— Przeklęte deski, jak one skrzypią! Niech się pan nie potknie, mister Huttling! Proszę mi podać rękę. Znam drogę jak własną kieszeń. Przecież od dwudziestu lat łażę po „ulicach” tej wyspy. Jak ten czas szybko płynie! Dwadzieścia lat!
I Huttling usłyszał ciężkie westchnienie Turnipa.
Była ciemna noc. Nie było widać gwiazd. Już drugą dobę spowijała wyspę gęsta zasłona mgły.
Słychać było plusk ryby w wodzie, czasami jak gdyby czyjeś westchnienie. Gdzieś głęboko w ładowni szczur szukał pożywienia. Wędrowcy powoli, po omacku, szli naprzód. Od czasu do czasu rozlegał się jakiś jęk: „kuuwa — kuuwa” podobny do głosu puchacza.
— Co to jest? — zapytał zaniepokojony Huttling.
Turnip znów ciężko westchnął.
— Diabli wiedzą! Nikt nie wie, kto tak płacze i jęczy po nocach. Nasi mówią, że to dusze topielców chodzą w ciemnościach i jęczą. Nie wierzę w te bzdury. Inni znów zapewniają, że to jest jakieś zwierzę morskie spotykane w tych stronach.
Huttling wspomniał o nocnym wydarzeniu, kiedy pokład ich parowca odwiedziło jakieś stworzenie, mieszkające widocznie w głębinach morza.
— Wszystko jest możliwe — rzekł Turnip. — Ale nie jest wykluczone, że się panu przywidziało. W tych stronach mgła mąci w głowie.
— Ale ślady na pokładzie! Widzieliśmy je wszyscy!
— Możliwe, możliwe… Siądźmy i odpocznijmy, mister Huttling. Przeklęta zadyszka!…
Usiedli na pokładzie bardzo starego parowca.
— Już niedaleko. Jeden bryg, dwie fregaty i jeszcze jeden stateczek kołowy, a będziemy na miejscu…
— Pan bywał na tej łodzi podwodnej?
— Byłem nieraz i rozmawiałem z niemieckim marynarzem, który pływał na niej. Umarł w zeszłym roku na szkorbut. Nie jestem specjalistą, lecz marynarz zapewniał mnie, że wszystkie maszyny na łodzi są całe i że można jeszcze doprowadzić ją do porządku.
— Czy Slayton wie o tym?
— Sądzę, że wie. Chyba właśnie na tej łodzi chciał przeprawić pana na Wyspy Azorskie.
— No, to dlaczego sam z niej nie korzysta, by wydostać się z tego zatraconego bajora?
— U nas mówi się w tajemnicy, że Slaytona od dawna czeka na lądzie szubienica. Okazuje się, że Wyspa Zaginionych Okrętów jest dla niego najodpowiedniejszym miejscem. Tutaj nikt go nie znajdzie. A ja bym na skrzydłach stąd uciekł! Slayton to despota i cham. Dosłownie ujarzmił nas. Ciężki to los na stare lata być bitym i żywić się wyłącznie rybami! A ja tak lubię dobrze zjeść… ach, jak lubię!… Żeby jeszcze jeden raz przynajmniej zjeść po ludzku obiad!…
Zamilkli. Każdy myślał o swoich sprawach.
Huttling po zwycięstwie nad Slaytonem, jak mówiono na wyspie, „okrył go publiczną hańbą”, zabierając mu miss Kingman.
Był „skazany na zagładę” i wiedział o tym. Slayton czekał tylko na odpowiednią chwilę; chciał w taki sposób usunąć rywala, by nie ściągnąć na siebie żadnego podejrzenia i nie pogłębić niechęci miss Kingman. Huttlinga mogła uratować tylko ucieczka. Ale jak stąd uciec? Ani tratwa, ani łódź nie mogły się poruszać w zielonej kaszy gronorostów. Turnip podsunął mu myśl o ucieczce na niemieckiej łodzi podwodnej.
Ucieczkę przygotowywano w największej tajemnicy.
W spisku brali udział prócz Huttlinga i Turnipa, miss Kingman, Simpkins, żona Turnipa i trzej marynarze, którzy znali się trochę na obsłudze maszyn. Trzeba było tylko doprowadzić łódź do porządku.
— No co? Idziemy!
— Och, idziemy! — odpowiedział pokornie Turnip.
Ruszyli w drogę.
