— Dlaczego? — zdziwiła się Magrat.
— Bo jak tylko się tu uspokoi, pewni ludzie zaczną nas szukać. Razem pospieszyły do swej malutkiej kajuty.
— Nie używałaś czarów? — spytała Magrat.
— Nie.
— I nie oszukiwałaś? — upewniła się niania Ogg.
— Nie. To tylko głowologia — odparła babcia.
— Ale gdzie się tak nauczyłaś grać? — nie ustępowała niania. Babcia zatrzymała się nagle. Obie czarownice wpadły na nią z rozpędu.
— Pamiętasz, zeszłej zimy, kiedy matula Dismass ciężko zachorowała, a ja siedziałam przy niej co noc przez prawie miesiąc?
— Tak.
— Kiedy przez miesiąc grasz w Okalecz Pana Cebulę z kimś, kto ma odklejoną siatkówkę w jasnowidzącym oku, to szybko nauczysz się grać jak należy.
Drogi Jasonie i wszyscy,
to, czego w obcych stronach mamy najwięcej, to zapachy. Całkiem dobrze już je poznaję. Esme krzyczy na wszystkich. Myśli chyba, ze oni są cudzoziemcami tylko zęby jej zrobić na złość. Nie pamiętam już, kiedy się tak dobrze bawiła. Chociaż trzeba przyznać, że niektórym przyda się solidna awantura, jeśli chcecie znać moje zdanie. Gdzieś żeśmy się zatrzymały na obiad, żeśmy zamówiły befsztyk taterski, a oni udawali bardzo przemądrzałych, kiedy chciałam swój dobrze wysmażony. Wszystkiego dobrego MAMA.
Księżyc był tu bliższy.
Orbita księżyca Dysku sprawiała, że na dużej wysokości przesuwał się nad Ramtopami. Tutaj, niedaleko Krawędzi, byt większy. I bardziej pomarańczowy.
— Jak dynia — zauważyła niania Ogg.
— Umawiałyśmy się chyba, że nie będziemy wspominać o dyniach — przypomniała Magrat.
— No tak, ale nie jadłyśmy kolacji…
W dodatku czarownice nie były przyzwyczajone do ciepłych nocy. Takie szybowanie pod wielkim, pomarańczowym księżycem, ponad mroczną dżunglą, która brzęczy i szumi od owadów, wydawało się nienaturalne.
— Chyba odleciałyśmy już dość daleko od rzeki — stwierdziła Magrat. — Możemy wylądować, babciu? Na pewno nikt nas nie ściga.
Babcia Weatherwax spojrzała w dół. Rzeka w tej krainie wita się szerokimi, lśniącymi zygzakami; potrzebowała dwudziestu mil, żeby pokonać pięć. Tereny wokół brzegów porastały lasy. Daleki blask na horyzoncie to mogła być już Genoa.
— Lot na miotle przez całą noc to prawdziwy ból w odwrotności — dodała niania.
— No… racja.
— Tam w dole jest jakieś miasteczko — poinformowała Magrat. — I zamek.
— Nie, znowu zamek?
— Ale to ładny, miły zamek. Możemy go odwiedzić? Mam już dosyć oberży.
Babcia popatrzyła w dół. Dobrze widziała w ciemności.
— Jesteś pewna, że to zamek? — spytała.
— Widzę wieże i wszystko — zapewniła Magrat. — Oczywiście, że to zamek.
— Hmm…Ja widzę nie tylko wieże — oświadczyła babcia. — Myślę, że powinnyśmy sobie to obejrzeć, Gytho.
W uśpionym zamku zawsze panowała cisza — tylko latem dojrzałe jeżyny spadały z kolczastych krzewów i uderzały o posadzki. I czasem ptaki próbowały wić sobie gniazda w ciernistych gąszczach wypełniających salę tronową od podłogi po sufit, ale nigdy nie kończyły, ponieważ także szybko zapadały w sen. Nie licząc tych dźwięków, trzeba by mieć naprawdę wyborny słuch, by usłyszeć, jak rosną korzenie i otwierają się pąki.
Trwało to już dziesięć lat. W zamku jedynym dźwiękiem było…
— Otwierać tam!
— Bonne fidy podróżni szukają schronu! …jedynym dźwiękiem było…
— Czekaj, Magrat! Podsadź mnie tutaj. Dobrze. Już… Brzęknęło tłuczone szkło.
— Wybiłaś im okno! …jedynym dźwiękiem…
— Musisz zaproponować, ze za nie zapłacisz.
Brama zamku uchyliła się wolno. Niania Ogg wyjrzała zza niej na dwie stojące przed murem czarownice. Wyciągała z włosów ciernie i rzepy.
— Tam jest obrzydliwie — ostrzegła. — Wszędzie śpią ludzie cali pokryci pajęczynami. Miałaś rację, Esme. Działały tu jakieś czary.
Trzy czarownice przeciskały się w głąb zarośniętego zamku. Kurz i liście pokrywały dywany. Młode jawory odważnie próbowały opanować dziedziniec. Pędy winorośli zwisały ze wszystkich ścian.
Babcia Weatherwax postawiła na nogach drzemiącego żołnierza. Z munduru uniósł się kurz.
— Obudź się — rozkazała.
— Fzhft — odpowiedział i osunął się na ziemię.
— Wszędzie jest tak samo — oznajmiła Magrat, wyrywając się z gąszczu paproci porastających okolice kuchni. — Wszyscy kucharze chrapią, a w garnkach sama pleśń. W spiżarni znalazłam nawet uśpioną mysz.
— Hm… — mruknęła babcia. — Gdzieś w samym sercu tego wszystkiego będzie kołowrotek. Zapamiętajcie moje słowa.
— Robota Czarnej Aliss? — spytała niania.
— Na to wygląda — przyznała babcia. — Albo kogoś podobnego — dodała ciszej.
— Trzeba przyznać, że ona naprawdę wiedziała, jak działają opowieści — stwierdziła niania. — Wyobrażacie sobie? Bywało, że występowała w trzech równocześnie.
Nawet Magrat słyszała o Czarnej Aliss. Była podobno największą czarownicą, jaka żyła na Dysku — właściwie nie złą, ale tak potężną, że czasami trudno było dostrzec różnicę. Kiedy chodziło o uśpienie zamku na sto lat albo skłonienie księżniczek, by przędły Żółto ze słomy[16], nikt nie robił tego lepiej niż Czarna Aliss.
— Spotkałam ją kiedyś — powiedziała niania, kiedy wspinały się po głównych zamkowych schodach, zmienionych w kaskadę powojnika, jak na ironię zwanego radością wędrowca. — Byłam jeszcze dziewczynką i stara Deliria Skibbiy mnie do niej zaprowadziła. Oczywiście, była już wtedy dość… ekscentryczna. Chatki z piernika i takie rzeczy…
Mówiła to ze smutkiem, tak jak się czasem opowiada o starszych krewnych, którzy nagle zaczęli nosić bieliznę na ubraniu.
— To musiało być, zanim ta dwójka dzieci zamknęła ją w jej własnym piecu — domyśliła się Magrat. Wyplątała rękaw z krzewu dzikiej róży.
— Tak. Smutna historia. Przecież ona nigdy nikogo nie zjadła. No, w każdym razie niezbyt często. Owszem, krążyły pogłoski…
— Tak się to kończy — przerwała jej babcia. — Za mocno trzymasz się opowieści i zaczynasz się mylić. Nie wiesz już, co jest naprawdę realne, a co nie jest. Aż w końcu cię dorwą. Robią z ciebie wariatkę. Nie lubię opowieści. Nie są rzeczywiste. Nie lubię rzeczy, które nie są rzeczywiste.
Pchnęła drzwi.
— Aha. Komnata — stwierdziła kwaśnym tonem. — Może nawet sypialnia.
— Ależ to zielsko szybko rośnie — zdziwiła się Magrat.
— To element zaklęcia czasowego — wyjaśniła babcia. — Oho… Tam jest. Wiedziałam, że gdzieś kogoś znajdziemy.
Na łóżku leżała jakaś postać otoczona gąszczem różanych krzewów.
— A tam jest kołowrotek. — Niania Ogg wskazała ledwie widoczny kształt w kępie bluszczu.
— Nie dotykaj! — ostrzegła babcia.
— Spokojnie. Wyciągnę go za pedał i wyrzucę przez okno.
— Skąd to wszystko wiecie? — spytała Magrat.
— Bo to ludowa legenda — odparła niania. — Zdarzyła się wiele razy. Babcia Weatherwax i Magrat przyjrzały się uśpionej dziewczynie, mniej więcej trzynastoletniej i niemal srebrzystej pod powłoką kurzu i kwiatowego pyłku.
— Śliczna jest — westchnęła wielkodusznie Magrat. Z tyłu dobiegł trzask kołowrotka spadającego na bruk. Po chwili podeszła niania Ogg; wycierała ręce.
— Widziałam to już z dziesięć razy — powiedziała.
— Nie, nie widziałaś — zaprotestowała babcia.
— Przynajmniej raz — odparła niania, wcale nie zbita z tropu. — A słyszałam o tym z dziesięć razy. Jak wszyscy. Ludowa legenda, jak już mówiłam. Wszyscy słyszeli o czymś takim, co się zdarzyło w wiosce sąsiada znajomego ich kuzyna…
— Dlatego że to się zdarza — stwierdziła babcia. Ujęła rękę dziewczyny.
— Ona śpi, bo pewnie się ukłu… — zaczęła niania.
Babcia obejrzała się.
— Wiem, wiem. Wiem, jasne? Wiem nie gorzej od ciebie. Myślisz, że nie wiem? — Pochyliła się nad bezwładną dłonią. — Taki pożytek z wróżek chrzestnych — dodała jakby do siebie. — Wiecznie próbują imponować. Wiecznie się wtrącają, wiecznie usiłują rządzić. Ha! Ktoś dostał odrobinkę trucizny? No to posyłamy wszystkich spać na sto lat! Tak najłatwiej. I wszystko z powodu jednego ukłucia. Jakby to miał być koniec świata.
Urwała. Niania Ogg stała jej za plecami, więc babcia w żaden sposób nie mogła widzieć miny przyjaciółki.
— Gytho!
— Słucham, Esme — odpowiedziała niewinnym tonem niania.
— Czuję, że się uśmiechasz. Możesz zachować tę psycholologię za dwa i pół pensa dla tych, którzy jej potrzebują.
Babcia zamknęła oczy i wymamrotała kilka słów.
— Czy mam użyć różdżki? — spytała z wahaniem Magrat.
— Nawet nie próbuj — odpowiedziała babcia i wróciła do mamrotania.
Niania kiwnęła głową.
— Wyraźnie odzyskuje kolory — zauważyła.
Po kilku minutach dziewczyna otworzyła oczy i spojrzała nieprzytomnie na babcię Weatherwax.
— Pora wstawać — powiedziała babcia niezwykle jak na nią miłym głosem. — Tracisz najlepsze lata.
Dziewczyna usiłowała skupić wzrok na niani, potem na Magrat, i wreszcie znów popatrzyła na babcię.
— Ty? — zdziwiła się.
Babcia uniosła brew i zerknęła na koleżanki.
— Ja?
— Jesteś… wciąż tutaj?
— Wciąż? Nigdy w życiu tu nie byłam, panienko.
— Ale… — dziewczyna była wyraźnie zdumiona. I wystraszona, zauważyła Magrat.
— Ja też rano bywam taka nieprzytomna, moja droga — zapewniła niania Ogg i poklepała dziewczynę po drugiej ręce. — Nie mogę się pozbierać, dopóki nie wypiję herbaty. Przypuszczam, że wszyscy pozostali obudzą się lada moment. Oczywiście, chwilę potrwa, zanim usuną z kociołków szczurze gniazda… Esme?
Babcia wpatrywała się w owalny kształt na ścianie.
— Wtrąca się… — szepnęła.
— Co się stało, Esme?
Babcia Weatherwax przeszła przez komnatę i starła kurz z dużego, ozdobnego zwierciadła.
— Ha! — powiedziała i odwróciła się. — Będziemy się zbierać — oświadczyła.
— Ale przecież miałyśmy tu odpocząć — zaprotestowała Magrat.
— No wiecie, słońce prawie zachodzi…
— Nie należy nadużywać gościnności — odparta babcia i wyszła z pokoju.
— Ale nawet nie… — zaczęła Magrat.
Spojrzała na zwierciadło. Było duże, owalne, w złoconej ramie. Wydawało się absolutnie zwyczajne. To niepodobne do babci Weatherwax, żeby wystraszyć się własnego odbicia.
— Znowu ma te swoje humory — uznała niania Ogg. — Chodźmy. Nie ma sensu tu zostawać. — Pogłaskała zdumioną księżniczkę po głowie. — Uszy do góry, panienko. Parę tygodni z miotłą i siekierą, a zamek będzie jak nowy.
— Wyglądała, jakby rozpoznała babcię — powiedziała Magrat, kiedy zbiegały po schodach za Esme Weatherwax.
— Ale my przecież wiemy, że nie, prawda? — odparta niania Ogg. — Esme nigdy w życiu nie była w tych okolicach.
— I tak nie rozumiem, dlaczego musimy już się wynosić — nie ustępowała Magrat. — Ci ludzie pewnie będą nam bardzo wdzięczni za złamanie czaru i w ogóle.
Zamek budził się do życia. Przebiegły obok strażników wpatrujących się ze zdumieniem w swoje pokryte pajęczynami mundury i w rosnące wszędzie gąszcze. Kiedy mijały zalesiony dziedziniec, jakiś starszy mężczyzna w wyblakłych szatach wyszedł niepewnie zza drzwi, próbując zorientować się w sytuacji. I dostrzegł przyspieszającą ciągle babcię Weatherwax.
— Ty?! — krzyknął. — Straże!
Niania Ogg nie wahała się ani chwili. Złapała Magrat za łokieć i puściła się biegiem. Przy bramie zamku zrównała się z babcią Weatherwax. Jeden ze strażników, który rankami bywał przytomniejszy od kolegów, zrobił chwiejny krok do przodu i spróbował zastawić im drogę piką, ale babcia tylko ją pchnęła i obróciła go dookoła.
A potem były już na zewnątrz i pędziły do mioteł opartych o pobliskie drzewo. Babcia nie zatrzymując się złapała swoją i przynajmniej raz zdołała ją uruchomić przy pierwszej próbie.
Strzała świsnęła obok i wbiła się w konar.
— Dziwnie okazują wdzięczność — stwierdziła Magrat, gdy miotły poszybowały w górę, ponad koronami drzew.
— Wielu ludzi po przebudzeniu jest w fatalnym humorze — wyjaśniła niania.
— Sprawiali wrażenie, jakby cię znali, babciu. Babcia szarpnęła miotłą na wietrze.
— Nie znali! — krzyknęła. — Nigdy dotąd mnie nie widzieli! Jasne?
Przez chwilę leciały w kłopotliwym milczeniu. Potem Magrat, która — w opinii niani Ogg — miała niewinny talent wchodzenia na niebezpieczny teren, odezwała się znowu.
— Zastanawiam się, czy słusznie postąpiłyśmy. Jestem pewna, że było to zadanie dla jakiegoś przystojnego księcia.
— I co? — zapytała babcia lecąca na czele. — Co by komu z tego przyszło? Wytnie sobie drogę przez jeżyny i to ma dowodzić, że będzie dobrym mężem? To wróżkowe myślenie, ot co! Bieganie po świecie i sprowadzanie na ludzi szczęśliwych zakończeń, czy ich chcą, czy nie! Tak?
— W szczęśliwych zakończeniach nie ma nic złego! — zaprotestowała gorąco Magrat.
— Posłuchaj mnie uważnie. Szczęśliwe zakończenia są świetne, jeśli okażą się szczęśliwe. — Babcia spojrzała gniewnie w niebo. — Ale nie można tego załatwić za innych. Bo jedynym pewnym sposobem doprowadzenia do szczęśliwego małżeństwa jest ucięcie im głów, gdy tylko powiedzą „tak”, prawda? Nie stworzysz szczęścia…
Spojrzała na odległe miasto.
— Jedyne, co możesz — powiedziała — to doprowadzić wszystko do końca.
Na śniadanie zatrzymały się na leśnej polance. Zjadły pieczoną dynię. Chleb krasnoludów także został wzięty pod rozwagę. Ale chleb krasnoludów był doprawdy cudowny: nikt nie cierpiał głodu, jeśli miał choć trochę chleba krasnoludów do uniknięcia. Wystarczyło popatrzeć na niego przez chwilę, a natychmiast przychodziło człowiekowi do głowy mnóstwo innych rzeczy, które wolałby zjeść. Własne buty, na przykład. Góry. Owce na surowo. Swoje stopy.
Próbowały się trochę zdrzemnąć. To znaczy niania Ogg i Magrat próbowały. Ale oznaczało to tylko, że leżały i słuchały, jak babcia Weatherwax mruczy coś pod nosem. Nigdy jeszcze nie widziały jej tak poruszonej.
Potem niania zaproponowała spacer. Mamy piękny dzień, powiedziała. A wokół ciekawy typ lasu, powiedziała, z masą nowych ziół, którym warto się przyjrzeć. Wszyscy lepiej się poczują po przechadzce w słońcu, powiedziała. Humory im się poprawią.
Rzeczywiście, las okazał się całkiem ładny. Po mniej więcej półgodzinie nawet babcia Weatherwax skłonna była przyznać, że nie jest zupełnie zagraniczny i lichy. Od czasu do czasu Magrat schodziła w bok ze ścieżki i zrywała kwiaty. Niania odśpiewała nawet kilka wersów Laska maga ma na czubku gałkę przy zaledwie symbolicznych protestach dwóch pozostałych.
Mimo to nie wszystko było w porządku. Niania Ogg i Magrat wyczuwały barierę między sobą a babcią Weatherwax, rodzaj psychicznego muru, cos ważnego, świadomie skrywanego i niedopowiedzianego. Czarownice zwykle nie mają przed sobą sekretów, choćby z tego powodu, że są niezwykle wścibskie i nie dają najmniejszej szansy na ich utrzymanie.
Dlatego sytuacja była niepokojąca.
A potem skręciły za kępę wielkich dębów i spotkały małą dziewczynkę w czerwonym płaszczyku.
Biegła podskakując środkiem ścieżki i śpiewała piosenkę prostszą i o wiele czystszą niż dowolna z repertuaru niani Ogg. Nie zauważyła czarownic, dopóki prawie się z nimi nie zderzyła. Zatrzymała się wtedy i uśmiechnęła niewinnie.
— Dzień dobry, staruszki — powiedziała.
— Ehm — chrząknęła Magrat.
Babcia Weatherwax pochyliła się nad dzieckiem.
— Co robisz w lesie całkiem sama, panienko?
— Niosę ten koszyk z jedzeniem do mojej babci — wyjaśniła dziewczynka.
Babcia wyprostowała się, wpatrzona nieobecnym wzrokiem w pustkę.
— Esme — rzuciła z naciskiem niania Ogg.
— Wiem, wiem — odpowiedziała babcia.
Magrat przykucnęła i ułożyła wargi w idiotyczny uśmiech, zwykle używany przez dorosłych, którzy chcieliby nawiązać dobre kontakt z dziećmi i nie mają na to najmniejszej szansy.
— Ehm… Powiedz, panienko… Czy mama nie kazała ci uważać na złe wilki, które przypadkiem krążą po okolicy?
— Zgadza się.
— A twoja babcia… — wtrąciła niania Ogg. — Domyślam się, że jest trochę chora i leży w łóżku, tak?
— Dlatego niosę jej koszyk zjedzeniem… — zaczęła dziewczynka.
— Tak myślałam.
— Znacie moją babcię?
— Ta-ak — zapewniła babcia Weatherwax. — W pewnym sensie.
— To się zdarzyło pod Skundem, kiedy byłam jeszcze mała — powiedziała cicho niania Ogg. — Nigdy nie znaleźli bab…
— A gdzie stoi domek twojej babci, dziewczynko? — spytała głośno babcia Weatherwax, szturchając nianię pod żebro. Dziewczynka wskazała dróżkę prowadzącą w bok.
— Ale nie jesteś złą czarownicą? — upewniła się. Niania Ogg zakaszlała.
— Ja? Nie. Jesteśmy… jesteśmy… — zaczęła tłumaczyć babcia.
— Wróżkami — dokończyła Magrat. Babcia Weatherwax aż otworzyła usta ze zdumienia. Takie wyjaśnienie nigdy nie przyszłoby jej do głowy.
— Bo mama ostrzegała mnie też przed złą czarownicą — powiedziała dziewczynka. I obrzuciła Magrat surowym spojrzeniem. — Jakimi wróżkami?
— Eee… Kwietnymi? Popatrz, mam różdżkę…
— Jakimi?
— Co?
— Jakich kwiatów?
— No… — Magrat zastanowiła się szybko. — Ja… Ja jestem wróżką Tulipanką, a to… — wskazała na babcię — wróżka Stokrotka. A to jest…
— Wróżka Jeżynka — przedstawiła się niania Ogg. Ten dodatek do panteonu istot nadprzyrodzonych został poddany głębokiej rozwadze.
— Nie możesz być wróżką Jeżynka — stwierdziło po namyśle dziecko. — Jeż nie jest kwiatkiem.
— Skąd wiesz?
— Bo ma kolce.
— Ostrokrzew też ma. I oset.
— Aha.
— A ja mam różdżkę — powtórzyła Magrat.
Dopiero teraz odważyła się spojrzeć na wróżkę Stokrotkę.
— Powinnyśmy już iść — uznała babcia Weatherwax. — Zostań tu z wróżką Tulipanką, tak to chyba brzmiało, a my pójdziemy przodem i sprawdzimy, czy twojej babci nic nie grozi. Dobrze?
— Założę się, że to nie jest prawdziwa różdżka. — Dziecko zignorowało ją i zwróciło się do Magrat z bezbłędną dziecięcą zdolnością wyszukiwania w dowolnym łańcuchu najsłabszego ogniwa. — Założę się, że nie potrafi zmieniać rzeczy w inne rzeczy.
— No… — zaczęła Magrat.
— Założę się — mówiła dziewczynka — że nie dasz rady zmienić tego pnia, o tam, w… w… w dynię. Cha, cha, założę się o co chcesz. Założę się o trylion dolarów, że nie zmienisz tego pnia w dynię.
— Widzę, że świetnie sobie poradzicie — ucieszyła się wróżka Jeżynka. — Będziemy się spieszyć.
Dwie miotły sunęły nisko nad leśną dróżką.
— To może być zwykły przypadek — powiedziała niania Ogg.
— Ale nie jest — odparła babcia. — Dzieciak ma nawet czerwony płaszczyk.
— Też nosiłam czerwony płaszczyk, kiedy miałam piętnaście lat.
— Tak, ale twoja babcia mieszkała w sąsiednim domu. Kiedy szłaś w odwiedziny, nie musiałaś się przejmować wilkami.
— Z wyjątkiem tego lokatora, starego Sumpkinsa.
— Owszem, ale to był zwykły przypadek.
Błękitna smużka dymu wznosiła się nad drzewami przed nimi. Gdzieś z boku dobiegi trzask padającego drzewa.
— Drwale! — zawołała niania. — Wszystko będzie dobrze, skoro są tu drwale! Jeden z nich przybiegnie i…
— To się opowiada dzieciom — przerwała jej babcia. Mknęły coraz szybciej. — Zresztą nie pomoże to już babci, prawda? Ona już została zjedzona.
— Nie cierpiałam tej bajki — wyznała niania. — Nikt się nigdy nie przejmuje tym, co spotyka słabą, bezbronną staruszkę.
Dróżka zniknęła wśród trawy na brzegu polanki. W otoczeniu drzew leżał tam zaniedbany ogródek; kilka żałosnych pędów walczyło o resztkę światła. Pośrodku ogródka stało coś, co musiało być domkiem krytym strzechą — bo nikt tak krzywo nie ułożyłby stogu.
Zeskoczyły z mioteł, pozostawiając je, by same wyhamowały w krzakach, i zastukały do drzwi.
— Może już jest za późno? — wystraszyła się niania. — Wilk mógł… Po chwili usłyszały stłumiony głos kroków kogoś człapiącego wewnątrz; drzwi uchyliły się odrobinę. W mroku błysnęło podejrzliwe oko.
— Słucham? — odezwał się cichy, drżący głos dobiegający spod oka.
— Czy jest pani babcią? — upewniła się babcia Weatherwax.
— Czy jesteście poborcami podatków, kochaniutkie?
— Nie, droga pani, jesteśmy…
— …wróżkami — dokończyła szybko wróżka Jeżynka.
— Nie otwieram drzwi nikomu, kogo nie znam, kochaniutkie — odparł głos, po czym nabrał urażonego tonu. — A zwłaszcza osobom, które nigdy po sobie nie zmywają, nawet kiedy im zostawiam miseczkę prawie świeżego mleka.
— Chcemy z panią chwilę porozmawiać — wyjaśniła wróżka Stokrotka.
— Tak? A macie jakiś dowód tożsamości, kochaniutkie?
— To na pewno jest właściwa babcia — stwierdziła wróżka Jeżynka. — Widzę rodzinne podobieństwo. Ma duże uszy.
— Przecież to nie ona powinna mieć duże uszy — burknęła wróżka Stokrotka. — To wilk ma duże uszy. Na tym cała rzecz polega. Czy ty nigdy nie uważasz?
Staruszka przyglądała im się z zaciekawieniem. Zawsze wierzyła we wróżki, ale widziała je dopiero pierwszy raz. Było to niezwykłe przeżycie. Babcia Weatherwax dostrzegła jej zakłopotaną minę.
— Ujmę to w ten sposób — rzekła tonem rozsądnie despotycznym. — Czy chciałaby pani być żywcem zjedzona przez wilka?
— To by mi się chyba nie podobało, kochaniutka. O nie — wystraszyła się ukryta babcia.
— Alternatywą jesteśmy my.
— Olaboga… Jesteście pewne?
— Słowo wróżek — zapewniła wróżka Jeżynka.
