– Na to się nie zgadzam – zawołała mama z kuchni – nie ma mowy!
– Mama! Jakie ty masz długie uszy! Może ty jesteś wilk?
– Jestem wilk i macie się mnie bać!
– Toteż my się boimy! – zapewniałam ją solennie.
– Jak się mnie boisz, to chodź tu i szykuj kanapki dla swoich gości! Chłopaków sobie zaprosiły, a ja mam tyrać! Nie ma tak!
Olo przyszedł pierwszy. Oniemiał ze zdumienia, kiedy stanął w drzwiach naszego pokoju.
– Zmieniłyście mieszkanie?
– No! Jak ci się podoba?
– Nieźle… zupełnie dobrze nawet. Ala, tylko ty uważaj, bo jak w nocy będziesz szła do łazienki, to zamiast na tapczan, wliziesz do szafy!
Ala parsknęła przytrzymując ręką policzek. Bolał ją ciągle, zwłaszcza kiedy się śmiała.
– Proszę pani! – zwrócił się Olo do mamy – moja rodzicielka powiedziała, żebym się od niej wymeldował, bo jestem martwa dusza. I że w końcu pani będzie miała przykrości, że ja tu mieszkam nie meldowany! Nigdzie mnie nie chcą!
– Ależ my cię strasznie kochamy, Olu! – poklepałam go po policzku, aż zabębniło.
– Ala? Słyszałaś, jak ona mnie kocha! Taki bardziej akustyczny sposób wyrażania uczuć! Ty jesteś lepsza, prawda?
– Pewno, że lepsza! Posłuchaj, jak cię kocham… – nogą w gipsie postukała w podłogę. – Słyszysz? Głośniej!
"Płynie w nas jedna krew… – pomyślałam – ona też woli się wściec, niż okazać nie odwzajemnione uczucie!"
Graliśmy we trójkę w makao, kiedy odezwał się dzwonek, na który czekałam. Marcin przyszedł z długim goździkiem owiniętym w przezroczysty celofan.
– To dla mamy… dla ciebie nic nie kupiłem, bo mi zabrakło pieniędzy! – powiedział otwarcie.
– Mama jest u siebie… jak to zrobić, pójdziemy tam, czy…
Ale w tej chwili mama weszła do przedpokoju. Przywitała się z Marcinem bardzo oficjalnie, bez uśmiechu. Podał jej goździk.
– Przepraszam, że ten kwiat jest taki samotny…
– Pojedyncze kwiaty mają ogromny wdzięk. Czytał pan Klimaty?
– Oczywiście!
– Dziękuję… – odwinęła celofan – jest przepiękny! Mada, poproś pana do was do pokoju…
No! To jedno było poza mną. Teraz miał nastąpić weselszy numer programu. Ani Olo, ani Marcin nie wiedzieli, że mają się tu spotkać.
– Mamy jeszcze jednego gościa! – powiedziałam otwierając drzwi i ta uwaga mogła być przeznaczona dla nich obydwóch. Olo podniósł się z krzesła.
– Pozwól. Olu… to jest Marcin!
Przez ułamek sekundy na twarzy Ola widać było konsternację. Zdziwiło mnie to. Marcin wyciągnął rękę pierwszy.
– Słyszałem dużo o tobie!
– Opowiadałam Marcinowi… – zwróciłam się do Ola- same najlepsze rzeczy! Siadaj, Marcin. Siadajcie!
Ale oni twardo stali na wprost siebie.
– No siadajcie! – rozzłościłam się. – Długo tak chcecie stać?
Usiedli, Marcin nie spuszczał z Ola twardego spojrzenia. Znałam jego odruchy i wiedziałam, co oznaczają zaciśnięte zęby i ledwo dostrzegalny ruch dolnej szczęki.
– Słyszałem dużo o tobie, nie tylko od Mady!- powiedział wreszcie. – To przecież ty jesteś przyjacielem Hieronima!
Brzmiało to jak obelga. Nic nie rozumiałam. "Dlaczego nigdy nie mogę zrozumieć Marcina!" – pomyślałam z rozpaczą. Olo oparł łokcie o kolana, pochylił się lekko do przodu i powiedział zaczepnie:
– I cóż z tego? – obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem. – Czy to w jakiś sposób… zmieniło twoją sytuację?
Olo! Teraz on wpadł w styl Marcina! Oszalał chyba!
– Nie – Marcin przyznał Olowi jakąś słuszność- ale było to co najmniej niepotrzebne! Zresztą… to chyba nie jest miejsce na tę rozmowę.
– O, przepraszam – obruszył się Olo – ja jej nie zaczynałem! I możesz być zupełnie pewien, że nie zacząłbym w żadnym wypadku!
Marcin sięgnął po leżące obok niego karty, zaczął je bezmyślnie rozdzielać na dwie części.
– No, tak! Jasne! – powiedział po chwili. – Znowu zachowałem się idiotycznie!
– Można to zrozumieć – odparł Olo z przebłyskiem życzliwości.
Marcin podniósł głowę i rozejrzał się po pokoju. Dopiero teraz spostrzegł Alę siedzącą za regałem, który postawiłyśmy w poprzek pokoju.
– Ala! Przecież ja się z tobą nie przywitałem! Tak się chowasz… Cześć!
Podszedł do niej i spostrzegłam, jak pilnie patrzy jej w oczy, żeby tylko nie obsunąć wzroku niżej, na ten nieszczęsny policzek, który tak ukrywała za regałem.
– Jak twoja noga? Bardzo ci dokucza?
– Coraz mniej… Ala podniosła się.
– Przejdę na tapczan, tam mi jest wygodniej! Marcin podsunął jej ramię.
– Oprzyj się, łatwiej ci będzie przejść… Ala nie znosiła, kiedy omijało się sprawę jej policzka umownym milczeniem. Nienawidziła litości.
– Mada mówiła mi, że się wybierasz na medycynę, Marcin! – powiedziała. – Olo także! Czy chociaż któryś z was pójdzie na chirurgię plastyczną? Czy mi się na coś przydacie?
– Och, to chyba nie będzie potrzebne! Blizna jest przecież równiusieńka i gładka, niedługo nie będzie po niej śladu!- zapewnił ją Marcin.
A jednak po kilku dniach powiedział przy okazji rozmowy o pięknych twarzach:
– Wiesz, Magda, zastanawiałam się nad tym… to może być ciekawe i pożyteczne! Pójdę na chirurgię plastyczną!
Wracaliśmy z wystawy. Z Kordegardy wyszliśmy na Krakowskie Przedmieście, tę chyba najbardziej specyficzną ulicę Warszawy, do której uroku nie umiałam przywyknąć! Dostrzegałam go zawsze, ilekroć zdarzyło mi się tu przyjść.
– Krakowskie jest niepowtarzalne, Marcin! Nie ma w Warszawie drugiej ulicy, która byłaby do niego podobna! Może ci się to wyda śmieszne, ale to jest ulica mojego życia!
– Nie śmieję się… mojego także!
– Ja wiem, że jestem sentymentalna! Ale zdaję sobie z tego sprawę i ten fakt ratuje, mój rozsądek przed ostatecznym bankructwem!
– Ach! Akcje Twojego rozsądku stoją wręcz wysoko!- roześmiał się Marcin.
– Tak sądzisz? Nie wiem. Moja babcia Emilia, uważa inaczej, mama również. Babcia twierdzi, że psychicznie jestem zupełnie nie ustabilizowana!
– Może babcia nie zna Cię zbyt dobrze?
– Zna mnie wspaniale! Kiedy mi się czasem przygląda, widzę na jej twarzy coś w rodzaju chytrego uśmieszku fakira…
– Nie rozumiem!
– Zwyczajnie. Znasz te sztuczki? Sądzisz, że twoja kieszeń jest pusta, a fakir patrzy na nią i uśmiecha się chytrze, bo wie lepiej od ciebie, co w niej masz! I rzeczywiście, potrafi ci z niej wyjąć piętnaście chustek do nosa, cztery króliki i dwa kanarki! Podobnie rzecz ma się z babcią Emilią! Kiedy na mnie patrzy, jestem pewna, że wie lepiej niż ja, czego się właściwie można po mnie spodziewać, jaka jestem, jak postąpię! Więcej nawet! Ona potrafi ze mnie wyjmować te niepojęte rzeczy, które w sobie noszę, i pokazywać mi je! Nauczyłam się od niej wielu prawd o samej sobie!
– Na przykład?
– Próżność, egoizm, fałsz… To wszystko babcia Emilia wyjęła mi z kieszeni któregoś lata w Osadzie! Nie masz pojęcia, z jakim zdziwieniem musiałam przyznać, że istotnie jestem pracowitą właścicielką tych wszystkich wad!
– Poznać swoje wady to jeszcze nie wszystko… – powiedział Marcin posępnie – to dopiero połowa roboty… Czy uporałaś się z tą drugą częścią?
– Nie wiem… raczej ty mógłbyś odpowiedzieć na to pytanie, Marcin! Ty jesteś obserwatorem i też trochę mnie znasz! Czy jestem egoistką?
– Chyba nie… Nie! Na pewno nie!
– Czy jestem fałszywa?
Zawahał się.
– Cóż… tego nie mogę wiedzieć… jeżeli jesteś fałszywa to jesteś fałszywa przekonywująco, bo ja ci przecież wierzę – przyjrzał mi się z wyraźnym niepokojem.
– Nie jestem fałszywa! – zapewniłam. – Może zostało we mnie ciut egoizmu, ciut próżności, ale nie fałsz! Och, Marcin! Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się cieszę, że niedługo zobaczę babcię! Strasznie się szykuję na ten wyjazd! Będę u babci cały tydzień. I zobaczę tatusia. Po pięciu latach! Myślisz, że mnie pozna?
– Wątpię. Pięć lat w naszym wieku…
– Marcin, wiesz, często sobie marzę, że jak ojciec mnie zobaczy, to wreszcie ruszy go sumienie. Pewnie, że mam do taty żal, ale postanowiłam sobie, że wszystko wyrzucę z pamięci i spróbuję jakoś do niego dotrzeć! Babcia mi pomoże, jestem pewna! Babcia potrafi rozwiązywać supełki na najbardziej poplątanych sznurkach! Może ojciec zacznie się w końcu trochę nami interesować? Nie chodzi mi o pieniądze. Chodzi mi o ojca. Chciałabym go mieć, a on robi z siebie nieboszczyka! Mam przeczucie, że to się zmieni niedługo. Babcia Emilia wgniotła w mamę trochę forsy i mam dostać przed wyjazdem na fryzjera i na jerseyową kieckę. Mamie też zależy na tym, żebym zrobiła na ojcu odpowiednie wrażenie. Myślę, że to jakaś jej ambicja, prawda?
