Krystyna Siesicka
Zapałka Na Zakręcie

Pokój był starannie sprzątnięty, wywietrzony, łóżka przygotowane na noc bieliły się świeżutką pościelą. I nagle poczułam się tak, jakbym nigdy nie wyjeżdżała z Osady! Widocznie mama i Ala odniosły podobne wrażenie, bo wszystkie trzy spoglądałyśmy na siebie z wyczekującymi uśmiechami. Mama odezwała się pierwsza:

– No co? Zupełnie jak w domu?

– Mamo! – Alusia z rozmachem cisnęła swoją walizkę na krzesło. – Jak to cudownie, że znowu tu jesteśmy! Jak to cudownie!

Podbiegła do okna i otworzyła je na całą szerokość.

– Spójrzcie!

– Komary! – krzyknęłyśmy z mamą jednocześnie. Nie mogłyśmy się jednak oprzeć. Komary komarami, ale warto było chociaż przez chwilę popatrzeć. Dom stał na niewielkim wzniesieniu, tak że z okna naszego pierwszego piętra widać było dachy niżej położonych budynków i oświetloną ulicę Kościelną.

– Popatrzcie! Na Kościelnej założyli jarzeniówki! – spostrzegła Alka. – Och, jaka jestem ciekawa, co tu się jeszcze zmieniło przez ten rok! Mamo, ja jutro wstaję skoro świt i natychmiast ruszam w przyrodę!


– Dobrze będzie, jeżeli obudzisz się o dziewiątej! – zwątpiłam.

– A zobaczycie!

– Zobaczymy! Na razie zamykajcie okno, musimy się trochę rozładować – zarządziła mama.

– Ale będziemy spały przy otwartym? – upewniała się Alka wyciągając z walizki nasze piżamy. – Ach, żeby ta noc prędzej minęła!

Rozległo się pukanie do drzwi. Weszła nasza gosposia niosąc na tacy trzy szklanki gorącej herbaty. Spojrzała z niepokojem na mnie i na Alusię, wyraźnie bała się, że znowu zaczniemy gnieść ją i dusić, tak jak to było przed chwilą, kiedy spontanicznie witałyśmy się na dole.

– Potrzeba coś jeszcze? – zapytała.

– Dziękuję! – odparła mama. – Wypijemy herbatę i zaraz idziemy spać! Jestem wykończona podróżą.

– Ja właśnie widzę, że pani mizernie wygląda. Za to panienki podrosły przez zimę, zupełnie bym nie poznała! Oj, leci ten czas, leci! Jak pani pierwszy raz tu przyjechała, Alusia miała osiem lat, a panna Mada dwanaście!

– Mada miała jedenaście, gosposiu! – sprostowała mama z wrodzoną sobie dokładnością. – To przecież było sześć lat temu!

– Prawda, że to szósty raz pani u mnie wynajmuje. Ileż ta Alusia potrafi zjeść jajek na twardo – zdumiała się gosposia – odkąd przyszłam tu z herbatą, połknęła trzy!

– Po drodze zjadła pięć!

– Ale też i wygląda dobrze! A panna Mada… – gosposia przyjrzała się uważnie – oj, panna Mada to się dopiero zmieniła, nie ta sama, co w zeszłym roku! Ale wyszczuplała!


– A naszych znajomych już ktoś przyjechał? – nie wytrzymała Alka.

– Pewno! Ci z Białegostoku już są! Ci z dwiema dziewczynkami, wie Alusia?

– Marianna i Ela!

– No! To one już są i ci, co przy gospodzie wynajmują panna Mada zaraz będzie wiedziała, ten chłopak, który w zeszłym roku nogę złamał. Tomek chyba?

– Tomek.

– I te panienki, co to panna Mada z nimi zawsze… Misia i Ewa! Też je wczoraj widziałam. O, jakie damy się z nich porobiły! Fryzury mają jak jakie aktorki! A do mnie do tego pokoju na dole, to już przyjechali w zeszłym tygodniu… – gosposia ściszyła głos i nachyliła się w stronę mamy – ale powiadam pani, takie jakieś ważne państwo! Nawet do człowieka nie zagadają. Córkę mają szesnaście lat, a coraz inna sukienka, buciczki, bluzeczki, swetereczki. Wcale mi się nie zdaje, żeby to było dla naszych panienek towarzystwo.

– Będą miały swoje!

– Ja też tak myślę! Zawsze stare znajomości najlepsze, bo zaraz wiadomo kto i co, prawda? A ten Tomek, to on już u mnie był. Przyszedł dowiedzieć się, czy panie przyjechały. No, ja tak sobie gadu, gadu, a wy na pewno śpiące!

Gosposia zabrała puste szklanki.

– Mleko już zamówiłam, bułeczki przyniosę z samego rana. Pomyślałam sobie, że pani będzie chciała jak zawsze?

– Tak, pani gosposiu! Na pewno będzie dobrze!

Ja nie byłam tego pewna. Więc Tomek już tu był… dowiadywał się… Boże! Przecież nie o mamę i nie o Alę! Dowiadywał się o mnie.

Pilno nam było do łóżek, każdej z innego powodu. Mama była zmęczona. Ala chciała jak najprędzej usnąć, żeby spokojnie doczekać rana. Ja musiałam pomyśleć. Przez otwarte okno wiała ku nam letnia noc. To dziwne, przyjechałam do Osady szósty raz, ale każdy przyjazd był inny. Każdy! Oczywiście – najprostsze pierwsze trzy. Szczenięca radość i nic więcej. Tylko przyczyny radości były różne. Za pierwszym razem cieszyła mnie perspektywa swobody, za drugim – powrotu w to miejsce, które zdążyłam polubić. Za trzecim razem cieszył mnie fakt, że spotkam znowu swoją Miśkę – nie widzianą przez rok! Później, tak jak Alka teraz, szalałam ze szczęścia, że wreszcie dobrnęłam do wakacji, do Osady, do Miśki, do wszystkiego. Do wszystkiego, właśnie… Pod pojęciem "wszystko" mieściły mi się już pewne treści, których nie umiałam dobrze zróżnicować. Były to jakieś przeczucia, oczekiwania nie tylko na dobrą pogodę. I wreszcie przyjazd zeszłoroczny. Przy pakowaniu uważniej dobierałam sukienki, wsunęłam do walizki klipsy do zakręcania włosów, z marszczonej bibułki zrobiłam sobie fantazyjny, czerwony kapelusz. Cieszyłam się perspektywą spotkania z Miśką i z resztą naszej paczki. Na trzy dni przed wyjazdem dostałam zwariowany list od Tomka. Wcisnęłam do walizki jeszcze jedną spódnicę.

A dziś? Z mojej twarzy znikła już dawno zeszłoroczna opalenizna. Tak samo wyblakło uczucie do Tomasza. Wystarczy jednak kilka dni słońca i znowu cera nabierze złocistej barwy, a co z miłością?

Długo nie mogłam usnąć i następnego ranka obudziłam się bardzo późno. Alki nie było w pokoju, mama układała nasze rzeczy w szafie. Na stole pod lustrem stały już letnie rekwizyty: olejek do opalania, krem sombrero, krem nivea… Mama uwijała się pomiędzy szafą a walizkami ubrana w spodnie i kolorową bluzkę, włosy miała przytrzymane szeroką, białą opaską. Zawsze wydawała mi się bardzo ładna, teraz jednak szczególnie uderzył mnie jej wdzięk, taki wyraźny pomimo znużenia!

Nasz ojciec kochał mamę przez całe siedem lat, a potem zostawił, niefrasobliwie dorzucając do jej pięknych wspomnień o sobie – Alusię i mnie. Doprawdy nie nasza w tym wina, że mama musiała tak bardzo się męczyć, aby pchać jakoś ten swój koślawy wózek, który miał tylko trzy kółka, bo czwarte zerwało się przy jakimś wzniesieniu i potoczyło po zboczu, nie ciekawe, co stanie się z resztą pojazdu!

Kochałyśmy mamę bardzo. Alusia spontanicznie, hałaśliwie, a jednocześnie zupełnie po prostu. Ja kochałam mamę okrężnymi drogami.

– Jak się masz, siostrzyczko! – zawołałam siadając na łóżku.

– Alusi nie ma. Poszła w przyrodę! – roześmiała się mama.

– Ależ ja do ciebie mówię, mamo! Wyglądasz na moją młodszą siostrę!

– Nie opowiadaj! Jak spałaś i nikt mnie nie widział, liczyłam zmarszczki na swojej twarzy. Którą sukienkę chcesz włożyć, Mada? Zostawiłam ci tę niebieską, resztę powiesiłam w szafie. Ale może wolisz inną? Zjedz prędko śniadanie, pośpiesz się!

– Dlaczego mam się spieszyć? Przecież są wakacje, mamo!

– Był tu Tomek. Nie chciałam cię budzić, więc rozmawiałam z nim tylko tak, przez drzwi. Prosił, żebym ci pozwoliła przyjść na dziesiątą pod "Parasole". Wszyscy wasi mają tam być. Więc decydujesz się na niebieską czy mam ją schować?

– Na nic się nie decyduję, mamo! W ogóle nie wiem, czy pójdę pod te "Parasole"…

– Oszalałaś chyba? Na pewno będzie bardzo przyjemnie! Co ci się stało?

– Och, nic się nie stało… tylko z tym Tomkiem taka głupia sytuacja… To moje mleko, mamo?

– Twoje. A tu masz bułki. Posmarowane. Jaka znowu sytuacja?

– Oj, mamuś… mówiłam ci już kiedyś! Byliśmy w sobie zakochani. Czemu się śmiejesz?

– A czemu ty się śmiejesz?

– No… ja chcę pokryć jakoś swoje zakłopotanie!

– No, świetnie! W ten sam sposób możesz wybrnąć z Tomkiem! Śmiechem! Nie wyjmuj tego kożucha, nie wyjmuj!

Do pokoju wpadła zadyszana Alka.

– Gdzie piłka do siatki? Idziemy grać w siatkę! Coś ty? Mada! Jeszcze w rosole? A ja już widziałam wszystkich z twojej paczki! I Maciek jest, i Miśka, i ten rudy Julek! Tomka też widziałam! Ma wąsy, daję ci słowo! Mamo, gdzie ta piłka!? O, jest! Ale miękka, flak zupełny. Otworzyli nowy sklep, wiecie? Zaraz przy kościele! Co ty się tak patrzysz na mnie, Mada, jakbyś pierwszy raz człowieka

widziała? Ma wąsy, przysięgam! Mamo, ona mi nie wierzy, że Tomek ma wąsy!

– Ala, czy ja coś mówię? – rozzłościłam się.

– Sama zobaczysz, że ma!

Alusia złapała piłkę i wybiegła z pokoju.

– Nie idę pod "Parasole"! – zdecydowałam desperacko.

– Wąsów się zlękłaś? – parsknęła mama.

– Boże, jakie wy jesteście dziwne! Tak byle człowiekowi dokuczać! Byle człowieka zgnębić!

– Daj spokój, Mada! Chyba nie masz zamiaru płakać! Oczywiście, jeżeli nie chcesz, to nie idź! Kijem cię nie wypędzę…

Włożyłam niebieską sukienkę i związałam włosy w dwie kitki nad uszami. Nie podobało mi się. Wyjęłam z szafy spódnicę w biało-żółte pasy i trykotowy sweterek. Było lepiej, ale te kitki nad uszami wydały mi się teraz potworne. Rozwiązałam tasiemki i chwyciłam szczotkę do włosów.

Mama usiadła na łóżku, oparła się o poręcz i przez chwilę obserwowała tę zimną wojnę, którą zaciekle toczyłam ze sobą. Roześmiałam się.

– Dzięki Bogu, że masz jeszcze odrobinę samokrytycyzmu i poczucia humoru! – stwierdziła z ulgą.

– Kiedy pomyślę, że za trzy dni będziesz latać ze wszystkimi, ubrana w pogniecione spodnie i byle jaką bluzkę, nie mogę pojąć tych komedii, które robisz teraz!

– Zależy mi na tym, żeby zrobić dobre wrażenie!- odparłam szczerze. – Wiesz przecież, jakie to jest ważne. Nie widzieliśmy się prawie rok. Będziemy się teraz obserwować, oglądać, porównywać… wiem jak to jest. Po prostu, mamo, mam tremę przed spotkaniem z nimi.

Szłam ulicą Kościelną i z daleka widziałam już kolorowe parasole w narożnym ogródku. Szukałam wzrokiem naszej paczki, ale najwyraźniej nie było nikogo. Czyżbym przyszła zbyt wcześnie? Ale nie! Na kościele zegar wybijał dziesiątą. Podeszłam bliżej. Od stolika podniósł się bardzo wysoki chłopiec i szybko przesunął do wejścia. Przyjrzałam mu się i nagle wszystko minęło. Cały niepokój i trema.

– Mater Dolorosa! Tomek, jaki ty jesteś wielki! – zawołałam zaskoczona.

A więc to w nim kochałam się w ciągu ubiegłego lata i kilku tygodni jesieni!

– A gdzie reszta? – spytałam, kiedy usiedliśmy pod czerwonym parasolem.

– Mają przyjść za pół godziny! Celowo prosiłem, żebyś przyszła wcześniej…

Roześmiałam się według przykazań mamy, bo czułam się jednak trochę nieswojo.

– Masz do mnie jakiś interes? – zapytałam.

– Interes? Nie… Czy ja wiem zresztą… Zwyczajnie, chciałem cię przeprosić!

– Za co?

– Nie pisałem do ciebie.

– Ależ… to w ogóle nieistotne!

Nieistotne! A ile się namartwiłam brakiem wiadomości od niego, dopóki na imieninach Baśki nie poznałam Marka!

– Przecież ja do ciebie też nie pisałam i nie uważam, żeby… – wzruszyłam ramionami – nie ma o czym mówić, Tomek!

Był wyraźnie zawiedziony. Widać sądził, że noszę w sercu żałobę po nim. Przez chwilę usiłował nakłonić mnie do ubolewania.

– Widzisz, nie pisałem, bo prawdę mówiąc robię straszne błędy ortograficzne. To mnie zawsze peszy.

– Och, jeżeli o mnie chodzi, Tomek, to nie wysilaj się na tłumaczenie! Ja naprawdę nie jestem na ciebie obrażona – zapewniłam go.

Przyglądał mi się podejrzliwie, jakby mój dobry humor wydawał mu się udany. Nieprawda! Byłam w cudownym nastroju. Wystarczył mi tylko rzut oka na Tomka i krótka rozmowa, żebym się przekonała, jak dalece wywietrzał mi z głowy! Za każdym razem, kiedy podobał mi się jakiś chłopiec, bawiło mnie to. Nie umiałam traktować sprawy ze śmiertelną powagą. Wiedziałam, że jest przelotna jak wiosenny deszcz. I jeżeli jadąc do Osady bałam się spotkania z Tomkiem, to jedynie dlatego, że w ciągu minionego roku myślałam o nim częściej niż o innych chłopcach. Sądziłam, że może to coś oznacza, że stłumione przez czas uczucie wybuchnie z nagłą siłą, kiedy go znowu spotkam. Nic nie wybuchło. Widocznie prawdziwa miłość przyjdzie do mnie inaczej. Tak sobie myślałam, siedząc z Tomkiem pod czerwonym parasolem.

Po chwili przyszła Miśka i Ewa, za nimi wkroczył Maciek. Marianny i Julka ciągle jeszcze nie było.

Witając się z Miśką wykazałyśmy kolosalny brak opanowania. Szóste wakacje spędzone razem – to już jest coś! Przecież właśnie my dwie byłyśmy zalążkiem całej późniejszej paczki, która pęczniała z roku na rok.

Chłopcy przynieśli z bufetu oranżadę i szklanki, Ewa zajęła się ciastkami. Miśka nachyliła się do mnie i szeptała niecierpliwie:

– Musimy urwać się na potężne ploty, ale tylko we dwie! Nie masz pojęcia, jak się za tobą stęskniłam! Wyglądasz cudnie, Mada! Słuchaj, czy ja też tak wydoroślałam, jak ty?

Podparła brodę wierzchem dłoni i przyglądała mi się prowokująco. Miśka! Jakżeż ta dziewczyna umiała się zgrywać!

– Słuchaj, ja już postanowiłam! – stuknęła ręką w stolik. – Słuchajcie wszyscy, co powiem! Idę na archeologię!

– Uważasz, że na powierzchni ziemi nie ma już nic ciekawego? Za rok ci się zmieni! Zdasz maturę i wyjdziesz za mąż! – zwątpił Maciek.

– Czy mi się zdaje, czy ten młody człowiek kpi sobie ze mnie? – obruszyła się Miśka i udając obrażoną, znowu nachyliła się w moją stronę.

– Co wyście tu tak sami z Tomkiem gadali? – zapytała szeptem. – Nie przeszło ci to, Mada?

Skrzywiłam się.

– Dochodzę do wniosku, że nie miało mi co przechodzić! Bardzo go lubię i to wszystko! Przywiozłaś rakietę, Miśka?

– Jasne!

– Pójdziemy na korty?

– No! Zaraz po obiedzie!

– Słuchajcie, po południu idziemy z Miśką na korty! Kto z nami?

Wszyscy. Okazało się, że to pierwsze spotkanie nie było wcale takie trudne. Mariannę i Julka powitaliśmy chóralną owacją. Ostatni zjawił się Piotr. I chwila, kiedy podchodził do naszego stolika, była jedyną, w której odczuliśmy jakieś zakłopotanie. My, ale nie Miśka. Szybko podniosła się ze swojego miejsca, podbiegła do Piotra, położyła rękę na jego ramieniu. Piotr przechylił głowę i pogładził jej dłoń policzkiem.

– Miśka! – zawołał ciepło.

– Usiądź tu, Piotr, na moim miejscu! Julek, postaraj się o jeszcze jedno krzesło!

Podczas gdy krzesło wędrowało ponad stolikiem, Piotr przysunął twarz do mojej twarzy, zupełnie bliziutko. Nie widziałam jego oczu, ukrytych za ciemnymi szkłami.

– Serwus, Piotr! – powiedziałam wyciągając rękę, której nie zauważył.

– Serwus, Mada! Tak mi się zdawało, że to ty!

Zdawało mu się. A więc widział jeszcze gorzej niż w zeszłym roku! Wszyscy patrzyliśmy na niego z zatroskaniem. Tylko na twarzy Miśki widać było rozpacz, której nie musiała nawet ukrywać, wiedziała przecież, że dla Piotra jej twarz jest jedynie rozmazaną, jasną plamą.

Siedzieliśmy pod "Parasolami" do obiadu. Marianna zlękła się, kiedy zegar wybił pierwszą.

– Słuchajcie, ja powinnam już dawno być w domu! U nas obiad o pierwszej! Julek, odprowadź mnie i poczaruj mamę.

Wiadomo! Julek świetnie potrafił czarować nasze mamy!

– Ja idę z wami! – poderwała się Ewa. – Maciek, zostajesz jeszcze?

– Dogonię was, załatwię tylko rachunek! Zostaliśmy przy stoliku we czwórkę: Miśka, Piotr, Tomasz i ja.

– Maciek poszedł płacić, a ja mu nie dałem swojej doli- zorientował się nagle Piotr.

– Założyłam za ciebie! Będziesz moim dłużnikiem!- roześmiała się Miśka.

– Zawsze jestem twoim dłużnikiem. Nawet ostatnio: na trzy swoje listy otrzymywałaś ode mnie jeden!

– Bogowie! To nie twoja wina, Piotr, że ja tak lubię pisać!

Miśka popatrzyła na mnie, później przeniosła wzrok na zieloną furtkę. Zrozumiałam.

– Tomasz, idziemy! Więc jak, Misia? Spotykamy się na kortach?

– Tak! Piotr, pójdziesz ze mną na korty po obiedzie?

– Oczywiście! Jeżeli wszyscy idą, to i ja także!

– Właściwie nie mogę o tym spokojnie myśleć – powiedział Tomek, kiedy szliśmy w kierunku mojego domu.

– Dlaczego Miśka to robi? Miśka przywiązuje go do siebie zupełnie niepotrzebnie! Jest przecież dostatecznie nieszczęśliwy.

– Nie sądzisz chyba, że Miśka pogłębia jego nieszczęście?

Tomasz zatrzymał się.

– Właśnie tak sądzę, jeśli chcesz wiedzieć! Piotr jest inteligentny, Piotr świetnie wie, że ze strony Miśki nie może to być nic trwałego!

– Dlaczego nie może?

– Chociażby dlatego, że w naszym wieku nie ma trwałych uczuć! Masz chyba coś na ten temat do powiedzenia?

– Nie mówimy o mnie, mówimy o Miśce! Miśka kocha Piotra od dawna! Miała trzynaście lat, kiedy powiedziała mi o tym po raz pierwszy, tu w Osadzie. Są ze sobą przez dwa miesiące w roku, pisują do siebie i to wszystko jakoś się trzyma. Miśka go kocha.

– Z litości?

Na to pytanie nie odpowiedziałam. Sama zadawałam je sobie często.

– Widzisz! Ty też się boisz, że ona go kocha z litości! Piotr na pewno także obawia się tego. W tej chwili on ma dwadzieścia lat, ona siedemnaście, Piotr jest prawie niewidomy, Miśka… no, cóż! Miśkę ponosi serce! Za dużo w tym patosu jak na mój gust!

– Myślę, że oni twojego gustu w ogóle nie biorą pod uwagę – obruszyłam się.

Szliśmy ścieżką po zboczu, mój dom był już niedaleko. Tomasz roześmiał się.

– A tobie, oczywiście, strasznie się to wszystko podoba, co? I uważasz mnie za cynika; tylko dlatego, że ośmielam się krytykować… hm… bogactwo uczuć tej desperackiej pary! Dalibóg, jak o tym myślę, żałuję, że nie jestem ślepy!

– Jesteś za to idiotą, a to także pewna forma kalectwa. Masz u mnie szansę!

– Zmieniłaś się… – warknął Tomasz ze złością – zjaśniały ci włosy i wyszczuplały łydki! Ale język masz ostry jak dawniej!

– Zawsze był moją chlubą, nogi natomiast nigdy!

W ogrodzie przed domem gospodyni rozwieszała na sznurze bieliznę.

– No co – zawołała widząc Tomasza – doczekał się pan?

– Doczekałem się! – przyznał Tomek. Wypadło to tak zabawnie, że zaczęłam się śmiać.

Wzruszył ramionami.

– Na razie, Tomek! Idę na górę!

– Na razie, Mada! Ciao!

Po schodach szłam powoli. Mama na pewno zapyta, jak było? Było zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałam. Po pierwsze nasza paczka, która zawsze chodziła grupą albo gęsiego, już dziś ustawiła się parami. Miałam więc do wyboru: albo uznać Tomka za swojego partnera i przyjąć go takim, jakim był, albo nie uznać go wcale.

Drzwi do naszego pokoju uchyliły się.

– Pośpiesz się – fuknęła Alka – gospodyni już przyniosła obiad!

– Zapisałam nas do czytelni i wzięłam trzy książki! – zakomunikowała mama, kiedy usiadłam przy stole. – Dla ciebie, Mada, Hemingwaya! Zadowolona jesteś?

– Komu bije dzwon?

– Tak.

– To świetnie!

Mama nie zapytała o nic. Umiała się znaleźć – jak powiadała zawsze moja babcia Emilia, kiedy ktoś umiejętnie wylawirował z niewygodnnej sytuacji.

Pierwszy tydzień wakacji był nijaki. Wybrałam drugą ewentualność i w naszym towarzystwie manifestowałam swoją niezależność, splendid isolation, żeby znowu powołać się na babcie! Była to pozycja dumna, ale niewygodna. Oczywiście brałam udział we wszystkich wspólnie organizowanych wypadach do lasu czy na przystań. Grywałam w siatkówkę, w tenisa, łaskawie pozwalałam Tomkowi odprowadzać się na obiad. Ale kiedy nadchodził wieczór, zostawałam w domu. Nie dla mnie były te spacery o zmierzchu, włóczenie się nad brzegiem jeziora – tu dwoje, tam dwoje!

Któregoś dnia umówiłyśmy się z Miśką i Ewą, że pójdziemy sobie na spacer same, bez chłopców.

– No, nareszcie nie będziemy się musiały wysilać!- odetchnęła Ewka, kiedy spotkałyśmy się przy kościele.

– Boże, ile ja się muszę namęczyć, żeby robić z siebie mądrzejszą niż jestem, dowcipniejszą niż jestem, ładniejszą niż jestem! Maciek ma w stosunku do mnie wygórowane ambicje!- narzekała, a przecież cieszyło ją to.

Miśka szła obok mnie wymachując wielką, kolorową torbą.

– Komary są o wiele bardziej drapieżne niż w zeszłym roku! – stwierdziła nieoczekiwanie. – To samo można powiedzieć o naszych chłopcach! Zauważyłyście, że na plaży Julek bez przerwy wmawia w Mariannę, że powinna mocniej natłuszczać plecy? Gdyby to od niego zależało, wsmarowałby w nią trzy tubki kremu na godzinę! Biedna Mańka wieczorami musi chyba nożem zeskrobywać te kilogramy tłuszczu, które Julek w nią wciska!

Obraz Marianny skrobiącej nożem plecy tak silnie podziałał na nasze wyobraźnie, że wszystkie trzy dostałyśmy histerycznego ataku śmiechu. Oparłyśmy się o słup ogłoszeniowy i po chwili piałyśmy jak młode koguty.

I właśnie wtedy pierwszy raz zobaczyłam Marcina. Wyszedł z czytelni i stanął na wprost nas. Ewka uspokoiła się błyskawicznie.

– Cicho bądźcie, wariatki! – syknęła ostrzegawczo.

Na Miśkę i na mnie podziałało to jak kubeł zimnej wody. Z jednej ostateczności przeszłyśmy w drugą. Stałyśmy teraz nagle oniemiałe i wpatrywałyśmy się w Marcina jak w "Bitwę pod Grunwaldem". Uśmiechnął się niepewnie i po sekundzie wahania przeszedł obok nas, kierując się w stronę kiosku z owocami.

– Chryste – jęknęła Ewa – zupełnie Parys i trzy boginie! Zachowałyśmy się jak pomylone! Ale widziałyście, jak on na mnie patrzył?

– Na ciebie? – zdziwiła się Miśka. – Właściwie byłam pewna, że mnie się przygląda!

– Zupełnie wyraźnie patrzył na mnie! – stwierdziłam.

I znowu zaczęłyśmy się śmiać. Tymczasem nasz Parys, obarczony dwiema torbami pełnymi bułgarskich pomidorów, przeszedł znowu obok. Kiedy odszedł już dość daleko, Ewa oparła się o słup i wykrztusiła:

– Bła… błagam, uspokójcie się! Ja już nie mogę!

Po chwili opanowałyśmy się.

– Piękna historia! – zaczęła wydziwiać Miśka. – Pomyślał sobie, że pierwszy raz w życiu oglądałyśmy przystojnego chłopca! Ale że był przystojny, to fakt, nie? Wyglądał jak taki młody Cygan, którego przez pomyłkę ubrali w spodnie z kantami jak ostrze noża!

– Masz rację, że pasowałby do cygańskiego wozu! – przyznałam. – Ale on chyba pierwszy raz w Osadzie, nigdy go nie widziałam!

– Pierwszy raz! Mieszkają w tym domu pod lasem, on i jego matka. Też bardzo przystojna babka, widuję ich często, bo przechodzą obok naszych okien. Gospodyni z tamtego domu przychodzi czasem do mojej, ot tak, na ploty…

– I co? – przynaglała Ewkę Miśka. – Gadaj, nie widzisz, że konamy z ciekawości! Mówiła coś o nich?

– Mówiła, że on się obciął przy maturze czy że go nie dopuścili, bo narozrabiał… tak dobrze, to ja nie wiem! Mówiła, wiecie, że ten Marcin…

– Marcin? – przerwałam – dobre imię!

