rozdział 6

Przez całą drogę do domu jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Czy ojciec opłakujący śmierć syna przywitałby się ze swoim pierworodnym, waląc go w łeb?

· Hej, co ty wiesz? – powiedziałam do Boba. – Może startują w konkursie na najbardziej patologiczną rodzinę roku.

Mówiąc prawdę, to miłe odkryć, że istnieje rodzina, która jest bardziej patologiczna niż moja własna. Zresztą moja rodzina nie jest aż tak pokręcona, oczywiście według standardów panujących w Jersey.

Kiedy dojechałam do Hamilton, zatrzymałam się przy sklepie Rite’a, wyjęłam komórkę i zadzwoniłam do mamy.

· Jestem pod sklepem mięsnym – powiedziałam. -Chcę zrobić pieczeń rzymską. Co mam kupić?

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza, a ja już wyobraziłam sobie matkę, która właśnie się przeżegnała i zastanawia się, co mogło sprawić, że jej córka chce zrobić pieczeń rzymską, łudząc się nadzieją, że chodzi o mężczyznę.

· Pieczeń rzymską – powiedziała w końcu.

· To dla babci – wyjaśniłam jej. – Miała ochotę na pieczeń rzymską.

· Oczywiście – ucieszyła się moja matka. – O czym ja myślałam?

Kiedy wróciłam do domu, znowu zadzwoniłam do matki.

· W porządku, jestem już w domu – powiedziałam. -Co się teraz z tym robi?

· Mieszasz wszystko, wkładasz do brytfanki i wstawiasz na godzinę do piekarnika nagrzanego do stu osiemdziesięciu stopni.

· Nic nie mówiłaś o żadnej brytfance, kiedy byłam w sklepie – zajęczałam.

· Nie masz brytfanki?

· Oczywiście, że mam brytfankę. Chciałam tylko powiedzieć, że… Nieważne.

· Powodzenia – powiedziała mama. Bob siedział na środku kuchni, próbując to wszystko zrozumieć.

· Nie mam brytfanki – pożaliłam się Bobowi. – Ale przecież nie możemy pozwolić, żeby taki drobiazg nam przeszkodził, prawda?

Wrzuciłam do miski mielone mięso i resztę składników niezbędnych do przyrządzenia pieczeni rzymskiej. Dodałam jajko i obserwowałam, jak rozpływa się po powierzchni. Zamieszałam wszystko łyżką.

· Rany boskie – poskarżyłam się Bobowi.

Bob pomachał ogonem. Wyglądało na to, że jest żarłokiem. Znów zamieszałam masę łyżką, ale jajko nie chciało się z nią połączyć. Wzięłam głęboki oddech i zanurzyłam w mięsie obie dłonie. Po kilku minutach ręcznego mieszania wszystkie składniki połączyły się w jednolitą masę. Ulepiłam z niej bałwana. Potem Humpty Dumpty’ego. Następnie wszystko wyrównałam. Masa bardzo przypominała to, co zostawiłam na parkingu przy McDonaldzie. W końcu uformowałam z niej dwie kule.

Na deser kupiłam mrożony placek z kremem bananowym, przełożyłam ciasto z aluminiowej tacki na talerz, a tackę wykorzystałam jako brytfankę.

• Potrzeba jest matką wynalazku – pouczyłam Boba. Umieściłam mięsne kule w piekarniku, obrałam ziemniaki i nastawiłam je, otworzyłam puszkę z przecierem z kukurydzy i przełożyłam go do miski, żeby tuż przed podaniem podgrzać danie w mikrofali. Gotowanie nie jest takie straszne, pomyślałam. W rzeczywistości bardzo podobne do seksu. Czasami z początku nie wygląda zachęcająco, ale skoro się już zacznie…

Nakryłam stół na dwie osoby, a kiedy skończyłam, zadzwonił telefon.

· Cześć, laluniu – powiedział Komandos.

· Sam jesteś lalunia. Mam wiadomości. Samochód, który widziałam u Hannibala zeszłej nocy, należy do Tery Gilman. Powinnam była ją rozpoznać, jak wysiadła z auta, ale widziałam tylko jej plecy i nie spodziewałam się, że to może być ona.

· Zapewne przyjechała przekazać kondolencje od Vita.

· Nie wiedziałam, że Vito przyjaźni się z Ramosem.

· Vito i Alexander współpracują ze sobą.

