespondentów sieci telewizyjnych z mikrofonami w garściach, dziennikarzy z rozmaitych czasopism i gazet oraz ekip telewizji kablowej.

LuAnn z Lisa na ręku stała przed samym podwyższeniem. Miała na nosie ciemne okulary, które kupił jej Charlie, a na głowie założoną daszkiem do tyłu czapeczkę baseballową, pod którą upchnęła długie włosy. Zapadającą w pamięć figurę maskował długi do kostek płaszcz.

– Nie denerwuj się, Charlie, w tym przebraniu nikt mnie nie zapamięta.

Pokręcił sceptycznie głową.

– Nadal mi się to nie podoba.

– Musiałam tu przyjść. Telewizja to nie to samo.

– Założę się, że zaraz po losowaniu Jackson zadzwoni do hotelu – wymruczał.

– Powiem mu, że spałam i nie słyszałam telefonu.

– Dobre sobie! – zniżył głos. – Idziesz spać, mając w perspektywie wygranie co najmniej pięćdziesięciu milionów dolców?

– No dobrze, ale jeśli z góry wiem, że wygram, to czym tu się podniecać? – odparowała.

Charlie nie miał na to gotowej odpowiedzi, zacisnął więc tylko usta i ponownie przesunął czujnym spojrzeniem po sali i twarzach zgromadzonych w niej ludzi.

LuAnn patrzyła na maszynę do losowania stojącą na stole, który zajmował środek podwyższenia. Maszyna miała sześć stóp długości i składała się z dziesięciu pionowych, przezroczystych rur, każda z przymocowanym u dołu pojemnikiem z dziesięcioma ponumerowanymi kulami wielkości piłeczek pingpongowych. Po uruchomieniu maszyny sztucznie wywołany wir powietrza zacznie mieszać kule w pierwszym pojemniku, i będzie to trwało dopóty, dopóki jedna z nich nie natrafi na mały otwór, przez który zostanie wessana do rury, a następnie pochwycona u jej szczytu i przytrzymana tam przez specjalne urządzenie. Po przechwyceniu kuli pojemnik z pozostałymi kulami u spodu tej rury zostanie natychmiast zamknięty, co automatycznie zapoczątkuje podobny proces w następnym pojemniku. I tak dalej, przy napięciu wzrastającym wśród zebranych, aż do wylosowania wszystkich dziesięciu wygrywających numerów.

Ludzie popatrywali nerwowo na swoje kupony loteryjne. Niejeden trzymał w ręce cały ich plik. Jakiś młodzieniec odchylił wieko laptopa i zaczął przeglądać swój elektroniczny spis. Przez ekran przewijały się setki kombinacji numerów, na które postawił. LuAnn na swój kupon nie musiała spoglądać, znała ten ciąg cyfr na pamięć: 0-8-1-0-0-8-0-5-2-1. Składały się nań daty urodzin jej i Lisy oraz wiek, jaki osiągnie LuAnn z najbliższym dniem swoich urodzin. Czekając na rozpoczęcie losowania, obserwowała rozgorączkowane twarze otaczających ją ludzi, ich usta poruszające się bezgłośnie w błagalnych modlitwach, i opuszczały ją resztki skrupułów. Nie będzie im ani trochę współczuła z powodu rozczarowania, jakiego za chwilę doznają. Powzięła ostateczną decyzję i to dodało jej skrzydeł. Właśnie dlatego stała teraz pośrodku tej ciżby spiętych ludzi, zamiast chować się pod łóżkiem w Waldorfie.

Otrząsnęła się z tych refleksji, kiedy zza kulis wyszedł na podwyższenie jakiś mężczyzna. Na sali zrobiło się natychmiast cicho jak makiem zasiał. LuAnn wcale by się nie zdziwiła, widząc w tej roli Jacksona, ale mężczyzna był młodszy i o wiele przystojniejszy. Ciekawe, czy i on bierze w tym udział. Wymienili z Charliem porozumiewawcze uśmiechy. W ślad za mężczyzną postępowała blondynka w krótkiej spódniczce, czarnych nylonach i szpilkach. Założywszy ręce za plecy, zajęła miejsce obok skomplikowanej maszyny losującej.

Kamery skierowały się na twarz mężczyzny i ten powiedział kilka słów wprowadzających, powitał przybyłych na losowanie loterii, a potem zawiesił dramatycznie głos, powiódł wzrokiem po morzu głów i obwieścił wiadomość wieczora. Oficjalna pula wyliczona w ostatniej chwili na podstawie liczby sprzedanych kuponów osiągnęła rekordową wysokość i wynosi sto milionów dolarów! Kiedy z ust prowadzącego padła ta gigantyczna suma, przez salę przetoczył się zbiorowy pomruk niedowierzania. Nawet LuAnn opadła szczęka. Charlie spojrzał na nią, pokręcił nieznacznie głową, pochylił się i szepnął jej do ucha:

– Kurczę, możesz ogołocić do czysta i Saksa, i Tiffany’ego, i jeszcze wybudować szpital w Harlemie, a wszystko to z samych odsetek.

– Tak, to największa pula w dziejach loterii i za chwilę ktoś, jakiś nieprawdopodobny szczęściarz, ją wygra – obwieścił prowadzący ciągnienie tonem showmana, uśmiechając się promiennie.

Tłum przyjął te słowa dzikim aplauzem. Mężczyzna teatralnym gestem dał znak kobiecie, i ta wcisnęła klawisz na obudowie, włączając maszynę. Kule w pierwszym pojemniku ruszyły w obłędny taniec. Kiedy przypuściły szturm na wąski przesmyk prowadzący do pionowej rury, LuAnn wstrzymała oddech. Serce waliło jej jak oszalałe. Co tam stojący tuż obok Charlie, co tam opanowanie i pewność siebie pana Jacksona, co tam fakt przewidzenia przezeń wyniku losowania loterii codziennej, co tam wszystko inne, co przytrafiło się jej w ciągu kilku ostatnich dni – musiała chyba na głowę upaść, że dała się w to wciągnąć. Jak Jackson czy w ogóle ktokolwiek może kontrolować zachowanie tych kłębiących się żywiołowo kul? To, co rozgrywało się teraz na jej oczach, przypominało zmasowany atak plemników na jajeczko. Widziała kiedyś taki film popularnonaukowy w telewizji. Jakie są szanse bezbłędnego wskazania tego, który przebije się w końcu przez osłonkę? Słabo jej się zrobiło, kiedy po szybkim rozważeniu sytuacji pozostały jej do wyboru tylko dwie możliwości: albo przyjdzie jej wracać do Rikersville i tłumaczyć się z dwóch trupów w pełnej narkotyków przyczepie kempingowej, którą nazywała swoim domem; albo zostanie tutaj, poszuka schronienia w najbliższym przytułku dla bezdomnych i będzie tam kontemplować swoje zrujnowane życie.

Jeszcze mocniej przytuliła do siebie Lisę, a dragą ręką poszukała dłoni Charliego. Jedna z kul przecisnęła się przez otwór prowadzący do pierwszej rury i została w niej przechwycona. Nosiła numer zero. Pokazano ją na wielkim ekranie, który wisiał nad podwyższeniem. Jednocześnie rozbrykały się kule w drugim pojemniku. Również spośród nich po kilku sekundach wyłoniona została zwyciężczyni: kula z cyfrą osiem. Do rur przyporządkowanych następnym pojemnikom przecisnęło się jedna po drugiej sześć kolejnych kul. Kształtująca się stopniowo kombinacja wygrywających numerów wyglądała teraz następująco: 0-8-1-0-0-8-0-5. LuAnn, poruszając bezgłośnie ustami, odczytała powoli znajome cyfry. Pot wystąpił jej na czoło, nogi zrobiły się jak z waty. Boże – wyszeptała pod nosem – a więc to chyba prawda. Jackson dotrzymał słowa. Temu zarozumiałemu, dupowatemu człowieczkowi jakoś, w jakiś sposób wyszedł przekręt. Wokół rozlegały się jęki zawodu i gniewne pomruki. Ludzie, rozczarowani dotychczasowym wynikiem widniejącym na ekranie, darli swoje kupony i rzucali ich strzępy na podłogę. LuAnn wpatrywała się jak urzeczona w budzące się do życia kule w dziewiątym pojemniku. W jej odczuciu cały ten proces przebiegał teraz w najwolniejszym z wolnych temp. W końcu w rurę numer dziewięć wessana została kula z cyfrą dwa. W tłumie nie było już twarzy, na której malowałaby się nadzieja. Z jednym wyjątkiem.

W ruch poszły kule z ostatniego pojemnika. Kula z cyfrą jeden przepchnęła się szybko w okolice otworu prowadzącego do ostatniej rury. Zdawało się, że jeszcze chwila, a przeleci przezeń i pomknie po zwycięstwo. Siła, z jaką LuAnn ściskała dłoń Charliego, zaczęła słabnąć. I nagle kula z numerem jeden, niczym przekłuty balon, z którego uchodzi powietrze, opadła na dno, a jej miejsce w kolejce do otworu, nabierając niespodziewanie energii i determinacji, zajęła kula z numerem cztery. Zdecydowanymi, szarpanymi ruchami starała się przybliżyć do otworu prowadzącego do dziesiątej i ostatniej rury, ale coś jakby ją za każdym razem od niego odpychało. Krew odpłynęła LuAnn z twarzy, nogi się pod nią ugięły.

– O, cholera – powiedziała głośno, nie bacząc, że w tłumie, choć gwarnym, usłyszeć ją może nie tylko Charlie. Ścisnęła pałce Charliego tak mocno, że ten omal nie krzyknął z bólu.

Charliemu też serce waliło jak młotem. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby Jacksonowi coś się nie udało, ale nigdy nic nie wiadomo. Do diabła, przecież nie zaszkodzi – pomyślał, wsunął wolną rękę pod koszulę i namacał tam graby srebrny krzyżyk, który nosił na szyi od dziecka. Potarł go na szczęście.

Powoli, tak powoli, że LuAnn nieomal stanęło serce, dwie unoszone wirami gorącego powietrza kule zamieniły się znowu miejscami jak w precyzyjnie wychoreografowanym tańcu, po drodze odbijając się nawet od siebie rykoszetem. Po tej przelotnej kolizji kula z cyfrą jeden zlitowała się wreszcie nad LuAnn, śmignęła przez otwór i została przechwycona w dziesiątej i ostatniej rurze.

LuAnn ogromnym wysiłkiem woli stłumiła cisnący się na usta okrzyk nie tyle radości, że stała się właśnie bogatsza o sto milionów dolarów, co ulgi. Spojrzeli na siebie z Charliem szeroko otwartymi oczyma. Oboje dygotali, oboje zlani byli potem, jak po odbytym właśnie stosunku. Charlie pochylił się do niej, wyginając w łuk brwi, jakby chciał powiedzieć: „No i widzisz, wygrałaś”.

LuAnn kiwnęła nieznacznie głową. Lisa kopała i wyrywała się, wyczuwając podniecenie matki.

– Cholera – mruknął Charlie. – O mało nie zsikałem się w spodnie przy tej ostatniej kuli. – Wyprowadził LuAnn z sali i po paru minutach szli już wolno ulicą w kierunku hotelu. Był piękny, rześki wieczór. Charlie zatarł dłonie. – Boże, myślałem, że mi połamiesz paluchy. Czemu się tak denerwowałaś?

– Lepiej, żebyś nie wiedział – ucięła stanowczym tonem i pocałowała Lisę w policzek. Szła przez chwilę w milczeniu, wciągając w płuca ogromne chausty świeżego, chłodnego powietrza. Rozsadzała ją euforia. Niespodziewanie z przewrotnym uśmieszkiem trąciła Charliego łokciem w bok. – Kto ostatni do hotelu, ten stawia kolację. – Wystartowała jak rakieta; długi płaszcz wydął się na jej plecach niczym spadochron. Zostawiła go daleko w tyle, ale mimo to Charlie słyszał wciąż jej radosne popiskiwania. Uśmiechnął się i ruszył biegiem za nią. Humory z pewnością by się im popsuły, gdyby zauważyli mężczyznę, który przyszedł za nimi na losowanie krajowej loterii i obserwował ich teraz z drugiej strony ulicy. Romanello przeczuwał, że śledzenie LuAnn może zaowocować bardzo interesującymi rezultatami. Ale nawet on przyznać musiał, że to, co odkrył, daleko przewyższało jego oczekiwania.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

– Na pewno tam właśnie chcesz jechać, LuAnn?

– Tak jest, panie Jackson – powiedziała z przekonaniem do słuchawki. – Zawsze chciałam odwiedzić Szwecję. Stamtąd dawno temu wyemigrowali do Ameryki przodkowie mojej mamy. Marzyła, żeby tam pojechać, ale jakoś nigdy się nie wybrała. Robię to więc jakby dla niej. Będą z tym jakieś trudności?

– Trudności są ze wszystkim, LuAnn. Tylko w rozmaitym nasileniu.

– Ale pan to potrafi załatwić, prawda? Właściwie to inne kraje też chciałabym zwiedzić, ale bardzo mi zależy, żeby zacząć od Szwecji.

– Skoro potrafiłem zapewnić komuś takiemu jak ty wygranie stu milionów dolarów – powiedział z rozdrażnieniem Jackson – to chyba nie ma wątpliwości, że potrafię zająć się równie skutecznie twoimi planami wojaży.

– Byłabym bardzo wdzięczna. Naprawdę. – LuAnn zerknęła na Charliego, który zabawiał Lisę. Uśmiechnęła się do niego. – Bardzo dobrze ci to wychodzi.

– Słucham? – zdumiał się Jackson.

– O, przepraszam, mówiłam do Charliego.

– Daj mi go do telefonu. Musimy omówić twoją wizytę w biurze loterii celem potwierdzenia autentyczności wygrywającego kuponu. Im szybciej to załatwimy, tym szybciej odbędzie się konferencja prasowa i będziesz mogła ruszać w drogę.

– Mówił pan o jakichś warunkach… – zaczęła LuAnn.

– Nie chcę teraz o tym dyskutować – przerwał jej Jackson. – Daj mi Charliego, śpieszę się.

LuAnn odebrała od Charliego Lisę i wręczyła mu słuchawkę. Obserwowała go bacznie, kiedy odwrócony do niej plecami rozmawiał przyciszonym głosem przez telefon. Na koniec kiwnął parę razy głową i rozłączył się.

– Wszystko w porządku? – spytała niespokojnie, uciszając kapryszącą Lisę.

Charlie rozglądał się przez chwilę nieobecnym wzrokiem po pokoju.

– Tak, w porządku – powiedział w końcu. – Dziś po południu masz się zgłosić w centrali loterii. Odczekaliśmy już, ile trzeba.

– Pójdziesz ze mną?

– Pojadę z tobą taksówką, ale nie wejdę do budynku. Zaczekam na ciebie na zewnątrz.

– I co ja mam tam niby robić?

– Zwyczajnie pokazać swój kupon. Potwierdzą jego autentyczność i wydadzą ci oficjalne zaświadczenie. Wszystko w obecności świadków, i tak dalej. Prześwietlą cię na wylot. Obejrzą kupon pod nowoczesnym laserem. Ma wtopione takie specjalne żyłki. Niektóre przebiegają pod ciągiem cyfr, które wytypowałaś. Jak na banknotach, żeby utrudnić życie fałszerzom. Nie da się ich podrobić, a już na pewno nie w tak krótkim czasie. Zadzwonią do twojej kolektury, żeby się upewnić, czy rzeczywiście tam został złożony kupon o tym numerze serii. Zainteresują się twoim życiem osobistym. Skąd jesteś, czy masz dzieci, rodziców, i tak dalej. Trwa to parę godzin. Nie musisz czekać. Skontaktują się z tobą, kiedy cała procedura dobiegnie końca. Potem wydadzą oświadczenie dla prasy, że zgłosił się zwycięzca, ale twoje nazwisko ujawnią dopiero na konferencji prasowej. To taki chwyt psychologiczny. Naprawdę wpływa na zwiększenie sprzedaży kuponów na następne ciągnienie. Na to ciągnienie też nie będziesz musiała czekać. Konferencja prasowa zwołana zostanie następnego dnia.

– Wrócimy tutaj jeszcze?

– Nie, Linda Freeman jeszcze dzisiaj się wymeldowuje. Przenosimy się do innego hotelu, gdzie zameldujesz się już jako LuAnn Tyler, jedna z najbogatszych osób w kraju, która przyjechała właśnie do miasta odebrać wygraną.

– Byłeś już kiedyś na takiej konferencji prasowej?

Kiwnął głową.