– Na pewno!
– Mama chce, żebym kupiła granatową, jak ty myślisz? Ja bym wolała popielatą!
– Popielatą? Skąd! Kup granatową!
– Lizus!
– Nie! – obruszył się. – Tylko granatowa jest bardziej elegancka! Jakiś wisior do tego i wygląda! Pojedziesz sobie w tej granatowej czy popielatej, a mnie będzie i pusto!
– Tylko tydzień, Marcin…
– Aż tydzień!
Któregoś popołudnia wyszłyśmy z mamą, aby dokonać wreszcie zakupu. Chaotycznie nurzałam się we wszystkich odcieniach szarego, zgniłozielonego i brązu. To nieprawda, że w granatowym było mi najlepiej. Wybrałam go, bo Marcin tego chciał.
– No! Nareszcie zmądrzałaś na tyle, że słuchasz, kiedy ci dobrze radzę! – ucieszyła się mama. Wyjeżdżały z Alusią do Wisły na jeden dzień przed końcem zajęć w szkole i przed moją wyprawą do babci. Późnym wieczorem odprowadziłam je na dworzec. Jechały sypialnym, więc bez kłopotu zainstalowałyśmy Alkę na dolnym miejscu. Mama, jak zwykle w czasie podróży, czuła się nieszczęśliwa. Zawsze pełna obaw, że coś zgubi, że nie wysiądzie na odpowiedniej stacji, że ma złe bilety.
– Wyjdź na peron, Mada, bo pociąg ruszy i zostaniesz!
– Jest jeszcze dużo czasu, mamo!
– Wysiądź, błagam cię!
Stałam więc na peronie i czekałam na odjazd pociągu. Mama otworzyła okno.
– Pani Ewa chciała się tobą zająć przez te dwa dni, Mada, ale pomyślałam, że nie masz trzech lat i jesteś dostatecznie odpowiedzialna!
Wiedziałam, że nie obejdzie się bez przestróg. Widać mama miała zamiar darować mi je tym razem, ale załamała się w ostatnim momencie.
– Mam do ciebie zaufanie… – wykrztusiła jeszcze patrząc na mnie prosząco.
– Bardzo się cieszę, mamo! Możesz jechać zupełnie spokojnie! Nic tu nie narozrabiam!
– No! Mam nadzieję!
Pociąg ruszył, odczekałam, pomachałam i z uczuciem odprężenia skierowałam się do wyjścia. W domu czekał na mnie bałagan i nie dokończone wypracowanie z polskiego. Wojowałam z tym wszystkim do pierwszej w nocy i następnego dnia obudziłam się chyba w połowie trzeciej lekcji. Nie było już sensu iść do szkoły.
"Pięknie się zaczyna…" – pomyślałam.
W ten sposób nie spotkałam Marcina rano i postanowiłam zadzwonić do niego w porze obiadowej. Nie lubiłam tego strasznie i telefonowałam tam tylko w wyjątkowych wypadkach. Wieczorem chciałam pójść z nim film z Doris Day, więc musiałam jakoś go złapać. Ali wczesnym popołudniem zjawił się u mnie razem z Wojtkiem Ligotą.
– No, widzisz! Żyje! – zawołał Wojtek, kiedy otworzyłam im drzwi. – On się już bał, że zastaniemy twoje zwłoki!
– Co się z tobą dzieje? – Marcin stał w otwartych drzwiach.
– Nic się nie dzieje, zaspałam! Czemu nie wejdziecie?
– Muszę być w domu na drugą, obiad przecież. Co robimy po południu?
Umówiliśmy się do kina. Wojtek nie mógł z nami pójść.
– Nie mogę! Dziś są imieniny mojej matki, będę za kelnera!
Poszliśmy sami. Wracając musiałam kupić coś na kolację. Wstąpiliśmy do Samu.
– Ten chleb? – skrzywił się Marcin. – Ja wolę zakopiański…
– Ale ja dla siebie kupuję!
– Naprawdę nie mogę zjeść z tobą kolacji? -
Marcin popatrzył na mnie błagalnym wzrokiem.
– Mógłbyś, ale co mam zrobić z moimi zasadami?
– Zjedzą razem z nami! Kupię dla nich topionego sera… jaki one wolą? Tylżycki czy ementaler?
– Ementaler…
Wrzucił do koszyka dwie kostki sera, a ja dołożyłam zakopiański chleb.
– Poczekaj jeszcze chwilę… – zatrzymał mnie, kiedy chciałam iść w kierunku kasy.
Wyjął z kieszeni trochę drobnych. Policzył.
– Wystarczy… – mruknął i wziął z półki małą torebkę marago.
Otwierałam drzwi mieszkania z dziwnym uczuciem niepewności i zadowolenia jednocześnie. Byliśmy głodni i zaraz zabrałam się do szykowania kolacji.
– Pomogę ci! – zaofiarował się Marcin.
– Możesz pokroić chleb i naszykować szklanki.
Nakryłam do stołu i kiedy stawiałam na obrusie dwa nakrycia, przypomniały mi się moje wieczory, kiedy mogłam jedynie marzyć o Marcinie, kiedy nalewałam dwie szklanki herbaty, z których jedna pozostawała zawsze nie wypita! A teraz Marcin tu był. Czy wszystkie moje marzenia mają się spełnić? Czy będziemy mieli kiedyś własny dom, on i ja?
– Czy można już nalewać herbatę, łaskawa pani? – wołał z kuchni.- Co ty tam robisz tak długo?
– Marzę! Nie mogę sobie pomarzyć spokojnie!?
– Możesz! – zezwolił uprzejmie, stając w drzwiach pokoju.
Oparł się o framugę i patrzył na mnie z tym swoimi uśmieszkiem, niedalekim od drwiny. Rozumiałam teraz ten uśmiech i lubiłam go.
– Przeszkadzasz mi, kiedy tu stoisz, nie mogę marzyć porządnie! Zaraz mi się wszystko myli…
– Ale ja ci się nie mylę? Z nikim?
– Ty mi się nie mylisz…
– Nigdy ci się nie pomylę?
– Nigdy…
– Jak tak, to nalewam herbatę!
Długo nie przychodził z kuchni. Kiedy zajrzałam tam, stał pośrodku, ze zwieszonymi rękoma i niewidzącym wzrokiem skierowanym na puste szklanki. Podeszłam bliżej.
– Marcin… – zamruczałam przytulając policzek do jego ramienia.
– Co, kochanie? – spytał machinalnie.
– Dlaczego jesteś smutny?
– Nie jestem… tak sobie stałem i myślałem!
– O czym?
Nie odpowiedział mi. Stanął przy oknie i mazał coś palcem po niezbyt czystej szybie. Sama nalałam herbatę.
– Podejdź tu do mnie… – poprosił. Stanęłam obok niego.
– Przeczytaj sobie, co wymyśliłem!
Spojrzałam na szybę. Roześmiałam się.,
– Och, ty niemądry… chodź na kolację, bo mi tu zemrzesz z głodu!
Apetyty mieliśmy nieziemskie. Było mi cudownie z Marcinem.
– Później zrobimy sobie marago i posłuchamy radia! – zaplanowałam. – Za dziesięć minut zacznie się program rozrywkowy! Ale przed tym muszę ci coś pokazać! – Zostawiłam Marcina siedzącego przy stole i poszłam do pokoju mamy. Wyjęłam z szafy swoją jerseyową sukienkę, przebrałam się w nią.
– Marcin! – zawołałam. – Chodź, zobacz!
– Granatowa! – ucieszył się. – No i widzisz, jak świetnie wygląda? Doskonale! Odwróć się… śliczna…!
Podszedł bliżej.
– Bardzo mi się podoba! Czy mogę ją przytulić?
Moje zasady, nasycone ementalerem, zdrzemnęły się na chwilę. Obudziłam je z trudem. Marcin ogarnął mnie ramieniem i pomału przeszliśmy do mojego pokoju. Usiedliśmy na tapczanie. Włączyłam radio.
– Dobrze mi jest z tobą… – mówił Marcin cichutko i rozwlekle – genialnie po prostu! Kocham w tobie wszystko! Twoje oczy, twój uśmiech, twój upór, każdą zakładkę jerseyowej sukienki…
To były słowa banalne i zwykłe. Wiedziałam jednak, że uczucie nie było dla Marcina najprostsze.
Wyszedł ode mnie o jedenastej, przerażony tą późną porą.
– No! Mama tam znowu szaleje… nie przypuszczałem, że jest tak późno!
Mój pociąg odchodził następnego dnia z samego rana.
Przyjdę na dworzec obiecał mi Marcin. – Przyniosę ci "Przekrój" i ostatnią książkę Bratnego.
Kiedy wyszedł, sprzątnęłam po kolacji i zabrałam się do pakowania walizki. Mama zostawiła mi najlepszą. Kiedy ją otworzyłam, zobaczyłam leżącą na dnie dużą kolorową kosmetyczkę, tę, o której marzyłam od dawna! Mama! Otworzyłam suwak i zajrzałam do środka. Znalazłam tam zużytą do połowy kredkę do ust! Jasnoróżową pomadkę mamy, której ostatnio pozwalała mi używać w czasie świąt albo w niedzielę, jeżeli spędzałyśmy ją w domu. Poczułam się pasowana na rycerza.
– Mama! Jesteś nadzwyczajna! – powiedziałam półgłosem.
Zabierałam ze sobą wszystkie najlepsze ciuchy: niemiecką piżamę, którą przywiozła mi z Lipska pani Ewa, komplet nylonowej bielizny w paseczki – prezent gwiazdkowy od babci Emilii, pończochy bez szwu, które mama wyjęła dla mnie ze swojego żelaznego zapasu. Nigdy jeszcze żadna moja walizka nie wyglądała tak uroczo! Z przyjemnością zaglądałam do jej wnętrza i żałowałam, że ojca nie będzie jeszcze u babci, kiedy zacznę wyjmować swoje rzeczy po przyjeździe. Babcia oczekiwała go dopiero następnego dnia. Zanim położyłam się spać, starannie przytrzymałam klipsami fryzurkę, którą poprzedniego dnia wyczarował na mojej głowie mamy fryzjer. Przetrwała szczęśliwie do rana. Wyszłam z domu dość wcześnie. Była piękna pogoda, chłodny poranek i błękitne niebo naładowały mnie radosną energią. A jeszcze tam na dworcu czekał na mnie mój Marcin! Mój Marcin!
Już był, kiedy weszłam na peron. Kiwał do mnie z okna przedziału dla niepalących. Pomyślał o wszystkim – wzruszyłam się – i o tym, żeby mi zająć miejsce przodem do biegu pociągu, i żeby to było w przedziale dla niepalących, bo nie lubiłam dymu papierosów! Położył moją walizkę na siatce.