• Jeszcze coś – powiedziałam. – Dzisiaj rano pojechałam za Hannibalem do jego domu w Deal. – Następnie opowiedziałam Komandosowi o staruszku w cadil-lacu, o uderzeniu w głowę i o pojawieniu się młodego mężczyzny, który prawdopodobnie był Ulyssesem Ramosem.

· Skąd wiesz, że to był Ulysses?

· Domyśliłam się. Jest podobny do Hannibala, tylko szczuplejszy.

Na chwilę zapadła cisza.

· Chcesz, żebym nadal obserwowała jego dom w mieście?

· Rób wywiad raz na jakiś czas. Chcę wiedzieć, czy ktoś tam mieszka.

· Nie dziwi cię to, że Ramos uderzył w głowę swojego syna? – zapytałam.

· Nie wiem – przyznał Komandos. – W mojej rodzinie ciągle się bijemy.

Potem rozłączył się i przez kilka minut stałam bez ruchu, zastanawiając się, co przeoczyłam. Komandos zwykle trzymał język za zębami, ale krótkie milczenie i nieznaczna zmiana modulacji głosu mówiły mi, że usłyszał ode mnie coś interesującego. Przeanalizowałam naszą rozmowę i nie dostrzegłam w niej nic nadzwyczajnego. Ojciec i dwóch braci spotkało się z powodu tragedii rodzinnej. Zdziwiła mnie reakcja Alexandra w odpowiedzi na powitanie Hannibala, ale miałam wrażenie, że nie to przykuło uwagę Komandosa.

Babcia weszła do mieszkania, słaniając się na nogach.

· Ludzie, co za dzień! – poskarżyła się. – Jestem wykończona.

· Jak tam lekcja jazdy?

· Całkiem nieźle, jak sądzę. Nikogo nie przejechałam. Nie skasowałam auta. A tobie jak minął dzień?

· Mniej więcej podobnie.

· Wybierałyśmy się z Louise do centrum, żeby odbyć wzmacniający spacer dla starszych ludzi, ale zboczyłyśmy do sklepów. A potem, po lunchu, poszłyśmy obejrzeć mieszkania. Widziałam kilka, w których mogłabym zamieszkać, ale żadne mi do końca nie przypasowało. Jutro idziemy zobaczyć parę mieszkań w blokach spółdzielczych. – Babcia wetknęła nos do garnka z ziemniakami. – To jest coś. Wracam do domu po całodziennej bieganinie, a tu czeka na mnie obiad. Czuję się prawie jak mężczyzna.

· Na deser jest placek z kremem bananowym – powiedziałam – ale musiałam wykorzystać tackę na pieczeń. Babcia zerknęła do lodówki na placek.

· Może powinnyśmy go zjeść, zanim się rozmrozi i straci kształt.

Uznałam, że to dobry pomysł, więc zjadłyśmy po kawałku, a mięso dalej się piekło.

Jako mała dziewczynka nigdy nie pomyślałabym, że babcia jest osobą, która najpierw rzuci się na placek. Jej dom zawsze był schludny i lśnił czystością. Meble były z ciemnego drzewa, tapicerka praktyczna, ale nijaka. Posiłki, jak nakazywała tradycja w Burg, zawsze gotowe na dwunastą i osiemnastą. Gołąbki, dziczyzna, pieczony kurczak, czasami szynka lub pieczeń wieprzowa. Mój dziadek nie zjadłby nic innego. Miał ustalone przekonania i pomniejszał pokoje w ich domku szeregowym. Prawda jest taka, że czubek głowy babci sięgał mojego podbródka, a dziadek był niewiele wyższy. Ale przecież wielkość nie ma nic wspólnego z centymetrami.

Później zastanawiałam się, kim byłaby moja babcia, gdyby nie wyszła za mąż za mojego dziadka. Ciekawa jestem, czy o wiele wcześniej nie zaczęłaby najpierw izu-cać się na deser. Przed posiłkiem.

Wyjęłam mięsne kule z piekarnika i przełożyłam je na talerz. Leżąc tak obok siebie, wyglądały jak narządy płciowe trolla.

· Spójrz na tych dużych chłopców – powiedziała babcia. – Przypominają mi twojego dziadka, oby spoczywał w spokoju.

Kiedy zjadłyśmy, zabrałam Boba na spacer. Latarnie były zapalone, a w oknach domów, które stały za moim blokiem, świeciły się światła. Minęliśmy kilka budynków w błogiej ciszy. Jest to jedna z zalet psów. Nie gadają za dużo, więc możesz iść przed siebie, zagłębiając się we własne myśli i układając w głowie listę spraw do załatwienia.