Okazało się, że łódź jest istotnie w niezłym stanie. Coś niecoś zardzewiało, coś niecoś wymagało naprawy. Ale wszystkie podstawowe części mechanizmów były całe. Na łodzi znajdował się również radiotelegraf.
Rozpoczęto remont. Praca szła bardzo wolno. Z zachowaniem największej ostrożności trzeba było przedostawać się w nocy okólnymi drogami, obok „rezydencji” i warty, i pracować do brzasku, by na godzinę przed świtem znaleźć się z powrotem na miejscu.
Powoli łódź podwodna została wyremontowana i zaopatrzona w żywność: konserwy, chleb i wino. Lecz na dwa dni przed zamierzoną ucieczką zdarzyła się przykra niespodzianka. Huttling zajęty pracą na łodzi spóźnił się nieco. Kiedy powracał z dwoma marynarzami, natknął się na wyspiarzy z partii Slaytona, którzy wyszli o świcie na połów ryb. Popatrzyli podejrzliwie na Huttlinga i poszli dalej… Nie ulegało wątpliwości, że Slayton dziś jeszcze dowie się o podejrzanym nocnym spacerze Huttlinga z dwoma marynarzami i podejmie odpowiednie kroki…
Trzeba było działać natychmiast.
Huttling kazał niezwłocznie zawiadomić uczestników spisku, by wzięli broń (to było przewidziane) i udali się na łódź podwodną. Wyspa obudzi się dopiero za godzinę. Czasu było więc dość. W ciągu dwudziestu minut zbiegowie zebrali się w komplecie.
Z nietajonym wzruszeniem udali się w drogę do łodzi.
Uprzednio już łódź podwodna została przeprowadzona na miejsce stosunkowo wolniejsze od gronorostów, gdzie można było ją zanurzyć w wodzie. Koło starego parowca stała niewielka tratwa.
Zbiegowie mieli za sobą dwie trzecie drogi, kiedy spostrzegli pogoń. Nadciągała od strony „góry” — najwyższej fregaty. Trzeba się było śpieszyć…
Turnip i jego zacna połowica padali ze zmęczenia, z trudem dotrzymując kroku młodym towarzyszom. Z pokładu na pokład — w górę w dół, w górę, w dół — biegli po chwiejnych mostkach Huttling, miss Kingman, małżonkowie DaudetTurnip, Simpkins i trzej marynarze.
Huttling zatrzymał się, kazał wszystkim ruszyć naprzód i zabrał się do niszczenia wąskiego mostku, łączącego szczątki karaweli ze starym parowcem. Połamał deski i wrzucił je do wody. W ten sposób udało się zahamować pościg, który podzielony na kilka grup musiał skorzystać z dróg okólnych.
Słychać było, jak Slayton, który stał na czele pogoni, wymyślał głośno przy zniszczonym mostku.
Zbiegowie zyskali na czasie i popłynęli na tratwie od brzegu w kierunku łodzi podwodnej. Ale odbywało się to bardzo wolno. Chociaż było tu stosunkowo mniej gronorostów, to jednak „sargassy” czepiały się tratwy i trzeba było zatrzymywać się co minutę i oczyszczać drogę rękami.
Tratwa przebyła zaledwie połowę drogi, a pościg już dotarł na miejsce, skąd zbiegowie odbili.
— Poddajcie się! Wracajcie, bo wystrzelam was wszystkich! — krzyczał Slayton z „brzegu”, podnosząc karabin nad głową.
Jeden z marynarzy na tratwie zamiast odpowiedzi potrząsnął pięścią.
— A, łotrze! — zawołał Slayton i wystrzelił. Kula trafiła w tratwę.
Wywiązała się strzelanina.
Wyspiarze mieli dogodniejszą sytuację. Znajdowali się pod osłoną masztów i nadbudówek, podczas gdy tratwę było widać jak na dłoni.
Cała ludność wyspy brała udział w pościgu.
— Boże! — powiedziała staruszka Turnip. — Niech pani spojrzy, Vivian, nawet Maggie Flores przylazła tutaj ze swym dzieckiem. O, tam, wygląda zza pokładu, widzi pani?