– Masz tu, Mada, prasę i Bratnego… i weź jeszcze ten drobiazg, dobrze? – podał mi malutką paczuszkę.
– Co to jest?
– Zobacz…
Rozwinęłam papier i otworzyłam niewielkie pudełeczko.
– Marcin! Ależ… ależ to musiało masę kosztować? – speszyłam się.
– Powiedzieć ci prawdę? Nic nie kosztowało!
– Jak to nic! Przecież nie ukradłeś?
– Nie ukradłem. To jest z kolekcji mojej mamy. Opowiadałem jej wczoraj po powrocie od ciebie, jak ładnie wyglądasz w swojej nowej sukience, tylko że trochę pusto przy szyi… i wtedy zaproponowała, żebym wybrał dla ciebie jakiś drobiazg z jej biżuterii. Wybrałem ten łańcuch, podoba ci się? Mada?
– Jest piękny… – wykrztusiłam z trudem – tylko wiesz, ja już nic nie rozumiem! Zawsze zdawało mi się, że twoja mama mnie nie znosi… a teraz nagle to! I czy w ogóle mogę przyjąć od was taką drogą rzecz?
– Mama przypuszczała, że będziesz miała takie zastrzeżenia. Prosiła, żebyś potraktowała to jako ekwiwalent…
– Ekwiwalent? Za co?
– Za pewien pierścionek z kwarcytem, który jest u mnie, a którego nie mam zamiaru ci oddać. Mama znalazła go niedawno, szukając czegoś w moich rzeczach. Przepraszam cię, ale opowiedziałem jej całą tę historię z Kopciuszkiem. Śmiała się strasznie, bo widziała wtedy, że wyjmowałaś jakiś pierścionek z torebki, ale nie spostrzegła, że został na stoliku! Schowałem go zaraz po waszym wyjściu z Bistro. W ten sposób dowiedziałem się, jak z tym było naprawdę!
– Nie przyznałam ci się nigdy, bo było mi trochę wstyd!
– Głuptasie! Zdejmij płaszcz, robi się gorąco – Marcin powiesił mój płaszcz na wieszaku i sięgnął po srebrny łańcuszek z pięknym nefrytem.
– Założę ci, dobrze?
Byłam szczęśliwa! Tego ranka byłam szczęśliwa do utraty tchu.
Do mojego przedziału wsiadły jakieś dwie panie z dziewczynką i starszy pan w okularach, spoza których przyglądał się nam uważnie.
– Spójrz, jak on na nas patrzy… – szepnęłam do Marcina – słuchaj… a może to mój ojciec?
– Przecież twój ojciec nie mieszka w Warszawie?
– Może był przypadkiem?
– A on jest podobny do ojca?
– Nie wiem, ja nie pamiętam dokładnie, jak tatuś wygląda! Nosi okulary, ma ciemne oczy… ale jest chyba młodszy…
– To na pewno nie on! – uspokoił mnie Marcin. – Ten mógłby być twoim dziadkiem! On się nam przygląda, bo chce z bliska zobaczyć zepsutą młodzież…
Teraz ja zaczęłam się denerwować. Tak jak mama przedwczoraj.
– Marcin, wyjdź na peron! Pociąg zaraz ruszy!
– Najwyżej!
– Ale ja nie chcę, żebyś wyskakiwał!
– Dobrze, stanę pod oknem!
Marcin nachylił się i uroczyście pocałował mnie w rękę.
– Do widzenia i wesołych świąt, kochanie!
Starszy pan nie spuszczał z nas oka. Odprowadziłam Marcina do wyjścia. Jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy w przejściu, w końcu Marcin wysiadł, a ja wróciłam do
swojego przedziału. Kiedy otworzyłam drzwi, usłyszałam, jak starszy pan kończąc jakieś opowiadanie zapewniał jedną z pań:
– …byłem wtedy świadkiem i jestem prawie pewien, że to ten chłopak! Widać wymigał się jakoś… – Spojrzał na mnie i urwał gwałtownie rozpoczęte zdanie. Podeszłam do okna. Marcin dawał mi znaki, żebym otworzyła.
– Czy mogę otworzyć na chwilę? – zapytałam.
– Proszę bardzo… – odparła jedna z pań.
Uniosła się na swoim miejscu i spojrzała na peron. Na Marcina. Odganiałam od siebie wszystkie myśli, które gwałtownie tłoczyły mi się do głowy. Miałam przed sobą trzy godziny jazdy. Dość czasu na myślenie. Przez megafon zapowiedzieli już odejście mojego pociągu.
– Pa, Marcin! Pozdrów mamę i podziękuj! Nie zapomnisz?
– Nie zapomnę! – zbliżył się do wagonu. – Niczego nigdy nie zapomnę, Mada!
– Tylko tydzień!
– Do widzenia, malutka…
Pociąg ruszył, po chwili zamknęłam okno. Sięgnęłam po Bratnego i automatycznie przerzucałam kartki. Nie mogłam uporządkować swoich myśli. A może ten pan mówił o kimś innym? Ale ta historia z Olem… Kiedy chciałam, żeby mi wyjaśnił sens swojej scysji z Marcinem w tamtą niedzielę u mnie, Olo odmówił mi stanowczo.
– Nie, Mada! Nie powiem, żeby to był drobiazg i że nie ma o czym mówić! Ale mówienie o tym nie jest moją sprawą. Niech ci wystarczy, że jestem w stanie zrozumieć Marcina! Myślę, że wszystko ułoży się właściwie! Jasne, że…
– Że co?
– Och, na każdego chłopaka trzeba uważać, żeby nie palnął jakiegoś głupstwa!
Olo był w stanie zrozumieć Marcina. To mnie trochę uspokajało. Miałam duże zaufanie do Ola, wiedziałam, że na każdą sprawę patrzy obiektywnie i z wielu stron. A jednak największym autorytetem była dla mnie babcia. Może opowiedzieć jej wszystko?
– Chciałbym, żebyś miała do mnie takie zaufanie, jakie masz do babci Emilii! – powiedział kiedyś Marcin zazdrośnie. – To chyba jedyna osoba, z której zdaniem się liczysz, której opinię cenisz, której wpływowi potrafisz ulegać!
– Masz rację! – przyznałam. – Ale wiesz, babcia jest bardzo sprawiedliwa! Pomyśl tylko! Pomimo że tatuś jest dla niej najbliższym człowiekiem na świecie, a moja mama zupełnie obcą osobą, w ich konflikcie potrafiła stanąć po stronie mamusi i właśnie za to wszystko ją tak bardzo kochamy! Babcia jest sprawiedliwa, Marcin, i powinna występować w charakterze ławnika na Sądzie Ostatecznym!
– No, cóż… może kiedyś i mnie zaufasz… – odparł z zadumą.
– Może…
Ale jak mogłam ufać Marcinowi, jeżeli ciągle napotykałam jakieś niedomówienia, niejasności? Do czego był zdolny ten mój Marcin – subtelny, obowiązkowy, troskliwy? Chciał, żebym mu ufała… dobrze, będę ufać dalej, nic nie powiem babci, nic poza tym, że jestem szczęśliwa, bo kocham Marcina!
Babcia przyszła po mnie na dworzec.
– Boże! Kobieto! Niedługo będziesz starsza ode mnie! – zawołała na mój widok.
Uwielbiałam mieszkanie babci. Te dwa malusieńkie pokoiki, zastawione antykami, pełne drobnych cudowności, zawsze przypominały mi staroświecką szkatułkę! I tylko kiedy wchodziło się do kuchni, uderzał ogromny z nimi kontrast: kuchnia babci wyposażona była w najbardziej nowoczesne sprzęty gospodarstwa domowego.
– Tatuś przyjeżdża jutro rano, Magdusiu! – babcia szykowała dla nas drugie śniadanie, siedziałam razem z nią w kuchni i nie mogłam się nadziwić, że ta starsza pani jest ciągle taka śliczna! – Wyjedziemy po niego na dworzec. Powiedz mi prawdę, kochanie, cieszysz się?
– Tak. I przyznam się babci, że jestem przejęta. Chciałabym podobać się tatusiowi! Babcia westchnęła.
– Ja mu nie mogę darować tego wszystkiego! Często myślę, że to moja wina, przecież najwyraźniej źle go wychowałam! Podaj mi te niebieskie filiżanki, Magdusiu! Jeżeli mężczyzna nie otrzyma w domu odpowiedniego wychowania, kobieta, która się z nim wiąże, ma trudny orzech do zgryzienia! Och, rozmawiam z tobą jak z dorosłą, ale przecież jesteś właściwie dorosła!
– Jestem, babciu, ale to nie przeszkadza, że chciałabym mieć ojca! Czy tatuś wie, że będę tu przez święta?
– Oczywiście! Siadaj, Magdusiu, zjemy sobie w kuchni! Oczywiście, że wie! Ucieszył się bardzo. Pokażę ci jego list. Pisze, że nie może się wprost doczekać tej chwili, kiedy będzie mógł cię uściskać! Na pewno nie przypuszcza, że zobaczy taką dorosłą pannę!
– Dostałam od mamy pomadkę i jutro umaluję się przed pójściem na dworzec!
– Dobrze, kochanie!
Krzątanina babci, jej szybkie ruchy, z których żaden nie był zbędny, przeciwnie, każdy coś załatwiał, zawsze wprowadzały mnie w zdumienie. Może dlatego, że tak kontrastowały z chaotycznymi gestami mamy, która w naszej małej kuchence potrafiła przemierzać niepotrzebne kilometry. Przyglądając się babci, myślałam, że tego właśnie muszę się od niej nauczyć: celowości działania. I to nie tylko w kuchni, ale także w życiu. To zabawne, ale te dwie sprawy wiążą się ze sobą bardzo ściśle i babcia zapewne dlatego tak mądrze umiała krążyć pomiędzy kuchennymi sprzętami, że w ogóle mądrze i rozsądnie szła przez życie. Czy oznaczało to jednak, że kierowała się zawsze rozsądkiem? Nigdy sercem? Nigdy impulsem? Nigdy instynktem? Przyjrzała mi się uważnie, kiedy zapytałam o to i dość długo zwlekała z odpowiedzią.
– Najważniejsza, sądzę, jest równowaga. Człowiek, który kieruje się tylko rozsądkiem w rozstrzyganiu osobistych spraw, łatwo może się stać oschły i bezwzględny, chociaż nie musi! Ten znowu, który ulega jedynie rytmowi swojego serca i przyśpieszone jego bicie traktuje jako sygnał do podjęcia odpowiednich decyzji, łatwo może przegrać… chociaż także nie musi? Spróbuj tego dżemu, kochanie! Robiłam go w zeszłym roku, wiśniowy, lubisz?