– Na kilku. Bywa na nich czasem niezły cyrk. Zwłaszcza kiedy zwycięzcy przyprowadzają rodziny. Pieniądze mają dziwny wpływ na ludzi. Ale nie trwa to długo. Zadadzą ci trochę pytań i będziesz wolna. – Urwał, a potem dorzucił: – To ładnie z twojej strony, że jedziesz do Szwecji ze względu na matkę.

LuAnn, bawiąc się stopkami Lisy, spuściła wzrok.

– Trochę się boję. Nigdy nie byłam za granicą.

– Na pewno sobie poradzisz.

– Nie wiem, jak długo tam zabawię.

– A siedź, ile chcesz. Do licha, jak ci się spodoba, to możesz zostać nawet na zawsze.

– To raczej odpada. Wątpię, żebym tam pasowała.

Wziął ją za ramiona i spojrzał w oczy.

– Posłuchaj, LuAnn, uwierz wreszcie w siebie. Zgoda, nie możesz się pochwalić żadnymi stopniami ani tytułami naukowymi, ale jesteś inteligentna, kochasz swoje dziecko i masz dobre serce. To stawia cię w moich oczach wyżej od dziewięćdziesięciu dziewięciu procent ludzi żyjących w tym kraju.

– I tutaj nie dałabym sobie chyba rady bez twojej pomocy.

Wzruszył ramionami.

– Mówiłem już, że to moja praca. – Puścił ją i wygrzebał papierosa z paczki. – Może byśmy tak coś przekąsili, zanim pojedziesz upomnieć się o swoją wygraną? No i co, jesteś gotowa, by stać się obrzydliwie bogata, moja panno?

LuAnn wzięła głęboki oddech.

– Jestem – powiedziała.


LuAnn wyszła z budynku Komisji Loteryjnej i skręciła w boczną uliczkę, gdzie w umówionym miejscu czekał na nią Charlie z Lisa.

– Przyglądała się każdemu przechodniowi. Wypatrywała mamusi.

– Niedługo to ja będę za nią wszędzie biegała.

– Już chciała gdzieś pełznąć na czworakach, ledwie ją utrzymałem, przysięgam. – Charlie uśmiechnął się do rozradowanej widokiem matki Lisy i położył ją z powrotem do wózka. – No i jak poszło?

– Byli bardzo serdeczni. Bardzo uprzejmie mnie potraktowali. „Może kawy, pani Tyler?” „Chce pani gdzieś zatelefonować?” Jedna kobieta spytała mnie, czy nie zatrudniłabym jej w charakterze osobistej asystentki. – LuAnn roześmiała się.

– Lepiej do tego przywyknij. Masz zaświadczenie?

– Tak, w torebce.

– Kiedy konferencja prasowa?

– Powiedzieli mi, że jutro o szóstej wieczorem. – Przyjrzała mu się uważnie. – Coś się stało?

Charlie nie odpowiedział, ale kiedy już szli, kilka razy obejrzał się ukradkowo przez ramię.

– Sam nie wiem – mruknął w końcu, spoglądając na nią dziwnie. – Siedząc w więzieniu, a potem bawiąc się w detektywa, wyrobiłem sobie coś w rodzaju wewnętrznego radaru, który mnie ostrzega, kiedy ktoś za bardzo się mną interesuje. Ten alarm teraz się włączył.

LuAnn chciała się rozejrzeć, ale powstrzymał ją.

– Nie rób tego. Idź dalej jak gdyby nigdy nic. O, właśnie tak. Zameldowałem cię już w tym innym hotelu. To o przecznicę stąd. Odprowadzę was tam, a potem trochę powęszę. Nie przejmuj się, to prawdopodobnie fałszywy alarm.

LuAnn popatrzyła na zmarszczki zatroskania wokół jego oczu i doszła do wniosku, że nie mówi tego, co myśli. Mocniej ścisnęła rączkę dziecięcego wózka.


Anthony Romanello, idący dwadzieścia kroków za nimi drugą stroną zatłoczonej o tej porze ulicy, odniósł niejasne wrażenie, że został zdemaskowany. Jego wewnętrzny dzwonek alarmowy wyzwoliło zauważalne usztywnienie w ruchach ludzi, za którymi podążał. Wbił ręce głębiej w kieszenie kurtki, przygarbił się i został trochę bardziej w tyle, ale tak, by pozostawali w zasięgu jego wzroku. Starał się też mieć bez przerwy na oku najbliższą wolną taryfę na wypadek, gdyby tamci postanowili wsiąść do taksówki. Tamtym załadowanie się do samochodu z wózkiem i dzieckiem zajęłoby trochę czasu i to dawało mu przewagę. Zdążyłby na pewno coś złapać. Ale para, którą śledził, doszła do swojego miejsca przeznaczenia pieszo. Romanello pokręcił się chwilę przed hotelem, potem spojrzał w prawo, spojrzał w lewo, i wszedł do środka.


– Kiedy to kupiłeś? – LuAnn patrzyła na stos nowych walizek i toreb podróżnych piętrzący się w kącie hotelowego apartamentu.

Charlie uśmiechnął się.

– Nie wybierzesz się przecież w swoją wielką podróż bez odpowiedniego bagażu. To superwytrzymały sprzęt. Nie jakiś tam drogi chłam, który rozlatuje się, jak krzywo na niego spojrzeć. Jedna torba już spakowana. Masz w niej wszystko, co ci będzie potrzebne na drogę, z rzeczami Lisy włącznie. Zatrudniłem do tego moją przyjaciółkę. Będziemy się musieli wybrać dzisiaj na zakupy, żeby wypełnić czymś resztę bagażu.

– Boże, Charlie, wierzyć mi się nie chce. – Uścisnęła go i cmoknęła w policzek.

Zakłopotany, spuścił wzrok i zaczerwienił się.

– Drobiazg. Masz. – Wręczył jej paszport.

Wpatrywała się przez chwilę w skupieniu we wpisane do niego nazwisko, jakby oswajała się dopiero z tą swego rodzaju reinkarnacją, potem zamknęła małą granatową książeczkę. Była to brama do innego świata, świata, do którego wkrótce, przy odrobinie szczęścia, trafi.

– Zapełnij go stemplami, LuAnn, zwiedźcie z Lisa całą tę przeklętą planetę. – Charlie odwrócił się i ruszył do drzwi. – Mam coś do załatwienia. Niedługo wrócę.

Patrzyła za nim, obracając paszport w palcach, na policzki wystąpił jej lekki rumieniec.

– A może byś tak z nami pojechał, Charlie?

Odwrócił się powoli i spojrzał na nią ze zdumieniem.

– Słucham?

LuAnn spuściła wzrok na swoje ręce i wyrzuciła z siebie:

– Pomyślałam sobie, że mam teraz tyle pieniędzy. A ty byłeś taki dobry dla mnie i dla Lisy. No i ja nigdzie jeszcze nie byłam, i w ogóle. I… no… chciałabym, żebyś z nami pojechał… to znaczy, jeśli masz ochotę. Zrozumiem, jeśli nie zechcesz.

– To wspaniałomyślna propozycja, LuAnn – powiedział cicho. – Ale ty mnie przecież wcale nie znasz. A to wielkie ryzyko proponować coś takiego komuś, o kim się prawie nic nie wie.

– Wiem wszystko, co trzeba – odparowała. – Wiem, że dobry z ciebie człowiek. Widzę przecież, jak się nami opiekujesz. I Lisa lgnie do ciebie jak do nikogo innego. A to bardzo się dla mnie liczy.

Charlie uśmiechnął się do małej, a potem spojrzał znowu na LuAnn.

– Może najpierw przemyślmy to sobie oboje, LuAnn. Potem porozmawiamy, zgoda?

Wzruszyła ramionami i odgarnęła z twarzy kilka niesfornych pasemek włosów.

– Ja ci nie proponuję małżeństwa, Charlie, jeśli tak to zrozumiałeś.

– I bardzo dobrze, bo nadaję się raczej na twojego dziadka – odparł z uśmiechem.

– Ale ja naprawdę chciałabym cię mieć przy sobie. Niewielu mam przyjaciół, a jeszcze mniej takich, na których mogę polegać. A wiem, że tobie mogę zaufać. Jesteś moim przyjacielem, prawda?

– Tak – powiedział Charlie dziwnie zdławionym głosem. Odchrząknął i bardziej już oficjalnym tonem dodał: – Przyjąłem twoją propozycję do wiadomości, LuAnn. Porozmawiamy o niej, jak wrócę. Obiecuję.

Kiedy drzwi się za nim zamknęły, LuAnn ułożyła Lisę do snu, a potem wyjrzała przez okno. Charlie wychodził właśnie z hotelu. Odprowadzała go wzrokiem, dopóki nie zniknął jej z oczu. Nie zauważyła, żeby ktoś za nim szedł, ale na ulicy było tyle ludzi, że pewności mieć nie mogła. Westchnęła i spochmurniała. Obco się tu bez niego czuła. Już go jej brakowało. Wybiegła myślami do konferencji prasowej, ale kiedy wyobraziła sobie zgraję obcych zasypujących ją gradem pytań, nerwy rozdygotały się jej tak, że dała sobie spokój.

Ktoś zapukał. Drgnęła i spojrzała spłoszona na drzwi.

– Służba hotelowa – dobiegł głos z korytarza.

Podeszła na palcach do drzwi i przyłożyła oko do judasza. Młody mężczyzna, który tam stał, rzeczywiście miał na sobie uniform chłopca hotelowego.

– Niczego nie zamawiałam – powiedziała, starając się zapanować nad drżącym głosem.

– Mam dla pani list i paczkę, proszę pani.

LuAnn wyprostowała się gwałtownie.

– Od kogo?

– Nie wiem, proszę pani. Jeden mężczyzna w holu prosił, żebym je pani dostarczył.

Czyżby Charlie? – pomyślała LuAnn.

– Wymienił moje nazwisko?

– Nie, pokazał mi panią podczas wsiadania do windy i powiedział, że to dla pani. Przyjmie je pani? – pytał cierpliwie. – Jeśli nie, to włożę jedno i drugie do przegródki w recepcji.

LuAnn uchyliła drzwi.

– Nie, proszę mi to dać.

Wysunęła ramię przez szparę i chłopiec hotelowy wcisnął jej w dłoń paczuszkę i list. Cofnęła szybko rękę i zamknęła drzwi. Młodzieniec stał przed nimi jeszcze chwilę oburzony, że jego fatyga i cierpliwość nie zostały nagrodzone napiwkiem. Ale zleceniodawca sowicie już go wynagrodził za przysługę, a więc jakoś to przeboleje.

LuAnn rozerwała kopertę i rozłożyła znajdujący się w niej arkusik z hotelowej papeterii. List był krótki.


Droga LuAnn!

Jak tam się ostatnio miewa Duane? I czym ty zaprawiłaś tego drugiego gościa? Zimny trup. Miejmy nadzieję, że policja nie zorientuje się, że tam byłaś. Myślę, że spodoba ci się artykulik, ta krótka notatka z życia twojego rodzinnego miasteczka. Pogadajmy. Za godzinę. Weź taksówkę i przyjedź pod Empire State Building. To obiekt naprawdę wart obejrzenia. Tego dużego faceta i dziecko zostaw w hotelu. Iks


LuAnn rozdarła szary papier, którym owinięta była paczka, i na podłogę wypadła gazeta. Schyliła się po nią. Był to „Atlanta Journal and Constitution”. Rozpostarła gazetę na stronie zaznaczonej kawałkiem żółtego papieru i usiadła na sofie.

Na widok nagłówka aż podskoczyła. Pożerała wzrokiem słowa, zerkając raz po raz na ilustrującą artykuł fotografię. Na ziarnistym, czarnobiałym zdjęciu przyczepa wyglądała jeszcze nędzniej niż w rzeczywistości. Co tu zresztą ukrywać, wyglądała tak, jakby się już rozleciała i czekała tylko na przybycie śmieciarzy, którzy wywiozą ją razem z lokatorami na najbliższe wysypisko. Na fotografii widać też było fragment maski kabrioletu ze zdobiącym ją obscenicznym ornamentem. Wóz stał przodem do przyczepy jak pies myśliwski wystawiający panu zwierzynę.

Artykuł donosił o trupach dwóch mężczyzn i znalezionych w przyczepie narkotykach. Na widok nazwiska Duane’a Harveya LuAnn łzy napłynęły do oczu. Jedna skapnęła na gazetę i rozpłynęła się, wsiąkając w papier. LuAnn odchyliła się na oparcie sofy i zamknęła oczy, żeby uspokoić rozdygotane nerwy. Ochłonąwszy nieco, podjęła lekturę. Drugiego mężczyzny jeszcze nie zidentyfikowano. Natrafiwszy w tekście na swoje nazwisko, zamarła. Policja już jej szukała. Nie doczytała się, żeby ją o coś oskarżano, ale jej zniknięcie musiało się wydać policji mocno podejrzane. Skrzywiła się, przeczytawszy, że zwłoki znalazła Shirley Watson. Ekipa dochodzeniowa zabezpieczyła też w przyczepie bańkę z kwasem akumulatorowym. LuAnn ściągnęła brwi. Kwas akumulatorowy. To Shirley wróciła z tym kwasem, żeby się mścić, jasna sprawa. Wątpiła jednak, żeby policja, mając pełne ręce roboty z co najmniej dwoma popełnionymi przestępstwami, zawracała sobie głowę tym, do którego nie doszło.

Kiedy siedziała tak wstrząśnięta, wpatrując się tępo w gazetę, do drzwi znowu ktoś zapukał. Omal nie spadła z sofy.

– LuAnn?

Odetchnęła głęboko.

– Charlie?

– A któżby inny?

– Chwileczkę. – Zerwała się na równe nogi, wydarła pośpiesznie artykuł z gazety, wepchnęła go do kieszeni, a list i resztę gazety wsunęła pod sofę.

Otworzyła drzwi. Charlie wszedł do pokoju i zdjął płaszcz.

– Beznadziejna sprawa. Szukaj igły w stogu siana. – Wysunął papierosa z paczki, zapalił i zapatrzył się w okno. – Ale wciąż nie mogę się pozbyć uczucia, że ktoś za nami łazi.

– Może to tylko jakiś złodziej, Charlie. Słyszałam, że pełno ich tutaj.

Pokręcił głową.

– To prawda, złodzieje się ostatnio rozzuchwalili, ale jeśli jest, jak mówisz, to dawno by już nas obrobili, wyrwaliby ci torebkę i zwiali. Całkiem też możliwe, że sterroryzowaliby nas pistoletem i oskubali w biały dzień na oczach ludzi. Ale ja mam wrażenie, że ten ktoś chodzi za nami już od jakiegoś czasu. – Odwrócił głowę i spojrzał na nią. – Nie przytrafiło ci się nic niezwykłego, kiedy tu jechałaś?

LuAnn pokręciła tylko głową, patrząc na niego szeroko rozwartymi oczami. Bała się odezwać.

– Nie zauważyłaś, żeby w drodze do Nowego Jorku ktoś cię śledził?

– Nikogo takiego nie widziałam, Charlie. Przysięgam. – LuAnn zaczęła drżeć. – Boję się.

Otoczył ją potężnym ramieniem.

– No, nie ma czego. Pewnie jestem przewrażliwiony. Ale to czasami popłaca. Słuchaj, może wybralibyśmy się na zakupy? Humor od razu ci się poprawi.

LuAnn wsunęła odruchowo rękę do kieszeni i namacała wydarty z gazety artykuł. Serce podchodziło jej do gardła, szukając miejsca, gdzie będzie mogło eksplodować. Spojrzała jednak na Charliego spokojnie, przymilnie.

– Wiesz, na co mam naprawdę ochotę?

– No, na co? Tylko powiedz i sprawa załatwiona.

– Chcę się uczesać. I może jeszcze zrobić manicure. Nie pokażę się przecież ludziom z takimi włosami i paznokciami. Jutrzejsza konferencja prasowa ma być transmitowana na cały kraj, chcę ładnie wyglądać.

– Jasny gwint, że też o tym nie pomyślałem. Zaraz znajdziemy w książce telefonicznej jakiś dobry salon piękności…

– Na dole, w holu, jest jeden taki – wpadła mu w słowo LuAnn. – Widziałam, jak wchodziłam. Robią tam włosy, paznokcie u rąk i nóg, makijaż, wszystko. Całkiem szykownie wyglądał.

– To jeszcze lepiej.

– Zostaniesz z Lisa?

– Możemy zejść tam z tobą.

– Przestań, Charlie. Czyś ty się z choinki urwał?

– A co? Co ja takiego powiedziałem?

– Mężczyźni nie wchodzą do salonów piękności podpatrywać, co się tam dzieje. Kobiety mają swoje sekrety. Gdybyście wiedzieli, ile pracy trzeba włożyć, żebyśmy ładnie wyglądały, to prysłby cały czar. Ale mam dla ciebie zajęcie.

– Jakie?