Slayton wydał jakiś rozkaz. Część wyspiarzy zeszła nad wodę i zaczęła szybko zbijać tratwę. Zbiegowie ostrzelali ich. Oto jeden wpadł do wody… oto drugi, machnąwszy ręką, włazi na pokład barki rybackiej…
Na razie zbiegom sprzyjało szczęście. Wyspiarze, którzy dawno nie strzelali, pudłowali. Kule padały dokoła tratwy, rozpryskując wodę. Wkrótce jednak jeden z marynarzy został ranny w nogę. Kula przeszyła szal powiewający nad głową miss Kingman. Huttling kazał kobietom położyć się na tratwie.
Od wyspy już odbijała łódź z pięcioma uzbrojonymi wyspiarzami.
Zbiegowie, wytężając resztę sił, wiosłowali prymitywnymi wiosłami.
Oto nareszcie łódź wzniesiona częścią nadwodną nad powierzchnią i mały pomost na górze.
Huttling skoczył na łódź, otworzył luk i wpuścił kobiety do środka.
W tym samym momencie kula trafiła go w ramię. Huttling pobladł wskutek upływu krwi, lecz w dalszym ciągu wydawał rozkazy.
— Przeklęty Slayton! — zawołał marynarz Irlandczyk, ujrzawszy, że Huttling jest ranny. — Ja cię poczęstuję!
Wycelował dokładnie i wystrzelił.
Slayton wypuścił karabin z rąk i upadł. Pierś zbroczyła mu krew.
Widać było, jak na jego znak zbliżyła się Maggie Flores i nachylając się nad nim, podała dziecko. Slayton dotknął słabnącą ręką głowy dziecka i coś powiedział do Maggie i Floresa…
Lecz zbiegowie nie mieli czasu obserwować tej sceny. Pogoń już przybijała do łodzi podwodnej. W tej samej chwili, w której luk łodzi podwodnej zatrzasnął się za ostatnim zbiegiem — Huttlingiem, wyspiarze już wdrapywali się na mostek…
Łódź drgnęła i zaczęła się szybko zanurzać…
Stropieni wyspiarze, tracąc grunt pod nogami, pogrążyli się w wodzie i plącząc się w gronorostach, zaczęli wyłazić na tratwę.
Załoga łodzi podwodnej powitała moment zanurzenia się głośnym „hura”.
Rozwiały się ostatnie obawy: maszyny pracowały bez zarzutu. Jasne światło elektryczne zalało kabiny. Silnik pracował rytmicznie. Płuca oddychały swobodnie.
Lecz nie było czasu na wyrażanie radości. Trzeba było zająć się rannymi. Miss Kingman i pani Turnip wzięły na siebie obowiązki sióstr miłosierdzia. Rannemu marynarzowi opatrzono nogę, Huttlingowi — ramię.
Z trudem udało się położyć Huttlinga do łóżka. Miał gorączkę, ramię spuchło i bolało go, lecz mimo to chciał sam kierować łodzią.
W nocy stan Huttlinga pogorszył się. Stara pani Turnip, zmęczona ucieczką i przeżyciami dnia, poszła spać. Przy łóżku chorego objęła dyżur miss Kingman.
Huttling nie spał. Vivian zwilżała mu skronie wodą.
Uśmiechnął się słabo i rzekł:
— Dziękuję pani… jest mi już lepiej… niech się pani nie przemęcza, niech pani odpocznie.
— Nie jestem zmęczona!
— Jakie to wszystko jest dziwne! — powiedział po chwili. — Przypadła pani w udziale opieka nad przestępcą…
Miss Kingman nachmurzyła się.
— Proszę nie mówić o tym!
— A ja właśnie dziś chciałbym pomówić. Niech mi pani powie szczerze, czy pani wierzy w to, że jestem zbrodniarzem?
Miss Kingman stropiła się.
— Nie wiem, czy dokonał pan zbrodni, lecz wiem, że jest pan lepszy od wielu tak zwanych „uczciwych ludzi” — odpowiedziała.
— Pani mi ufa… Chciałbym opowiedzieć pani o wszystkim.