– Babciu, to jest odpowiedź wykrętna – zaoponowałam.
– Możliwe. Nie wiem jednak, do czego chcesz ją dopasować? Bo przecież na pewno masz na myśli jakąś swoją konkretną sytuacje…
– Więc może inaczej, babciu! Proszę mi powiedzieć, czy w moim wieku człowiek jest obowiązany kierować się rozsądkiem? Mama twierdzi, że tak!
Babcia uśmiechnęła się z łagodną wyrozumiałością.
– Mama… – powtórzyła – przez mamę przemawia gorycz własnych doświadczeń! Nie dziwię się, że chce ustrzec ciebie przed podobnymi! Czy ma rację tak twierdząc? No, chyba ma, Magdusiu… Serce dziewczyny w twoim wieku jest bardzo zuchwałe, ulegać mu, to ryzykowne posunięcie!
Przyglądała mi się z wyraźnym wyczekiwaniem. Mogłam jej teraz zawierzyć wszystkie swoje rozterki i obawy, szukać u niej rady, oparcia. Nie zrobiłam tego, bo zbyt wiele przemawiało przeciwko Marcinowi, zbyt dokładnie miałam w pamięci spojrzenie tego obcego mężczyzny, który tak był przejęty spotkaniem Marcina w pociągu.
Po południu poszłyśmy na spacer. Był piękny dzień, słoneczny i ciepły. Nie chciałam zajść z babcią do jej chorej przyjaciółki, którą odwiedzała codziennie z pakietem świeżej prasy.
– Poczekam tutaj, babciu! O, na tej ławeczce koło fontanny, dobrze?
– Jak chcesz… – zgodziła się bez entuzjazmu.
Fontanna na rynku to miejsce spotkań młodzieży z całego miasteczka. Pierwsze dni wiosny spędziły tu tego popołudnia całą gromadę, której mogłam się teraz przyglądać z boku, bardziej w charakterze widza niż współuczestniczki tego wiecu. Chociaż przecież niczym nie różniłam się od tych dziewcząt, które z podniesionymi w górę głowami chwytały resztki słońca i spojrzenia chłopców. Chłopców takich jak Marcin. Strzępki rozmów, hałaśliwe wybuchy śmiechu, docinki – wszystko to znałam, wszystko to było moje. Stolica czy powiatowe miasteczko – obojętne. Tkwimy z korzeniami w swoim stylu i nonszalancji, którą nakazuje. A przecież kiedy odrzucimy swoje zewnętrzne twarze, mamy oblicza zupełnie inne, zatracamy tę szorstkość, która pozornie nas cechuje. Co może wiedzieć o Marcinie obcy człowiek z pociągu? Czy zna go naprawdę, czy sądzi jedynie po pozorach, które Marcin stworzył i które może kiedyś przemówiły przeciwko niemu?
Tego popołudnia miałam serce bardzo zuchwałe – cytując babcię. Gotowa byłam darować Marcinowi wszystkie jego potknięcia z ubiegłego roku, tylko po to, aby jakoś utrzymać wszystko, co między nami było. Ostatecznie fakt, że mama zawiodła się na ojcu, nie może przez całe życie odbijać się echem na każdej mojej własnej decyzji, tak jak to sugeruje mama i czemu przytakuje babcia! A zresztą… każdy medal ma dwie strony. Jutro staniemy z tatusiem twarzą w twarz. Jestem dorosła i może ojciec zechce opowiedzieć mi coś, co wyjaśni jego stanowisko? Tak czy inaczej, zawdzięczam mu fakt swojego istnienia i mam prawo kochać go za to! Długo jeszcze myślałam o tych sprawach siedząc na ławeczce koło fontanny i coraz żywiej ogarniała mnie chęć powiedzenia głośno: "Tatusiu"!
– Jak babcia myśli? Czy zapyta mnie o mamę, o nasze życie, o dom? zastanawiałam się, kiedy jadłyśmy kolację.
– Jeżeli nie zapyta, opowiadaj mu sama! Nie omijaj niczego! Zapewne będzie mu niezręcznie pytać.
Nie mogłam zasnąć tego wieczoru. W skrytości ducha liczyłam na to, że uda mi się skleić mój rozbity dom. Ale czy mama zgodziłaby się na powrót ojca? To chyba zależało tylko od niego! Musiałby mamę przebłagać, na pewno nie byłoby to łatwe. Mógł jednak spróbować…
Babcia obudziła mnie raniutko.
– Zacznij swój makijaż, Magdusiu! Za godzinę przyjeżdża pociąg.
Wyskoczyłam z betów jak wariatka.
– Babciu, ale śniadania nie jemy?
– Nie! Nakryłam stół w tamtym pokoju, zjemy już we trójkę! Ech, no, moja kochana! Nie rób z siebie takiego kociaka! Możesz się podmalować, ale oględnie! Zrobiłaś sobie usta od ucha do ucha!
– Teraz lepiej?
– Może zostać! O! Jaki piękny jest ten łańcuch! To od mamy?
Wczoraj zdjęłam łańcuch, zanim dojechałam do babci.
Bałam się, że mogę go zgubić.
– Nie, babciu, nie od mamy!
– No? Od kogo dostałaś? Śliczny!
– Dostałam go od mamy Marcina…
– To brzmi dumnie! – roześmiała się babcia. – Nie opowiesz mi nic o… mamie Marcina?
– Nie teraz, babciu, dobrze? Teraz jestem nieludzko zdenerwowana!
– Tak, szykuj się! Musimy zaraz wychodzić! Przyszłyśmy na dworzec chwilę przed przyjściem pociągu.
– Poznasz go? – zapytała babcia.
– Chyba nie… a może? Jak go zobaczę…
– On ciebie nie pozna, musisz być na to przygotowana.
– Będę stała obok babci, powinien się domyślić!
– Też prawda…
Pociąg wjechał między perony. Otworzyły się drzwi wagonów, ale niewiele osób wysiadło.
Z ostatniego wyskoczył mężczyzna w popielatym kapeluszu, ciemnym płaszczu, z małą walizką w ręku. Tak! To była ta sylwetka, którą ostatnio odgrzebywałam w pamięci. Tatuś! Czułam, że nie zdołam opanować naturalnego impulsu, który kazał mi przywitać go tak, jakby te pięć lat były pięcioma dniami. Spojrzałam na babcię. Patrzyła w przeciwnym kierunku. Odeszłam kilka kroków, żeby nie stać przy niej, chciałam, żeby tatuś poznał mnie nie po babci! Zbliżał się szybko, zrobiłam kilka kroków w jego stronę i nieśmiało pomachałam ręką. Postawił walizkę i stanął, patrząc na mnie uważnie, spoza okularów.
– Tatuś! – krzyknęłam nieopanowanie i już po chwili trzymał mnie w objęciach.
Ukryłam twarz pod jego kołnierzem, żeby nikt nie widział dziecinnych łez płynących mi po twarzy. I nagle słyszałam za sobą głos babci, poczułam, jak gwałtownie szarpie mnie za rękaw.
– Przepraszam najmocniej, panie doktorze… moja wnuczka… ona się pomyliła… ona… ona się pomyliła, panie doktorze…
Uścisk ramion nie zelżał ani na chwilę. Przeciwnie. Czułam, że ten obcy człowiek przytulał mnie teraz do siebie mocniej, serdeczniej, ze zrozumieniem… Kiedy po chwili wyrwałam się z tego uścisku i stanęłam z twarzą zasłoniętą rękoma, babcia gwałtownie przygarnęła mnie do siebie.
Słyszałam, że coś mówiła, słyszałam oddalające siej kroki.
– Uspokój się, Magdusiu… Uspokój się, dobrze? Na pewno przyjedzie następnym pociągiem!
Nie przyjechał następnym ani następnym, ani następnym. Nie przyjechał wcale. I cóż z tego, że byłam gotowa ofiarować mu swoją miłość niepomna na wszystko zło,| które wyrządził mamie? i nam? Cóż warta jest miłość, jeżeli ktoś może odrzucić ją od siebie jak niepotrzebny śmieć?
– Jest mi nieskończenie przykro… – powiedziała babcia na dzień przed moim wyjazdem – wyobrażałam sobie, że będzie zupełnie inaczej, Magdusiu…
– Mnie też jest przykro, babciu…
– Jak ja go nie umiałam wychować – powiedziała z żalem – i jak mi jest ciężko myśleć o tym teraz, kiedy jest już za późno na korektę! A myślę o tym ciągle, bo tyle zła tyle krzywd…
Byłam zmęczona tym pobytem u babci. Czułam się rozstrojona i pomimo najlepszych chęci nie mogłam odzyskać równowagi. Chciałam już wracać, zobaczyć mamę i powiedzieć, że zrozumiałam ją lepiej niż sądzi. Ale prze wszystkim chciałam zobaczyć Marcina, zwierzyć mu z porażki, którą odniosłam, i słyszeć, że on zawsze, zawsze przyjedzie do mnie tym pociągiem, którym powinien przyjechać.
– Jedno zło pociąga za sobą drugie! – ciągnęła babcia swoje wywody – i tak właśnie było z twoim ojcem…
– Nie, babciu! – zaoponowałam gwałtownie. – Niekoniecznie jedno zło musi pociągać za sobą drugie!
Spojrzała na mnie, zaskoczona moją reakcją na ten zwrot. Nie wiedziała przecież, że w ten sposób usiłowałam bronić Marcina i własnego stosunku do jego sprawy. Była to trochę daremna walka, bo chociaż w dalszym ciągu uważałam, że doświadczenia mamy nie mogą wpływać na mój stosunek do życia, ten tydzień wzbogacił mnie już o własne doznania. Sądziłam jednak, że pierwsze spotkanie z Marcinem, pierwsze jego spojrzenie i gest przywróci mi względny spokój.
Wróciłam rozbita, tydzień u babci okazał się koszmarny. Przyjechałam wcześniejszym pociągiem i zastałam mamę szykującą się do wyjścia.
– Akurat wybierałam się po ciebie! – zdziwiła się na mój widok.
Wiedziała, że spotkanie z ojcem nie doszło do skutku, wolałam napisać do niej o tym, niż opowiadać wszystko przy powitaniu.
– Mamo! Jaka jesteś opalona!
– Tak, było trochę słońca.
– A jak Ala? Została chętnie?
– Chętnie. Ma tam dziewczynki w swoim wieku, a pani, która się nimi zajmuje, jest bardzo miła. A ty? Jak spędziłaś czas?
– Dobrze. Masę jadłam.
– Nie nudziłaś się?