— No… Naprawdę? No dobrze. Możecie wejść. Ale żadnych waszych sztuczek. I pamiętajcie, same po sobie zmywacie. A nie macie przypadkiem ze sobą garnka złota?
— To chyba skrzaty.
— Nie, one siedzą w studni. Jej chodzi o gobliny.
— Nie bądź głupia. One się czają pod mostami.
— To trolle. Wszyscy przecież wiedzą, że to trolle.
— W każdym razie nie my.
— Szkoda — westchnęła babcia. — Ale mogłam się domyślić.
Magrat lubiła myśleć, że dobrze radzi sobie z dziećmi, i martwiła się, że jednak nie. Nie lubiła ich specjalnie i to też ją martwiło. Niania Ogg radziła sobie z dziećmi bez wysiłku, na zmianę i całkiem przypadkowo dając im słodycze albo nacierając uszu. Babcia Weatherwax z kolei zwykle nie zwracała na dzieci uwagi i to też działało. Ale Magrat się przejmowała. Wszystko to nie wydawało się jej sprawiedliwe.
— Założę się o milion trylionów zylionów dolarów, że tego krzaka nie zamienisz w dynię — powiedziała dziewczynka.
— Ale pomyśl, przecież wszystkie inne się zmieniły — przypomniała jej Magrat.
— Prędzej czy później to musi przestać działać — odparto spokojnie dziecko.
Magrat bezradnie spojrzała na różdżkę. Próbowała wszystkiego — myślała, szeptała życzenia, a nawet, kiedy sądziła, że inne czarownice są poza zasięgiem głosu, stukała nią w różne rzeczy i krzyczała: „Cokolwiek, byle nie dynia!”.
— Naprawdę wcale nie umiesz tego robić — stwierdziła dziewczynka.
— Powiedz mi… — Magrat zmieniła temat. — Mówiłaś, że twoja mama wie o dużym złym wilku w lesie. Tak?
— Zgadza się.
— Ale mimo to wysłała się całkiem samą, żebyś zaniosła ten koszyk do babci.
— Zgadza się. A co?
— Nic. Zastanawiałam się tylko. I jesteś mi winna milion trylionów zylionów skuilionów dolarów.
Istnieje coś w rodzaju wolnomularstwa babć, z dodatkową przewagą, że aby do niego przystąpić, nikt nie musi stawać na jednej nodze i recytować przysiąg. W chacie, z kociołkiem na ogniu, niania Ogg poczuta się jak w domu. Greebo wyciągnął się przy piecu i drzemał, a czarownice próbowały wyjaśnić sytuację.
— Nie wiem, w jaki sposób wilk mógłby się tu dostać, kochaniutkie — stwierdziła dobrotliwie babcia. — Przecież wilki nie umieją otwierać drzwi.
Babcia Weatherwax odsunęła podartą firankę i wyjrzała na polanę.
— My wiemy — powiedziała.
Niania Ogg skinęła na wąskie łóżko w niszy obok pieca.
— Czy tutaj pani zwykle sypia? — spytała.
— Kiedy marnie się czuję, kochaniutka. Normalnie śpię na stryszku.
— Na pani miejscu bym się tam schowała. I proszę zabrać mojego kota, dobrze? Nie chcemy, żeby wchodził nam w drogę.
— Czy teraz posprzątacie cały dom i pozmywacie wszystko za miseczkę mleka? — upewniła się z nadzieją babcia.
— Możliwe. Nigdy nic nie wiadomo.
— Zabawne, kochaniutka. Ale myślałam, że będziecie niższe…
— Dużo spacerujemy po świeżym powietrzu-wyjaśniła niania. — A teraz na górę.
Zostały we dwie. Babcia Weatherwax rozejrzała się po ciemnym pokoju. Sitowie na podłodze pokonało już sporą część drogi do stanu kompostu, a sadze pokrywały pajęczyny pod sufitem.
Jedyną metodą uporządkowania tego domu byłoby użycie łopaty, albo też — co wygodniejsze — zapałki.
— To zabawne — odezwała się niania Ogg, kiedy staruszka pokonała już skrzypiące schody. — Jest młodsza ode mnie. Oczywiście, ja ćwiczę.
— Nigdy w życiu nie ćwiczyłaś — zaprzeczyła babcia Weatherwax, wciąż obserwując krzaki. — Nigdy nie zrobiłaś nic, na co nie miałabyś ochoty.
— O to mi właśnie chodziło — zgodziła się radośnie niania. — Wiesz, Esme, ja nadal uważam, że to może być zwykły…
— Nie jest! Czuję opowieść. Ktoś w tej okolicy sprawia, że opowieści się sprawdzają. Wiem.
— I wiesz, kto to taki. Prawda, Esme? — spytała przebiegle niania. Zauważyła, że babcia nerwowo zbadała wzrokiem zakurzone ściany.
— Jest chyba za biedna, żeby pozwolić sobie na lustro — uspokoiła ją niania. — Nie jestem ślepa, Esme. I wiem, że wróżki chrzestne i zwierciadła występują razem. Powiesz mi, co się dzieje?
— Nic nie powiem. Nie chcę wyjść na wariatkę, jeśli się mylę. Nie mam zamiaru… Coś tu idzie!
Niania Ogg przycisnęła nos do brudnej szyby.
— Nic nie widzę.
— Krzaki się poruszyły. Wskakuj do łóżka!
— Ja? Myślałam, że to ty będziesz leżeć w łóżku.
— Nie mam pojęcia, skąd ci to przyszło do głowy.
— Teraz, kiedy się zastanowiłam, to sama nie wiem — mruknęła zniechęcona niania.
Z poręczy łóżka zdjęta miękki czepek, włożyła na głowę i wsunęła się pod zszywaną z łat kołdrę.
— Ojej, ten materac jest wypchany sianem!
— Nie będziesz długo na nim leżeć.
— Kłuje! I chyba jest w nim coś żywego!
Coś uderzyło o ścianę chaty. Czarownice umilkły.
Zza kuchennych drzwi dobiegł odgłos obwąchiwania.
— A wiesz — szepnęła niania Ogg, gdy czekały na rozwój wydarzeń — komórka wygląda strasznie. Nie ma opału. I prawie nic do jedzenia. Stoi tam dzbanek mleka, które praktycznie samo już chodzi…
Babcia szybko podbiegła do pieca, po czym wróciła na stanowisko przy drzwiach frontowych.
Po chwili coś zaczęło drapać o skobel, jakby próbował go odsunąć ktoś, kto nie ma wprawy w posługiwaniu się ani drzwiami, ani palcami.
Drzwi zgrzytnęły i otworzyły się powoli.
Pomieszczenie wypełnił ostry zapach piżma i mokrej sierści.
Niepewne kroki skierowały się do postaci skulonej pod kołdrą.
Niania uniosła falbankę czepka — tylko trochę, żeby coś widzieć.
— I co? — powiedziała. A potem: — Niech mnie! Nie wiedziałam, że masz takie wielkie zęby!
Babcia Weatherwax zatrzasnęła drzwi i szybko zrobiła krok do przodu. Wilk odwrócił się i obronnym gestem podniósł łapę.
— Nioeee!
Babcia zawahała się przez sekundę, po czym z całej siły walnęła go w głowę żelazną patelnią. Wilk padł na podłogę. Niania Ogg zsunęła nogi z łóżka.
— Kiedy to się stało pod Skundem, mówili, że to był wilkołak albo coś podobnego. Pomyślałam wtedy, nie, wilkołaki nie są takie. Nigdy bym nie przypuszczała, że to prawdziwy wilk. Wystraszył mnie, nie ma co.
— Prawdziwe wilki nie chodzą na tylnych łapach i nie otwierają drzwi — zauważyła babcia Weatherwax. — Chodź, pomóż mi go wynieść.
— Przeraziłam się, kiedy zobaczyłam, jak prosto na mnie idzie wielki, kosmaty, zaśliniony potwór. — Niania chwyciła jeden koniec powalonego zwierzęcia. — Spotkałaś kiedy starego Sumpkinsa?
Rzeczywiście, wilk wyglądał całkiem zwyczajnie, tyle że był chudszy niż większość. Pod skórą sterczały mu żebra, sierść miał splątaną. Ze studni obok wygódki babcia wyciągnęła wiadro mętnej wody i wylała mu ją na głowę.
Potem usiadła na pniu. Wysoko na gałęziach śpiewało kilka ptaków.
— On mówił — przypomniała. — Próbował powiedzieć „nie”.
— Też tak mi się zdawało — zgodziła się niania Ogg. — Ale pomyślałam, że może coś sobie wyobrażam.
— Nie warto niczego sobie wyobrażać. Sprawy wyglądają dostatecznie fatalnie.
Wilk stęknął. Babcia oddala niani patelnię.
— Spróbuję mu zajrzeć do wnętrza umysłu — powiedziała. Niania Ogg pokręciła głową.
— Na twoim miejscu bym tego nie robiła.
— Ale to ja jestem na moim miejscu i muszę sprawdzić. Ty tylko stój tu i uważaj z tą patelnią.
Niania wzruszyła ramionami.
Babcia skoncentrowała się.
Bardzo trudno jest odczytać myśli człowieka. Większość ludzi myśli stale o tak wielu rzeczach, że prawie niemożliwe jest wśród tej powodzi wyszukanie jednego strumienia.
Umysły zwierząt są inne. O wiele mniej zaśmiecone. Najłatwiejsze ze wszystkich są umysły drapieżników, zwłaszcza przed posiłkiem. W świecie psychiki nie ma kolorów, lecz gdyby istniały, umysł głodnego drapieżnika byłby gorący, purpurowy i ostry jak strzała. Umysły roślinożerców też są proste: spięte srebrzyste sprężyny, gotowe do ucieczki.
Ale to nie był zwyczajny umysł. To były dwa umysły.
Babcia wychwytywała czasem myśli leśnych łowców — kiedy siedziała spokojnie wieczorem i pozwalała swemu umysłowi błądzić bez celu. Wprawdzie rzadko, ale jednak czasem wydawały się podobne do tego, a przynajmniej do bladego cienia tego. Rzadko, kiedy łowca właśnie miał zaatakować, przypadkowe strumienie myśli zbiegały się w jeden. Ale to było inne. To było przeciwieństwem tamtego wrażenia — obłąkane, kalekie próby złuszczające się ze smukłego grotu instynktu drapieżcy. To był umysł drapieżnika, który usiłował myśleć.
Nic dziwnego, że popadał w szaleństwo.
Otworzyła oczy.
Niania Ogg wznosiła nad jej głową patelnię. Ręce jej drżały.
— No — powiedziała. — Kto tam jest?
— Przydałby mi się kubek wody — powiedziała babcia. Wrodzona ostrożność przebiła się przez chaos myśli. — Ale nie z tej studni, jeśli można.
Niania uspokoiła się trochę. Kiedy czarownica zaczynała grzebać w cudzym umyśle, nigdy nie było pewności, kto powróci. Ale babcia Weatherwax była najlepsza. Magrat przez całe życie może próbować odnaleźć siebie, lecz babcia nie rozumiała samej idei poszukiwań. Jeśli nie potrafiła znaleźć drogi powrotnej do własnej głowy, to znaczy, że nie istniała żadna ścieżka.
— W chatce jest mleko — zaproponowała niania.
— Jaki miało kolor, mówiłaś?
— No… wciąż prawie biały.
— Dobrze.
Kiedy niania Ogg bezpiecznie odwróciła się plecami, babcia Weatherwax pozwoliła sobie na lekkie drżenie.
Patrzyła na wilka i zastanawiała się, jak może mu pomóc. Normalny wilk nie wszedłby do chaty, nawet gdyby zdołał otworzyć drzwi. Wilki nigdy nie zbliżają się do człowieka, chyba że jest ich dużo i że to koniec bardzo ciężkiej zimy. I robią to nie dlatego, że są duże, złe i niegodziwe, ale dlatego że są wilkami.
Ten wilk próbował być człowiekiem.
Chyba nie istniało żadne lekarstwo.
— Masz swoje mleko — odezwała się niania Ogg. Babcia wyciągnęła rękę i nie patrząc wzięła kubek.
— Ktoś zmusił tego wilka, żeby myślał, że jest osobą — powiedziała. — A kiedy już myślał, że jest osobą, zapomnieli o nim. To się stało kilka lat temu.
— Skąd wiesz?
— Ja… mam jego wspomnienia.
Instynkty również, pomyślała. Wiedziała, że minie wiele dni, zanim przestanie marzyć o ściganiu sań po śniegu.
— Aha.
— Utknął między gatunkami.
— Można mu pomóc? Babcia pokręciła głową.
— To już zbyt długo trwa. Teraz jest jak nałóg. On głoduje. Nie może przejść ani na jedną stronę, ani na drugą. Nie umie już zachowywać się jak wilk i nie potrafi być człowiekiem. Ani nie może żyć tak dalej.
Po raz pierwszy spojrzała na nianię. Niania cofnęła się odruchowo.
— Nie wyobrażasz sobie, jakie to uczucie — powiedziała babcia. — Włóczyć się tak latami. Niezdolny, by działać jak człowiek, nie potrafiący być wilkiem. Nie możesz sobie wyobrazić…
— Może i mogę — odparła cicho niania. — Widzę to w twojej twarzy. Może i mogę… Kto to zrobił temu stworzeniu?
— Mam swoje podejrzenia. Obejrzały się.
Od strony lasu szła Magrat z dzieckiem. Obok nich maszerował jeden z drwali.
— Ha! — mruknęła babcia. — No tak. Oczywiście. Zawsze musi nastąpić… — z obrzydzeniem wyrzuciła z siebie te słowa — …szczęśliwe zakończenie.
Wilcza łapa spróbowała chwycić ją za kostkę.
Babcia Weatherwax spojrzała w wilcze ślepia.
— Prrrooose — zawarczał. — Koooneeec. Teeerrraaasss. Przyklękła i ujęła jego łapę.
— Tak? — spytała.
— Taaakhhh!
Wstała znowu, pełna godności. Skinęła na zbliżającą się trójkę.
— Panie drwalu! — zawołała. — Jest tu praca dla pana.
Drwal nigdy nie zrozumiał, dlaczego wilk tak chętnie położył łeb na pniu.
Ani dlaczego stara kobieta, ta, w której gniew bulgotał niczym jęczmienna kasza w zupie, uparła się potem, żeby pochować zwierzaka jak należy, zamiast obedrzeć ze skóry i rzucić w krzaki. Była bardzo stanowcza w tej kwestii.
I taki był koniec dużego złego wilka.
Minęła godzina. Spora grupa drwali zebrała się w pobliżu chatki, gdzie najwyraźniej działo się sporo ciekawych rzeczy. Wyrąb drzew to niezbyt urozmaicona praca.
Magrat szorowała podłogę, korzystając z takiej tylko magicznej pomocy, jakiej mogły jej udzielić wiadro wody z mydłem i ostra szczotka. Nawet niania Ogg, której zainteresowanie dumną rolą gospodyni przeminęło z chwilą, kiedy jej najstarsza córka mogła utrzymać miotełkę do kurzu, czyściła ściany. Sama babcia dziewczynki, nie całkiem świadoma wydarzeń, biegała za nimi ze spodeczkiem mleka. Pająki, od pokoleń dziedziczące sufit, zostały łagodnie, ale stanowczo wyproszone za próg.
A babcia Weatherwax spacerowała po polance z głównym drwalem — młodym człowiekiem o piersi jak beczka, który najwyraźniej sądził, że w skórzanych, nabijanych ćwiekami bransoletach wygląda lepiej, niż rzeczywiście wyglądał.
— Włóczył się tutaj od lat, nie? — mówił. — Cały czas kręcił się koło wiosek i gdzie tam jeszcze.
— I nigdy nie próbowałeś z nim rozmawiać? — spytała babcia.
— Rozmawiać? Przecież to wilk, nie? Nie rozmawia się z wilkami. Zwierzęta nie umieją mówić.
— Hmm… Rozumiem. A co ze staruszką? Wielu was tu jest, drwali. Czy czasem, no wiesz, wpadacie zobaczyć, co u niej słychać?
— Co? Nie, nie ma obawy.
— Dlaczego?
Główny drwal pochylił się do niej konspiracyjnie.
— No więc mówią, że jest czarownicą, nie?
— Naprawdę? — zdziwiła się babcia. — A skąd to wiadomo?
— Ma przecież wszystkie znaki, nie?
— Jakież to znaki?
Drwal poczuł lekkie ukłucie niepokoju.
— No… jest… Mieszka całkiem sama w lesie, nie?
— Tak…?
— I… i… ma haczykowaty nos i stale coś do siebie mamrocze…
— Tak…?
— I nie ma zębów, nie?
— Coś podobnego. — Babcia westchnęła. — Rozumiem, że z podobnymi do niej wolisz nie mieć do czynienia, prawda?
— Szczera prawda — potwierdził z ulgą drwal.
— Przecież mogłaby cię zmienić właściwie w cokolwiek. Wystarczy, żeby popatrzyła, prawda? — Babcia wetknęła palec do ucha i pokręciła nim w zadumie.
— Potrafią to robić, wie pani…
— Na pewno potrafią. Na pewno — zgodziła się babcia. — Pewniej się czuję, kiedy widzę, że jest was tu tylu silnych chłopaków. Tss, tss. Hm. Mogę obejrzeć twój topór, młody człowieku?
Podał jej siekierę. Babcia chwyciła ją i ugięła się dramatycznie. Na ostrzu pozostały jeszcze ślady wilczej krwi.
— Ależ ona wielka — powiedziała. — Ale ty sobie z nią radzisz, jak sądzę.
— Dwa lata z rzędu wygrywałem srebrny pas na leśnych zawodach — pochwalił się drwal.
— Dwa lata z rzędu? Dwa lata z rzędu? No, no… To dobrze. To bardzo dobrze. A popatrz, ja ledwie zdołam ją unieść.
Babcia chwyciła siekierę jedną ręką i machnęła nią niefachowo. Drwal odskoczył do tyłu, gdy ostrze świsnęło mu przed twarzą i zagłębiło się na ćwierć cala w drzewie.
— Przepraszam cię bardzo — powiedziała babcia Weatherwax. — Straszna ze mnie niezdara. Nigdy sobie nie radziłam z techniką.
Uśmiechnął się tylko i spróbował wyrwać siekierę. Nagle zbladł i osunął się na kolana.
Babcia schyliła mu się do ucha.
— Mogłeś zatroszczyć się o staruszkę — powiedziała spokojnie. — Mogłeś porozmawiać z wilkiem. Ale nie zrobiłeś tego. Prawda?
Próbował odpowiedzieć, lecz zęby jakoś nie chciały mu się rozewrzeć.
— Widzę, że ci bardzo przykro z tego powodu — mówiła dalej babcia. — Widzę, że rozumiesz swoje błędy. I pewnie nie możesz się doczekać, żeby wyremontować jej chatkę, zadbać o ogródek, dopilnować, żeby codziennie dostawała świeże mleko i żeby miała drewno na opat, prawda? Właściwie wcale bym się nie zdziwiła, gdybyś okazał się tak wspaniałomyślny, żeby zbudować jej całkiem nowy domek, z porządną studnią i wszystkim. Gdzieś niedaleko wioski, żeby mnie musiała mieszkać sama, prawda? Wiesz, czasami widzę przyszłość i po prostu wiem, że tak się stanie. Prawda?
Pot spływał mu po twarzy. Zdawało się, że płuca także przestały pracować.
— I wiem, że dotrzymasz stówa. Tak się z tego cieszę, że postaram się, by szczęście wyjątkowo ci sprzyjało — obiecała babcia tym samym uprzejmym, monotonnym głosem. — Praca przy wyrębie bywa niebezpieczna. Ludziom wiele zagraża. Drzewa mogą przypadkiem na nich upaść, ostrze siekiery może spaść nagle i rozbić im głowę. — Drwal zadrżał tylko, a babcia mówiła dalej: — Dlatego postanowiłam rzucić skromny czar, który sprawi, że żadne z tych nieszczęść tobie się nie przytrafi. To dlatego że jestem ci taka wdzięczna. Bo pomagasz tej starszej pani. Jasne? Wystarczy, że kiwniesz.
Udało mu się odrobinę przesunąć głowę. Babcia Weatherwax uśmiechnęła się serdecznie.
— No właśnie. — Wyprostowała się i strzepnęła ze spódnicy drobinkę próchna. — Widzisz, jak miło się żyje, kiedy wszyscy pomagamy sobie nawzajem?
Czarownice odeszły w porze obiadu. Do tego czasu chatka staruszki wypełniła się ludźmi, a powietrze głosem pracujących pił i młotów — takie wieści jak przepowiednia babci Weatherwax szybko się rozchodzą. Trzej drwale przekopywali grządki w ogródku, dwaj inni starali się oczyścić komin, a czterej byli już w połowie głębokości nowej studni, kopanej w zadziwiającym tempie.
Babcia staruszka należała do osób, które trzymają się jednej myśli, dopóki inna nie usunie jej siłą. W tej chwili kończyły się jej już talerzyki do nalewania mleka.
Czarownice wymknęły się, korzystając z tej krzątaniny.
— Widzicie? — powiedziała Magrat, kiedy szły dróżką. — Miło popatrzeć, jak ludzie biorą się do pomocy, jeśli tylko ktoś da im dobry przykład. Nie trzeba ich cały czas straszyć.
Niania Ogg zerknęła na babcię.
— Zauważyłam, że rozmawiałaś z głównym drwalem. O czym mówiliście?
— O trocinach.
— Doprawdy?
— Jeden z drwali powiedział, że w lesie dzieją się dziwne rzeczy — poinformowała Magrat. — Mówił, że zwierzęta zachowują się jak ludzie. Niedaleko stąd mieszkała rodzina niedźwiedzi.
— Nie ma nic dziwnego w tym, że niedźwiedzia rodzina żyje razem — odparła niania. — To bardzo towarzyskie zwierzęta.
— W domku?
— A to rzeczywiście dziwne.
— To właśnie miałam na myśli.
— Chyba trochę dziwnie byś się poczuła, gdybyś zajrzała pożyczyć trochę cukru — domyśliła się niania. — Pewnie sąsiedzi na nie narzekali.
— Pewnie tak — zgodziła się Magrat. — Mówili „kwik”.
— Dlaczego mieliby mówić „kwik”?
— Bo nie potrafili inaczej. To byty świnie.
— Mieliśmy takich sąsiadów, kiedy jeszcze mieszkaliśmy… — zaczęła niania.
— Zwyczajne świnie. No wiecie. Cztery nogi. Kręcony ogonek. To, czym jest wieprzowina, zanim się stanie wieprzowiną. Świnie.
— Nie sądzę, żeby ktokolwiek pozwolił świniom mieszkać w domu — stwierdziła babcia.
— On mówił, że nie pozwalali. Zbudowały sobie własny. Było ich trzy. Trzy małe świnki.
— I co się z nimi stało? — spytała niania.
— Wilk je pożarł. Były chyba jedynymi zwierzętami dostatecznie głupimi, żeby dopuścić go blisko siebie. Nie znaleziono żadnych śladów, najwyżej na płaszczyźnie duchowej.
— To przykre.
— Drwal twierdzi, że nie potrafiły dobrze budować.
— A czego się spodziewałaś? Racicami?
— Mówi, że dach strasznie przecieka, akurat nad jego łóżkiem.
Czarownice szły dalej w milczeniu. Przerwała je niania Ogg.
— Pamiętam, słyszałam kiedyś — powiedziała, zerkając na babcię Weatherwax — o takiej czarodziejce, która mieszkała na wyspie i żeglarzy, którzy tam dopłynęli, zmieniała w świnie.
— Jak mogła robić coś tak strasznego! — przejęła się Magrat, jakby na dany sygnał.
— Przypuszczam, że wszystko zależy od tego, jaki człowiek jest w środku — odpowiedziała niania. — Spójrzcie na takiego Greeba. — Greebo, zwinięty na jej ramionach jak nieco cuchnący futrzany kołnierz, zamruczał. — Jest właściwie jak człowiek.
— Opowiadasz bzdury, Gytho — stwierdziła babcia Weatherwax.
— To dlatego że ludzie mi nie mówią, co naprawdę o tym wszystkim myślą.
— Powiedziałam, że nie jestem pewna.
— Ale zajrzałaś do umysłu wilka.
— Tak, zajrzałam.
— No więc… Babcia westchnęła.
— Ktoś był tu przed nami. Przechodził. Ktoś, kto umie wykorzystać potęgę opowieści. A te opowieści… tak jakby snuły się po okolicy. Tak się zachowują, kiedy są karmione…
— Ale dlaczego ktoś miałby to robić? — zapytała niania.
— Dla praktyki.
— Praktyki? Czego?
— Przypuszczam, że wkrótce się dowiemy — odparła tajemniczo babcia.
— Powinnaś mi powiedzieć, co o tym myślisz. Wiesz przecież, że to ja jestem tutaj oficjalną matką chrzestną. Powinnam wiedzieć. Powinnaś mi mówić.
Dreszcz przeszedł nianię Ogg. Jako głowa rodu Oggów doskonale znała takie emocjonalne groźne tereny. Taka uwaga w takiej chwili była jak odrobina śniegu zsuwająca się z najwyższej gałęzi wysokiego drzewa w górach, w porze roztopów. To jeden koniec procesu, na którego drugim końcu bez wątpienia znajdowało się kilka pochłoniętych przez lawinę wiosek. Całe gałęzie rodu Oggów przestały rozmawiać z innymi gałęziami rodu Oggów z powodu „Dziękuję ci bardzo” wypowiedzianego nieodpowiednim tonem i w nieodpowiednim miejscu. A to było o wiele gorsze.
— Słuchajcie — wtrąciła pospiesznie. — Może byśmy…
— Niczego nie muszę tłumaczyć — oznajmiła babcia Weatherwax.
— Ale jesteśmy podobno trzema czarownicami — przypomniała Magrat. — Jeśli w ogóle można nas jeszcze nazwać czarownicami — dodała.
— Co chciałaś przez to powiedzieć, jeśli wolno spytać? — zapytała babcia.