– …że on tu jest tak jakby za karę. Miał jechać z ojcem za granicę, ale po hecy z maturą wylądował z matką w Osadzie. Nic więcej nie wiem, przysięgam!

– Przypomnij sobie coś jeszcze, skarbnico wiedzy! – prosiłam. – Czuję, że Parys będzie mi się śnił dziś w nocy, potrzebne mi do tego dalsze realia!

– Nic sobie nie przypomnę, słowiczku, resztę musisz sobie dośpiewać sama! Tylko nie fantazjuj zbytnio, Parys wygląda mi na odludka! Jeszcze przed waszym przyjazdem, kiedy byliśmy tu tylko we trójkę: Tomasz, Julek i ja, chłopcy proponowali mu korty. Widzieli, że poprzedniego dnia grał z matką. Nie zgodził się. Chłopcy opowiadali później, że nawet nie wysilał się na tłumaczenie. Po prostu podziękował za propozycję i szybko spłynął.

Miśka spojrzała na mnie bystro.

– Czuję, Mada, że budzi się w tobie chęć walki! Cicho bądź, Ewa, nie przeszkadzaj dziewicy! Ona mobilizuje teraz swój oręż! Tratatata! Tratatata! Jutro do szturmu uderzy! Którą broń rzucisz na pierwszy ogień? Piechotę, konnicę czy artylerię?

Wybrałam Hemingwaya. Postanowiłam wymienić książkę w dwa dni później, o tej porze, o której spotkałyśmy Marcina wychodzącego z czytelni. Moje rozumowanie okazało się bezbłędne. Kiedy weszłam, Marcin już tam był. Zawiodła natomiast strategia. Stanęłam obok niego i długo wybierałam książki. Marcin też przerzucał je po dziesięć razy, ale na mnie nawet nie spojrzał. Byłam wściekła, bo już cieszyłam się chwilą, kiedy przedefiluję z nim przed oczyma Miśki i Ewy! Tomaszowi też chętnie pokazałabym się w towarzystwie Marcina, bo jak na złość tego ranka przyprowadził na plażę czarnowłosą piękność imieniem Inez! Była to właśnie ta dziewczyna, która swoimi ciuchami zatrwożyła naszą gosposię. Cóż z tego? Kiedy chcąc zrobić na Marcinie odpowiednie wrażenie poprosiłam bibliotekarkę o którąś z książek Faulknera, on zdecydował się na kryminał Agaty i wyszedł. A ja zostałam jak idiotka z Absalomie w ręku! Z Absalomie Faulknera, którego nie znosiłam, nie rozumiałam i nie miałam ochoty czytać!

Do końca dnia chodziłam wściekła. Ewie nie powiedziałam o spotkaniu w czytelni, ale Miśce odraportowałam wszystko. Siedziałyśmy po południu na ławce przed kościołem i opalałyśmy nogi.

– Coś ty się tak na niego uparła? Podoba ci się rzeczywiście czy tylko tak na przekór wszystkiemu?

– Oj, Miśka, jak mi się może podobać czy nie podobać chłopak, którego nie znam? Jasne, że na przekór wszystkiemu!

– Swoją drogą, jakie my jesteśmy dziwne!

– zastanowiła się Miśka. – Jak nam coś dają, to nie bierzemy, a jak tylko napotykamy trudności, zaraz ogarniają nas mordercze apetyty. Nawet gdybyśmy miały zwymiotować po konsumpcji.

– Tobie i dają,i masz apetyt!

– Mnie i dają, i mam apetyt… tak, ale wy się bawicie, a ja nie mogę!

– Ty już musisz być konsekwentna!

Miśka roześmiała się.

– Och, jak dobrze, że Piotr nie słyszy tego, co mówisz. Mada! Musiałam mu dać słowo, że nigdy w życiu nie będę w stosunku do niego konsekwentna. Uważa, ze ta chwila, kiedy zacznę być konsekwentna, będzie końcem naszej miłości.

– Może w waszym przypadku… – zastanowiłam się- bo jest taki szczególny. Ale w moim pojęciu te dwa uczucia są nierozerwalne! Wydaje mi się, że kiedy pokocham kogoś naprawdę, od razu stanę się konsekwentna…

– Ja też tak uważam – zgodziła się Miśka – ale Piotr rozumuje ze swojego punktu widzenia. Boże, jak to paradoksalnie brzmi: jego punkt widzenia! A zresztą… Zastanówmy się lepiej, co zrobić z tym całym Marcinem!

Ale po rozmowie z Miśką odechciało mi się łamać naszego Parysa.

– Ech, chyba dam temu spokój!

– Coś ty? Co ci szkodzi odrobina sportowej zaprawy! Wyobraź sobie minę Ewki i Tomka!

– Wyobrażałam sobie dość dokładnie, kiedy weszłam do czytelni! Ale wiesz, Miśka, wszystko to jest takie małe i nieważne!

Po chwili jednak ogarnął mnie znowu duch walki. W naszą stronę szedł Parys.

– Na Faulknera nie dał się złapać, wyciągaj nogi!- syknęła Miśka.

– Przezorniej będzie, jeżeli je schowam! Chociaż Tomulek stwierdził, że mi łydki wyszczuplały. Miśka, on siada na sąsiedniej ławce… – mamrotałam cicho.

Marcin spojrzał na nas obojętnym wzrokiem, wyjął z kieszeni "Przegląd Sportowy".

– Kontempluje Walaska… – stwierdziłam – i Bogu dzięki! W gruncie rzeczy, gdyby nas zaczepił, powiedziałabym, że nie uznaję takich znajomości!

– O co ci więc chodzi? Chcesz, żeby podszedł do ciebie z bukietem róż i wykrztusił łamiącym się ze wzruszenia głosem: "O pani! Wybacz mi moją czelność…"

– Daj spokój, Miśka, bo on gotów usłyszeć.

– Nic nie usłyszy, skarbie! Jest tak pochłonięty prawym sierpowym Bendiga i bicepsami Jędrzejowskiego, że nie zauważy twoich łydek, nawet gdybyś mu je położyła na "Przeglądzie Sportowym"!

– Słuchaj, zabieramy się stąd… – zdecydowałam. – Już ja wymyślę jakiś sposób na niego! Ale głupiej cizi nie będę z siebie robić!

Miśka wsunęła na nogi klapki.

– Masz rację – zgodziła się – rzecz nie jest twarzowa!

Przeszłyśmy obok Marcina wpatrzone w wieżę kościoła. Wieczorem mordowałam Faulknera. Z nudów. Mama zrobiła sobie maseczkę ze świeżych poziomek i siedziała przy stole upstrzona czerwonymi cętkami. Resztką waty zmywała emalię z paznokci. Przyglądałam się jej znad książki.

– Za mało masz tej waty, mamo! Może wyskoczyć do kiosku?

– Masz ochotę przelecieć się?

– Mam ochotę pójść po watę, jeżeli jest ci potrzebna… – sprostowałam.

– Dziękuję, wytarczy mi to, co jest w domu. Mama wstała, zmyła z twarzy poziomki. Była już w piżamie, zwykle kładła się wcześniej, odrabiając całoroczne zaległości. Alusia grała w durnia u sąsiadów z przeciwka. Hałaśliwy rechot jej paczki dobiegał do nas przez okno. I pomyśleć, że tak niedawno…

– Wiesz co… – powiedziała mama wyjmując z szafy sukienkę – pójdziemy sobie gdzieś na herbatę! We dwie! Co ty na to?

Z ulgą zamknęłam Faulknera.

– Pomysł jest.

– No! To ubieraj się!

Nie upłynęło dziesięć minut, jak szłyśmy już w stronę centrum Osady.

– Pójdziemy pod,,Parasole"! – zaproponowała mama.

Nie chciałam pod "Parasole". Oni wszyscy lubili tam zaglądać od czasu do czasu, nie miałam ochoty na żadne spotkania.

– A może lepiej do Bistro?

– Jak wolisz…

Zastanawiałam się niekiedy, jak ułożyłoby się to wszystko, gdybyśmy tego wieczora nie poszły do Bistro. Może tak samo, może zupełnie inaczej. Ile wielkich spraw w życiu człowieka zależy od maleńkich, niedostrzegalnych nieomal decyzji?

Bistro było małą cukiernią położoną na uboczu Osady. A jednak przejść obok niego musieli i ci, którzy wracali z kortów; i ci, którzy wracali znad jeziora. Dlatego pewnie było tam zawsze pełno, chociaż kawę podawano bardzo podłą.

Zamówiłyśmy herbatę.

– Tłok tu jak na odpuście – powiedziała mama wyciągając papierosy – ale lubię czasami posiedzieć pośród zupełnie obcych ludzi, poobserwować, posłuchać… Spójrz, jaka wytworna jest ta pani, która weszła w tej chwili!

Rzeczywiście. W drzwiach stała kobieta wyjątkowo ładna i wyjątkowo dobrze ubrana. Nie, nic w niej nie było udziwnionego, przeciwnie, każdy szczegół jej ubrania uderzał prostotą i to może stanowiło zasadniczy kontrast z odważnymi kolorami i fantazyjnym krojem sukienek, które miały tu na sobie inne kobiety. Mama wpatrywała się w nią jak urzeczona. Może tamta spostrzegła to, może znowu zagrał przypadek. Przesunęła się miedzy stolikami i stanęła przy naszym. Uśmiechnęła się do mamy przepraszająco.

– Czy mogłabym przysiąść się do pań? Taki tu tłok! Umówiłam się i muszę chociaż zaczekać!

– Proszę bardzo – mama zdjęła torbę z wolnego krzesła – na pewno nie będzie nam pani przeszkadzać!

– Ja już nawet nic nie będę zamawiać, żeby nie przedłużać sprawy! – zapewniła.

– Ależ niech pani zamówi! My i tak niedługo zwolnimy stolik i będzie pani mogła tu zostać…

– Bardzo pani miła… – podziękowała.

Mama wyglądała przy niej jak wróbelek. Szary, niepozorny. Wyglądała, ale czy czuła to? Zrobiło mi się strasznie przykro, kiedy pomyślałam, że mogła spostrzec to sama! Siedziałyśmy we trzy nie mówiąc ani słowa. Mama widać uznała to za krępujące, bo zapytała mnie banalnie:

– Nad czym tak rozmyślasz, Mada?

Roześmiałam się, na pewno trochę sztucznie.

– Prawdę mówiąc, myślałam o tobie!

– Powinna się pani cieszyć! – powiedziała tamta.- To dobrze, jak córka myśli o matce…

Widać była rozmowna z natury, bo zwróciła się do mnie z pytaniem:

– Pani ma takie dziwne imię… a może ja się przesłyszałam?

– Mada, Magdalena!

– Ach, Magdalena! Skrót oryginalny! Sama go pani wymyśliła?

– Nie. Mama.

– Ja poproszę dwie kawy! – zwróciła się do kelnerki, a później do mamy:

– Korzystam zatem z pani propozycji!

Nagle zauważyłam, że ktoś staje obok mnie. Podniosłam głowę i w pierwszej chwili nie mogłam zrozumieć, co tu się dzieje…

– Panie były tak uprzejme i pozwoliły mi usiąść…- powiedziała matka Marcina.

On sam, widać, nie mógł się zorientować, czy jesteśmy znajomymi jego matki, czy też kimś zupełnie obcym. Zawahał się wyraźnie, ale na wszelki wypadek nachylił się w kierunku mojej mamy ruchem, na który automatycznie zareagowała wyciągnięciem ręki. Jakoś to tak przezabawnie wypadło! Wymamrotał swoje nazwisko, którego nie dosłyszałam. Później odwrócił się w moją stronę.

– Marcin! – powiedział głośno.

– Magdalena! – odparłam strzelając okiem w kierunku jego mamy. Spostrzegła to.

– Pani ma na imię Mada! Prawda, jak ładnie?

Skinął głową z kamiennym wyrazem twarzy, ale w jego wzroku dostrzegłam lekkie rozbawienie. "Może przypomina sobie, jak głupio wyglądałam wtedy, pod słupem ogłoszeniowym?" – pomyślałam.

Nieoczekiwany wyskok Marcina w jakiś sposób zobowiązał nasze mamy do podjęcia tej przypadkowo narzuconej znajomości. Rozmawiały dość banalnie i po stwierdzeniu, że początek lata był wyjątkowo udany, ustaliły prognozę pogody na następny tydzień, zgodnie stwierdzając, że od świętej Anny zaczną się z pewnością chłodniejsze wieczory. Potem utknęły.

– A jak pani tu spędza czas? Nie nudno? – zwróciła się do mnie matka Marcina. Zaprzeczyłam.

– Mam tu znajomych. Chodzimy na wycieczki, na przystań, gramy w tenisa. Nie, ja się nie nudzę!

Dawałam Marcinowi szansę. Mógł teraz w naturalny sposób włączyć się do naszej paczki. Wystarczyło małe pytanie w rodzaju: "Czy mógłbym się wybrać kiedyś z wami?" i to załatwiłoby sprawę. Ale on nie powiedział ani słowa. Siedział bokiem do stolika i przyglądał się moim sandałom. Nie wynikało to bynajmniej z nieśmiałości. W wyrazie jego twarzy, w postawie była zwyczajna obojętność. Zresztą z jego zachowania, ze swobody, z jaką podawał ogień swojej matce, sięgał po popielniczkę, pił kawę, łatwo było odczytać duże wyrobienie. Najwyraźniej Marcin nic nie chciał.

Przy pożegnaniu – wychodziłyśmy pierwsze – mamy dokończyły formalności wymieniły oprócz grzecznościowych formułek także i swoje nazwiska.

– Dziwna jakaś para… – stwierdziła mama, kiedy wolno szłyśmy w stronę domu – ona bardzo miła, on taki mrukowaty i posępny, jak chmura gradowa. W ogóle się nie odzywał, zauważyłaś?

– A co miał mówić, mamo?

– No… mógł coś powiedzieć do ciebie czy do mnie, ja wiem… byle co! Nie lubię takich ludzi, którzy robią łaskę, że żyją!

W domu zastałyśmy zabeczaną Alusię.

– Co ci się stało? – przestraszyła się mama.

– Poszłyście sobie, a ja to co? Nie mogłyście mnie zawołać?

– Przecież grałaś w durnia!

– Przez całe życie mam grać w durnia? – obruszyła się.

– Na pewno przegrałaś i dlatego jesteś zła! – domyśliłam się. – Jak nie umiesz przegrywać, to nie graj! – dorzuciłam sentencjonalnie i ścieląc łóżko zastanowiłam się, jaki by z tego sloganu morał wyciągnąć dla siebie. Ostateczną decyzję pozostawiłam na następny dzień. Miałam przecież w mojej rozgrywce jeszcze jeden atut. Nie wiedziałam tylko, czy Marcin go dostrzegł…

Obudziłam się z uczuciem niepokoju. Mama szykowała śniadanie, Alusia spod ręki wyjadała jej gotowe kanapki.

– Bo ja się strasznie śpieszę, mamo! Idziemy na jagody! Mogę wziąć ten garnuszek? A co ty będziesz robiła?

– Umówiłam się na przystani z mamą Miśki. Mada, pójdziesz ze mną? Wyskakuj z tych betów, na co czekasz?

– Najchętniej zostałabym dziś w domu. Jestem trochę zmęczona tym upałem.

Mama spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– Boli mnie głowa… – dodałam.

– Jak chcesz! Jeżeli ci przejdzie, to przyjdź do mnie na przystań!

– Dobrze – zapewniłam skwapliwie – na pewno mi przejdzie, jak sobie trochę poleżę.

Mama przyniosła mi proszek od bólu głowy i śniadanie do łóżka.

– Chcesz, żeby Miśka do ciebie przyszła?

– Oj, nie… Może usnę? – podsunęłam jej czoło do pocałowania.

– Gorączki to ty nie masz… – powiedziała mama z ulgą.

Ala porwała garnuszek i wybiegła. Zamknęłam oczy. Mama szybko zapakowała swoją torbę plażową.

– Wzięłaś olejek?

– Wzięłam.

– A okulary?

– Wzięłam, śpij!

Chciałam, żeby jak najszybciej wyszła i żeby nie wracała. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, odczekałam chwilę i jak szalona wyskoczyłam z łóżka. Umyłam się, ubrałam i w błyskawicznym tempie sprzątnęłam pokój. Była dziesiąta. Dla zabicia czasu zaczęłam rozwiązywać krzyżówkę w "Przekroju". Uporałam się z nią w pół godziny. Zmieniłam uczesanie wracając do nieśmiertelnych kitek nad uszami. Napisałam list do babci Emilii. W chwili kiedy zaklejałam kopertę, ktoś zastukał do drzwi. Czułam, że serce podskoczyło mi do gardła.

– Proszę!

Nie omyliłam się. Marcin wszedł do pokoju. A więc dostrzegł mój atut!

– Odnoszę zgubę – powiedział przesuwając ręką po włosach – mały drobiazg zostawiony wczoraj na stoliku w Bistro… – patrzył mi w oczy napastliwie, z uśmiechem sowicie okraszonym ironią.

Najwyraźniej domyślił się, że niczego w Bistro nie zgubiłam! Mój pierścionek, zostawiony tam celowo, srebrzył się jadowicie na jego wyciągniętej dłoni.

– Nasze matki dość wyraźnie opisały sobie domy, w których mieszkają. Dlatego trafiłem!

Dlatego i ja na niego czekałam. W życiu nie myślałam tak intensywnie, jak w tej chwili. Pierścionek wyjęłam z torebki. Marcin nie widział go na moim palcu nawet przez chwilę. Nieznośne było to jego kpiące spojrzenie.

– Proszę bardzo. – Podszedł do mnie, ciągle trzymając pierścionek na otwartej dłoni. Uśmiechnęłam się.

– To nie mój pierścionek. Bardzo żałuję, bo ładny…

Dłoń zacisnęła się gwałtownie. Nasze role odwróciły się. Nikczemna, teraz ja patrzyłam na Marcina szyderczo. Przegrałam pierścionek, ale wygrałam partię… Oparłam się plecami o szafę i czekałam. Następna kwestia należała do Marcina. Nie zazdrościłam mu. Suflera nie było.

– A… gdybym przymierzył? Tak jak pantofelek Kopciuszka?

Wyciągnęłam rękę w jego stronę. Marcin wsunął mi pierścionek na palec. Zatrzymał się przy stawie. Marcin nie mógł wiedzieć, że nosiłam go zawsze na małym palcu. Był to srebrny pierścionek z dużym kwarcytem, który najlepiej wyglądał na małym palcu!

– Trzeba szukać dalej! – roześmiałam się. – Ja najwyraźniej jestem tylko niedobrą siostrą. Wsunął pierścionek do kieszeni.

– Miałem najlepsze intencje! – zapewnił,

– Nie wątpię i dziękuję!

Marcin spojrzał w okno. Jaskrawiło się tam niebo pięknego dnia.

– Nie szkoda pogody na siedzenie w domu? – spytał.

– Szkoda – przyznałam – i właśnie idę na przystań.

– Ja także idę na przystań, może wyjdziemy razem?- zaproponował gładko.

– Możemy.

Zbyt wiele obiecywałam sobie po tej wspólnej drodze. Marcin szedł obok mnie, małomówny, z neurastenicznym spojrzeniem. Pożegnaliśmy się przy wejściu na przystań, nikt mnie z nim nie widział, ani Ewka, ani Tomasz. I nikomu nie opowiedziałam o tej historii. Nawet Miśce. Następny dzień nie przyniósł nic nowego. Dopiero w piątek spotkałam Marcina przy kiosku "Ruchu". Stał w olbrzymim ogonie po czasopisma. Skinął ręką, kiedy zauważył, że mam zamiar praworządnie ustawić się w kolejce.

– Ta pani stała za mną! – obwieścił gromko, na pewno nikt nie uwierzył, ale jakoś i nikt nie zaoponował.

– Tu jest twoje miejsce, Mada! – powiedział przesuwając się trochę do przodu.

Po raz pierwszy zwrócił się do mnie po imieniu. Kupił ostatni numer "Magazynu Polskiego", dla mnie już zabrakło.

– Weź, jak przeczytasz, to mi oddasz – zaproponował.

Wzięłam. Wracając usiedliśmy na ławce, tej samej, na której kiedyś siedziałam z Miśką. Automatycznie zaczęłam przerzucać kartki "Magazynu" – i zatrzymałam się przy którymś z artykułów. Marcin zajrzał do "Panoramy". Kiedy skończyłam czytać, ogarnęły mnie refleksje: bo było tak zwyczajnie! Po prostu siedząc na ławce pod kościołem przeglądaliśmy prasę, nie siląc się na żadne rozmowy. Postawiłam na swoim i teraz spotykając Marcina, będę mogła wołać spokojnie: "Cześć, Marcin! Co u ciebie?" A przecież tylko o to mi chodziło, o nic więcej! Uparłam się, że go poznam i proszę bardzo – poznałam! Babcia Emilia powiedziałaby kategorycznie: "Uważam sprawę za załatwioną, koniec dyskusji!" Ale we mnie było ciągle jakieś napięcie, coraz mniej satysfakcji, coraz więcej łagodnej, spokojnej życzliwości dla Marcina. Trzepnął ręką w płachtę "Panoramy" i roześmiał się.

– Spójrz! Fenomenalny dowcip! – podsunął mi do obejrzenia jakiś rysunek.

Obejrzałam. Zegar na kościele wydzwonił czwartą. Złożyłam pisma.

– Na czwartą umówiłam się na kortach. Ty grasz w tenisa, Marcin?

– Gram. Ale was jest straszna gromada. Nie lubię tego.

– Pustelnik?

– Pustelnik? – roześmiał się. – Nie, po prostu nie mam na to ochoty. Mogę cię odprowadzić, jeżeli chcesz. Wstaliśmy. Marcin wziął moją rakietę.

– Macie jakieś plany na jutrzejsze przedpołudnie? – zapytał.

– Kajaki. Czemu?

– Jutro przed południem moglibyśmy zagrać kilka setów… ale ty pewnie wolisz kajaki?

Zawahałam się.

– O key – uprzedził moją decyzję – kajaki to wspaniała rzecz! Rozumiem!

Ale ja nie rozumiałam. Na nasz widok Miśka wpakowała piłkę w siatkę i stanęła jak wryta. Ewa przyglądała się Marcinowi z ogłupiałym wyrazem twarzy. Marcin swobodnie wymachując rakietą kroczył obok mnie z miną doskonale obojętną. Ukłonił się Miśce, ukłonił się Ewie i oddając mi rakietę powiedział:

– Do zobaczenia, Mada, dziękuję!

Stojący przy siatce Tomasz odwrócił się gwałtownie. No tak! To nasze wejście wywarło odpowiednie wrażenie. Niestety! Prawie zupełnie przestało mi na tym zależeć, chociaż skłamałabym twierdząc, że nie sprawiło mi pewnej przyjemności.

– Ho, ho – powiedziała Miśka schodząc z kortu – jak l tego dokonałaś?

Zbliżył się Tomasz.

– No i cóż ten milczący Romeo? Gardzi naszym towarzystwem?

Zrobiło mi się trochę głupio, bo rzeczywiście wyglądało na to, że Tomek ma rację. Trzeba przyznać: kiedy poznał czarnowłosą Inez, potrafił wciągnąć ją do naszej paczki i wsiąknęła w nią bez specjalnych trudności, raczej z wyraźnym zadowoleniem, chociaż była ciut inna niż my wszystkie.

– Gardzi? – tłumaczyłam mętnie – skąd! Po prostu nie ma ochoty! – nieoględnie zacytowałam Marcina.

Tomasz pogardliwie machnął ręką.

– Bez łaski! – mruknął i odszedł w stronę Julka i Maćka, którzy grali na sąsiednim korcie.

– Zwariowałaś? – rozzłościła się Miśka. – Dlaczego zrażasz do niego?

– Zraziłam cię? Ty też czujesz się dotknięta?

Miśka wzruszyła ramionami. Nie zapytała o nic więcej.

– Grasz? – zawołała do niej Ewa.

– Gram! – Miśka podeszła do siatki i przez chwilę rozmawiały stojąc blisko siebie. Nie słyszałam ani słowa. Potem zaczęły grać. Czułam żal do Miśki, ale wiedziałam świetnie, że to z mojej winy wszystko tak głupio wypadło. Po chwili wrócił Tomasz.

– Tamta para na chwilę zwalnia trzeci kort – zakomunikował mi sucho – ten facet w szortach i ruda cizia, możemy grać po nich.

– Nie będę grała, przepraszani cię! Na pewno zaraz nadejdzie Inez, zostawię ci rakietę.

– Inez nie umie grać.

– To ją naucz. Mówiła mi, że chętnie zaczęłaby się uczyć, tylko nie ma sprzętu. Tak powiedziała: sprzętu! Zostawię jej zatem mój sprzęt i tylko mi go odnieś do chaty dziś wieczorem, bo chcę go mieć na rano.

– Rano idziemy na kajaki, zapomniałaś? Kajaki!

– Nie pójdę! – powiedziałam kategorycznie, miotana wściekłością.

Tomasz przyjrzał mi się uważnie.

– Masz inne propozycje?

– Mam. Ciekawsze! – odparłam zjadliwie.

– Hm… – mruknął i przez chwilę zastanawiał się nad czymś – no, tak… no, oczywiście! Na siłę nie będziemy cię ciągnąć!

Miśka przerwała grę. Szybko zbliżyła się do nas.

– O co znowu chodzi?

– Ona nie chce jutro iść na kajaki – wyjaśnił Tomasz. – Mówi, że ma inne propozycje. A ja na to, że nie będziemy jej ciągnąć na siłę. Normalna rozmowa, o nic nie chodzi!

Miśka wzięła mnie pod rękę.

– Zagraj z Ewą, Tomasz! Mada, chodź, pogadamy!

– Dobrze, ale ja idę w tamtą stronę – skierowałam się do wyjścia z kortów.

– Wygłupiasz się – powiedziała Miśka łagodnie.

Nie musiała mi tłumaczyć, sama czułam, że się wygłupiam.

– Co ci się stało, Mada? Czemu jesteś jak osa? Czy to nasza wina, że ten cały Marcin nie chce się z nami zadawać? Nie chce, to nie, i sprawa załatwiona. Głupie pięć minut i zaraz odwracasz kota ogonem!

Wcale nie miałam ochoty odwracać kota ogonem. Ja po prostu zupełnie nie umiałam sobie z tym kotem i poradzić. Było mi przykro, że Marcin tak wyraźnie zdyskwalifikował atrakcyjność mojej paczki, ale sama nie umiałam zdyskwalifikować atrakcyjności Marcina. Byłam między młotem i kowadłem i nie potrafiłam mężnie stanąć pośrodku. Miśka umiała odgadywać moje myśli.

– Przecież nie wymagamy od ciebie żadnej lojalności, to byłoby idiotyczne! Ale po co zaraz jesteś jak kaktus?

– Bo Tomasz…

– Moja droga – przerwała mi Miśka – nie widziałaś swojej miny, nie słyszałaś siebie, więc nie zwalaj wszystkiego na Tomasza!

Stanęłyśmy przy wyjściu. Nie odzywałam się i dopiero po chwili Miśka zaczęła mówić znowu, łagodniej niż przedtem:

– Mada, słuchaj, ja świetnie rozumiem, że ciebie ciągnie do Marcina! Ludzka rzecz. On się izoluje, ciebie to złości i cała ta historia na tym polega. Przekora często bywa pierwszą literą miłości, ze mną było nawet odrobinę tak samo. Nie wiem, czym to się skończy u ciebie. Miłość nie miłość, musisz zachować swoją twarz. Nie wolno ci jej odwracać tylko do jednego człowieka! Mówię niegłupio, co?

– Niegłupio – przyznałam bez entuzjazmu.

– No! Sama jestem z siebie dumna!