– Kiedy wrócę, będziesz mógł postękiwać z zachwytu i kadzić mi, jaka jestem piękna.

– Z tym nie powinienem mieć specjalnych trudności – powiedział z uśmiechem Charlie.

– Nie wiem, jak długo mnie nie będzie. To może trochę potrwać. Gdyby Lisa zgłodniała, to w lodówce masz przygotowaną butelkę. Potem pobawisz się z nią trochę i położysz spać.

– Nie śpiesz się, nie mam nic w planie. Piwko, kablówka… – podszedł do wózka i wziął Lisę na ręce – i towarzystwo tej młodej damy. Niczego mi więcej do szczęścia nie potrzeba.

LuAnn zdjęła płaszcz z wieszaka.

– Po co ci on? – zdziwił się Charlie.

– Muszę kupić parę osobistych drobiazgów. Po drugiej stronie ulicy jest sklep.

– Możesz je kupić w stoisku z upominkami w holu.

– Jeśli ceny mają tam takie, jak w poprzednim hotelu, to ja dziękuję, wolę się przespacerować na drugą stronę ulicy i nie marnować pieniędzy.

– LuAnn, przecież jesteś teraz najbogatszą kobietą świata, mogłabyś kupić cały ten przeklęty hotel.

– Przez całe życie po kilka razy oglądałam każdego centa, zanim go wydałam, Charlie. Nie mogę się z dnia na dzień pozbyć starych nawyków. – Otworzyła drzwi i obejrzała się na niego, usiłując ukryć zdenerwowanie. – Wrócę najszybciej, jak się da.

Charlie podszedł do niej.

– Nie podoba mi się to. Nie wolno ci wychodzić samej na ulicę.

– Charlie, jestem dorosła. Dam sobie radę. Poza tym Lisa idzie niedługo spać, a nie możemy jej przecież zostawić tutaj samej, prawda?

– No nie, ale…

LuAnn objęła go za szyję.

– Opiekuj się Lisą, a ja niedługo wracam. – Cmoknęła Lisę w policzek, a Charliego ścisnęła lekko za ramię.

Kiedy wyszła, Charlie wziął sobie piwo z barku, po czym usiadł w fotelu z Lisa na kolanach i pilotem w ręku. Ale zanim włączył telewizor, spojrzał jeszcze ze ściągniętymi brwiami na drzwi. Po chwili pokręcił głową i zaczął zabawiać Lisę przełączaniem kanałów.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Lu Ann wysiadła z taksówki i zadzierając głowę, pobiegła wzrokiem w górę po szarej fasadzie niebotycznego Empire State Building. Niedługo dane jej było jednak kontemplować architekturę, bo zaraz poczuła, że ktoś otacza ją ramieniem.

– Przejdźmy się.

Ten kojący, miły głos sprawił, że zjeżyły jej się włoski na karku. Strąciła rękę mężczyzny z barku i spojrzała na niego. Był bardzo wysoki i szeroki w ramionach, twarz miał gładko wygoloną, włosy gęste i czarne, takie same brwi. Oczy duże, błyszczące.

– Czego chcesz? – Teraz, kiedy stała twarzą w twarz z autorem listu, jej strach szybko się ulotnił.

Romanello rozejrzał się.

– Słuchaj, nawet w Nowym Jorku zwrócimy na siebie uwagę, prowadząc tę rozmowę pod gołym niebem. Po drugiej stronie ulicy jest kafejka. Zapraszam.

– A o czym ja mam z tobą rozmawiać?

Założył ręce na piersiach i uśmiechnął się.

– Na pewno przeczytałaś mój list i artykuł, bo inaczej byś nie przyszła.

– Przeczytałam – przyznała spokojnie LuAnn.

– No to chyba jasne, że mamy parę spraw do omówienia.

– Co ty, u diabła, masz z tym wspólnego? Byłeś zamieszany w ten handel narkotykami?

Uśmiech spełzł z warg mężczyzny.

– Słuchaj… – zaczął, cofając się o krok.

– Ja nikogo nie zabiłam! – niemal wykrzyczała.

Romanello rozejrzał się nerwowo.

– Chcesz wciągnąć całą ulicę w nasze interesy?

LuAnn popatrzyła po twarzach przechodniów i zrezygnowana, skierowała się w stronę kafejki. Romanello ruszył za nią.

Zajęli ustronny stolik w głębi. Romanello zamówił dla siebie kawę, a potem spojrzał na LuAnn.

– Coś dla ciebie? – spytał uprzejmie.

– Nic – warknęła, przeszywając go wściekłym spojrzeniem.

Kelnerka oddaliła się.

– Ponieważ rozumiem doskonale, że nie chcesz przeciągać tej rozmowy – podjął Romanello – przejdźmy może od razu do sedna sprawy.

– Jak się nazywasz?

– Bo co? – spojrzał na nią zdumiony.

– Jeśli nie chcesz mi zdradzić prawdziwego nazwiska, to podaj chociaż zmyślone. Wszyscy, z którymi mam ostatnio do czynienia, tak robią.

– O czym ty mówisz… – urwał i zastanowił się. – No dobrze, nazywaj mnie Tęcza.

– Tęcza, ha, dobre sobie. Nie wyglądasz mi na tęczę.

– I tu się mylisz. – Oczy zabłysły mu na chwilę. – Tęcze wspierają się końcami na garncach złota.

– Naprawdę? – LuAnn powiedziała to chłodnym tonem, ale w jej oczach pojawiła się czujność.

– Naprawdę, a ty, LuAnn, jesteś garncem złota na końcu mojej tęczy. – Rozłożył szeroko ręce. LuAnn zaczęła wstawać od stolika. – Siadaj! – syknął. LuAnn znieruchomiała na ugiętych nogach. – Siadaj, bo zamiast w raju, resztę życia spędzisz w więzieniu. – Znowu był opanowany i dwornym gestem zaprosił ją do zajęcia miejsca. Usiadła powoli z powrotem, nie odrywając od niego wzroku.

– Nigdy nie byłam dobra w takich przekomarzaniach, panie Tęcza, a więc gadaj, o co ci chodzi, i kończmy z tym.

Romanello zaczekał, aż kelnerka przyniesie mu kawę.

– Na pewno nie napijesz się czegoś gorącego? – zwrócił się do LuAnn. – Zimno dzisiaj.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, wzruszył ramionami. Kelnerka postawiła przed nim kawę ze śmietanką i spytała, czy życzą sobie czegoś jeszcze. Kiedy odeszła, Romanello nachylił się nad stolikiem do LuAnn.

– Byłem w twojej przyczepie, LuAnn. Widziałem trupy.

Drgnęła.

– Czego tam szukałeś?

Odchylił się na oparcie.

– Po prostu przechodziłem i zajrzałem.

– Kawał sukinsyna z ciebie.

– Być może. Chciałem ci tylko powiedzieć, że widziałem, jak podjeżdżałaś pod przyczepę tym samochodem ze zdjęcia w gazecie. Widziałem, jak na stacji kolejowej wyciągałaś plik banknotów z nosidełka swojego dziecka. Widziałem, jak dzwoniłaś w parę miejsc.

– I co z tego? Dzwonić mi już nie wolno?

– W tej przyczepie były dwa trupy i fura narkotyków! I była to twoja przyczepa!

Lu Ann zmrużyła oczy. Czy ten Tęcza nie jest czasem policjantem, którego nasłano, żeby naciągnął ją na zwierzenia? Poprawiła się na krześle.

– Nie wiem, o czym mówisz. Nie widziałam żadnych trupów. A w tamtym samochodzie musiałeś widzieć kogoś innego. I swoje pieniądze mogę trzymać, gdzie mi się podoba. – Wyciągnęła z kieszeni artykuł. – Masz, zabieraj to i idź straszyć kogoś innego.

Romanello wziął od niej fragment gazety, zerknął na niego i schował do kieszeni. Kiedy jego dłoń znowu wyłoniła się spod stolika, Lu Ann o mało nie zerwała się z miejsca. Tęcza trzymał w palcach strzęp zakrwawionej bluzki.

– Poznajesz, LuAnn?

Robiła, co mogła, żeby nie dać po sobie poznać, jak jest wstrząśnięta.

– Jakiś poplamiony gałgan. I co z tego?

Uśmiechnął się.

– Wiesz, nie spodziewałem się, że tak chłodno to przyjmiesz. Taka tępa wieśniaczka z zabitej dechami dziury. Myślałem, że padniesz na kolana i będziesz błagała o litość.

– Przykro mi, że zawiodłam twoje oczekiwania. A jak jeszcze raz nazwiesz mnie czymś tępym, to dam ci kopa w tyłek.

Twarz nagle mu zesztywniała. Rozsunął zamek błyskawiczny kurtki, odsłaniając kolbę pistoletu.

– Dobrze ci radzę, LuAnn, nie denerwuj mnie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Kiedy się denerwuję, robię się bardzo nieprzyjemny. Czasem nawet nieobliczalny.

LuAnn spojrzała obojętnie na broń.

– Czego ode mnie chcesz?

Zapiął kurtkę.

– Jak już wspomniałem, jesteś moim garncem złota.

– Nie mam pieniędzy – powiedziała szybko.

Nieomal parsknął śmiechem.

– Po co przyjechałaś do Nowego Jorku, LuAnn? Założę się, że do tej pory nie wyściubiłaś nosa z tego swojego zapyziałego miasteczka. Dlaczego ni stąd, ni zowąd wybierasz się w podróż, i to akurat do Wielkiego Jabłka? – Przykrzywił głowę i przyglądał się jej, czekając na odpowiedź.

LuAnn zacierała nerwowo ręce nad nierównym blatem stolika.

– No dobrze – odezwała się w końcu, nie patrząc na mężczyznę – może wiedziałam, co się stało w przyczepie. Ale ja nic złego nie zrobiłam. Musiałam jednak stamtąd uciekać, bo to mogło źle się dla mnie skończyć. A Nowy Jork to takie samo dobre miejsce jak każde inne. – Podniosła wzrok, żeby sprawdzić, jak przyjął jej wyjaśnienie. Na jego twarzy nadal malowało się rozbawienie.

– Co zrobisz z taką górą pieniędzy, LuAnn?

Oczy omal nie wyszły jej z orbit.

– O czym ty mówisz? Jakie pieniądze? Te w nosidełku?

– Wątpię, czy udałoby ci się w nim upchnąć sto milionów dolarów. – Spuścił wzrok na jej biust. – W staniku też by się nie zmieściły, choć spory. – LuAnn patrzyła na niego w osłupieniu. – Zastanówmy się – ciągnął – jak kształtują się obecnie stawki w sektorze szantażu. Dziesięć procent? Dwadzieścia? Pięćdziesiąt? Pomyśl tylko, nawet dzieląc się ze mną po połowie, nadal masz na koncie grube miliony. Zaopatrzenie siebie i dziecka w dżinsy i tenisówki do końca życia masz zapewnione. – Pociągnął łyk kawy, rozparł się wygodnie i bawiąc się serwetką patrzył na nią kpiąco.

LuAnn zacisnęła dłoń na leżącym przed nią widelcu. Ledwie stłumiła impuls każący jej rzucić się z nim na tego faceta.

– Odbiło ci, i to porządnie.

– Jutro konferencja prasowa, LuAnn.

– Jaka znowu konferencja?

– No ta, na której, uśmiechając się i machając do zawiedzionych mas, masz odebrać swój wielki czek.

– Muszę już iść.

Wyciągnął błyskawicznie rękę nad stolikiem i chwycił ją za ramię.

– Raczej trudno będzie ci rozporządzać tą forsą z więziennej celi.

– Powiedziałam, że muszę iść. – Wyrwała rękę z jego uścisku i wstała.

– Nie bądź głupia, LuAnn. Widziałem, jak wypełniasz kupon loteryjny. Byłem na losowaniu. Widziałem ten szeroki uśmiech na twojej buzi, widziałem, jak popiskując biegłaś w podskokach ulicą. Byłem też w budynku loterii, kiedy przyszłaś tam potwierdzić swój wygrywający kupon. A więc nie próbuj wciskać mi kitu. Wyjdź stąd, a dzwonię zaraz do zacofanego szeryfa twojego zacofanego okręgu i opowiadam mu wszystko, co widziałem. A potem wysyłam mu ten kawałek bluzki. Nie uwierzysz, jakie urządzenia mają teraz w tych swoich laboratoriach. Zaczną składać wszystko do kupy. A kiedy im jeszcze powiem, że wygrałaś właśnie na loterii i lepiej będzie, jeśli cię szybko przyskrzynią, zanim zwiejesz, to możesz się pożegnać ze swoim nowym życiem. No, ale przynajmniej stać cię będzie na umieszczenie swojej pociechy w jakimś dobrym sierocińcu, żeby miała jaką taką opiekę, kiedy ty będziesz gnić w więzieniu.

– Ja nic nie zrobiłam.

– Owszem, wielkie głupstwo, LuAnn. Uciekłaś. A jak ktoś ucieka, to gliniarze przyjmują zawsze w ciemno, że ma coś na sumieniu. Tacy już są. Uznają pewnie, że siedzisz w tym wszystkim po same czubki swych pięknych uszek. Jeszcze się tobą nie zainteresowali. Ale to tylko kwestia czasu. Od twojej decyzji zależy, czy zaczną cię namierzać za dziesięć minut, czy za dziesięć dni. Jeśli za dziesięć minut, to jesteś ugotowana. Jeśli za dziesięć dni, to zdążysz zwiać, bo taki chyba masz plan. Płacisz mi tylko raz, to gwarantuję. Przez całe życie nie dam rady przepuścić tylu pieniędzy, choćbym nie wiem jak się starał, ty zresztą też nie. W ten sposób oboje wygrywamy. W przeciwnym razie przegrywasz tylko ty, z kretesem. No więc, jak będzie?

LuAnn usiadła powoli z powrotem.

– Mądrze robisz, LuAnn.

– Nie mogę ci zapłacić połowy.

Twarz mu pociemniała.

– Chytry dwa razy traci, moja pani.

– Tu nie chodzi o skąpstwo. Mogę ci zapłacić, tylko nie wiem jeszcze ile, ale na pewno dużo. Na twoje cholerne potrzeby wystarczy aż nadto.

– Nie rozumiem… – zaczął.

– Nie musisz niczego rozumieć – wpadła mu w słowo LuAnn, zapożyczając frazeologię od Jacksona. – Ale jeśli mam ci zapłacić, to musisz mi odpowiedzieć na jedno pytanie, i to szczerze, bo inaczej możesz sobie wzywać gliny, mam to gdzieś.

Przyjrzał się jej uważnie.

– Co to za pytanie?

LuAnn pochyliła się nad stolikiem i zniżyła głos.

– Co robiłeś w przyczepie? Przecież wiem, że nie znalazłeś się tam przypadkowo.

– A co to ma za znaczenie? – Wyrzucił ramiona w górę w teatralnym geście.

LuAnn szybkim ruchem atakującego grzechotnika chwyciła go za nadgarstek. Skrzywił się, kiedy ścisnęła go z siłą, o jaką jej nie podejrzewał. Choć nie był ułomkiem, miałby spore trudności z uwolnieniem ręki z tego uścisku.

– Czekam na odpowiedź i lepiej, żeby była prawdziwa.

– Utrzymuję się… – uśmiechnął się i skorygował – utrzymywałem się z pomagania ludziom w rozwiązywaniu ich małych problemików.

LuAnn nie puszczała nadgarstka.

– Jakich problemików? Czy to miało coś wspólnego z narkotykami, którymi handlował Duane?

Romanello kręcił już głową.

– Nic nie wiedziałem o żadnych narkotykach. Kiedy tam wszedłem, Duane już nie żył. Może zalegał z forsą dostawcy albo go kantował i tamten drugi facet go załatwił. Kto to wie? Kogo to obchodzi?

– Co się stało z tym drugim?

– Przecież sama go uderzyłaś, dobrze mówię? Zimny trup, jak wspomniałem w liście. – LuAnn milczała. Urwał dla zaczerpnięcia oddechu. – Mogłabyś mnie już puścić.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. A jak nie usłyszę odpowiedzi, to możesz od razu dzwonić do szeryfa, bo ode mnie nie dostaniesz złamanego centa.

Romanello zawahał się, ale w końcu chciwość wzięła górę nad rozsądkiem.

– Przyszedłem tam, żeby zabić ciebie – powiedział po prostu.

Ścisnąwszy jeszcze raz mocno jego nadgarstek, LuAnn rozwarła powoli palce i cofnęła rękę. Rozcierał go sobie przez chwilę, przywracając krążenie.

– Dlaczego? – spytała gniewnie LuAnn.

– Robię to, za co mi płacą, bez zadawania niepotrzebnych pytań.

– Kto ci kazał mnie zabić?