Na mojej liście było złapanie Morrisa Munsona, lęk o Komandosa i zastanawianie się nad Morellim. Nie wiedziałam za bardzo, co mam z nim zrobić. Serce czuło miłość. Głowa nie była tego taka pewna. Nie miało to żadnego znaczenia, bo Morelli nie chciał się żenić. To ja, ze swoim bijącym zegarem biologicznym, myślałam o małżeństwie, a wokół mnie było tylko niezdecydowanie.

· Nie cierpię tego! – zwróciłam się do Boba.

Bob przystanął i obejrzał się na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Co to za wielki problem tam z tyłu?”. Ale co Bob mógł wiedzieć na ten temat? Ktoś obciął mu siusiaka, kiedy był szczeniakiem. Została mu fałdka zbędnej skóry i mgliste wspomnienie. Bob nie miał matki, która czekała na wnuki. Bob nigdy nie czuł tej presji!

Kiedy wróciłam, babcia spała przed telewizorem. Napisałam na karteczce, że muszę na chwilę wyjść, przyczepiłam ją do swetra babci, nakazałam Bobowi, żeby się przyzwoicie zachowywał i nie gryzł mebli. Rex był zagrzebany w trocinach i spał obok kawałka placka. W gospodarstwie Stephanie Plum wszystko było na swoim miejscu.

Pojechałam prosto do domu Hannibala. Była ósma wieczór i dom wyglądał na pusty, ale przecież zawsze tak wyglądał. Zaparkowałam dwie ulice dalej, wysiadłam z samochodu i poszłam na tyły domu. Nie świeciło się w żadnym oknie. Wspięłam się na drzewo i popatrzyłam na ogród Hannibala. Całkowita ciemność. Zeszłam z drzewa, wróciłam na ścieżkę i pomyślałam, że jest tu dziwnie strasznie. Czarne drzewa i krzaki. Księżyc nie oświetlał drogi. Jedynie jakiś nikły promyk światła padał z okien.

Nie chciałabym natknąć się teraz na jakiegoś zbira. Ani na Munsona. Ani na Hannibala Ramosa. Może nawet nie na Komandosa… Chociaż on był zły w bardzo intrygujący sposób.

Przestawiłam auto tam, gdzie kończył się szereg domków, stąd było lepiej widać. Odsunęłam siedzenie, zamknęłam drzwi, obserwowałam i czekałam.

Nie minęło wiele czasu, kiedy poczułam, że jestem tym czekaniem znużona. Żeby czas szybciej mi zleciał, zadzwoniłam do Morellego.

· Zgadnij kto? – powiedziałam.

· Babcia się wyprowadziła?

· Nie. Pracuję, a ona jest w domu z Bobem.

· Z Bobem?

· Psem Briana Simona. Opiekuję się nim przez ten czas, kiedy Simon jest na urlopie.

· Simon nie jest na urlopie. Widziałem go dzisiaj.

· Co?

· Nie mogę uwierzyć, że dałaś się złapać na jego kit z wakacjami – oświadczył Morelli. – Simon usiłuje pozbyć się tego psa, odkąd go ma.

· Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

· Nie wiedziałem, że ma zamiar ci go dać.

Zmarszczyłam brwi.

· Śmiejesz się? Czy ja słyszę śmiech?

· Nie. Przysięgam.

Ale to był śmiech. Ten szczur się śmiał.

· To nie jest powód do śmiechu – oświadczyłam. – Co ja teraz zrobię z tym psem?

· Myślałem, że zawsze chciałaś mieć psa.

· Tak… Kiedyś. Ale nie teraz! Ten pies wyje. Nie lubi zostawać sam.

· Gdzie jesteś? – zapytał Morelli.

· Tajemnica.

· Chryste, chyba nie sterczysz znowu pod domem Hannibala?

· Nie. Nie robię tego.

· Mam ciasto – rzekł kusząco. – Może wpadłabyś na ciasto?

· Kłamiesz. Nie masz żadnego ciasta.

· Ale mógłbym mieć.

· Nie mówię, że sterczę pod domem Hannibala, gdyby jednak tak było, sądzisz, że to miałoby sens?