Nie upierałam się dłużej. Miśka objęła mnie i wolno wracałyśmy na korty. Tomasz na nasz widok sięgnął po moją rakietę.

– Zagrasz? – zawołał, jak gdyby nigdy nic.

Kiwnęłam głową jak kaczka, bo nagle coś mnie chwyciło za gardło. Marcin był jedną wielką niewiadomą. Ale oni, ci wszyscy tu na kortach, to był pewnik! I pomyśleć, że chciałam im się sprzeniewierzyć, idiotka! Gdyby nie Miśka… Stanęłam i przytrzymałam Miśkę za łokieć.

– Słuchaj, Miśka… – zaczęłam i urwałam w połowie zdania. Spojrzała na mnie z domyślnym uśmiechem.

– No, już! Nie ma o czym!

Ale następnego dnia nie doszłam na przystań. Po drodze spotkałam Marcina. Szedł na ryby. Pomachał w moją stronę wędką.

– Cześć, Mada! Radzę ci, wybierz się ze mną na ryby! – zawołał.

– Ależ to musi być potwornie nudne zajęcie! Staliśmy po przeciwnej stronie szosy i obiecałam sobie solennie, że pierwsza nie przejdę.

– Nudne? Arcyciekawe i emocjonujące!

– Ryby?

– Nie wykrzywiaj się! Ryby!

– Eeee… – zwątpiłam.

Sercem całym wyrywałam się na te ryby z Marcinem, ale ambicja trzymała mnie po tej stronie jezdni. Marcin zrobił dwa kroki naprzód, potem znowu stanął przy krawężniku.

– No jak? Lecisz ze mną? – zapytał.

– W życiu swoim nie latałam za chłopakami!

Z głośnym jazgotem przejechał między nami traktor przyczepą.

– Nie mówię: za mną, tylko: ze mną! To jest różnica!- zawołał Marcin.

Stałam twardo. Przyglądał mi się chwilę. Potem wolno przeszedł przez jezdnię.

– A teraz – zapytał – pójdziesz ze mną na ryby?

– Teraz pójdę z tobą na ryby – zgodziłam się majestatycznie.

Szliśmy obok siebie. Marcin pogwizdywał cichutko. Zachciało mi się spojrzeć na jego twarz, więc ostrożnie odwróciłam głowę, nie chciałam, żeby się domyślił, jak bardzo interesuje mnie obiekt obserwacji. Ale natychmiast napotkałam jego spojrzenie, z którym nie zdążył lub też nie chciał uciec, spojrzenie pełne uśmiechniętej drwiny.

– Głupio robię idąc z tobą. Boję się, że zmarnuję całe przedpołudnie – powiedziałam natychmiast.

– Czasami zmarnowane przedpołudnia dłużej zostają w pamięci niż inne… – odparł Marcin swobodnie – wszystkie przedpołudnia tych wakacji zleją ci się w jedno miłe wspomnienie, tylko to przedpołudnie zachowa swoją indywidualność. Będziesz myślała o nim jako o jedynym zmarnowanym. Z góry się cieszę na to miejsce w twojej pamięci.

– Ty?

– Oczywiście. Będę przecież przyczyną.

– Ty nie. Ryby! Ciebie nie brałam pod uwagę.

– Aaaa – zdziwił się – zdawało mi się, że to mnie kazałaś przechodzić przez jezdnię, a nie mojej wędce…

To nie było zmarnowane przedpołudnie. Siedzieliśmy nad brzegiem jeziora i nie mówiliśmy o niczym ważnym może nawet milczenia było więcej niż słów. Żadne z nas nie było skłonne do zwierzeń, w dalszym ciągu wiedzieliśmy o sobie bardzo mało. Ale właśnie w ciągu tych kilki godzin, które spędziliśmy wtedy razem, ustaliły się na długo pewne cechy naszej znajomości. Przede wszystkim ogromna powściągliwość. We wszystkim. W słowach w gestach, w reakcjach. Utrudniało to wszelką zażyłość czy przyjaźń, pomimo że od tamtego przedpołudnia nie minął ani jeden dzień, którego choć w drobnej części nie spędzilibyśmy wspólnie.

Nigdy nie umawialiśmy się z Marcinem konkretnie, ot po prostu umieliśmy się znaleźć. Okazało się, że jednak potrafię dzielić czas między swoją paczkę a Marcina, ale nie był to oczywiście podział przypadkowy. Zawsze wolałam towarzystwo Marcina i jeżeli rezygnowałam z niego niekiedy, to dlatego, żeby on sam nie domyślił się, jak bardzo zaczęło mi w końcu na nim zależeć. Pamiętałam również słowa Miśki, chciałam mieć twarz dla wszystkich. Do tej pory drażniły mnie dziewczęta, które – zaprzątnięte nieustannie sprawami swoich serc – rysowały ten nieszczęsny narząd na marginesach wszystkich książek i zeszytów, zaopatrując go przy tym w zmieniające się ciągle inicjały. Ogarnęło mnie przerażenie, kiedy dostrzegłam ten objaw u siebie. Pierwsze moje serce zakwitło w sierpniu, na sto dziesiątej stronicy Dygata, było koślawe, zbyt pękate z jednego boku, niewątpliwie serce bardzo patologiczne! Ale był to jedynie ruch ręki bawiącej się ołówkiem. Olśnienie przyszło inaczej.

Padał deszcz, popołudnie miałam zamiar spędzić w domu. Mama grała w canastę u rodziców czarnej Inez, Ala i jej paczka okupowała werandę w sąsiednim domu. Otworzyłam okno, przykryłam się kocem i ułożyłam na swoim łóżku z zamiarem przestudiowania zaniedbanej ostatnio prasy. Lubię deszcz, zwłaszcza jeżeli nie muszę na nim moknąć. Czytałam właśnie jakieś opowiadanie w "Ty i ja", kiedy zjawił się Marcin. Przyglądałam mu się zaskoczona tą wizytą. Marcin nigdy nie przychodził do mnie.

– Nie, nie podnoś się, Mada, wpadłem tylko na chwilę…

Zdjął ociekający deszczem płaszcz. Odrzuciłam pisma w drugi kąt łóżka, podwinęłam nogi i usiadłam wygodnie opierając się o poduszkę.

– Tam jest wolne krzesło, Marcin…

– Dziękuję! – powiedział i zupełnie automatycznym gestem zebrał rozrzucone na kocu pisma. Położył je na krześle, które mu zaproponowałam, a sam usiadł na łóżku na wprost mnie.

– Mogę zapalić, Mada?

– Jasne.

Przez chwilę oglądaliśmy kółka szarego dymu, potem jego długie smugi.

– Czytałaś, zanim przyszedłem? – zapytał wreszcie.

– Tak. Opowiadanie w "Ty i ja". Nic nadzwyczajnego.

– "Ty i ja" – powtórzył Marcin i wypuścił z ust szereg kółek drobnych i równiutkich, jakby wymierzonych cyrklem. Spojrzał w okno. – Co za cholerna pogoda! – skonstatował odkrywczo.

– Czy doprawdy dopiero w tej chwili spostrzegłeś, że pada deszcz?

– Po Kościelnej woda płynie strumieniami, dosłownie nie można przejść! Nie… zauważyłem to już dziś rano…

– Co ty powiesz? – zdziwiłam się grzecznie.

– Tak – roześmiał się – ma się tę łatwość prowadzenia konwersacji, prawda? Czekaj, Mada… pająk chodzi ci po włosach…

Przechylił się w moją stronę, żeby zdjąć pająka. Pierwszy raz byliśmy tak blisko siebie, z dala od ludzkich spojrzeń, zdani tylko na łaskę własnych instynktów. Pomyślałam o tym przymykając oczy. Poczułam każdy milimetr kwadratowy swojej skóry, ogarniające ciepło, oczekiwanie, zatrważającą świadomość obecności Marcina… Była w tym wszystkim jakaś bezwzględność, bo nad żadnym z doznawanych wrażeń nie umiałam zapanować. Umiałam tylko pytać samą siebie bezładnie i uporczywie: czy to jest miłość? Czy to jest właśnie miłość?

– Malutki pajączek – powiedział Marcin wracając na swoje miejsce – spójrz!

– Wyrzuć go! Nie cierpię pająków!

Wysunął rękę za okno i strząsnął pająka. Potem poprawił się w swoim kącie. Najwyraźniej nie spieszył się do domu, ta chwila, na którą wpadł, była długa. A ja tak chciałam zostać sama i pomyśleć spokojnie. Nie mogłam

myśleć przy nim. Przymknęłam oczy, żeby chociaż nie patrzeć na Marcina i zebrać w jednoznaczną całość rozkojarzone uczucia. Ale i to się nie powiodło. Marcin był przy mnie, powieki nie stały się barierą, którą mogłabym odgrodzić się od niego.

– Przeszkadzam ci… – powiedział Marcin nie ruszając się z miejsca.

– Nie, nie, skąd…

– Widzę, że ci przeszkadzam. Powiedz prawdę!

– No więc tak. Przeszkadzasz mi…

Wstał natychmiast.

– Mogłaś powiedzieć od razu! Dlaczego tego nie zrobiłaś? Bałaś się, że będzie mi przykro?

– Tak – przyznałam.

– Ależ, Mada! Widzisz przecież, że nie mam cienia żalu! – energicznie ściągnął pasek nieprzemakalnego płaszcza. – No, to do jutra!

– Do jutra… rano idę na rynek, targowy dzień…

– Dręczą cię jednak wyrzuty sumienia, że każesz mi wyjść w taki deszcz? – roześmiał się Marcin. – W porządku! Będę i ja na tym rynku, żebyś wiedziała, że to wszystko nie obeszło mnie tak strasznie!

Wyszedł. Zostałam sama i mogłam zacząć swoje drobiazgowe obliczenia. Ułamki wrażeń dobrych i złych dodawać do siebie, odejmować. Ale żeby dokonać takich działań na ułamkach, trzeba dla nich przede wszystkim znaleźć wspólny mianownik. Ja go nie miałam. Usiadłam na łóżku i wyjrzałam przez okno. Widziałam, jak Marcin coraz bardziej oddala się od naszego domu, jak znika za rogiem ulicy Kościelnej. I nagle ogarnęła mnie tęsknota. Najprawdziwsza, zwyczajna tęsknota. Bardziej przeczułam, niż zrozumiałam, że to jest mianownik i że mogę rozpocząć teraz swoje obliczenia.


Bardzo lubię duże miasta, ruchliwe ulice i wiecznie zapędzony tłum. A jednak małe letniskowe osiedla mają specyficzny urok: tam nikt się nie spieszy, ludzie są weseli, noszą pogodne twarze i barwne ubrania, interesują się sprawami błahymi, których w swoim mieście w ogóle by nie dostrzegli. Małe życie. To jest wrażenie na pewno bardzo pozorne, bo żadne życie nie jest małe. Może być jedynie dobre albo złe. Tak sądzę. A jednak spotkanie Marcina w tych zmniejszonych, zwężonych może raczej ramach, podlegało na pewno jakiejś dysproporcji. To było tak, jakby aparat odbiorczy rejestrujący moje wrażenia pracował w nieustającym zbliżeniu, wyolbrzymiając Marcina, podczas gdy tło pozostawało malutkie.

Byłam Marcinowi obojętna. Kiedy dziewczyna marzy o miłości, kiedy wychodzi jej naprzeciw, nigdy nie liczy się z taką możliwością. A mój Marcin był ironiczny, skryty i w jego stosunku do mnie nie było nawet odrobiny ciepła. Życzliwość i tolerancja – to było wszystko, co otrzymywałam w zamian za utrwalające się ciągle uczucie. Nie chciałam zdobywać Marcina, to było dobre na początku, dobre tak długo, dopóki mogło nazywać się żartem. Nie miałam w sobie nigdy cech zdobywcy, przeciwnie – zawsze sama chciałam być twierdzą! Mama była jak sejsmograf. Ilekroć Alusia lub ja przeżywałyśmy jakieś osobiste trzęsienie ziemi, skomplikowana aparatura mamy notowała to natychmiast. Nigdy nie robiłam tajemnicy z tego, że spotykam się z Marcinem częściej i chętniej niż ze swoją dawną paczką. Po pierwsze – nie miałam nic do ukrywania, po drugie – było to niemożliwe. Mama pozwalała nam spędzać czas zupełnie dowolnie, miało to być rekompensatą za dość rygorystyczny żywot, który kazała nam wieść w domu. Sama przedpołudnia spędzała na plaży razem z matką Miśki, po obiedzie chodziły na kawę, grywały w canastę z rodzicami Inez. A jednak mama miała oczy otwarte i zawsze świetnie wiedziała, gdzie podziewa się Alka i co robię ja! Do Marcina odnosiła się zupełnie inaczej niż do Tomasza, Julka czy Maćka. Spostrzegłam, że lubiła przyglądać mu się z boku, kiedy nie widział tego, że przerywała rozmowę, jeżeli byliśmy w pobliżu, po to jedynie, aby posłuchać tego, co Marcin mówi do mnie, i tego, co ja mu odpowiadam.

Któregoś wieczoru odłożyła książkę i po chwili zamyślenia powiedziała po prostu: – To musi być bardzo ciężka historia kochać się w Marcinie…

Nie siliłam się na obojętność wobec tego tematu.

– Skąd wiesz?

– Tak mi się wydaje… on jest taki… – przechyliła głowę i zastanowiła się przez chwilę – taki zamknięty, zimny, może nawet bezwzględny! Nie bardzo mogę zrozumieć, dlaczego wybrałaś właśnie jego? Wydaje mi się, że będziesz miała skłonności do utrudnienia sobie życia!- uśmiechnęła się zabawnie. – Przepraszam cię bardzo, kochanie, odziedziczyłaś to po mnie!

– Już utrudniłam sobie życie, mamo! Marcin nie kocha mnie przecież…

Odwróciła głowę i spojrzała zaskoczona.

– Tak sądzisz?

– Wiem.

Przyglądała mi się z zastanowieniem.

– Hm… to przykre… ale czy przypadkiem… no, nic…- urwała i po chwili zapytała spokojnie – on nie zdał matury, wiesz coś na ten temat?

– Mało. A ty?

– Ja też wiem mało… – przyznała, ale w jej głosie było coś, co kazało mi przypuszczać, że wie jednak więcej niż ja.

– Co ty o tym słyszałaś, mamo?

To dziwne. O wiele łatwiej i szczerzej rozmawiałam z nią, kiedy była wypoczęta, opalona, nasycona powietrzem i towarzystwem, którego nie miała w ciągu roku. Mama- zagoniona, nieprzystępna, pochłonięta pracą i domem, pośpieszni zmieniająca biurową sukienkę na byle jaki łaszek przeznaczony na donoszenie – była ostatnią osobą, z którą chciało mi się rozmawiać o swoich sprawach.

– To, co słyszałam- powiedziała – jest bardzo niepełne. Nic z tego nie wynika! Kiedyś spotkałyśmy się z jego matką w cukierni, piłyśmy razem kawę, bo ja z kolei nie miałam gdzie usiąść i ona zaproponowała mi miejsce przy swoim stoliku. Rozmawiałyśmy ot tak sobie, o wszystkim. O trudnościach, kłopotach. Mówiła, że się bardzo martwi o Marcina, ale kiedy chciałam nakłonić ją do powiedzenia czegoś więcej, schowała się jak ślimak do skorupki. Wspomniała coś o tej maturze, owszem, ale z tego wszystkiego wynikało, że oblana matura Marcina nie jest jeszcze jej największym zmartwieniem. Nie ma tu żadnych znajomych w Osadzie i nie szuka ich, ponieważ chce odpocząć po ciężkich przejściach. Jest wykończona nerwowo! Tak mi właśnie powiedziała, użyła tego zwrotu. Kiedy napomknęłam coś na wasz temat, po prostu powiedziałam, że widujecie się dość często… ona tak się jakoś najeżyła… "Och tak – powiedziała – wiem o tym! No, cóż… Marcin bardzo się tu nudzi i nie jestem w stanie utrzymać go przy sobie!"

– Zupełnie tak, jakby Marcin miał cztery lata – wtrąciłam – i musiał trzymać się jej spódnicy!

– Uczepiłaś się akurat nie tego zdania, które mnie wydało się ważne… – zaoponowała mama. – Ona powiedziała mi zupełnie wyraźnie: "Marcin bardzo się tu nudzi…" i ty się nad tym zastanów, Mada! Dla tego jednego zdania powtórzyłam ci całą rozmowę… On się nudzi, rozumiesz?

– Rozumiem. Do tego wniosku doszłam już tysiąc razy, mamo! I dlatego również powiedziałam ci na samym początku, że Marcin mnie nie kocha! Marcin po prostu spędza ze mną czas.

Mama wstała z krzesła i podeszła do mnie. Jednym palcem podniosła mi brodę do góry i stwierdziła zaskoczona:

– Jesteś rozsądna, wiesz?

Sierpień nie skąpił nam cudownych dni. Wszystkie chwile spędzane z Marcinem kolekcjonowałam starannie w pamięci, cieszyłam się każdą. Był to jakiś kredyt, który pozwoliłam sobie wziąć od życia – postanowiłam się cieszyć tym, co mam, zmartwienia zostawić na później. Starannie ukrywałam przed Marcinem moje uczucia. Byłam w stosunku do niego jadowita, zgryźliwa i w ciągłej opozycji. Nie pytałam o nic. Ach, nie! Raz uległam pokusie i zadałam mu pytanie dotyczące ubiegłego roku…

Było bardzo gorąco i wracałam z siatkówki nieludzko zmordowana. Przy "Parasolach" spotkałam Marcina. Byłam zgrzana, zakurzona, każdy włos sterczał mi w inną stronę. A on szedł naprzeciwko mnie odprasowany i wytworny. W ręku trzymał książkę, której tytułu w pierwszej chwili nie spostrzegłam. Zawahałam się, kiedy zaproponował, żebyśmy usiedli na chwilę pod parasolem i wypili po szklance soku pomidorowego.

– Sok jest historią niesłychanie kuszącą, ale wyglądam okropnie!

– Wyglądasz, ale to przecież nic nie szkodzi. Jesteś na wakacjach, a nie na przyjęciu u królowej angielskiej!

– Ty też jesteś na wakacjach… – popatrzyłam na jego nieskazitelne białe tenisówki.

– Ja to co innego… – mruknął niechętnie – spójrz!

Wyciągnął w moją stronę książkę. Był to podręcznik historii. Zrobiło mi się głupio.

– To chodźmy na ten sok – zgodziłam się szybko. Usiedliśmy przy stoliku i wtedy zapytałam:

– Właściwie z czego cię obcięli? Z historii?

Nie odpowiadał długo, więc dorzuciłam gwałtownie: – Nie chcesz, to nie mów! Możemy uważać, że tego pytania nie było.

– Było to pytanie. Jeszcze ciągle mam je w uszach – odparł. – Zasadniczo obcięli mnie z matematyki. A poza tym…

– Poza tym? – chciałam mu ułatwić swoim obojętnym tonem.

– Nieważne.

Z tym już się nie mogłam zgodzić.

– Bardzo ważne właściwie. Głupio stracić rok.

– Pewnie, że głupio. Ale straciłem go i jeżeli teraz zacznę rozpamiętywać tę sprawę, w niczym nie zmieni to sytuacji… Zmęczyła cię siatkówka, co?

– Nie można na tym boisku grać w samo południe. Słońce piekielne!

– Opaliłaś się jeszcze bardziej, jesteś już zupełni czarna!

– Możliwe, ale na nosie zaczyna mi schodzić skóra!

– Czemu nie posmarujesz kremem?

– Smaruję, ale to nic nie pomaga! Wyjęłam z torby tubkę kremu i już chciałam wycisnąć odrobinę na palec, kiedy Marcin wyjął mi go z ręki.

– Poczekaj…

Najpierw starannie doprowadził do porządku zmiętoszoną tubkę.

– No, daj ten nos… – powiedział zbliżając natłuszczony palec do mojej twarzy.

Obiecałam sobie solennie, że tym razem nie zamknę oczu, żeby nie ogarnęły mnie znowu wrażenia podobne do tych, którym uległam wtedy, kiedy zdejmował mi pająka z włosów. Marcin nie poprzestał na nosie. Delikatni rozsmarował mi krem na czole i na policzkach. Przypomniał mi się nasz Julek, który kupował litry olejków dla Marianny. Spojrzałam na Marcina. Ściągnął brwi, zmarszczył nos i bez cienia entuzjazmu wklepywał mi krem czubkami palców.

– Nawet fachowo… – przyznałam.

– Moja mama zawsze tak robi… – roześmiał się.

– Twoja mama jest bardzo ładna!

– Prawda? – ucieszył się. – Ja też tak uważam! Jest chyba nawet wyjątkowo przystojna! I jest dobra, wiesz? – powiedział ciepło. – Nie masz pojęcia, jaka ona jest dobra!

– Robi wrażenie wymagającej. Nie wiem, może się mylę?

– Jest wymagająca, ale to wypływa z czego innego… Staram się zrozumieć jej wymagania, chociaż chwilami to diabelnie trudna sprawa. – Wytarł palce w bibułkę. – Czy mniej cię teraz pali twarz?

– O wiele mniej!

– Nie siedź dziś więcej na słońcu, Mada. Może byśmy po obiedzie poszli do lasu poszukać gałęzi, jak myślisz?

Lubiliśmy oboje podmokłe łąki, które z jednej strony jeziora ciągnęły się szeroką płaszczyzną, intensywnie zielone, rozległe, sięgające aż do ciemnej ściany lasu. Można było dojść do niego inną drogą, wydeptaną i suchą, ale myśmy chodzili zawsze łąkami. Młode, zielone żaby wyskakiwały nam spod nóg przy każdym kroku, szliśmy boso, Marcin wydawał mi się tam zawsze jakiś zwyczajniejszy, bardziej podobny do Tomasza czy Julka. W lesie szukaliśmy powyginanych korzeni, pokracznych gałęzi, które swoim kształtem przypominały nam ludzi, zwierzęta i przedmioty.

Tego dnia Marcin zapytał mnie nieoczekiwanie:

– Czy Tomasz prosił cię na swoje urodziny?

– Prosił mnie… ale chyba nie pójdę.

– Dlaczego?

– Bo ja wiem? Nie mam ochoty po prostu.

Marcin uważnie oglądał podniesiony przed chwilą korzeń. Odwracał go na wszystkie strony i usiłował dopatrzeć się w nim czegoś.

– Nic mi on nie przypomina! – odrzucił korzeń między krzaczki jagód. – Mnie Tomasz również zaprosił.

Jeżeli Tomasz chciał mnie zastrzelić tym posunięciem i jeżeli Marcin chciał mnie zastrzelić tą wiadomością, udało im się to na sto procent!

– I co? – spytałam mętnie.

– Nic. Spotkałem Tomasza po odprowadzeniu ciebie, no i zaprosił mnie na urodziny. Mówił mi, że ma przyjechać jakiś jego kolega Alfred…

– Adam!

– Może Adam, nie pamiętam! Ma przyjechać, przywieźć magnetofon i niezłe podobno taśmy! Można by potańczyć! Może jednak zmienisz zdanie i pójdziesz?- zapytał.

Pomyślałam, że jeżeli zmienię zdanie i pójdę, to Marcin będzie wiedział, że robię to dla niego.

– Nie, wiesz, ja nie pójdę! – zdecydowałam.

Podniósł z ziemi następny okaz.

– Ten jest podobny do kaczki, spójrz! Tu ma szyję i głowę, prawda? A tu nóżki… Ja nawet mam ochotę pójść!- odrzucił korzeń i sięgnął po następny.

– Idź i opowiesz mi potem, jak było! Dlaczego nie zostawiłeś tej kaczki?

– Bo była zbyt podobna do wrony! Dobra, pójdę i opowiem ci, jak było.

Miałam nadzieję, że Marcin zacznie mnie w końcu namawiać. Ale w ciągu trzech dni, które upłynęły do urodzin Tomasza, nie rozmawialiśmy więcej na ten temat. Nie miałam już odwrotu. A jednak stało się tak, że byłam u Tomka. Po prostu dostojny jubilat osobiście zjawił się po mnie około godziny szóstej.

– Już od godziny ubaw po same uszy, a ciebie nie ma! Proszę ją namówić! – zwrócił się do mojej mamy. – Czy to jest sens tak siedzieć w domu?

– Nie ma sensu – stanęła po jego stronie mama. – Namawiam cię, Mada, słyszysz? Tomasz mieszkał niedaleko nas.

– Nie można robić z siebie pustelnicy! – tłumaczył mi po drodze. – Co ci z tego przyjdzie? A poza tym ten twój poeta-katastrofista tkwi przy butelce i pije!

Stanęłam jak wryta.

– Pije?

– No! Wyrwali mi się z Adamem i przynieśli pół litra. Nie było amatorów, więc ciągną sami. Powinnaś go pilnować!

– Ani on nie potrzebuje niańki, ani ja się na niańkę nie nadaję… Tomasz, przepraszam cię bardzo. Wracam do domu.

– Przeciwnie, Mada, musisz iść. Może on się zreflektuje! Nie wie, że poszedłem po ciebie, a ja… poszedłem głównie dlatego…

– Przeceniasz moje wpływy. Nie mam żadnych! Nie opierałam się jednak, kiedy Tomasz wziął mnie pod rękę i pociągnął w stronę furtki. Pokusa, żeby zobaczyć Marcina, żeby zobaczyć go właśnie teraz, była zbyt silna.

– Głupio to wszystko wypadło! Poprosiłem go, bo chciałem ci zrobić przyjemność, Mada. Tymczasem on przyszedł, a ty nie… nic z tego nie rozumiem!

– Nie będę ci tłumaczyć, dobrze? – serce biło mi idiotycznie, kiedy zbliżaliśmy się do drzwi. Tomasz poklepał mnie lekko po ramieniu.

– Nie denerwuj się tylko…

Marcin zauważył nas od razu. Odstawił szklankę, którą właśnie podał mu Adam, przesunął się pomiędzy tańczącymi parami i podszedł do nas.

– W twoje ręce! – powiedział Tomasz i wsunął moją dłoń w rękę Marcina. – Przywlokłem na siłę – dorzucił

– nie chciała przyjść za Boga! – Byłam mu wdzięczna za tę lojalność.

– Nie przypuszczałem, że się wybierzesz… – powiedział Marcin, kiedy Tomek oddalił się od nas. Wyczułam w jego głosie oprócz zdziwienia także i coś z urazy.

– Przykro mi w takim razie, że zawiodłam twoje nadzieje – odparłam chłodno.

Marcin objął mnie i przez chwilę tańczyliśmy w milczeniu. Coraz podchwytywałam niespokojny wzrok Miśki, zaciekawione spojrzenia Marianny, złośliwe uśmieszki Ewy. Chłopcy zachowywali się normalnie. Przy twiście, którego, jak się okazało, Marcin tańczył po mistrzowsku, nie żałowali mi dopingu. Potem usiedliśmy we dwójkę przy stoliku, przy którym stał Marcin, w chwili kiedy wchodziłam z Tomaszem. Wzięłam do ręki odstawioną przez niego szklankę, żeby powąchać pomarańczowy płyn. Marcin zrozumiał to widać inaczej. Gwałtownym ruchem wyrwał mi szklankę z ręki.

– Dlaczego? – zbuntowałam się błyskawicznie.

– Bo nie.

– Dlaczego nie?

– Bo nie. Ja ci nie pozwalam! Roześmiałam się. Nigdy nie piłam i nie miałam na to najmniejszej ochoty.

– Ty mi nie pozwalasz?

– Jesteś tu ze mną!

– Nie jestem tu ani z tobą, ani dla ciebie, Marcin!

Dostrzegłam w jego spojrzeniu niepohamowaną złość. Oddał mi szklankę.

– A jednak w jakiś sposób czuję się za ciebie odpowiedzialny – powiedział sucho.