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. – Chciała go znowu chwycić za nadgarstek, ale tym razem był na to przygotowany i w porę cofnął rękę. – Mówię ci, że nie wiem. Moi klienci nie wpadają pogawędzić przy kawie, kogo mam dla nich sprzątnąć. Zadzwonił do mnie, połowę honorarium wypłacił z góry. Drugą połowę miałem dostać po robocie. Wszystko pocztą.

– Nadal żyję.

– Zgadza się. Ale tylko dzięki temu, że zostałem odwołany.

– Przez kogo?

– Przez tego, kto mnie wynajął.

– Kiedy cię odwołał?

– Byłem w twojej przyczepie. Widziałem, jak wysiadasz z samochodu i odchodzisz. Wróciłem do swojego wozu i wtedy zadzwonił. Było chyba piętnaście po dziesiątej.

LuAnn odchyliła się na oparcie krzesła. Coś jej świtało: Jackson. A więc tak rozprawia się z tymi, którzy nie idą na współpracę.

Romanello, zniecierpliwiony jej milczeniem, pochylił się nad stolikiem.

– Skoro odpowiedziałem na wszystkie twoje pytania, może byśmy tak przeszli do omówienia warunków naszego małego układu.

LuAnn patrzyła na niego przez pełną minutę, zanim wreszcie się odezwała.

– Marny twój los, jeśli się okaże, że mnie okłamałeś.

– Słuchaj, ktoś, kto zarabia na życie zabijaniem, wzbudza zwykle w ludziach trochę więcej strachu, niż ty go okazujesz – powiedział, wlepiając w nią ciemne oczy. Odsunął częściowo zamek błyskawiczny kurtki, odsłaniając znowu kolbę pistoletu. – Nie przeciągaj struny! – W jego głosie pobrzmiewała nuta groźby.

LuAnn zerknęła pogardliwie na pistolet i przeniosła wzrok na twarz mężczyzny.

– Wychowywałam się wśród świrniętych ludzi, panie Tęcza. Pijani wieśniacy dla zabawy mierzyli człowiekowi w twarz z dubeltówki i naciskali spust. Bywało też, że pocięli kogoś tak, że rodzona mamusia go nie poznawała, a potem zakładali się, jak długo pociągnie, zanim wykrwawi się na śmierć. Był jeden taki czarny chłopiec, który skończył w jeziorze bez przyrodzenia, z poderżniętym gardłem, bo ktoś uznał, że zbyt nachalnie przystawia się do jakiejś białej dziewczyny. Jestem przekonana, że przyłożył do tego ręki mój tatuś, ale policja palcem nie kiwnęła. A więc twój pistolecik i twoja gadka zupełnie mnie nie ruszają. Kończmy z tym i wynoś się w diabły z mojego życia.

Groźba szybko ulotniła się z oczu Romanella.

– W porządku – mruknął, zapinając z powrotem kurtkę.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Pół godziny później Romanello i LuAnn wyszli z kafejki. LuAnn złapała taksówkę i pojechała z powrotem do hotelu, gdzie spędziła parę godzin w salonie piękności, by uwiarygodnić historyjkę, jaką uraczyła Charliego. Romanello, pogwizdując cicho pod nosem, ruszył ulicą w przeciwnym kierunku. Miał dzisiaj bardzo udany dzień. Układ, który zawarł z LuAnn, nie był na sto procent pewny, ale przeczucie mówiło mu, że dziewczyna dotrzyma umowy. Zagroził jej, że jeśli najdalej za dwa dni pod wieczór na jego konto nie wpłynie pierwsza rata wynegocjowanej sumy, to dzwoni na posterunek policji w Rikersville. Dziewczyna zapłaci, Romanello był tego pewny. Spokojna głowa.

Chciał to uczcić. Po drodze do domu kupił butelkę chianti. Widział się już w posiadłości, którą wkrótce nabędzie gdzieś daleko stąd. Przez tych kilka lat parania się eksterminowaniem rodzaju ludzkiego uciułał sporą sumkę, ale dotąd zmuszony był ostrożnie czerpać z kasy. Tego by tylko brakowało, żeby do jego drzwi zapukał urząd podatkowy i poprosił o przedstawienie rachunków. Teraz miał ten problem z głowy. Błyskawiczne wzbogacenie się pozwalało człowiekowi odpłynąć poza zasięg fiskusa, i nie tylko. Tak, to był wspaniały dzień – podsumował Romanello.

Nie mógł złapać taksówki, pojechał więc metrem. Tłok był taki, że ledwie się wcisnął do wagonu. Wysiadł kilka stacji dalej i parę minut potem stał już przed drzwiami swojego mieszkania. Przekręcił klucz w zamku, wszedł i zaryglowawszy drzwi, skręcił z butelką do kuchni. Miał już zdjąć marynarkę i nalać sobie lampkę chianti, kiedy rozległo się pukanie. Wyjrzał przez judasza. Pole widzenia wypełniał brązowy mundur pracownika firmy kurierskiej UPS.

– Co jest? – spytał przez drzwi.

– Mam przesyłkę dla pana Anthony’ego Romanella, pod tym adresem. – Pracownik UPS uważnie oglądał pękatą paczkę osiem na jedenaście cali, obracając ją w rękach.

Romanello otworzył drzwi.

– Anthony Romanello?

Kiwnął głową.

– Proszę tu podpisać. – Mężczyzna podał długopis przymocowany łańcuszkiem do elektronicznej podkładki zaciskowej.

– Nie wciskasz mi tu chyba jakichś sądowych nakazów, co? – Romanello uśmiechnął się, kwitując odbiór paczki.

– Za mało mi płacą, żebym to robił – odparł człowiek z UPS. – Mój szwagier z Detroit był doręczycielem sądowym. Jak go dwa razy postrzelili, rzucił to w diabły i poszedł rozwozić pieczywo. To dla pana. Najlepszego.

Romanello zamknął drzwi i obmacał pudełko z cienkiej tektury. Uśmiechnął się szeroko. Druga rata za LuAnn. Uprzedzono go o możliwości anulowania zlecenia, ale jednocześnie zapewniono, że niezależnie od tego, jak się sprawy potoczą, resztę forsy dostanie. Chwila! Już się nie uśmiechał. Przecież wypłata miała zostać wysłana na jego skrzynkę pocztową. Nikomu nie mówił, gdzie mieszka. Ani jak się naprawdę nazywa.

Słysząc szmer za plecami, odwrócił się na pięcie.

Z mroku zalegającego w living roomie wyłonił się Jackson, ubrany tak samo elegancko jak na spotkaniu z LuAnn. Oparł się o drzwi do kuchni i zmierzył Romanella od stóp do głów oczami skrytymi za parą ciemnych okularów. Miał przyprószone siwizną włosy i równo przyciętą bródkę. Jego policzki były mięsiste i obwisłe, uszy czerwone i jakby rozdeptane, jedne i drugie uformowane z lateksu.

– Coś ty, cholera, za jeden i jak tu wlazłeś?

Jackson zignorował to pytanie i wskazał palcem obleczonej w rękawiczkę dłoni na paczkę. – Otwórz.

– Bo co? – warknął Romanello.

– Przelicz pieniądze, czy suma się zgadza. Nie krępuj się, nie poczuję się z tego powodu urażony.

– Słuchaj no…

Jackson zdjął okulary i przewiercił Romanella wzrokiem.

– Otwieraj – powiedział prawie szeptem.

W głosie tym nie było ani śladu groźby i Romanello nie mógł zrozumieć, dlaczego cały w środku dygocze. Mimo wszystko w ciągu trzech ostatnich lat zamordował z premedytacją sześć osób. Nie da się zastraszyć.

Rozerwał szybko opakowanie paczki i jej zawartość wysypała się ze środka. Romanello obserwował sfruwające na podłogę ścinki gazety.

– To ma być zabawne? Jeśli tak, to mnie nie rozśmieszyło. – Łypnął wściekle na Jacksona.

Jackson pokręcił ze smutkiem głową.

– Zaraz po odłożeniu słuchawki zorientowałem się, że trochę za dużo ci powiedziałem i że może to mieć poważne następstwa. Wspomniałem o LuAnn i pieniądzach, a pieniądze, jak ci zapewne wiadomo, potrafią sprowokować ludzi do dziwnych zachowań.

– O czym ty gadasz?

– Panie Romanello, wynająłem pana do wykonania pewnego zadania. Z chwilą anulowania zlecenia nasze drogi się rozeszły. Może ujmę to inaczej: nasze drogi miały się rozejść.

– I rozeszły się. Nie zabiłem jej, tak jak było w umowie, a ty co, makulaturą mi teraz płacisz? Ze mną taki numer nie przejdzie.

Jackson zaczął wyliczać na palcach.

– Przyjechałeś za tą kobietą do Nowego Jorku. Chodziłeś za nią po mieście. Wysłałeś do niej list. Spotkałeś się z nią, i chociaż nie wiem, o czym rozmawialiście, to wszystko wskazywało na to, że o niczym przyjemnym.

– Skąd, u diabła, to wiesz?

– Przede mną niewiele się ukryje, panie Romanello. Naprawdę niewiele. – Jackson założył z powrotem okulary.

– Nie masz żadnego dowodu.

Jackson parsknął śmiechem, na dźwięk którego Romanellowi zjeżyły się włoski na karku. Sięgnął po pistolet, ale nie było go tam, gdzie powinien być.

Jackson, nie spuszczając oczu z ogłupiałej twarzy mężczyzny, pokręcił ze smutkiem głową.

– Straszny ścisk w metrze o tej porze dnia. Prawdziwy raj dla kieszonkowców. Ciekawe, czy coś jeszcze ci nie zginęło.

– Nic mi nie udowodnisz. A do glin nie pójdziesz. Wynająłeś mnie, żebym kogoś zabił. Sam byś się pogrążył.

– Nie mam najmniejszego zamiaru zwracać się do władz. Nie stosując się do moich instrukcji, pokrzyżowałeś mi plany. Przyszedłem poinformować cię, że o wszystkim wiem, że na skutek twojego niewłaściwego zachowania przepadła ci reszta honorarium i że postanowiłem przykładnie cię ukarać.

Romanello wyprostował się na całe swoje sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i zaśmiewając się serdecznie, spojrzał z goryla Jacksona.

– No, skoro chcesz mnie ukarać, to chyba przyprowadziłeś ze sobą kogoś, kto mi tę karę wymierzy.

– Takie sprawy wolę załatwiać osobiście.

– Tej nie załatwisz.

Romanello sięgnął błyskawicznie do łydki i wyprostował się. W prawej ręce trzymał nóż o ząbkowanym ostrzu. Chciał już ruszyć na intruza, ale znieruchomiał na widok jakiegoś urządzenia w dłoni Jacksona.

– Przewaga siły i wzrostu jest często przeceniana, zgodzisz się ze mną? – powiedział Jackson. Dwie strzałki wystrzelone z paralizatora ugodziły Romanella w sam środek klatki piersiowej. Jackson naciskał dalej spust, rażąc go prądem elektrycznym pod napięciem stu dwudziestu tysięcy woltów, doprowadzanym do strzałek cienkimi kabelkami. Tamtego momentalnie ścięło z nóg. Leżał nieruchomo, wybałuszając na Jacksona zdumione oczy.

– Naciskałem spust przez pełną minutę. Teraz przez najmniej piętnaście minut pozostaniesz sparaliżowany, co bardzo ułatwi mi zadanie.

Romanello patrzył bezradnie, jak Jackson klęka obok, ostrożnie wyrywa strzałki z jego piersi, chowa aparat z powrotem do kieszeni, a potem rozpina mu koszulę.

– Imponujące owłosienie, panie Romanello. Zacząłbym wierzyć w cuda, gdyby lekarz przeprowadzający sekcję zwłok wypatrzył w tej gęstwinie dwie małe dziurki.

To mówiąc, Jackson wyciągnął z kieszeni marynarki coś, czego widok do reszty sparaliżował Romanella. Oczy stanęły mu w słup, język skołowaciał. Pomyślał, że to pewnie atak serca. Nie mógł poruszyć ani ręką, ani nogą. W ogóle ich nie czuł. Ale nadal widział wszystko wyraźnie, choć w tym momencie wolałby również oślepnąć. Śledził ze zgrozą metodyczne ruchy Jacksona nakładającego bez pośpiechu igłę na strzykawkę.

– To w przeważającej mierze zupełnie nieszkodliwy fizjologiczny roztwór soli – wyjaśnił Jackson tonem nauczyciela zwracającego się do uczniów. – Mówię w przeważającej mierze, bo w jego skład wchodzi jeszcze coś, co w pewnych warunkach może się okazać zabójcze. – Uśmiechnął się do Romanella, zawiesił na chwilę głos, jakby upajał się znaczeniem własnych słów, po czym podjął: – Roztwór zawiera domieszkę pewnej substancji wytwarzanej w naturalny sposób przez organizm. Normalnie jej poziom mierzy się mikrogramach. Zamierzam zaaplikować ci dawkę kilka tysięcy razy większą, czyli parę miligramów. Po dotarciu do serca spowoduje ona skurcz tętnic wieńcowych, wywołując coś, co lekarze nazywają okluzją wieńcową; mówiąc prościej, jest to najcięższy z ataków serca. Przyznam ci się, że nigdy jeszcze nie wypróbowywałem tej metody zadawania śmierci na kimś, kto odczuwa skutki porażenia paralizatorem. Sam bardzo jestem ciekaw, jak w tych warunkach będzie przebiegał proces. – Jackson mówił to beznamiętnym tonem belfra przeprowadzającego sekcję żaby w szkolnej pracowni biologicznej. – Ponieważ substancja ta, jak już wspomniałem, jest normalnie obecna w organizmie i podlega naturalnym procesom przemiany materii, podczas sekcji zwłok żaden patolog nie stwierdzi u ciebie jej podejrzanie podwyższonego poziomu. Pracuję aktualnie nad trucizną sprzężoną z enzymem uwięzionym w specjalnej osłonce. Krew szybko rozpuści powłokę ochronną, ale zanim to nastąpi, trucizna będzie miała mnóstwo czasu, żeby zrobić swoje. Po rozpuszczeniu się osłonki enzymy wejdą natychmiast w reakcję z trucizną i rozłożą ją, innymi słowy – zniszczą. W podobny sposób usuwa się plamy oleju. To nie do wykrycia. Zastanawiałem się nawet, czy nie wypróbować tego dzisiaj na tobie, ale proces jest jeszcze niedopracowany, a w tego rodzaju sprawach nie lubię się śpieszyć. Chemia wymaga cierpliwości i precyzji. Zdecydowałem się więc na starą, wypróbowaną prostaglandynę.

Jackson wodził igłą tuż przy szyi Romanella, szukając najlepszego punktu wkłucia.

– Znajdą cię tutaj – młodego, dobrze zbudowanego mężczyznę, który z przyczyn naturalnych zszedł w kwiecie wieku. Jeszcze jeden statystyczny przypadek w trwającej obecnie debacie na temat zdrowotności.

Romanellowi, usiłującemu walczyć z bezwładem po potraktowaniu paralizatorem, oczy nieomal wychodziły z orbit. Z wysiłku nabrzmiały mu żyły na szyi. Jackson, dziękując za to w duchu swej ofierze, wbił igłę w tętnicę szyjną i wcisnął tłoczek strzykawki. Uczyniwszy to, uśmiechnął się i pogłaskał mężczyznę po głowie. Tamtemu źrenice latały tam i z powrotem z regularnością metronomu.

Jackson wyjął z torby brzytwę.

– Bystrooki patolog mógłby zauważyć miejsce wkłucia, musimy je więc jakoś zatrzeć. – Naciął brzytwą skórę na szyi Romanella dokładnie w miejscu, w którym przed chwilą wbił igłę. spod skóry wypłynęła na powierzchnię kropelka krwi. Jackson schował brzytwę z powrotem do torby i wyjął plaster opatrunkowy. Zakleił nim świeże rozcięcie i z uśmiechem przyjrzał się swemu dziełu.

– Przykro mi, że musiało do tego dojść, bo miałem zamiar skorzystać jeszcze w przyszłości z twoich usług. – Podniósł bezwładną rękę Romanella i nakreślił nią krzyż nad piersią porażonego mężczyzny. – Wiem, panie Romanello, że chociaż sprzeniewierzył się pan naukom Kościoła, jest pan wyznania rzymskokatolickiego – ciągnął. – Obawiam się jednak, że zaproszenie tu kapłana, by odprawił ostatnią posługę, nie wchodzi w rachubę. Zresztą tam, gdzie pan idzie, nie jest to raczej honorowane, prawda? Na czyściec pan chyba nie liczy? – Podniósł z podłogi nóż Romanella i wsunął go z powrotem do pochwy na jego łydce.