· Mogę ci tylko powiedzieć, że Komandos dysponuje garstką ludzi, którym ufa, i właśnie oni obserwują rodzinę Ramosa. Natknąłem się na kogoś koło domu Homera w Hunterdon County, wiem także, że jest ktoś w Deal. Ty siedzisz na Fenwood Street. Nie wiem, czego Komandos szuka, ale domyślam się, że wie, co robi. Posiada informacje na temat tej zbrodni, których my nie posiadamy.

· Wygląda na to, że nikogo nie ma w domu – oznajmiłam.

· Alexander jest w mieście, więc Hannibal pewnie przeprowadził się do południowego skrzydła rezydencji w Deal. – Morelli odczekał chwilę. – Komandos prawdopodobnie chce, żebyś tam siedziała, ponieważ jesteś bezpieczna. Chce, żebyś miała poczucie, że coś robisz, bo wtedy nie wpakujesz się w tarapaty. Zdaje się, że powinnaś dać sobie spokój i po prostu wpaść do mnie.

· Niezły pomysł, ale ja sądzę inaczej.

· I tak warto było spróbować – orzekł Morelli.

Rorfączyliśmy się i zajęłam się z powrotem węszeniem. Morelli pewnie miał rację, Hannibal przebywał teraz na wybrzeżu. Istniał tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać: obserwować i czekać. O północy Hannibala nadal nie było. Zmarzły mi stopy i miałam serdecznie dość siedzenia w samochodzie. Wysiadłam i rozprostowałam kości. Jeszcze tylko rzucę okiem na tył domu i zbieram się.

Szłam ścieżką rowerową, trzymając w dłoni sprej. Było ciemno jak w piekle. Żadnego światła. Wszyscy wokół spali. Dostałam się do tylnego wejścia do domu Hannibala i popatrzyłam w okna. Zimne, ciemne szyby. Miałam już odejść, kiedy usłyszałam stłumiony odgłos spuszczania wody. Nie było żadnej wątpliwości, skąd wydobywał się ten dźwięk. Z domu Hannibala. Ciarki przeszły mi po plecach. W tych ciemnościach ktoś mieszkał. Zamarłam, wstrzymując oddech i nasłuchując każdą cząsteczką ciała. Nie docierały więcej żadne odgłosy ani oznaki życia. Nie miałam pojęcia, co to może znaczyć, ale byłam do głębi przerażona. Pognałam wzdłuż ścieżki, pobiegłam przez trawnik do samochodu i zwiałam.

Kiedy stanęłam w drzwiach, Rex kręcił się w swoim kole, a Bob podbiegł do mnie z błyszczącymi ślepiami, sapiąc w oczekiwaniu na poklepanie po łbie i jedzenie. Przywitałam się z Reksem i dałam mu rodzynka. Potem podsunęłam kilka rodzynków Bobowi, co sprawiło, że zaczął machać ogonem tak gwałtownie, iż cała tylna część jego ciała ruszała się z prawa na lewo.

Postawiłam pudełko z rodzynkami na kuchennej ladzie i poszłam do łazienki. Kiedy wróciłam, rodzynki zniknęły. Zostało po nich tylko zaślinione i poszarpane pudełko.

· Masz zaburzenia przewodu pokarmowego – powiedziałam do Boba. – Każdy, kto się na tym zna, powie ci, że nałogowe obżeranie się nie jest najlepszym rozwiązaniem. Zanim się zorientujesz, skóra na tobie pęknie.

Babcia zostawiła mi w pokoju gościnnym poduszkę i kołdrę. Zrzuciłam buty, wpełzłam pod kołdrę i w ciągu sekundy zasnęłam.

Obudziłam się z uczuciem zmęczenia i dezorientacji. Popatrzyłam na zegarek. Druga. Spojrzałam w ciemność.

· Komandos?

· Co to za pies?

· Opiekuję się nim. Zdaje się, że nie ma zbyt wiele cech psa obronnego.

· Gdyby tylko mógł znaleźć klucz, na pewno otworzyłby mi drzwi.

· Wiem, że poradzić sobie z zamkiem to pestka, ale co zrobiłeś z łańcuchem?

· Tajemnica zawodowa.

· To także mój zawód.

Komandos wręczył mi dużą kopertę.

· Przejrzyj te zdjęcia i powiedz mi, kogo rozpoznajesz.