— Doprawdy, lepiej będzie, jeśli pan pośpi trochę…
— Nie, nie… Niech pani posłucha… Byłem inżynierem u Jacksona… Zakłady budowy okrętów… słyszała pani? Kochałem Delii Jackson, córkę starego Jacksona. Po wojnie przedsiębiorstwo Jacksona podupadło. Groziło mu bankructwo. I jak to często się zdarza w tym środowisku, Jackson postanowił szukać ratunku przez wydanie swojej córki za syna bogatego bankiera Larraughby’ego. Delii kochała mnie. Ale była bardzo przywiązana do starego ojca i gotowa była złożyć ofiarę z siebie, chociaż młody degenerat Larraughby budził w niej wstręt. Ja uważałem, że nie mam prawa wpływać na jej decyzje. Napisałem list do Delii, prosząc ją o przybycie na nasze ostatnie spotkanie za miastem. Postanowiłem bowiem wyjechać do Europy i miałem już przygotowany bilet okrętowy. Zostawiłem samochód z kierowcą na szosie i udałem się do lasku, w którym mieliśmy się spotkać z Delii. Ale nie zastałem jej na umówionym miejscu. Zmartwiłem się ogromnie, lecz nie mogłem dłużej czekać na nią. Kilka minut krążyłem po tym odludnym zakątku, a potem wsiadłem do samochodu, przybyłem do portu tuż przed odpłynięciem statku i opuściłem ląd amerykański.
Podczas pobytu w Genui przeczytałem pewnego dnia w gazecie straszną wiadomość z Nowego Jorku: Delii Jackson została zamordowana. Zwłoki znaleziono w pobliżu owego miejsca, w którym mieliśmy się spotkać. Wśród papierów Delii odnaleziony został mój list, zapraszający ją na spotkanie w podmiejskim lasku, w dniu, w którym padła ofiarą zbrodni…
Zeznania kierowcy, który jeździł ze mną, stanowiły ostatnie ogniwo śledztwa. Wszystkie poszlaki wskazywały na mnie. Motywy zbrodni były również jasne: wiadomo było powszechnie, że starałem się o rękę miss Jackson i że Larraughby był moim szczęśliwym rywalem. A więc morderstwo z zazdrości. Zemsta… W tym samym dzienniku znajdowało się duże ogłoszenie: wyznaczona została nagroda w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów za wskazanie kryjówki zbrodniarza i oddanie w ręce policji zabójcy miss Jackson — Reginalda Huttlinga… Wyznaczono nagrodę na moją głową. Musiałem się ukrywać. Simpkins wyśledził mnie i otrzymałby nagrodę, gdyby nie katastrofa naszego parowca… To wszystko — zakończył zmęczony Huttling.
Miss Kingman wysłuchała jego opowieści z napiętą uwagą.
— Więc kto zabił miss Jackson?
Huttling wzruszył ramionami.
— To jest dla mnie tajemnicą… Może jakiś przypadkowo spotkany rabuś… Ale ważne jest to, że nie mogę udowodnić, iż jestem niewinny… Wszystkie poszlaki są przeciwko mnie… I upragniony przez was wszystkich brzeg — jest dla was ratunkiem, a dla mnie zgubą. Kiedy stanę na lądzie, będę znów zbrodniarzem i… nasze drogi rozejdą się — dokończył cicho Huttling patrząc na Vivian.
Miss Kingman ze smutkiem pochyliła się nad nim i ucałowała w czoło.
— Wierzę panu! Dla mnie pan nigdy nie będzie zbrodniarzem.
— Dziękuję — powiedział Huttling i zamknął oczy.
Nazajutrz rano Huttling czuł się lepiej. Gorączka spadła. Poszedł do kabiny radiotelegrafu i nadał depeszę z sygnałem SOS podając koordynaty miejsca, w którym znajduje się łódź.
Załoga podwodnego okrętu przeżywała ciężkie chwile. Światło elektryczne paliło się bardzo słabo. Coraz trudniej było oddychać. Kończył się zapas tlenu. Trzeba było za wszelką cenę wypłynąć na powierzchnię oceanu, lecz gęste gronorosty trzymały mocno swą zdobycz…
Starzy Turnipowie leżeli na podłodze chwytając oddech szeroko otwartymi ustami. Młodsi członkowie załogi byli również bardzo osłabieni.
Można się było spodziewać, że lada chwila zgasną lampy wskutek braku prądu…
— Zostaje tylko jedna droga ratunku — rzekł Huttling — trzeba wyjść na zewnątrz przez luk dla torped i spróbować oczyścić drogę za pomocą noża. — Wziął nóż do ręki. — Spróbuję to zrobić…
— Panie Huttling, pan oszalał. Z tą ranną ręką…
— To jest niemożliwe! — rozległy się głosy. I wszyscy spojrzeli na siebie, jak gdyby usiłując znaleźć człowieka, który podejmie się tego ryzykownego przedsięwzięcia.