Miał już wstać, kiedy zauważył brzeg gazety tkwiącej w wewnętrznej kieszeni marynarki Romanella. Sięgnął po nią. Pochmurniejąc, czytał o dwóch zamordowanych, o narkotykach, o zniknięciu LuAnn i o wszczętych przez policję poszukiwaniach. To wiele wyjaśniało. Romanello ją szantażował. Albo próbował to robić. Szkoda, że ten artykuł nie wpadł mu w ręce dzień wcześniej. Rozwiązałby problem w prosty sposób. Usunąłby natychmiast LuAnn Tyler. Teraz nie mógł tego zrobić. Niestety stracił częściowo kontrolę nad sytuacją. LuAnn potwierdziła już wygrywający kupon. Za niecałe dwadzieścia cztery godziny miała zostać przedstawiona światu jako ta, która wygrała na loterii. Tak, teraz jej dziwne prośby nabierały sensu. Jackson złożył gazetę i wsunął ją do kieszeni. Podoba mu się to czy nie, jest teraz związany z LuAnn na dobre i na złe. Było to nowe wyzwanie, a on ponad wszystko uwielbiał wyzwania. Musi jednak odzyskać kontrolę nad biegiem wypadków. Poinstruuje ją dokładnie, co ma robić, a jeśli dziewczyna nie zastosuje się do tych instrukcji, zabije ją po odebraniu wygranej.

Zebrał z podłogi ścinki gazety i rozdarte opakowanie przesyłki UPS. Kilkoma pociągnięciami w sobie wiadomych miejscach ściągnął ciemny garnitur wraz z przydającymi mu tuszy poduszeczkami i zapakował to wszystko do pokrowca na pizzę leżącego w kącie living roomu. Pod spodem miał niebiesko-białą koszulkę rozwoziciela Domino’s Pizza. Wsunął ostrożnie wyciągnięty z kieszeni odcinek nici pod modelinową nakładkę na nos, podważył ją, zdjął i schował do pokrowca na pizzę. W podobny sposób pozbył się pieprzyka, bródki i nakładek na uszy. Przetarł twarz alkoholem z buteleczki, którą wyjął z kieszeni, usuwając postarzające go szminki i cienie. Ruchy miał szybkie i metodyczne, zdradzały wieloletnią praktykę. Na koniec natarł włosy żelem, który skutecznie usunął pasemka siwizny. Przejrzał się w wiszącym na ścianie lusterku. Następnie przykleił sobie sztuczne wąsiki i nasadził na głowę baseballową czapeczkę z napisem Yankee, z której zwisał sztuczny koński ogon. Przesłonił sobie oczy ciemnymi okularami; zmienił wizytowe buty na tenisówki. Ponownie spojrzał w lusterko i ujrzał zupełnie inną osobę. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Co za talent. Kiedy kilka sekund później wychodził z mieszkania, twarz Romanella była już rozluźniona, spokojna. I taka miała pozostać na zawsze.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

– Wszystko będzie dobrze, LuAnn – powiedział, poklepując ją po dłoni, Roger Davis, młody, przystojny mężczyzna, który prowadził losowanie krajowej loterii. – Wiem, że się denerwujesz, ale cały czas będę przy tobie. Załatwimy to możliwie bezboleśnie, daję słowo.

Znajdowali się w budynku loterii, w wybitym pluszem pokoju, z którego trzeba było przejść kawałek korytarzem, by znaleźć się w wielkim audytorium zapełnionym po brzegi dziennikarzami i zwyczajnymi ludźmi czekającymi na prezentację zwycięzcy loterii. LuAnn miała na sobie bladobłękitną sukienkę do kolan i tego samego koloru buty. Fryzurę i makijaż zawdzięczała charakteryzatorom zatrudnianym przez Komisję Loteryjną. Rozcięcie na szczęce zagoiło się już na tyle, że zrezygnowała z plastra.

– Pięknie wyglądasz, LuAnn – rzekł Davis. – Nie pamiętam równie atrakcyjnej zwyciężczyni, naprawdę. – Usiadł obok niej tak blisko, że zetknęły się ich uda.

LuAnn posłała mu uśmiech, odsunęła się i spojrzała na Lisę.

– Nie chcę zabierać tam Lisy. Śmiertelnie się przestraszy tych tłumów i świateł.

– Nie ma sprawy. Niech tu zostanie. Zaraz znajdę kogoś, kto jej popilnuje. Będzie bezpieczna. – Zawiesił głos i po raz kolejny obmacał wzrokiem zgrabną figurę LuAnn. – Ale powiemy, że masz córeczkę. To uatrakcyjni twój wizerunek. Wielkie pieniądze dla młodej matki i jej córki. Musisz być teraz bardzo szczęśliwa. – Poklepał ją po kolanie, a potem, nie śpiesząc się z cofnięciem dłoni, uścisnął je. Ponownie przemknęło jej przez myśl pytanie, czy ten facet nie jest czasem w to zamieszany. Czy wie, że wygrała tę fortunę w wyniku oszustwa. Wyglądał na takiego. Na człowieka, który dla pieniędzy gotów jest na wszystko. Na pewno dobrze by mu zapłacono za pomoc w wykręceniu podobnego numeru.

– Za ile wychodzimy? – zapytała.

– Za jakieś dziesięć minut. – Uśmiechnął się do niej znowu i siląc się na swobodny ton, dorzucił: – Aha, nie określiłaś jeszcze precyzyjnie swojego stanu cywilnego. Czy twój mąż…

– Nie jestem zamężna – wpadła mu w słowo Lu Ann.

– Ach tak… no dobrze, czy ojciec dziecka będzie na sali? – Poprawił się szybko. – Musimy to wiedzieć ze względów organizacyjnych.

LuAnn spojrzała mu w oczy.

– Nie, nie będzie go.

David uśmiechnął się wymownie i przysunął troszkę bliżej.

– Rozumiem. Hmmm. – Złączył czubki palców, przytknął je na chwilę do warg, a potem niedbałym gestem zarzucił rękę na oparcie sofy. – Słuchaj, LuAnn, nie wiem, jakie masz teraz plany, ale jeśli potrzebujesz przewodnika, który oprowadziłby cię po mieście, to jestem do twojej dyspozycji. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zdaję sobie sprawę, że ciebie, wychowaną w małym miasteczku, ta wielka metropolia… – tu David teatralnym gestem wyrzucił w górę rękę – musi przytłaczać. Ale ja znam ją jak własną kieszeń. Najlepsze restauracje, kina, sklepy. Moglibyśmy się nieźle zabawić. – Przysunął się jeszcze bliżej, pieszcząc wzrokiem krągłości ciała dziewczyny i niby to od niechcenia wodząc palcami po jej ramieniu.

– Przykro mi, panie Davis, ale to chyba nie najlepszy pomysł. Ojca Lisy nie będzie, co prawda, na konferencji prasowej, ale jesteśmy z nim umówione zaraz po niej. Musiał zaczekać na przepustkę.

– Przepustkę?

– Służy w marynarce. Jest płetwonurkiem w formacji SEAL. – Kręcąc głową, zapatrzyła się w przestrzeń, jakby przypomniała sobie właśnie coś wstrząsającego. – Przyznam się panu, że Frank mnie czasami przeraża. Jest okropnie zazdrosny. Raz, w barze, pobił do nieprzytomności sześciu facetów tylko dlatego, że na mnie zerkali. Myślałam, że ich pozabija. Na szczęście przyjechała policja. Ale im też się porządnie oberwało, zanim go obezwładnili.

Davidowi zrzedła mina. Czym prędzej odsunął się od LuAnn.

– Co ty powiesz!

– Ale niech pan nie wspomina o tym na konferencji, panie Davis. Frank zajmuje się w wojsku bardzo tajnymi rzeczami i mógłby się wkurzyć, gdyby się panu coś wyrwało. Bardzo się wkurzyć! – Posłała mu błagalne spojrzenie, z rozbawieniem obserwując fale strachu przebiegające przez jego przystojną twarz.

David zerwał się z sofy.

– Oczywiście, ani mru-mru. Przysięgam. – Oblizał nerwowo wargi i przesunął drżącą dłonią po powleczonych żelem włosach. – Idę zobaczyć, czy wszystko gotowe, LuAnn. – Zdobył się na niepewny uśmiech i pokazał jej oba kciuki.

Odwzajemniła się tym samym gestem.

– Wielkie dzięki za zrozumienie, panie Davis. – Kiedy wyszedł, odwróciła się do Lisy. – Ty nigdy nie będziesz zmuszona do czegoś takiego, maleńka. Twoja mama wkrótce też nie. – Wzięła Lisę na ręce i zapatrzyła się na ścienny zegar odmierzający czas.


Charlie, rozglądając się w koło, przepychał się przez zatłoczone audytorium w kierunku podwyższenia. Wybrał miejsce, z którego dobrze widać było scenę, i zatrzymał się. Najchętniej towarzyszyłby LuAnn, udzielając jej wsparcia moralnego, którego z pewnością teraz potrzebowała. Ale to nie wchodziło w rachubę. Musiał do końca pozostawać w cieniu. Wzbudzanie podejrzeń nie wchodziło w zakres jego obowiązków. Spotka się z LuAnn po konferencji. Będzie jej musiał powiedzieć, czy z nią jedzie, czy nie. Sęk w tym, że jeszcze się nie zdecydował. Chciał już sięgnąć po papierosa, ale przypomniał sobie, że w tym budynku nie wolno palić. Szkoda, bo bardzo tęsknił za kojącym działaniem nikotyny. Wyskoczyłby na małego dymka przed budynek, ale na to nie było już czasu.

Westchnął z rezygnacją i przygarbił się. Większość życia tułał się z miejsca na miejsce bez określonego planu, bez żadnych przemyślanych długofalowych celów. Uwielbiał dzieci, lecz własnych nie miał. Zarabiał dobrze, ale pieniądze, choć zapewniały niezły standard życia, szczęścia mu jakoś nie przyniosły. Miał już swoje lata i podejrzewał, że na żadną odmianę nie może już raczej liczyć. Podążał wciąż drogą, którą wybrał w młodości. Aż do teraz. LuAnn Tyler zaproponowała mu sposób na wyrwanie się z tego zaklętego kręgu. Nie łudził się, by była zainteresowana seksualnie, zresztą wcale tego by nie chciał. Pragnął jej przyjaźni, jej dobroci – dwóch rzeczy, których zawsze mu w życiu brakowało. No więc jak? Jechać czy nie jechać? Nie miał wątpliwości, że przyjmując propozycję, czułby się w towarzystwie LuAnn i Lisy znakomicie, a do tego zastępowałby małej ojca. W każdym razie przez kilka lat. A co potem? Nie spał pół nocy, usiłując sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała sytuacja za tych kilka lat.

Tylko patrzeć, jak o rękę pięknej, bogatej teraz i odmienionej dzięki temu bogactwu LuAnn zaczną się ubiegać najatrakcyjniejsi mężczyźni świata. Jest bardzo młoda, ma jedno dziecko i z pewnością zapragnie następnych. Wyjdzie za któregoś z tych zalotników. A ten przyjmie na siebie obowiązki ojca Lisy, i tak być powinno. Stanie się przecież mężem LuAnn. A gdzie wtedy znajdzie się miejsce dla niego, dla Charliego? Przecisnął się między dwoma kamerzystami z CNN bliżej sceny. Tak, w końcu nadejdzie taki dzień, że uzna, iż musi odejść. Niezręcznie byłoby zostać. Nie stanie się przecież członkiem rodziny, i w ogóle. I będzie to bolesne, bardziej bolesne niż użyczanie w młodości swego ciała na worek treningowy. Spędził z LuAnn i Lisa zaledwie kilka dni, a już czuł, że łączy go z nimi więź, jakiej nie udało mu się zadzierzgnąć z byłą żoną przez dziesięć lat małżeństwa. A jak to zniesie po przeżyciu z nimi trzech albo czterech lat? Czy rozstanie z Lisa i jej matką nie złamie mu serca, nie podkopie psychicznie? Pokręcił głową. Ale z niego twardziel, wyłazi szydło z worka. Ledwie poznał tych prostych ludzi z Południa, a już musi podejmować brzemienną w skutki decyzję, której konsekwencje mogą zaważyć na całej jego przyszłości.

Czuł się rozdarty. Z jednej strony machnąłby na wszystko ręką, pojechał i dobrze się bawił. Co mu tam, skąd wiadomo, czy w przyszłym roku szlag go nie trafi? Jednak z drugiej strony bał się, wahał. Wiedział, że mógłby być przyjacielem LuAnn do grobowej deski, ale nie był pewien, czy potrafiłby żyć przy niej ze świadomością, że wszystko może się nagle skończyć.

– Cholera – zaklął cicho. Spójrz prawdzie w oczy, przecież to zwyczajna zazdrość. Gdybyś tak był dwadzieścia – wzruszył ramionami – no, trzydzieści lat młodszy. Zazdrościł mężczyźnie, który w końcu ją zdobędzie. Zdobędzie jej miłość. Miłość, przynajmniej z jej strony, dozgonną. I niech Bóg ma w opiece faceta, któremu przyszłoby do głowy ją zdradzić. Widać na pierwszy rzut oka, że drzemie w niej jędza. Jędza o złotym sercu, a przez to jeszcze bardziej pociągająca. Rzadko się spotyka takie przeciwstawne cechy w jednej cielesnej powłoce.

Charlie otrząsnął się z tych refleksji i spojrzał na scenę. Cała sala stężała jak napięty biceps. Zza kulis, pośród trzasku aparatów fotograficznych, wyszła z gracją wysoka, majestatyczna i spokojna LuAnn. Charlie pokręcił z zachwytem głową.

– Jasny gwint – mruknął pod nosem. Właśnie jeszcze bardziej utrudniła mu powzięcie decyzji.


Szeryf Roy Waymer o mało nie zakrztusił się piwem na widok LuAnn Tyler machającej do niego z telewizora.

– Jezus, Maria, Józefie święty! – Obejrzał się na żonę, Doris, która wlepiała oczy w dwudziestosiedmiocalowy ekran.

– Ty jej szukasz po całym okręgu, a ona sobie siedzi w Nowym Jorku! – wykrzyknęła Doris. – A to szczęściara. Tyle forsy wygrać. – Doris powiedziała to z goryczą, wyłamując sobie palce. W baniaku na śmieci za domem wylądowały przed chwilą dwadzieścia cztery podarte kupony loteryjne.

Waymer podźwignął swoje imponujące cielsko z przepastnego fotela i poczłapał do telefonu.

– Obdzwoniłem stacje kolejowe w okolicy i na lotnisko w Atlancie też telefonowałem, ale jak dotąd nic. Do głowy by mi nie przyszło, że pojechała do Nowego Jorku. Nie posłałem jej zdjęcia do biuletynu policyjnego, bo nie myślałem, że opuściła granice okręgu, a co dopiero stanu. Przecież nie ma nawet samochodu. Z dzieciakiem, i w ogóle. Myślałem, że się przyczaiła u jakiejś psiapsiółki.

– Wygląda na to, że ci się wywinęła. – Doris wskazała na LuAnn produkującą się na ekranie. – Jej nie da się z nikim pomylić.

– Przestań, matka – fuknął na żonę szeryf – tu nie FBI. Od kiedy Freddie poszedł z powodu kręgosłupa na zwolnienie, zostało mi tylko dwóch mundurowych. A policja stanowa sama ma roboty po uszy. Nikogo mi tu nie podeślą. – Sięgnął po słuchawkę.

Doris popatrzyła na niego z niepokojem.

– Myślisz, że to LuAnn załatwiła Duane’a i tego drugiego?

Waymer przyłożył słuchawkę do ucha i wzruszył ramionami.

– LuAnn potrafiłaby dołożyć każdemu facetowi, jakiego znam. Duane’owi na pewno by dała radę. Ale z tego drugiego było kawał chłopa, sto pięćdziesiąt kilo żywej wagi. – Zaczął wybierać numer. – Chyba że zaszła go od tyłu i zaprawiła w łeb telefonem. W każdym razie z kimś się biła. Mam świadków, którzy widzieli ją tamtego dnia z plastrem na brodzie.

– A to wszystko przez narkotyki – skomentowała Doris. – Biedna ta kruszyna, nie dość, że przyszła na świat w przyczepie, to jeszcze pełnej narkotyków.

Waymer kiwał głową.

– Wiem, wiem.

– Założę się, że LuAnn tym wszystkim dyrygowała. Wszyscy wiedzą, że to dziewczyna kuta na cztery nogi. A taka zawsze była przymilna. Maskować się próbowała, ale od razu było widać, co z niej za ziółko. Nie podobało jej się tutaj, ciągnęło ją w szeroki świat, tylko pieniędzy nie miała. No to się wzięła za narkotyki. Łatwy zarobek, wspomnisz moje słowa, Roy.