Usiadłam, zapaliłam lampkę nocną i otworzyłam kopertę. Rozpoznałam Alexandra Ramosa i Hannibala. Były tam również zdjęcia Ulyssesa, Homera Ramosa i dwóch kuzynów. Wszyscy czterej byli do siebie podobni; każdy z nich mógł być człowiekiem, którego widziałam w drzwiach domu w Deal. Oczywiście z wyjątkiem Homera, który nie żył. Na zdjęciu z Homerem Ramosem była jeszcze jakaś kobieta. Niska, o blond włosach. Uśmiechała się. Homer obejmował ją i też się do niej uśmiechał.

· Kto to jest?

· Ostatnia przyjaciółka Homera. Nazywa się Cynthia Lotte. Pracuje w centrum. Recepcjonistka u kogoś, kogo znasz.

· O rany! Teraz poznaję. Pracuje u mojego byłego męża.

· Tak – stwierdził Komandos. – Świat jest mały.

Powiedziałam mu o ciemnym domu Hannibala, w którym nie dostrzegłam żadnych oznak czyjejś obecności, i o odgłosie spuszczonej wody.

· Co to znaczy? – zapytałam Komandosa.

· To znaczy, że w tym domu ktoś jest.

· Hannibal?

· Hannibal jest w Deal.

Komandos zgasił lampkę i wstał. Był w czarnym podkoszulku, czarnej wiatrówce z goreteksu i czarnych spodniach, wpuszczonych w czarne buty, styl wojskowy. Dobrze ubrany miejski komandos. Założę się, że każdy facet, który spotkałby go na pustej ulicy, miałby pełno w gaciach. A każda kobieta oblizywałaby suche wargi i sprawdzała, czy ma zapięte wszystkie guziki. Objął mnie wzrokiem, trzymając ręce w kieszeniach. Jego twarz ledwie było widać w ciemnościach pokoju.

· Zechciałabyś odwiedzić swojego eks i sprawdzić Cynthię Lotte?

· Jasne. Coś jeszcze?

Uśmiechnął się, a kiedy odpowiadał, zmiękł mu głos.

· Nie wtedy, kiedy twoja babcia śpi w pokoju.

A niech to.

Kiedy wyszedł, założyłam łańcuch i zwaliłam się na łóżko, rozmyślając. Przychodziły mi do głowy erotyczne myśli. Nie było cienia wątpliwości. Byłam zdesperowaną dziwką. Popatrzyłam w stronę nieba, natykając się wzrokiem jedynie na sufit.

· To wszystko przez hormony -powiedziałam do kogokolwiek, kto mógł mnie słyszeć. – To nie moja wina. Mam zbyt dużo hormonów.

Wstałam, wypiłam szklankę soku pomarańczowego, wróciłam na kanapę i rozmyślałam dalej, ponieważ babcia chrapała tak głośno, że obawiałam się, by nie wessała języka do gardła i nie udusiła się.

· Czyż to nie cudowny poranek? – zagadnęła babcia, idąc do kuchni. – Mam ochotę na ciasto!

Popatrzyłam na zegarek. Szósta trzydzieści. Zwlokłam się z łóżka i poszłam do łazienki, gdzie długo stałam pod prysznicem, w podłym nastroju. Wyszłam spod prysznica i popatrzyłam na swoje odbicie w lustrze nad umywalką.

Miałam ogromnego syfa na policzku. Czyż to nie wspaniałe? Muszę zobaczyć się z moim byłym mężem, mając taki ohydny pryszcz na policzku. Pewnie Pan Bóg mnie pokarał za wczorajsze lubieżne myśli.

Pomyślałam o rewolwerze kalibru 38 w misce na herbatniki. Zacisnęłam dłoń w pięść, wystawiłam palec wskazujący, a kciuk podniosłam do góry. Przyłożyłam palec wskazujący do skroni i powiedziałam:

· Pif, paf!

Ubrałam się w stylu Komandosa. Czarny podkoszulek, czarne spodnie, czarne buty. Wielki pryszcz na twarzy. Wyglądałam jak idiotka. Zdjęłam czarny podkoszulek, spodnie i buty i wskoczyłam w biały podkoszulek, flanelową koszulę w kratkę i levisy z małą dziurką w kroku, co do której byłam przekonana, że nikt jej nie zobaczy. To był strój odpowiedni dla kogoś z pryszczem.

Kiedy wyszłam z łazienki, babcia czytała gazetę.

· Skąd ją masz? – zapytałam.