Jeśli wolno spytać, pomyślała niania Ogg. Ktoś zakończył zdanie „jeśli wolno spytać”. To tak jakby ktoś uderzył kogoś innego rękawicą, a potem rzucił ją na podłogę. Kiedy ktoś skończy zdanie „jeśli wolno spytać”, to już nie ma odwrotu.
Mimo to spróbowała.
— A może jakiś…
Magrat brnęła z szaleńczą desperacją kogoś, kto tańczy przy blasku palonych mostów.
— No więc — zaczęła — moim zdaniem…
— Tak? — wtrąciła lodowato babcia.
— Moim zdaniem — spróbowała jeszcze raz Magrat — jedyne czary, jakich używamy, to tylko… no, głowologia. Nie coś, co ktoś inny mógłby nazwać czarami. To tylko patrzenie na ludzi z góry i oszukiwanie ich. Wykorzystywanie ich naiwności. Nie tego oczekiwałam, kiedy postanowiłam zostać czarownicą…
— A kto powiedział — przerwała jej babcia powoli i wyraźnie — że już zostałaś czarownicą?
— Słowo daję, wiatr robi się coraz mocniejszy; może lepiej… — zaczęła niania Ogg.
— Co takiego powiedziałaś? — spytała Magrat.
Niania Ogg zakryła oczy rękami. Prosić kogoś, żeby powtórzył zdanie, które nie tylko doskonale się słyszało, ale też które było straszliwie irytujące, w leksykonie sprzeczek znajdowało się w okolicach Defconu!.
— Zdawało mi się, że mówię dostatecznie wyraźnie — odparła babcia. — Jestem zdziwiona, że ktoś mógł nie dosłyszeć. Ja słyszałam doskonale…
— Dmucha coraz mocniej, więc…
— Moim zdaniem potrafię być dostatecznie zarozumiała, przykra i nieuprzejma, żeby zostać czarownicą — oświadczyła Magrat. — Przecież niczego więcej nie trzeba.
— Nieuprzejma? Ja?
— Lubisz ludzi potrzebujących pomocy, bo kiedy potrzebują pomocy, są słabi, a pomaganie im sprawia, że ty sama czujesz się silna. Co złego może sprawić odrobina magii?
— Nigdy nie kończy się na odrobinie, durna dziewucho! Magrat poczerwieniała ze złości. Sięgnęła do sakwy i wyjęła cienką książeczkę. Machnęła nią, jakby to była broń.
— Może i jestem głupia — sapnęła z przejęcia — ale przynajmniej staram się czegoś nauczyć. Wiesz, do czego ludzie mogą używać magii? W tej książce piszą o takich, którzy potrafią… potrafią… chodzić po rozżarzonych węglach albo wsadzić rękę w ogień i nie zrobić sobie krzywdy!
— Tanie sztuczki!
— Naprawdę umieją!
— Niemożliwe. Nikt tego nie potrafi.
— To pokazuje, że panują nad wszystkim! Magia to coś więcej niż tylko wiedza o różnych rzeczach i manipulowanie ludźmi!
— Tak? Wystarczy poprosić gwiazdkę albo posypać coś pyłkiem wróżek? I od tego ludzie będą szczęśliwsi?
— Musi być trochę i tego! Inaczej po co byłoby cokolwiek? A poza tym… Kiedy przyszłam do domku Dezyderaty, szukałaś różdżki, prawda?
— Nie chciałam, żeby wpadła w nieodpowiednie ręce!
— To znaczy każde oprócz twoich? Patrzyły na siebie gniewnie.
— Czy nie masz w duszy nawet drobinki romantyzmu? — spytała żałośnie Magrat.
— Nie — odparła babcia. — Nie mam. A gwiazdy nie dbają o to, czego sobie życzysz, magia niczego nie poprawia i nikt nie uniknie oparzeń, jeśli wsadzi rękę do ognia. Jeśli chcesz dojść do czegoś jako czarownica, Magrat Garlick, musisz się nauczyć trzech rzeczy. Co jest realne, co nie jest realne i na czym polega różnica.
— I zawsze zapisuj nazwisko i adres młodego człowieka — dodała niania. — U mnie działało za każdym razem. Żartowałam — dodała szybko, kiedy obie popatrzyły na nią z wściekłością.
Wiatr wzmagał się na granicy lasu. Źdźbła trawy i zerwane liście frunęły w powietrzu.
— Na szczęście idziemy dobrą drogą! — zawołała niania głośno, rozpaczliwie szukając czegokolwiek, co zajmie uwagę dwóch pozostałych. — Patrzcie. Na drogowskazie stoi „Genoa”.
Rzeczywiście stało. Byt to stary, przegnity drogowskaz, ustawiony na samym brzegu lasu. Tablicę wycięto na kształt wskazującego palca.
— W dodatku to całkiem przyzwoita droga — paplała niania.
Kłótnia uspokoiła się trochę, po prostu dlatego że obie zaangażowane strony nie rozmawiały ze sobą. Nie zwyczajnie powstrzymywały się od komunikacji głosowej — to tylko brak mowy. Zjawisko przekraczało ten opis i sięgało na drugą stronę, ku straszliwym, gniewnym słowom: Nierozmawianie Ze Sobą.
— Żółta cegła — mówiła niania. — Czy kto kiedy słyszał, żeby budować drogę z żółtej cegły?
Magrat i babcia Weatherwax stały odwrócone plecami do siebie, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami.
— Okolica weselej od tego wygląda — uznała niania. — To pewnie dlatego.
Na horyzoncie Genoa iskrzyła się wśród zieleni. Przed nimi droga opadała w dolinę usianą małymi wioskami. Rzeka wiła się, zdążając w stronę miasta.
Wiatr szarpał spódnice niani.
— Nie polecimy przy takiej wichurze — powiedziała, wciąż po kobiecemu usiłując samodzielnie podtrzymywać rozmowę trzech osób. — No to musimy iść pieszo, co? — uznała, po czym dodała, ponieważ iskierka złośliwości tli się nawet w duszach tak niewinnych jak niani Ogg: — Ze śpiewem na ustach. Co wy na to?
— Z pewnością nie do mnie należy krytykowanie tego, co inni postanowią robić — rzekła babcia. — To nie moja sprawa. Ale przypuszczam, że niektórzy, zwłaszcza tacy, co mają różdżki i wielkie plany, pewnie chcieliby wyrazić opinię.
— Ha! — powiedziała Magrat.
Ruszyły ceglaną drogą w kierunku dalekiego miasta. Szły gęsiego, z nianią Ogg — niczym ruchomym państwem buforowym — pośrodku.
— Niektórym — odezwała się Magrat do świata jako takiego — przydałoby się trochę serca.
— Niektórym — oznajmiła babcia Weatherwax, zwracając się do zachmurzonego nieba — przydałoby się o wiele więcej rozumu.
Po czym przytrzymała kapelusz, żeby wiatr go nie zdmuchnął.
A mnie, pomyślała niania Ogg z przekonaniem, przydałby się solidny drink.
Trzy minuty później spadła jej na głowę wiejska chata.
Przez ten czas czarownice zwiększyły odstępy między sobą. Babcia Weatherwax kroczyła gniewnie na czele, a Magrat wlokła się nadąsana z tyłu. Niania szła pośrodku. Jak później opowiadała, nawet nie próbowała śpiewać. W jednej chwili drogą szła niska, pulchna czarownica, a w następnej stał tam rozsypujący się drewniany domek.
Babcia Weatherwax odwróciła się i odkryła, że stoi przed krzywymi, niemalowanymi drzwiami frontowymi. Magrat niemal wpadła na drzwi kuchenne z tego samego szarego, wyblakłego drewna.
Panowała cisza, zakłócana tylko trzeszczeniem osiadających belek.
— Gytho! — zawołała babcia.
— Nianiu! — krzyknęła Magrat.
Obie otworzyły drzwi.
Domek był zbudowany według prostego planu, z dwoma pokojami na parterze przedzielonymi korytarzem biegnącym od frontu na tyły. Pośrodku korytarza, w otoczeniu połamanych, przeoranych przez termity desek podłogi, pod wbitym aż po brodę szpiczastym kapeluszem tkwiła niania Ogg. Nigdzie nie było ani śladu Greeba.
— Co się stało? — powtarzała. — Co się stało?
— Domek spadł ci na głowę — poinformowała Magrat.
— Aha. Jeden z tych… — stwierdziła niezbyt sensownie niania. Babcia chwyciła ją za ramiona.
— Gytho? Ile widzisz palców? — spytała niespokojnie.
— Jakich palców? Jest całkiem ciemno. Magrat i babcia złapały rondo kapelusza niani i częściowo zdjęły, a częściowy odkręciły go z jej głowy. Zamrugała.
— To wiklinowe wzmocnienia — stwierdziła, chwiejąc się lekko, kiedy szpiczasty kapelusz, niczym powstająca z martwych parasolka, z trzaskiem powrócił do zwykłego kształtu. — Kapelusz z wiklinowym wzmocnieniem wytrzymuje uderzenie młota. To dzięki tym wspornikom. Rozkładają siłę. Muszę napisać do pana Vernissage.
Magrat ze zdziwieniem rozglądała się dookoła.
— Ten domek po prostu spadł z nieba! — powiedziała.
— Pewnie gdzieś było jakieś solidne tornado albo co — mówiła niania. — Porwało go, rozumiesz, a kiedy wiatr zelżał, dom spadł. Przy ostrych wiatrach zdarzają się dziwne rzeczy. Pamiętasz ten huragan w zeszłym roku? Jedna moja kwoka cztery razy znosiła to samo jajko.
— Ona majaczy — wystraszyła się Magrat.
— Nie, wcale nie. Zawsze tak mówię. Babcia Weatherwax zajrzała do pokoju.
— Pewnie nie znajdzie się tu nic do jedzenia i picia — mruknęła.
— Mogłabym się chyba zmusić do przełknięcia odrobiny brandy — zapewniła szybko niania. Magrat zajrzała na schody.
— Hej! — zawołała zduszonym głosem kogoś, kto chce być usłyszany, nie demonstrując przy tym złych manier i nie podnosząc głosu. — Jest tam kto?
Niania zajrzała pod schody. Greebo był skuloną kulką sierści w samym kącie. Wyciągnęła go za skórę na grzbiecie i poklepała niepewnie. Mimo kapeluszniczego arcydzieła pana Vernissage, mimo spróchniałej podłogi, nawet mimo legendarnych twardych czaszek Oggów czulą lekkie oszołomienie, a także przypływ pewnej nostalgii. W rodzinnych stronach nikogo nie walą domami po głowie.
— Wiesz, Greebo — powiedziała. — Chyba nie jesteśmy w Lancre.
— Znalazłam dżem! — zawołała babcia Weatherwax z kuchni. Niewiele trzeba było, żeby poprawić humor niani Ogg.
— Świetnie! — krzyknęła w odpowiedzi. — Przyda się do chleba krasnoludów.
Wróciła Magrat.
— Nie jestem pewna, czy powinnyśmy wyjadać cudze zapasy — oświadczyła. — Przecież ten dom musi do kogoś należeć.
— Och… Czyżby ktoś coś mówił, Gytho? — spytała dumnie babcia Weatherwax.
Niania przewróciła oczami.
— Chciałam tylko zauważyć, nianiu — wyjaśniła Magrat — że to nie nasza własność.
— Mówi, że to nie nasze, Esme — przekazała niania.
— Przekaż wszystkim zainteresowanym, Gytho, że to tak jak ładunek uratowany z wraku — powiedziała babcia.
— Mówi, że kto znalazł, ten ma — powtórzyła niania.
Coś poruszyło się za oknem. Magrat wyjrzała przez brudną szybę.
— Zabawne. Cała grupa krasnoludów tańczy dookoła domku. Babcia zesztywniała.
— Czy one… To znaczy, zapytaj ją, Gytho, czy śpiewają.
— Śpiewają, Magrat?
— Coś słyszę… Brzmi jak „ding-dong, ding-dong”.
— Tak, to piosenka krasnoludów — stwierdziła niania. — Tylko oni potrafią przez cały dzień ciągnąć jedno hej-ho.
— Wydają się bardzo zadowolone — dodała Magrat ze zdziwieniem.
— Bo to pewnie był ich domek i cieszą się, że go znalazły. Ktoś zastukał do kuchennych drzwi. Magrat otworzyła. Kilku jaskrawo ubranych i wyraźnie zakłopotanych krasnoludów odstąpiło czym prędzej i przyjrzało się jej czujnie.
— Tego… — odezwał się jeden z nich, najwyraźniej przywódca. — Czy stara czarownica nie żyje?
— Która stara czarownica? — upewniła się Magrat. Przez chwilę krasnolud wpatrywał się w nią z szeroko otwartymi ustami. Potem odwrócił się i odbył szeptem krótką konsultację z kolegami.
— A ile ich macie?
— Możecie wybierać z dwóch — odparła Magrat. Nie była w najlepszym humorze i uczestniczyła w konwersacji na możliwie minimalnym poziomie. Jednak niezwykła dla niej złośliwość kazała dodać: — Którą tylko zechcecie.
— Aha. — Krasnolud zastanowił się przez chwilę. — A ta czarownica, na którą spadł domek?
— Niania? Nie, ona jeszcze żyje. Jest tylko trochę oszołomiona. Ale dziękuję. To ładnie, że się o nią troszczycie.
Odpowiedź zaskoczyła krasnoludy. Zebrały się razem i Magrat usłyszała jakieś przyciszony spór.
Potem przywódca krasnoludów stanął przed nią, zdjął hełm i nerwowo obrócił go w dłoniach.
— No… — zaczął. — Czy moglibyśmy zabrać jej buty?
— Co?
— Jej buty. — Krasnolud zaczerwienił się mocno. — Moglibyśmy je dostać? Proszę.
— Ale po co wam jej buty?
Krasnolud spojrzał na nią, po czym znów naradził się z kolegami.
— Mamy takie… uczucie… że powinniśmy zabrać jej buty — wyjaśnił.
Stal nieruchomo i tylko mrugał oczami.
— Pójdę zapytać — odparła Magrat. — Ale nie sądzę, żeby się zgodziła.
Kiedy chciała już zamknąć drzwi, krasnolud znowu obrócił w dłoniach hełm.
— Ale są rubinowe, prawda? — spytał jeszcze.
— Są czerwone — wyjaśniła Magrat. — Mogą być?
— Muszą być czerwone. — Cała grupa krasnoludów kiwnęła głowami. — Wszystko na nic, jeśli nie są czerwone.
Magrat spojrzała na niego zdziwiona i zamknęła drzwi.
— Nianiu — odezwała się wolno, kiedy tylko wróciła do kuchni. — Przed drzwiami stoją jakieś krasnoludy i chcą dostać twoje buty.
Niania znalazła w kredensie bochenek czerstwego chleba i teraz przeżuwała pracowicie. Zadziwiające, co potrafi zjeść człowiek, jeśli alternatywą jest chleb krasnoludów.
— A po co są im potrzebne? — spytała.
— Nie powiedziały. Twierdzą tylko, że mają uczucie, jakby koniecznie potrzebowały twoich butów.
— Uważam, że to bardzo podejrzane — wtrąciła babcia.
— Stary Shaker Wistley spod Więcierskich Źródeł szalał za butami — powiedziała niania i odłożyła nóż do chleba. — Zwłaszcza za czarnymi, zapinanymi na guziczki. Kolekcjonował je. Kiedy zobaczył, że przechodzisz obok w nowej parze, musiał poleżeć, żeby się uspokoić.
— To chyba trochę zanadto wyrafinowane jak na krasnoludy — mruknęła babcia.
— Może chcą z nich pić? — zgadywała niania.
— Jak to pić? — zdziwiła się Magrat.
— No wiesz, w obcych stronach robią takie rzeczy — wyjaśniła niania. — Piją wino z bąbelkami z butów dam.
Wszystkie trzy spojrzały na buty niani.
Nawet ona sama nie mogła sobie wyobrazić, dlaczego ktoś chciałby pić z nich cokolwiek i co by się z nim działo później.
— Niech mnie… To nawet bardziej wyrafinowane niż stary Shaker Wistley — stwierdziła niania w zadumie.
— Sprawiały wrażenie trochę tym zdziwionych — dodała Magrat.
— No myślę. Nieczęsto zdarza się komuś uczucie, że powinien ściągać buty przyzwoitym czarownicom. Brzmi to jak kolejna opowieść, która fruwa tu w powietrzu — uznała babcia Weatherwax. — Uważam, że należy porozmawiać z tymi krasnoludami.
Wyszła na korytarzyk i otworzyła drzwi.
— Słucham — powiedziała surowo.
Krasnoludy cofnęły się trochę na jej widok. Nastąpiła wymiana szeptów, szturchania się łokciami i komentarzy w stylu „Nie, teraz ty” i Ja pytałem poprzednio”. Wreszcie wypchnięto naprzód jednego z krasnoludów. Może nawet tego samego co na początku — z krasnoludami naprawdę trudno powiedzieć.
— Ehm… — powiedział. — Tego… Buty?
— Po co? — spytała babcia. Krasnolud poskrobał się w głowę.
— Niech mnie licho, jeśli wiem — wyznał. — Sami się nad tym zastanawialiśmy, szczerze mówiąc. Pół godziny temu wyszliśmy z kopalni węgla, bo właśnie skończyliśmy szychtę, zobaczyliśmy, że domek ląduje na… na czarownicy, i… no…
— Po prostu wiedzieliście, że musicie tu przybiec i ukraść jej buty?
Oblicze krasnoluda rozpromieniło się w pełnym ulgi uśmiechu.
— Otóż to! — potwierdził. — I śpiewać ding-dong. Tyle że ona powinna być zgnieciona na płasko. Bez urazy — dodał szybko.
— To wiklinowe wzmocnienia — zabrzmiał głos za plecami babci. — Warte tyle żółta, ile same ważą.
Babcia przyglądała się krasnoludom przez chwilę i wreszcie uśmiechnęła się szeroko.
— Wejdźcie do środka, chłopcy — powiedziała. — Chcę wam zadać kilka pytań.
Krasnoludy spoglądały po sobie niepewnie.
— Ehm… — odezwał się ich rzecznik.
— Boicie się wejść do domu, gdzie są czarownice? — spytała babcia Weatherwax.
Rzecznik zaczerwienił się i kiwnął głową. Magrat i niania Ogg za plecami babci wymieniły znaczące spojrzenia. Wyraźnie działo się tutaj coś niedobrego. Krasnoludy w górach nie obawiały się czarownic. Trudność sprawiało raczej powstrzymanie ich od kopania sztolni przez podłogę.
— Przypuszczam, że dawno już zeszliście z gór — domyśliła się babcia.
— Trafiliśmy na bardzo obiecujący pokład węglowy… — wymamrotał rzecznik, obracając w dłoniach hełm.
— Założę się, że dawno też nie kosztowaliście porządnego chleba krasnoludów…
Oczy rzecznika zaszły mgłą…
— Pieczonego z najdrobniejszego grysu startego na kamieniach, takiego, po jakim skakały wasze matki — mówiła dalej babcia. Krasnoludy westchnęły chóralnie.
— Tutaj nie można go dostać — poskarżył się ze spuszczoną głową rzecznik. — Chyba woda jest nie taka albo co. Zanim parę lat minie, rozpada się na kawałki.
— Dodają do niego mąki — dodał zgryźliwie inny krasnolud.
— Nawet gorzej. Piekarz w Genoi dodaje jeszcze suszone owoce — oświadczył ze zgrozą trzeci.
— No tak… — Babcia zatarła ręce. — Może będę w stanie wam pomóc. Mamy chyba niewielki zapasik chleba krasnoludów.
— Nie… To nie może być prawdziwy chleb krasnoludów — odparł smętnie rzecznik. — Prawdziwy chleb krasnoludów trzeba wrzucać do rzek i suszyć, siedzieć na nim i zostawiać, patrzyć na niego codziennie i odkładać znowu. W tych okolicach po prostu takiego nie ma.
— Być może to wasz szczęśliwy dzień… — pocieszyła go babcia Weatherwax.
— Szczerze mówiąc — dodała niania Ogg — wydaje mi się, że kot nasiusiał na część tego chleba.
Rzecznik krasnoludów uniósł głowę. Oczy mu błyszczały.
— Poważnie?
Kochany Jasonie i wszyscy,
co za życie, mnóstwo się dzieje różnych rzeczy, żeśmy spotkały gadające wilki i kobiety śpiące w zamkach. Będę wam miała co opowiadać, jak już wrócimy, nie ma co. Tylko nie mów mi o domkach, co mi przypomina, żebyś wziął i postał kogoś do pana Vernissage pod Kromką i przekazał komplumenty pani Ogg i jakie robi świetne kapelusze, może mówić „Niania Ogg poleca”, wytrzymują 100% wszystkich domów, a poza tym kiedy piszesz do ludzi i mówisz, jakie dobre rzeczy robią, czasami dostajesz coś za darmo. I może czeka mnie za to nowy kapelusz, więc nie zapomnij.
Lilith wyszła ze swej komnaty luster. Mgliste wizerunki sunęły za nią, niknąc powoli.
Czarownice powinny być zmiażdżone, kiedy lądują na nich domki. Lilith wiedziała to doskonale. Całkiem zmiażdżone, oprócz sterczących na zewnątrz butów.
Czasami ogarniało ją zniechęcenie. Ludzie zwyczajnie nie umieli porządnie odegrać swoich ról.
Zastanawiała się, czy istnieje coś takiego jak przeciwieństwo wróżki chrzestnej. W końcu większość zjawisk ma swoje przeciwieństwo. Jeśli tak, nie byłaby to zła wróżka chrzestna, ponieważ ta jest tylko dobrą wróżką oglądaną z innego punktu widzenia.
Przeciwieństwem byłby ktoś, kto zatruwa opowieści. Ktoś, pomyślała Lilith, kto jest najbardziej złą istotą na świecie.
No cóż, tutaj, w Genoi, przynajmniej jednej opowieści nikt nie zdoła powstrzymać. Ma już rozpęd. Kto stanie jej na przeszkodzie, będzie wchłonięty, stanie się elementem fabuły. Nie trzeba się nawet starać — opowieść zrobi wszystko sama. A Lilith ma na dodatek satysfakcję płynącą z pewności, że nie może przegrać. To przecież ona jest dobrą wróżką.
Przeszła wzdłuż blanków i schodami w dół, do swojej komnaty, gdzie czekały dwie siostry. Umiały doskonale czekać. Potrafiły godzinami siedzieć bez jednego mrugnięcia.
Duc nie zgadzał się nawet przebywać w tym samym pomieszczeniu co one.
Odwróciły głowy, kiedy weszła.
Nie dała im głosów. Nie były konieczne. Wystarczyło, że siostry są piękne i rozumieją.
— Musicie iść teraz do tego domu — powiedziała. — Słuchajcie uważnie. Pewne osoby przyjdą jutro zobaczyć Ellę. Musicie im na to pozwolić, rozumiecie?
Obserwowały jej wargi. Obserwowały wszystko, co się poruszało.
— Będą mi potrzebne do opowieści. Nie rozwinie się jak należy, jeżeli nie spróbują jej powstrzymać. A potem… może dam wam głosy. Chciałybyście, prawda?
Spojrzały na siebie nawzajem, później na Lilith. A potem na klatkę w kącie pokoju.
Lilith uśmiechnęła się, sięgnęła do wnętrza i wyjęła dwie białe myszki.
— Najmłodsza czarownica może się wam spodobać — powiedziała. — Jeszcze zobaczę, co można z nią zrobić. A teraz… otwórzcie…
Trzy miotły szybowały w przedwieczornym zmierzchu. Przynajmniej raz czarownice się nie sprzeczały. Krasnoludy przypomniały im dom. Każde serce by zmiękło na ich widok: siedziały w koło i wpatrywały się w chleb krasnoludów, jakby konsumowały go wzrokiem, co jest najlepszym sposobem konsumpcji chleba krasnoludów. To, co kazało im szukać rubinowych bucików, rozpłynęło się w aurze jego realności. Jak stwierdziła babcia, długo trzeba by szukać, żeby znaleźć coś bardziej realnego niż chleb krasnoludów.
Potem wyszła, żeby porozmawiać z ich przywódcą.
Nie zdradziła, co jej powiedział, a one nie miały śmiałości pytać. Teraz leciała kawałek przed nimi.
Od czasu do czasu mruczała coś w rodzaju „Matki chrzestne!” albo „Wprawa”.
Ale nawet Magrat, która nie miała doświadczenia, wyczuwała już Genoę tak, jak barometr wyczuwa ciśnienie. W Genoi opowieści ożywały. W Genoi ktoś próbował spełniać sny.
Pamiętacie niektóre ze swoich snów?
Genoa leżała nad deltą rzeki Vieux, która była źródłem jej bogactwa. A Genoa była bogata. Kontrolowała kiedyś ujście rzeki i nakładała podatki na wszystkie towary w sposób, którego nie można nazwać piractwem, gdyż czyniły to władze miasta; była to zatem rozsądna i godna pochwały działalność gospodarcza. Bagna i jeziora w delcie dostarczały pełzających, pływających i fruwających składników potraw, które genoańską kuchnię uczyniłyby sławną na całym Dysku, gdyby — jak już wspomniano — ludzie częściej podróżowali.
Genoa była bogata, leniwa i niezagrożona. Kiedyś sporo czasu poświęcała tej szczególnej odmianie polityki obywatelskiej, która pojawia się naturalnie w niektórych miastach-państwach. Na przykład dawniej miasto mogło sobie pozwolić na największy poza Ankh-Morpork wydział Gildii Skrytobójców, a jego członkowie mieli tyle pracy, że klienci musieli czasem czekać miesiącami[17].
Ale skrytobójcy wyjechali dawno temu. Są rzeczy, które budzą wstręt nawet u szakali.
Miasto zaskakiwało. Z daleka przypominało złożony biały kryształ wyrastający z zieleni i brązów bagna.