– Słyszę, matka, słyszę. Ale już jej te pieniądze z narkotyków niepotrzebne. – Wskazał głową na telewizor.

– Lepiej się pośpiesz, bo znowu zwieje.

– Dzwonię do nowojorskiej policji, żeby ją zgarnęli.

– Myślisz, że cię posłuchają?

– Matka, ona jest zamieszana w podwójne morderstwo – powiedział wyniośle szeryf. – Nawet jeśli nie ma nic na sumieniu, to może być świadkiem w sprawie.

– No tak, ale czy tej jankeskiej policji z Nowego Jorku będzie się chciało kiwnąć palcem? Hę?

– Policja to policja, Doris, nieważne, czy to Północ, czy Południe. Prawo jest prawem.

Doris, wcale nieprzekonana do cnót rodaków z Północy, prychnęła i nagle w jej oczach pojawiła się nadzieja.

– Zaraz, a jak ją wsadzą, to nie będzie musiała czasem oddać tych wygranych pieniędzy? – Spojrzała znowu na uśmiechającą się w telewizorze LuAnn, rozważając ewentualność wyciągnięcia ze śmietnika tych podartych kuponów i podjęcia próby ich rekonstrukcji. – Co by jej przyszło z tej forsy w więzieniu, nie?

Szeryf Waymer nie odpowiedział. Próbował się połączyć z nowojorską policją.


LuAnn machała wielkim czekiem, uśmiechała się do tłumu i odpowiadała na pytania padające z różnych stron ogromnej sali. Telewizja transmitowała to na całe Stany Zjednoczone i na cały świat.

– Czy ma już pani jakieś plany wykorzystania tych pieniędzy? Jeśli tak, to jakie?

– Dowiecie się – odparła LuAnn. – Zobaczycie, ale będziecie musieli poczekać.

Jak to było do przewidzenia, zdarzały się też głupie pytania.

– Czy się pani cieszy?

– Bardzo – odpowiedziała. – Bardziej niż kiedykolwiek.

– Czy wyda je pani wszystkie w jednym miejscu?

– Wątpię. Musiałoby to być bardzo duże miejsce.

– Wspomoże pani rodzinę?

– Wspomogę ludzi, na których mi zależy.

Padły też trzy propozycje małżeństwa. Każdemu konkurentowi do swojej ręki odpowiadała inaczej, z poczuciem humoru, ale odmownie. Charlie, słuchając tego, zżymał się w duchu. W końcu, spojrzawszy na zegarek, wyszedł z sali.

Jakiś czas sypały się jeszcze pytania, robiono zdjęcia, śmiano się i uśmiechano, ale w końcu konferencja prasowa dobiegła końca i LuAnn zeszła ze sceny. Wróciła do garderoby, przebrała się szybko w spodnie i bluzkę, zmyła z twarzy makijaż, upchnęła długie włosy pod kowbojski kapelusz i wzięła Lisę na ręce. Zerknęła na zegarek. Upłynęło dwadzieścia minut od chwili, kiedy przedstawiono ją światu jako zwyciężczynię ostatniego losowania krajowej loterii. Szeryf z Rikersville rozmawia już pewnie z nowojorską policją. W rodzinnym miasteczku LuAnn wszyscy, łącznie z szeryfem Royem Waymerem, oglądali obowiązkowo każde losowanie i późniejszą konferencję. Miała bardzo mało czasu.

Do pokoju zajrzał Davis.

– Panno Tyler, samochód czeka przy tylnym wyjściu z budynku. Dam pani kogoś do eskorty, jeśli już pani gotowa.

– Gotowa. Aha, gdyby ktoś o mnie pytał, to jestem w hotelu.

Davis spojrzał na nią chłodno.

– Spodziewa się pani kogoś?

– Ojca Lisy, Franka.

Davisowi ściągnęła się twarz.

– W jakim hotelu?

– Plaza.

– Oczywiście.

– Ale proszę nie mówić nikomu innemu, gdzie jestem. Dawno się z Frankiem nie widzieliśmy. Przez prawie trzy miesiące był na manewrach. Nie chcę, żeby nam przeszkadzano. – Mrugnęła porozumiewawczo do Davisa. – Rozumie pan, w czym rzecz.

Davis zdobył się na bardzo nieszczery uśmiech i skłonił się sztucznie.

– Może pani na mnie polegać, panno Tyler. Kareta czeka.

LuAnn uśmiechnęła się w duchu. Teraz była już pewna, że policja, która zaraz się tu zjawi, zostanie natychmiast skierowana do hotelu Plaza. Da jej to trochę cennego czasu na ucieczkę z miasta i z kraju. Wkrótce rozpocznie nowe życie.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Przed tylnym wyjściem z budynku na LuAnn czekała długa, czarna limuzyna. Szofer uchylił czapki i otworzył drzwiczki. LuAnn wsiadła i położyła Lisę na siedzeniu obok siebie.

– Dobra robota, LuAnn. Wypadłaś bez zarzutu – powiedział Jackson.

Zaskoczona LuAnn omal nie krzyknęła. Odwróciła się błyskawicznie i spojrzała w ciemność, z której dobiegł ten głos. Wszystkie wewnętrzne lampki z tyłu samochodu były zgaszone. Dopiero teraz zapaliła się jedna bezpośrednio nad jej głową. Poczuła się znowu jak na scenie w audytorium budynku loterii. Ledwie odróżniała postać wciśniętą w mroczny kąt.

Dobiegł ją stamtąd stłumiony głos:

– Bardzo spokojna i opanowana, trochę poczucia humoru, tam gdzie trzeba było, dziennikarze to podchwycą. A przede wszystkim prezencja. Trzy propozycje małżeństwa w trakcie jednej konferencji prasowej to, o ile mi wiadomo, rekord.

– Dziękuję. – LuAnn, doszedłszy już do siebie, poprawiła się na kanapie sunącej ulicą limuzyny.

– Szczerze mówiąc, obawiałem się, że zrobisz z siebie kompletną idiotkę. Nie bierz sobie tego do serca. Powiedziałem już, że uważam cię za kobietę inteligentną, jednak każdy, bez względu na intelekt, postawiony nagle w nietypowej dla siebie sytuacji, najczęściej traci głowę, chyba się ze mną zgodzisz?

– Mam sporą praktykę.

– Słucham? – Jackson pochylił się lekko w przód, ale nadal skrywały go ciemności. – Praktykę w czym?

LuAnn, oślepiana trochę blaskiem świecącej nad nią lampki sufitowej, usiłowała przebić wzrokiem mrok zalegający w kącie limuzyny.

– W radzeniu sobie w nietypowych sytuacjach.

– Wiesz, LuAnn, czasami mnie zadziwiasz, naprawdę zadziwiasz. Niekiedy twoja przenikliwość konkuruje z moją, i nie mówię tego ot tak sobie. – Przyglądał jej się przez chwilę, a potem otworzył leżący na siedzeniu obok neseser i wyjął z niego kilka kartek papieru. Z westchnieniem zadowolenia odchylił się z powrotem na oparcie.

– A teraz, LuAnn, pora przejść do omówienia warunków.

LuAnn wygładziła nerwowo bluzkę i założyła nogę na nogę.

– Najpierw muszę panu o czymś powiedzieć.

Jackson przekrzywił głowę.

– Doprawdy? A o czym to?

LuAnn odetchnęła głęboko. Nie spała całą noc, łamiąc sobie głowę, w jaki sposób powiedzieć mu o mężczyźnie, który przedstawił jej się jako Tęcza. Z początku zastanawiała się, czy w ogóle wspominać o nim Jacksonowi. Potem doszła do wniosku, że ponieważ w grę wchodzą pieniądze, rzecz i tak wyjdzie z czasem na jaw. Lepiej, żeby dowiedział się tego od niej.

– Wczoraj skontaktował się ze mną jakiś mężczyzna.

– Mężczyzna, powiadasz. W jakiej sprawie?

– Chciał ode mnie pieniędzy.

Jackson roześmiał się.

– LuAnn, moja droga, teraz wszyscy będą chcieli od ciebie pieniędzy.

– Nie, to coś innego. On chciał połowy mojej wygranej.

– Słucham? Bzdura!

– Wcale nie. On… on miał pewne informacje na mój temat, wiedział o czymś, co mi się przytrafiło, i groził, że mnie wyda, jak mu nie zapłacę.

– Boże, a cóż takiego ci się przytrafiło?

LuAnn spojrzała w okno.

– Mogę wziąć sobie coś do picia?

– Nie krępuj się.

Z ciemności wyłonił się palec obleczonej w rękawiczkę dłoni, wskazując na drzwiczki lodówki. LuAnn, nie spoglądając w kierunku Jacksona, otworzyła je i wzięła sobie colę.

Pociągnęła długi łyk, otarła usta i podjęła:

– Zanim zatelefonowałam do pana, że przyjmuję propozycję, coś mi się przytrafiło.

– Czy chodzi o te dwa trupy w twojej przyczepie? I o narkotyki? O to, że szuka cię policja? A może o coś innego, co również próbowałaś przede mną zataić?

Nie odpowiedziała od razu. Bawiła się nerwowo trzymaną w rękach puszką coli, a na jej twarzy malowało się zdumienie.

– Z narkotykami nie miałam nic wspólnego. A tamten mężczyzna chciał mnie zabić. Tylko się broniłam.

– Powinienem się zorientować, że coś się stało, kiedy nagle zapragnęłaś czym prędzej opuścić miasteczko, zmienić nazwisko i tak dalej. – Pokręcił ze smutkiem głową. – Moja biedna LuAnn. Ja w tych okolicznościach chyba też jak najszybciej wyniósłbym się z miasta. No i kto by o to podejrzewał naszego małego Duane’a. Narkotyki! Straszne. Ale wiesz co, jestem wyrozumiały z natury, i puszczę ci to w niepamięć. Było, minęło. Ale… – tu ton Jacksona zdecydowanie stwardniał – nie próbuj więcej niczego przede mną ukrywać. Proszę cię, dla twojego własnego dobra.

– Ale ten mężczyzna…

– To już załatwione – przerwał jej niecierpliwie Jackson. – Nie będziesz mu musiała dawać żadnych pieniędzy.

Wbiła wzrok w ciemność, jej twarz ponownie wyrażała zdumienie.

– Ale jak pan to zrobił?

– Słyszę to na każdym kroku: „Jak pan to zrobił?” – Jackson mówił przyciszonym głosem, był wyraźnie rozbawiony. – Ja potrafię wszystko, LuAnn, jeszcze się nie zorientowałaś? Wszystko. Przeraża cię to? Jeśli nie, to powinno. Czasami przeraża nawet mnie.

– Ten mężczyzna powiedział, że kazano mu mnie zabić.

– Naprawdę?

– Ale potem go odwołano.

– Coś takiego.

– Z tego, co mówił, wynika, że odebrał ten odwołujący telefon, kiedy zadzwoniłam do pana z informacją, że się zgadzam.

– Życie jest pełne zbiegów okoliczności, nieprawdaż? – wymruczał kpiąco Jackson.

Przez twarz LuAnn przemknął cień wyzwania.

– Ja nie dam sobie w kaszę dmuchać, panie Jackson, potrafię się odgryźć, i to mocno. Żebyśmy się rozumieli.

– Sądzę, że doskonale się rozumiemy, LuAnn. – Z ciemności dobiegł ją szelest papieru. – Ale nie da się ukryć, że to komplikuje nam sprawy. Kiedy powiedziałaś, że chcesz zmienić nazwisko, myślałem, że uda się jeszcze załatwić wszystko nad stołem.

– Co to znaczy?

– Podatki, LuAnn. Musimy brać pod uwagę kwestię podatków.

– Myślałam, że zatrzymuję całą sumę. Że rząd nic do tych pieniędzy nie ma. Tak mówią we wszystkich reklamach loterii.

– To niezupełnie prawda. Kampania reklamowa wprowadza ludzi w błąd. Swoją drogą, rząd sprytnie to obmyślił. Wygrana wcale nie jest wolna od podatku. Jest jak najbardziej opodatkowana, z tym że z zawieszeniem. Ale tylko na jeden rok.

– Co to, u diabła, znaczy?

– To znaczy, że w pierwszym roku zwycięzca nie odprowadza od wygranej ani podatku federalnego, ani stanowego, ale tylko dlatego, że przesunięto mu ich spłatę na następny rok. Musi uiścić cały podatek, tyle tylko że nie od razu. Nie nalicza mu się oczywiście żadnych kar za zwłokę ani karnych odsetek, ale tylko pod warunkiem, że rozliczy się z fiskusem w następnym roku podatkowym. Zgodnie z obowiązującym prawem podatek od wygranej rozkładany jest na równe raty spłacane przez dziesięć lat. Na przykład, dochodowy podatek federalny i stanowy od stu milionów dolarów wyniósłby około pięćdziesięciu milionów dolarów, czyli połowę całej sumy. Zauważ, że ze swoim dochodem plasujesz się teraz w najwyższym przedziale skali podatkowej. Dzieląc to przez dziesięć lat, dostajemy ratę roczną w wysokości pięciu milionów dolarów. Mało tego. Wszelki dochód uzyskany z kapitału jest już opodatkowany na ogólnych zasadach, czyli bez żadnego odroczenia. A przyznam ci się, LuAnn, że mam w związku z tym kapitałem plany, wielkie plany. W nadchodzących latach sporo zarobisz, jednak będą to niemal w całości pieniądze podlegające opodatkowaniu – dywidendy, odsetki od kapitału, zysk z oprocentowanych obligacji, tego rodzaju dochody. W normalnej sytuacji nie byłoby z tym żadnego problemu, ponieważ szanujący prawo obywatele, którzy nie ukrywają się przed policją pod przybranym nazwiskiem, wypełniają po prostu zeznania podatkowe, płacą uczciwie swoje podatki i żyją z czystym sumieniem. W twoim wypadku sprawa się komplikuje. Gdyby moi ludzie wypełnili twoje roczne zeznanie podatkowe na nazwisko LuAnn Tyler, wpisując do niego twój aktualny adres i inne dane osobowe, to czy nie sądzisz, że natychmiast złożyłaby ci wizytę policja?

– A nie mogę płacić podatków pod swoim nowym nazwiskiem?

– To na pozór genialne rozwiązanie, ale urząd podatkowy ma skłonności do brania pod lupę bardzo młodych osób, które w swoim pierwszym zeznaniu rocznym deklarują dochody z tyloma zerami. Mogłoby ich zainteresować, co wcześniej robiłaś i jakim sposobem ni z tego, ni z owego stałaś się bogatsza od samego Rockefellera. Tu chyba też nie obyłoby się bez wizyty policji, a co jeszcze bardziej prawdopodobne, smutnych panów z FBI. Nie, odpada.

– No to co zrobimy?

Brzmienie głosu Jacksona, kiedy się teraz odezwał, kazało LuAnn mocniej przytulić do siebie Lisę.

– Zrobisz dokładnie tak, jak powiem, LuAnn. Masz zarezerwowane miejsce w samolocie, który wywiezie się z kraju. Nigdy już nie wrócisz do Stanów Zjednoczonych. Ta mała jatka w Georgii skazała cię na życie w ciągłym ruchu. Obawiam się, że na zawsze.

– Ale…

– Nie ma żadnego ale, LuAnn, tak zrobisz. Rozumiesz?

LuAnn wyprostowała się i uniosła dumnie głowę.

– Mam teraz tyle pieniędzy, że sama mogę o sobie decydować – powiedziała z godnością. – Nie lubię, jak mi mówią, co mam robić.

– Naprawdę? – Dłoń Jacksona zacisnęła się na kolbie pistoletu spoczywającego w otwartym neseserze. Jeden szybki ruch, i matka z córką zginą. – To może sama wydostaniesz się z kraju? Chcesz spróbować?

– Dam sobie radę.

– Nie o to chodzi. Zawarłaś ze mną układ, LuAnn. Spodziewam się, że będziesz go honorowała. Zobaczysz, że na dłuższą metę nasze interesy są zbieżne. Chyba że jesteś głupia i nie chcesz ze mną współpracować. Jeśli tak, to zaraz zatrzymuję wóz, wyrzucam cię razem z dzieckiem na ulicę i dzwonię na policję, żeby cię aresztowali. Wybieraj. Decyduj. Teraz!

LuAnn, speszona takim postawieniem sprawy, rozejrzała się z rozpaczą po wnętrzu limuzyny. Jej wzrok zatrzymał się w końcu na Lisie. Córeczka wpatrywała się w nią dużymi, wilgotnymi oczami. Malowało się w nich całkowite oddanie. LuAnn wzięła głęboki oddech. Jaki w końcu miała wybór?

– Dobrze.

Jackson zaszeleścił znowu papierami.