· Pożyczyłam od tego miłego pana, który mieszka po przeciwnej stronie korytarza. Tylko on jeszcze nic o tym nie wie.

Babcia czytała szybko.

· Lekcję jazdy mam dopiero jutro, więc idziemy z Louise obejrzeć kilka mieszkań. Sprawdzałam też, co słychać na rynku pracy, i wygląda na to, że jest mnóstwo ciekawych ofert. Szukają kucharzy, sprzątaczek, wizaży-stek i sprzedawców do salonów samochodowych.

· A gdybyś mogła mieć dowolną pracę, to jaki zawód wybrałabyś?

· To proste. Zostałabym gwiazdą filmową.

· Byłabyś niezła – powiedziałam.

· Jasne. Chciałabym być najlepsza. Niektóre części ciała odmawiają mi posłuszeństwa, ale nogi nadal mam niezłe.

Popatrzyłam na nogi babci, które wystawały spod sukienki. Myślę, że wszystko jest względne.

Bob stał już pod drzwiami, więc zapięłam mu smycz i wyszliśmy. Proszę, proszę, od rana ćwiczę. Po dwóch tygodniach wyprowadzania Boba będę musiała kupić nowe ubrania, bo zrobię się chuda jak szczapa. Świeże powietrze nie zaszkodzi też mojemu pryszczowi. Do licha, może nawet całkiem go wyleczy. Zanim wrócę do mieszkania, pryszcz zniknie.

Spacerowaliśmy z Bobem w całkiem niezłym tempie. Skręciliśmy za róg i weszliśmy na parking, gdzie zobaczyłam Habiba i Mitchella, którzy czekali na mnie w swoim dziesięcioletnim dodge’u, całym pokrytym jakimiś paskudztwami. Neon na dachu reklamował sklep z dywanami „Art’s”. Latająca maszyna była przy tym szczytem dobrego smaku.

· Niech mnie kule biją! – zdumiałam się. – Cóż to jest?

· To, co można było kupić z ogłoszeń ekspresowych -wyjaśnił Mitchell. – I na twoim miejscu nie robiłbym z tego afery, bo to czuły punkt. Nie chciałbym zmieniać tematu, ale zaczynamy się niecierpliwić. Nie mamy zamiaru cię straszyć, ale będziemy musieli zrobić naprawdę coś ekstra, jeśli nie dostarczysz nam wkrótce swojego narzeczonego.

· Czy to ma być groźba?

· No tak, jasne – potwierdził Mitchell. – To jest groźba. Habib siedział za kierownicą w wielkim kołnierzu ortopedycznym. Nie wykazywał głębszego zainteresowania.

· Jesteśmy zawodowcami – dodał Mitchell. – Nie daj się zwieść naszym uprzejmym zachowaniem.

· Tak, właśnie – powiedział Habib.

· Zamierzacie włóczyć się dzisiaj za mną? – zapytałam.

· Taki mamy plan – przyznał Mitchell. – Spodziewam się, że dokonasz czegoś ciekawego. Nie chciałbym spędzić dnia na przyglądaniu się damskim pantoflom na deptaku. Tak jak powiedzieliśmy, nasz szef zaczyna się wkurzać.

· Dlaczego wasz szef chce dorwać Komandosa?

· Komandos ma coś, co należy do szefa, i chciałby omówić z nim tę sprawę. Możesz mu o tym powiedzieć.

Podejrzewałam, że omawianie tej sprawy mogłoby pociągnąć za sobą fatalne skutki.

· Przekażę mu, jeśli otrzymam od niego jakieś wiadomości.

· Powiedz mu, że jeśli odda to, co ma, będzie w porządku. Wszystko pójdzie w niepamięć. Bez urazy.

· Mhm. Dobra, muszę lecieć. Do zobaczenia, chłopaki.

· Byłbym wdzięczny, gdybyś wychodząc z domu, przyniosła mi aspirynę – powiedział Habib. – Mam uraz kręgosłupa szyjnego.

· Nie wiem, jak ty – zwróciłam się do Boba, kiedy wsiedliśmy do windy – ale ja jestem lekko przerażona.

Kiedy weszłam do domu, babcia czytała Keksowi komiksy. Bob przysunął się, żeby się przyłączyć do zabawy, a ja zabrałam telefon do pokoju gościnnego, żeby zadzwonić do Briana Simona.

Simon podniósł słuchawkę po trzecim sygnale.

· Halo.

· To była krótka wycieczka – powiedziałam.