Z bliska dało się rozróżnić najpierw zewnętrzny pierścień małych domków, potem wewnętrzny pierścień wielkich, imponujących białych budynków, i wreszcie w samym środku pałac. Był wysoki, zdobny w liczne wieże — jak zamek stojący na wystawie eleganckiej cukierni. Każda smukła wieża wydawała się zaprojektowana specjalnie do przetrzymywania w niej uwięzionej księżniczki.
Magrat zadrżała. Ale zaraz przypomniała sobie o różdżce. Matka chrzestna ma swoje obowiązki.
— Przypomina mi to jeszcze jedną historię o Czarnej Aliss — oświadczyła niania Ogg. — Pamiętam, zamknęła kiedyś taką dziewczynę z długimi warkoczami w wieży tak wysokiej jak one. Rumplestitzel czy jak jej było…
— Ale się wydostała? — upewniła się Magrat.
— Tak. Czasem zdrowo jest rozpuścić włosy.
— Hm… Ludowe legendy… — mruknęła babcia. Zbliżyły się już do miejskich murów.
— Przy bramie stoją strażnicy — zauważyła Magrat. — Przelecimy górą?
Babcia zmrużyła oczy i spojrzała na najwyższą wieżę zamku.
— Nie — postanowiła. — Wylądujemy i wejdziemy pieszo. Zęby nie straszyć mieszkańców.
— Tam jest taka ładna, płaska zielona łączka, zaraz za tymi drzewami. — Magrat wyciągnęła rękę.
Babcia na próbę przeszła kawałek tam i z powrotem. Buty mlaskały jej i chlupotały oskarżycielsko i wodniście.
— Przecież powiedziałam, że mi przykro — jęknęła Magrat. — Ta polanka wydawała się całkiem płaska…
— Woda zwykle się taka wydaje — stwierdziła niania. Siedziała na pniu drzewa i wyżymała spódnicę.
— Przecież nawet wy nie poznałyście, że to woda. Wyglądała tak… tak… trawiaście, z tymi wszystkimi wodorostami i zielskiem pływającym po wierzchu.
— Moim zdaniem woda i ląd nie mogą tu zdecydować, co jest czym — uznała niania. Rozejrzała się po niegościnnej okolicy.
Drzewa wyrastały i bagna. Wyglądały na poszarpane, bardzo zagraniczne i zdawało się, że gniją rosnąc. Tam, gdzie powierzchnia wody była odkryta, przypominała czarny atrament. Od czasu do czasu wypływało kilka bąbelków. Gdzieś dalej płynęła rzeka, jeśli można mieć co do tego pewność w tej krainie gęstej wody i ziemi, która kołysze się pod nogami.
Niania zamrugała zdumiona.
— To dziwne — powiedziała.
— Co takiego? — spytała babcia.
— Zdawało mi się, że widzę… jak coś biegnie. O tam. Między drzewami.
— W takim miejscu to pewnie była kaczka.
— Było większe od kaczki — zapewniła niania. — Zabawne, ale wyglądało trochę jak domek.
— A tak… Biegł sobie z dymem wznoszącym się z komina, co? — rzuciła drwiąco babcia.
Niania ucieszyła się wyraźnie.
— Też go widziałaś?
Babcia wzniosła oczy ku niebu.
— Chodźmy — rzekła. — Wrócimy na drogę.
— Tego… — odezwała się Magrat. — A jak?
Spojrzały na nominalny grunt pomiędzy ich w miarę suchym schronieniem a drogą. Byt żółtawy. Pływały po nim gałęzie i rosły kępki podejrzanie zielonej trawy. Niania urwała gałąź z powalonego drzewa, na którym siedziała, i rzuciła ją na kilka sążni od siebie. Gałąź z cichym pluśnięciem uderzyła o powierzchnię i zatonęła, wydając odgłos jak ktoś, kto usiłuje wypić przez słomkę ostatnią kroplę napoju.
— Przelecimy do niej, naturalnie — stwierdziła niania.
— Wy dwie możecie — zgodziła się babcia. — Ale ja nie uruchomię miody, bo nie ma tu miejsca na rozbieg.
W końcu przewiozła ją Magrat, a niania leciała za nimi, holując kapryśną babciną miotłę.
— Mam tylko nadzieję, że nikt nas nie zauważył — powiedziała babcia, kiedy osiągnęły względnie bezpieczną powierzchnię.
Bliżej miasta z bagiennym traktem łączyły się inne drogi. Były zatłoczone, a przed bramą stała długa kolejka ludzi.
Z poziomu ziemi miasto wydawało się jeszcze wspanialsze. Lśniło jak polerowany kryształ na tle bagiennych oparów, a barwne flagi zwisały z murów.
— Nieźle wygląda — mruknęła z uznaniem niania.
— Bardzo czyste — dodała Magrat.
— Tak się tylko wydaje z zewnątrz — stwierdziła babcia, która widziała już miasto. — Kiedy wejdziemy za mury, okaże się pełne żebraków, hałasu i rynsztoków, w których nie wiadomo co płynie. Zapamiętajcie moje słowa.
— Odprawiają sporo ludzi — zauważyła niania.
— Na łodzi mówili, że wiele osób przybywa tu na Tłustą Porę Obiadową — przypomniała babcia. — A wśród nich pewnie sporo takich, którzy nie są odpowiedni.
Pół tuzina strażników obserwowało, jak się zbliżają.
— Elegancko umundurowani — pochwaliła babcia. — Aż milo popatrzeć. Nie to co w domu.
W całym Lancre było tylko sześć kolczug, wyprodukowanych w rozmiarze, który powinien pasować na wszystkich. Ale nie pasował. Zęby nie były zbyt obwisłe, stosowano sznurki i drut — w Lancre rolę strażnika pałacowego podejmował zwykle dowolny obywatel, który akurat nie miał nic innego do roboty.
Strażnicy tutaj mieli wszyscy po sześć stóp wzrostu i nawet babcia musiała przyznać, że wyglądali imponująco w wesołych, czerwono-niebieskich mundurach. Jedyni prawdziwi strażnicy miejscy, jakich przedtem widziała, pełnili służbę w Ankh-Morpork. A widok strażnika miejskiego w Ankh-Morpork skłaniał rozsądnych ludzi do zastanowienia, czy miasto mógłby zaatakować ktoś jeszcze gorszy. Z pewnością ich widok nie sprawiał przyjemności.
Ku jej zdumieniu, gdy tylko weszła pod luk bramy, skrzyżowały się przed nią dwie piki.
— Nie atakujemy miasta — wyjaśniła. Kapral zasalutował.
— Nie, proszę pani — zgodził się. — Ale mamy rozkaz zatrzymywania przypadków granicznych.
— Granicznych? — zdziwiła się niania. — Co w nas jest granicznego?
Kapral przełknął ślinę. Trudno było wytrzymać wzrok babci Weatherwax.
— No więc… Jesteście panie nieco… brudne. Cisza aż dźwięczała. Babcia nabrała tchu.
— Miałyśmy drobny wypadek na bagnach — wtrąciła szybko Ma-grat.
— Jestem pewien, że zaraz wszystko się wyjaśni — zapewnił nieszczęsny kapral. — Za chwilę będzie tu nasz kapitan. Bo zawsze są kłopoty, jeśli wpuścimy nieodpowiednie osoby. Zdziwiłyby się panie, jacy ludzie czasem próbują wejść.
— Nie można wpuszczać nieodpowiednich osób — zgodziła się niania Ogg. — Nie chciałybyśmy, żebyście wpuszczali nieodpowiednie osoby. Powiem nawet, że nie chciałybyśmy wchodzić do miasta, które wpuszcza nieodpowiednie osoby. Mam rację, Esme?
Magrat kopnęła ją w kostkę.
— Dobrze, że my jesteśmy odpowiednimi osobami — dokończyła niania Ogg.
— O co chodzi, kapralu?
Kapitan straży wyszedł przez drzwiczki w murze i zbliżył się do czarownic.
— Te… Te panie chcą przejść, sir — wyjaśnił kapral.
— I co?
— Bo są trochę… no wie pan, sir, nie w stu procentach czyste. — Kapral kulił się pod spojrzeniem babci. — Jedna z nich ma zmierzwione włosy…
— Coś takiego! — oburzyła się Magrat.
— …a druga używa chyba wulgarnego języka.
— Co?! — Uśmiech niani znikł bez śladu. — Wygarbuję ci skórę, ty łobuzie!
— Ale mają miotły, kapralu — zauważył kapitan. — Sprzątaczkom trudno ciągle zachowywać czystość.
— Sprzątaczkom? — powtórzyła babcia.
— Jestem przekonany, że nie mniej od was, kapralu, chciałyby o siebie zadbać.
— Przepraszam bardzo… — wtrąciła babcia, wypowiadając te słowa tonem, jakiego zwykle używa się przy okrzykach „do ataku!” albo „śmierć!”. — Przepraszam bardzo, ale czy ten szpiczasty kapelusz, jaki mam na głowie, cokolwiek panom mówi?
Żołnierze obejrzeli go uprzejmie.
— Może nam pani podpowie? — poprosił w końcu dowódca.
— On znaczy…
— Musimy już biec, jeśli to panom nie przeszkadza — wtrąciła niania. — Mamy dużo sprzątania. — Skinęła miotłą. — Idziemy, moje panie.
Wraz z Magrat chwyciły babcię Weatherwax pod pachy i pociągnęły przez bramę, zanim jej lont się dopalił. Babcia Weatherwax zawsze utrzymywała, że zanim człowiek straci cierpliwość, należy policzyć do dziesięciu. Nikt nie wiedział dlaczego, bo jedynym tego skutkiem był wzrost ciśnienia, przez co następujący zaraz potem wybuch stawał się o wiele gorszy.
Czarownice nie zatrzymywały się, póki nie straciły bramy z oczu.
— Nie powinnaś tego brać do siebie, Esme — uspokajała przyjaciółkę niania Ogg. — Jesteśmy trochę ubłocone, musisz przyznać. Oni po prostu wykonywali swoje obowiązki, prawda? Nie można mieć pretensji.
— Potraktowali nas, jakbyśmy były zwyczajnymi ludźmi! — Babcia wyraźnie przeżyta szok.
— To obce strony, babciu — tłumaczyła Magrat. — Zresztą sama mówiłaś, że ludzie na statku też nie rozpoznali kapelusza.
— Ale wtedy nie chciałam, żeby rozpoznali. To co innego.
— To zwykły przypadek, babciu. Przecież to tylko głupi żołnierze. Nie umieli rozpoznać nawet swobodnej formy fryzury.
Niania rozejrzała się dookoła. Mijały ich tłumy przechodniów, a praktycznie wszyscy szli w milczeniu.
— Ale musisz przyznać, że to ładne i czyste miasto — stwierdziła. Zbadały wzrokiem otoczenie.
Znalazły się z pewnością w najczyściejszym miejscu, jakie w życiu widziały. Nawet kamienie bruku wyglądały jak wypolerowane.
— Można by jeść z ulicy — stwierdziła niania, kiedy ruszyły dalej.
— Tak, ale ty i tak zjadłabyś z ulicy — odparła babcia.
— Nie zjadłabym wszystkiego. Patrzcie, nawet rynsztoki są wyszorowane. Ani Ronalda[18] w polu widzenia.
— Gytho!
— Przecież sama mówiłaś, że w Ankh-Morpork…
— To było gdzie indziej!
— Jest nieskazitelnie czysto — stwierdziła Magrat. — Człowiek żałuje, że nie wyczyścił butów.
— Tak. — Niania Ogg spojrzała w głąb ulicy. — Człowiek żałuje nawet, że nie jest lepszym człowiekiem.
— Dlaczego obie szepczecie? — zdziwiła się babcia. Podążyła wzrokiem za ich spojrzeniami. Na rogu ulicy stał strażnik. Kiedy zauważył, że mu się przyglądają, dotknął hełmu i uśmiechnął się lekko.
— Nawet strażnicy są uprzejmi — zdumiała się Magrat.
— I jest ich bardzo dużo — dodała babcia.
— Właściwie to dziwne, że potrzebują aż tylu w mieście, gdzie mieszkańcy są tacy czyści i spokojni.
— Może mają do rozprowadzenia tyle miłych uczuć, że muszą zatrudniać wielu ludzi — podpowiedziała niania Ogg.
— Domki też ładne — oceniła Magrat. — Bardzo malownicze i staroświeckie.
Babcia Weatherwax, która mieszkała w domku tak staroświeckim, jak to tylko możliwe dla czegoś, co nie jest bryłą metamorficznej skały, powstrzymała się od komentarza.
Po chwili niania Ogg zaczęła czuć, że ma stopy.
— Powinnyśmy znaleźć jakiś nocleg — oznajmiła. — Tej dziewczyny poszukamy rano. Lepiej nam pójdzie, jeśli się dobrze wyśpimy.
— I wykąpiemy — dodała Magrat. — Kąpiel z kojącymi ziołami.
— Dobry pomysł — zgodziła się niania. — Mnie też przyda się kąpiel.
— Coś takiego… Czyżby to już była jesień? — mruknęła kwaśnym tonem babcia.
— Tak? A kiedy ty ostatnio brałaś kąpiel, Esme?
— Jak to ostatnio?
— No właśnie. Więc nie musisz złośliwie komentować moich ablucji.
— Kąpiele są niehigieniczne — oznajmiła babcia. — Wiesz, że nigdy nie uznawałam kąpieli. Siedzieć tak we własnym brudzie…
— A co ty robisz w takim razie? — spytała Magrat.
— Po prostu się myję — wyjaśniła babcia. — Wszystkie części. No wiesz. O ile i kiedy stają się dostępne.
W jakimkolwiek stopniu były dostępne, a nie udzielono żadnych dalszych informacji na ten temat, z pewnością ich dostępność była o wiele większa niż noclegów w Genoi w okresie Tłustej Pory Obiadowej.
Wszystkie tawerny i gospody były bardziej niż pełne. Tłumy przechodniów stopniowo spychały czarownice z głównych ulic ku mniej eleganckim dzielnicom, ale i tam nie znalazły noclegów dla całej trójki.
Babcia Weatherwax miała już dosyć.
— Wchodzimy do następnej gospody, jaką spotkamy — postanowiła. — Co tam jest napisane? Niania Ogg obejrzała napis.
— Hotel… Miejsc… Brak… — wymamrotała. I rozpromieniła się. — Hotel. Miejscowe braki. Pewnie to ich najlepsze danie, jakieś raki albo co z miejscowych stawów.
— Może być — zdecydowała babcia.
Otworzyła drzwi. Krągły, rumiany człowieczek za ladą uniósł głowę. Był nowy w tym fachu i bardzo nerwowy; poprzedni pracownik zniknął, gdyż nie był dostatecznie krągły i rumiany.
Babcia nie marnowała czasu.
— Widzisz ten kapelusz? — spytała. — Widzisz tę miotłę? Człowieczek popatrzył na nią, na miotłę i znowu na nią.
— Tak — przyznał. — Co z tego?
— To z tego, że chcemy trzy pokoje na noc — wyjaśniła babcia, zerkając z dumą na koleżanki.
— I kiełbasę — dodała niania Ogg. — Żadnych braków.
— I jeden posiłek wegetariański — uzupełniła Magrat. — Raki się nie liczą.
Człowieczek przyjrzał im się uważnie. Potem podszedł do drzwi.
— Widzicie te drzwi? — zapytał. — Widzicie ten szyld?
— Szyldy nas nie interesują — odparła babcia.
— W takim razie poddaję się. — Westchnął. — Co naprawdę znaczy szpiczasty kapelusz i miotła?
— Znaczy, że jestem czarownicą. Człowieczek przechylił głowę.
— Tak? To jakaś nowa nazwa starej wariatki?
Kochany Jasonie i wszyscy, pisała niania Ogg. Wiecie, nie mają tu pojęcia o czarownicach, tacy są zacofani w tych obcych stronach. Jakiś człowiek rozdrażnił Esme i pewnie by się zezłościła, wiec Magrat i ja żeśmy ją złapały i wyprowadziły, bo kiedy się zrobi tak, ze ktoś myśli, ze się w cos zmienił, zawsze są kłopoty. Pamiętasz ostatnim razem, kiedy żeś musiał iść i wykopać staw dla pana Wilkinsa…
Udało im się znaleźć wolny stolik w tawernie. Była pełna gości wszelkich ras. Hałas sięgał poziomu krzyku, a dym kłębił się w powietrzu.
— Przestań tak skrobać, Gytho — burknęła babcia. — Działasz mi na nerwy.
— Muszą tu mieć czarownice — przekonywała Magrat. — Wszędzie mają. W zagranicy też muszą. Czarownice bywają wszędzie.
— Jak karaluchy — dodała zadowolona z siebie niania Ogg.
— Powinniście mi pozwolić sprawić, by uwierzył, że zmienił się w żabę — mruknęła babcia.
— Nie możesz tak robić, Esme. Nie możesz zmuszać ludzi do wiary, że są różnymi rzeczami tylko dlatego, że byli bezczelni i nie wiedzieli, kim jesteś — przekonywała niania. — Inaczej potąd będziemy miały podskakujących ludzi.
Mimo wielu gróźb babcia Weatherwax nigdy jeszcze nikogo nie zamieniła w żabę. Z jej punktu widzenia istniało rozwiązanie formalnie mniej okrutne, a przy tym dające więcej satysfakcji. Można było zostawić winnego w ludzkim kształcie i kazać mu wierzyć, że jest żabą, co dodatkowo dostarczało przechodniom niewinnej rozrywki.
— Zawsze było mi żal pana Wilkinsa — oświadczyła Magrat, wpatrując się smętnie w blat stołu. — Aż przykro było patrzeć, jak próbuje łapać muchy językiem.
— Nie powinien mówić tego, co powiedział — rzekła babcia.
— Czego? Ze jesteś apodyktyczną wścibską staruchą? — upewniła się niewinnym tonem niania.
— Nie przeszkadza mi krytyka — zapewniła babcia. — Znacie mnie. Nigdy się nie obrażałam na słowa krytyki. Nikt nie może powiedzieć, że krytyka mnie złości…
— W każdym razie nie dwa razy — dodała niania. — Nie bez kumkania.
— Po prostu nie mogę znieść niesprawiedliwych zarzutów — dokończyła babcia. — A ty przestań się tak uśmiechać. Zresztą nie rozumiem, o co tyle hałasu. Po paru dniach czar się wyczerpał.
— Pani Wilkins mówi, że on nadal lubi pływać — przypomniała sobie Magrat. — Zyskał nowe zainteresowania, powiedziała. Słuchajcie, a może oni tu mają jakieś inne czarownice? Może noszą jakieś inne ubrania?
— Istnieje tylko jeden rodzaj czarownic — stwierdziła stanowczo babcia. — I my nim jesteśmy.
Rozejrzała się po sali. Oczywiście, pomyślała, jeśli ktoś nie dopuszcza tu czarownic, to ludzie o nich nie wiedzą. Ktoś, kto nie chce, żeby inni się wtrącali. Ale nas wpuściła…
— Co tam, przynajmniej jesteśmy w suchym miejscu — uznała niania.
Jakiś pijak w grupie za nimi odchylił głowę, żeby wybuchnąć śmiechem, i oblał jej plecy piwem.
Wymamrotała coś pod nosem.
Magrat zobaczyła, jak mężczyzna podnosi kufel, by pociągnąć jeszcze raz, i szeroko otwartymi oczami wpatruje się w zawartość. Potem upuścił naczynie i wybiegł, trzymając się za gardło.
— Co zrobiłaś z jego piwem? — spytała.
— Jesteś za młoda, żeby ci tłumaczyć — odparła niania.
W domu, jeśli czarownica chciała mieć stolik dla siebie, on… po prostu się zdarzał. Wystarczył widok szpiczastego kapelusza. Ludzie uprzejmie trzymali się z daleka, tylko od czasu do czasu przysyłali drinki. Nawet Magrat cieszyła się szacunkiem, nie żeby ktoś się jej szczególnie obawiał, ale dlatego że afront wyrządzony jednej czarownicy był afrontem dla wszystkich czarownic i nikt nie chciał, by babcia Weatherwax zjawiła się i wytłumaczyła mu to osobiście. Tutaj natomiast były zwyczajnie potrącane, jak zwykli ludzie. Tylko uspokajający uścisk dłoni niani Ogg na ramieniu babci Weatherwax ocalił kilkunastu piwoszów przed nienaturalną płazowatością. Ale nawet zwykłe opanowanie niani zaczynało się kruszyć. Zawsze chwaliła się, że jest tak zwyczajna jak błoto, ale można być zwyczajnym i zwyczajnym. To jak ten książę Jakmutambyto z bajki dla dzieci, który lubił spacerować po swoim królestwie ubrany jak człowiek z gminu. Zawsze podejrzewała, że ten mały drań pilnował, by ludzie z góry wiedzieli, kim jest — na wypadek gdyby gmin próbował zanadto się spoufalić.
To było jak ubrudzenie się błotem. Ubłocenie się, kiedy czeka człowieka wanna z gorącą wodą, bywa całkiem zabawne. Ubłocenie się, kiedy może się spodziewać tylko błota, wcale nie bawi.
Niania wyciągnęła wnioski.
— Słuchajcie, może się napijemy? — zaproponowała pogodnie.
— Wszystkie poczujemy się lepiej.
— O nie — zaprotestowała babcia. — Ostatnio dałam się nabrać na ten napój ziołowy. Jestem pewna, że zawierał alkohol. Po szóstym kieliszku czułam wyraźne zawroty głowy. Nie będę więcej piła zagranicznych świństw.
— Ale coś przecież pić musisz. — Magrat starała sieją uspokoić.
— Ja w każdym razie mam pragnienie. — Spojrzała w stronę baru. — Może podają tu jakieś puchary owocowe albo coś w tym rodzaju.
— Na pewno. — Niania wstała, popatrzyła na bar i dyskretnie wyjęła z kapelusza szpilkę. — Zaraz wracam.
Dwie czarownice pozostały same, spowite posępną aurą. Babcia wpatrywała się nieruchomo w blat stołu.
— Nie powinnaś tak się przejmować tylko dlatego, że ludzie nie okazują ci szacunku — powiedziała Magrat, lejąc kojącą oliwę na płomień słusznego gniewu. — Mnie też rzadko kiedy okazują choć trochę. To żaden kłopot.
— Jeśli nie masz szacunku, to nic nie masz — odparła ponuro babcia.
— Sama nie wiem. Ja sobie jakoś z tym radzę.
— Bo jesteś zmokłą kurą, Magrat Garlick.
Zapadła krótka, gorąca chwila milczenia, dźwięcząca słowami, które nie powinny się wyrwać, i kilkoma stęknięciami bolesnego zdumienia od strony baru.
Wiem, że zawsze tak uważała, mówiła sobie Magrat za żarzącymi się murami zakłopotania. Po prostu nie sądziłam, że kiedyś powie to głośno. I nigdy nie przeprosi, bo nie robi takich rzeczy. Spodziewa się, że ludzie zapomną. A ja tylko próbowałam się z nią zaprzyjaźnić. Jeśli w ogóle ma jakichś przyjaciół.
— No to jestem! — zawołała niania Ogg, wynurzając się z tłoku z tacą w rękach. — Napoje owocowe.
Usiadła i spojrzała na obie czarownice.
— Robione z bananów — dodała w nadziei na wykrzesanie choć iskierki zainteresowania którejś z koleżanek. — Pamiętam, kiedyś nasz Shane przywiózł do domu banana. O rany, aleśmy się wtedy uśmiali. Tutaj powiedziałam do barmana: Jakie napoje owocowe się tu pije?”, a on podał mi to. Z bananów. Bananowy napój. Będzie wam smakował. Wszyscy to tutaj piją. Ma w środku banany.
— Ma bardzo… intensywny smak — stwierdziła Magrat, sącząc ostrożnie ze swojej szklanki. — I chyba dodają cukru.
— Pewnie tak — zgodziła się niania Ogg.
Spojrzała na zmarszczone czoło babci Weatherwax, znamionujące zadumę średniej głębokości, po czym sięgnęła po ołówek i profesjonalnym gestem polizała koniec.
W każdym razie mają tu drinki b. tanie. Jest taki, co go nazwali bananana daikry i to właściwie rum z bananananami[19] w środku. Czuje, ze dobrze mi robi. Tu jest b. duża wilgoć. Mam nadzieję, ze znajdziemy jakieś miejsce na noc, naprawdę, bo Esme zawsze wali się z nóg, a w każdym razie na czyjeś nogi. Narysowałam obrazek banananana daikry i widzicie, ze cały jest pusty, aż po dno. Ucałowania MAMA.
W końcu znalazły stajnię. Była, jak z satysfakcją stwierdziła niania Ogg, prawdopodobnie cieplejsza i bardziej higieniczna niż oberże, a w obcych stronach żyły pewnie miliony ludzi, które oddałyby prawą rękę za taki wygodny, suchy nocleg.
Zdołała tym skruszyć tyle lodu, co nóż zrobiony z mydła.
Niewiele trzeba, by czarownice się pokłóciły.
Magrat leżała na swoim worku odzieży jak na poduszce i słuchała cichego, delikatnego bębnienia deszczu o dach.
Wszystko szło źle, zanim się jeszcze zaczęło, myślała. Nie wiem, dlaczego pozwoliłam im lecieć ze mną. Doskonale potrafię załatwić coś całkiem sama dla odmiany, ale one stale traktują mnie jak… jak zmokłą kurę. Nie wiem, dlaczego mam znosić te jej dąsy i to, że wiecznie na mnie warczy. Niby co w niej jest takiego niezwykłego? Rzadko w ogóle robi coś magicznego, cokolwiek mówi o tym niania. I naprawdę dużo krzyczy i się rządzi. Co do niani, to owszem, chce dobrze, ale brakuje jej poczucia odpowiedzialności. Myślałam, że umrę, kiedy zaczęła śpiewać w gospodzie tę piosenkę o jeżu. Mam tylko nadzieję, że ludzie nie zrozumieli słów.
Ja tu jestem matką chrzestną i wróżką. Nie jesteśmy w domu. W obcych stronach sprawy na pewno załatwia się inaczej.