– Radziłabym ci odpowiadać w pierwszym rzędzie za samego siebie. Ja nie zginę.

– Ja też nie zginę, możesz być spokojna.

– Toteż nie lękam się wcale – odstawiłam szklankę, w którą wpatrywałam się uparcie. – To nie jest gest pokory – zaznaczyłam – to zaledwie prosta uprzejmość!

– Nie chodziło mi o nic więcej – odparł. – Pokory nie lubię, uprzejmość cenię. Zatańczysz?

Tomasz nie zatrzymywał nas, kiedy koło ósmej zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. Szliśmy wolno w stronę kortów, tam gdzie między drzewami błyskały światła w oknach Bistro. Marcin pogwizdywał, bzyczące chrabąszcze przelatywały ponad naszymi głowami. Wieczór był ciepły i spokojny.

– Zajdziemy? – spytał Marcin spoglądając w stronę cukierni.

– Dobrze.

Zeszliśmy na ścieżkę prowadzącą do wejścia, ale przed samym domem przystanęliśmy na chwilę, żeby skontrolować stan naszych finansów. Marcin stał tyłem do drzwi, więc ja pierwsza zauważyłam jego matkę wychodzącą z Bistro. Ukłoniłam się, jak zwykle nie panując nad tym okropnym dygiem, z którego miałam już pełne prawo zrezygnować. Matka Marcina spostrzegła to widać, bo odpowiedziała mi na ten ukłon rozbawionym uśmiechem. W tym samym momencie zauważyła stojącego obok mnie Marcina. I zaraz – kamienna twarz… ostry wzrok… "Wszystko to jest skierowane przeciwko mnie – pomyślałam – ponieważ Marcin ośmiela się być ze mną!" On także zauważył ją w tej chwili. Przygryzł wargę.

– Nie za późno to? – spytała.

– Jest dopiero ósma… – powiedział Marcin spokojnie, ale w jego głosie było jakieś szczególne napięcie. Zbliżyła się do niego, jakby wiedziona instynktem.

– Piłeś? – zapytała ostro, zbliżając twarz do twarzy Marcina.

– Wiesz przecież. Byliśmy u Tomasza.

– Pytam się, czy piłeś?

– Mało. Minimalnie!

Patrzyła na nas z wyraźnym niezdecydowaniem. Delikatnym gestem odsunęła mi z czoła opadające kosmyki włosów.

– A ty, Mada? – zapytała łagodniej, zwracając się do mnie po imieniu, czego dotąd nie robiła.

– Nie, proszę pani. Wcale!

Przerzuciła wzrok na Marcina, później na zielony skuter, który ktoś zostawił przed Bistro. I znów na Marcina.

– Chciałabym, żebyś o dziewiątej był w domu…- powiedziała z naciskiem.

– I będę.

Zabrzmiało to dziwnie twardo. Widać, była to jedna z tych chwil, w których Marcin starał się zrozumieć jej wymagania. Piliśmy naszą kawę bez słowa. Często pijaliśmy kawę bez słowa, ale tego wieczoru wydało mi się to kłopotliwe. Zaczęłam szukać byle jakiego tematu do rozmowy i jak to zwykle bywa, trafiłam niefortunnie. Jakbym zapomniała, że siedzi obok mnie Marcin, a nie Miśka!

– Zauważyłeś, że dziewczęta były dobrze ubrane? Nie ma to jak letnie kiecki, z tego zawsze można zrobić zręczny ciuch! Oczywiście najbardziej podobała mi się sukienka Inez, a tobie?

Przez chwilę patrzył na mnie i nie widział – jestem tego zupełnie pewna – nie widział mojej twarzy, nie słyszał moich słów.

– Co mówisz? – zapytał wreszcie.

– Po prostu, pytam się, która sukienka najbardziej ci się podobała…

Roześmiał się, podparł czoło ręką i patrzył na blat stolika.

– Nie pamiętam, wiesz… – powiedział po chwili- ale, tak… była tam jedna sukienka, którą zauważyłem. Szafirowa z czerwonym pasem materiału na dole i takim samym obrzeżem przy dekolcie…

– Czyżby to była moja sukienka?

Spojrzał na mnie.

– Rzeczywiście – przyznał – to ta!

Pomimo największych starań nie potrafiłam się w tym momencie cieszyć faktem, że jesteśmy razem. Przekonałam się znowu, jak dalece byłam Marcinowi obojętna!

Tymczasem weszliśmy w drugą połowę sierpnia i coraz częściej zastanawiałam się, czy potrafię zatopić Marcina w szarzyźnie wielkomiejskich ulic i tempie zwyczajnego dnia?

– Miśka, czy my w ogóle potrafimy już kochać naprawdę? Czy potrafimy, rozumiesz, odróżnić prawdziwe uczucie od tych tysięcy zakochań, które mamy za sobą?

Po raz piąty w czasie tych wakacji przyszliśmy obejrzeć rosarium proboszcza. Marcina nie było z nami. Miśka nachylona nad jedną z najwspanialszych odmian róż zastanawiała się przez chwilę. Potem uniosła głowę i popatrzyła w głąb ścieżki, gdzie stał Piotr w swoich ciemnych okularach i czekając na nas wszystkich rozmawiał z księdzem.

– Potrafimy, Mada, jestem tego zupełnie pewna. Ale ty nie pchaj się tak ze wszystkim w tę historię z Marcinem, bo… och, będzie ci znowu przykro… ale to naprawdę nie ma sensu…

Od czasu urodzin Tomasza nawiązał się między nimi i Marcinem nikły kontakt, z obydwóch stron traktowany raczej jako gest w moim kierunku. Ale o ile chłopcy przestali już napadać przy mnie na Marcina, o tyle Miśka, kiedy zostawałyśmy same, nie kryła swojej wyraźnej do niego niechęci.

– Wyperswaduj sobie tę bzdurę! – powiedziała gniewnie, przechodząc do innego krzewu.

– Och Miśka, tylko bez takich powiedzonek!

– Kiedy nie widzę w tym nic ładnego… taka niby jesteś w nim zakochana, a dokuczasz mu, ile się tylko da!

– A co mam robić? Żebrać, żeby się we mnie zakochał? Jeszcze czego!

– Och… zaraz żebrać! Zachowywać się po ludzku, a nie jak szczypawka! Powtarzam ci: nie widzę w tym nic ładnego!

A jednak były ładne rzeczy między nami. Na przykład sweter Marcina… Któregoś wieczoru wypłynęliśmy we dwójkę na jezioro. Marcin chciał łowić ryby. Nie słyszałam jeszcze nigdy, żeby ktoś łowił ryby na wędkę w zupełnych ciemnościach, ale Marcin twierdził, że złowi na pewno.

– Wszystkie normalne ryby śpią o tej porze – powiedziałam – jeżeli jakąś złowisz, będzie to na pewno ryba-wariatka.

– Cicho – syknął.

– Chyba nie będziesz we mnie wmawiał, że ryby słyszą to, co do ciebie mówię.

– Cicho! No, proszę cię, bądź cicho przez moment!

– Powiedz mi, Marcin, czy do łowienia ryb potrzebne ci jest natchnienie?

– Potrzebne.

– I może ja mam być twoją muzą?

– Nie możesz być moją muzą w żadnym wypadku. Jesteś na to zbyt gadatliwa.

– Gadatliwe mogą być przekupki. Ja jestem jedynie rozmowna. Poza tym jest mi zimno.

– Potrzymaj wędkę…

– Myślisz, że mnie to rozgrzeje?

– Potrzymaj wędkę…

– Kiedy się boję, rozumiesz? Boję się ryb! Jeżeli którejś zachciałoby się połknąć haczyk akurat w chwili, kiedy będę trzymała ci wędkę, umarłabym z przerażenia!

– Potrzymaj wędkę… – powtórzył Marcin po raz trzeci.

Wzięłam od niego wędkę i zacisnęłam zęby. Rzeczywiście bardzo się bałam, że nagle poczuję na jej końcu ciężar ryby! Tymczasem Marcin ściągnął z siebie sweter i podał mi go, biorąc z powrotem swoje wędzisko.

– Włóż sweter, Mada… -powiedział – to idiotyczne, że ciągnąłem cię tu po nocy. Może chcesz, żebyśmy wrócili?

– Skąd! Przecież musimy złapać rybę!

Teraz mogłam już tkwić na środku jeziora aż do rana. Sweter Marcina był na mnie o wiele za duży. Sweter Marcina. Miałam go na sobie. Doznałam dziwnego uczucia, które usiłowałam jakoś sprecyzować. Nie wiem, co mnie tak wzruszyło w tym swetrze – czy fakt, że Marcin zadbał o mnie, czy wrażenie, tak bardzo nieprawdziwe zresztą, że znalazłam się w jego ramionach. Czy była to po prostu radość z posiadania choć przez chwilę jednej rzeczy wspólnej z Marcinem?

– Ciepło ci? – zapytał. – Podaj mi rękę… tak, masz ciepłe ręce! – stwierdził.

Odwrócił się i gwizdał cicho. Woda na jeziorze marszczyła się lekko, a księżyc drżał na niej tak, jak ja drżałabym z zimna, gdyby nie sweter Marcina. Ryba nie brała.

Wracaliśmy do domu dość późno. Przed furtką Marcin powstrzymał mój gest.

– Nie, nie oddawaj mi go teraz. Jutro! Przecież to nic pilnego – przytrzymał rękaw swetra, żebym mogła z powrotem wsunąć rękę. – Dziękuję za tę eskapadę, Mada! Dobranoc!

Kiedy weszłam do pokoju, mama spojrzała na mnie badawczo i od razu spostrzegła ten nowy szczegół mojej garderoby.

– Nie gniewaj się – powiedziałam – było tak przyjemnie, że nie chciało mi się wracać! I widzisz, nie zmarzłam, Marcin dał mi swój sweter…

– Dobrze, że chociaż o tym pomyślał! – powiedziała cierpko.

– No to ja już pójdę… – usłyszałam nagle obcy głos od strony okna.

Dopiero teraz zauważyłam, że stała tam matka Marcina. Przyglądała mi się badawczo, jakby chciała zetrzeć z mojej twarzy obojętny uśmiech, z którym ją przywitałam, i odkryć pod nim jakąś tajemnicę. Niestety… nie miałam tajemnic!

– Nawet do twarzy ci w tym swetrze… – przyznała ze swoją zwykłą uprzejmością.

Mama podniosła się z krzesła i sięgnęła po swój szal.

– Nalej sobie herbaty, aspiryna w pudełku… Czuję, że to wszystko skończy się grypą! Odprowadzę panią kawałek…

Jakżeby to było piękne, gdyby moje niewydarzone uczucie do Marcina mogło skończyć się grypą! Wyszły.

Było jasne, że przed moim przyjściem rozmawiały o nas. Oschły ton, którym mama zwracała się do mnie, nie nastrajał mnie optymistycznie, a także i jej milczenie, kiedy po chwili wróciła do domu.

Następnego dnia spotkaliśmy się na kortach, Marcin był zmęczony i psuł najprostsze piłki.

– Nie mogę dziś grać! – zawołał wreszcie z determinacją. – Jestem na to zbyt wściekły!

Nauczona doświadczeniem nie zapytałam o nic i po prostu zeszliśmy z kortu. Marcin sam zaczął mówić:

– Wiesz, Mada… wyjeżdżamy jutro! Matka ma jakieś swoje sprawy, które musi pozałatwiać. Głupia historia… – dorzucił – zupełnie bez sensu!

Te słowa zastanowiły mnie. Zaczęłam podejrzewać, że wczorajsza rozmowa naszych matek zakończyła się wnioskami i że nagły wyjazd Marcina jest ich konsekwencją. Tego rana, kiedy powiedziałam mamie, że umówiłam się z Marcinem na kortach, przestała malować usta, znieruchomiała i dopiero po chwili zastrzegła:

– Tylko żeby to nie trwało zbyt długo! Wydaje mi się, że on nie jest wart twojego czasu…

Spojrzałam w lustro i napotkałam tam jej spojrzenie. Przez kilka sekund tą okrężną drogą, patrzyłyśmy sobie w oczy.

Kiedy zeszliśmy z kortu, było jeszcze bardzo wcześnie.

– Przejdziemy się. Skinęłam głową.

– Może nie masz ochoty? – Marcin stanął na ścieżce.

– To powiedz!

– Mam ochotę – roześmiałam się z przymusem- trzeba zakończyć to wszystko jakimś spacerem!

– Zakończyć! To znaczy nie będziemy spotykać się po powrocie?

– Nie! – zdecydowałam nagle.

– Dlaczego? – zapytał.

– Po co? – odpowiedziałam pytaniem.

Stanowisko matki Marcina przeważyło szalę: nie chciałam zostawać tam, gdzie czułam się zbędna.

– A jeżeli bym nalegał? – zapytał Marcin po chwili.

– Nie będziesz nalegał!

Roześmiał się.

– Jak ty mnie zdążyłaś poznać! – powiedział z uznaniem.

Szliśmy bez celu i nagle spostrzegłam, że zbliżamy się do rosarium proboszcza. Uprzytomniłam sobie, że nigdy nie oglądaliśmy razem róż księdza.

– Ale o jedno mogę cię chyba prosić, Mada?

– Zależy o co?

– Mała rzecz. Odprowadź mnie na pociąg!

– Oszalałeś? – zawołałam zaskoczona.

– Umm… to takie romantyczne! Odjeżdżający pociąg, dziewczyna na peronie powiewa chusteczką! Sama poezja!

Jasne, że poezja. Bardzo chętnie pomachałabym mu chusteczką, ale kpił wyraźnie.

– Marcin – powiedziałam – nie bądźmy romantyczni! Jest druga połowa dwudziestego wieku!

– Masz rację, to zobowiązuje! A więc bez chusteczki!

Przez chwilę zdawało mi się, że mówi to poważnie, ale kiedy spojrzałam na niego, dostrzegłam natychmiast znajomą drwinę.

– Nie, Marcin, nie odprowadzę cię wcale.

– W porządku. Wcale…

Plebania była otoczona dość dużym ogrodem, zasłoniętym od drogi leszczynowym, gęstym żywopłotem. Ale furtka była zawsze otwarta.

– Chodźmy zobaczyć rosarium proboszcza – zaproponował Marcin – nie byłem tam nigdy!

– Nie lubię róż.

Sama czułam, że przeciągam strunę.

– Ja też nie lubię róż – powiedział Marcin spokojnie – ale chętnie zobaczę rosarium. Podobno jest fantastyczne.

– Ale ja nie mam ochoty oglądać rosarium! – upierałam się. – To mnie zupełnie nie interesuje. Jeżeli rzeczywiście chcesz je zobaczyć, to idź, poczekam na ciebie… o, jest ławka!

Marcin przystanął, niezdecydowany.

– Rzeczywiście chcę… – mruknął po chwili ze złością – i rzeczywiście pójdę sam! Jesteś fenomenalnie uparta – stwierdził – i zaczynam przypuszczać, że znosiliśmy się nawzajem na zasadzie jakiegoś kontrastu!

– To znaczy, że uważasz siebie za łagodnego baranka, tak? – zapytałam siadając na ławce.

– Pozwolisz, że nie będę precyzował tego dokładnie… – mruknął i wszedł do ogrodu.

Kiedy zaczynałam oglądać róże proboszcza, później wszystko dokoła mnie wydawało mi się brzydkie. Lubiłam je. Potrafiłam z Miśką godzinami podziwiać odmianę po odmianie, znałyśmy na pamięć wszystkie zakątki rosarium! Gdyby Marcin mnie kochał, weszłabym tam teraz razem z nim. Gdyby Marcin mnie kochał, pokazałabym mu teraz te dwubarwne róże, które wydawały mi się zawsze najpiękniejsze… Gdyby Marcin mnie kochał, nie siedziałabym teraz sama na ławce przed rosarium…

Wrócił bardzo szybko.

– To było warte dokładniejszego obejrzenia i żałuję, że nie przyszedłem tu wcześniej. Taki rzut oka to za mało. Dziękuję ci, że poczekałaś.

Ruszyliśmy w stronę osiedla. Z przeciwnej strony drogi nadchodziła Miśka z Piotrem.

– Idziemy do proboszcza! – powiedziała, kiedy zbliżyli się do nas.

– Furtka otwarta, róże piękne… – odparł Marcin- żałuję, że nie przyszedłem tu dawniej!

– Jak to? – zdziwiła się Miśka. – Widziałeś je pierwszy raz?

– Nigdy tu jeszcze nie byłem!

– No wiesz, Mada! Że też nie przyprowadziłaś go wcześniej!

Nie mogłam dać jej najmniejszego znaku, bo przez cały czas patrzyła na Marcina.

– Mada przecież uwielbia te róże! – mówiła. – Zawsze po przyjeździe do Osady, pierwsza rzecz, gna do rosarium! – dopiero teraz spojrzała na mnie i speszyła się.- Coś ty…? Mada…?

Marcin stał obok mnie pochmurny, nieskory do rozmowy. W swojej białej koszuli i odprasowanych spodniach wyglądał tak jak wtedy, kiedy zobaczyłam go pierwszy raz przed czytelnią… zupełnie jakby nie było tego lata za nami, jakbym go nie znała! Patrzył na mnie drwiącym spojrzeniem, tym samym, którym skwitował nasz uśmiech pod słupem ogłoszeniowym. Tylko jego tenisówki pobrudzone były ceglastym pyłem kortu, tak jak moje.

Nie mówiąc do siebie ani słowa, ani jednego słowa- wróciliśmy do domu.

– No, to ciao, Mada!

– Ciao…

Tego popołudnia nie wyszłam więcej i płakałam wieczorem, kiedy mama i Alka już spały. Rano nie chciało mi się wstać z łóżka, ale tym razem głowa bolała mnie naprawdę. Mama usiadła na brzegu mojego łóżka.

– Poleżysz sobie? – zapytała.

– Uhmmm… – burknęłam przytakująco. Sięgnęła po pilnik i wyrównała linię paznokcia. Co chwilę spoglądała na mnie z ukosa.

– Przykro mi, że tak ci się nie powiodło z Marcinem – powiedziała wreszcie.

– Miałaś mu wiele do zarzucenia!

– To ja miałam. Uczucie było twoje.

– Ale jeżeli miałaś mu coś do zarzucenia, musisz być zadowolona, że koniec jest taki, a nie inny! Myślisz, że ja się wyliżę z tego prędzej czy później! Więc chociaż nie mów, mamo, że jest ci przykro, bo to nieprawda!

– Owszem, jest mi przykro! Wyliżesz się czy nie wyliżesz, w tej chwili nie o to mi chodzi. Jest ci ciężko, dlatego do ciebie przyszłam…

– Ale ty, mamo, uprzedziłaś się w końcu do niego bez żadnych podstaw! – zaatakowałam.

– Niestety… mam już pewne podstawy do uprzedzeń! Nie mówiłam z tobą wczoraj, bo sądziłam, że nie jesteś w stanie przyjąć żadnego ostrzeżenia!

– Masz podstawy?

– Tak!

Moja stopa wysunięta spod koca wyglądała jak nie moja, poruszałam palcami, żeby ją poczuć. Cała byłam jakaś zdrętwiała.

– Sądziłam, że powtarzając ci to wszystko, czego się dowiedziałam, zrażę cię jedynie do siebie, nie do niego! Mówiła mi o nim jego matka… przestrzegła mnie… chciała być wobec nas lojalna!

Być może wysłuchałabym zarzutów pod adresem Marcina, gdyby nie ostatnie zdanie mamy.

– Matka Marcina mówiła ci rzeczy niepochlebne o nim! Mamo! I tyś jej wierzyła? Nie wyczułaś, że mówi to celowo?

– Wyczułam, oczywiście, ale cele mogą być różne!

– Och, mamo! Ten był zupełnie jasny! Chciała, abyś mnie nakłoniła do zerwania tej znajomości!

– Tak. To prawda.

– Nie znosiła mnie! Bała się o Marcina!

– Nie o niego się bała…

– Bała się o Marcina, mamo! Była zazdrosna jak wszystkie matki! Nie mogła znieść myśli, że Marcin może mnie pokochać i wtedy ona straci swoją wyłączność!

– Skąd ci to przyszło do głowy? – odrzuciła pilnik na stół. – Posłuchaj, co ci powiem! Jeśli chcesz wiedzieć…

Jaka obłuda! Mama przyszła tutaj po to, żeby pozornie okazać mi współczucie, a kończy się to mentorskim tonem i atakami na Marcina. Z Marcinem skończone, ale wszystko takie jeszcze świeże! Czułam, że narasta we mnie nieopanowana złość.

– Nie potrzebuję nic wiedzieć! Nie chcę! Nie ma Marcina! Nie obchodzą mnie żadne historie wymyślone przez jego matkę…!

– Nie histeryzuj! Przestań szarpać ten koc! Nie sądziłam, że jesteś do tego stopnia rozegzaltowana! Zachowujesz się jak aktorka w prowincjonalnym teatrze! Kiepska aktorka! Śmieszne! Przyszłam tu w najlepszych intencjach, ale intencje jednej strony to zbyt mało!

Wyszła z pokoju trzaskając drzwiami. Leżałam przez chwilę i trzęsłam się jak w febrze. Dopiero kiedy opadła ze mnie pierwsza złość, pomału zaczęłam uprzytamniać sobie, że mogło być w tym wszystkim jakieś ziarenko prawdy. Jeżeli tak, to jakie? Co w końcu zarzucano temu Marcinowi? Że oblał maturę? To jeszcze nie powód… W stosunku do mnie był przecież nieskazitelnie poprawny! No dobrze… a jaki stałby się, gdyby to wszystko -ułożyło się inaczej? Gdyby mnie kochał? A może właśnie umiałby wybronić naszą miłość przed tym, co mogło być w niej złe? Ale na to pytanie nie mogłam znaleźć odpowiedzi, bo Marcin nie kochał mnie przecież.


Spotkałam go wczesną jesienią. Podchodziłam do przystanku, na którym stał, i zauważyliśmy się niemal jednocześnie. Podniósł w górę rękę i zawołał:

– Mada! Jak się masz! – zupełnie jakby nie pamiętał fatalnego rosarium.

– Znakomicie, dzięki…

– Czekasz na autobus?

– Aha…

Stał teraz przy mnie i przyglądał mi się z wyraźnym rozbawieniem.

– A jednak spotkaliśmy się, Mada!

– Zauważyłam właśnie.

– Nie zawsze byłaś taka spostrzegawcza! Przegapiałaś wiele dobrych piłek. Pojedziesz setką?

– Setką.

– I co?

Wzruszyłam ramionami. Był to jedyny gest, na który mogłam się zdobyć.

– I nic.

Przechylił się, żeby zobaczyć numer nadjeżdżającego autobusu.

– Nic, to cholernie mało…

– Niewiele!

– Będziesz chyba najbardziej lakonicznym adwokatem świata!

– Rozmyśliłam się i nie idę na prawo!

– No?

– Tak. Zostanę prowincjonalną aktorką…

– To zdumiewające! Prowincjonalną, mówisz?

– Tak powiedziałam. Moja mama twierdzi, że mam do tego wybitne zdolności.

– Przyjadę zatem do Koziej Wólki, żeby cię zobaczyć!

– Po co do Koziej Wólki? Widzisz mnie przecież!

Przyjechała setka tak pusta, że nawet nie mogłam się nie dostać.

Była już jesień, a ja nie mogłam zapomnieć Marcina. Przeciwnie. Kochałam go nadal i to spotkanie pogorszyło tylko sytuację. Jak mało musiałam go obchodzić, jeżeli zapomniał nawet o naszym przykrym rozstaniu w Osadzie! A ja nie mogłam zapomnieć niczego, pamiętałam wszystko, każdy dzień, każdą rozmowę. Żyłam przeszłością, ale czas biegł naprzód. Nastąpiła parada dni tak zwyczajnych, że jedynie wystawy sklepów z konfekcją damską stanowiły w nich odrobinę urozmaicenia. Och, jak lubiłyśmy oglądać te cudowne rzeczy! Puszyste mohery, cieniutkie nylony, włoskie apaszki! Wydawało nam się, że tuż za szybą wystawy jest inny świat, w który może kiedyś wejdziemy, który będzie nasz! Świat, w którym mężczyźni mieszają coctaile. Wracając ze szkoły mijałyśmy rząd takich właśnie prywatnych sklepików i kiedy z oczyma pełnymi cudowności wchodziłam do naszego mieszkania, wydawało mi się bardziej bezbarwne, niż było w rzeczywistości.

Wiecznie zabiegana mama ciągnęła do domu tylko przedmioty niezbędne. Byłyśmy skazane na rzeczy praktyczne. Alusia, oczywiście, nie dostrzegała tego. Zbyt pochłonięta nauką, pracą społeczną w szkole, przynależnością do harcerstwa, wkładała na siebie cokolwiek jej mama przygotowała i z uporem maniaczki robiła swoje kolejne sprawności samarytanki, kucharki, ogrodniczki… Alusia swoje, a życie swoje. Kwiaty w naszym domu umierały z pragnienia, ziemniaki przywierały do garnków, w domowej apteczce nie było nigdy aspiryny. Alusi przybywało za to na rękawie czerwonych naszywek i w zdumiewającym tempie awansowała na zastępową. Nie zazdrościłam jej tego. Wolałam swoje, wypełnione pustką wieczory, które chociaż nie były fałszem. Tylko niekiedy pozwalałam sobie na odrobinę fantazji. Czasami zostawałam w domu zupełnie sama. Alusia celebrowała jakąś zbiórkę, mama pracowała poza godzinami służbowymi. Dom był wtedy mój. Mój i Marcina. Wyobrażałam sobie, że Marcin siedzi na fotelu mamy, rozmawiałam z nim. Nalewałam dwie szklanki herbaty, krążyłam po mieszkaniu lekka i swobodna – szukając kruchych ciasteczek, którymi mogłabym go poczęstować. Siadałam na poręczy fotela, zamykałam oczy i gładziłam głowę wyleniałego misia, którego dostałam od babci Emilii na swoje dziesiąte urodziny. Wyobrażałam sobie, że to głowa Marcina. Wszystko było nieprawdą, wszystko! Prawdziwa była tylko szklanka wystygłej herbaty.

I wreszcie nadszedł tamten wieczór. Mieszkałyśmy na ulicy Kwiatowej. Była to ulica żadna. Ten kto ją tak nazwał, musiał mieć sprawność ogrodnika, bo nie było na niej ani kwiatów, ani zieleni. Dochodziłam właśnie do tego miejsca, w którym Kwiatowa zakręca łagodnym łukiem, trochę może niepotrzebnie, bo ani to ładne, ani wygodne. Wszystko na Kwiatowej było proste, kanciaste, zakręt drażnił mnie zawsze i wydawał mi się zbytecznym zamknięciem prespektywy. Nigdy nie przypuszczałam, że stanie się dla mnie ważny. Był późny wieczór, ale nie mogę powiedzieć, że moje kroki rozlegały się echem po opustoszałej o tej porze ulicy, chociaż takie zdanie stwarzałoby pewien nastrój. Żadnego echa nie było. Jakie to dziwne! Czasami uda się człowiekowi przeżyć coś, dla czego chciałby jakiejś szczególnej scenerii, żeby pogłębić efekt, żeby odebrać wrażenie mocniejsze, które zostałoby w pamięci także i obrazem chwili. Czasami znowu udaje się znaleźć samą tylko scenerię, fascynujące otoczenie, w którym nie dzieje się nic. To tylko malarstwo i literatura mogą zespalać dowolnie formę i treść. W życiu jest inaczej. Człowiek to rzeczownik, a rzeczownikiem rządzą przypadki. Otóż to. Dochodziłam właśnie do tego miejsca, w którym Kwiatowa przebiega łukiem kiedy ktoś nagle zawołał:

– Uważaj! Zapałka na zakręcie!

Odruchowo spojrzałam pod nogi.