— Niech pan posłucha, panie Huttling — powiedział nieoczekiwanie Simpkins — uratował mi pan życie, jestem pańskim dłużnikiem. Ja podejmuję się wykonać to zadanie. Niech się pan nie sprzeciwia. Nie jest to ofiara z mojej strony. Ostatecznie, jeśli człowiek musi umrzeć, to czy nie wszystko jedno, gdzie? Niech panie się odwrócą! — Simpkins rozebrał się szybko i uzbroiwszy się w nóż, powiedział: — Jestem gotów! Jeżeli za dwadzieścia minut łódź nie wypłynie na powierzchnię, będzie to znaczyło, że nie żyję!
Szybko odkręcono wewnętrzną klapę luku, Simpkins wlazł do wąskiej rury, klapę zakręcono, a jednocześnie otworzył się automatycznie wylot rury…
Simpkins znikł. Rozpoczęły się dręczące minuty oczekiwania.
W tym czasie Simpkins jak niezwykła torpeda wynurzył się z łodzi i czepiając się gronorostów, zaczął szybko operować nożem. Kiedy poczuł, że brak mu powietrza, wypłynął na powierzchnię, nabrał tchu i znów dał nura w zielonkawą głębinę morza. Praca szła bardzo wolno.
Okresy przebywania pod wodą stawały się coraz krótsze, coraz dłużej trzeba było odpoczywać na powierzchni.
W półmroku łodzi podwodnej ludzie dusili się i z wykrzywionymi, czerwonymi twarzami patrzyli w napięciu na wskazówki zegara.
Dziesięć… Piętnaście… Siedemnaście… Dziewiętnaście…
Dwadzieścia… Dwadzieścia pięć… Dwadzieścia sześć… Koniec…
Połowa załogi łodzi była na pół przytomna… W lampach żarzył się tylko czerwony płomyk jak gasnący węgielek. Słychać było jęki. Ludzie chwytali się za piersi; jedni toczyli się po podłodze, włażąc w kąty pod meble, inni włazili na stoły i krzesła i chciwymi, otwartymi ustami, jak ryby wyrzucone na brzeg, szukali odrobiny świeżego powietrza. Oczy wychodziły z orbit. Zimny pot pokrywał czoła. Lecz powietrze było wszędzie zepsute.
W tych ostatnich minutach rozpaczy ludziom wydało się, że łódź podniosła się lekko dziobem, znów przechyliła się w dół i zaczęła się powoli podnosić. Tak, to nie była halucynacja. Strzałka głębokościomierza mówiła to samo. Coraz wyżej i wyżej…
— Jesteśmy na powierzchni!
Drżącymi rekami Huttling i dwaj marynarze odkręcali pośpiesznie właz do łodzi.
Nagle wszystkich oślepiło jaskrawe światło. Do łodzi napłynął strumień ożywczego powietrza morskiego.
Powietrze. Światło. Życie.
W radosnej krzątaninie ludzie wdrapywali się na górę, wyciągali starych Turnipów, rannego marynarza.
Huttling podbiegł do Simpkinsa, leżącego na skraju łodzi… Simpkins zemdlał z wysiłku, lecz wkrótce odzyskał przytomność.
I nagle nowy wybuch radości: na horyzoncie ukazał się, dymiąc z czarnych kominów, wielki parowiec amerykański. Płynął w ich stronę. Spostrzegł łódź. Dał sygnał.
Burzliwa radość zmieniła się w milczące wzruszenie…Im bardziej zbliżała się szara bryła parowca, tym szybciej rwały się więzy, które łączyły tych wszystkich ludzi w jedną całość. Rozpadła się ona na poszczególne jednostki, z których każda miała własne troski, własny los, własne drogi.
Im bliżej znajdował się parowiec, tym bardziej oddalali się od siebie.
Córka miliardera, brudni marynarze, stetryczały Turnip — co mogło ich łączyć? Simpkins i Huttling byli znów wrogami.
Huttling był spokojny, lecz smutny.
A Simpkins już przebrał się i gwizdał wesołą piosenkę.
Jeszcze kilka chwil oczekiwania — i wszyscy znaleźli się na parowcu.