Wstała o brzasku. Obie starsze czarownice spały jeszcze spokojnie, choć określenie „spokojnie” niezbyt pasuje do dźwięków, jakie wydawała z siebie babcia Weatherwax.
Magrat włożyła najlepszą sukienkę — z zielonego jedwabiu, niestety straszliwie w tej chwili pomiętego. Wyjęła pakunek w bibułce i odwinęła swoją okultystyczną biżuterię; kupiła ją, by jakoś oderwać się od bycia Magrat. Niestety, miała już trzy pełne pudła i wciąż pozostała zasadniczo tą samą osobą.
Zrobiła co mogła, żeby usunąć z włosów siano. Potem odpakowała różdżkę.
Żałowała, że nie ma lustra, żeby się przejrzeć.
— Mam różdżkę — powiedziała cicho. — Nie rozumiem, po co mi potrzebna pomoc. Dezyderata kazała im przekazać, żeby nie pomagały.
Przyszło jej do głowy, że w tym względzie Dezyderata okazała się bardzo lekkomyślna. Jednego przecież mogła być pewna: jeśli ktoś powie babci Weatherwax i niani Ogg, żeby nie pomagały, ruszą z pomocą z czystej przekory. Magrat dziwiła się, że ktoś tak mądry jak Dezyderata popełnił tak oczywistą pomyłkę. Pewnie ona też miała psycholologię, cokolwiek to jest.
Poruszając się jak najciszej, żeby nie zbudzić pozostałych, otworzyła wrota i wyszła. Z różdżką w dłoni, gotowa była dać światu to, czego sobie życzy.
Byłoby najlepiej, gdyby życzył sobie dyń.
Wrota stajni zamknęły się z cichym zgrzytem i niania Ogg otworzyła jedno oko.
Usiadła, ziewnęła i podrapała się. Pogrzebała w kapeluszu i wyjęła fajkę. Szturchnęła w bok babcię Weatherwax.
— Nie śpię — powiedziała babcia.
— Magrat gdzieś wyszła.
— Ha!
— A ja też wychodzę poszukać czegoś do jedzenia — mruknęła niania.
Kiedy Esme ogarniał taki nastrój, nie warto było z nią rozmawiać.
Szła do wrót, gdy Greebo zeskoczył lekko z belki i wylądował jej na ramieniu.
Niania Ogg, jedna z największych życiowych optymistek, wyszła, by przyjąć to, co niesie przyszłość.
Najlepiej rum z bananem w środku.
Bez trudu znalazła właściwy dom. Dezyderata bardzo dokładnie wszystko opisała.
Magrat przyjrzała się uważnie wysokim białym murom i ozdobnej żelaznej balustradzie. Spróbowała wygładzić kilka fałd na sukni, wyciągnęła z włosów krnąbrne źdźbło słomy, po czym przeszła alejką i zastukała do drzwi.
W ręku została jej odłamana kołatka.
Magrat rozejrzała się nerwowo w obawie, czy ktoś nie zauważył tego barbarzyńskiego aktu, i spróbowała wcisnąć ją na miejsce. Kołatka odpadła i ukruszyła kawałek marmurowego stopnia.
W końcu Magrat zastukała w drzwi zgiętym palcem. Jedynym tego skutkiem byt obłok pyłu i drobinek farby, który uniósł się z drewna i opadł na ziemię.
Magrat rozważała następne posuniecie. Była prawie pewna, że wróżki chrzestne nie powinny zostawiać wsuniętych pod drzwi karteczek, mówiących cos w rodzaju: „Byłam dzisiaj, ale nikogo nie zastałam; proszę skontaktować się z biurem w celu ustalenia następnego terminu”. Zresztą dom nie należał do takich, które stoją puste; przynajmniej dwudziestu służących powinno biegać po pokojach.
Przeszła po chrzęszczącym żwirze i zajrzała za róg budynku. Może drzwi kuchenne… Czarownice zwykle lepiej się czują przy kuchennych drzwiach.
Niania Ogg zawsze tam czuła się najlepiej. W tej chwili zmierzała do tych, które prowadziły do pałacu. Nietrudno było się tam dostać; nie przypominał innych zamków, które bardzo wyraźnie starały się określić, co jest na zewnątrz, a co wewnątrz, i zostały wzniesione specjalnie po to, by oddzielać jedno od drugiego. Tutaj stał, cóż… bajkowy zamek, cały w marcepanowych blankach i z maleńkimi smukłymi wieżami. Poza tym nikt nie zwracał szczególnej uwagi na krępe starsze panie. Krępe starsze panie byty z definicji nieszkodliwe, chociaż w łańcuchu wiosek rozciągniętym na kilku tysiącach mil kontynentu definicja ta podlegała właśnie aktualizacji.
Zamki, według doświadczeń niani Ogg, przypominały łabędzie. Wyglądały, jakby żeglowały majestatycznie przez wody Czasu, ale w rzeczywistości pod spodem trwała bezustanna krzątanina. Ciągnęły się tam labirynty spiżarni, kuchni i pralni, stajnie i browary — niani podobała się myśl o browarach. A ludzie nigdy nie zauważali kolejnej staruszki, wyjadającej nikomu już niepotrzebne resztki dań.
Poza tym można było posłuchać plotek. Niania Ogg plotki również lubiła.
Babcia Weatherwax wędrowała smętnie po czyściutkich ulicach. Nie szukała dwóch pozostałych. Tego była całkiem pewna. Oczywiście, mogła akurat wpaść na nie, właściwie przypadkowo, i rzucić im znaczące spojrzenie. Ale na pewno ich nie szukała.
Przy końcu ulicy zobaczyła jakieś zgromadzenie. Działając pod rozsądnym założeniem, że niania Ogg może tkwić w samym środku tłumu, babcia Weatherwax podryfowała w tamtą stronę.
Niani nie było. Ale zobaczyła wzniesioną platformę. I niskiego mężczyznę w kajdanach. I kilku strażników w jaskrawych mundurach. Jeden z nich trzymał topór.
Nie trzeba być bywałym w świecie podróżnikiem, żeby zrozumieć, że celem tej sceny nie jest wręczenie zakutemu człowiekowi ozdobnego podziękowania i sumy uzbieranej wśród kolegów w biurze.
Babcia szturchnęła jednego z gapiów.
— Co się dzieje?
Człowiek spojrzał na nią z ukosa.
— Strażnicy złapali go na kradzieży — wyjaśnił.
— No tak. Wygląda na winnego — przyznała babcia. Ludzie w kajdanach zwykle wyglądają na winnych. I co mu teraz zrobią?
— Udzielą mu lekcji.
— A w jakiż to sposób?
— Widzi pani topór?
Babcia przez cały czas nie spuszczała z niego wzroku. Teraz jednak zwróciła uwagę na tłum; chwytała strzępki myśli.
Łatwo jest czytać w umyśle mrówki. To tylko pojedynczy strumień ważnych, prostych myśli: Iść, Iść, Gryźć, Wejść Do Kanapki, Iść, Jeść. Stworzenie typu psa jest już bardziej skomplikowane — pies może snuć kilka myśli równocześnie. Ale umysł człowieka to wielka, ponura, przecinana błyskawicami chmura myśli, a wszystkie zajmują skończoną ilość czasu pracy umysłu. Odkrycie, co właściciel mysłłyże myśli pośród smogu uprzedzeń, wspomnień, zmartwień, nadziei i lęków, jest prawie niemożliwe.
Ale dostateczna liczba ludzi, myślących mniej więcej o tym samym, da się usłyszeć. I babcia Weatherwax wyczuła strach.
— Wygląda na to, że prędko tej lekcji nie zapomni — powiedziała.
— Moim zdaniem zapomni bardzo szybko — odparł mężczyzna i odsunął się od babci tak, jak człowiek odsuwa się od piorunochronu podczas burzy.
W tej właśnie chwili babcia wychwyciła fałszywą nutę w orkiestrze myśli. W samym środku tkwiły dwa umysły nie należące do ludzi.
Miały kształt prosty, czysty i celowy, jak nagie ostrze. Wyczuwała podobne umysły już wcześniej i nie było to miłe przeżycie.
Przeszukała tłum wzrokiem i znalazła właścicielki tych umysłów. Wpatrywały się nieruchomo w postacie na platformie.
Były to dwie kobiety, a przynajmniej obecnie miały kształt kobiet: wyższych od babci, chudych jak patyki i noszących szerokie kapelusze z woalkami kryjącymi twarze. Ich suknie mieniły się w słońcu — może niebieskie, może żółte, może zielone. Może w jakiś deseń. Nie dało się tego stwierdzić, bo najlżejsze poruszenie zmieniało kolory.
Nie mogła dostrzec ich twarzy za woalkami.
A jednak w Genoi były czarownice. W każdym razie jedna.
Odgłosy z platformy kazały jej się obejrzeć.
Wtedy zrozumiała, dlaczego mieszkańcy Genoi są tacy spokojni i uprzejmi.
Podobno w obcych stronach są kraje, gdzie złodziejom odrąbują ręce, żeby więcej nie kradli. Babci nie podobał się ten pomysł.
W Genoi tak nie postępowali. Tutaj ścinali głowy, żeby złodzieje nie mogli nawet pomyśleć o kradzieży.
Babcia wiedziała już, gdzie są czarownice w Genoi.
U władzy.
Magrat dotarła do kuchennych drzwi. Były szeroko otwarte. Wyprostowała się z godnością, po czym zastukała grzecznie i nieśmiało.
— Ehm… — zaczęła.
Pomyje z miski trafiły ją w samą twarz. Przez szum w uszach pełnych mydlin usłyszała:
— Ojej, strasznie przepraszam. Nie wiedziałam, że ktoś tu stoi. Magrat wytarła oczy i spróbowała skupić wzrok na niewyraźnej postaci przed sobą. W jej myślach narastało coś w rodzaju narracyjnej pewności.
— Masz na imię Ella? — upewniła się.
— Tak. A kim ty jesteś?
Magrat przyjrzała się uważnie swojej nowo odnalezionej córce chrzestnej. Była to najbardziej atrakcyjna młoda dziewczyna, jaką Magrat w życiu widziała: o skórze brązowej jak orzech, a włosach tak jasnych, że niemal białych — kombinacja nie całkiem wyjątkowa w mieście o obyczajach tak swobodnych jak Genoa.
Co właściwie powinno się mówić w takiej chwili? Zdjęła z nosa obierkę ziemniaka.
— Jestem wróżką, twoją matką chrzestną — przedstawiła się. — Zabawne, ale teraz, kiedy komuś powiedziałam, brzmi to głupio… Ella wytrzeszczyła oczy.
— Ty?
— Ehm… Tak. Mam różdżkę i w ogóle. — Magrat machnęła różdżką, na wypadek gdyby to coś pomogło. Nie pomogło. Ella przechyliła głowę.
— Myślałam, że powinnyście się zjawiać w deszczu migoczących światełek, z dźwiękiem dzwoneczków — stwierdziła podejrzliwym tonem.
— Jest tak, że dostajesz tylko różdżkę — tłumaczyła się rozpaczliwie Magrat. — A nie cały podręcznik.
Ella raz jeszcze przyjrzała się jej badawczo.
— W takim razie wejdź do środka — powiedziała. — Przyszłaś w samą porę. Właśnie parzę herbatę.
Opalizujące kobiety wsiadły do otwartego powozu. Choć były piękne, jednak babcia zauważyła, że chodziły niezgrabnie. Nic dziwnego, pomyślała. Nie są przyzwyczajone do nóg.
Zauważyła, że ludzie jakoś nie patrzą na powóz. Nie to, że go nie widzą, ale nie pozwalają, by wzrok się na nim zatrzymał, jakby samo dostrzeżenie go mogło sprowadzić kłopoty.
Zwróciła też uwagę na konie w zaprzęgu. Miały lepsze zmysły od ludzi. Wiedziały, co siedzi za nimi, i wcale im się to nie podobało.
Podążała za nimi, kiedy kłusowały wolno, kładąc po sobie uszy i z wyrazem obłędu w oczach. W końcu powóz wjechał na podjazd dużego, zaniedbanego domu niedaleko pałacu.
Babcia przyczaiła się pod murem i obserwowała znaczące szczegóły. Ze ścian odpadał tynk i nawet kołatka urwała się z drzwi.
Babcia Weatherwax nie wierzyła w atmosferę. Nie wierzyła w aurę psychiczną. Bycie czarownicą, jej zdaniem, zależało bardziej od tego, w co się nie wierzyło. Ale była skłonna przyjąć, że jest w tym domu coś bardzo nieprzyjemnego. Nie złego. Te dwie nie całkiem kobiety nie były złe, podobnie jak nie jest zły nagi sztylet albo strome urwisko. Być złym, to znaczy móc dokonywać wyboru. Ale dłoń trzymająca sztylet albo spychająca człowieka z urwiska może być zła, a właśnie coś takiego się działo.
Naprawdę wolałaby nie wiedzieć, kto za tym stoi.
Takie osoby jak niania Ogg pojawiają się wszędzie. Całkiem jakby istniał gdzieś specjalny generator morficzny produkujący staruszki, które lubią się śmiać i nie mają nic przeciwko jakiemuś kufelkowi, zwłaszcza płynu sprzedawanego zwykle w bardzo małych kieliszkach. Można je spotkać wszędzie, często parami[20].
I zwykle przyciągają się nawzajem. Być może, nadają niesłyszalne sygnały wskazujące, że jest tu ktoś, kto da się namówić do okrzyków „Ooo!” nad obrazkami wnuków innych osób.
Niania Ogg szybko znalazła przyjaciółkę. Nazywała się pani Pleasant, była kucharką, a na dodatek pierwszą czarną osobą, do której niania Ogg się odezwała[21]. Była to kucharka bardzo szczególnego typu, która przez większość czasu sprawuje swój urząd z krzesła pośrodku kuchni, z pozoru nie zwracając uwagi na to, co się wokół dzieje.
Od czasu do czasu wydaje polecenie. I to dość rzadko, bo przez lata zadbała, żeby podwładni robili wszystko tak, jak ona sobie życzy — albo wcale. Raz czy dwa ceremonialnie wstaje z krzesła i kosztuje czegoś albo dodaje szczyptę soli.
Takie osoby zawsze chętne są do pogawędki z domokrążcami, zielarkami albo krągłymi staruszkami z kotami na ramieniu. Greebo rozsiadł się na ramieniu niani, jak gdyby właśnie zjadł papugę.
— Więc przyjechała pani na Tłuste Porę Obiadową? — spytała pani Pleasant.
— Pomagam przyjaciółce w pewnych sprawach — wyjaśniła niania. — Pyszne są te ciasteczka.
— Bo wie pani, widzę po oczach… — pani Pleasant przysunęła talerz bliżej niani — …że jest pani magicznego usposobienia.
— Widzi pani lepiej niż większość ludzi w tych stronach — przyznała niania Ogg. — A wie pani, bardzo by tym ciasteczkom pomogło, gdyby można je w czymś zamoczyć.
— Może w czymś z bananami?
— Banany byłyby idealne — przyznała zachwycona niania.
Pani Pleasant władczo skinęła ręką na jedną z pomocnic, która rzuciła się do pracy.
Niania siedziała na krześle, machała krótkimi nóżkami i z zaciekawieniem rozglądała się po kuchni. Kilkanaście podkuchennych funkcjonowało zgodnie, jak pluton artylerii kładący zaporę ogniową. Piekły się wielkie ciasta. Nad paleniskiem obracały się całe zwierzęce tusze, a psy robocze galopowały w kołowrotkach. Potężny łysy mężczyzna z długą blizną na twarzy cierpliwie wbijał do kiełbasek patyczki.
Niania nie jadła śniadania. Greebo owszem, ale nie robiło mu to różnicy. Oboje doznawali teraz wyrafinowanej tortury kulinarnej.
I oboje obejrzeli się, by jak zahipnotyzowani obserwować dwie podkuchenne uginające się pod tacą z kanapkami.
— Widzę, że jest pani kobietą spostrzegawczą, pani Ogg — stwierdziła pani Pleasant.
— Tylko odrobinkę — odparła bez namysłu niania.
— Mogłam też zauważyć — dodała pani Pleasant po chwili — że ma pani na ramieniu kota chyba rzadkiej rasy.
— W tym ma pani rację.
— Wiem, że mam rację.
Przed nianią postawiono czubatą szklanicę żółtej piany. Niania przyjrzała się jej w zadumie, po czym spróbowała powrócić do poważniejszych spraw.
— A więc — rzekła — gdzie mogłabym pójść, pani zdaniem, żeby się dowiedzieć, jak odprawiane są czary w…
— Czy ma pani ochotę coś zjeść? — przerwała jej pani Pleasant.
— Co? Też pytanie!
Pani Pleasant przewróciła oczami.
— Ale nie to. Ja bym nie tknęła tych potraw — oświadczyła z goryczą.
Niania skrzywiła się rozczarowana.
— Przecież je pani gotuje — zauważyła.
— Tylko dlatego że mi każą. Stary baron wiedział, co to dobre jedzenie. A to? Dla nich wciąż tylko wieprzowina, wołowina, baranina i inne śmieci. Nigdy nie próbowali nic lepszego. Jedyne zwierzę na czterech nogach, które warto jeść, to aligator. Ale mnie chodzi o prawdziwe jedzenie.
Pani Pleasant rozejrzała się.
— Sara! — krzyknęła.
Jedna z podkuchennych obejrzała się.
— Tak, psze pani?
— Ja i ta dama wychodzimy. Dopilnuj wszystkiego, dobrze?
— Tak, psze pani.
Pani Pleasant wstała i spojrzała znacząco na nianię Ogg.
— Ściany mają uszy — ostrzegła.
— Naprawdę?
— Dlatego pójdziemy na mały spacer.
W Genoi, jak wydawało się teraz niani Ogg, istniały dwa miasta. Jedno białe, pełne nowych domów i pałaców z błękitnymi dachami, a wokół niego i nawet pod nim drugie, stare. Nowemu mogła nie odpowiadać obecność starego, ale bez niego nie bardzo mogłoby sobie poradzić. Ktoś gdzieś zawsze musi się zajmować kuchnią.
Niania Ogg lubiła gotować, pod warunkiem że miała do pomocy ludzi, którzy wykonywali proste zadania w rodzaju siekania jarzyn i zmywania garnków. Zawsze uważała, że z kawałkiem wołowiny potrafi robić takie rzeczy, które wołu nie przyszłyby nawet do głowy. Teraz jednak zrozumiała, że to żadne gotowanie. W każdym razie w porównaniu z gotowaniem w Genoi. Tamto było tylko utrzymywaniem się przy życiu w możliwie przyjemny sposób. Gotowanie gdziekolwiek poza Genoą polegało na podgrzewaniu różnych rzeczy, na przykład kawałków zwierząt, ptaków czy roślin, aż zbrązowiały.
Ale najdziwniejsze było to, że genoańscy kucharze nie mieli niejadalnego, co mogliby ugotować. Przynajmniej nic takiego, co niania Ogg uznałaby za jedzenie. W jej wyobrażeniu jedzenie powinno uciekać na czterech nogach albo na parze nóg i parze skrzydeł. A przynajmniej mieć płetwy. Pomysł jedzenia mającego więcej niż cztery nogi to całkiem inna para… to znaczy kilka par kaloszy.
W Genoi niewiele mieli produktów do gotowania. Dlatego gotowali wszystko. Niania, która nigdy nie słyszała o krabach, langustach ani homarach, miała teraz wrażenie, że mieszkańcy Genoi przeorali dno rzeki i wrzucali do garnka wszystko, co się złapało.
Chodzi o to, że dobra genoańska kucharka potrafiła — ogólnie mówiąc — wycisnąć kilka garści błota, dodać trochę zwiędłych liści, szczyptę czy dwie pokruszonych ziół o nazwach nie do wymówienia i stworzyć potrawę, po której smakosz ronił łzy wdzięczności i przysięgał, że do końca życia będzie lepszym człowiekiem, jeśli tylko dostanie drugi talerz.
Niania Ogg szła za panią Pleasant przez targ. Kucharka zerkała na klatki z wężami i dziwnie wąsate zioła na półkach. Szturchała palcem tace małży, zatrzymywała się, by pogawędzić z nianiokształtnymi damami, które za kilka pensów podawały porcje dziwnych potrawek i skorupiaki w bułce.
Niania czuła się tu znakomicie. Genoa, miasto kucharek, trafiła wreszcie na godny siebie apetyt.
Skończyła talerz jakichś ryb, po czym wymieniła skinienie głowy i uśmiech z drobną staruszką prowadzącą stragan.
— Wszystko było… — zaczęła, zwracając się do pani Pleasant.
Ale pani Pleasant zniknęła.
Ktoś inny rzuciłby się przez tłum, by jej szukać, ale niania Ogg stała w miejscu i zastanawiała się.
Pytałam o czary, pomyślała, a ona doprowadziła mnie tutaj i zniknęła. Pewno przez te ściany z uszami. Więc może resztę mam zrobić sama.
Rozejrzała się. Kawałek za straganami, tuż nad rzeką, stał bardzo stary namiot. Nie było przed nim żadnego szyldu, tylko bulgotał na ogniu kociołek. Od czasu do czasu ktoś podchodził, nalewał sobie miskę zawartości kociołka, po czym rzucał garść monet na tacę przed namiotem.
Niania podeszła wolno i zajrzała do kociołka.
Różne obiekty wypływały w nim na powierzchnię i tonęły znowu. Dominował kolor brązowy. Bąble formowały się, rosły i pękaty z lepkim „blop!”. W tym kociołku mogło dziać się cokolwiek. Mogła zachodzić spontaniczna kreacja życia.
Niania Ogg mogła raz skosztować wszystkiego. Niektóre rzeczy mogła kosztować po kilka tysięcy razy.
Zdjęta chochlę, sięgnęła po miskę i nalała sobie.
Po chwili odsunęła klapę namiotu i zajrzała w czerń wnętrza. Na ziemi siedziała ze skrzyżowanymi nogami jakaś postać; paliła fajkę.
— Mogę wejść? — spytała niania. Postać skinęła głową.
Niania usiadła. Po odpowiednio długiej chwili także sięgnęła po fajkę.
— Pani Pleasant jest pani przyjaciółką, jak się domyślam.
— Zna mnie.
— Aha.
Z zewnątrz dobiegały ciche brzęknięcia — to klienci częstowali się z kociołka.
Błękitny dym kłębił się nad fajką niani Ogg.
— Nie wydaje mi się — zauważyła — by wielu ludzi odchodziło bez płacenia.
— Nie.
Po kolejnej chwili niania Ogg dodała:
— I pewnie niektórzy próbują płacić złotem, klejnotami, pachnącymi olejkami i różnymi takimi?
— Nie.
— Dziwne.
Niania Ogg przez dłuższy czas siedziała w milczeniu. Nasłuchiwała dalekich targowych odgłosów i przywoływała swoją moc.
— Jak się to nazywa?
— Gumbo.
— Dobre.
— Wiem.
— Każdy, kto potrafi tak gotować, potrafi zrobić wszystko. — Niania Ogg skoncentrowała się. — Pani… Gogol. Czekała.
— Prawie wszystko, pani Ogg.
Dwie kobiety spoglądały nawzajem na swe mroczne sylwetki, niczym spiskowcy, którzy przekazali hasło i odzew, a teraz czekają, co będzie dalej.
— Tam, skąd pochodzę, nazywamy to czarownictwem — oświadczyła spokojnie niania Ogg.
— Tam, skąd ja pochodzę, nazywamy to voodoo — odparła pani Gogol.
Pomarszczone czoło niani przecięły dodatkowe zmarszczki.
— Czy to nie te zabawy z lalkami, martwymi ludźmi i takimi rzeczami? — spytała.
— Czy czarownictwo to nie bieganie w kółko bez ubrania i kłucie ludzi szpilkami? — zapytała chłodno pani Gogol.
— Aha — mruknęła niania. — Rozumiem, o co pani chodzi. Poruszyła się niespokojnie. W zasadzie była kobietą prawdomówną.
— Chociaż muszę przyznać… — dodała — …że czasem… może jedna szpilka…
Pani Gogol z powagą kiwnęła głową.
— Zgoda. Czasami… może jeden zombie.
— Ale tylko wtedy, kiedy nie ma innej możliwości.
— Oczywiście. Kiedy nie ma innej możliwości.
— Kiedy… no wie pani… ludzie nie okazują szacunku, na przykład.
— Kiedy dom wymaga malowania.
Niania błysnęła zębem w uśmiechu. Pani Gogol uśmiechnęła się także, przewyższając ją liczbą zębów o czynnik trzydzieści.
— Moje pełne imię brzmi Gytha Ogg — powiedziała niania. — Ludzie nazywają mnie nianią.
— Moje pełne imię brzmi Erzulie Gogol — powiedziała pani Gogol. — Ludzie nazywają mnie panią Gogol.
— Moim zdaniem — rzekła niania — to są obce strony, więc pewnie działa tu inny rodzaj czarów. To rozsądne. Drzewa są inne, ludzie są inni, drinki są inne i mają w środku banana, więc i czary mogą być inne. A potem pomyślałam: Gytho, dziewczyno, nigdy nie jest za późno, żeby się czegoś nauczyć.
— Oczywiście.
— Z tym miastem coś jest nie tak. Wyczułam to, jak tylko postawiłyśmy tu stopę.
Pani Gogol przytaknęła.
Przez dłuższy czas milczały obie; tylko pykały z fajek. A potem na zewnątrz coś brzęknęło i zapadła pełna namysłu cisza.
— Gytho Ogg? — odezwał się ktoś. — Wiem, że tam jesteś. Sylwetka pani Gogol wyjęła z ust fajkę.
— Dobrze — stwierdziła. — Wyrobiony smak. Klapa namiotu odsunęła się na bok.
— Witaj, Esme — powiedziała niania Ogg.
— Pokój temu… namiotowi — rzuciła babcia Weatherwax, wytężając oczy w ciemności.