– Z babcią? Nigdy.
Przeszłyśmy do kuchni. Mama postawiła wodę na gazie. Był słoneczny dzień, za oknem widać było jasne niebo, błękitne i czyste. To tylko szyba była brudna i wyraźnie można było odczytać na niej napis, starannie wykaligrafowany palcem Marcina:
"MADA! KOCHAM CIĘ! MARCIN".
Spojrzałam na mamę. Przyglądała mi się uważnie.
– No tak… – powiedziała – myślę, że dla nas obydwóch ten tydzień to był przede wszystkim tydzień doświadczeń…
To było tak, jakbym szła pod górę po stromym oblodzonym zboczu i jakby kilka metrów przed szczytem obsunęła mi się noga. Nie miałam się czego przytrzymać, zaczęłam spadać w zawrotnym tempie, wszystko dokoła mnie zmieniło swój obraz, niczego nie mogłam poznać. Tylko spadałam, spadałam i pomału wypuszczałam z rąk wszystkie skarby, które udało mi się zebrać w drodze pod górę…
Bo następnego dnia, idąc do szkoły, nie spotkałam Marcina. Specjalnie szłam powoli, czekałam nawet przez chwilę przy skrzyżowaniu. Nazajutrz powtórzyło się to samo.
"Nie zadzwonię do niego!" – myślałam. – Niech się odezwie pierwszy!"
To była ta moja przekora, której nigdy nie umiałam się pozbyć, która drażniła Marcina, ale wiedziałam, że ją ceni.
– Twoje małe ambicyjki… – śmiał się zawsze i ulegał mi – niech ci będzie…
W dwa dni później spotkałam na naszej trasie Wojtka Ligotę. Podbiegł,do mnie zdyszany.
– Myślałem, że znowu się spóźnię! Już wczoraj tu przygnałem, ale, widać, po tobie! Słuchaj Mada, Marcin jest chory! Ma grypę.
– Leży?
– Tak. Marnie się czuje. Strasznie zdechły i nie w formie!
– Trudno być w formie, jak się ma grypę!
– Tak, ale on szczególnie skapcaniały! Gryzie się!
– On się zawsze gryzie, Wojtek! Trzeba do tego przywyknąć!
– Tak myślisz? Przywyknąć? O, ja mam inne zdanie na ten temat!
Nie było czasu na dyskusje.
– Marcin poleży jeszcze ze dwa dni, więc nie denerwuj się!
– Dobra. Dziękuję! Cześć, Wojtek!
– Cześć!
Wojtek pobiegł w swoją stronę, a ja do szkoły miałam już tylko kilka kroków.
Moja szkoła. Lubiłam ją, ale jakżebym chciała myśleć niej w czasie przeszłym! Na korytarzu czyhała na mnie Ula
– Chryste Panie, o której ty przychodzisz! Zaraz dzwonek! Daj odwalić matmę, każdy ma inny wynik, więc czekałam na ciebie!
Dzięki interwencji Ola moje wyniki stały się autorytatywne. Ula grzebała mi w torbie.
– Dlaczego właściwie nie byłaś u Hanki? Zabawa na medal! – zapytała wyjmując zeszyt.
– Wyjeżdżałam do babci.
– Mówiłyśmy o tobie! Zrobiłaś się nieznośna! Muchy w nosie! – popatrzyła na mnie z obrzydzeniem. – Gdyby nie ta matma, stałabyś się niestrawna! To jedno cię ratuje.
– Przesada…
– Żadna przesada! Miłość toczy ci szarą substancję, niedługo zostanie z niej goły matematyczny ogryzek!
Roześmiałam się. Ula miała na pewno trochę racji, bo nie wystarczało mi czasu na wszystko. Z czegoś musiałam zrezygnować. Oczywiście, rezygnowałam z większości pozaszkolnych kontaktów z dziewczętami. Ula dokuczała mi, ale rozumiała to świetnie. Wszystkie rozumiały. Marcin był wśród nich popularny. Cieszyły mnie uważne, pełne aprobaty spojrzenia, którymi go obrzucały, ilekroć spotykały nas razem. Byłam dumna, że mam ciągle tego samego Marcina, podczas gdy one wiecznie tasowały swoich chłopców! Niezadowolone – zmieniały satelitów albo opuszczone – szukały innych. A my nie. Byliśmy razem imponująco długo i dziewczęta doceniały ten fakt. Także i powaga Marcina liczona mu była na plus.
– On przynajmniej nie jest smarkaczowaty przyznawały – nawet śmiać się potrafi z umiarem, nie tak jak te rżące konie z naszej klasy!
A ja marzyłam o tym, żeby usłyszeć kiedyś rżący śmiech Marcina. Wiedziałam, że jego powaga jest w większej mierze smutkiem niż statecznością.
Następnego dnia nie było jeszcze Marcina na naszej wspólnej drodze, a w czwartek szłam na drugą lekcję, więc bez szansy, że go spotkam. Wyszłam z domu trochę wcześniej i zadzwoniłam do niego z automatu. Moja ambicyjka nie wytrzymała dłużej. Telefon przyjęła gosposia.
– Nie ma! Poszedł dziś do szkoły! Kończyłam zajęcia wcześniej niż on i rozprawiwszy się z ambicyjka w sposób ostateczny, postanowiłam zrobić Marcinowi niespodziankę: w odpowiednim czasie przespacerować się pod jego szkołą. Odniosłam do domu torbę z książkami i zaraz wybiegłam z powrotem, żeby zdążyć na drugą. Kiedy dochodziłam do bramy boiska, zauważyłam Wojtka przebiegającego jezdnię. "Ten to się zawsze spieszy! – pomyślałam – zawsze mu pilno!" Zaczęłam się rozglądać i już po chwili dojrzałam Marcina przechodzącego przez boisko. Podeszłam bliżej, żeby zawołać go, kiedy dojdzie do bramy. Ale w tej samej chwili, w której ja zawołałam: "Marcin!" – to samo zawołała inna dziewczyna.
Stała bliżej niż ja. Marcin zatrzymał się, nie widziałam jego twarzy, widziałam tylko pogodny uśmiech tamtej. Mówiła coś bardzo szybko, śmiała się odrzucając głowę do tyłu. Była śliczna. Wyglądała na starszą ode mnie, na swobodniejszą, dziewczyna z seksem, filmowy kociak. Chwyciła Marcina za rękaw płaszcza i szarpnęła go z całej siły. Kiedy ja tak zrobiłam kiedyś, Marcin przytrzymał mi rękę i powiedział niechętnie:
– Oj, nie lubię takiego tarmoszenia, Mada!
Nie lubił tarmoszenia? A tamta co robiła? Złapała teraz klapy jego płaszcza i trzęsła Marcinem jak opętana! Rozejrzał się, jakby czuł na sobie mój wzrok albo jakby się go obawiał. Nie zauważył mnie, bo cofnęłam się szybko i przeszłam na drugą stronę ulicy. Kiedy znowu spojrzałam w ich stronę, szli obok siebie. Dziewczyna mówiła bez przerwy, Marcin słuchał pochylając głowę w jej stronę. To było wstrętne, ale poszłam za nimi, poszłam aż do małej cukierni, której drzwi bezlitośnie oddzieliły mnie od Marcina.
– Mamo? – zapytałam przy obiedzie z zupełnym spokojem. – Pamiętasz, nie chciałam kiedyś wysłuchać tego, co mogłaś mi powiedzieć na temat Marcina…
– Pamiętam!
– Powiedz mi to teraz, dobrze?
– Miałam ten zamiar. Przyznam ci się szczerze, że szukałam tylko okazji.- No więc jest okazja! – dziobnęłam energicznie ziarenko zielonego groszku.
Kiedy po powrocie od babci Emilii spostrzegłam napis na oknie, mama pominęła tę sprawę grobowym milczeniem. Po prostu kazała mi umyć szybę. I od tej chwili pozostawała chłodna i zasadnicza.
– Marcin… mówiła mi jego matka… obracał się w okropnym jakimś środowisku! Pił, wieczorami wracał do domu późno, nie uczył się…
– I to wszystko? – zdziwiłam się.
– To sporo, ale nie wszystko! Były tam jakieś dziewczęta, zwłaszcza jedna… – mama odsunęła talerz z nie dojedzonym drugim daniem.
– To nie powód, żebyś nie jadła mamo! Spojrzała na mnie gwałtownie.
– Czemu jesteś taka…? – zapytała niespokojnie.
– Jestem zupełnie normalna, mamo! Chcę, żebyś zjadła obiad! Czy w tym jest coś dziwnego? Co on takiego wyprawiał z tymi dziewczynami? Mordował je i zakopywał w piwnicy?
– Mada!
– Więc co mówiła jeszcze jego matka, powiedz mi mamo!
– Powiedziała, że przez Marcina możesz tylko płakać, bo jest przyzwyczajony do innych dziewcząt niż ty! I że albo się zmienisz pod jego wpływem, albo on machnie na ciebie ręką i znajdzie sobie łatwiejszą!
– To wszystko?
– Tak. I co ty na to, Mada?
– Możesz być spokojna, mamuś! Nie zmieniłam się pod wpływem Marcina, bo zdaje się, że na tym najbardziej ci zależy!
– Dlaczego mówisz o tym tak cierpko?
– Bo jest mi cierpko, mamo! Czy ci to wystarczy? Jeżeli powiesz mi teraz: "A nie mówiłam?", pęknę jak zimna szklanka, do której ktoś nalał wrzątku!
Mama zestawiła talerze.
– Więc… zaczynamy życie od nowa?
– Można to tak nazwać.
– Od czego je zaczniemy?
– Od małej formalności, którą muszę załatwić na poczcie…
– Proszę cię bardzo. Załatw, co tam chcesz, i wracając kup puszkę marago.
– Stypa? – zapytałam twardo.
– Nie, znużenie… – odparła spokojnie.