Na ich spotkanie szedł kapitan statku. Pasażerowie otoczyli przybyłych zwartym kołem… Simpkins z zawodową miną detektywa jak cień snuł się za Huttlingiem…
Co miał robić? W porywie wspaniałomyślności i rozczulenia nad własnym bohaterstwem przyrzekł Huttlingowi przed wejściem na pokład parowca, że zachowa wszystko w tajemnicy, i zaproponował, by Huttling uciekł w najbliższym porcie, do którego statek przybije. Lecz Huttling, ten niepojęty człowiek, odpowiedział Simpkinsowi oschle i z goryczą: „Proszę robić swoje”, jak gdyby mu było wszystko jedno… Bądź co bądź dziesięć tysięcy dolarów nie leży na ulicy i Simpkins już zdążył szepnąć słówko kapitanowi.
Marynarze — wyspiarze, którzy zdziczeli i odzwyczaili się od ludzi, trzymali się na uboczu. Mister Turnip całym swym wyglądem pragnął udowodnić, że nie ma nic wspólnego z tymi brudasami, chociaż nie jest czyściejszy od nich. Udało mu się jakoś zachować dziurawy melonik, więc z miną franta nasunął go na czoło…
W trakcie rozmów, pytań i odpowiedzi, baczne oko detektywa spostrzegło jakąś fotografię w gazecie, którą trzymał jeden z pasażerów.
Simpkins poprosił o gazetę, szybko przeczytał notatkę i krzyknąwszy coś nagle, zbliżył się do stojących obok siebie Huttlinga i miss Kingman, nieoczekiwanie wyciągnął z kieszeni ręczne kajdanki i z zawodową zręcznością włożył jedną bransoletą na rękę Huttlinga a drugą na rękę miss Kingman, skuwając ich razem.
Wszyscy byli zdumieni. A Simpkins rozwinął gazetę i przeczytał na głos:
TAJEMNICA ZABÓJSTWA DELLI JACKSON
W tych dniach nieoczekiwanie wykryta została tajemnica zabójstwa miss Delii Jackson, o które oskarżony był Reginald Huttling. W banku Larraughby ujawniono poważną kradzież dokonaną w kasie pancernej. Ponieważ jeden z kluczy posiadał syn bankiera, który w ostatnich czasach prowadził rozpustny tryb życia, podejrzenie padło na niego i w jego mieszkaniu przeprowadzono rewizję. Skradzionych pieniędzy jednak nie znaleziono i udział syna bankiera w kradzieży nie został stwierdzony. Natomiast podczas rewizji wpadły w ręce organów śledczych dokumenty, które świadczą, iż Larraughby był zabójcą swej narzeczonej Delii Jackson. W szkatułce znaleziono list miss Jackson do Larraughby’ego. W tym liście miss Jackson kategorycznie zrywa z narzeczonym, ponieważ przy pomocy „prywatnego biura detektywów” dowiedziała się pewnych szczegółów o jego życiu osobistym. Larraughby był do tego stopnia nieostrożny, iż prowadził dziennik, w którym szczegółowo przedstawił dzieje swej zbrodni. Jak się okazuje, Larraughby otrzymał list miss Jackson w dniu, w którym dokonał zabójstwa. Larraughby wiedział, że ma rywala, Huttlinga, i śledził go od dłuższego czasu, korzystając z usług przekupionej pokojówki miss Jackson. Pokojówka zawiadomiła go o zamierzonym spotkaniu miss Jackson z Huttlingiem. Sądząc, że prawdziwą przyczyną odmowy miss Jackson jest jej miłość do Huttlinga, Larraughby w porywie zazdrości postanowił się zemścić. Przybył przed Huttlingiem na miejsce umówionego spotkania, zabił miss Jackson i nie spostrzeżony przez nikogo, uciekł.
Larraughby przyznał się do popełnionej zbrodni. Wskutek zbiegu okoliczności omal nie padł ofiarą pomyłki sądowej Reginald Huttling, który był niewinny. Niestety, Huttling zginął zapewne podczas katastrofy parowca „Beniamin Franklin”.
— Oto jest Huttling! — zawołał Simpkins po przeczytaniu notatki. — A ponieważ włożyłem tyle wysiłku w te poszukiwania i miałem z nim tyle kłopotów, postanowiłem skazać go na dożywotnie pozbawienie wolności… wespół z miss Kingman, jeśli nie będzie miała zastrzeżeń.
Miss Kingman wyraźnie nie ujawniała sprzeciwu.
Pasażerowie powitali ten surowy wyrok hucznymi oklaskami.