— Oto pani Gogol — przedstawiła gospodynię niania Ogg. — Jest damą od voodoo. One są w tych stronach czarownicami.
— To nie jedyne czarownice w tych stronach — stwierdziła babcia.
— Na pani Gogol zrobiło wrażenie, że mnie tutaj znalazłaś.
— To było łatwe. Kędy już zauważyłam, że Greebo myje się przed namiotem, reszta to tylko dedukcja.
W mroku niania wyobraziła sobie, że pani Gogol jest stara. Nie spodziewała się zobaczyć — kiedy wyszły przed namiot — przystojnej kobiety w średnim wieku, wyższej od babci Weatherwax. Pani Gogol nosiła ciężkie złote kolczyki, białą bluzkę i szeroką czerwoną spódnicę z falbanami. Niania wyczuwała milczącą dezaprobatę babci — to, co ludzie mówili o kobietach w czerwonych spódnicach, było pewnie jeszcze gorsze niż to, co mówili o tych w czerwonych butach… cokolwiek to było.
Pani Gogol przystanęła i podniosła rękę. Zatrzepotały skrzydła.
Greebo, który ocierał się przymilnie o nogi niani, uniósł głowę i syknął. Na ramieniu pani Gogol wylądował największy i najczarniejszy kogut, jakiego niania widziała. I skierował na nią wzrok tak inteligentny, że po raz pierwszy w życiu widziała taki u ptaka.
— A niech mnie! — powiedziała zaskoczona. — To chyba największy, jakiego widziałam, a oglądałam w życiu ptaszków niemało…
Pani Gogol z dezaprobatą uniosła brew.
— Brakuje jej wychowania — próbowała tłumaczyć babcia.
— Bo przecież mieszkałam zaraz obok kurzej farmy, to chciałam powiedzieć! — oburzyła się niania.
— To jest Legba, mroczny i groźny duch — oznajmiła pani Gogol. Pochyliła się bliżej i dodała, poruszając tylko kącikiem ust: — Tak między nami, to po prostu wielki czarny kogut. Ale wie pani, jak to jest.
— Reklama zawsze popłaca — przyznała niania Ogg. — A to jest Greebo. Tak między nami mówiąc, to potwór z piekła rodem.
— No cóż, jest kotem — odparła łaskawie pani Gogol. — Tego przecież należy oczekiwać.
Kochany Jasonie i wszyscy,
dziwne rzeczy się zdarzają, kiedy się ich człowiek nie spodziewa. Na przykład żeśmy spotkały panią Gogol, która pracuje za kucharkę w dzień i jest wiedźmą Voodoo, ale nie możecie wierzyć w to wszystko o czarnej magii i w ogóle to oszustwo. Ona jest taka sama jak my tylko inna. Chociaż z zombie to prawda, ale nie tak jak myślicie…
Genoa to dziwne miasto, uznała niania. Wystarczyło skręcić z głównej ulicy, przejść kawałek boczną drogą, przekroczyć niewielką furtkę i nagle dookoła były drzewa obwieszone mchem i tymi, no… lamami, a ziemia pod stopami zaczynała się uginać i zmieniała w bagno. Po obu stronach ścieżki lśniły ciemne stawy, w których tu i tam, między liliami, pływały kłody, jakich czarownice jeszcze nie widziały.
— Strasznie wielkie jaszczurki — zdziwiła się niania.
— To aligatory.
— Na bogów! Muszą się dobrze odżywiać.
— O tak.
Domek pani Gogol wyglądał na prostą konstrukcję z drewna wyrzuconego na brzeg rzeki, z dachem pokrytym mchem. Wznosił się nad bagnem na czterech solidnych słupach.
Były tak blisko centrum miasta, że niania słyszała uliczne hałasy i stukanie kopyt, ale sam dom na bagnie spowijała cisza.
— Ludzie tu pani nie nachodzą? — spytała.
— Nie tacy, z którymi nie chcę się widzieć. Liście lilii zakołysały się w najbliższym stawie, a po powierzchni przesunęła się zmarszczka w kształcie litery V.
— Samowystarczalność — stwierdziła z aprobatą babcia Weatherwax. — Zawsze jest bardzo ważna.
Niania przyglądała się gadom badawczo. Próbowały wytrzymać jej spojrzenie, ale zrezygnowały, gdy oczy zaczęty im łzawić.
— Myślę, że przydałaby mi się parka przy domu — powiedziała w zadumie, kiedy zsunęły się pod wodę. — Nasz Jason mógłby wykopać nowy staw, żaden kłopot. Mówiła pani, że co jedzą?
— Wszystko co zechcą.
— Znam żart o alejgatorach — oznajmiła babcia tonem osoby, która wyjawia ważką i uroczystą prawdę.
— Niemożliwe! — zdumiała się niania Ogg. — Nigdy w życiu nie słyszałam, żebyś opowiedziała jakiś dowcip!
— To, że nie opowiadam, nie znaczy jeszcze, że ich nie znam — odparła z godnością babcia. — To jest o takim lwie…
— Mówiłaś, że o aligatorze — przypomniała jej niania.
— O lwie, który wygłaszał mowę. Do wszystkich zwierząt. I była tam jeszcze żaba.
— Nie aligator?
— Alejgator też. I kiedy ten lew skończył, ta żaba… ta żaba kazała alejgatorowi się wynosić.
Spojrzały na nią wyczekująco.
Po chwili niania zwróciła się do pani Gogol.
— Czyli… mieszka tu pani sama, tak? — spytała z zaciekawieniem. — Ani żywej duszy dookoła?
— W pewnym sensie — przyznała pani Gogol.
— Widzicie, tu chodzi o to, że lew kazał… — zaczęła tłumaczyć babcia podniesionym głosem i nagle umilkła.
Drzwi chaty się otworzyły.
Weszła do kolejnej wielkiej kuchni[22]. Dawno temu pracowało tu kilka kucharek. Teraz pomieszczenie przypominało jaskinię; cień okrywał kąty, a wiszące patelnie i tace zmętniały od kurzu. Wielkie stoły zepchnięto pod jedną ścianę i niemal po sufit zastawiono stosami naczyń. Paleniska, dostatecznie wielkie, by zmieścić całe woły i piec dla całych armii, wygasły.
Pośrodku tej szarej pustki ktoś ustawił koło pieca mały stolik. Stał na kwadracie jaskrawego dywanu. W słoju po dżemie tkwiły kwiaty, ułożone prostą metodą chwytania całej ich garści i wtykania do środka.
W efekcie w ogólnym smętku powstał niewielki obszar nieco ckliwej wesołości.
Ella z desperacją przesunęła kilka drobiazgów i znieruchomiała, patrząc na Magrat z przepraszającym, nieco zawstydzonym uśmiechem.
— Głuptas ze mnie — powiedziała. — Pewnie jesteś przyzwyczajona do takich rzeczy.
— Ehm. Tak. Tak, oczywiście. Widuję je bez przerwy — zgodziła się Magrat.
— Po prostu spodziewałam się, że będziesz trochę… starsza? Przecież byłaś na moim chrzcie.
— Co? A tak. Bo widzisz, chodzi o to…
— Ale pewnie możesz wyglądać, jak tylko zechcesz — podpowiedziała Ella.
— Aha… No tak. Tego…
Ella zrobiła zdziwioną minę, jak gdyby próbowała zgadnąć, dlaczego — skoro Magrat mogła wyglądać, jak tylko zechce — zdecydowała się wyglądać jak Magrat.
— No tak… — powiedziała. — I co teraz zrobimy?
— Wspomniałaś o herbacie — przypomniała jej Magrat, by zyskać na czasie.
— Oczywiście.
Ella podeszła do pieca, gdzie poczerniały czajnik wisiał nad czymś, co babcia Weatherwax nazywała ogniem optymistów[23].
— Jak ci na imię? — rzuciła przez ramię.
— Magrat — przedstawiła się Magrat i usiadła.
— To… ładne imię — pochwaliła grzecznie Ella. — Naturalnie znasz moje. Chociaż tak często snuję się jak duch po tej kuchni, że pani Pleasant nazywa mnie Duszkiem. Bez sensu, prawda?
Elluszek bez pieluszek, skojarzyło się Magrat. I ja jestem jej wróżką chrzestną!
— Rzeczywiście, wymaga pracy — przyznała.
— Nie mam serca się z nią sprzeczać. Uważa, że to wesołe imię. Ale moim zdaniem kojarzy się z pieluszkami.
— Nie, tego bym nie powiedziała — zapewniła Magrat. — Hm… A kim jest pani Pleasant?
— Jest kucharką w pałacu. Zagląda czasem, żeby mnie pocieszyć, kiedy one wychodzą…
Ella odwróciła się gwałtownie i podniosła czajnik, jakby to była broń.
— Nie pójdę na bal! — zawołała. — Nie mam zamiaru wychodzić za tego księcia! Rozumiesz?
Słowa padały jak żelazne sztaby.
— Dobrze, dobrze! — zawołała Magrat, zdumiona jej wybuchem.
— Jest wstrętny. Aż ciarki mnie przechodzą — mówiła dalej Ella. — Podobno ma dziwne oczy. I wszyscy wiedzą, co robi nocą.
Wszyscy oprócz mnie, pomyślała Magrat. Nikt nigdy nie uprzedza mnie o takich rzeczach.
— Chyba nietrudno będzie to zorganizować — powiedziała głośno. — Wiesz, zwykle właśnie poślubienie księcia jest trudne.
— Nie dla mnie — westchnęła Duszek. — Wszystko zostało ustalone. Moja druga matka chrzestna twierdzi, że muszę to zrobić. Że to moje przeznaczenie.
— Druga matka chrzestna?
— Wszyscy mają po dwie. Tę dobrą i tę złą. Przecież wiesz… A ty którą jesteś?
Magrat zastanowiła się szybko.
— Tą dobrą — zapewniła. — Oczywiście.
— Zabawne — mruknęła Ella. — Tamta mówiła to samo.
Babcia Weatherwax siedziała w swojej specjalnej pozycji, ze złączonymi kolanami i łokciami przyciśniętymi do boków, by jak najmniejszą powierzchnię siebie narażać na kontakt ze światem zewnętrznym.
— Bogowie, to było pyszne — oświadczyła niania Ogg i wytarła swój talerz czymś, o czym babcia z nadzieją sądziła, że jest chlebem. — Powinnaś skosztować choć kropelkę, Esme.
— Może dolać jeszcze trochę, pani Ogg? — zaproponowała pani Gogol.
— Z przyjemnością, pani Gogol. — Niania szturchnęła babcię pod żebro. — To naprawdę dobre, Esme. Jak potrawka.
Pani Gogol przyjrzała się babci z ukosa.
Wydaje mi się, że pani Weatherwax martwi się nie o jedzenie — stwierdziła. — Myślę, że pani Weatherwax nie odpowiada obsługa.
Cień wyrósł nad nianią Ogg. Szara dłoń zabrała jej talerz.
Babcia Weatherwax odkaszlnęła lekko.
— Nie mam nic przeciwko martwym — zapewnia. — Kilkoro moich najlepszych przyjaciół jest martwych. Po prostu nie wydaje mi się właściwe, żeby martwi chodzili.
Niania Ogg zerknęła na postać, która w tej chwili nalewała jej na talerz trzecią porcję tajemniczej cieczy.
— A co pan o tym sądzi, panie zombie?
— To wspaniałe życie, pani Ogg — odparł zombie.
— No właśnie. Widzisz, Esme? Jemu to nie przeszkadza. Założę się, że to lepsze niż całe dnie spędzać w zamkniętej dusznej trumnie.
Babcia spojrzała na zombie. Przekonała się, że jest — czy też, formalnie rzecz biorąc, był — wysokim, przystojnym mężczyzną. I taki pozostał, tyle że wyglądał, jakby wyszedł z pokoju pełnego pajęczyn.
— Jak masz na imię, martwy człowieku? — zapytała.
— Nazywają mnie Saturday.
— Sobotaszek, co? — domyśliła się niania Ogg.
— Nie. Po prostu Saturday.
Babcia Weatherwax popatrzyła mu w oczy. Były bardziej inteligentne, niż widziała u większości ludzi technicznie wciąż żywych.
Niejasno pamiętała, że aby zmienić martwą osobą w zombie, trzeba było wykonać pewne działania, choć należało to do dziedziny magii, której wolała nie zgłębiać. W każdym razie potrzebne było coś więcej niż tylko rybie wnętrzności i zagraniczne korzonki — osoba musiała chcieć powrócić. Musiała żywić jakieś straszliwe pragnienie, marzenie czy mieć cel, który dawał moc pokonania nawet grobu…
Oczy Saturdaya płonęły.
Podjęła decyzję. Wyciągnęła rękę.
— Miło mi pana poznać, panie Saturday — powiedziała. — I z pewnością będzie mi smakowała ta wspaniała potrawka.
— Nazywa się gumbo — poinformowała ją niania. — I w środku są damskie paluszki.
— Wiem, że damskie paluszki to taka roślina — oświadczyła babcia. — Dziękuję ci uprzejmie, ale nie jestem aż taką ignorantką.
— No dobrze, ale dopilnuj, żeby nalał ci porcję z wężowymi łebkami. Są najlepsze.
— Wężowe łebki? Jaka to roślina?
— Najlepiej, jeśli po prostu zjesz.
Siedziały na werandzie z krzywych desek, na tyłach domku pani Gogol. Wokół rozciągało się bagno. Z każdej gałęzi zwisały brody mchu, wśród liści brzęczały niewidoczne stworzenia, a wszędzie widać było V-kształtne zmarszczki przecinające powierzchnię wody.
Saturday poszedł za dom i wrócił z wędką własnej roboty. Założył przynętę i wystawił wędkę za balustradę. A potem tak jakby się wyłączył — nikt nie jest bardziej cierpliwy niż zombie.
Pani Gogol usiadła wygodnie na bujanym fotelu i zapaliła fajkę.
— Kiedyś było tu wspaniałe miasto — powiedziała.
— A co się z nim stało? — spytała niania Ogg.
Greebo miał spore problemy z kogutem Legbą, Przede wszystkim ptak nie dał się sterroryzować. Greebo potrafił zastraszyć większość istot, jakie chodziły po powierzchni Dysku, nawet stworzenia nominalnie większe i silniejsze od niego. A jednak tutaj jego wielokrotnie sprawdzone metody — ziewnięcie, spojrzenie, a przede wszystkim powolny uśmiech — jakoś nie przynosiły efektów. Legba tylko zadzierał dziób i udawał, że grzebie w ziemi w taki sposób, by jego dwucalowe ostrogi były tym lepiej widoczne.
Pozostawał tylko skok. Działał skutecznie na prawie każdą istotę — niewiele zwierząt potrafiło zachować spokój wobec lecącej do oczu wściekłej, najeżonej pazurami kuli. Jednak w przypadku tego ptaka Greebo podejrzewał, że sam mógłby skończyć jako pokryty sierścią kebab.
Ale sprawa wymagała rozwiązania. Inaczej będą się z niego śmiały całe pokolenia kotów.
Kot i ptak okrążały się na bagnie, a każdy pozornie nie zwracał na tego drugiego najmniejszej uwagi.
Coś pokrzykiwało na drzewach. Tęczowe ptaszki śmigały w powietrzu, ale Greebo tylko zerkał na nie wrogo. Załatwi je później.
Kogut zniknął.
Greebo położył płasko uszy.
Wciąż brzmiały ptasie trele i brzęczały owady, ale to było gdzie indziej. Tutaj panowała cisza — gorąca, mroczna i duszna. A drzewa rosły nagle o wiele bliżej siebie, niż to pamiętał.
Rozejrzał się.
Był na polance. Dookoła zwisały z krzaków albo drzew… różne rzeczy. Kawałki wstążek. Białe kości. Blaszane kubki. Całkiem zwyczajne rzeczy — zwyczajne w każdym innym miejscu.
Pośrodku stało coś podobnego do stracha na wróble: pionowy drąg z poprzecznymi ramionami, na które ktoś naciągnął stary czarny płaszcz. Nad płaszczem, na czubku drąga, tkwił cylinder. A na cylindrze, przyglądając się kotu w zadumie, siedział Legba.
Wietrzyk poruszył dusznym powietrzem i sprawił, że płaszcz zakołysał się lekko.
Greebo przypomniał sobie dzień, kiedy ścigając szczura wbiegł do wiejskiego młyna i nagle odkrył, że to, co wydawało się zwykłym pokojem z dziwacznymi meblami, jest w istocie wielką, potężną maszyną. I jeśli tylko źle postawi łapę, ta maszyna zmiażdży go bez litości.
Powietrze zaskwierczało cicho. Greebo poczuł, że sierść mu się jeży.
Odwrócił się i odszedł z godnością. A kiedy uznał, że oddalił się poza zasięg wzroku, zaczął tak szybko przebierać łapami, że aż ślizgały się po błocie.
Później próbował uśmiechać się trochę do aligatorów, ale bez przekonania.
Na polance płaszcz poruszył się delikatnie raz jeszcze i znieruchomiał. Nie wiadomo dlaczego, było to jeszcze gorsze.
Legba patrzył. Powietrze stawało się ciężkie, jak przed burzą.
— Kiedyś to było wspaniałe miasto. Szczęśliwe. Nikt się nie starał uczynić go szczęśliwym. To się po prostu stało, samo z siebie — mówiła pani Gogol. — Kiedy żył jeszcze baron. Ale go zamordowano.
— Kto to zrobił? — spytała niania Ogg.
— Wszyscy wiedzą, że Duc.
Czarownice spojrzały po sobie nawzajem. Dworskie intrygi w obcych stronach najwyraźniej wyglądały całkiem inaczej.
— Zadukany na śmierć? — zdziwiła się niania.
— To straszne — dodała babcia.
— Duc to tytuł, nie czynność — tłumaczyła cierpliwie pani Gogol. — Baron został otruty. To była straszna noc. A rankiem Duc rządził w pałacu. Potem wyszła ta sprawa z testamentem.
— Proszę nie mówić, zgadnę — przerwała jej babcia. — Na pewno znaleziono testament zapisujący wszystko temu Ducowi. I że atrament jeszcze nie wysechł.
— Skąd pani wie? — zdumiała się pani Gogol.
— Tak mi podpowiada rozsądek — odparła wyniośle babcia.
— Baron miał młodą córkę.
— Pewnie wciąż jeszcze żyje.
— Dużo pani wie, droga pani — przyznała pani Gogol. — Dlaczego więc tak pani sądzi?
— No… — zaczęta babcia.
Chciała powiedzieć: bo tak działają opowieści. Ale przerwała jej niania Ogg.
— Jeśli ten baron był tak wspaniały, jak pani mówi, na pewno miał w mieście wielu przyjaciół. Tak?
— To prawda. Ludzie go lubili.
— Więc gdybym to ja była Dukiem i gdyby moje prawo do tronu opierało się na rozmazanym testamencie i buteleczce atramentu z wyjętym ciągle korkiem, szukałabym sposobu, żeby załatwić tę sprawę bardziej oficjalnie. Ślub z prawdziwą następczynią to najlepsze rozwiązanie. Wtedy można wszystkim zagrać na nosie. A ona pewnie nawet nie wie, kim Duc jest naprawdę, co?
— Istotnie — przyznała pani Gogol. — Duc także ma przyjaciół, a raczej dozorców. Ludzi, którym lepiej się nie narażać. Wychowali ją i nie pozwalają zbyt często wychodzić.
Czarownice zamilkły na chwilę.
Nie, pomyślała babcia. To się nie zgadza. Tak by to wyglądało w książce o historii miasta. Ale to nie jest opowieść.
— Przepraszam, pani Gogol, a skąd pani wzięta się w tej sprawie? — spytała. — Bez urazy, ale wydaje mi się, że tutaj, na bagnach, wszystko jedno, kto rządzi miastem.
Po raz pierwszy odkąd się spotkały, pani Gogol wydała się trochę zakłopotana.
— Baron był moim… bliskim przyjacielem.
— Aha — mruknęła ze zrozumieniem babcia.
— Nie pochwalał zombie, muszę przyznać. Twierdził, że jego zdaniem nie należy zmarłym zakłócać odpoczynku. Ale nie upierał się przy tym. Podczas gdy ten nowy…
— Nie lubi Interesujących Sztuk? — domyśliła się niania.
— Nie, raczej lubi — poprawiła ją babcia. — Na pewno. Nie pani magię, być może, ale jestem pewna, że otacza go sporo czarów.
— Czemu pani tak uważa? — zapytała pani Gogol.
— No cóż — rzekła niania. — Widzimy, że jest pani kobietą mężnego serca i nie godziłaby się pani na to wszystko, gdyby pani nie musiała. Jak podejrzewam, jest wiele sposobów rozwiązywania takich spraw. Myślę, że jeśli pani kogoś nie lubi, to nagle mogą mu odpaść nogi albo tajemnicze węże znajdą się w jego butach…
— Alejgatory pod łóżkiem — dodała babcia.
— Istotnie — przyznała pani Gogol. — Ma osłonę.
— Aha.
— Potężne czary.
— Potężniejsze od pani? — upewniła się babcia. Zapadła długa, kłopotliwa cisza.
— Tak.
— Aha.
— Na razie — dodała pani Gogol.
Znowu umilkły. Żadna czarownica nie lubi się przyznawać do mniej niż niemal absolutnej potęgi, ani nawet słyszeć, jak robi to inna czarownica.
— Czeka pani na właściwy moment, jak przypuszczam — podpowiedziała życzliwie babcia.
— Zbiera pani siły — dodała niania.
— To potężne osłony — wyjaśniła pani Gogol.
Babcia wyprostowała się. Kiedy znów się odezwała, mówiła tonem osoby, która ma kilka pomysłów i chce sprawdzić, co wiedzą inni.
— Jakiego rodzaju? — spytała. — Dokładnie.
Pani Gogol sięgnęła pod poduszkę swojego fotela na biegunach, poszperała trochę i wyjęła fajkę oraz kapciuch z tytoniem. Zapaliła, dmuchnęła dymem w powietrze.
— Często pani ostatnio zagląda w lustro, pani Weatherwax? — zapytała.
Pod babcią krzesło nagle przechyliło się do tyłu. Prawie spadła z werandy w czarną wodę. Kapelusz sfrunął między liście lilii.
Widziała, jak osiada delikatnie na wodzie. Unosił się przez chwilę, a potem…
…został pożarty. Bardzo duży aligator zatrzasnął szczęki i spojrzał na babcię wyzywająco.
Z ulgą stwierdziła, że ma wreszcie powody, by krzyczeć.
— Mój kapelusz! On zjadł mój kapelusz! Ten pani alejgator pożarł mój kapelusz! To był mój kapelusz! Niech mi go odda!
Zerwała z najbliższego drzewa jakieś pnącze i uderzyła nim o wodę.
Niania Ogg cofnęła się.
— Nie rób tego, Esme! Nie powinnaś tego robić! — zawołała nieco drżącym głosem.
Aligator wycofał się do wody.
— Mogę przylać tej bezczelnej jaszczurce, jeśli tylko mam ochotę!
— Oczywiście, możesz. Pewnie że możesz — uspokajała ją niania. — Ale lepiej nie… wężem…
Babcia obejrzała pnącze z bliska. Średniej długości trójpasiasty bagiennik popatrzył na nią wystraszony, rozważył, czy nie ukąsić jej w nos, rozsądnie zrezygnował i bardzo mocno zamknął paszczę w nadziei, że zrozumie, o co mu chodzi. Rozprostowała palce. Wąż spadł na deski i odpełzł pospiesznie.
Pani Gogol nie ruszyła się nawet — dopiero teraz odwróciła się w fotelu. Saturday wciąż cierpliwie obserwował sznurek swojej wędki.
— Saturday, idź i przynieś kapelusz pani — poleciła.
— Tak jest.
Nawet babcia nieco się zawahała.
— Nie może go pani tam posyłać — powiedziała.
— Przecież jest martwy.
— Tak. Ale bycie martwym jest dostatecznie przykre, bez bycia w kawałkach na dodatek. Niech pan nie idzie, panie Saturday.
— Przecież to był pani kapelusz! — przypomniała pani Gogol.
— Tak, ale… — Babcia zająknęła się. — To przecież tylko kapelusz. Dla żadnego kapelusza nie posłałabym nikogo do alejgatorów.
Niania Ogg zrobiła przerażoną minę.
Nikt lepiej od babci Weatherwax nie wiedział, jak ważne są kapelusze. Nie byty tylko nakryciami głowy. Kapelusze definiowały głowę. Określały, kim się jest. Nikt przecież nie słyszał o magu bez szpiczastego kapelusza — a w każdym razie o magu, o którym warto choćby wspomnieć. I już z pewnością nie słyszał o czarownicy. Nawet Magrat miała kapelusz, chociaż rzadko go nosiła, bo jak by wyglądała taka zmokła kura w kapeluszu. Zresztą to bez znaczenia: nie noszenie kapelusza się liczy, ale posiadanie go, co czyni noszenie możliwym. Każdy zawód, każdy fach miał swój kapelusz. Wystarczy zabrać królowi koronę, a zostanie tylko ktoś, kto ma cofnięty podbródek i najlepiej radzi sobie z machaniem do ludzi. Kapelusze mają moc. Są ważne. Ale ludzie także.
Pani Gogol pyknęła z fajki.
— Saturday, idź, przynieś mój najlepszy świąteczny kapelusz — rzuciła.
— Tak, pani Gogol.
Saturday zniknął w chacie i po chwili wrócił z dużym, odrapanym pudłem starannie obwiązanym lianą.
— Nie mogę tego przyjąć — broniła się babcia. — To przecież pani najlepszy kapelusz.
— Owszem, może pani — zapewniła pani Gogol. — Mam jeszcze inny. Tak, mam inny kapelusz.
Babcia ostrożnie odłożyła pudło na bok.
— Mam wrażenie, pani Gogol — powiedziała — że nie do końca jest pani tym, kim się wydaje.
— Ależ jestem, pani Weatherwax. Nigdy nie byłam nikim innym. Tak jak pani.
— Pani nas tu sprowadziła?