– Przepraszam – usłyszałam ten sam głos – przepraszam cię najmocniej. Nie przypuszczałem… nie sądziłem, że to ty!

Powinnam była pójść dalej, ale ja już stałam. Stanęłam przed zapałką, której nie było. Spojrzałam w bok.

– Marcin!

Moja radość była jak płomyk na wietrze. Tylko błysk. I zaraz twardy obrachunek: nie sądziłem, że to ty? Tak powiedział. A więc szukał łatwej znajomości…

– Przypadkowo trafiłeś na mnie! Co za pech!

– Pech? – podszedł bliżej. – Doprawdy pech? A może szczęśliwy zbieg okoliczności?

– Nie zawieram znajomości na ulicy. A to przecież chciałeś mi zaproponować, prawda? Zatrzymując mnie nie wiedziałeś, że to ja!

Błyskawicznie przypomniały mi się zastrzeżenia mamy, te, których nie wysłuchałam do końca, przypomniał mi się wieczór u Tomasza, kiedy podczas mojej nieobecności Marcin zaczął pić. Tak, a teraz to… Więc taki był?

– Wiedziałem, że będziesz tędy szła! Czekałem tu na ciebie, wierz mi!

– Marcin, powiedziałeś wyraźnie: nie wiedziałem, że to ty!

Odwróciłam się i prędko zaczęłam iść w stronę domu. Marcin był szybszy i już po chwili znowu stał przede mną. Spojrzałam na niego, gotowa do nowej repliki. Powstrzymało mnie spojrzenie, pozbawione zwykłej ironii, nieoczekiwanie poważne. Marcin położył mi rękę na ramieniu i pochylając lekko głowę, powiedział spokojnie i przekonywająco:

– Uwierz mi… proszę cię… czekałem tylko na ciebie! Czasami człowieka łamią drobiazgi, wrażenia, do których wstyd się nieomal przyznać. Wzruszył mnie dół jego twarzy pociemniały niewyraźnym jeszcze zarostem.


***

Patrzyła na mnie przenikliwie. Znała moją twarz. Znała na pamięć, jak pierwszą księgę Pana Tadeusza. Wystarczyło powiedzieć "Litwo! Ojczyzno moja!"…żeby ciągnęła dalej, aż do samego końca. Wystarczyło jej także spojrzenie na moją twarz, żeby ciągnąć wstecz do samego początku.

– Piłeś? – zapytała krótko.

– Wiesz przecież. Byliśmy u Tomasza.

– Pytam się, czy piłeś?

– Mało. Minimalnie.

Odgarnęła włosy z czoła Mady gestem, na który nigdy nie potrafiłem się zdobyć, a na który zawsze miałem ochotę.

– A ty? – zapytała.

Ale nie wiem, czy słyszała odpowiedź. Spostrzegła skuter stojący pod drzewem i wpatrywała się w niego nieruchomym spojrzeniem. Dopiero po chwili odwróciła wzrok w moją stronę. Nie powiedziała nic, ale zrozumiałem wszystko. Znowu zgłaszała wobec mnie swoje kolejne votum nieufności. Zażądała, żebym był w domu o dziewiątej i żaden sprzeciw nie przeszedł mi przez gardło. Kiedy odchodziła, Mada zapytała mnie:

– Chciałbyś mieć taki skuter? Odwróciłem się. Matka stanęła w miejscu, jakby czekając na moją odpowiedź.

– Niepotrzebny mi skuter! – powiedziałem głośno, bardziej do niej niż do Mady.

Usiedliśmy przy stoliku, ale nie byłem w stanie rozpocząć najgłupszej nawet rozmowy. Psiakrew, wszystko robiłem źle. No, nie wychodziło mi. Niepotrzebnie lazłem do tego Tomasza, niepotrzebnie dałem się namówić Adamowi.

– No, to lu! – powiedział.

Nie zauważeni przez nikogo wymknęliśmy się z mieszkania Tomasza, nie zauważeni wróciliśmy z powrotem z butelką w kieszeni.

– Mocna rzecz i pożyteczna – Adam napełnił szklanki po oranżadzie – chociaż ja tam wolę czystą!

Tak, byłem w pieskim nastroju i Adam nie potrzebował namawiać mnie długo na uzupełnienie Tomaszowej zastawy odrobiną szkła. To była słabość. Miałem masło nie wolę! Kiedy siedząc z Madą w Bistro zastanawiałem się nad tym, czułem się jak na pochylni. A więc starczy pchnięcie byle jakiej ręki i mogę spaść? Tylko dlatego, że Mada przyszła w porę do Tomasza, nie była to ręka Adama. Gdyby matka chciała mi zaufać, może byłbym silniejszy. Ale ona wszystko pamiętała i nie chciała mi dać żadnych szans! To tylko Mada była zdumiewająco nieświadoma i może dlatego lgnąłem do niej jak ćma do światła. Nie wiedząc o mnie nic, nic mi nie mogła zarzucać. Nie wiedziałem jednak nigdy, w jakim stopniu znosi moją obecność przy sobie, a w jakim jej pragnie. Bałem się jak ognia taniego sentymentalizmu i jarmarcznych uniesień. Wszystko, tylko nie to! Początkowo pielęgnowałem swoje uczucie do Mady tak mniej więcej, jak matka pielęgnuje wcześniaka, o którym lekarze mówią: nie wiadomo, czy wyżyje. Wcześniaka umieszcza się w inkubatorze i zespół doświadczonych ludzi walczy o szansę dla niego. A ja byłem sam. Może zresztą bez obaw powierzyłbym Madzie swojego noworodka, gdybym miał pewność, że wyciągnie po niego chętne ręce. Mada jednak traktowała mnie zawsze tak, jakbym był jednym z elementów Osady. Byłem pewien, że po wakacjach, zapytana o pobyt tutaj, odpowie lekko:

– No, cóż… jezioro, korty, las, cudowne targi w każdy wtorek, Marcin, gotycki kościół na rynku…

Z tych niewesołych rozmyślań wyrwało mnie pytanie Mady, którego nawet nie usłyszałem dokładnie.

– Co mówisz?

– Po prostu pytam się, która sukienka najbardziej ci się podobała…

Nie widziałem u Tomasza żadnych sukienek, oprócz tej jednej, którą ona miała na sobie. Z pamięci mogłem zacytować każdą fałdkę szafirowego płótna.

– Czyżby to była moja sukienka? – przerwała mi w połowie.

– Rzeczywiście… to ta!

Trudno było dogodzić dziewczynie takiej jak Mada. Nie wyglądała na ucieszoną i patrzyła na mnie tak, jakbym muchomora nazwał prawdziwkiem.

Odprowadziłem Madę i punktualnie o dziewiątej wróciłem do domu. Matka była sama. Czytała i tylko przelotne spojrzenie na zegarek wskazywało, że dostrzegła mój powrót. Potem znowu wróciła do książki. Poszedłem do siebie. Sypiałem na oszklonej werandzie, której okna wychodziły na ogród. Wieczorami wiał stamtąd słodkawy zapach maciejki. Otworzyłem okno. Było już zupełnie ciemno, ale las wybijał się mrocznym pasmem. Dziwna to rzecz, jak często na ten widok reagowałem uczuciem niedosytu. Mimo że zawsze byłem pacyfistą, często ogarniał mnie żal, że nie urodziłem się w pokoleniu mego ojca. Może to w każdym mężczyźnie tkwi coś takiego cholernego? Ojciec mówił zawsze, że "każdy dzień jest swoistą formą walki"… Możliwe, ale on przecież znał na wylot lasy kieleckie i zapach prochu. Wywalczył dla mnie ten slogan, którego treść nie ma w sobie nic z wielkiej przygody! Nikt mi nie powie, że łatwo jest dorastać, kiedy ma się wszystko podetknięte pod nos. Właśnie wtedy przychodzą człowiekowi do głowy najgłupsze pomysły. Kiedy ojciec był młody, jadł krupnik ze wspólnego kotła. Mnie matka naszykowała tego wieczoru cztery kawałki chleba z szynką i trzy pomidory. I to jest ta różnica.

Drzwi uchyliły się lekko i matka zapytała nie wchodząc nawet na werandę:

– Marcin, odprowadziłeś ją do domu?

– Tak.

– To dobrze. Gospodyni wróciła w tej chwili i mówi, że była jakaś awantura przed gospodą. Bałam się, że Mada plącze się gdzieś sama po nocy. Odprowadziłeś ją pod sam dom?

– Pod sam dom.

Uspokojona zamknęła drzwi. Tak, matka wyrobiła sobie już dawno własne zdanie o tej dziewczynie, trochę może nazbyt akcentującej swoją rezerwę wobec życia, a jednocześnie tak pełnej wdzięku. Nigdy nie przypuszczałem, że tę ostateczną ocenę, którą jej postawiła, wymierzy w końcu przeciwko mnie.

Pewnego wieczoru zaproponowałem Madzie, abyśmy wypłynęli kajakiem na jezioro. Ktoś mi powiedział, że są tu ryby, które biorą w nocy. Chciałem spróbować. Mada podkpiwała ze mnie, z moich rybackich zapędów. Gadała bez przerwy. Po godzinie zerwał się lekki wiatr, zrobiło się chłodno. Mada wyraźnie zmarzła, a ryby jak nie było, tak nie było.

– Jest mi zimno! – przyznała się.

Ściągnąłem sweter i podałem go Madzie. Włożyła. Wyglądała bardzo zabawnie, sweter był za duży, przypuszczam, że dwie Mady zmieściłyby się w nim swobodnie. Ujarzmił ją. Stała się nagle bardzo mała i jakaś bezradna. Byliśmy sami pośrodku wielkiego jeziora i uświadomiłem sobie, że tylko ode mnie zależy w tej chwili bezpieczeństwo tej dziewczyny. Cóż z tego? Siedząc tak w moim kajaku, w moim swetrze, pod moją opieką – była jak zawsze daleka. Zląkłem się sentymentu, który mnie ogarnął. Bałem się, że znowu nie jest prawdziwy. Ile już razy przeklinałem tę chwilę, w której kiedyś "pokochałem" Mariolę! Stworzyłem sobie fikcję, przyjąłem ją za prawdę, a potem sam dziwiłem się, że wszystko w niej jest oszukaństwem. Bo nie kochałem Marioli. Po prostu wypadła na mnie. Z wyliczenia. Wypiłem zbyt wiele na to, żeby wiedzieć, czy takie wyliczenie ma sens. Wtedy wszystko miało sens. Roman, pamiętam, wepchnął mnie do jakiegoś pokoju, w którym było ciemno, masa obcych sprzętów i Mariola. Też obca. I tylko słabe światło księżyca. Ale co znaczy księżyc pomiędzy szkłem potłuczonych kieliszków?

Nigdy nie zachwycało mnie istnienie Marioli. Ale Roman był zawsze silniejszy ode mnie, zawsze podporządkowywałem się jego planom i moje nędzne chwile buntu mijały, ilekroć byliśmy razem.

Jeżeli moja matka wyobraża sobie niekiedy diabła, jestem zupełnie pewien, że ma on twarz Romana. W tym okresie była sama, ojciec siedział służbowo w Tunisie, nie mogła odwołać go stamtąd tylko dlatego, że z wyliczenia wypadła Mariola. Którejś nocy czekała na mnie w kuchni, blada i wyniszczona. Wyniszczona. Czyż można inaczej nazwać twarz zoraną niepokojem, zapadnięte oczy, drżące ręce?

– Co robiłeś do tej pory? Gdzie byłeś? Z kim? Marcin, tyś znowu pił?

Ogarnęła mnie histeryczna złość, że pyta. Ciągle pyta. Bez przerwy pyta. Pyta? Niech wie. Opowiedziałem prawdę.

Siedziała później na krześle, z rękoma położonymi na stole i twarzą ukrytą w zgięciu łokcia. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby płakała w ten sposób. Patrzyłem na nią, coraz mniej okrutny, bo coraz bardziej trzeźwy. Później byłem jak szczeniak. Obiecywałem. Przysięgałem. Roman zawsze okazywał się silniejszy. To był dopiero początek, do końca nie chciało mi się wracać nawet w myślach. Zresztą teraz była przy mnie Mada, nie Mariola, i księżyc odbity w wodzie miał swoje znaczenie. Kiedy wróciłem tego wieczoru do domu, matki nie było, chociaż nie miała zwyczaju wychodzić o tej porze. Stanąłem przed domem i wkrótce dostrzegłem, że wraca od strony Osady.

– Stało się coś? – zapytałem, kiedy zbliżyliśmy się do siebie.

– Ciebie o to pytam… – odparła – zrozum, że żyję w nieustannym strachu o tę dziewczynę!

– Dlaczego, mamo?

– Och… sam wiesz, że to jest wyjątkowa dziewczyna!

– Wiem.

– Gdybym ci mogła ufać… Znowu!

– Gdybyś mi mogła ufać…?

– Powiedziałabym: jak to dobrze, że ją kochasz! Niestety, nie ufam ci za grosz. Za grosz! Marcin… proszę cię, zostaw ją w spokoju! Zasługuje na coś lepszego niż twoje uczucie!

– O, potrafisz być okrutna, mamo!

– Widocznie po mnie odziedziczyłeś swoje umiejętności! Bądź wiec dalej okrutny dla mnie, a ją zostaw lepszemu losowi…

– Nie widzę innego wyjścia.

Roześmiała się i powiedziała z satysfakcją:

– Nie masz widać szans u takich dziewcząt, jak ona! Rozgryzła cię, zanim podniosłeś przyłbicę!

Ogarnęła mnie wściekłość. Jak długo zamierza wypominać mi tamte sprawy? Czy nie stawałem na głowie, żeby podporządkować się teraz jej żądaniom, nawet wtedy, kiedy wydawały mi się absurdalne? Żadnych nowych znajomości, żadnych kontaktów! No, tak… Wtedy ta historia z Adamem. Ale w rezultacie uprzytomniłem sobie sam, jak bardzo muszę się pilnować. W końcu wyszło na dobre. Więc jak długo można rozdrapywać i rozdrapywać to, czego wspomnienie staje mi się coraz bardziej nienawistne? Jakim prawem matka uważa, że nie jestem wart Mady, jeżeli właśnie w tej dziewczynie widzę zaprzeczenie swoich byłych racji?

Nie myślałem długo, właściwie nie myślałem wcale. Najgorsze jest to, że w momentach pasji przestaję myśleć.

– To staje się w końcu potworne! – wybuchnąłem ze złością. – Dlaczego jesteś taka zgryźliwa?

– Zgryźliwa? Zgryźliwością nazywasz tę odrobinę prawdy o sobie, którą ci przypominam?

– Jak długo zamierzasz traktować mnie jak wykolejeńca? A zresztą… co ty wiesz o Madzie, że tak jej bronisz przede mną?

Bez namysłu sprałbym każdego, kto odważyłby się powiedzieć złe słowo o tej dziewczynie. Bez namysłu sam zacząłem mówić o niej to, co mi ślina przyniosła na język.

– A jeżeli ci powiem, że jesteśmy siebie warci? Że jej układność i cała ta wyjątkowość to zwyczajna zgrywa? Że w gruncie rzeczy jest taka, jak Mariola albo jeszcze gorsza? Znam ją na pewno lepiej niż ty!

Podeszła do mnie bliżej. Widziałem jej oczy dziwnie zwężone. Przyglądała mi się przez chwilę, a potem powiedziała nieswoim syczącym głosem:

– Nic nie potrafisz uszanować! Nic! Nawet własnego uczucia, jeżeli w ogóle jesteś do niego zdolny!

Uderzyła mnie bardzo mocno. Po raz pierwszy w życiu uderzyła mnie w twarz. Nie zrobiła tego nawet wtedy, kiedy nocą kapitan Ligota przyprowadził mnie do domu. Zrobiła to teraz. Stanęła w obronie dziewczyny, którą ja kochałem. Nie oceniłem wtedy wymowy tego paradoksu.

Następnego dnia powiedziała mi krótko:

– Spakuj się. Jutro wracamy do domu.

A więc pozostał mi jeszcze jeden jedyny dzień. To dużo, wystarczająco dużo czasu na to, żeby wszystko Madzie wyjaśnić. Niech kpi, ale niech wie, że ją kocham.

Matka nie oponowała, kiedy brałem rakietę i piłki. Nie byłem w stanie grać.

– Jestem na to zbyt wściekły, Mada! – powiedziałem.

Przez chwilę przyglądała mi się z zaciekawieniem. Przechyliła głowę na bok. Mocno związane nad uszami włosy sterczały jej zabawnie. Szeroko otwarte oczy. Uniesione w górę brwi. Była chyba zupełnie nieświadoma własnego wdzięku.

Szliśmy wolno długą, cienistą drogą. Wiadomość o moim wyjeździe przyjęła bez odrobiny żalu. Byłem dla niej jak liść, który opada z drzewa jesienią, bo takie jest prawo, natury. Ale czasami dziewczyny podnoszą z ziemi opadłe liście. Pomyślałem o tym proponując jej spotkanie po powrocie. Odmówiła z osobliwą stanowczością. Nie był to moment odpowiedni dla moich wyznań. Co chwilę mijali nas obcy ludzie, hałaśliwe grupy młodzieży, rozkrzyczane dzieci. A ja chciałem powiedzieć Madzie to spokojnie i w skupieniu, tak żeby nic nie mogło jej rozproszyć, żeby nie miała dokąd uciec spojrzeniem, żeby musiała potraktować mnie na serio. Przypomniałem sobie, że gdzieś w pobliżu jest plebania ze słynnym w okolicy rosarium księdza. Z daleka dostrzegłem otwartą furtkę.

– Chodźmy zobaczyć rosarium proboszcza. Nie byłem tam nigdy.

– Nie lubię róż – skrzywiła się niechętnie.

– Ja także nie lubię róż, ale chętnie zobaczę rosarium! – usiłowałem ją nakłonić. – Podobno jest fantastyczne!

– Ale ja nie mam ochoty oglądać rosarium! To mnie zupełnie nie interesuje! Jeżeli rzeczywiście chcesz je zobaczyć, to idź! Poczekam na ciebie… o, tu jest ławka.

Poszedłem. Już nawet nie dla tych róż, po prostu chciałem zostać przez chwilę sam. Chodziłem jak błędny, zaledwie dostrzegając to wszystko, co było dokoła mnie. Dałem się opętać jednej myśli: chciałem, żeby Mada wiedziała. Już! Zaraz! Natychmiast! Rozgrywka zbliżała się do końca i mogłem ujawnić wreszcie tę kartę, więcej wartą niż złośliwe blotki, którymi grałem do tej pory. Szybko wyszedłem z rosarium.

– To było warte dokładniejszego obejrzenia i żałuję, że nie przyszedłem tu wcześniej – powiedziałem spokojnie.

W tej samej chwili dostrzegłem Miśkę i Piotra. Ucieszyło mnie to nawet, bo dawno zauważyłem, że w ich obecności Mada przycicha i łagodnieje. Pewno. Było coś między Miśką i Piotrem, przed czym chciało się zdjąć kapelusz. Miśka zdziwiła się wyraźnie, kiedy powiedziałem, że po raz pierwszy byłem w rosarium.

– No wiesz, Mada! Że też nie przyprowadziłaś go tu wcześniej! Mada przecież uwielbia róże…

Spojrzała na Madę i musiała dopiero teraz zauważyć jej gniew, którego nie potrafiła ukryć.

Miśka speszyła się.

– Coś ty…? Mada…?

Tym pytaniem pełnym konsternacji i niezrozumienia pogorszyła tylko dostatecznie kiepski stan rzeczy. Zrozumiałem, że Mada nie chciała oglądać swojego ukochanego rosarium – ze mną. Nie byłem godzien uczestniczenia w tym małym misterium, które widać celebrowała w ogrodzie proboszcza. Jeszcze od wczoraj czułem rękę matki na swoim policzku, to było drugim uderzeniem. Czyżby Mada wiedziała o mnie wszystko? Czyżby jakimś cudem zdołała poznać całą moją historię? To było nieprawdopodobne, ale tak właśnie musiało być. Szliśmy w stronę domu. Mada nie odzywała się ani słowem. Najwyraźniej osądziła mnie i wydała wyrok skazujący – nie mogłem inaczej rozumieć tego milczenia. Ale przecież za jedno przewinienie każe się człowieka tylko raz. Matka nie mogła tego pojąć. A teraz Mada! Wyjaśnić! Nie, nie byłem w stanie nic wyjaśnić. Pożegnanie trwało krótko. Tak jakbyśmy mieli spotkać się jeszcze tysiąc razy. Nikogo nie było na peronie, kiedy wyjeżdżałem z Osady.

Ułożyłem nasze bagaże na siatce, zamówiłem dwie kawy u konduktora. Matka patrzyła na mnie wzrokiem, którego nie mogłem znieść. Była zrozpaczona, widziałem to.

– Słuchaj mamo… nie sposób tak dalej żyć.

– Och, Marcin… nie mów lepiej…

– Mamo, czyś ty im coś powiedziała?

– Nie to, co myślisz, Marcin! Tego nie powiedziałam! One nie mają pojęcia.

– Wiesz na pewno?

– Tak.

Była to odrobina ulgi.

– Co powiedziałaś?

– Że ci nie ufam. Musiałam to powiedzieć matce dziewczyny, z którą włóczyłeś się bez przerwy. Sama jestem matką, zrozum!

– Zawsze ja mam rozumieć! Ty nigdy nie chcesz!

– Ja już swoje zrozumiałam. Nie potrafiłam cię wychować. Teraz mogę tylko mechanicznie powstrzymywać zło, które jesteś w stanie wyrządzić! Nie, ty nie wzdychaj, Marcin!

– Wzdychaniem nie wyrządzam nikomu szkody! Pozwól mi wzdychać, na miłosierdzie boskie, nic poza tym nie mogę zrobić! Ulegam ci we wszystkim i bez dyskusji. Chcę cię jakoś uspokoić. Mamo, ja znowu dużo o tym myślałem. Postępując ze mną w ten sposób nie dajesz mi czasu na rehabilitację!

Był to pociąg z miejscówkami, niezbyt zapełniony, bo wracaliśmy kilka dni przed szczytem. Ale z korytarza weszło dwóch mężczyzn, którzy także mieli miejsca w naszym przedziale. Rozmowa utknęła na martwym punkcie i załatwiła tylko tyle, że w ogóle przestałem rozumieć postępowanie Mady.

A jednak wróciłem do domu w pewnym sensie umocniony. Odkryłem w sobie upodobania, o których istnieniu nie miałem bladego pojęcia. Ta płycizna, która niegdyś wydawała mi się najłatwiejszą drogą przebrnięcia jakoś przez życie, przestała mnie nęcić. Twardo postanowiłem pójść na medycynę chociaż do niedawna przerażał mnie wysiłek, który musiałbym włożyć w te studia. Teraz nie bałem się wysiłku. Nie bałem się niczego. I nikogo. Nawet Romana. Uświadomiłem to sobie w czasie naszego pierwszego spotkania. Początkowo traktował mnie nieco z góry, z wyżyn pierwszego roku studiów, ale po pierwszej lampce wina, którą mi postawił z miną dobrotliwego wujaszka, przypomniał sobie, jakim dobrym byłem kiedyś kumplem.

– Koleś, nie bądź ty frajer i zabaw się z nami w sobotę…

Miał katar i bez przerwy pociągał nosem. Drażniło mnie to. Siedzieliśmy w małej winiarni, której klimat wciągał mnie dawniej tak, że czułem się tu zadomowiony. Teraz patrzyłem na wszystko z boku, po raz pierwszy – oczyma widza.

– Ummmm… – zamruczał Roman – co to ja się chciałem zapytać… a, z tym Ligotą! No, wiesz, z tym kapitanem… to co? Przycichł?

– Na mnie już czas, Roman! – podniosłem się z miejsca. – Pytałeś o Ligotę? Przycichł…

W dziwnych okolicznościach Ligotowie zjawili się przy mnie. Kapitan wtedy, nocą, kiedy dwaj milicjanci meldowali mu w komisariacie o całym zajściu. I w niespełna pół roku później – jego syn Wojtek, kiedy w liceum, do którego przeniósł mnie ojciec, wychowawca po raz pierwszy sprawdzał listę obecności. Wywołał moje nazwisko, wstałem i w tej samej chwili spostrzegłem, że siedzący przy pierwszym stoliku szczupły, niewysoki brunet gwałtownie odwraca głowę w moją stronę. Rzucił mi spojrzenie prędkie, uważne, zaciekawione. W sekundę później stary Foczyński zapytał:

– No co, Ligotą? Siedzisz na tym samym miejscu, na którym siedziałeś w zeszłym roku?

– Tak, panie profesorze. Ja tak jak kot, przywiązuję się do miejsca!

I znowu spojrzał na mnie, jakby chciał skontrolować, czy usłyszałem jego nazwisko. Usłyszałem i zmroziło mnie. Minęło kilka dni, zamieniliśmy ze sobą zaledwie parę nic nie znaczących zdań. Któregoś ranka podszedł do mnie i powiedział:

– Petrykowski, ten, wiesz… ten, z którym siedziałem, przeniósł się do innej budy. Nie przeszedłbyś do mnie?

Tak, to pytanie już coś oznaczało. Wtedy jeszcze nie wiedziałem co. Przeszedłem na miejsce Petrykowskiego. Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie, bo kiedy wracałem do domu, po raz pierwszy od pobytu w Osadzie spotkałem Madę. Zwyczajne, na przystanku. Przypadkowość tego spotkania sprawiła, że nie potrafiłem wyjść poza granicę banału, którym w zasadzie były wszystkie nasze rozmowy. A przecież już wtedy uświadomiłem sobie, że nie potrafię Mady przekreślić. Że nie ustąpię bez boju. Pierwszym taktycznym zagraniem było zbagatelizowanie naszego rozstania w Osadzie. Ale nie stać było mnie na inne. Mada wsiadła do setki, odjechała, zrozumiałem, że znowu zaprzepaściłem nikłą szansę, którą podsunął mi los. Bo, do jasnego czorta, dlaczego nie wskoczyłem do setki?

Ktoś energicznie klepnął mnie po ramieniu.

– Tydzień życia za twoje myśli! – powiedział Wojtek Ligota stając przy mnie.

– Może niezła transakcja, ale cholernie trudna do zrealizowania! – odparłem.

– Gadaj za darmo!

– To już prostsze!

Nie powiedziałem nic więcej, a i on nie pytał.

– Jadę na działkę po fasolę szparagową, nie wybrałbyś się ze mną? Pomógłbyś koledze, słowo daję! Długo chcesz drętwo stać na tym przystanku?

Przez pół godziny zerwaliśmy dwie torby fasoli.

– … już księżyc wzeszedł, psy się uśpiły i coś tam klaszcze za borem! To pewnie czeka matka ma miła na ulubioną fasolę! – śpiewał Ligota, kiedy stłoczeni wracaliśmy zapchanym tramwajem -… piękne panie i panienki! Bierzcie strąki z mojej ręki! – ujął ze swojej torby sporą garść fasoli i wręczył ją siedzącej w pobliżu staruszce.

– Zechce pani przyjąć?

Roześmiała się i podsunęła siatkę. Dołożyłem i ja ze swojej torby.

– Mili z was chłopcy! A tyle się o was złego opowiada.

Wojtek spojrzał na mnie bez cienia uśmiechu. Właściwie dopiero wtedy zacząłem się obawiać, że ten to na pewno wie wszystko. Ale jego powaga trwała sekundę.

– Ależ madame… – zwrócił się do staruszki -jesteśmy zawsze do pani usług! Pani wysiada? Pomożemy…

Wytaszczyliśmy się z tramwaju we trójkę. Staruszka była nasza na wieki.

– Równy z ciebie chłopak, Marcin. Cieszę się nawet, że Petrykowski przeszedł do innej budy! Obgryzał paznokcie. Może przy tobie będę miał spokojniejsze życie. Nie, nie bracie! – zaoponował, kiedy oddawałem mu torbę z fasolą. – Zabierz do domu!