– Mamy akurat tyle czasu, żeby przebrnąć przez te dokumenty. Musisz parę z nich podpisać, ale pozwól, że najpierw przybliżę ci podstawowe sprawy. Spróbuję to zrobić możliwie najprzystępniej. Wygrałaś sto milionów dolarów z kawałkiem. Pieniądze te przelane zostały na specjalne konto depozytowe otwarte na twoje nazwisko przez Komisję Loteryjną. A przy okazji, załatwiłem ci numer ubezpieczenia społecznego na twoje nowe nazwisko. To ci znacznie ułatwi życie. Po podpisaniu przez ciebie tych dokumentów moi ludzie będą mogli przenieść pieniądze z konta depozytowego na inne, nad którym mam pełną, niczym nieskrępowaną kontrolę.

– A jak ja będę mogła korzystać z tych pieniędzy? – spytała zaniepokojona LuAnn.

– Cierpliwości, LuAnn, zaraz ci wszystko wyjaśnię. Pieniądze będą inwestowane tak, jak uznam to za stosowne, i na moją odpowiedzialność. Jednak z tego funduszu inwestycyjnego będziesz miała minimalne gwarantowane odsetki w wysokości dwudziestu pięciu procent rocznie, co daje około dwudziestu pięciu milionów dolarów w skali roku. Pieniądze te będą dla ciebie dostępne na każde żądanie przez okrągły rok. Nie martw się, mam księgowych i doradców finansowych, którzy się nimi w twoim imieniu zaopiekują. – Uniósł palec. – Zauważ, że to tylko odsetki. Kapitał wynoszący sto milionów dolarów pozostaje nienaruszony. Będę nim obracał przez okres dziesięciu lat i inwestował, w co uznam za stosowne. Pełny rozruch planów, jakie mam wobec tych pieniędzy, potrwa kilka miesięcy, a więc ów dziesięcioletni okres rozpocznie się gdzieś późną jesienią bieżącego roku. Dokładną datę podam ci później. Po upływie dziesięciu lat od tej daty otrzymasz z powrotem całe sto milionów dolarów. Zatrzymujesz naturalnie wszystko, co odbierzesz w ciągu tych dziesięciu lat w formie odsetek. Te pieniądze również w twoim imieniu zainwestujemy, nieodpłatnie. Wiem, że się na tym nie znasz, ale przy stopie procentowej, którą ci proponuję, twój majątek, nawet przy dużych wydatkach na cele bieżące, będzie się podwajał co jakieś trzy lata, zwłaszcza że nie będziesz płaciła żadnych podatków. Skromnie licząc, pod koniec dziesięcioletniego okresu, o którym mówię, nie ponosząc w tym czasie żadnego ryzyka, będziesz miała setki milionów dolarów. – Jacksonowi oczy błyszczały, kiedy rzucał tymi sumami. – Robi wrażenie, prawda, LuAnn? Jak się do tego ma sto dolarów tygodniowo? Długą drogę przebyłaś w ciągu tygodnia, chyba przyznasz? – Roześmiał się serdecznie. – Na początek wypłacę ci zaliczkowo pięć milionów dolarów. Nie potrącę od tej sumy procentu. Powinno ci to wystarczyć do czasu, kiedy zaczną spływać zyski z inwestycji.

LuAnn, słysząc tę gigantyczną sumę, przełknęła z trudem ślinę.

– Nie znam się na inwestowaniu, ale na jakiej podstawie może mi pan gwarantować tyle pieniędzy co rok?

Jackson sprawiał wrażenie obruszonego.

– Na tej samej, na której zagwarantowałem ci, że wygrasz na loterii. Jeśli potrafiłem dokonać tej czarodziejskiej sztuczki, to chyba poradzę sobie i na Wall Street.

– A jak mi się coś stanie?

– W kontrakcie, który za chwilę podpiszesz, jest klauzula dotycząca spadkobierców i osób upoważnionych. – Wskazał ruchem głowy Lisę. – Wpiszemy tam twoją córkę. Z tym że wszystkie zyski wraz z kapitałem przeszłyby na nią dopiero po upływie tego dziesięcioletniego okresu. Dokumenty zawierają również pełnomocnictwo. Pozwoliłem już sobie sporządzić stosowny akt notarialny. Jestem człowiekiem wszechstronnym. – Zachichotał. Podał jej plik dokumentów i pióro. – Miejsce na podpis jest wszędzie wyraźnie zaznaczone. Mam nadzieję, że satysfakcjonują cię warunki. Od początku mówiłem ci, że mile cię zaskoczą, pamiętasz?

LuAnn zawahała się na moment.

– Jakiś problem, LuAnn? – zapytał ostro Jackson.

Pokręciła głową, podpisała szybko dokumenty i oddała mu je. Jackson odsunął wnękę w konsoli limuzyny.

LuAnn usłyszała, jak wystukuje coś na klawiaturze, a potem rozległo się ciche brzęczenie.

– Faks to wspaniały wynalazek, zwłaszcza kiedy liczy się czas – powiedział Jackson. – Za najdalej dziesięć minut pieniądze znajdą się na moim koncie. – Odbierał kolejno kartki wysuwające się z urządzenia i wkładał je do nesesera. – Twoje torby są w bagażniku. Bilety na samolot i rezerwacje hoteli mam przy sobie. Zaplanowałem ci marszrutę na pierwsze dwanaście miesięcy. To będzie wspaniała podróż; mam nadzieję, że ci się spodoba. Uczyniłem zadość twojemu życzeniu odwiedzenia Szwecji, kraju przodków twojej matki. Traktuj to jako bardzo długie wakacje. Może w końcu umieszczę cię na stałe w Monako. Nie ściągają tam podatków od dochodów osobistych. Ostrożności nigdy za wiele, spreparowałem ci więc dokładnie udokumentowany zastępczy życiorys. W skrócie, wyjechałaś ze Stanów jako mała dziewczynka. Poznałaś i poślubiłaś bogatego cudzoziemca. Dla urzędu podatkowego wszystkie pieniądze należą do niego. Rozumiesz? Kapitał będzie przechowywany wyłącznie na kontach za granicą w bankach innych państw. Banki amerykańskie są zobowiązane do ujawniania stanu konta klienta na żądanie urzędu podatkowego. Ani jeden dolar z twoich pieniędzy nie będzie nigdy trzymany w Stanach Zjednoczonych. Pamiętaj jednak, że podróżujesz z paszportem Stanów Zjednoczonych, jako obywatelka Stanów Zjednoczonych. Mogą tu spłynąć jakieś przecieki o twoim majątku. Musimy być na to przygotowani. Jeśli jednak całe pieniądze należą do twojego męża, który nie jest obywatelem amerykańskim, który nie przebywa aktualnie w tym kraju, który nie uzyskuje żadnych bezpośrednich przychodów w Ameryce ani nie czerpie zysków z inwestycji czy interesów związanych z tym krajem, to ogólnie rzecz biorąc, urząd podatkowy nie może cię tknąć. Nie będę cię zanudzał skomplikowanymi amerykańskimi przepisami podatkowymi dotyczącymi takich źródeł dochodów, jak zyski z obligacji emitowanych przez amerykańskie koncerny, dywidendy wypłacane przez amerykańskie korporacje oraz inne transakcje i przychody ze sprzedaży własności, które mają namacalny związek ze Stanami Zjednoczonymi i na których może się potknąć ktoś nieuświadomiony. Wszystkim tym zajmą się moi ludzie. Możesz mi wierzyć, że nie będzie żadnych problemów.

LuAnn poprosiła o bilety.

– To za chwilę, LuAnn, przed nami jeszcze parę spraw do załatwienia. Przede wszystkim policja.

– Jakoś sobie z nimi poradzę.

– O, doprawdy? – W tonie Jacksona pobrzmiewało rozbawienie. – Bardzo bym się zdziwił, gdyby w tej chwili nie rozmieszczano nowojorskich stróżów prawa na każdym lotnisku, na każdym dworcu autobusowym i stacji kolejowej. Ponieważ jesteś przestępczynią przekraczającą granice Stanów, prawdopodobnie powiadomili też FBI. A ci są ostrzy. Nie będą biernie czekali w hotelu, aż się tam pojawisz. – Wyjrzał przez okno limuzyny. – Musimy się przygotować. Da to policji więcej czasu na zastawienie sieci. Ale trudno.

LuAnn czuła od pewnego czasu, że limuzyna zwalnia. Teraz się zatrzymała. Rozległ się przeciągły szczęk, jakby unoszącej się bramy. Kiedy ścichł, limuzyna ruszyła, by po chwili znowu się zatrzymać.

Zadzwonił telefon i Jackson szybko podniósł słuchawkę. Słuchał przez chwilę, po czym odłożył ją bez słowa.

– Potwierdzono, że sto milionów dolarów wpłynęło, chociaż to już po godzinach urzędowania banku. Mam tam specjalne układy. Wszechstronność to bardzo przydatny dar.

Poklepał dłonią siedzisko kanapy obok siebie.

– Przesiądź się teraz tutaj. Ale najpierw zamknij oczy i podaj mi dłoń. Pomogę ci. – Z mroku wysunęła się jego ręka.

– Po co mam zamykać oczy?

– Bądź dla mnie wyrozumiała, LuAnn. Bardzo lubię ubarwiać sobie życie teatralnymi wstawkami. Zwłaszcza że tak rzadko jest po temu okazja. Zapewniam cię, że to, co chcę zrobić, jest absolutnie niezbędne, jeśli masz się bezpiecznie prześlizgnąć przez obławę policyjną i rozpocząć nowe życie.

LuAnn chciała jeszcze o coś zapytać, ale dała spokój. Podała mu bez słowa rękę i zamknęła oczy.

Usiadła obok niego. Poczuła na twarzy światło. Zaraz potem nożyczki odcięły jej pasmo włosów. Szarpnęła głową.

– Dobrze ci radzę, siedź spokojnie – usłyszała tuż przy uchu głos Jacksona. – I bez tego trudno to robić w takiej ciasnocie, w pośpiechu i bez odpowiedniego sprzętu. Nie chciałbym ci wyrządzić krzywdy.

Po postrzyżynach jej włosy kończyły się tuż nad uchem. Ścinki Jackson wrzucał sukcesywnie do dużej torby na śmieci. To, co zostało jej na głowie, natarł jakąś wilgotną substancją, która szybko stwardniała w skorupę. Fryzjerską szczotką wymodelował fryzurę.

Następnie do krawędzi konsoli limuzyny przytwierdził przenośne lusterko otoczone neonowymi lampkami. W normalnych warunkach, przystępując do pracy nad nosem, użyłby dwóch lusterek, by na bieżąco kontrolować powstający profil; teraz jednak, siedząc w ciasnej limuzynie zaparkowanej w podziemnym garażu na Manhattanie, nie mógł sobie pozwolić na taki luksus. Otworzył dziesięciotackowy zestaw z materiałami charakteryzatorskimi oraz z mnóstwem narzędzi do ich nakładania i formowania. LuAnn poczuła na twarzy jego zwinne palce. Zamalował jej brwi kryolanem, nałożył podkład, pociągnął go kremową szminką i zapudrował. Następnie z małej szczoteczki uformował zupełnie nowe brwi. Dokładnie oczyścił dolną część twarzy LuAnn alkoholem kosmetycznym. Nałożył na nos warstwę spirytusowego kleju i zostawił go do wyschnięcia. W tym czasie natarł sobie palce galaretką, żeby nie kleił się do nich kit, który miał zamiar rozrabiać. Rozgrzał kit w dłoniach i przystąpił do nakładania go na nos, modelując i ugniatając metodycznie aż do uzyskania zamierzonego kształtu.

– Nos masz długi i prosty, LuAnn, klasyczny, naprawdę. Ale nieco modeliny, tu podcieniować, tam podmalować, i voilà, mamy gruby, krzywy kinol, który zupełnie nie przypomina oryginału. Nie bój się, to tylko tymczasowe. Wszyscy, jak się dobrze zastanowić, jesteśmy tymczasowi. – Zachichotał wesoło.

Przystąpił do nawilżania sztucznego nosa czarną gąbką, pudrowania jego powierzchni, rozprowadzania podkładu i dodawania różu przy nozdrzach, by nadać mu bardziej naturalny wygląd. Subtelnie nałożone cienie i szminka sprawiły, że oczy LuAnn wydawały się teraz bliżej osadzone, trochę pudru i kremu stonowało linię szczęki. Trochę różu nałożonego na policzki zharmonizowało je z resztą.

LuAnn poczuła, jak Jackson wodzi ostrożnie palcami po gojącej się ranie na szczęce.

– Paskudne rozcięcie. Pamiątka po przygodzie w przyczepie? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął: – Trzeba to zszyć. A i tak chyba pozostanie blizna. Nie przejmuj się, kiedy skończę, nic nie będzie widać. Ale bez chirurgii plastycznej tu się nie obejdzie. – Znowu zachichotał i dorzucił: – Na moje fachowe oko.

Następnie umalował jej starannie usta.

– Trochę węższe niż u klasycznej modelki, LuAnn – orzekł. – Ale od czego jest kolagen?

LuAnn starała się, jak mogła, żeby nie zerwać się z krzykiem. Nie miała pojęcia, co tak naprawdę z niej robi. Kojarzył się jej z jakimś szalonym naukowcem, który przywraca do życia trupa.

– Teraz nakładam ci piegi na czoło, na nos i na policzki. Gdybyśmy mieli więcej czasu, nałożyłbym je również na dłonie, ale go nie mamy. Zresztą nikt nie zwróci na to uwagi, większość ludzi jest mało spostrzegawcza. – Rozpiął jej kołnierzyk bluzki i naniósł piegi na szyję. Potem zapiął z powrotem guzik, spakował sprzęt i pomógł jej przenieść się z powrotem na tylną kanapę.

– Możesz już otworzyć oczy. W schowku obok siebie masz małe lusterko – poinformował ją.

LuAnn sięgnęła niepewnie po lusterko i uniosła je do twarzy. Zaparło jej dech w piersiach. Patrzyła na rudowłosą, piegowatą kobietę o krótkich sterczących na wszystkie strony włosach i bardzo jasnej, niemal albinoskiej cerze. Oczy miała mniejsze i bliżej osadzone, brodę i linię szczęki łagodniej zarysowane, policzki płaskie i owalne. Ciemnoczerwona szminka powiększała optycznie usta. Nos był dużo szerszy i wyraźnie skrzywiony w prawo. Brwi o wiele jaśniejsze. Nie poznawała samej siebie.

Jackson rzucił jej coś na kolana. Spuściła wzrok. Paszport. Otworzyła go. Z fotografii patrzyła na nią kobieta, którą widziała przed chwilą w lusterku.

– Mistrzowska robota, nie uważasz? – odezwał się Jackson.

Wdusił wyłącznik i zapalająca się lampka podsufitowa oświetliła go. A raczej ją. LuAnn zaniemówiła z wrażenia. Naprzeciwko siedział jej sobowtór, a ściślej, sobowtór kobiety, którą się właśnie stała. Takie same krótkie, rade włosy, ta sama cera, ten sam skrzywiony nos, wszystko takie samo – odnosiła wrażenie, że patrzy na siostrę bliźniaczkę. Jedyna różnica polegała na tym, że ona miała na sobie dżinsy, a jej bliźniaczka sukienkę.

LuAnn nie mogła dobyć głosu. Jackson złożył ręce.

– Wcielałem się już w kobiety, ale chyba po raz pierwszy charakteryzowałem kogoś na siebie już ucharakteryzowanego. Swoją drogą, to ja jestem na tej fotografii w paszporcie. Zrobiłem ją sobie dzisiaj rano. Moim skromnym zdaniem nieźle się spisałem, no, może tylko twojego biustu nie udało mi się podrobić. Ale nawet bliźniaczki nie muszą być pod każdym względem identyczne. – Uśmiechnął się ubawiony jej zdumioną miną. – Nie oczekuję owacji na stojąco, sądzę jednak, że zważywszy na warunki, w jakich przyszło mi pracować, zasługuję na trochę uznania.

Limuzyna znowu ruszyła. Wyjechali z garażu i w niecałe pół godziny później byli już na lotnisku Kennedy’ego.

Zanim szofer otworzył drzwiczki, Jackson spojrzał ostro na LuAnn.

– Nie wkładaj tego kapelusza ani okularów, bo to sugeruje, że próbujesz osłonić twarz, a poza tym mogłabyś uszkodzić makijaż. Zapamiętaj sobie zasadę numer jeden: kiedy starasz się przed kimś ukryć, ostentacyjnie zwracaj na siebie uwagę, pokazuj się w pełnym świetle. Dwie dorosłe bliźniaczki to rzadki widok. Ludzie – z policjantami włącznie – na pewno nas zauważą, i chociaż zaczną się za nami oglądać, nikt nie poweźmie żadnych podejrzeń. Poza tym policja szuka jednej kobiety. Kiedy zobaczą dwie, i do tego bliźniaczki, to chociaż będziemy z dzieckiem, w ogóle nie wezmą nas pod uwagę. Taka jest już ludzka natura. Mają mnóstwo terenu do przeczesania, a czasu niewiele.