— Nie. Same się sprowadziłyście. Z wolnej i nieprzymuszonej woli. Żeby komuś pomóc, prawda? Postanowiłyście to zrobić, prawda? Nikt was do niczego nie zmuszał, prawda? Oprócz was.
— Tutaj ma rację — zgodziła się niania. — Wyczułybyśmy coś, gdyby działała na nas magia.
— To prawda — przyznała babcia. — Nikt nas nie zmuszał, tylko my same. Jaką grę pani prowadzi, pani Gogol?
— Nie prowadzę żadnej gry, pani Weatherwax. Chcę tylko odebrać to, co moje. Chcę sprawiedliwości. I chcę ją powstrzymać.
— Jąkają? — spytała niania Ogg.
Twarz babci zmieniła się w nieruchomą maskę.
— Ją, która stoi za tym wszystkim — wyjaśniła pani Gogol. — Duć ma mózg jak krewetka, pani Ogg. Chodzi mi o nią. O nią, z tą jej magią luster. O nią, która lubi kierować. O nią, która wszystkim rządzi. O nią, która majstruje przy przeznaczeniu. O nią, o której pani Weatherwax wie wszystko.
Niania Ogg nie zrozumiała.
— O czym ona mówi, Esme?
Babcia wymamrotała coś pod nosem.
— Co? — spytała niania. — Nie dosłyszałam.
Babcia Weatherwax uniosła głowę. Twarz miała czerwoną ze złości.
— Ona mówi o mojej siostrze, Gytho! Jasne? Usłyszałaś? Rozumiesz? Słyszysz? Moja siostra! Mam jeszcze raz powtórzyć? Chcesz wiedzieć, o kim ona mówi? Mam ci to może zapisać? Moja siostra! O niej! O mojej siostrze!
— Są siostrami? — spytała Magrat. Herbata całkiem jej wystygła.
— Nie wiem — odparła Ella. — Wyglądają… podobnie. Zwykle trzymają się razem, ale czuję, jak mnie obserwują. Bardzo dobrze umieją obserwować.
— I każą ci wykonywać wszystkie obowiązki?
— No… Właściwie to gotuję tylko dla siebie i dochodzącej służby — wyjaśniła Ella. — A sprzątanie i pranie wcale mi tak bardzo nie przeszkadza.
— Czyli one gotują dla siebie?
— Chyba nie. Chodzą po domu nocą, kiedy już się położę. Matka chrzestna Lilith powtarza, że muszę być dla nich dobra i litować się nad nimi, bo nie potrafią mówić. I mam zawsze pilnować, żeby w spiżarni było dużo sera.
— Jedzą tylko ser? — zdziwiła się Magrat.
— Nie sądzę.
— Wydawałoby się, że w takim starym domu myszy i szczury na pewno się do niego dobiorą.
— A wiesz, to zabawne — powiedziała Ella. — Nigdy jeszcze nie widziałam w tym domu myszy.
Magrat zadrżała. Czuła się obserwowana.
— Dlaczego po prostu sobie nie pójdziesz? Ja bym poszła.
— Dokąd? Zresztą i tak by mnie znalazły. Albo posłały za mną woźniców i służących.
— To okropne!
— Na pewno uważają, że prędzej czy później wyjdę za kogokolwiek, byle tylko uciec od tego prania — stwierdziła Ella. — Chociaż nie sądzę, żeby ubrania księcia byty prane — dodała z goryczą. — Raczej je palą.
— Pragniesz sama dojść do czegoś w życiu — oznajmiła Magrat, żeby podtrzymać dziewczynę na duchu. — Chcesz być kobietą samodzielną. Wyemancypowaną.
— Nie wydaje mi się, żebym tego właśnie chciała — odparła Ella ostrożnie, na wypadek gdyby urażenie wróżki chrzestnej było grzechem.
— Ależ chcesz — zapewniła Magrat.
— Naprawdę?
— Tak.
— Aha.
— Jeśli nie masz ochoty, za nikogo nie musisz wychodzić. Ella wyprostowała się.
— Jak jesteś potężna? — spytała.
— Ee… no cóż… przypuszczam…
— Wczoraj przynieśli suknię — poinformowała Ella. — Czeka w dużym pokoju od frontu, na stojaku, żeby się nie pogniotła. Żeby była idealna. I specjalnie wyczyścili karocę. Wynajęli też dodatkowych służących.
— Tak, ale może…
— Myślę, że będę musiała wyjść za kogoś, chociaż wcale nie mam ochoty — powiedziała Ella.
Babcia Weatherwax krążyła po werandzie. Cała chata drżała od jej kroków. Zmarszczki rozbiegały się po wodzie.
— Oczywiście, że jej nie pamiętasz! — krzyknęła. — Kiedy miała trzynaście lat, nasza mama wyrzuciła ją z domu. Obie wtedy byłyśmy małe. Ale pamiętam awantury! Słyszałam je, leżąc w łóżku. Ona była rozwiązła!
— Kiedy byłyśmy młode, zawsze mówiłaś, że to ja jestem rozwiązła. Babcia zawahała się i na moment zgubiła wątek. Potem z irytacją machnęła ręką.
— Bo byłaś, oczywiście — stwierdziła lekceważąco. — Ale nie używałaś do tego czarów, prawda?
— Nie musiałam — stwierdziła z dumą niania. — Zwykle całkiem wystarczała sukienka zsuwająca się z ramienia.
— Z ramienia i na trawę, o ile sobie przypominam — rzekła babcia. — Ale ona korzystała z czarów. I to nie ze zwykłej magii. Tak, była uparta.
Niania już chciała powiedzieć: Co? To znaczy nie taka zgodna i skromna jak ty, Esme? Ale się powstrzymała. Nie należy bawić się zapałkami w fabryce sztucznych ogni.
— Ojcowie młodych ludzi przychodzili się skarżyć — przypomniała sobie babcia.
— Na mnie nigdy nie przychodzili się skarżyć — pochwaliła się niania.
— I stale oglądała się w lustrach. Zarozumiała jak kot, taka była. Wolała patrzeć w lustro niż przez okno.
— Jak miała na imię?
— Lily.
— Ładne imię — przyznała niania.
— Nie tak każe się teraz nazywać — wtrąciła pani Gogol.
— Pewnie że nie!
— I to ona tak jakby rządzi w mieście? — spytała niania.
— Despotyczna też była!
— Ale po co w ogóle chce rządzić miastem? — nie rozumiała niania.
— Ma plany — wyjaśniła pani Gogol.
— A próżna… Strasznie próżna — mówiła babcia, zwracając się najwyraźniej do świata jako takiego.
— Wiedziałaś, że jest tutaj?
— Miałam przeczucie. Lustra!
— Lustrzana magia nie jest taka zła — zaprotestowała niania. — Różne rzeczy robiłam kiedyś z lustrami. Można się nieźle zabawić.
— Ona nie używa jednego lustra — poinformowała pani Gogol.
— Och…
— Używa dwóch.
— Och… To co innego.
Babcia spojrzała w wodę. Jej własna twarz spoglądała na nią z głębiny.
W każdym razie miała nadzieję, że to jej własna twarz.
— Czułam, że obserwuje nas przez całą drogę — powiedziała. — Wtedy jest najszczęśliwsza: wewnątrz luster. Wewnątrz luster i wciągając ludzi w opowieści.
Dźgnęła odbicie patykiem.
— Patrzyła nawet na mnie w domu Dezyderaty, tuż przed przyjściem Magrat. Nie jest przyjemnie zobaczyć we własnym odbiciu kogoś innego…
Urwała na moment.
— A właściwie gdzie jest Magrat? — zainteresowała się nagle.
— Poszła gdzieś matkować i wróżkować — odparła niania. — Mówiła, że nie potrzebuje pomocy.
Magrat była zirytowana. Była też przestraszona, co irytowało ją jeszcze bardziej. Ludzie ciężko znosili irytację Magrat. Przypominała atak mokrej chusteczki.
— Masz na to moje słowo — powiedziała. — Jeśli nie chcesz, nie musisz iść na ten bal.
— Nie zdołasz ich powstrzymać — odparta smętnie Ella. — Wiem, jak odbywa się wszystko w tym mieście.
— Słuchaj, powiedziałam przecież, że nie musisz nigdzie chodzić!
Magrat zastanowiła się.
— Nie ma w Genoi kogoś, za kogo chciałabyś wyjść zamiast za księcia? — spytała.
— Nie. Prawie nikogo nie znam. Nie mam okazji.
— Dobrze. To ułatwia sprawę. Proponuję, żeby cię stąd wyprowadzić i… i zabrać gdzie indziej.
— Nie ma żadnego gdzie indziej. Przecież mówiłam. Są tylko bagna. Raz czy dwa próbowałam, a one wysłały za mną woźniców. Byli całkiem mili… woźnice, znaczy. Po prostu się bali. Wszyscy się boją. Myślę, że nawet siostry się boją.
Magrat rozejrzała się, czujnie badając wzrokiem cienie.
— Czego? — zapytała.
— Podobno ludzie znikają. Kiedy rozzłoszczą Duca, coś się z nimi dzieje. Wszyscy w Genoi są bardzo uprzejmi — stwierdziła Ella kwaśnym tonem. — Nikt nie kradnie, nikt nie podnosi głosu i nikt nocą nie wychodzi z domu, chyba że w Tłusty Wtorek. — Westchnęła. — O, tam bym chciała pójść. Na karnawał. Zawsze każą mi tu zostać… Ale słyszę jak sunie przez, miasto, i myślę wtedy, taka powinna być Genoa. Nie paru ludzi tańczących na ulicach, ale wszyscy tańczący na ulicach.
Magrat otrząsnęła się. Nagle uświadomiła sobie, że jest bardzo daleko od domu.
— Myślę, że chyba przyda mi się jakaś pomoc — rzekła.
— Masz różdżkę — przypomniała Ella.
— Są takie chwile, że potrzebne jest coś więcej niż tylko różdżka — wyjaśniła Magrat. Wstała. — Ale powiem ci jedno — dodała jeszcze. — Nie podoba mi się ten dom. Nie podoba mi się to miasto. Elluszku?
— Tak?
— Nie pojedziesz na bal. Dopilnuję tego… Obejrzała się.
— Mówiłam. — Ella spuściła głowę. — Nawet się ich nie słyszy.
Jedna z sióstr stała na szczycie schodów. Jej nieruchome spojrzenie spoczywało na Magrat.
Podobno każdy człowiek ma cechy jakiegoś zwierzęcia. Magrat prawdopodobnie była bezpośrednio złączona psychicznie z jakimś zwierzątkiem futerkowym. Teraz ogarnęła ją groza przejmująca wszystkie małe gryzonie w obliczu patrzącej nieruchomo śmierci. To straszne spojrzenie modulowało wszelkie typy przekazu: bezsens ucieczki, głupota oporu, nieuchronność zguby…
Wiedziała, że nic nie może zrobić. Nie panowała nad własnymi nogami, całkiem jakby rozkazy płynęły z tym wzrokiem do rdzenia kręgowego. Wrażenie bezradności napełniało niemal spokojem…
— Pokój temu domowi.
Siostra odwróciła się o wiele szybciej, niż byłoby to możliwe dla kogokolwiek z ludzi.
Babcia Weatherwax otworzyła drzwi.
— Alem zmęczona! — huknęła. — I laboga!
— O tak — poparła ją niania Ogg, wchodząc do środka. — Laboga też.
— Jesteśmy dwiema żebraczkami — wyjaśniła babcia, zbliżając się do Magrat.
— Chodzimy od domu do domu — dodała niania Ogg. — W żadnym razie nie przyszłyśmy prosto tutaj.
Obie chwyciły Magrat pod łokcie i uniosły nad podłogą.
Babcia obejrzała się jeszcze.
— A co z tobą, panienko?
Ella pokręciła głową, nie podnosząc wzroku.
— Nie — odparła. — Nie mogę odejść. Babcia zmrużyła oczy.
— Chyba nie — zgodziła się. — Wszyscy mamy swoją drogę do przejścia, a przynajmniej tak ludzie mówią, chociaż nie ja. Chodźmy, Gytho.
— Właśnie wychodzimy! — oznajmiła radośnie niania Ogg.
Odwróciły się.
Druga siostra stanęła w progu.
— O bogowie! — westchnęła niania. — Nawet nie zauważyłam, że się rusza.
— Właśnie wychodziłyśmy — powiedziała głośno babcia Weatherwax. — Jeśli to nie przeszkadza szanownej pani.
Zmierzyły się wzrokiem.
Powietrze zaiskrzyło.
— Kiedy powiem: teraz, Gytho… — rzuciła babcia przez zaciśnięte zęby.
— Słyszę — mruknęła niania.
Babcia sięgnęła ręką za plecy i znalazła imbryk, z którego przed chwilą korzystała Magrat. Zważyła go w dłoni. Poruszała się wolno i delikatnie.
— Gotowa, Gytho?
— Czekam, Esme.
— Teraz!
Babcia cisnęła imbryk w powietrze. Głowy obu sióstr skierowały się ku niemu.
Niania wyprowadziła potykającą się Magrat. Babcia zatrzasnęła drzwi w chwili, gdy bliższa z sióstr skoczyła ku nim z otwartymi ustami, za późno.
— Zostawiłyśmy tam dziewczynę! — zawołała niania, kiedy biegły alejką.
— One jej pilnują — odparła babcia. — Nie zrobią jej krzywdy.
— U nikogo jeszcze nie widziałam takich zębów.
— To dlatego że one nie są kimś. To węże. Dotarły do względnego bezpieczeństwa ulicy i zdyszane oparły się o mur.
— Węże? — wysapała niania. Magrat otworzyła oczy.
— To dzieło Lily — wyjaśniła babcia. — Pamiętam, dobra była w takich przemianach.
— Naprawdę węże?
— Tak — zapewniła ponuro babcia. — Lily łatwo znajduje przyjaciół.
— Niech mnie! Ja bym tak nie umiała.
— Dawniej ona też nie potrafiła, w każdym razie nie na dłużej niż kilka sekund. Oto do czego prowadzi używanie luster.
— Ja… Ja… — wyjąkała Magrat.
— Ty jesteś bezpieczna — uspokoiła ją niania. Zerknęła na Esme Weatherwax. — Nie powinnyśmy zostawiać tam dziewczyny, cokolwiek byś mówiła. W domu, gdzie węże chodzą i myślą, że są ludźmi.
— Jest jeszcze gorzej. One chodzą i myślą, że są wężami.
— Wszystko jedno. Ty nigdy czegoś takiego nie robiłaś. Najgorsze twoje wyczyny to sprawić, że ludziom trochę się mieszało, kim są.
— No bo ja jestem tą dobrą — mruknęła z goryczą babcia. Magrat zadygotała.
— Spróbujemy ją wydostać? — zaproponowała niania.
— Jeszcze nie. Kiedy nadejdzie właściwy moment — odparła babcia. — Słyszysz mnie, Magrat?
— Tak, babciu — szepnęła Magrat.
— Musimy znaleźć jakieś spokojne miejsce i pogadać. O opowieściach.
— Co z opowieściami? — zdziwiła się Magrat.
— Lily je wykorzystuje. Nie widzisz tego? Przecież to się czuje w całym kraju. Opowieści zbierają się w tej okolicy, ponieważ tutaj znajdują ujście. Ona je żywi. Posłuchaj uważnie: ona nie chce, żeby ta twoja Ella wyszła za tego Duca z powodu polityki czy czego tam jeszcze. To tylko… pretekst. Ale nie prawdziwy powód. Chce, żeby dziewczyna poślubiła księcia, bo tego wymaga opowieść.
— A co ona z tego ma? — zainteresowała się niania.
— W samym środku ich wszystkich tkwi dobra wróżka albo zła wiedźma… pamiętasz? Tam właśnie ustawia się Lily, Jak…jak… — Urwała, szukając właściwego słowa. — Pamiętasz, jak w zeszłym roku do Lancre przyjechał cyrk?
— Pamiętam! — zawołała niania. — Dziewczyny w obcisłych kostiumach z cekinami i tacy dwaj, co wlewali sobie farbę do spodni. Obiecali, że będą słonie, ale nie było ani jednego. Na afiszach namalowali słonie. Wydałam całe dwa pensy i nie zobaczyłam ani jednego sio…
— Tak, ale chodzi mi o coś innego — przerwała jej babcia, kiedy maszerowały szybko ulicą. — Był tam w środku taki człowiek. Pamiętasz? Z wąsem i w wielkim kapeluszu?
— On? Ale on nic ciekawego nie robił. Stal w środku namiotu i od czasu do czasu strzelał z bata, a wszystko inne działo się dookoła.
— Właśnie dlatego był tam najważniejszy — wyjaśniła babcia. — Wszystkie te rzeczy, dziejące się dookoła, czyniły go ważnym.
— Czym Lily żywi opowieści? — spytała Magrat.
— Ludźmi — stwierdziła babcia. I zmarszczyła czoło. — Opowieści! — zawołała. — No tak; będziemy musiały się zastanowić…
Zielonkawy zmierzch otulił miasto. Mgły unosiły się znad bagien.
Na ulicach płonęły pochodnie. Po dziedzińcach przesuwały się niewyraźne sylwetki, ściągając osłony z platform. W ciemności błyszczały cekiny i pobrzękiwały dzwonki.
Przez cały rok mieszkańcy Genoi byli uprzejmi i spokojni. Ale historia zawsze dawała uciśnionym jedną noc w roku — niezależnie od kalendarza — by na pewien czas przywrócić równowagę świata. Ta noc może się nazywać Świętem Błaznów albo Nocą Malowanego Króla. Albo, na przykład, Samedi Nuit Mort, kiedy nawet ci, na których spoczywają najtrudniejsze, najbardziej odpowiedzialne zadania, mogą o nich zapomnieć i rzucić się w wir zabawy.
W każdym razie większość.
Woźnice i stajenni siedzieli w swojej budce przy wybiegu przed stajniami, jedli kolację i narzekali, że muszą pracować w Noc Umarłych. Wypełniali także uświęcone tradycją, związane z tym rytuały, polegające głównie na porównywaniu, co też żony im dzisiaj zapakowały, oraz zazdroszczeniu kolegom, o których żony wyraźnie dbały lepiej.
Główny stajenny ostrożnie uniósł górną kromkę.
— Mam kurzą szyję i pikle — oświadczył. — Czy ktoś ma ser? Drugi woźnica sprawdził w swoim pudełku.
— Znowu gotowany bekon — poskarżył się. — Stale mi daje bekon. Wie przecież, że go nie lubię. I nawet nie odcięła tłuszczu.
— Taki gruby biały tłuszcz? — upewnił się pierwszy woźnica.
— Tak. Okropność. To ma być jedzenie na świąteczny wieczór?
— Zamienię się na sałatę i pomidora.
— Wchodzę. A co ty dostałeś, Jimmy?
Podstajenny nieśmiało rozpakował idealne zawiniątko. Wewnątrz były cztery kanapki z odciętą skórką. I gałązka zielonej pietruszki. I nawet serwetka.
— Wędzony łosoś i serek śmietankowy — powiedział.
— I kawałek weselnego ciasta — zauważył pierwszy woźnica. — Jeszcze go nie zjedliście?
— Robimy to co wieczór — zapewnił podstajenny. Budka zatrzęsła się od śmiechu. Powszechnie wiadomo, że każda niewinna uwaga wygłoszona przez dowolnego nowożeńca w dowolnej grupie roboczej natychmiast powoduje rubaszne żarty jego starszych i bardziej cynicznych kolegów. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy wszyscy zainteresowani mają po dziewięć odnóży i żyją na dnie oceanu amoniaku na ogromnej i mroźnej planecie. To po prostu jedna z tych rzeczy.
— Korzystaj, póki możesz — poradził smętnie drugi woźnica, kiedy już się uspokoili. — Zawsze zaczyna się od całusów, ciasta i odcinania skórek, a zanim się obejrzysz, masz tylko zimny jęzor, ciche dni i wałek na powitanie.
— Moim zdaniem — wtrącił pierwszy woźnica — wszystko zależy od…
Ktoś zastukał do drzwi.
Podstajenny, jako najmłodszy, wstał i otworzył.
— To jakaś staruszka — poinformował kolegów. — Czego chcesz, staruszko?
— Napijecie się? — zaproponowała niania Ogg.
Pokazała dzban, nad którym unosiła się mgiełka parującego alkoholu, i dmuchnęła w papierową świstawkę.
— Co? — zdziwił się stajenny.
— Wstyd, chłopaki, pracować akurat dzisiaj. Przecież to święto! Juhuu!
— Co się tu dzieje? — zapytał surowo najstarszy woźnica i wkroczył w obłok alkoholu. — Bogowie! Co to jest?
— Pachnie jak rum, panie Travis.
Najstarszy woźnica zawahał się. Z ulicy dobiegały śmiechy i muzyka — ruszył już pierwszy korowód. Sztuczne ognie strzelały na niebie. Nie była to noc, którą należało spędzać bez kropelki alkoholu.
— Jaka miła starsza dama — powiedział. Niania Ogg pomachała dzbanem.
— W górę oczy! — zawołała. — Na dno!
Coś, co można by nazwać klasyczną czarownicą, występuje w dwóch zasadniczych odmianach: wyrafinowanej i prostej. Inaczej mówiąc, czarownice dzielą się na takie, które mają pokój pełen insygniów swego zawodu, i takie, które nie mają. Magrat z upodobania należała do tej pierwszej odmiany. Takie na przykład magiczne noże. Posiadała pełną kolekcję magicznych noży z odpowiednimi kolorowymi rękojeściami i skomplikowanymi runami na klingach.
Dopiero wiele lat instrukcji babci Weatherwax przekonało Magrat, że zwykły kuchenny nóż do chleba jest o wiele lepszy od większości ozdobnych noży magicznych. Nie tylko potrafi zrobić wszystko, co tamte, ale jeszcze można nim kroić chleb.
W każdej kuchni leży jeden starożytny nóż z rękojeścią całkiem wytartą i ostrzem wygiętym jak banan, ale nie wiadomo dlaczego jest tak ostry, że sięganie nocą do szuflady przypomina raczej wyławianie jabłek z basenu pełnego piranii.
Taki właśnie nóż Magrat zatknęła za pasek. W tej chwili znajdowała się trzydzieści stóp nad ziemią. Jedną ręką ściskała miotłę, a drugą trzymała się rynny. Nogi zwisały jej w powietrzu. Włamania powinny być łatwe, kiedy ma się miotłę — ale jakoś się to nie sprawdzało.
Wreszcie sięgnęła nogami do rynny i mocno objęła wygodnego gargulca. Wsunęła nóż między dwa skrzydła okna i podważyła zapadkę. Po kilku stęknięciach znalazła się wewnątrz. Zdyszana, oparła się o ścianę. Niebieskie światełka pływały jej pod powiekami niczym odbicie fajerwerków rozjaśniających nocne niebo.
Babcia wciąż ją pytała, czy naprawdę chce to zrobić. A Magrat ze zdumieniem odkryła, że bardzo chce. Nawet jeśli te wężowe kobiety miałyby włóczyć się po domu. Być czarownicą oznaczało czasem konieczność udawania się do miejsc, gdzie człowiek nie miał ochoty trafić.
Otworzyła oczy.
Pośrodku pokoju, na krawieckim manekinie wisiała suknia.
Klatchiańska świeca wybuchła nad Genoą. Zielone i czerwone gwiazdy rozprysnęły się w aksamitnej ciemności, ukazując Magrat roziskrzone klejnoty i jedwabie.
Nigdy jeszcze nie widziała niczego tak pięknego.
Na palcach ruszyła przed siebie. W gardle jej zaschło.
Ciepłe mgły kłębiły się nad bagnem.
Pani Gogol zamieszała w kociołku.
— Co robią? — zapytał Saturday.
— Powstrzymują opowieść — odparła. — A może nie…
Wstała.
— Tak czy inaczej, nadeszła nasza chwila. Idziemy na polanę.
Spojrzała na Saturdaya.
— Boisz się?
— Ja… Wiem, co się stanie potem — rzekł zombie. — Nawet jeśli zwyciężymy.
— Oboje wiemy. Ale mieliśmy dwanaście lat.
— Tak. Mieliśmy dwanaście lat.
— I Ella będzie rządziła miastem.
— Tak.
Stosunki między nianią Ogg i mężczyznami w budce były coraz cieplejsze. Jak sama by to określiła, niczym maison en flambe.
Podstajenny uśmiechnął się niewyraźnie do ściany i upadł na twarz.
— Tassy to ssą ci młodzdzi — stwierdził starszy woźnica, próbując wyłowić z kufla swoją perukę. — Nie potra… trafią uczczymać dryn… drun… rumu.
— To co? Klin klinem, panie Travis? — zaproponowała niania Ogg i nalała mu jeszcze. — Czy może w tych stronach mówi się „aligatora aligatorem”?
— Myślę — odezwał się starszy stajenny — że czebba szygotować kartę… kratę… powóz, co?
— Wystarczy czasu na jeszcze jeden tyczek.
— Badzo lasskawa — uznał stajenny. — Baadzo łaskawa pani, droga pani Goo…
Magrat marzyła o takich sukniach. W snach przed świtem tańczyła z książętami. Nie takimi nieśmiałymi, zapracowanymi książętami jak Verence w Lancre, ale prawdziwymi, o krystalicznie błękitnych oczach i białych zębach. I nosiła suknie takie jak ta. A one na nią pasowały.
Patrzyła na bufiaste rękawy, na haftowany stan, na piękną białą koronkę. Ta suknia była nieskończenie odległa od jej… hm… niania Ogg nazywała je „magratami”, ale to przecież były spodnie. Bardzo praktyczne.
Tak jakby praktyczność miała jakiekolwiek znaczenie.
Przyglądała się bardzo długo.
A potem, ze łzami, które spływały jej po twarzy i zmieniały kolor, odbijając światło sztucznych ogni, chwyciła nóż i zaczęła ciąć suknię na bardzo małe kawałeczki.