Poszłam do swojego pokoju, który w czasie nieobecności Ali był moim królestwem. Ciągle nie mogłam płakać, byłam zbyt dotknięta, zbyt ogłuszona. Zapakowałam łańcuch w to samo pudełeczko, w którym go dostałam i zawinęłam starannie. Nie dołączyłam żadnego listu. Nie było nic, co mogłabym napisać Marcinowi. Po mojej głowie kołatało się tylko nikłe echo słów babci Emilii:… "ona się pomyliła… moja wnuczka się pomyliła…"
"Tak, pomyliłam się dwa razy, babciu Emilio!" – pomyślałam zawiązując paczkę sznurkiem. I nagle – zawahałam się. Przecież Marcin mógł spotkać jakąś starą znajomą! Mógł z nią iść na kawę! I co z tego? A ja zaraz robię taką tragedię, takie dramatyczne gesty! Wojtek powiedział przecież wyraźnie, że Marcin się gryzie, że jest mu ciężko – a ja chcę się teraz odwrócić od niego, o spotkaną przypadkiem dziewczynę? Tak! Ale jak ona go szarpnęła! Jakby był jej własnością, którą ma prawo tarmosić jak tobół z pościelą! Nie, nie! Dość tego ciągłego rozgrzeszania, niech Marcin nie mydli mi oczu! Przyzwyczajony do innych dziewcząt znajdzie sobie łatwiejszą… tak to zdaje się zostało powiedziane? Dziewczęta w życiu Marcina i pośród nich ja – składnik okrągłej sumki! Nieco inna, bo trudna, trudna – więc niewystarczająca! Dziękuję, monsieur Martin, dojechaliśmy już do ostatniego przystanku, teraz ja wysiadam, a pan? Obojętne! W końcu to obojętne, co pan ze sobą zrobi! Są jeszcze na świecie dziewczęta, które staną jak wryte przed nie istniejącą zapałką, trzeba tylko znaleźć zakręt i zawołać magiczne zdanko! A ja? Ja poczekam jeszcze na swoją miłość. Może
przyjedzie następnym pociągiem? Albo jeszcze późniejszym? A może nie przyjedzie wcale? Nie szkodzi, mam już wprawę w oczekiwaniu na pociągi, które nie przywożą nikogo. Udali nam się mężczyźni! I mamie, i mnie. Boże, daj więcej szczęścia Alce, niech chociaż ona znajdzie w życiu jakiś ekwiwalent za swoje harcerskie sprawności! Jeszcze jeden supeł na sznurku, jeszcze jeden supeł – i oto jest już gotowa przesyłka dla pana, monsieur Martin!
Usiadłam przy biurku, żeby zaadresować paczkę. Znowu ogarnęła mnie niepewność i żal. Bo przecież naprawdę nie wiedziałam, kim była ta dziewczyna! A to, co mówiła mama? Mogłam się spodziewać, że takie, a nie inne rzeczy ma mi do powiedzenia. Ale czy mama wie wszystko? Czy to jest cała prawda o Marcinie? A jak jest teraz? Czy ta dziewczyna…
Ktoś zadzwonił i usłyszałam głos Ola w przedpokoju. Po chwili zajrzał do mnie przez uchylone drzwi,
– Schodzę po marago dla twojej mamy! Wyciągaj matmę!
– Dobra!
Nieba zsyłały mi Ola. Kiedy po chwili zjawił się z dwoma filiżankami kawy, powiedziałam twardo:
– Nici z matmy, przegadamy to popołudnie, Olu!
– A co się stało?
– Nie wiem… sama nie wiem, czy w ogóle coś się stało. Przygotuj się jednak na to, że dziś będę twarda i nieustępliwa! Będziesz mi musiał odpowiedzieć na każde pytanie, które ci zadam!
– Jeżeli potrafię…
– Potrafisz! Posłuchaj…
Opowiedziałam Olowi o swoich spotkaniach. O tym w pociągu, z obcym mężczyzną. I o tym dzisiejszym. Wysłuchał z wyraźnym niepokojem. Nie musiałam pytać. Zaczął mówić sam wszystko to, co wiedział, a wiedział niemało.
Siedziałam na tapczanie na wprost Ola i byłam jak tarcza, w którą wbijał ostre strzały. Wszystkie trafiały w środek, wszystkie co do jednej!
– Reasumując… – powiedziałam w końcu nieswoim głosem – rąbnął skuter dla swojej cizi i właściwie wymigał się z tego psim swędem! Dostał kuratora i dla świętego spokoju będzie trzymał twarz jeszcze przez rok. A potem…
– Mada – powstrzymał mnie Olo – może być zupełnie inaczej… Może to go zmieni?
– Inaczej? Więc dlaczego spotyka się z tą… z tą idiotką?
– Może to wcale nie była ona?
– Jestem pewna, że ona!
– Nie możesz mieć pewności!
– Olu… dlaczego nie powiedziałeś mi tego wszystkiego wcześniej?
– Bo myślałem, że on się zmieni, naprawdę tak myślałem! Wyglądało na to, musisz przyznać? – Olo zastanowił się nad czymś przez chwilę. – Słuchaj, Hieronim ma fotografię tej dziewczyny. Tamten eks kolega Marcina, do którego dotarliśmy, miał przypadkowo jej zdjęcie. Hieronim wziął je. Poznałabyś?
– Na pewno! Gdzie mieszka Hieronim?
– Niedaleko, pięć minut stąd!
– Olu, błagam cię!
– Dobra, pójdę!
Nie wracał całe wieki. Leżałam na tapczanie i nie miałam siły żyć. I ochoty na życie nie miałam także. Przynosiło mi zawód po zawodzie, nic więcej. Nie ruszyłam się, kiedy Olo zadzwonił do drzwi. Otworzyła mu mama i przez chwilę trzymała go w korytarzu tłumacząc, dlaczego nie kupiła nasion, o które prosiła ją pani Ewa. Wreszcie Oló wszedł. Zapalił małą lampkę przy moim tapczanie i podsunął mi zdjęcie przed oczy.
Odwróciłam głowę.
– Więc ona ma na imię Mariola? – zapytałam.
– Mariola…
– Jest śliczna, prawda?
Olo usiadł obok mnie. Zrozumiał.
– Mada… Hieronim powiedział mi, że Marcin już nie jest starostą!
– Jednak zrezygnował! Chociaż prosiłam! Chociaż wiedział, jak mi na tym zależy! Może to było głupie, może dziecinne, śmieszne, ale wiedział i pomimo wszystko…
– Musiał zrezygnować, Mada! Okazuje się, że Hieronim wygarnął wszystko na godzinie wychowawczej już pod koniec stycznia!
– Dwa miesiące temu? I przez te dwa miesiące Marcin nie znalazł chwili czasu na to, żeby mi powiedzieć po prostu: musiałem zrezygnować? Owszem, kiedyś bąknął coś na ten temat, że chyba zrezygnuje, że chyba nie da rady! A wtedy było już po wszystkim! To wszystko, co robił, jest zwyczajnym, ordynarnym świństwem! Zwyczajnym, ordynarnym świństwem! Olu! Pomyśl tylko… Jest na świecie dwóch mężczyzn, którzy naprawdę coś dla mnie znaczą – ojciec i Marcin! Obydwaj robią wszystko, żebym w końcu musiała ich znienawidzić!
Olo nie odzywał się. Pozwolił mi mówić. Więc mówiłam. Najgorsze, najbardziej cierpkie słowa, jakie przychodziły mi na myśl.
– Może zrobić ci jeszcze kawy? – zapytał, kiedy umilkłam.
– Nie, Olu! Muszę wyjść.
– Dokąd?
– Na pocztę.
– To idź! Nie pójdę z tobą, Mada! Zostanę i zrobię sam te zadania z matmy. Przepiszesz tylko i cześć!
Kiedy szykowałam się do wyjścia, siedział już nad moim brulionem.
"To jest przyjaźń…" – pomyślałam i w tej chwili coś przełamało się we mnie. Już w czapce i w płaszczu usiadłam na brzegu tapczana, zaczęłam płakać, sama zakłopotana własnymi łzami, których nawet nie potrafiłam zachować na chwilę samotności. Mój niepohamowany szloch wypełnił ciszę, na próżno starałam się bezgłośnie wytrzeć nos. Kątem oka spojrzałam na Ola. Przerwał pisanie i tylko w rogu zeszytu zarysowywał długopisem kartkę po kartce. Ale nie odwrócił się ani razu. Tak. To była przyjaźń.
Hieronim zawiesił głos i cała klasa zamarła w oczekiwaniu. Wiedziałem, co powie. Wojtek zorientował się i także. Trącił mnie łokciem i syknął:
– No… Trzymaj się teraz, bracie…
– … i twierdzę – kontynuował Hieronim rozpoczęte przed chwilą zdanie – twierdzy że w związku z tym nie masz prawa zabierać głosu w dyskusji na temat chuligaństwa!
Foczyński zatrzymał się w swojej wędrówce po linii okno – drzwi. Stanął tyłem do klasy i poprawił wiszący krzywo diagram naszych ocen.
– Więcej nawet! – mówił dalej Hieronim patrząc mi w oczy. – Uważam, że postąpiłeś nieuczciwie, że nadużyłeś zaufania klasy, która powierzyła ci godność reprezentowania jej jako komórki społecznej!
– Godność reprezentowania! – roześmiał się Mirosław za moimi plecami. – Mowa trawa!
– Godność reprezentowania! – powtórzył Hieronim.
– Gdzie on nas reprezentuje? W czasie dyżurów pod toaletą?
– Zdaje mi się, że teraz ja mam głos! Będziesz się mógł wypowiedzieć za chwilę, jeżeli w dalszym ciągu masz zamiar spłycać to zagadnienie! Jesteśmy komórką społeczną, chyba nie zaprzeczysz? Jako jedenasta klasa kierujemy akcją walki z chuligaństwem na terenie naszego liceum i w ten sposób włączamy się do akcji ogólnopaństwowej! Zdaje mi się, że z tego, co powiedziałem przedtem, wynika jasno, że nasza decyzja wybrania Marcina starostą była nie przemyślana i pochopna! Żadna akcja nie może przynieść oczekiwanego rezultatu, jeżeli kierować nią będą jednostki najmniej do tego powołane! Ponieważ kolega Marcin, pomimo całej swojej przeszłości, którą w krótkim zarysie przedstawiłem, przyjął powierzone mu przez klasę stanowisko, uważam, że postąpił wobec nas nielojalnie
i zachowanie jego mogę nazwać jedynie tchórzostwem!
– To jest gra do jednej bramki! – ryknął Wojtek Ligota
– Panie profesorze! Czemu pan mu nie przerwie!?
– Ja ciebie tchórzem nie nazywam, Ligota! Przeciwnie, uważam, że jesteś najodważniejszy z nas wszystkich! Nikt by się nie zdecydował na chowanie za swoimi plecami zwykłego chuligana!
Wojtek opadł na krzesło. Spojrzał na mnie wściekłym wzrokiem.
– Mów coś! Mów coś, do cholery! Pozwolisz, żeby ci pluł w gębę?
– Skończyłeś? – zapytałem Hieronima przez zaciśnięte zęby.
– Tak.
Wstałem i przez chwilę nie mogłem powiedzieć słowa. Wreszcie z trudem rozwarłem szczęki.