· Kto mówi?

· Stephanie.

· Skąd masz mój numer? Jest zastrzeżony.

· Jest nadrukowany na obroży twojego psa.

· Ach.

· Mam nadzieję, że teraz, kiedy już wróciłeś do domu, wpadniesz po Boba.

· Dzisiaj jestem trochę zajęty…

· Nie ma sprawy. Podrzucę go. Gdzie mieszkasz? Zapadło milczenie.

· W porządku, sprawa wygląda tak – powiedział Simon – że właściwie nie chcę zabrać Boba.

· To twój pies!

· Już nie. Według prawa, masz z niego dziewięć dziesiątych. Ty masz jedzenie. Ty masz zmiotkę do kup. Ty masz psa. Posłuchaj, to sympatyczne zwierzę, ale zabiera mi za dużo czasu. Poza tym swędzi mnie nos. Myślę, że to alergia.

· A ja myślę, że dupek z ciebie. Simon westchnął.

· Nie jesteś pierwszą kobietą, która mi to mówi.

· Nie mogę go trzymać u siebie. Wyje, kiedy wychodzę z domu.

· Skąd ja to znam! A jak go zostawisz samego, to zjada meble.

· Słucham? Co to znaczy: zjada meble?

· Zapomnij o tym. Nie to miałem na myśli. Nie zjada mebli. To znaczy, żucie nie oznacza jeszcze zjadania. A właściwie on nawet nie żuje. O cholera – powiedział Simon. – Powodzenia. – I odłożył słuchawkę.

Wykręciłam jeszcze raz jego numer, ale nie odebrał telefonu.

Odniosłam aparat do kuchni i dałam Bobowi miskę psich chrupek na śniadanie. Sobie nalałam filiżankę kawy i zjadłam kawałek placka. Został jeszcze jeden, więc poczęstowałam Boba.

· Nie jesz mebli, prawda? – zapytałam. Babcia siedziała rozparta przed telewizorem, oglądając prognozę pogody.

· Nie przejmuj się dzisiejszą kolacją – powiedziała. -Możemy zjeść mięso z wczoraj.

Podniosłam kciuk do góry w geście „tak trzymać”, ale była pochłonięta sprawą pogody przewidywanej dla Cle-veland, więc nie widziała mnie.

· Chyba muszę już wyjść – poinformowałam ją.

Babcia kiwnęła głową.

Wyglądała na wypoczętą. Ja czułam się, jakby przejechał po mnie czołg. Brakowało mi snu. Te wizyty w środku nocy i chrapanie babci zrobiły swoje. Wyszłam z mieszkania i powlokłam się na dół. Kiedy czekałam na windę, oczy same mi się zamykały.

· Jestem wykończona – poskarżyłam się Bobowi. -Potrzebuję więcej snu.

Pojechałam do rodziców, gdzie wkroczyliśmy do domu razem z Bobem. Mama tłukła się po kuchni, ponieważ właśnie robiła placek z jabłkami.

· To pewnie jest Bob – powiedziała. – Babcia powiedziała mi, że masz psa.

Bob podbiegł do mamy.

· Nie! – krzyknęła. – Jak śmiesz!

Bob zatrzymał się tuż przed nią i popatrzył na mnie.

· Wiesz, o co chodzi – zwróciłam się do Boba.

· Co za dobrze wychowany pies – oświadczyła mama. Zwędziłam kawałek jabłka z placka.

· Czy babcia powiedziała ci również o tym, że chrapie, wstaje bladym świtkiem i ogląda bez przerwy kanał z prognozami pogody? – Nalałam sobie filiżankę kawy. – Pomocy – zwróciłam się do kawy.

· Zdaje się, że przed pójściem spać lubi wypić parę łyków alkoholu – poinformowała mnie mama. – Zawsze chrapie, kiedy wypije sobie parę głębszych.

· To nie może być z tego powodu. Nie mam w domu ani grama alkoholu.

· Zajrzyj do szafy. Zwykle trzyma tam alkohol. Zawsze wyrzucam stamtąd butelki.

· To znaczy, że sama go kupuje i chowa w szafie?

· Ona tego nie chowa w szafie. Ona tam to trzyma.

· Chcesz powiedzieć, że babcia jest alkoholiczką?

· Nie, oczywiście, że nie. Po prostu trochę popija. Mówi, że pomaga jej to zasnąć.