Głowa starszego woźnicy opadła miękko na jego kanapki. Niania Ogg wstała nieco chwiejnie. Wsunęła uśpionemu podstajennemu pod głowę perukę, gdyż była kobietą o dobrym sercu. Po czym wyszła w mrok nocy.
Jakaś postać przesuwała się pod ścianą.
— Magrat? — szepnęła niania.
— Niania?
— Zajęłaś się suknią?
— Dopilnowałaś woźniców?
— Dobrze — rzekła babcia Weatherwax, wynurzając się z cienia. — Pozostała więc tylko karoca.
Skradając się teatralnie, podbiegła do wozowni i otworzyła wrota. Zgrzytnęły głośno o bruk.
— Pssst! — syknęła niania.
Na półce znalazły ogarek i zapałki. Magrat zapaliła knot.
Karoca błysnęła jak bombka choinkowa.
Była niezwykle ozdobna, jak gdyby ktoś wziął całkiem zwyczajny powóz i szaleńczo nad nim pracował, dodając wszędzie rzeźbienia i złotą farbę.
Babcia Weatherwax obeszła ją dookoła.
— Trochę krzykliwa — stwierdziła.
— Aż żal ją rozbijać — westchnęła smętnie niania. Podwinęła rękawy, a po namyśle wsunęła skraj spódnicy za reformy.
— Gdzieś tu musi być młot — mruknęła, sprawdzając długie ławy pod ścianami.
— Nie! Narobisz za dużo hałasu — szepnęła Magrat. — Zaczekaj chwilę…
Wyjęła zza pasa wzgardzoną różdżkę, ścisnęła mocno i machnęła na karocę.
Poczuły ostry podmuch.
— A niech mnie — powiedziała z podziwem niania Ogg. — W życiu bym na to nie wpadła.
Na podłodze leżała duża pomarańczowa dynia.
— To drobiazg — odparła Magrat, ryzykując nutę dumy w głosie.
— Ha! Ta karoca już nigdzie nie pojedzie.
— Zaraz… A możesz zmienić też konie? — spytała babcia.
Magrat pokręciła głową.
— Tego… Myślę, że to by było zbyt okrutne.
— Masz rację — zgodziła się babcia. — Masz rację. Nie ma usprawiedliwienia dla okrucieństwa wobec głupich zwierzaków.
Dwa ogiery z końską ciekawością obserwowały, jak otwiera wrota.
— Biegnijcie — powiedziała. — Gdzieś tam czekają rozległe, zielone pola. — Zerknęła na Magrat. — Zostałyście e-koń-cypowane.
Nie wywarło to na nich wrażenia.
Babcia westchnęła. Wspięła się na drewnianą ściankę rozdzielającą boksy, wyciągnęła obie ręce, złapała w każdą po końskim uchu i przyciągnęła je do poziomu swoich ust.
Szepnęła coś.
Ogiery odwróciły głowy i spojrzały sobie w oczy.
Potem spojrzały na babcię.
Uśmiechnęła się tylko i skinęła głową.
Wtedy…
Nie jest możliwe, by koń ze stojącego startu ruszył od razu galopem, ale im prawie się udało.
— Co im powiedziałaś, na miłość bogów? — spytała Magrat.
— Mistyczne zaklęcie jeźdźców — odparła babcia. — Przekazywane z pokolenia na pokolenie aż do Jasona Gythy, który przekazał je mnie. Działa za każdym razem.
— Powiedział ci? — nie dowierzała niania.
— Tak.
— Jak to? Całe?
— Tak — potwierdziła z dumą babcia.
Magrat wsunęła różdżkę za pasek. Kiedy to robiła, na podłogę wysunął się kwadrat białego materiału. Klejnoty i jedwab błysnęły w blasku świecy, gdy schyliła się szybko. Jednak niewiele mogło ujść uwagi babci Weatherwax.
Westchnęła.
— Magrat Garlick… — zaczęła.
— Tak — przyznała pokornie Magrat. — Tak, wiem. Jestem zmokłą kurą.
Niania pocieszająco klepnęła ją w ramię.
— Nic nie szkodzi — powiedziała. — Dziś w nocy wykonałyśmy dobrą robotę. Ta Ella ma szansę pojechać na bal, tak jak ja…jak ja zostać królową.
— Nie ma sukni, nie ma woźniców, nie ma koni i nie ma karocy — wyliczyła babcia. — Chciałabym zobaczyć, jak ona z tego wybrnie. Opowieści? Cha, cha.
— I co będziemy teraz robić? — spytała Magrat, kiedy wysunęły się na dziedziniec.
— Przecież jest Tłusta Pora Obiadowa! — zawołała niania. — Świnie na ogień!
Greebo wynurzył się z mroku i otarł ojej nogi.
— Myślałam, że Lily próbuje z tym skończyć — powiedziała Magrat.
— Równie dobrze mogłaby łyżką powstrzymywać powódź — odparła niania. — Poszalejemy!
— Nie popieram tańców na ulicy — oświadczyła babcia. — Ile rumu wypiłaś, Gytho?
— Daj spokój, Esme. Mówią, że jeśli nie potrafisz się bawić w Genoi, to pewnie jesteś trupem. — Niania przypomniała sobie Saturdaya. — A prawdopodobnie można się spokojnie zabawić nawet wtedy.
— Czy nie powinnyśmy zostać tutaj? — zaproponowała Magrat. — Dla pewności.
Babcia Weatherwax zawahała się.
— O czym ty myślisz, Esme? — spytała niania Ogg. — Myślisz, że poślą ją na bal w dyni? I pewnie jeszcze zaprzęgniętej w parę myszy? Hę, hę, hę…
Przez myśli babci przemknęło wspomnienie o wężowych kobietach. Zawahała się. Ale przecież miały za sobą męczący dzień. A kiedy się dobrze zastanowić, to przecież śmieszne…
— No dobrze — ustąpiła. — Ale poszalenie absolutnie nie wchodzi w grę. Zrozumiano?
— Tam są tańce — stwierdziła niania.
— I pewnie drinki z bananami — dodała Magrat.
— Istnieje taka szansa. Jedna na milion, owszem — przyznała radośnie niania.
Lilith de Tempscire uśmiechnęła się do siebie w podwójnym zwierciadle.
— Alem przerażona — powiedziała głośno. — Nie ma karocy, nie ma sukni, nie ma koni. Co ma począć biedna matka chrzestna? Alem przerażona. I prawdopodobnie jeszcze laboga.
Otworzyła niewielki skórzany futerał, w jakim muzyk mógłby przechowywać swój najlepszy flet.
W futerale leżała różdżka, identyczna z tą, jaką nosiła Magrat. Lilith wyjęła ją i przekręciła, przesuwając złote i srebrne pierścienie na nowe pozycje.
Szczękały jak najpaskudniejszy mechanizm pump-action.
— A mnie biednej została tylko dynia…
Różnica między obiektami świadomymi i nieświadomymi polega na tym, że chociaż trudno jest przemienić te pierwsze, nie jest to całkiem niemożliwe. To tylko kwestia zmiany psychicznego kanału. Za to obiekty pozbawione świadomości, jak na przykład dynia — a trudno wyobrazić sobie coś mniej świadomego od dyni — nie mogły być przemienione żadną magią prócz czarodzicielstwa.
Chyba że molekuły pamiętały czas, kiedy jeszcze nie byty dynią…
Lilith roześmiała się, a miliard odbitych Lilith śmiał się wraz z nią wzdłuż całej krzywej lustrzanego wszechświata.
Tłustej Pory Obiadowej nie świętowano już w centrum Genoi. Ale w ubogich dzielnicach otaczających wysokie białe budynki zabawa trwała w najlepsze. Były sztuczne ognie. Byli tancerze, połykacze ognia, pióra i cekiny. Czarownice, dla których prosta rozrywka oznaczała do tej pory taniec morris, przyglądały się temu z otwartymi ustami. Stały w tłumie na chodniku, a obok przechodziły gwarne parady.
— Tam tańczą szkielety! — zdumiała się niania Ogg, kiedy przed nimi przeszło wirując kilkunastu kościstych tancerzy.
— Wcale nie. To ludzie w czarnych kostiumach z namalowanymi kośćmi — uświadomiła ją Magrat.
Ktoś szturchnął babcię Weatherwax. Podniosła głowę i spojrzała prosto w uśmiechniętą szeroko twarz czarnego mężczyzny. Podał jej glinianą flaszkę.
— Poczęstuj się, skarbie.
Babcia wzięła naczynie, zawahała się przez moment, po czym wypiła łyk. Trąciła Magrat i wręczyła jej butelkę.
— Frght!! Gizeer! — powiedziała.
— Co? — spytała Magrat, przekrzykując hałas orkiestry.
— Ten człowiek chce, żebyśmy spróbowały i podały dalej — wyjaśniła babcia.
Magrat przyjrzała się szyjce butelki. Spróbowała dyskretnie wytrzeć ją o spódnicę, mimo oczywistego faktu, że wszelkie żyjące tam zarazki już dawno by się spaliły. Zaryzykowała niewielki łyczek i podsunęła naczynie niani Ogg.
— Kwizathuugner! — powiedziała i otarta oczy. Niania podniosła butelkę do ust. Po chwili Magrat szturchnęła ją nerwowo.
— Mamy ją chyba podać dalej — przypomniała.
Niania otarła wargi i przekazała o wiele lżejszą butelkę pierwszej z brzegu wysokiej postaci po swojej lewej stronie.
— Pij pan — zaprosiła. DZIĘKUJĘ BARDZO.
— Ładny masz pan kostium. Te kości są świetnie namalowane. Po czym wróciła do podziwiania żonglujących połykaczy ognia. I wtedy dopiero dokonała pewnych myślowych skojarzeń. Obejrzała się, ale obcy już odszedł. Wzruszyła ramionami.
— Co dalej robimy? — zapytała.
Babcia Weatherwax patrzyła nieruchomo na grupę tancerzy wychylających się do tyłu tak, że niemal dotykali głowami ziemi. Wiele tańców w paradach ma pewną cechę wspólną: wyrażają wprost to, co takie na przykład gaiki jedynie sugerują. I osłaniają to cekinami.
— Nigdy już nie będziesz się czuła bezpiecznie w wychodku, co? — zaśmiała się niania.
U jej stóp siedział sztywno Greebo i przyglądał się tańczącym kobietom, okrytym jedynie piórami. Próbował wymyślić, jak powinien się wobec nich zachować.
— Nie. Myślałam o czymś innym. Myślałam o tym… jak działają opowieści. A teraz… Myślę, że chętnie bym coś zjadła — tłumaczyła słabym głosem babcia. Opanowała się. — Ale jakieś normalne potrawy, nie coś wygrzebanego z dna stawu. I nie życzę sobie tego… tego cuisine.
— Nie masz ochoty na przygodę, babciu? — wtrąciła Magrat.
— Nie mam nic przeciwko przygodom. Z umiarem — odparła babcia. — Ale nie przy jedzeniu.
— Po drodze mijałyśmy gospodę, gdzie podają sandwicze z aligatora. — Niania odwróciła się od parady. — Dacie wiarę? Aligatory w kanapce?
— To mi przypomina pewien żart — rzekła babcia Weatherwax. Coś ją dręczyło, lecz nie mogła sobie przypomnieć, co to takiego.
Niania Ogg zakaszlała, ale bez skutku.
— Otóż pewien lew zebrał zwierzęta… — zaczęta babcia, by zagłuszyć narastający niepokój. — I była tam żaba. Lew przemówił, a żaba kazała alejgatorowi się wynosić.
— Moim zdaniem pakowanie aligatorów do kanapek jest okrucieństwem — oświadczyła Magrat wśród martwego milczenia.
— A ja zawsze powtarzam, że śmiech to zdrowie — stwierdziła niania.
Lilith uśmiechnęła się do Elli stojącej żałośnie między dwoma wężowymi kobietami.
— I suknia całkiem podarta — powiedziała. — A przecież drzwi do pokoju były zamknięte na klucz. No, no… Jak mogło do tego dojść?
Ella wpatrywała się w podłogę. Lilith uśmiechnęła się do sióstr.
— Cóż — westchnęła. — Musimy sobie radzić z tym, co mamy do dyspozycji. Hm… Przynieście… Przynieście dwa szczury i dwie myszy. Wiem, że zawsze potraficie znaleźć szczury i myszy. Aha, i jeszcze dużą dynię.
Roześmiała się. Nie obłąkanym, piskliwym śmiechem złej wróżki, która właśnie została pokonana, ale uprzejmie, jak ktoś, kto docenia dobry żart.
Z namysłem spojrzała na różdżkę.
— Ale najpierw… — teraz wbiła wzrok w bladą twarz Elli — przyprowadźcie tych niedobrych ludzi, którzy pozwolili sobie na pijaństwo. Okazali brak szacunku. A jeśli nie ma się szacunku, nie ma się niczego.
Stukanie różdżki było w kuchni jedynym słyszalnym dźwiękiem.
Niania Ogg puknęła w wysoką szklankę. — Nie mam pojęcia, po co wkładają do tego parasolkę — oświadczyła, po czym wyssała koktajlową wisienkę na patyczku. — Znaczy co, nie chcą, żeby zmokło?
Uśmiechnęła się szeroko do Magrat i babci, które ponuro obserwowały świętujących.
— Nie martwcie się tak — powiedziała. — W życiu nie widziałam pary takich smętnych twarzy.
— To czysty rum, co pijesz — zauważyła Magrat.
— Mnie to mówisz? — Niania pociągnęła solidny łyk. — Zdrówko!
— Za łatwo nam poszło — stwierdziła babcia Weatherwax.
— Tylko dlatego że to my się za to wzięłyśmy. Chcesz coś załatwić, to jesteśmy właściwymi dziewczętami. Pokaż mi jeszcze kogoś, kto by tak się sprawił i wszystko w ostatniej chwili. Zwłaszcza ten numer z karocą.
— Nie byłoby z tego dobrej opowieści — stwierdziła babcia.
— A lecieć tam te opowieści — rzuciła lekceważąco niania. — Opowieść zawsze można zmienić.
— Tylko w odpowiednich miejscach. A co będzie, jeśli zdobędą dla niej nową suknię, konie i wszystko?
— Gdzie? Kiedy? — spytała niania. — Poza tym jest święto. I nie mają czasu. Lada chwila powinni rozpocząć bal. Babcia bębniła palcami o blat stolika. Niania westchnęła ciężko.
— O co ci teraz chodzi?
— Opowieści nie kończą się w taki sposób.
— Posłuchaj, Esme. Jedyna magia, która mogłaby teraz podziałać, to magia różdżki. A różdżkę ma Magrat. — Niania skinęła głową w stronę młodszej czarownicy. — Mam rację, Magrat?
— Uhm.
— Nie zgubiłaś jej chyba?
— Nie, ale…
— Sama widzisz, Esme.
— Tylko że… no… — jąkała się Magrat. — Ella mówiła, że miała dwie matki chrzestne…
Pięść babci Weatherwax uderzyła w stół tak mocno, że szklanka niani aż podskoczyła i przewróciła się.
— To jest to! — krzyknęła babcia.
— Była prawie pełna. Wylałaś prawie całego drinka — wypomniała jej z wyrzutem niania.
— Idziemy!
— Prawie cała szklanka…
— Gytho!
— Czy powiedziałam, że nie idę? Chciałam tylko zauważyć…
— Natychmiast!
— Może tylko poproszę, żeby podali mi jesz…
— Gytho!!!
Czarownice były w połowie ulicy, gdy karoca wytoczyła się, z alejki i odjechała w stronę pałacu.
— To niemożliwe! — jęknęła Magrat. — Przecież się jej pozbyliśmy!
— Trzeba było ją posiekać — powiedziała niania. — Taką dynię można nieźle przyrządzić…
— Załatwili nas — stwierdziła babcia i przystanęła.
— Możecie wejść w umysły koni? — spytała Magrat. Czarownice skoncentrowały się.
— To nie są konie — oświadczyła niania. — Wyglądają raczej jak…
— Jak szczury zmienione w konie — dokończyła babcia, która potrafiła wejść komuś do umysłu nawet lepiej, niż zaleźć mu za skórę. — Podobne wrażenie jak u tego biednego wilka. Umysły jak pokaz sztucznych ogni. — Skrzywiła się, czując echo tych wrażeń we własnej głowie.
— Założę się — powiedziała z namysłem niania, spoglądając na znikającą za zakrętem karocę — że potrafię sprawić, by odpadły jej koła.
— To żadne rozwiązanie — uznała Magrat. — Poza tym Ella jest w środku.
— Może jest inny sposób — zgodziła się niania. — Znam kogoś, kto raz-dwa trafi do ich umysłów.
— Kto? — spytała Magrat.
— Wciąż mamy nasze miotły. Chyba bez trudu ich wyprzedzimy.
Czarownice wylądowały w zaułku, o kilka minut wyprzedzając karocę.
— Mnie się to nie podoba — oświadczyła babcia. — To Lily robi takie rzeczy. Nie możecie tego wymagać ode mnie. Przypomnijcie sobie tego wilka.
Niania wyjęła Greeba z jego gniazdka między witkami.
— Przecież Greebo i tak jest już prawie jak człowiek — powiedziała.
— Ha!
— Zresztą to tylko na chwilę, nawet jeśli spróbujemy wszystkie trzy. No i ciekawie będzie sprawdzić, czy się uda.
— Tak, ale to złe — upierała się babcia.
— W tych stronach chyba nie — odparła niania.
— Poza tym — dodała z cnotliwą miną Magrat — nie może być złe, jeśli my to robimy. My jesteśmy te dobre.
— A tak, rzeczywiście — mruknęła babcia. — Przez moment o tym zapomniałam.
Niania cofnęła się. Greebo wyczuł, że czegoś od niego oczekują, i usiadł.
— Musisz przyznać, babciu, że nie masz lepszego pomysłu — powiedziała Magrat.
Babcia wahała się, ale pod niechęcią i wstrętem dii się maleńki zdradziecki płomyk fascynacji wyzwaniem. Ponadto ona i Greebo nienawidzili się serdecznie od lat. Prawie jak człowiek, tak? To niech spróbuje i zobaczy, jak to jest… Czuła się trochę zawstydzona tą myślą. Ale nie za bardzo.
— No dobrze…
Skoncentrowały się.
Lily dobrze wiedziała, że zmiana kształtu obiektu to jeden z najtrudniejszych czarów. Ale jest łatwiej, jeśli obiekt żyje. W końcu żywa istota sama wie, jaki ma kształt. Trzeba tylko zmienić jej poglądy.
Greebo ziewnął i przeciągnął się. Po czym, ku swemu zdumieniu, rozciągał się nadal.
Po ścieżkach kociego mózgu popłynęła nagle fala wiary. Nagle uwierzył, że jest człowiekiem. Nie chodzi o to, że miał takie wrażenie — wierzył bezgranicznie. Czysta siła tej niewzruszonej wiary popłynęła do jego pola morficznego, przełamała sprzeciwy, przerysowała wszystkie schematy jego istoty.
Z powrotem pomknęły nowe instrukcje.
Jeśli jest człowiekiem, nie potrzebuje tyle futra. I powinien być większy…
Czarownice przyglądały się zafascynowane.
— Nie sądziłam, że nam się uda — szepnęła babcia.
…mniej szpiczaste uszy, krótsze wąsiki…
…potrzebuje więcej mięśni, kości mają nieodpowiedni kształt, nogi powinny być dłuższe…
I nagle wszystko dobiegło końca.
Greebo wyprostował się i nieco chwiejnie stanął na nogach.
Niania wpatrywała się w niego z otwartymi ustami. Po chwili spuściła wzrok niżej…
— O rany — mruknęła.
— Myślę — oświadczyła babcia Weatherwax — że musimy wyobrazić sobie na nim jakąś odzież. I to szybko.
Nie sprawiło im to kłopotu. Kiedy Greebo był już zadowalająco ubrany, babcia kiwnęła głową i odstąpiła o krok.
— Magrat, możesz otworzyć oczy — powiedziała.
— Nie zamykałam ich.
— A powinnaś.
Greebo odwrócił się powoli; na jego poznaczonej bliznami twarzy pojawił się lekki, leniwy uśmieszek. Jako człowiek miał złamany nos, czarna opaska skrywała jego ślepe oko. Za to zdrowe błyszczało jak grzechy aniołów, a uśmiech był niczym upadek świętych. W każdym razie tych żeńskich.
Może to przez feromony, a może przez mięśnie prężące się pod czarną skórzaną koszulą, Greebo emanował w paśmie megawatowym oleistą, diaboliczną seksualność. Wystarczyło na niego popatrzeć, żeby mroczne skrzydła zatrzepotały w karmazynowej nocy.
— Ehm… Greebo — odezwała się niania. Otworzył usta. Błysnęły siekacze.
— Wrrauuu — powiedział.
— Rozumiesz mnie?
— Taaak, niaaniauuu.
Niania Ogg oparła się o mur.
Zastukały kopyta — to karoca skręciła w ulicę.
— Idź tam i zatrzymaj ten powóz!
Greebo uśmiechnął się znowu i wybiegł z zaułka.
Niania wachlowała się kapeluszem.
— O rany… — szepnęła. — Pomyśleć, że często łaskotałam go po brzuchu… Nic dziwnego, że kotki wrzeszczą po nocach.
— Gytho!
— Ty też jesteś cała czerwona, Esme.
— Po prostu się zmachałam.
— Zabawne. Wcale nie biegłaś.
Karoca z hurkotem mknęła po ulicy. Woźnice i lokaje nie byli całkiem pewni, czym właściwie są. Ich umysły oscylowały szaleńczo. W jednej chwili byli ludźmi myślącymi o serze i skórkach bekonu, w następnej myszami zastanawiającymi się, czemu noszą spodnie.
Co do koni… Konie i tak są trochę szalone, a bycie szczurami na pewno im nie pomagało.
Tak więc nikt nie był w stabilnym stanie psychicznym, gdy Greebo wynurzył się z mroku i uśmiechnął leniwie.
— Mrrauu — powiedział.
Konie próbowały zahamować, co jest praktycznie niemożliwe, kiedy z tyłu napiera karoca. Woźnice zesztywnieli ze zgrozy.
— Mrrauu?
Karoca wpadła w poślizg i uderzyła bokiem o mur, strącając woźniców. Greebo podniósł jednego za kołnierz i potrząsnął kilka razy. Oszalałe konie próbowały wyrwać się z zaprzęgu.
— Uciekasz, futerrrkowy maluchu? — zaproponował.
Za przerażonymi oczami walczyli o pierwszeństwo mysz i człowiek. Ale nie musieli się tym przejmować — w obu przypadkach przegrywali. Kiedy świadomość przeskakiwała między stanami, stworzenie widziało albo szczerzącego zęby kota, albo sześciostopowego, potężnie umięśnionego, jednookiego i uśmiechniętego prześladowcę.
Woźnica zemdlał. Greebo klepnął go kilka razy, na wypadek gdyby zamierzał się ruszyć…
Zbudź się, myszko…
…i stracił zainteresowanie.
Drzwiczki karocy zgrzytnęły, zacięty się i wreszcie stanęły otworem.
— Co się stało? — zapytała Ella.
— Mrrraauuu!
But niani Ogg trafił Greeba w tył głowy.
— O nie! Nic z tego, mój chłopcze — powiedziała.
— Chcę — odparł posępnie Greebo.
— Zawsze chcesz. W tym cały kłopot. — Niania Ogg uśmiechnęła się do Elli. — Wysiadaj, moja droga.
Greebo wzruszył ramionami i odszedł, wlokąc za sobą ogłuszonego woźnicę.
— Co się dzieje? — poskarżyła się Ella. — O, Magrat. Czy to ty zrobiłaś?
Magrat pozwoliła sobie na moment nieśmiałej dumy.
— Mówiłam przecież, że nie będziesz musiała iść na bal, prawda? Ella spojrzała na rozbitą karocę.
— Nie ma z tobą żadnych wężowych kobiet? — upewniła się babcia.
— Pojechały przodem — odparła Ella. I nagle jakby coś sobie przypomniała.
— Lilith zamieniła prawdziwych woźniców w żuki — szepnęła. — Przecież nie byli tacy źli! Kazała siostrom przynieść parę myszy i zrobiła z nich ludzi, a potem powiedziała, że musi być zachowana równowaga. I siostry przywlokły woźniców, a ona zmieniła ich w żuki i… i rozdeptała…
Urwała wstrząśnięta.
Sztuczne ognie strzeliły w górze, ale na dole w powietrzu zawisł bąbel przerażonej ciszy.
— Czarownice nie zabijają ludzi — powiedziała Magrat.
— To obce strony — mruknęła niania, spuszczając wzrok.
— Myślę — stwierdziła babcia Weatherwax — że powinnaś jak najszybciej się stąd wynieść, moja panno.
— Tylko chrupnęło…
— Mamy miotły — przypomniała Magrat. — Możemy wszystkie stąd uciec.
— Pośle coś za wami — oświadczyła posępnie Ella. — Znam ją. Coś z lustra.
— To będziemy z tym walczyć.
— Nie — rzekła babcia. — Cokolwiek ma się zdarzyć, zdarzy się tutaj. Odeślemy tę panienkę w jakieś bezpieczne miejsce, a potem… potem zobaczymy.
— Ale jeśli zniknę, ona się dowie. Spodziewa się mnie na balu. I będzie mnie szukać.
— Ona ma rację, Esme — przyznała niania Ogg. — Chcesz przecież spotkać się z Lily w miejscu, które sama wybierzesz. Wolałabym, żeby nie skradała się za nami w taką noc. Chcę widzieć, jak nadchodzi.
Coś zatrzepotało w ciemności nad nimi, a po chwili niewielki czarny kształt spłynął w dół i wylądował na bruku. Nawet w ciemności widziały błysk jego oczu. Przyglądał się czarownicom wzrokiem zbyt inteligentnym jak na zwykły drób.
— To kogut pani Gogol — poznała go niania. — Tak?
— Czym jest rzeczywiście, może nigdy się nie dowiemy-odparła babcia. — Chciałabym wiedzieć, po której stronie ona stoi.