– Powiadasz, Hieronim, że Ligota jest najodważniejszy z nas wszystkich? Nie wiem, ja raczej tobie oddałbym palmę pierwszeństwa. Trzeba mieć cholernie dużo odwagi, żeby precyzować zarzuty nie przemyślane dokładnie, a co gorsza, nieścisłe. Jedynym faktem, którego nie przeinaczyłeś, jest fakt, że zostałem ukarany wyrokiem: rok z zawieszeniem na dwa. Jednakże twoja interpretacja mojego wykroczenia była zupełnie dowolna. Ja tłumaczyłem się raz. Przed sądem. Nie mam zamiaru tłumaczyć się przed tobą i prostować tego, co byłeś uprzejmy skrzywić! Jeżeli cokolwiek wyjaśnię w tej chwili, zrobię to jedynie ze względu na pana profesora i klasę. Nie ukradłem żadnego skutera, wbrew temu, co twierdzi Hieronim!
– Miałeś zamiar, tylko ci się nie udało, jeżeli chodzi o ścisłość!
– Daj mu mówić, Hieronim! – zawołał ktoś spod ściany.
– Możecie mi wierzyć lub nie! Sąd mi uwierzył i to jest dla mnie najistotniejsze! Zostałem ukarany za swój nieodpowiedzialny wyczyn i tę karę sąd polecił mi traktować jako ostrzeżenie!
– Nie można karać bez końca! – wtrącił się nagle Wojtek. – Z prawnego punktu widzenia odbycie kary przekreśla prawną odpowiedzialność za wykroczenie!
– Możliwe. Ale nie przekreśla moralnej odpowiedzialności! – zgasiłem go. – Moralnie będę się tak długo czuł odpowiedzialny, jak długo sam sobie nie udowodnię, że nie jestem zdolny do popełniania dalej tego rodzaju wykroczeń!
– Masz rację! – odezwał się Foczyński.
– Panie profesorze – zwróciłem się teraz do niego- chciałbym przekonać pana, że podjąłem się proponowanych mi przez klasę zobowiązań tylko i wyłącznie celem przekonania samego siebie, że potrafię być całkowicie odpowie…
– Doświadczenia naszym kosztem! – przerwał mi Hieronim. – Już ten fakt dowodzi, że nie jesteś odpowiedzialny! W gruncie rzeczy jestem pewien, że cała klasa jest w tej chwili przeciwko tobie!
– Nie! – zawołała Marysia Czerwińska zrywając się z krzesła.
Potem usiadła i jej blada zwykle twarz różowiała i różowiała coraz bardziej. Nikt jej nie poparł. Wszyscy zaczęli rozmawiać między sobą, cicho, stłumionymi głosami wyrażali jakieś swoje opinie, których nie mogłem dosłyszeć. Hieronim uśmiechał się ironicznie. Wstał i trzasnął ręką w stolik.
– Cicho bądźcie! Chcę mówić dalej! – Przeczekał chwilę. – Gdybyś w momencie, kiedy wybór padł na i ciebie, wstał i powiedział: "Moi drodzy, rzecz wygląda tak i tak! Zrobiłem to i to! Czy w dalszym ciągu proponujecie] mi starostwo?", wtedy byłbyś w porządku. I to byłaby: uczciwa gra, Marcin!
Wojtek oparł się o poręcz krzesła i odrzucił głowę do tyłu.
– Wtedy ty pierwszy, Hieronim, wrzasnąłbyś, że nie!
– Wątpię. Myślę, że wtedy dałbym mu ten czas na rehabilitację. Natomiast teraz mówię: nie!
– Twoje "nie" w tej chwili jest bez znaczenia, Hieronim! W tej chwili to ja mówię: dziękuję… – odparłem.
– Nie uważam sprawy za rozstrzygniętą! – powiedział Foczyński. – Jeżeli o mnie chodzi, jestem gotów słuchać tej dyskusji dalej…
– Jest płaska, panie profesorze! – zawołał Mirosław. – Płaska i bezduszna! To w ogóle nie jest dyskusja! To jest wymiana zdań między Hieronimem i Marcinem! A klasa milczy! Klasa się uchyla! Jedna Czerwińska wrzasnęła "nie!" i omal nie spaliła się ze wstydu, bo nikt jej nie i poparł! Brawo, Maryśka! Jeżeli znowu mamy wybierać szeryfa, proponuję Marcina!
– Siadaj! – szarpnął mnie Wojtek.
– Ta cholera ma rację… – mruknąłem do niego- powinienem był powiedzieć…
– Ma rację, kawał chama! Powinieneś… pochrzaniliśmy to, ojciec mnie uprzedzał, że chrzanimy… nie posłuchałem!
Było już dawno po dzwonku, ale godzina wychowawcza była ostatnią tego dnia. W klasie wrzało, nikomu nie spieszyło się do domu. Foczyński z trudem panował nad sytuacją.
– Głosujemy! – zadecydował wreszcie. – Kto jest za wyborem nowego starosty?
Znowu podniosłem się z miejsca.
– Panie profesorze! To jest niepotrzebne. Bardzo proszę, żeby wysunęli inne nazwisko! Ja w żadnym wypadku…
– Boisz się tego głosowania? – zawołał Hieronim.- Koleżanki i koledzy! Profesor Foczyński prosi o podnoszenie rąk! Kto jest za wyborem nowego starosty?
Trzy czwarte rąk podniosło się do góry. Hieronim uśmiechnął się w moją stronę i bezradnie rozłożył ręce.
– Bardzo mi przykro, Marcin!
– Zamknij się! To już jest chamstwo! – zawołała Czerwińska.
Chciałem wyjść, ale Wojtek powstrzymał mnie jednym zdaniem:
– Wyjść? Teraz wyjść, żeby pomyśleli o tobie: szczur?
To nie to słowo rzuciło mnie z powrotem na krzesło, tylko reszta powiedzenia, która przypomniała mi się natychmiast! Jak szczur z tonącego okrętu… Mój okręt tonął. Widziałem to w niepewnym wzroku Foczyńskiego, poznałem po czerwonych uszach Wojtka, po bliskiej płac Marysi Czerwińskiej i nieporadnych okrzykach Mirosława. Dotrwałem do końca. Z szatni wyszliśmy ostatni.
– Idziesz do domu? – spytał Wojtek. – Pójdę z tobą kawałek…
Na boisku czekali na nas Mirosław, Rudek Wiktorczyk, Strzemiński, Marysia i jeszcze dwie dziewczyny.
– Kondukt żałobny… – mruknąłem na ich widok,
– Ach, już byś się nie wygłupiał! – cisnął się Wojtek,
– Słuchaj, Marcin… – zaczęła Marysia, kiedy zbliżyliśmy się do nich – chcieliśmy ci powiedzieć, że żadne z nas nie podziela tej opinii!
– To źle, bo on miał rację! Powinienem sprawę stawiać jasno od początku. Dziękuję wam w każdym razie…
– Może miał rację – żachnął się Mirosław – ale rzecz załatwił po świńsku! Mógł przyjść najpierw do ciebie i powiedzieć, co go gniecie! Wygrywanie racji świńskimi metodami to nie jest sposób!
Szliśmy pomału w kierunku mojego domu.
– Marcin, powiedz jak z tym było naprawdę? – poprosił Strzemiński. – Wiesz, ja nie chcę, żebyś się nam tłumaczył, ot, po prostu tak pytam! Prawdę mówiąc przez ciekawość!
Opowiedziałem dość dokładnie.
– No, tak… – mruknął Mirosław – to na pewno nie było bez znaczenia, ale ostatecznie kopnęło tobą, nie?
– Kopnęło! – przyznałem.
– Właśnie! A facet raz kopnięty, wystrzega się kopyta! Ostatecznie teraz wiadomo, że…
– Teraz wiadomo, że to się będzie za mną wlokło, Żebym nawet na łbie stanął! – przerwałem mu. – Ta historia to najlepszy dowód! Będzie się o mnie wiecznie
mówić: "Tak, to porządny facet, ale wiecie, coś tam z nim było… zaraz, zaraz, tylko co?" i tak po nitce do kłębka. Co tu dużo gadać, jaką macie pewność, że znowu z czymś nie wystrzelę? A może coś takiego we mnie tkwi?
Staliśmy przed moim domem. Przyglądali mi się uważnie, jakby chcieli zobaczyć choć ułamek tego, co we mnie tkwi. Był silny mróz, zaczynał padać drobny, gęsty śnieg.
– Może zajdziecie do mnie? – spytałem, bo stali i żadne z nich najwyraźniej nie zamierzało iść do domu. Zgodzili się natychmiast.
– Twoje oceny na półrocze, twoja praca społeczna to już jest pewna suma, jakieś dowody… – mówiła Ewa, kiedy szliśmy po schodach – jeżeli się nie odrzuca sprawy ze skuterem, nie można odrzucić tego…
– To są dowody dla mnie, ale nie dla… komórki społecznej, którą jest klasa! – sparodiowałem Hieronima.
– Społeczeństwo ma w kim wybierać i nie potrzebuje stawiać na jednostki z zamazaną kartoteką!
– Fakt… – przytaknął Strzemiński – może niepotrzebnie pchałeś się na to szeryfostwo, do wszystkiego trzeba dojść pomału! Tak, niepotrzebnie się na to zgodziłeś.
– Ja go wrobiłem… – powiedział Wojtek ponuro.
– Nie mam dwóch lat! Sam się wrobiłem! Otworzyłem drzwi. Marysia ze znajomością rzeczy spojrzała na posadzkę.
– Chłopcy, macie, tu są jakieś sukna! My zdejmiemy buty, co dziewczynki?
Matka zajrzała do pokoju.
– Och, masz gości! – ucieszyła się.
Gdyby wiedziała, dlaczego mam gości… Przeszliśmy do mojego pokoju.
– Kiedy tak myślę o tej Marioli… – zaczęta z punktu Marysia siadając na tapczanie – dochodzę do wniosku, że w końcu to od nas dużo zależy! Od nas, od dziewczyn, jak myślicie?
Strzemiński pokiwał głową z zastanowieniem.
– Tak… – przyznał – my najczęściej stajemy się tacy, jakimi chcą nas widzieć nasze kolejne babki! Babki się zmieniają, a człowiek w końcu sam nie wie, jaki jest…
Zośka siedziała na moim biurku, na którym stało duże zdjęcie z Osady. Sięgnęła po nie i przez chwilę oglądała uważnie.
– To jest ta dziewczyna, z którą chodzisz, prawda?- spytała podając zdjęcie Marysi. – Interesująca!
– Och, to jest równa babka… – przyznał Wojtek.
– Jej siostra chodzi do jednej klasy z moją. Tę Alę poznałam kiedyś, a Madę to tak tylko… z widzenia!- powiedziała Marysia. – A ty, Marcin, już wiesz, że Alka miała wczoraj wypadek?