Może na tym polegał mój problem. Może ja też powinnam sobie popijać. Rzecz w tym, że kiedy za dużo wypiję, zbiera mi się na wymioty. A jak raz zacznę, to ciężko mi będzie przyznać, że piję za dużo, aż będzie już na to za późno. Jedno upicie się zwykle pociąga za sobą następne.

Owionęło mnie gorące kuchenne powietrze, przeniknęło przez moją koszulę, a ja poczułam się jak placek, który tkwi w piekarniku i dymi. Z wysiłkiem zdjęłam koszulę, położyłam głowę na stole i zasnęłam. Śniło mi się, że jest lato i smażę się na plaży w Point Pleasant. Pode mną gorący piasek, a nade mną prażące słońce. Moja skóra jest brązowa i spieczona jak skórka na cieście. Kiedy się obudziłam, placek był już gotowy, a w całym domu pachniało niczym w niebie. I mama wyprasowała mi koszulę.

· Czy jadasz deser przed posiłkiem? – zapytałam mamę.

Popatrzyła na mnie osłupiałym wzrokiem. Jak gdybym zapytała ją, czy w każdą środę o północy zabija koty w ofierze.

· Przypuśćmy, że jesteś sama w domu – powiedziałam. – W lodówce masz kruche ciasto z truskawkami, a mięso jeszcze w piekarniku. Co zjadłabyś najpierw?

Mama myślała przez chwilę, oczy miała szeroko otwarte ze zdziwienia.

· Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w ogóle jadła sama obiad. Nawet nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić.

Zapięłam koszulę i włożyłam dżinsową kurtkę.

· Muszę iść. Mam robotę.

· Mogłabyś przyjść jutro wieczór na kolację – powiedziała mama. – No i zabrać ze sobą babcię i Josepha. Będzie pieczeń wieprzowa i tłuczone ziemniaki.

· Dobrze, ale nie wiem, jak będzie z Joem. Podeszłam do drzwi wejściowych i zobaczyłam, że za buickiem stoi latający dywan.

· Co teraz? – zapytała mama. – Kim są ci mężczyźni w dziwacznym samochodzie?

· To Habib i Mitchell.

· Po co tutaj stoją?

· Jeżdżą za mną, ale nic się nie martw. Są w porządku.

· Co masz na myśli, mówiąc „nie martw się”? Takich rzeczy nie mówi się do matki. Oczywiście, że będę się martwiła. Wyglądają na rzezimieszków. – Mama przepchnęła się koło mnie, podeszła do auta i zastukała w szybę.

Szyba zjechała w dół i Mitchell popatrzył na moją mamę.

· Jak leci? – zapytał.

· Dlaczego śledzicie moją córkę?

· Powiedziała pani, że ją śledzimy? Nie powinna była tego robić. Nie chcemy martwić matek.

· W domu mam broń i jeśli będę musiała, zrobię z niej użytek – ostrzegła mama.

· Rety, proszę pani, nie trzeba od razu stawiać sprawy na ostrzu noża – próbował je uspokoić Mitchell. – Co się z tą rodziną dzieje? Wszyscy są zawsze wrogo nastawieni. Po prostu trochę sobie jeździmy za pani dzieciakiem.

· Mam wasz numer rejestracyjny – oznajmiła mama. – Jeśli mojej córce cokolwiek się stanie, zadzwonię na policję.

Mitchell nacisnął guzik i okno zamknęło się.

· Przecież ty nawet nie masz broni, prawda? – zapytałam mamę.

· Powiedziałam tak, żeby ich nastraszyć.

· Hm. Dzięki. Myślę, że teraz wszystko będzie w porządku.

· Ojciec mógłby uruchomić swoje znajomości i załatwić ci dobrą posadę w zakładach Personal Products -powiedziała mama. – Córka Evelyn Nagy tam pracuje i ma trzytygodniowy płatny urlop.

Spróbowałam wyobrazić sobie Cudowną Kobietę, pracującą przy linii produkcyjnej w fabryce Personal Products, ale nie był to pociągający obraz.

· Nie wiem – zawahałam się. – Nie sądzę, żeby moja przyszłość była związana z Personal Products. – Wsiadłam do Wielkiego Błękitu i pomachałam mamie na pożegnanie.

Jeszcze raz spojrzała groźnie na Mitchella i wróciła do domu.

· Przechodzi klimaterium – powiedziałam do Boba. -Łatwo się denerwuje. Nie ma się czym martwić.

Загрузка...