– Oszalałeś chyba! – roześmiała się matka, gdy postawiłem przed nią trzy kilogramy szparagówki. – Będziemy to jedli przez tydzień! A właściwie… skąd ta fasola? – zawahała się.

– Z działki kapitana Ligoty.

Po raz pierwszy od bardzo dawna padło między nami to nazwisko.

– Z działki kapitana Ligoty… – powtórzyła.

– Tak. Przepraszam cię, mamo, muszę iść do łazienki. Spójrz, jakie mam ręce!

Po chwili zajrzała do mnie.

– Słuchaj… nie mógłbyś mi tego wyjaśnić?

– Ależ oczywiście! Jego syn jest moim kolegą. Siedzimy razem.

Podała mi ręcznik.

– Czy ty wiesz, Marcin, czym to grozi? On może powiedzieć… on… on na pewno słyszał od ojca! W pięć minut cała klasa… – urwała i ściągnęła brwi – a ty tak lekko o tym? Nie boisz się?

– Boję się! – przyznałem.

– Boże… jaki fatalny zbieg okoliczności!

– Tak, fatalny!

Uznaliśmy to wtedy za fatalny zbieg okoliczności. Było mi łatwiej w tej jedenastej klasie, o wiele łatwiej niż innym. Coś niecoś jednak zostało mi w głowie po ubiegłym roku. Już po miesiącu Foczyński skonstatował z zadowoleniem:

– Przybył nam nowy uczeń i cieszę się, bo widzę, że będzie z niego pożytek – znacząco stuknął palcem po dzienniku.

Czułem, że staje na pewnym gruncie. Ligota nie puszczał pary z ust. Po raz pierwszy w życiu zaczęło mi zależeć na dobrej opinii w klasie, może dlatego, że tak łatwo mogłem ją utracić. Jednakże życzliwość Foczyńskiego i przyjaźń, tak, przyjaźń, którą Ligota każdego dnia oferował mi z taką samą swobodą, z jaką niegdyś wręczył torbę fasoli, sprawiły, że bardzo szybko znalazłem swoje miejsce w klasie. Ale i ja sam starałem się o to. Wstyd przyznać, ale lubiłem być zawsze w porządku. Toteż kiedy przewodniczący samorządu klasowego, kolega Skowroński, zachorował na żółtaczkę i trzeba było wybrać kogoś na jego miejsce, nikt się specjalnie nie zdziwił, kiedy Wojtek powiedział:

– Wobec wakującego stanowiska szeryfa proponuję kandydaturę Marcina!

Tylko Hieronim zawołał z niechęcią:

– Marcin? Przecież on jest nowy! Nie lepiej kogoś, kto zna nas dłużej?

– Poczekajcie – wtrącił się Foczyński – tę sprawę będziemy załatwiać jutro! A dziś, drogie panie i szanowni panowie, zrobimy sobie mały sprawdzian waszych umiejętności z zakresu matematyki…

Sprawdzian poszedł mi nieźle i w doskonałym nastroju wybrałem się na ulicę Kwiatową, na której spędziłem już niejedno popołudnie. Nie mogłem trafić na Madę. Nijako było mi iść do niej do domu. Sądziłem jednak, że wreszcie ją tu spotkam i że uda mi się stworzyć pozory przypadku. Postanowiłem użyć starego chwytu z zapałka. Kiedy wreszcie późnym wieczorem spostrzegłem Madę wracającą samotnie do domu, zawołałem ostrzegawczo:

– Uważaj! Zapałka na zakręcie!

Stanęła jak wryta. Nie chciałem, żeby odkryła, że czekałem tylko na nią.

– Przepraszam cię najmocniej! Nie przypuszczałem, że to ty!

– Marcin!- zawołała z wyraźnym zadowoleniem. Ale nie minęła sekunda, a przyglądała mi się wrogo, z większą niechęcią niż kiedykolwiek. Zrozumiałem, że popełniłem piramidalny błąd. Nie chciała słuchać moich tłumaczeń, właściwie nawet do nich nie dopuściła. Po prostu zostawiła mnie ogłupiałego do reszty i odeszła. Dogoniłem ją, ale na próżno szukałem w głowie rozsądnych wyjaśnień.

– Uwierz mi… – powiedziałem w końcu zwyczajnie – proszę cię… czekałem tylko na ciebie!

Patrzyła na mnie ważąc swoje myśli, których nie znałem. Wiedziałem tylko, że jest to chwila, kiedy mogę stracić Madę bezapelacyjnie. Żadne dalsze tłumaczenie nie przechodziło mi przez gardło.

– Marcin… – powiedziała niejasno – gubię się…


***

Była cudowna, ostatnia październikowa niedziela. Wysiadłyśmy na małej stacyjce w Otrębusach i każda z nas, jak zwykle, była w innym nastroju. Mama ożywiona, rozmowna. Alusia nadęta i wściekła. A mnie było wszystko jedno.

Mamy radość była zrozumiała. Po raz pierwszy wiozła nas do swojej przyjaciółki, której nie znałyśmy dotąd. Była to przyjaźń sprzed wielu lat, zerwana po mamy małżeństwie i teraz nawiązana. Na pewno wypełniła mamie pustkę, na którą skazała się sama odsuwając się od znajomych z okresu małżeństwa – na tej chyba zasadzie, na której pozbyła się wszystkich drobiazgów związanych z wspomnieniami o ojcu. Ale bez drobiazgów można żyć, bez ludzkiej przyjaźni – trudniej. Zrozumiałe było więc ożywienie mamy, ale i nadęcie Alusi było uzasadnione. Alusia nie znosiła Ola.

– Olo – jęczała. – Już to samo zdrobnienie doprowadza mnie do rozpaczy! Olo! Olo!

W rzeczywistości nie chodziło tu wcale o zdrobnienie, tylko o fakt, że mama straszliwie nam tego Ola obrzydziła. Znałyśmy go jedynie z jej opowiadań i w ten sposób stał się dla nas postacią-widmem, obdarzoną wszystkimi zaletami, zwłaszcza tymi, których w nas nie można było odnaleźć ze świecą! A więc przede wszystkim Olo był chłopcem posłusznym, obowiązkowym, starannym, nie miał głupich pomysłów, nigdy nic nie przytrafiało mu się niechcący. Opierał się na radach i opiniach innych ludzi, dojrzalszych i bardziej doświadczonych od niego… A my – nie!

– Coś mi się zdaje, że ten Olo jest bez charakteru, mamo! – broniłam naszych okopów. – Przypomina mi ciasto na lane kluski!

– Zapomniałam, że ty z potraw mącznych uznajesz tylko źle wyrośnięte placki z zakalcem! – odcinała się mama wyraźną aluzją.

Tak! Wysiadałyśmy na stacji w Otrębusach w ponurym nastroju.

– Musicie zachowywać się po ludzku! – napominała nas mama. – Żadnych głupich min, żadnych idiotycznych pomysłów!

– A jeżeli nam dadzą tłusty rosół? – Niepokoiła się Alusia.

– To go zjecie!

– Mamo!

Mama przystanęła pośrodku wąskiej ścieżki.

– Zjecie go! – krzyknęła z rozpaczą. – Rozumiesz? Alka wzniosła oczy do nieba.

– Przykro mi, ale to się chyba nie da zrobić… Pojadę do rygi po pierwszej łyżce!

– Ona ma rację, mamo? Jeżeli nam dadzą tłusty rosół to…

– Zjecie go! – syknęła mama. – Bez żadnych komedii zjecie tłusty rosół, nawet wtedy, kiedy będą na nim pływać oka wielkości oczu wieloryba!

Mama szybkim krokiem ruszyła w stronę osiedla małych, białych domków położonych pod lasem. Uważała sprawę rosołu za rozstrzygniętą.

– Pani Ewa mieszka w tym domu! – powiedziała stając przed zieloną furtką.

W tej samej chwili spostrzegłam wielkiego drągala, który w roboczym ubraniu zgarniał z trawnika zeschłe liście.

– A to jest Olo! – szepnęła mama tryumfalnie. Alusia była wstrząśnięta.

– Jest gorzej niż myślałam… – szepnęła.

– Dlaczego? – obruszyła się mama błyskawicznie.

– Patrzcie go… jaki pracowity! Nawet w niedzielę…

– Tak mówisz, jakbyś była pracowita w poniedziałki czy wtorki! Dla was niedziela trwa cały rok!

Olo zauważył nas i odstawił grabie. Przeskoczył grządkę astrów i szybko otworzył furtkę.

– Dzień dobry pani! – skłonił się przed mamą i z nabożeństwem ucałował podaną sobie dłoń.

Tak właśnie zrobił, nie można tego określić inaczej. Olo z punktu zademonstrował to, na co mama była szczególnie wrażliwa: dobre maniery.

Wziął z jej ręki torbę i dopiero wtedy odwrócił się w naszą stronę. Lekceważąc zupełnie nasze osłupienie, powiedział krótko:

– O, cześć wam, boginie!

I potem znowu zapytał mamy z uważną atencją:

– Duży był tłok w kolejce? Miała pani siedzące miejsce?

Alka patrzyła na mnie wzrokiem konającego łabędzia. Tymczasem Olo zapraszał nas do domu.

– Mama czeka na panią ze swoją przedpołudniową kawą. A wy… – powiedział tonem przedszkolanki – przywitajcie się prędko i zaraz pójdziemy nakarmić psy…

– No! Nareszcie mam okazję poznać twoje dziewczynki! – zawołała pani Ewa ściskając mamę i jednocześnie obrzucając nas uważnym spojrzeniem. – Och, wcale nie wyglądają na czupiradła. Dlaczego mówiłaś, że przywieziesz czupiradła? Czuję się strasznie zawiedziona!

No, ładnie nas mama musiała odmalować! Alka stała naburmuszona, a ja z największym wysiłkiem zdobyłam się na coś w rodzaju uśmiechu.

– Bolą eię zęby? – zapytał Olo.

Chciałam zaprzeczyć, ale kiedy spojrzałam na jego minę, zachciało mi się śmiać naprawdę. Stał przy mnie ze zmarszczonym nosem i zabawnie potrząsał zwieszonymi luźno rękoma.

– Bo mnie zawsze bolą zęby, kiedy dowiaduję się od obcych ludzi, co moja mama mówi na mój temat! Wykręca mi twarz na wszystkie strony i wtedy uśmiecham się tak właśnie, jak ty przed chwilą!

Podsunął mamie fotel i zagarnął długimi ramionami Alkę i mnie.

– Idziemy do psów! Nasza Leda ma przepyszne małe szczeniaki! Specjalnie nie dałem im śniadania dziś rano, żebyście mogły zobaczyć, jak zabawnie ładują się z łapami do miski.

W drewnianej szopce za domem Leda i jej dzieciaki czekały na śniadanie. Trzy czarne kulki zakłębiły się u naszych nóg, Leda patrzyła nieufnie.

– Nie bój się, stara! – pocieszył ją Olo. – Daję ci słowo, to nie są żadne czupiradła! Mada, nie bój się! Weź jednego psa na ręce, Leda ci nic nie zrobi!

– Czy będę im mogła podać miskę z jedzeniem? rozkrochmaliła się Alka. – Olu? Gdzie stoi miska? Powiedz, ja przyniosę!

– Jest tutaj, ale – trzeba by to podgrzać…

– Daj, polecę do kuchni! Kuchnia jest na lewo od wejścia, tak!

– No dobra, to idź!

Postawiłam szczeniaka na ziemi. Leda podeszła do mnie, pomachała ogonem i podsunęła mi do pogłaskania lśniący łeb.

– Spójrz… już się nie boi o swoje pieski! – ucieszył się Olo. – Usiądź sobie tu, Mada, na tej skrzyneczce. Gdyby nie fakt, że pójdę na medycynę, wybrałbym weterynarię. Lubię zwierzęta, a już te małe psy są niesłychanie zabawne, nie uważasz? W przeciwieństwie do dzieci. Małych dzieci nie znoszę.

– Czemu?

– Irytują mnie. Są najczęściej uparte i lepkie! Czasami przyjeżdża do nas siostra mojej mamy z czymś takim… chyba to jest dziewczynka, bo ma na imię Małgosia. Wszyscy twierdzą, że ta Małgosia jest przemiła i śliczna. Ja tam nie wiem… wydaje mi się bardzo obrzydliwa.

– Pleciesz!

– Mówię to, co myślę. Zawsze mówię to, co myślę. Warto, żebyś o tym wiedziała, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będziemy się widywali dość często.

Olo położył szczeniaka na plecach i stukał palcem w jego pękaty brzuszek.

– Chciałem cię w związku z tym uprzedzić, że nie mam zamiaru zakochać się w tobie! – ciągnął Olo. – Nie gniewaj się, Mada, ale naprawdę nie mam zamiaru! Nie dlatego, żebym cię uważał za nieciekawą, skąd! Ale ja mam swoją Hankę, rozumiesz?

– Doskonale rozumiem! Ja też mam swojego Marcina…

Olo odetchnął z wyraźną ulgą.

– No i świetnie! Lubię takie rzeczy załatwiać po prostu!

– Ja też. Powiedz mi w takim razie, czy na obiad będzie rosół?

– Nie. Pomidorowa z ryżem. Nie znosisz rosołu, tak? Na drugie schab i kapusta. Lubisz kapuchę?

– Uwielbiam! O, idzie Ala z psią miską…

– Olu, czy nie za bardzo podgrzałam?

Olo włożył palec do miseczki, potem dał go do oblizania jednemu z małych.

– Mają fenomenalnie przyjemne języczki! Natychmiast wsadziłyśmy z Alką po palcu do psiego żarcia i podsunęłyśmy psiakom.

– Postaw im teraz miskę, Ala, zobaczysz, co się będzie działo! – dyrygował Olo.

W chwilę później wracaliśmy do domu. Szłyśmy z Alusią pomiędzy dwoma rzędami umierających astrów – pełne najgorszych przeczuć, że mama miała rację. Olo był naprawdę bardzo sympatyczny.

Rzeczywiście, tę październikową niedzielę, która była przecież zaledwie pierwszym dniem naszej znajomości, odnajduję w pamięci od razu jako pierwszy dzień mojej późniejszej z Olem przyjaźni. Wszystkie zalety Ola, którymi tak przestraszyła nas mama, bardzo szybko uznałam sama jako zestaw zupełnie rewelacyjny! Ginęły przy nich różne jego wady i śmiesznostki, ginęły lub też po prostu przyzwyczaiłam się do nich. Poza tym moje niespokojne, burzliwe uczucie do Marcina nauczyło mnie w końcu wyrozumiałości.

Niespokojne, burzliwe uczucie do Marcina. To nie jest ścisłe określenie. W pewnym sensie, przynajmniej, nie jest ścisłe. Pozornie przecież nasza znajomość układała się zupełnie zwyczajnie, banalnie może nawet dla kogoś, kto patrzył na nią z boku. Dość przypadkowe spotkania zabarwione zostały uczuciem przynależności. Jest to jeden z najwspanialszych kolorów ze wszystkich, jakie znam. Uwolnił nas od udawania, było nam ze sobą dobrze i wiedzieliśmy o tym oboje. Minął październik, minął listopad. Marcin, pochłonięty zwykłymi, powszednimi sprawami, stał mi się jeszcze bliższy, jeszcze bardziej wart miłości niż dawniej. Dlaczego więc pomimo wszystko napisałam: niespokojne, burzliwe uczucie? Dlatego, że na dnie wszystkiego odnajdywałam nieustannie lęk i niedowierzanie. Było przecież coś, o czym Marcin nigdy mi nie mówił, czego mi nie wyjaśnił, coś, co musiało się stać w ubiegłym roku i budziło we mnie ten strach, że popełniłam omyłkę. O ile dawniej złościły mnie sugestie mamy na jego temat, o tyle teraz miałam pewność, że przynajmniej część z nich była uzasadniona.

– Czy ty masz dobrą pamięć, Mada? – zapytał mnie kiedyś Marcin.

– Dobrą.

– I cieszy cię to?

– Jasne, że cieszy!

– Ja też mam dobrą pamięć, ale mnie, widzisz, mnie to martwi. Są rzeczy, o których chciałbym zapomnieć.

– Na przykład?

– Mówię, że chciałbym zapomnieć…

– Więc mam nie pytać?

– Właśnie.

Mogłam dowiedzieć się od mamy, przecież wiedziała coś o tych rzeczach, o których Marcin nie chciał pamiętać i z niemałą satysfakcją zrelacjonowałaby mi swoje wiadomości. Sama nie wiem, dlaczego nie zrobiłam tego. Postanowiłam być wyrozumiała, dostrzegając jednak ryzyko tej decyzji.

– Co sądzisz o wyrozumiałości? – zapytałam kiedyś Ola.

Zastanawiał się przez chwilę.

– Wyrozumiałość… – powtórzył – myślę, że to może być uczciwe i dobre, i złe. Co innego wyrozumiałość dla błędów, co innego dla wypaczeń. Dlaczego pytasz o to?

Opowiedziałam Olowi o Marcinie. Wszystko, od początku. Słuchał, nie przerywając mi ani jednym słowem.

– Marcin robi cholernie głupio chowając głowę w piasek! – powiedział, kiedy skończyłam. – Zna cię przecież i wie, że może liczyć na twoją wyrozumiałość dla tego swojego błędu, tak?

– Na pewno tak!

Olo zawahał się.

– W takim razie… może to właśnie nie był błąd?

– Tylko…?

– Wypaczenie. Jedynie w tym wypadku może się bać twojego stanowiska.

– Słuchaj, widziałam się z Marcinem wczoraj. Mówił mi, że został przewodniczącym samorządu klasowego. To przecież… to przecież wyklucza…

– Może wyklucza, może nie wyklucza! – przerwał mi Olo. – Wyrozumiałość na ślepo? Nie! Powinnaś tu dojść do jakiejś prawdy, Mada! Za wszelką cenę!

– Do niczego nie będę dochodzić! Stawiam na Marcina!

– Podziwiani cię! Mówiłem ci kiedyś: ja lubię sprawy stawiane jasno. Nie jesteśmy już dziećmi, które bawią się w ciuciubabkę! Nie pozwól sobie wiązać chustki na oczach, Mada! W ten sposób można się potknąć i o zapałkę…

– Nie po to opowiadałam ci tę historię, żebyś teraz ironizował!

– Daleki jestem od ironii. Po prostu boję się o ciebie i to wszystko. Oczywiście, sprawa jest twoja i po swojemu ją rozstrzygniesz. Ja się tylko boję.

Ja także się bałam, rozmowa z Olem na jakiś czas spotęgowała moją niepewność.

Tymczasem przyszedł grudzień. Kocham szare grudniowe poranki, pierwsze przymrozki, żałosne drzewa bez liści. Każdy miesiąc cieszy mnie z innych przyczyn, ale tylko grudzień – wzrusza. To zapewne reminiscencje dzieciństwa: oczekiwanie na pierwszy śnieg, choinkę, na rzadkie dni bezchmurnego nieba. Tamtego roku pierwsze dni grudnia były ciemne i chłodne. Marzliśmy z Marcinem na naszych popołudniowych spacerach, ale za nic nie chcieliśmy się ich wyrzec. Cudowne były zresztą te chwile wzajemnej dbałości. Marcin stawiał mi kołnierz płaszcza i poprawiał szalik pod szyją. Mnie do rozpaczy doprowadzała jego odkryta głowa. Toczyliśmy batalie o rękawiczki, cieplejsze buty, nie zapięte pod szyją guziki. Nadwiślański wiatr szalał po opustoszałym parku, ale nam było wszystko jedno. Mieliśmy sobie tyle do opowiedzenia. Tyle pomyłek z Osady do sprostowania. I planów na następne wakacje. I na najbliższy miesiąc, na najbliższy tydzień, na pojutrze, na jutro. Ale z największą uwagą słuchałam opowiadań Marcina o jego sukcesach w szkole. Został przewodniczącym swojej klasy, szeryfem, jak się u nich mówiło. Miał na swoim koncie kilka udanych akcji, o których mówił z ogromnym zaangażowaniem. Były to sprawy dodatkowych lekcji dla najsłabszych, kolektywu bibliotecznego, kompletowania urządzeń dla pracowni fizycznej. W Osadzie Marcin ignorował tematy szkolne i z największym zdumieniem odkrywałam w nim teraz zupełnie nieoczekiwane pasje. Był szczery, pogodny, pełen entuzjazmu. Zastanawiałam się niekiedy, jak mogłam pokochać Marcina z Osady! Co mi się w nim podobało właściwie? Och, mój Marcin grudniowy, Marcin zimowych zmierzchów, Marcin, który zawsze miał coś do opowiedzenia – był stokroć ciekawszy!

Wszystko to stało się w jakiś sposób uspokajające i już wkrótce spojrzenie Ola, którym witał mnie zawsze, spojrzenie, będące jednocześnie pełnym obawy pytaniem, zaczęło mnie śmieszyć. Nie działo się bowiem nic, co mogłoby świadczyć przeciwko Marcinowi. Był dla mnie dobry, cieszył się każdym drobiazgiem, którym sprawiał mi przyjemność. Lubił ulegać moim fantazjom, drobnym uporom, na które pozwalałam sobie dość często.

– Wiesz Mada? Wrócimy do domu ścieżką obok kawiarni, tam nie ma takiego błota!

– Nie! Wracajmy szeroką aleją!

– Zamoczysz nogi! Wracajmy ścieżką, przecież to w gruncie rzeczy ta sama droga, powinno ci być obojętne!

– Ale mnie nie jest obojętne!

– Ach, jeżeli tobie nie jest obojętne, to i mnie także! Wracamy szeroką aleją! Wracamy szeroką aleją, ponieważ jest to dla nas sprawą życia i śmierci!

Mama podejrzliwie patrzyła na moje przemoczone na wylot buty. Oczywiście nie wiedziała, że spotykam się z Marcinem. I to nie była moja wina, że nie mówiłam jej o tym. Bałam się jej zakazu, wolałam więc nie pytać o pozwolenie. To dziwne, ale tego roku, kiedy tak często całe popołudnia poświęcałam na nasze spacery, w szkole szło mi lepiej niż kiedykolwiek! Na pewno odgrywała w tym pewną rolę chęć dorównania Marcinowi. Każda tróją, która kiedyś była dla mnie chlebem powszednim, teraz stawała się czymś w rodzaju kompromitacji! Marcin nie miewał trój…

– Co dostałaś ze sprawdzianu z matmy?

– Tróję… – przyznawałam niechętnie.

– Oj, Mada – martwił się – to fatalnie!

– A co ty dostałeś ze swojego?

– Cztery plus.

– No tak… – mówiłam nieoględnie – ale tobie jest

łatwiej, przerabiasz to drugi raz!

– Może… – odpowiadał niepewnie – tak… chyba masz rację… ale czy jest mi łatwiej, tego nie wiem! Chwilami jest mi bardzo ciężko. Mam przecież… mam przecież psychiczne obciążenia! – uśmiechał się smutno

i zaraz robił unik:

– Za to wyglądasz dziś na piątkę z plusem! Masz śliczne włosy!

– Myłam wczoraj.

– Jak?

– Co jak?

– Zwyczajnie: opowiedz mi, jak myjesz głowę.

– No… puszczam ciepłą wodę, moczę włosy, skrapiam szamponem…

– Z tubki czy z buteleczki?

– Z buteleczki!

– Aha… i co dalej?

– Marcin!

– No, mów, mów! To jest ważne!

– Ważne? Ale po co? Dlaczego?

– Takie szczegóły są bardzo ważne, Mada! Następnym razem, kiedy powiesz mi: "Dziś wieczorem będę myła głowę!", to będzie tak, jakbym przy tym był. Tylko zamknę oczy i zaraz zobaczę, jak puszczasz ciepłą wodę, zwilżasz włosy, potrząsasz buteleczką, żeby skropić je szamponem… co dalej?

– Przez chwilę spieniam szampon pocierając włosy rękoma… Marcin, zdumiewasz mnie!

– Kocham cię. Czy to ci się wydaje zdumiewające?

Tak, chwilami zdawało mi się zdumiewające. Prawie wszystkie dziewczęta z mojej klasy miały swoich chłopców, którzy także zapewniali je o swoim uczuciu. Opowiadały o tym, przechwalały się. Ja nie umiałam powtarzać wyznań Marcina. Były moją wyłączną własnością, którą nie chciałam się z nikim dzielić. Mogłam natomiast porównywać je z relacjami dziewcząt. Na tym tle Marcin zadziwiał mnie swoją subtelnością. Byłam szczęśliwa. Tak, w grudniu byłam szczęśliwa. W każdą niedzielę przyjeżdżała do nas pani Ewa z Olem. Nie ukrywałam przed mamą, że perspektywa ich wizyty zawsze mnie cieszyła. Ach, nawet zbyt gorliwie dopytywałam się, czy przyjadą na pewno, o której, na jak długo! Mama, oczywiście, wyciągała błędne wnioski. Szybko doszła do przekonania, że kocham się w Olu. Było to dla mnie bardzo wygodne, ponieważ odwracało jej uwagę od Marcina. Nie przypuszczała nawet, że ta historia, z której niegdyś usiłowała mnie leczyć aspiryną, ma swój ciąg dalszy!

Olo obserwował to i potępiał.

– Nie rozumiem, jak możesz wiecznie coś przed mamą ukrywać! Przecież ukrywa się tylko to, o czym człowiek wie, że jest złe!

– Nie tylko! Mama jest do Marcina uprzedzona!

– Ja też jestem do niego uprzedzony! Poważnie, Mada! Ty uważaj! On ciebie tak czaruje, czaruje, a w tym wszystkim jest coś, co mi się diabelnie nie podoba! I z czym sobie w końcu nie będziesz umiała poradzić!

– Och! Nie mam dwóch lat!

– Instynkt samozachowawczy budzi się w człowieku dość późno. Obawiam się, że w tobie śpi jeszcze jak suseł.

– Pleciesz!

– Niech ci będzie, że plotę! Ja wiem swoje!

– Słuchaj, Olu, a jaki ty jesteś dla Hanki?

– Taki sam jak Marcin dla ciebie. Ale Hanka wie o mnie wszystko, niczego przed nią nie ukrywam! Nie możesz zatem porównywać mnie i Marcina.

Marcin był dla mnie dobry i Olo był dobry dla Hanki. Może i inni chłopcy są dobrzy dla swoich dziewcząt? A one zmyślają tylko te swoje bajki, bo po prostu wstydzą się dobroci? Zastanawiałam się nad tym często, ale nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego właściwie dobroć wyszła z mody?

– Dobroci się teraz nie nosi, prawda Olu?

– Uhm… więcej nawet! Uważa się ją za coś nieprzyzwoitego, nie sądzisz? – Olo zastanowił się. – Dobroć stała się czymś tak kompromitującym, jak złe prowadzenie!

Olo głęboko wciągnął powietrze. Z kuchni dochodził zapach wanilii. Tego wieczoru nasze mamy piekły świąteczne ciasta. Mama nigdy nie angażowała Alusi i mnie w sprawy wiary. Traktowała to raczej bagatelnie. Poddawała się za to bezapelacyjnie urokom tradycji i umiała nas tym zarazić. I tak, na naszym wigilijnym stole pojawił się opłatek, wieczorem śpiewałyśmy kolędy przy zapalonej choince. Były to chwile, w których czułyśmy się bardzo sobie bliskie. To wrażenie było dla mnie sensem całych świąt i zawsze uważałam, żeby w tych dniach nie sprawiać mamie najmniejszej przykrości. Marcin zrozumiał łatwo, dlaczego w okresie świątecznym nie chciałam się z nim spotkać.

– Jest to malutki fałsz, Mada! Malutkie mydlenie oczu sobie samej! Ale jeżeli ten gest w stosunku do mamy jest ci potrzebny, to oczywiście musisz go wykonać! Więc zobaczymy się dopiero po świętach?