Jackson wyciągnął ręce do Lisy. LuAnn odruchowo przygarnęła małą do siebie, posyłając mu podejrzliwe spojrzenie.

– LuAnn, staram się jak mogę bezpiecznie wyekspediować was obie z kraju. Będziemy niedługo przechodzili przez kordon policji i agentów FBI, którzy cię szukają. Uwierz mi, nie mam zamiaru zabierać ci córeczki. Potrzebuję jej z bardzo szczególnego powodu.

W końcu LuAnn oddała mu Lisę. Wysiedli z limuzyny. W butach na wysokim obcasie Jackson był nieco wyższy od LuAnn. Zauważyła, że jest smukłej budowy ciała i musiała to przyznać, dobrze się prezentował w swoim stylowym stroju. Na ciemną sukienkę narzucił czarny płaszcz.

– Chodźmy – powiedział do LuAnn.

Zesztywniała, słysząc w jego głosie ten nowy ton. Teraz nawet mówił tak jak ona.

– A gdzie Charlie? – spytała LuAnn, kiedy kilka minut później wchodzili do rojnego budynku terminalu. Za nimi dreptał z torbami pucołowaty bagażowy.

– Bo co? – mruknął Jackson.

Z wprawą szedł na szpilkach. LuAnn wzruszyła ramionami.

– Tak tylko pytałam. Zajmował się mną. Myślałam, że przyjdzie się pożegnać.

– Niestety, opieka Charliego nad tobą już się skończyła.

– Aha.

– Nie martw się, LuAnn, jesteś w o wiele lepszych rękach. – Jackson spojrzał przed siebie. – Zachowuj się naturalnie. Jesteśmy siostrami bliźniaczkami, gdyby ktoś o to zapytał, w co wątpię. Na wszelki wypadek mam dokumenty potwierdzające ten fakt. W razie czego nie odzywaj się, ja będę mówił.

LuAnn serce zamarło na widok czwórki mundurowych policjantów przyglądających się bacznie każdej z osób, która ich mijała.

Przeszli pod ich czujnymi spojrzeniami. Jeden zerknął nawet na długie nogi Jacksona, które mignęły pod odchylającą się połą płaszcza. Jackson wydawał się z tego zadowolony. Tak jak przewidział, policjanci szybko stracili wszelkie zainteresowanie nimi i skupili się na innych pasażerach wchodzących do terminalu.

Jackson i LuAnn zatrzymali się przy stanowisku British Airways.

– Potwierdzę twój bilet, a ty zaczekaj na mnie przy tamtym barku. – Jackson wskazał na drugą stronę szerokiego korytarza.

– Dlaczego nie mogę go sama potwierdzić?

– A ile razy latałaś za ocean?

– Nigdy nie siedziałam w samolocie.

– No właśnie. Załatwię to o wiele szybciej niż ty. Gdybyś coś sknociła, powiedziała coś nie tak, moglibyśmy zwrócić na siebie uwagę, a na tym najmniej nam w tej chwili zależy. Personelowi linii lotniczych nie można zarzucić zbytniego przewrażliwienia na punkcie bezpieczeństwa, ale idiotami też nie są i zdziwiłoby cię, jacy potrafią być spostrzegawczy.

– No dobrze. Nie chcę czegoś skonocić.

– Daj mi paszport. Ten, który przed chwilą ode mnie dostałaś. – LuAnn posłuchała i patrzyła za Jacksonem, który pchając przed sobą wózek z Lisa ruszył do stanowiska kontroli paszportowej. Za nimi dreptał bagażowy. Jackson wspaniale naśladował jej ruchy. LuAnn, pokręciwszy z podziwem głową, przeszła na wskazane przez niego miejsce.

Jackson stanął w bardzo krótkiej kolejce pasażerów pierwszej klasy, która szybko się przesuwała. Po paru minutach był już z powrotem przy LuAnn.

– Jak na razie wszystko gra. Zalecałbym ci nie zmieniać przez kilka miesięcy wyglądu. Czerwoną farbę z włosów możesz, naturalnie, zmyć, ale jeśli mam być szczery, do twarzy ci w tym kolorze. – W jego oczach pojawiły się iskierki humoru. – Kiedy sprawa przycichnie i odrosną ci włosy, możesz zacząć korzystać z paszportu wyrobionego na ciebie. – Wręczył jej dragi paszport, a ona szybko schowała go do torebki.

Jackson zauważył kątem oka dwóch mężczyzn i kobietę nadchodzących korytarzem i rozglądających się na wszystkie strony. Chrząknął i wskazał na nich wzrokiem. Każde z tej trójki trzymało w ręce gazetę z jej zdjęciem zrobionym na konferencji prasowej. Zamarła. Jackson ścisnął ją uspokajająco za dłoń.

– To agenci FBI. Ale nie zapominaj, że wyglądasz teraz zupełnie inaczej niż na tej fotografii. To tak, jakbyś była niewidzialna. – Jego pewność siebie uśmierzyła obawy LuAnn. – Twój samolot startuje za dwadzieścia minut. Chodź za mną. – Jackson ruszył z miejsca. Przeszli przez stanowisko służb ochrony i usiedli w poczekalni przed bramką dla odlatujących.

– Trzymaj. – Jackson wręczył jej paszport i kopertę. – Masz tam pieniądze, karty kredytowe i międzynarodowe prawo jazdy, wszystko na twoje nowe nazwisko. Na prawie jazdy jest twoje aktualne zdjęcie. – Poprawił jej włosy, przyjrzał się zmienionej twarzy i znowu pokręcił głową, pełen podziwu dla swoich talentów. Potem uścisnął jej rękę i poklepał po ramieniu. – Powodzenia. Jeśli znajdziesz się kiedyś w trudnej sytuacji, to pod tym numerem złapiesz mnie na całym świecie o każdej porze dnia i nocy. Jeśli jednak nie będziesz miała żadnych problemów, to już się więcej nie zobaczymy ani nie usłyszymy. – Podał jej karteczkę z numerem telefonu. – Nie chcesz mi aby czegoś powiedzieć, LuAnn? – Uśmiechnął się sympatycznie.

Popatrzyła na niego z zaintrygowaniem i potrząsnęła głową.

– Niby czego?

– Może dziękuję? – odparł, już się nie uśmiechając.

– Dziękuję – powiedziała bardzo powoli.

Nie mogła oderwać od niego wzroku.

– Cała przyjemność po mojej stronie – powiedział również bardzo powoli, patrząc jej prosto w oczy.

LuAnn spuściła wreszcie wzrok na karteczkę. Miała nadzieję, że nie będzie nigdy zmuszona dzwonić pod ten numer. Nie miała nic przeciwko temu, żeby więcej nie widzieć Jacksona na oczy. W towarzystwie tego człowieka czuła się prawie tak, jak wtedy na cmentarzu przy grobie ojca, który zdawał się ją wciągać. Kiedy znowu podniosła wzrok, Jacksona już przy niej nie było. Rozpłynął się w tłumie.

Westchnęła. Zmęczyło ją już uciekanie, a zaczynała właśnie nowe życie, które miało być jedną wielką ucieczką.

Otworzyła paszport i spojrzała na jego puste kartki. Już niedługo takimi pozostaną. Wróciła na pierwszą stronę i zapatrzyła się na obce zdjęcie i jeszcze bardziej obce nazwisko pod nim. Nazwisko, do którego z czasem przywyknie: Catherine Savage z Charlotteville w stanie Wirginia. W Charlotteyille urodziła się jej matka, by potem jako młoda dziewczyna przenieść się stamtąd na głębokie Południe. Matka opowiadała często LuAnn o starych dobrych czasach, o dzieciństwie spędzonym w pięknych krajobrazach malowniczej Wirginii. Te stare dobre czasy skończyły się jak nożem uciął z chwilą przeprowadzki do Georgii i poślubienia Benny’ego Tylera. LuAnn rada była, że akurat to miasto wpisano jej do paszportu jako miejsce urodzenia. Nowe nazwisko też się jej podobało. Spojrzała znowu na fotografię i mrówki przeszły jej po plecach, kiedy uświadomiła sobie, że to Jackson na nią z niej patrzy. Zamknęła szybko paszport i schowała go.

Dotknęła ostrożnie nowej twarzy, a potem szybko odwróciła wzrok, zauważając kolejnego policjanta zmierzającego w jej stronę. Może widział, jak Jackson potwierdza za nią bilet? Jeśli tak, to może idzie spytać, dlaczego to ona, a nie Jackson, wsiada teraz do samolotu? Zaschło jej w ustach. Pożałowała, że nie ma już przy sobie Jacksona. Przez głośniki zapowiedziano jej lot. Wstała. Biorąc na ręce Lisę, upuściła kopertę z dokumentami. Serce jej stanęło. Trzymając Lisę jedną ręką, schyliła się, by drugą pozbierać rozsypane dokumenty z podłogi. Nagle w polu jej widzenia pojawiła się para czarnych butów. Policjant przykucnął i zajrzał jej w twarz. W ręce trzymał jej fotografię. LuAnn zamarła pod świdrującym spojrzeniem czarnych oczu.

Uprzejmy uśmiech rozjaśnił policjantowi twarz.

– Pozwoli pani, że pomogę. Ja też mam dzieci. Niełatwo z nimi podróżować.

Pozbierał dokumenty, włożył je z powrotem do koperty i oddał LuAnn. Podziękowała mu, a on zasalutował i oddalił się.

LuAnn była przekonana, że gdyby ktoś ją teraz skaleczył, z rany nie popłynęłaby ani kropla krwi. Wszystka krew ścięła się jej w żyłach.

Korzystając z tego, że pasażerowie pierwszej klasy nie muszą się śpieszyć z zajmowaniem miejsc w samolocie, rozejrzała się, jednak jej nadzieje prysnęły. Jasne już było, że Charlie nie przyjdzie. Wkroczyła do rękawa przejściowego. Kiedy podziwiała przestronność wnętrza boeinga – 747, zbliżyła się do niej stewardesa.

– Tędy, panno Savage. Śliczna dziewczynka.

LuAnn wprowadzono spiralnymi schodkami na górę i wskazano miejsce. Posadziła Lisę w fotelu obok i od stewardesy pierwszej klasy przyjęła lampkę wina. Rozejrzała się znowu z zachwytem po luksusowej kabinie. Zauważyła, że każde miejsce wyposażone jest w telewizor i telefon. Po raz pierwszy była w samolocie, i to od razu w pierwszej klasie.

Wyjrzała przez okno. Ściemniało się szybko. Lisa rozglądała się z zaciekawieniem po kabinie, a LuAnn, sącząc wino, oddała się rozmyślaniom. Wzięła kilka głębokich oddechów i zaczęła się przypatrywać twarzom pasażerów wchodzących do kabiny pierwszej klasy. Parę starszych, wykwintnie ubranych osób, inni w urzędniczych garniturach, a nawet jeden chłopak w dżinsach i bawełnianej koszulce. LuAnn wydało się, że rozpoznaje w nim muzyka ze znanej grupy rockowej. Rozparła się wygodnie w fotelu. Drgnęła lekko, kiedy samolot ruszył ze stanowiska postojowego. Stewardesy przeprowadziły krótki instruktaż na temat zachowania się w przypadku awarii i dziesięć minut później maszyna, kołysząc się na boki i podskakując na nierównościach, rozpędzała się już pasem startowym. LuAnn trzymała się kurczowo poręczy fotela i zaciskała mocno zęby. Nie spoglądała w okno. Boże, co ona zrobiła! Oderwała jedną rękę od poręczy i objęła Lisę, która nie okazywała jednak śladu zdenerwowania. Potem samolot wzbił się płynnie w powietrze i wstrząsy ustały, a LuAnn odnosiła wrażenie, że wznosi się w niebo w jakiejś olbrzymiej bańce powietrznej. Księżniczka na zaczarowanym latającym dywanie – to skojarzenie przyszło jej do głowy i już tam pozostało. Oderwała drugą rękę od poręczy, rozchyliła usta. Spojrzała za okno na migoczące w dole światła miasta, na kraj, który zostawiała za sobą. Według Jacksona na zawsze. Pomachała symbolicznie temu widokowi i odchyliła się na oparcie.

Dwadzieścia minut później nałożyła słuchawki i zaczęła kołysać głową w rytm jakiejś klasycznej muzyki. Drgnęła, kiedy na jej ramieniu spoczęła czyjaś dłoń, a do uszu przebił się głos Charliego. Był w kapeluszu, który mu kupiła. Uśmiechał się szeroko i szczerze, ale biła od niego dziwna nerwowość. LuAnn zdjęła słuchawki.

– O kurczę – wyszeptał. – Gdyby nie Lisa, zupełnie bym cię nie poznał. Co to, u diabła, za przebieranki?

– To długa historia. – Ścisnęła go mocno za przegub i ledwie dosłyszalnie westchnęła. – Czy to znaczy, że zdradzisz mi wreszcie swoje prawdziwe nazwisko, Charlie?

Wkrótce po starcie boeinga – 747 zaczął siąpić kapuśniaczek. Mężczyzna w czarnym płaszczu i przeciwdeszczowym kapeluszu idący o lasce przez centrum Manhattanu zdawał się nie zwracać uwagi na słotę. Jackson zmienił się nie do poznania od czasu rozstania się z LuAnn. Postarzał się o co najmniej czterdzieści lat. Ciężkie wory pod oczami, wianuszek siwych włosów otaczający łysą głowę upstrzoną starczymi plamami. Nos miał długi i obwisły, taką samą brodę i policzki. Szedł powolnym, miarowym krokiem pasującym do jego nowej powierzchowności. Często postarzał się na wieczór, jakby z nadejściem ciemności czuł się zobligowany do skurczenia się, przybliżenia do podeszłego wieku, do śmierci. Spojrzał w zachmurzone niebo. Samolot mknący swoim korytarzem powietrznym ku Europie był już gdzieś nad Nową Szkocją.

Nie odleciała nim sama; Charlie poleciał z nią. Jackson, rozstawszy się z LuAnn, nie opuścił lotniska. Widział wsiadającego do samolotu Charliego, który nawet nie podejrzewał, że z odległości kilku stóp obserwuje go pracodawca. Ten układ może mimo wszystko okazać się korzystny – pomyślał Jackson. Miał co do LuAnn wątpliwości, poważne wątpliwości. Ukrywała przed nim informacje, co zazwyczaj traktował jako niewybaczalny grzech. Udało mu się zażegnać poważny problem, eliminując Romanella, i musiał przyznać, że do powstania tego problemu po części sam się przyczynił. Mimo wszystko to on wynajął Romanella do zabicia swojej wybranki, gdyby ta odrzuciła propozycję. Jednak nigdy dotąd nie współpracował ze zwyciężczynią ściganą przez policję. Zachowa się tak, jak robił zawsze, gdy zanosiło się na ewentualną katastrofę: będzie spokojnie obserwował, co z tego wyniknie. Jeśli wszystko pójdzie jak po maśle, nie zrobi nic. Jednak przy najmniejszej oznace nadciągających kłopotów przedsięweźmie natychmiastowe i zdecydowane kroki. A więc może i dobrze będzie mieć przy niej Charliego. LuAnn była inna od swoich poprzedników, to pewne.

Jackson, kuśtykając boczną ulicą, postawił kołnierz płaszcza. Nowy Jork po zmroku i w deszczu ani trochę go nie przerażał. Był po zęby uzbrojony i miał do perfekcji opanowane liczne sposoby pozbawiania życia wszystkiego, co oddycha. Każdy, kto upatrzyłby sobie tego staruszka na łatwy cel napaści, gorzko odpokutowałby swój błąd. Jackson nie pałał żądzą mordu. Zabijanie było czasami konieczne, ale nie sprawiało mu przyjemności. Jego zdaniem usprawiedliwiała je tylko walka o pieniądze lub władzę, najlepiej zaś o jedno i drugie. Miał o wiele lepsze rzeczy do zrobienia, niż parać się mordem bez potrzeby.

Ponownie spojrzał w niebo. Kropelki deszczu popłynęły po lateksowych fałdach jego twarzy. Zlizał je. Były zimne w dotyku, przyjemnie chłodziły prawdziwą skórę. Krzyżyk na drogę wam obojgu – mruknął i uśmiechnął się.

I niech Bóg ma was w swojej opiece, jeśli mnie zdradzicie.

Ruszył dalej ulicą, myśląc intensywnie i pogwizdując pod nosem. Najwyższa pora zająć się obmyślaniem taktyki, jaką zastosuje wobec przyszłomiesięcznego zwycięzcy.

Загрузка...