Padał drobny śnieg, bielało dookoła. Staliśmy z Marcinem na przystanku.

– Dopiero po świętach! – westchnęłam.

Marcin trzymał w ręku siatkę z dwoma karpiami, które kupiłam przed chwilą. Ryby poruszały się gwałtownie. Marcin uniósł siatkę.

– Czy to ci nic nie przypomina? Roześmiałam się.

– Oczywiście! Twój nocny połów w Osadzie!

Marcin szybko odpiął guziki kurtki.

– Spójrz!

Miał na sobie pamiętny sweter, w którym wracałam znad jeziora. Dotknęłam puszystej wełny.

– Dobry sweterek, co? – nachylił się i zdmuchnął mi z włosów płatki śniegu. W tej samej chwili poczułam, że czyjeś ręce zasłaniają mi oczy.

– No – usłyszałam głos Marcina – zgadnij, kto ci się przedstawia?

Dłonie były w rękawiczkach, gest nieoczekiwany, skąd mogłam wiedzieć? Kiedy obce ręce się cofnęły, gwałtownie odwróciłam głowę. Za mną stał szczupły, niewysoki brunet. W ten sposób poznałam Wojtka Ligotę. Mój autobus nie nadjeżdżał, poszliśmy do następnego przystanku. Tylko Marcin czuł się zupełnie swobodnie

nim i gadał bez przerwy. Mnie peszył uważny wzrok Wojtka, który przyglądał mi się z wyraźnym zainteresowaniem. Ale to nie było zainteresowanie chłopca dziewczyną. Wydawało mi się, że w pewien sposób rozważa moją osobę w powiązaniu z Marcinem. Od dawna wiedziałam, że przyjaźnią się ze sobą. Czy Marcin opowiadał mu o mnie? Co opowiadał? Tego wszystkiego nie mogłam wiedzieć.

– A może byśmy zaszli na herbatę do Gongu?- zaproponował Marcin.

Był zdecydowanie w euforycznym nastroju. Wojtek poklepał się po kieszeni znacząco.

– U mnie nędza…

– Nie szkodzi, ja mam! Chodźcie, pójdziemy! – nalegał Marcin.

Spojrzałam niepewnie na moje karpie szamoczące się w siatce.

– Z tymi karpiami, oszalałeś?

– Ja to załatwię, Mada! Wy zajmiecie stolik, a ja jakoś te ryby zainstaluję.

Nie było kłopotu ze stolikiem. Usiedliśmy przy oknie czekając na Marcina, który po pertraktacjach z portierem zaniósł ryby do łazienki.

– Ach, tam jest umywalka! – przypomniałam sobie.

– Na pewno włoży siatkę do umywalki! – siliłam się na naturalność, ale ciągle czułam się skrępowana obecnością Wojtka. Nie wyglądał na zainteresowanego losem moich ryb.

– Cieszę się, że was spotkałem – powiedział nagle – i cieszę się, że jesteś taka zwyczajna…

Roześmiałam się.

– Wiesz co? To chyba wcale nie jest komplement dla mnie! Każda dziewczyna chciałaby być nadzwyczajna!

– Chciałaby uchodzić za nadzwyczajną… – sprostował – przecież w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy ot, tacy sobie. Nadzwyczajni ludzie to rzadkość. Jeżeli powiedziałem, że zrobiłaś na mnie wrażenie zwyczajnej, to dlatego że nie usiłowałaś robić innego! Przyjaźnię się z Marcinem, wiesz o tym?

– Wiem. Opowiadał mi o tobie. Wojtek pochylił się w moją stronę.

– Słuchaj – powiedział pośpiesznie, jakby chciał skorzystać z nieobecności Marcina – co on ci o mnie mówił?

Zdziwiła mnie ta indagacja.

– No… same dobre rzeczy! Naprawdę, nic złego!

Wojtek skrzywił się.

– Ech, nie zrozumiałaś mnie!

– Nie – przyznałam – nie wiem, o co ci chodzi!

– Bo trochę mi głupio mówić z tobą tak prosto z mostu. Ale… posłuchaj: zależy mi na przyjaźni Marcina. Jednocześnie boję się, że trzyma ze mną tylko ze względu na mojego ojca…

– Na twojego ojca?

Spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem.

– Jak to? To ty nie wiesz, że ja się nazywam Ligota?

– Wiem… ale… słuchaj, ja coraz mniej rozumiem. O co ci chodzi?

Był wyraźnie speszony.

– Nie… to w takim razie drobiazg – wycofywał się gwałtownie – w ogóle jakaś pomyłka! Wygłupiłem się, rzecz jasna! Proszę cię, nie mów nawet o tym Marcinowi, byłoby mu przykro. To nieporozumienie…

– Dobrze. Nie powiem.

Wojtek odwrócił się w stronę drzwi do toalety. W tej samej chwili Marcin wyszedł stamtąd, zauważył nas.

– Ryby w umywalce, możemy siedzieć spokojnie. Wojtek spojrzał na zegarek.

– Ja to przyszedłem tu zbyt pochopnie – stwierdził – o dwunastej muszę być w domu.

Marcin spojrzał najpierw na mnie, później na niego.

– Co? Co wyście? – zapytał niespokojnie.

– Ależ nic! – zapewniliśmy jednocześnie, siląc się na swobodny ton.

Marcin był zmartwiony.

– No, jak musisz, to nic się nie poradzi! Zostaliśmy sami.

– Szkoda, że musiał pójść. To równy chłopak, chciałbym, żebyś poznała go bliżej. Właściwie to mój pierwszy prawdziwy przyjaciel, jakiego mam!

Żałowałam, że Wojtek tego nie słyszy. To uspokoiłoby jego obawy. Nie uspokajało jednak moich.

– Opowiedz mi o nim trochę więcej! – poprosiłam.

– Więcej? Wiesz wszystko. Bardzo inteligentny chłopak.

Kusiło mnie.

– Kim jest jego ojciec? – zapytałam niby od niechcenia.

Marcin otworzył usta, potem zamknął je. Spojrzał na mnie, lekko przechylając głowę.

– Czemu raptem?

– Zawsze interesują mnie koligacje rodzinne. Widać mam to po swojej babce. Ona była z domu Zamoyska.

Marcin roześmiał się. Była w tym wyraźna ulga.

– Jego ojciec jest kapitanem MO.

– Znasz go? – zapytałam niewinnie.

– Tak – odparł krótko.

– A jaka jest jego matka?

– Nie znam jej. Mama widziała, że polakierowałaś paznokcie?

– Tak. Pozwoliła mi. To prawie bezbarwna emalia.

Nagle zrobiło mi się strasznie gorąco. Czułam się tak, jak dziecko, które złożyło nieoczekiwanie dla siebie kilka cząstek tajemniczej łamigłówki. Ale rysunek okazywał się straszny! Dzieci nie lubią strasznych obrazków. Potem śnią im się w nocy i dzieci krzyczą przez sen. Wojtek Ligota bał się, że Marcin przyjaźni się z nim z wyrachowania. Marcin nie zna jego matki. Zna tylko ojca, który jest kapitanem MO. Ale może poznał go w domu.

– Bywasz u Wojtka w domu? – zapytałam, wyobrażając sobie, że jestem szalenie sprytna.

Marcin wziął szklankę z herbatą w obydwie ręce i pił małymi łykami. Przez cały czas patrzył na mnie dziwnym wzrokiem.

– Uparta jesteś – powiedział między jednym a drugim łykiem – ale obiecałem sobie solennie, że nigdy ci nie skłamię. Nie, bywam u nich w domu.

Nie powiedział nic więcej, a ja nie mogłam pytać. No, nie mogłam. Niektóre dzieci, widząc, że obrazek jest zbyt straszny, nie układają go do końca. Po prostu bawią się cząstkami łamigłówki. Bawią się! Ale przecież… przecież dla mnie to nie była zabawa! Patrzyłam na Marcina i coraz dobitniej rozumiałam, że to nie była zabawa. Marcin odstawił szklankę i automatycznym gestem okręcał ją na spodeczku. Przyglądał się ciemno-rudej herbacie i milczał. "Czemu nic nie chce mówić? – myślałam z rozpaczą- dlaczego nie opowie mi wszystkiego? Co go powstrzymuje? Brak zaufania? Żal? Wstyd? Zapewne. Ale przecież jest mi ciężko z tym! Jeszcze ciężej, niż gdybym wiedziała! Boi się, że odejdę. Przecież go kocham, wie, chociaż nigdy nie mówię mu o tym!" Nie zastanawiałam się dłużej.

– Nigdy nie byłeś mi taki bliski, jak w tej chwili… – powiedziałam.

Podniósł gwałtownie wzrok. Sięgnął po moją dłoń i szybkim ruchem zbliżył ją do swoich ust. Nie był pierwszym mężczyzną, który pocałował mnie w rękę, ale po raz pierwszy zrozumiałam, że zaczynam być dorosła.

Marcin zapalił papierosa. Rozejrzałam się po Gongu. Dokoła nas był już ten charakterystyczny, świąteczny nastrój. Ja także ulegałam mu jeszcze przed godziną, kiedy zmarznięci staliśmy z Marcinem w kolejce po karpie. Ale dobry nastrój jest jak balonik. Wystarczy drobne ukłucie i już po wszystkim.

Marcin poczekał ze mną na autobus. Wsiadłam, ale kiedy chciałam jeszcze popatrzeć na niego przez okno, nic nie dojrzałam. Szyby były oszronione. Od przystanku szłam do domu przez park. Była cudowna pogoda, taka jaką najbardziej lubię w okresie świąt. Mama wybiegła do przedpokoju, kiedy usłyszała, że wracam.

– Masz ryby? Świetnie! A już się bałam, że możemy zostać bez ryb! Wiesz, Alusia kupiła zupełnie niezłą choinkę, zobacz! Jest na balkonie! Nie dziwisz się, że jestem w domu? Zwolniłam się! Wyobraź sobie! Tak mi się udało! Zdejmij buty, kochanie, zaciągnęłam podłogę! Co… Mada? Co ci się stało? No…? Malutka? Co się stało?

Nic się nie stało. Po prostu nie zdejmując płaszcza, nie odkładając siatki, podeszłam do mamy i wtuliłam twarz w to najcudowniejsze miejsce mojego dzieciństwa, na jej ramieniu, przy jej ciepłej szyi, przy jej włosach pachnących ziołowym szamponem. Przez otwarte do pokoju drzwi widziałam lśniącą posadzkę i na wprost, za oknem balkonowym – zieloną, gęstą choinkę.


***

Ja tego Ola na oczy nie widziałem. Owszem, Mada opowiadała mi o nim i na odległość chłopak wydawał się nawet sympatyczny. A już na pewno nie miał złych intencji. Ale niezależnie od intencji ludzie nie powinni wsadzać nosa w nie swoje sprawy, a już na pewno nie powinni wsadzać go wtedy, kiedy nikt ich o to nie prosi. Olo wsadził. Nie wiem, po co. Czy rzeczywiście była to dbałość o Madę, czy wścibstwo, czy też drzemała w Olu dusza Sherlocka? I jeszcze gdyby przyszedł z tym wszystkim do mnie, rzecz wyglądałaby inaczej. Ale on nie. On musiał naokolutko, tak żeby niczego nie rozwikłać po prostu. Dlatego sądzę, że to Holmes obudził się w Olu pewnego styczniowego poranka.

Niewątpliwie, w okresie świąt musiał rozmawiać z Madą o mnie. Bo niby skąd? A Mada była w złym nastroju i być może odczuwała potrzebę zwierzeń. Wybrała Ola. Prawie cały ten czas spędzili razem i to wtedy Mada musiała mu powtórzyć naszą rozmowę przy herbacie w Gongu. Był tam z nami Wojtek Ligota, ale wyszedł nieco wcześniej. Mada spytała mnie nieoczekiwanie:

– Kim jest jego ojciec?

To było przecież zupełnie błahe pytanie. Odpowiedź jednak nie od razu przeszła mi przez gardło. Może to spostrzegła.

– Czemu raptem? – usiłowałem zbagatelizować sprawę.

– Zawsze interesują mnie koligacje rodzinne! – roześmiała się. – Widać mam to po swojej babce. Ona była z domu Zamoyska.

– Jego ojciec jest kapitanem MO – odparłem trochę uspokojony.

– Znasz go? – indagowała dalej i przez chwilę podziwiałem jej zdumiewający instynkt.

– Tak! – przyznałem.

– A jaka jest jego matka? – świdrowała Mada.

– Nie znam jej.

Potarła ręką czoło i spostrzegłem błysk lakieru na jej paznokciach. Uczepiłem się tego.

– Mama widziała, że polakierowałaś paznokcie?

– Tak. Pozwoliła mi. To prawie bezbarwna emalia.

Myślałem, że przeszło. Ale Mada siedziała ze ściągniętymi brwiami, skupiona. Zauważyłem, że czai się najwyraźniej. Rzeczywiście tak było.

– Bywasz u Wojtka w domu? – zapytała i badawcze spojrzenie, którym mnie obrzuciła, świadczyło o tym, że pytanie było przemyślane. Że moja odpowiedź była ważna. Zawahałem się. Mogłem skłamać, powiedzieć, że bywam, że po prostu nigdy nie trafiłem na matkę Wojtka, że… och! można długo ciągnąć tego rodzaju kłamstwa, jeżeli raz się zacznie. Nie miałem ochoty zaczynać.

– Uparta jesteś – powiedziałem, żeby dostrzegła, jak mało jest sprytna – ale obiecałem sobie solennie, że nigdy ci nie skłamię. Nie bywam u nich w domu.

Wydawało mi się, że teraz zacznie pytać, bo już mogła pytać, ja sam nadałem jej te prawa, a sobie obowiązek odpowiedzi. Czekałem.

– Nigdy nie byłeś mi tak bliski, jak w tej chwili… – powiedziała bohatersko odrzucając wszystkie znaki zapytania, które ją osaczały.

Zapewne tę rozmowę powtórzyła Olowi, znękana niepokojem.

Olo wysłuchał. Pomyślał. Przypomniał sobie Hieronima. Gdyby znał kogoś innego z mojej klasy, sprawa mogła przybrać zupełnie odmienny obrót. A tu, akurat Hieronim, który od czasu wyborów do samorządu klasowego zieje do mnie otwartą niechęcią. Był jedynym, który się głośno i jawnie sprzeciwiał mojej kandydaturze. I właśnie do niego trafia Olo! Właśnie jego pyta:

– Słuchaj, Hieronim! Jest u was taki i taki… co ty o nim wiesz?

– Niewiele wiem – odparł Hirek – przyszedł do nas w tym roku z innej budy, w której nie dopuścili go do matury i z punktu zaczął się rządzić? A bo co?

I tu wiedziony rycerskimi intencjami Olo przekazał Hirkowi swoje poszlaki. I już jest ich dwóch. Holmes i Watson. Płynie woda na młyn Hieronima.

– Trzeba dotrzeć do któregoś z jego dawnych kolegów… – zastanawia się Olo – ale jak? Przecież tamci są już po maturze!

– A może jest jeszcze jakiś drugoroczny, który pokutuje w jedenastej? – zastanawia się Hieronim.

Olo strzela palcami, już ma w głowie cały plan. Tak to mniej więcej musiało wyglądać. Tak to sobie wyobrażam. Przez dwa ostatnie tygodnie stycznia Holmes i Watson zbierali informacje z miarodajnych źródeł. W tym samym czasie wszystkie moje sprawy układały się tak korzystnie, że nie było rzeczy, której ktokolwiek mógłby się czepić. Cholernie podobał mi się facet, którym wtedy byłem! Facet z głową i z nerwem. Często przyglądałem mu się z boku i sam się dziwiłem, że to jestem ja. W każdy drugi poniedziałek miesiąca zjawiałem się u kapitana. W drugi poniedziałek stycznia wyszedłem ze szkoły z Wojtkiem Ligotą. Zwykle odprowadzał mnie do domu. Tego dnia w połowie drogi przystanął i niepewnie zapytał:

– Ty… słuchaj! Może ja dziś wstąpię do Piotra? Nie ma go w budzie od tygodnia…

– Byłem u niego. Ma świnkę! – wyjaśniłem mu po raz drugi tego dnia.

– A, świnkę… taki stary chłop!… To może ja pójdę…

– Nigdzie nie pójdziesz! Odprowadzisz mnie i już!

– Tak mówisz? – ucieszył się.

– Tak mówię!

Odprowadził mnie pod samą bramę komendy.

– No to cześć! – wyciągnął łapę swoim zamaszystym gestem.

– Cześć!

Przytrzymał przez chwilę moją rękę i spytał:

– Marcin… ty lubisz mojego starego?

Po raz pierwszy od czasu naszej znajomości Wojtek oficjalnie przyznał, że wie o wszystkim. Od dawna byłem przekonany, że wie, ale dopiero tym pytaniem wyjaśnił rzecz ostatecznie.

– Bardzo lubię twojego starego! – wyskandowałem uroczyście.

– Się cieszę. On ze wszech miar godzien! – odparł po swojemu.

Jego stary siedział za biurkiem, kiedy wszedłem do pokoju.

– No! Rozbieraj się! – zawołał.

– U pana kapitana zupełnie jak u lekarza! Pierwsze słowa to zawsze: rozbieraj się!

– Będę konsekwentny! Co ci dolega, mój chłopcze?

– Odrobinę serce. Poza tym okay, panie kapitanie! Wyrabiam się!

– Jak drożdżowe ciasto? – zażartował.

– Mniej więcej. Prawdę mówiąc, Wojtek mnie wyrabia!

Ciepły uśmiech zastygł na jego twarzy. Pokiwał lekko głową.

– Przyjemnie, że to dostrzegłeś…

– On jest w każdym calu podobny do pana! W każdym!

Podsunął mi krzesło.

– Siadaj tu, bliżej mnie. Nie lubię załatwiać spraw zbyt oficjalnie. On jest podobny do mnie, to prawda, ale ja wrócę do ciasta! Raz wyrobione ciasto rośnie samo. Jak z tobą będzie, Marcin? Mam ochotę zdjąć z ciebie ten obowiązek poniedziałków. Czy czujesz się dostatecznie wyrobiony!

– Dopiero teraz te poniedziałki zaczynają mi sprawiać przyjemność, panie kapitanie. Nie… nie czuję się wyrobiony!

Sięgnął po papierosa i przyglądał mi się z życzliwą ironią.

– W niczym nie przypominasz tego obrażonego młodzieńca, który jeszcze tak niedawno zjawiał się tu co miesiąc, meldując mi sucho: nic złego nie zrobiłem, panie kapitanie! Cieszę się, kiedy patrzę teraz na ciebie. Ale czy doprawdy nie masz żadnych kłopotów? To byłoby chyba nienormalne w twoim wieku!

– Ja już wspomniałem, że dolega mi serce!

– Słusznie! Ale czy będę ci mógł pomóc? Cóż to jest takiego? Miłość bez wzajemności?

– Nie. To jest chyba tchórzostwo, panie kapitanie. Powinienem opowiedzieć wszystko tej dziewczynie! Boję się, że nie zrozumie. Nie! To nawet nie to! Boję się, że… że…

– Powiedz od razu, że nie wiesz, czego się boisz!

– Nie wiem, czego się boję!

– A gdybyś spróbował opowiedzieć jej od początku? Ale od samego początku! Od przyjaźni z Romanem?

– Byłoby to zwalanie winy na innych. Przecież pan sam przekonał mnie, że tylko ja byłem winien, że każda moja decyzja to jest moja decyzja!

– Nie każę ci zwalać winy na Romana czy Mariolę! Proponuję, żebyś opowiedział, zwyczajnie opowiedział!

– Czy można zwyczajnie opowiedzieć taką rzecz, panie kapitanie?

– Spróbuj.

– Tu przecież nie można próbować. Albo wygram, albo przegram. Tu nie ma nic pośrodku!

– Ja ci radzę, żebyś spróbował w domu. Wieczorem, kiedy będziesz już leżał w łóżku, opowiedz to sobie tak, jakbyś jej opowiadał!

– Można. Albo nagram na taśmę i potem włączę magnetofon. I wtedy usłyszę to z zewnątrz…

– Ile ty masz lat?

– Dziewiętnaście.

– Hm… no, tak… ale w tych sprawach każdy jest jak dziecko! Nagraj sobie na taśmę i posłuchaj!

– Kiedy mnie się zdaje, panie kapitanie, że to naprawdę…

Przerwał mi.

– Nagraj sobie, nagraj! A cóż to? Nawet już ci podokuczać nie mogę?

Mógł mi dokuczać. Mógł, ile tylko zapragnął. Był jedynym człowiekiem, którego zgryźliwość ceniłem sobie niesłychanie wysoko.

Wieczorem matka poszła do kina. Poszedłem do pokoju ojca i wyciągnąłem magnetofon. Było cicho, szum taśmy i mój własny głos początkowo utrudniały mi zebranie myśli w jakikolwiek monolog. Ale już po chwili przywykłem.

Później usiadłem w fotelu ojca i usiłowałem wyobrazić sobie, że oto jestem Madą, która słucha mojej relacji, starałem się odciąć od własnych przeżyć, ocenić je obiektywnie z odległości… och, zaledwie kilku metrów, które dzieliły mnie od stolika z magnetofonem! Czy to w ogóle jest jakaś próba?

Nacisnąłem klawisz. Najpierw szum, cichy kaszel i moje pierwsze nieporadne zdanie:

– "… Słuchaj, Mada… wiesz, ja już niejednokrotnie chciałem ci powiedzieć pewne rzeczy dotyczące tego okresu… tego czasu, kiedyśmy się jeszcze nie znali. Tak się jakoś składało, że nigdy nie było okazji… właściwie były okazje, ale… no, wiesz… nie było nastroju. A mnie to męczy, ja bym chciał wyrzucić z siebie wszystko i wiedzieć, jak ocenisz te… te moje przeżycia. Ja miałem takiego kolegę, na imię miał Roman. Myśmy chodzili razem do szkoły od ósmej klasy, ale dopiero w dziesiątej zetknęliśmy się bliżej. Chodziliśmy razem na papierosa w czasie przerwy. Paliliśmy zawsze jednego na spółkę. Jeden palił, drugi pilnował. I tak, od słowa do słowa, od papierosa do papierosa, wiesz, jak to jest. Uczyłem się nieźle, Roman zawsze ode mnie odwalał. No i przez to czuł się potem zobowiązany. To był zwyczajny chłopak, nawet nie taki zły. Wiesz, z gatunku tych, co szumią, a potem wyrastają z nich porządni ludzie, nawet nie wiadomo kiedy. Ja trafiłem u niego na ten szum. Zawsze dość łatwo ulegałem różnym wpływom. Jako dzieciak bawiłem się, kiedyś z chłopcem, który się jąkał. I natychmiast sam zacząłem się jąkać. Potem poznałem… to zresztą nieważne, chciałem ci tylko powiedzieć, że przylepiały się do mnie cudze powiedzonka, czyjeś przywary, jakieś obce odruchy. Kiedy Roman wciągnął mnie do swojego towarzystwa, bardzo szybko przylepiły się do mnie ich zwyczaje, styl życia, podobało mi się to, bo było ciekawsze od mojego dość uregulowanego trybu. Stopniowo coraz więcej czasu spędzałem poza domem, początkowo mama przyjmowała to nawet bez komentarzy, bo nie działo się nic złego. Po prostu, na pierwszy okres w jedenastej klasie wypadłem gorzej, niż wypadałem dawniej. Ojciec jak zwykle siedział na placówce, dawali mi wtedy dość dużo pieniędzy. Mada, czy ty pamiętasz, jak na imieninach Tomasza usiłowałaś wypić tę pomarańczówkę i ja ci nie chciałem jej dać? Widzisz… myśmy zaczęli pić. Nie masz pojęcia, jak to jest, jak to wciąga… Potrafiłem wracać do domu w nocy kompletnie wstawiony. To, co przeżyła wtedy moja matka, było koszmarem. Ja to pamiętam bardzo dobrze, ale jeszcze lepiej pamiętam pijane dziewczęta. Dlatego z tą pomarańczówką… Była taka Mariola… ona też zawsze chciała pomarańczówkę! Słuchaj… ta Mariola… ona była ze mną… losowaliśmy kiedyś dziewczyny, która będzie czyja… obiecałem sobie, że powiem ci wszystko, więc mówię… ja wylosowałem Mariolę. Pechowo, bo ona miała straszliwe pomysły. Różne, ale przecież nie będę ci ich opisywał, bo tak to nigdy nie dojdę do tego wieczoru, kiedy siedziałem z Mariolą w Lajkoniku. Było już po dziesiątej. Mnie to naprawdę zupełnie nie obchodziło, że matka czeka na mnie w domu i że jestem bliski zawalenia matury. Nasze potańcówki czy wieczór z Mariolą były ciekawsze niż pusty dom i matura. Zresztą byłem pewien, że jakoś ją zdam. Jakoś – to było słowo Marioli. Jej życiowa filozofia. Ona wszystko jakoś załatwiała, ze wszystkim sobie jakoś radziła, jakoś lawirowała w domu, jakoś uczyła się w szkole. W końcu jakoś zdała maturę, której ja jakoś nie mogłem zdać. Wtedy, w Lajkoniku, Mariola była w doskonałym humorze i co chwila strzelała nowym pomysłem. Żeby tylko nie było nudno. Dla niej każda rzecz była lepsza od nudy. Minęła dziesiąta, drzwi już zamknęli na klucz, żeby nikt nie wchodził. Można było tylko zapłacić i wyjść.

– Marcin! – powiedziała w pewnej chwili – nie płacimy i spływamy!

– Przecież mam forsę!

– Co z tego? Dla sportu! Dla wprawy! Może przyjść dzień, kiedy nie będziesz jej miał!

– Ale przecież drzwi zamknięte, zrozum! – usiłowałem jej tłumaczyć. – Zwariowałaś czy co?

– Ech, tchórzysz! Marcin tchórz! Marcin tchórz! – Wydzierała się tak głośno, że ludzie siedzący obok nas zaczęli mi się przyglądać z politowaniem. Mariola była ładna, efektowna i na pozór bardzo zabawna. Wreszcie uciszyła się trochę i robiąc z siebie nadąsaną piękność, powiedziała prowokacyjnie:

– Nawet takiego głupstwa nie chcesz dla mnie zrobić?

– Zrobię dla ciebie głupstwo, ale jakieś inne!

Siedzieliśmy przy oknie. Mariola odsunęła zasłonę i wyjrzała na ulicę. Spojrzałem i ja. Przed Lajkonikiem stał skuter. Mariola strzeliła okiem w moją stronę. Zrozumiałem.

– To już prędzej… – zgodziłem się – ale zapłacę co do grosza!

– Zapłać, ale zawieziesz mnie na plac Zamkowy! Zostawimy go pod królem Zygmuntem, to jest niezwykle twarzowe miejsce!

– Dobra!

Już raz przestawiałem skuter. Udało mi się na medal. I przestawić, i zwiać. Ten należał do kogoś, kto był teraz w Lajkoniku. Widzieliśmy tego gościa, jak tu podjechał, wszedł i dołączył się do pary siedzącej przy bufecie. Zapłaciłem, wyszliśmy, za nami zamknięto drzwi na klucz. Sprawa wyglądała na prostą.

– No! Nareszcie coś się dzieje! – cieszyła się Mariola i szarpała mnie za rękaw. Była nieobliczalna w gestach: i miała zwyczaj tarmoszenia mnie za klapy marynarki albo za rękawy.

– Prędzej! Prędzej! – poganiała mnie jeszcze.

W gruncie rzeczy wcale mnie ta zabawa nie cieszyła, trochę się bałem i w ogóle… "Niech tam!" – pomyślałem. Skuter zapalił błyskawicznie. Mariola wpiła się rękoma w mój płaszcz i piszczała jak wariatka. Objechałem kościół dookoła i ostro ruszyłem Nowym Światem. To jest cudowna rzecz jeździć tak wieczorem, Mada. To ponosi! Za Alejami dodałem gazu. Jezdnia już była pusta, o tej porze ruch przecież niewielki. W mgnieniu oka minęliśmy Świętokrzyską i ruszyliśmy w Krakowskie Przedmieście. Plac Zamkowy był już blisko, tak blisko, że wszelkie niebezpieczeństwo wydawało mi się nierealne. Przestałem nawet o nim myśleć. Przy pomniku Mickiewicza zajechał mi drogę patrol milicji. Zahamowałem, nadziewając się niemal na wyciągnięty lizak milicjanta.

– Papiery!

Patrzyłem ogłupiały.

– Papiery! – powtórzył jeszcze ostrzej.

Poklepałem się po kieszeni.

– Nie mam przy sobie!

– Co znaczy: nie mam przy sobie?

Mariola stała obok mnie zielona na twarzy.

– Zapomniał wziąć – powiedziała, wysilając się na uśmiech – proszę nas puścić, dobrze?

Drugi milicjant odnotował numer skutera i podszedł do nas.

– Ten sam – stwierdził z zadowoleniem – to jest ten sam skuter!

Wziął Mariolę pod rękę i pociągnął w stronę stojącej obok warszawy. Opierała się.

– Niech mnie pan puści! Ja panu zaraz wytłumaczę!

– Za chwilę będziesz się tłumaczyć! Siadaj! Mariola nie chciała wsiąść. Ale ja wiedziałem, że każdy opór i każde dalsze kłamstwo pogarsza tylko sytuację.

– Wsiadaj! – krzyknąłem rozzłoszczony. – Wsiadaj, idiotko!

Powiedziałem "idiotko" i Mariola w tym momencie zaczęła płakać. Płakała już przez całą drogę i później w komisariacie. Nie będę ci tego opisywał. Męczyli mnie tam bardzo długo. Nie wierzyli żadnemu mojemu słowu. Zrobili ze mnie złodzieja skuterów i nie miałem nic, co mogłoby stanowić jakąś obronę. Nie ja mówiłem, mówiły fakty. Fakty zawsze znaczą więcej niż słowa. Mariolę odprowadzili do domu, zabeczaną i półprzytomną. Ale niewinną. Winien byłem tylko ja. I to prawda. Ja byłem winien, ale ja nie ukradłem.

– Ukradłeś!

– Nie ukradłem. Chciałem przestawić!

– Ukradłeś! Po co? Na części? Mów! Na handel?

– Przywłaszczenie cudzego mienia bez zgody właściciela jest kradzieżą. Ukradłeś!

– Chciałem przestawić…

I tak w kółko, Mada. Oszaleć było można. O drugiej w nocy wszedł do pokoju, w którym mnie przesłuchiwano, kapitan Ligota. Sierżant złożył raport.

– Opowiedz, jak było ~- powiedział Ligota – tylko opowiedz spokojnie i samą prawdę…

– Od początku mówię samą prawdę – krzyknąłem.

– Nie ma dwóch prawd przecież! Jaką mogę powiedzieć inną!?

– Uuuuuu… tylko ty na mnie nie krzycz, mój drogi! Prosiłem cię, żebyś mówił zupełnie spokojnie… – kapitan sam mówi dość cicho i w ten sposób, wiesz, zmusza po prostu do opanowania. Opanowałem się. Opowiedziałem wszystko jeszcze raz. Zadał mi kilka pytań. Poprosił o akta mojej sprawy. Okazało się, że moja sprawa ma już akta… Przejrzał je. Podpisał.

– Stawisz się tu jutro o godzinie drugiej. Teraz zostaniesz odwieziony do domu. Włóż płaszcz.

Do domu. Dopiero w tej chwili przypomniałem sobie, że przecież mam dom, że w tym domu…

– Nie – kapitan powstrzymał któregoś z milicjantów- ja sam go odstawię! Nie jestem przecież na służbie!

Czy wyobrażasz sobie, Mada, twarz mojej matki kiedy otworzyła mi drzwi? Wiele wiedziała o mnie, bo nie żałowałem jej prawdy, kiedy wracałem do domu po pomocy. Mówię ci to, bo chcę już wymieść z siebie wszystko, każdy szczegół. Kapitan Ligota wszedł ze mną.

– Proszę się uspokoić – powiedział. – Syn jest cały, zdrowy… jutro… jutro wyjaśnimy resztę.

Reszta została wyjaśniona o wiele później. Dostałem rok z zawieszeniem na dwa lata i kapitana Ligotę jako kuratora. Dwa lata, Mada, z których minął dopiero rok. Rozumiesz więc, że w tej chwili każdy mój błąd…

– Po coś ty to zrobił? Po coś ty to nagrał? Dla kogo? Marcin! Ja słucham, słucham i nic nie mogę zrozumieć! Więc znowu ta dziewczyna? Ty ją spotykasz? Po coś ty to nagrał? Po co? Przecież ona… ona nie może tego usłyszeć!

Matka wyłączyła magnetofon. Podeszła do fotela i kucnęła obok mnie.

– Marcin… ona tego nie powinna usłyszeć!

Wiedziałem już, że matka nie ma racji. Mada powinna wiedzieć o wszystkim. Tylko ja ciągle nie miałem siły, żeby jej szczerze o tym powiedzieć. Postanowiłem poczekać jeszcze rok, do chwili, kiedy żadne zawieszenie nie będzie obciążać mojego konta, kiedy będę mógł powiedzieć Madzie spokojnie: jestem taki, jaki jestem, dlatego że chcę takim być! Nie dlatego, że uciekam przed jakimkolwiek ryzykiem…

A jednak za moimi plecami Holmes i Watson snuli swój wątek kryminalny. Oryginalny wątek, bo zazwyczaj szuka się przestępcy odpowiedzialnego za wykroczenie. Tu było odwrotnie. Hirek i Olo znali przestępcę. Szukali jedynie treści tego paragrafu z Kodeksu Karnego, który niegdyś został mi odczytany. Znaleźli. Chciałbym być sprawiedliwy. Olo zachował się fair. W obliczu prawdy stanął z boku. Zrozumiał więcej niż inni. Cóż… Nie potrafił jednak powstrzymać Hieronima…


***

Mama bardzo długo nie chciała się zgodzić, żebym poszła razem z nią do szpitala. Chodziła sama, wracała posępna, nie chciała jeść, nie mogła spać. Usiłowałam pomóc jej w tym wszystkim, wzięłam na swoją głowę zajęcia domowe, uczyłam się jak wściekła, żeby nie przysporzyć jej dodatkowych zmartwień. Spotkania z Marcinem ograniczyłam do minimum, do przelotnych pięcio-minutówek w drodze do szkoły. Wreszcie, któregoś czwartku mama wróciła z pracy z tak bolącą głową, że w pewnej chwili powiedziała z determinacją:

– Chyba ty dziś pójdziesz…

Kiedy szłam długim szpitalnym korytarzem, serce biło mi nieznośnie i chciało mi się płakać. Ostrożnie uchyliłam drzwi separatki i zajrzałam. Przy łóżku siedziała pielęgniarka i mówiła stłumionym głosem coś, co brzmiało jak perswazja, ale musiało być mało przekonywające, bo Alka leżała z zamkniętymi oczyma, a po policzku spływały jej łzy.

Pielęgniarka obejrzała się i widząc, że wchodzę, spytała z powstrzymującym gestem dłoni:

– Pani do kogo?

Alka otworzyła oczy.

– To moja siostra… – powiedziała cicho. Tak. Byłam jej siostrą, ale rzadko uświadamiałam to sobie tak dokładnie, jak w tej chwili.

– Proszę bardzo, niech pani wejdzie! Mamusia dziś nie przyjdzie?

– Boli ją głowa. A ja od dawna chciałam przyjść, więc…

– To dobrze! Alusiu, cieszysz się, że pani przyszła?

– Bardzo! – zapewniła Ala żałośnie.

Pielęgniarka spojrzała na zegarek.

– Przyjdę za godzinę. Czy może pomóc ci jeszcze w czymś, Alusiu?

– Nie, dziękuję pani…

– Może zasłonić okno?

– Bardzo proszę…

– Jakbyś czegoś potrzebowała, to zaraz zadzwoń!

– Dobrze, dziękuję… ale przecież będzie tu moja siostra…

– Mówię na wszelki wypadek!

– Tak. Rozumiem.

Gdzieś mi się podział, kolczasty jeżyku? Co zrobiło z ciebie tę układną, dbającą o każde "dziękuję" panienkę? Zostałyśmy same. Usiadłam na krześle i pogładziłam rękę Ali, bladą, szczupłą.

– Alutka…

Uśmiechnęła się i zaraz coś niebezpiecznie drgnęło jej w okolicy ust. Czułam, że mięknie we mnie wszystko, że staję się jakaś zwiotczała i tylko krtań mam sztywną jak z drewna. Ala położyła rękę na olbrzymim przylepcu zasłaniającym jej połowę policzka.

– Dziś zdjęli mi szwy… to się już goi, wiesz?

– Wiem.

– Zajrzyj tu… oddarłam, kiedy nikogo nie było w pokoju.

Uchyliła przylepiec od góry i odsunęła razem z opatrunkiem. Graba blizna przecinała jej twarz od skroni aż do kącika ust. Nieporadnie pogłaskałam ją po drugim policzku.

– Bardzo cię kocham, siostrzyczko, wiesz?

– Och! – krzyknęła zdławionym głosem. – To musi jeszcze strasznie wyglądać, jeżeli tak mówisz.

– Wcale o tym nie myślałam – skłamałam.

– A o czym? O czym mogłaś myśleć?

– Ala! Kiedy mama jest chora, nie ogarniają cię natychmiast wyrzuty sumienia? Że ona leży, biedna, obolała, a ty zawsze byłaś dla niej niedobra?

– Pewno.

– Tak samo jest teraz ze mną. Nie mogę sobie darować, że ci tyle nadokuczałam, że cię traktowałam jak smarkatą, że kpiłam z twojego harcerstwa, które wydawało mi się idiotycznym bluffem z twojej strony! Jak wyzdrowiejesz, na pewno będzie po staremu. Znowu będziemy wymyślać sobie od ostatnich…

– Od świń! – sprostowała Alka.

– Właśnie. Więc korzystam z chwili naszej małej odporności psychicznej, żeby cię przeprosić za to, co było, i…

– i za to, co będzie! – wpadła mi w zdanie. – To świetny pomysł! – skrzywiła się gwałtownie. – Boli mnie ta noga… i swędzi pod gipsem…

Do pokoju weszła salowa. Po drodze rozwijała z bibułki trzy ogromne, różowe goździki.

– Znowu kwiaty dla panienki! Chyba od kawalera?

Ala nie odezwała się i tylko leciutkim uśmiechem odpowiedziała na to pytanie.

Salowa ułożyła kwiaty w wazonie i wyszła.

– To od rodziców tej dziewczynki… przysyłają mi kwiaty co drugi dzień… pilnują, żebym zawsze miała świeże!

– Dziwisz im się?

– Trochę. Bo to jest pomyłka… ja wcale nie myślałam w tamtej chwili. Gdybym pomyślała i to zrobiła, to tak! Wtedy byłabym nawet z siebie dumna. Ale ja działałam instynktownie…

– Różni ludzie mają różne instynkty… ja na przykład nie wiem, jak bym się zachowała na twoim miejscu…

– Tak samo! Jestem pewna, że niedługo będę dalej złą harcerką, niedobrą córką i kłótliwą siostrą, w tych miejscach moje szlachetne instynkty drzemią jak koty pod piecem.

Alka?… Czy ona przypadkiem nie okazywała się starszą ode mnie? Odwróciła głowę i przyglądała się goździkom.

– Cudne… ale ja wolę ten malutki, fioletowy krokusik. Od Ola, wiesz? Przysłał mi…

– Wiem, byliśmy razem w kwiaciarni. Olo potwornie wydziwiał nad tymi koszyczkami. Każdy wydawał mu się zły.

Zamknęła znowu oczy i przez chwilę sądziłam, że jest zmęczona rozmową. Nie, to tylko szpitalna cisza, spokój i może ból – ułatwiały zwierzenia.

– Kocham Ola… – powiedziała spokojnie.

To było smutne wyznanie. Ala dotknęła przylepca.

– Wiesz, jakie jest to moje bohaterstwo? Takie, że czasami żałuję… to są tylko chwile… żałuję, bo wydaje mi się, że teraz już nie mam żadnych szans. Nigdy ich nie miałam, bo nawet z nas dwóch wolał ciebie, ale zawsze coś mi się marzyło…

– Blizna zagoi ci się i wyrówna! Tak lekarz powiedział mamie! A poza tym mężczyźni nie zwracają uwagi…

Znowu mi przerwała.

– Tylko bez takich! Mówisz głupstwa, Mada! Może mi powiesz, że Marcin nie zwraca uwagi? I on zwraca, i ty dokładasz wszelkich starań, żeby mu się podobać! Czy ja tego nie widzę? Jak wychodzisz z domu, żeby się z nim spotkać, muskasz się jak ptaszek!

– Ty wiesz, że ja się z nim spotykam, Alka? – spytałam zaskoczona.

– Jasne.

– I nie powiedziałaś mamie?

– Nie.

– Zawsze cię miałam za skarżypytę… – przyznałam skruszona.

– Bo nią jestem. W drobiazgach i w tym samym stopniu, co ty. Ale nie wtedy kiedy…

– Kiedy co?

– Widziałam was. W parku. Jesienią. Siedzieliście na ławce. Położyłaś mu głowę na ramieniu, a on gładził cię po buzi. To było ładne. Możesz mówić o mnie, co chcesz, ale nie jestem psują! Nigdy niczego nie psuję celowo. A już na pewno oszczędzam tych rzeczy, które mi się podobają! Kiedy w zeszłym roku zdawałam do ósmej klasy, na egzaminie popsułam swój ukochany długopis. Ale zrobiłam to ze zdenerwowania… – poruszyła się na łóżku niespokojnie. – Dokucza mi ta głupia noga! Wczoraj miałam znowu transfuzję… podziurawili mi całą rękę… ale poszło dobrze, nawet głowa mnie później nie bolała. Krew była z butelki. Matka tej dziewczynki przyszła do ordynatora zaraz po wypadku, powiedziała, że ma grupę O i że może oddać dla mnie całą swoją krew. Pobrali od niej trochę, ale mnie dali z innej butelki. Krwi mojej grupy mają dosyć, a tamtą schowali dla innych przypadków. Wiesz, że ja tutaj jestem przypadkiem? Przypadkiem otwartego złamania kończyny dolnej…

Kiedy wyszłam ze szpitala i owiało mnie mroźne powietrze wieczoru, w przejmujący sposób uświadomiłam sobie sprawność moich dolnych kończyn i gładkość policzków. Co by się stało, gdybym teraz tak jak Ala została w szpitalnej separatce? Z policzkiem rozoranym grubą blizną i z nogą obolałą pod gipsem? Lekarz powiedział mamie, że blizna wyrówna się z czasem. Teraz jednak była przerażająca? Gdybym to ja… Marcin? Co ty byś zrobił wtedy? Ach, nie! Wolałam nie myśleć o tym.

Mama nie spała, kiedy wróciłam do domu.

– Leżałam trochę i przeszło mi jakoś! Zrobiłam dla nas kolację. Mada… Wiesz, jestem tak strasznie zajęta Alusią, że chwilami zapominam o tobie, ale chyba to rozumiesz! Jak ona? Zdjęli jej szwy?

– Tak. To się już goi…

– Siadaj do stołu, kochanie!

– Och, mamo! Leniwe pierożki!

– To dla ciebie: order za wierną służbę. Dopiero dziś zobaczyłam, że zrobiłaś przepierkę!

– Ale nie zdążyłam poprasować wszystkiego. Mam masę roboty w szkole. Nie mogę zawalić matury, mama! Dziewczyny uczą się jak szalone, nie masz pojęcia! A ja mam trudności z matmą.

– W dalszym ciągu?

– Tak. To znaczy mam tę troję, ale…

– Może trzeba ci wziąć pomoc?

– Nie, mamo! Olo obiecał, że zrobi z tym porządek. Olo też nie ma czasu, ale chce tu przyjeżdżać w każdą sobotę… – Mama nałożyła mi drugą porcję pierożków.

– Zapomniałam ci powiedzieć, Mada! Miałam dziś list od babci Emilii…

– No? Co babcia pisze?

– Przejęta Alą. Oczywiście wdusza we mnie pieniądze, jak to babcia Emilia! Ojciec ma przyjechać do niej na Wielkanoc…

– To babcia zadowolona?

– Chyba tak… Babcia proponuje, żebym na okres świąt pojechała gdzieś z Alą, a ciebie zaprasza tam…

– To znaczy… miałabym się spotkać z ojcem?

– No tak! Nie masz na to ochoty?

– Może ci sprawię przykrość mamo, ale mam ochotę. Chętnie zobaczę tatusia. Nie widziałam go… ile?

– Pięć lat. Ja nie mam nic przeciwko temu, Mada…

– Zawsze będę w stosunku do ciebie lojalna, mamuś! – zapewniłam.

Uśmiechnęła się tylko. Zjadłam trzecią porcję pierożków.

– Tyś chyba wcale nie jadła od tamtego dnia? Te obiady w szkole są bardzo podłe?

Wymamrotałam coś pod nosem. Nie zapłaciłam obiadów, bo chciałam mieć trochę pieniędzy dla siebie. Mamie było teraz bardzo ciężko i tylko od czasu do czasu dawała mi minimalną ilość pieniędzy. To fakt, że chodziłam wiecznie głodna i że Marcin, wiedząc o wszystkim, w drodze do szkoły wpychał mi do teczki swoje drugie śniadanie. Pożerałam je do ostatniego okruszka i często wyobrażałam sobie minę jego matki, gdyby wiedziała, że to ja pochłaniam te bułeczki z polędwicą, które szykowała dla swojego Marcinka. Marcin siedział w szkole głodny, wiedziałam jednak, że w domu czeka na niego wyliczony kalorycznie obiad. Raz tylko zrobiło mi się przykro. Umówiłam się z Marcinem w kinie. Był mróz, mieliśmy się spotkać w poczekalni. Kiedy przyszłam, Marcin już był. Siedział w kącie na fotelu obok grzejnika.

– Coś ty się tak zadekował?

– Siadaj…

Stanął na wprost mnie, zasłaniając moje miejsce od strony poczekalni. Ostrożnie wyjął z kieszeni kurtki zatłuszczony papier.

– Do matki był telefon w czasie obiadu, rozumiesz? Wyszła i zdążyłem poderwać tego siekańca…

Podał mi na papierze siekany kotlet, z jednej strony zaczerwieniony od buraczków.

– To twój kotlet?

– No pewnie, że nie z mamy talerza! Wsuwaj, bo zaraz będzie trzeba wchodzić na salę.

– Kiedy w ten sposób ty będziesz głodny!

– Raz będę ja! Zresztą to tylko goły kotlet, bo nie miałem jak zabrać buraków!

Wzięłam kotlet w palce i zjadłam. Było mi przykro nie dlatego, że podjadałam Marcina. Było mi przykro, bo w tym momencie pomyślałam o swoim ojcu.

Najwięcej miał do zarzucenia tatusiowi Olo.

– Ja bym takiego faceta zniszczył! Dlaczego twoja mama nie odda sprawy do sądu?

– Bo taka jest. Uważam, że ma rację!

– Ale oprócz racji ma prawo!

– Nie chce z niego korzystać! Uważa, że potrafi zarobić na nas sama i zarabia!

– Ja nie wiem… taki gość, jak twój tata, powinien… ech, jak się ma dzieci, to się ma obowiązki!

– No, to ty będziesz wzorem cnót małżeńskich!

– Jasne, że będę! Jakbym sobie znalazł taką babkę jak twoja matka, to bym jej podawał śniadanie do łóżka w poniedziałki, środy i piątki!

Olo błąkał się teraz bez przydziału. Jego Hania poznała jakiegoś wybijającego się oszczepnika i ponad Olowe zalety postawiła sprężyste bicepsy.

– Głupi, ale silny! – mawiał o nim Olo zgryźliwie.

Przez kilka tygodni chodził na ćwiczenia kulturystyczne, później zrezygnował i ten czas poświęcił na moją matmę.

– Kto by to pomyślał, że można dobrnąć do matury z wiedzą matematyczną nie sięgającą ponad tabliczkę mnożenia! – jęczał, kiedy zabierałam się do rozwiązywania zadań z trygonometrii.

O Marcina pytał często, ale o ile dawniej komentował zawsze moje odpowiedzi, o tyle teraz wysłuchiwał ich uważnie, bez przycinków, może nawet z pewnym zastanowieniem. Wyraźnie ucieszył się historią z kotletem.

– To jest okay! Zrobiłbym tak samo! Była to pierwsza pochwała, której Marcin doczekał się od Ola.

– Taki kotlet to się chyba pamięta do końca życia, Mada! Tu jest przecież sinus alfa! Sinus, uważaj!

Ala wróciła do domu pod koniec lutego, ciągle jeszcze bardzo słaba, z nogą uwięzioną w gipsie. Byłyśmy z mamą przejęte tym powrotem i chciałyśmy sprawić jej możliwie największą ilość niespodzianek. Nie tylko my zresztą. Wszyscy nasi najbliżsi starali się o to samo. Babcia Emilia przysłała dla Ali nową kołdrę. Koleżanki ze szkoły i z drużyny zjawiły się tego dnia z maleńkim radiem tranzystorowym, które kupiły opodatkowując na ten cel swoich rodziców. Od koleżanek biurowych mamy Ala dostała longplaya Paula Anki, o którym marzyła. Wreszcie późnym wieczorem przyjechała pani Ewa z Olem. Przytaszczyli dziesięć butelek rumuńskiego soku pomidorowego, kilka metrów ozdobnej słomianej maty i kosz kwiatów, w które Alka schowała twarz, zanim odważyła się spojrzeć na Ola. Po koszmarnych sześciu tygodniach była znowu razem z nami. Pomału dom wracał do jakiej takiej stabilizacji. Zaczęłyśmy jadać, sypiać bez poprzedniej nerwowości i dręczącego niepokoju. Może to było brzydko z mojej strony, że wykorzystałam moment, w którym mama miała dla mnie odrobinę wdzięczności. Ale to chyba ludzkie.

– Mamo – zapytałam któregoś dnia – czy w niedzielę mógłby przyjść tutaj Marcin?

Mama zmywała po kolacji, ja wycierałam naczynia.

– Oczywiście! – odparła machinalnie. Dopiero po sekundzie jej ręka, w której trzymała talerz, znieruchomiała w powietrzu. Spojrzała na mnie.

– Jaki Marcin…? – zapytała gwałtownie.

– No, Marcin!

– Ten z Osady?

– Znam tylko jednego Marcina – wyjaśniłam spokojnie.

Podsunęła talerz pod strumień gorącej wody i starannie myła go szczoteczką.

– Przełóż jeszcze marchewkę do mniejszego garnuszka, Mada. Ten duży będzie potrzebny na mleko.

– Więc jak, mamo?

Najwyraźniej chciała wzruszyć ramionami, ale powstrzymała ten gest w zalążku. Wyglądał jak drgnięcie.

– Przecież już powiedziałam!

– Więc może? – nie wierzyłam własnym uszom.

– Tak. Możesz poprosić go na niedzielę.

– Dziękuję, mamo! Olo też ma przyjechać! Cieszę się!

Odrzuciłam ścierkę i pognałam do naszego pokoju.

– Alka! Mama pozwoliła mi zaprosić Marcina na niedzielę!

– Chryste! Jak tego dokonałaś!

– Nie wiem! Nie było problemu!

– Jutro przestawiamy graty! – zdecydowała natychmiast Ala.

Jeżeli miałyśmy z Alusią jakieś wspólne hobby, było nim przestawianie mebli. Niekiedy robiłyśmy to z potrzeby, niekiedy z nudów, a spontanicznie – przed czyjąś wizytą.

– Ale ja ci nie będę mogła dużo pomóc! – martwiła się Ala. – Może się chociaż Olo napatoczy! Proponuję, żebyśmy postawiły regał w ten sposób… spójrz! o, tak…

– Czekaj, skończę wycierać i przyjdę, to wszystko ustalimy. Pomyśl tymczasem!

– Jestem zupełnie pewna – powiedziała mama, kiedy wróciłam do kuchni – że Ala już przesuwa tapczany…

– Prawie! – przyznałam. Mama roześmiała się.

– Niemożliwe jesteście! Niech ona tylko nie szaleje na tej jednej nodze! W jaki sposób zawiadomisz Marcina? Przecież dziś jest już piątek. Jutro?

– Tak. Zwykle spotykamy się w drodze do szkoły. On do swojej budy idzie tą samą ulicą… Mama pokręciła głową.

– Chyba na tej zasadzie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu… – zwątpiła.

W sobotę rano z obojętną miną zakomunikowałam Marcinowi: – Chciałabym, żebyś przyszedł do mnie jutro o piątej!

– Jak to do ciebie?

– Do mnie. Wiesz przecież, gdzie mieszkam?

– Mamy nie będzie?

– Mojej mamy często nie ma w domu, ale wtedy nie zapraszam cię, Marcin! Może zauważyłeś?

– Och, ty jędzo! Nie zauważyłem… Uszy odmroziłem przez te twoje zasady!

– Nie podobają ci się?

– Hm… – roześmiał się – podobają mi się… – powiedział cichutko i rozwlekle. Zawsze mówił cichutko i rozwlekle rzeczy szczególnie dla mnie miłe.

– Więc powiedziałaś mamie, że się spotykamy? – zapytał.

– Powiedzmy. To było inaczej. Najważniejsze, że możesz do mnie przyjść?

Wychodzimy z konspiracji, Marcin! Jeszcze została tylko twoja matka…

– Moja matka wie już od tygodni… – powiedział Marcin sucho.

– I ty mówisz mi o tym dopiero teraz?

Spojrzał w bok na jezdnię, po której przejeżdżał rozłożysty plymuth.

– Marcin! – nalegałam,

– Tak, kochanie!

– Była niezadowolona! Powiedz prawdę? Twoja matka mnie nie lubi, ja wiem…

– Mylisz się. Bardzo cię lubi. Och, Mada… nie morduj mnie! Wiesz… – westchnął z dziwną rezygnacją – wiesz, ja jestem bardzo zmęczony…

Przyjrzałam mu się uważniej i zauważyłam głębokie cienie pod oczyma i wyraźnie wychudłe policzki. Tak, jemu coś było…

– Masz przykrości w domu… rozumiem…

– I znowu się mylisz. W domu jest, jak było. Jestem zmęczony, bo zbyt wiele wziąłem na swój kark w budzie. Będę musiał zrezygnować z tego szeryfostwa i w ogóle…

– Ależ Marcin! Jeszcze tylko kilka miesięcy! Wytrzymasz przecież… – wzięłam go pod rękę – ja taka jestem dumna, że piastujesz ten urząd! Czuję się jak jakaś ministrowa albo żona premiera!

– Mada!

– Co? Nie podobał ci się ten żart? – zapytałam.

– To nie był żart – powiedział Marcin.

– Nie był. Rzeczywiście czuję się jak premierowa…

Zbliżyliśmy się do skrzyżowania, na którym rozdzielały się nasze drogi.

– O której chcesz, żebym przyszedł?

– O piątej.

– Będę, ciao!

Przemeblowałyśmy pokój gruntownie.

– No! Żaden grat nie stoi na swoim miejscu! – stwierdziła Alka z zadowoleniem. – Wystrzałowy numer! Znowu nie będziemy się mogły znaleźć w tym pokoju! Musimy jeszcze kiedyś przełamać konserwatyzm mamy i przenicować jej celę na wylot!

Загрузка...