– Nic nie wiem. Nie spotkałem dziś Mady…
– Pewno dlatego! Ala jest w szpitalu. Wyciągnęła jakąś dziewczynkę spod tramwaju, w ostatniej chwili, wiecie? Słyszysz, Marcin, co mówię? Jezu, do niego nic nie dociera… Marcin, przecież nie możesz zrobić takiej klapy! Do matury kilka miesięcy, potem zmienisz środowisko…
– Już raz zmieniłem środowisko! I co z tego? Czy mam całe życie spędzić na zmienianiu środowiska?
– A co jej się stało, że jest w szpitalu? – spytała Ewa odstawiając zdjęcie Mady na biurko.
– Podobno jest strasznie połamana i coś z twarzą… przecięty policzek czy coś… może ty tam zajdziesz, Marcin? Może im trzeba pomóc?
– Ja tam nie bywam! – przyznałem. – Ich matka nie życzy sobie – wycedziłem zjadliwie – uważa, że nie jestem odpowiednim towarzystwem. Przyjemnie, prawda? Czy teraz też poradzisz mi, Marysiu, żebym zmienił środowisko?
– Och, Marcin… tobie musi być cholernie ciężko! – uprzytomniła sobie znowu. – Ale, że Mada… – zastanowiła się – że ona jakoś nie wpłynie na matkę! Ja wiem… nie poprosi, nie przekona?
– Wydaje mi się, że jej matka wie o mnie więcej niż Mada!
– Jak to? – zdziwiła się Zośka.
– Mada o mnie nic nie wie…
– Dlaczego?
Nie odpowiedziałem od razu.
– Przypomnij sobie Hieronima, dzisiejsze głosowanie…
– No?
– Trzy czwarte było przeciwko mnie! Trzy czwarte! Nie powiesz chyba, że to jest mało?
– Więc ty się boisz…?
– Tak.
Marysia pomału przeniosła wzrok na Strzemińskiego.
Być może zastanawiała się w tej chwili, czy jest coś, czego boi się Strzemiński.
– Ja ciebie rozumiem – powiedział nie dostrzegając jej wzroku – świetnie ciebie rozumiem!
– Edek! – zawołała z wyrzutem.
– A ja rozumiem, że chciałeś się jakoś wykazać w budzie… – odezwał się milczący zwykle Rudek Wiktorczyk – w budzie, tak! Ale dziewczynie? Jakbym miał dziewczynę, to bym jej powiedział! Takie stanowisko je cholernie nieuczciwe!
Widziałem, że patrzy na mnie nieufnie. Gdyby mój głosować jeszcze raz, podniósłby teraz rękę jak tamci…
– Ojej… -jęknął Wojtek Ligota łapiąc się za głowę – dalibyście spokój tej dziewczynie! Niech on sobie ją ma, niech to rozgrywa po swojemu…
– A jak ona się dowie od kogoś innego, to co?
– Przyjdzie do mnie i zapyta, czy to prawda! Wtedy powiem, że prawda… a kiedy skończy mi się zawieszenie sam opowiem jej o wszystkim!
Wiktorczyk zmarszczył nos.
– Ciebie naprawdę ten Hieronim niczego nie nauczył. Chowaj głowę w piach, chowaj! Jak ją wyjmiesz, zobaczysz pustynię dookoła siebie! To wszystko nie są metody, stary!
– To co? Uważasz, że mam sobie na czole napisać?!
– Nie na czole, nie na czole, ale grać w otwarte karty! Iść i powiedzieć dziewczynie…
– A co on jej powie teraz? Co? Słuchaj, kochanie pewien Hieronim podstawił mi stołek, ponieważ kiedyś byłem głupi. Ale nie martw się, zmądrzeję! Tak ma to jej powiedzieć? Czy jak? – zirytował się Strzemiński.
– Edek! – zawołała Marysia.
– Co Edek? Co Edek? On jej się musi czymś wylegitymować, nie? Ona musi mieć podstawy, żeby mu wierzyć!
– Rany… idźcie już do domu! – wyjęczał znowu Wojtek. – Wszystko się robi coraz bardziej zagmatwane…
To była prawda. Właściwie musiałem zaczynać od początku, to, co zrobiłem w klasie przez pół roku, przestało mi się liczyć na plus. Po aferze z Hieronimem czułem się zdecydowanie wyobcowany, ustawiony na marginesie – zarówno przez wrogość Hieronima i większości kolegów, jak przez wyraźną serdeczność Foczyńskiego i tej niewielkiej grupy, która bardzo oficjalnie solidaryzowała się ze mną. Nikt nie traktował mnie zwyczajnie! Jeszcze nigdy Mada nie stała mi się tak potrzebna, jak w tym właśnie okresie. Ale chociaż widywaliśmy się prawie co dzień, były to spotkania tak przelotne, że zostawiały mi po sobie jedynie uczucie niedosytu. Mada zmęczona, zagoniona, mizerna i niedożywiona – sama szukała we mnie oparcia.
– Marcin… – powiedziała mi kiedyś -ja oczywiście jestem zwolenniczką usamodzielnienia kobiet, równouprawnienia, ale jak to dobrze, kiedy ma się koło siebie kawałek marynarki…
Siedzieliśmy w kinie, Mada oparła głowę o moje ramię. Lubiłem jej wytrwałość, odporność na zmęczenie, zaradność. Ale dopiero Mada szukająca we mnie oparcia poruszała cały ocean tkliwości, który w sobie miałem. Nie, to nie rozmazanie! Przeciwnie, radość, że jest się silniejszym, że można pomóc, wyręczyć, oszczędzić zmartwień i właśnie – podsunąć pod zmęczoną głowę ten kawałek
marynarki. W tej sytuacji niełatwo było mi zwierzyć Madzie z kłopotów, których przysporzył mi w szkole Hieronim. Cała ta historia była zresztą zbyt trudna do opowiedzenia, jeżeli chciało się pominąć resztę!
Zaistniał jednak fakt, który zmusił mnie do podjęcia rozmowy na ten temat i do gotowości odpowiedzenia każde pytanie, które Mada zechciała w związku z postawić. Bo Wojtek Ligota dowiedział się od Hieronima o roli, którą w zdemaskowaniu mojej sprawy odegrał Olo. Bo od dociekliwości Ola wszystko się zaczęło. Świadomość, że w każdej chwili Mada może mieć pod ręką źródło wszelkich informacji na mój temat i to informacji dowolnie przeinaczonych – odbierała mi resztkę spokoju.
Długo wybierałem odpowiedni moment. Ala wróciła już do domu, Mada odzyskiwała powoli równowagę. Teraz ja z kolei miałem ją zakłócić. Nie widziałem jednak innego wyjścia. Któregoś dnia Mada zaskoczyła minie zaproszeniem na niedzielę. Była w świetnym humorze, szczęśliwa, że wreszcie będę mógł u niej bywać, że skończą się te wszystkie krętactwa wobec matki, które tak jej obrzydły. Wybrałem tę chwilę.
– Zbyt wiele wziąłem na swój kark w budzie… będę musiał zrezygnować z tego szeryfostwa… – powiedziałem. Zaoponowała gwałtownie.
– Taka jestem dumna, że piastujesz ten urząd! – zażartowała w końcu. – Czuję się jak jakaś ministrowa albo żona premiera! – powiedziała lekko.
Od miesiąca nie była już żoną premiera. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że moje pierwsze sukcesy życiowe nie tylko cieszyły Madę, ale także imponowały jej.
Szła obok mnie z noskiem zaczerwienionym od mrozu, i krótką grzywką nad czołem, rozdmuchaną przez wiatr. Wymachiwała torbą z książkami i nuciła cichutko:
– Non sei mai stata cosi bella…
Ministrowa albo żona premiera. Zabrakło mi odwagi. Poszedłem do niej następnego dnia. Nie uprzedziła mnie, że spotkam tam Ola. Właściwie do dziś jestem przekonany, że wszystkie jego zalety – solidność, dyskrecja i cała masa innych – zaprowadzą go w końcu do piekła. Niewykluczone, że wkroczymy tam trzymając się pod rękę. Więcej nawet, być może Olo sam zdecyduje się na ogień piekielny wbrew wyrokowi Sądu Ostatecznego i to tylko dlatego, żebym ja miał życzliwą duszę przy sobie. To byłoby wzniosłe, ale niemądre. I bardzo podobne do Ola. Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, poczułem się z punktu jak zawodnik na ringu. Opanowanie nigdy nie było moją mocną stroną. Pierwszy zadałem cios, strasznie mi się chciało zniszczyć Ola, stłamsić, zobaczyć leżącego na deskach. Znokautował mnie błyskawicznie swoim taktem. Wyraźnie dał mi do zrozumienia, że nie ma zamiaru puszczać pary z ust. To, że nasze spotkanie nie skończyło się żadnym bardziej drastycznym wyskokiem z mojej strony – było wyłączną zasługą Ola, bo ja gotowałem się jak rosół w garnku! Po prostu Olo przykręcił pode mną gaz. "Szczęście nie jest kolorem atramentu" – napisał ktoś. Może Maurois. Może Zweig. Nie pamiętam. Szczęście nie jest kolorem atramentu i trudno mi opisać pewien wieczór spędzony u Mady na dzień przed jej wyjazdem do babci. Mada była wtedy sama, bo matka i Ala wyjechały wcześniej do Wisły. Nie zaprosiła mnie do siebie i wiedziałem, że nie zaprosi.
– Naprawdę nie mogę zjeść z tobą kolacji? – zapytałem, kiedy robiła zakupy w Samie.
Zaczęła gwałtownie układać w koszyku nieliczne sprawunki. "Głuptasie… – myślałem – przecież chcesz!” Wreszcie uniosła głowę i spojrzała na mnie z zakłopotaniem, niepewnością i tęsknotą. Tęsknota była też w tym wzroku, była na pewno. Można tęsknić za kimś będąc] o dwa kroki. Sam najbardziej tęskniłem za Madą w chwilach, kiedy była przy mnie. Był to na pewno inny rodzaj l tęsknoty niż ta dręcząca przy większych odległościach, ale nie sposób nazwać inaczej tego dziwnego uczucia, tej szczególnej pustki, którą trzyma się wtedy w ramionach.
Był to wieczór bardzo prosty, bardzo zwyczajny. Prawdziwych niedziel człowiek ma tylko kilka w życiu! Już dawno zauważyłem, że moje wypadają w piątki. Wyszedłem od Mady dość późno i wiedziałem, że matka na pewno czeka na mnie.
Po kilku rozmowach z Foczyńskim, które odbyły się w ciągu minionego półrocza, po spotkaniu z kapitanem Ligotą i przeprowadzeniu własnych, czujnych obserwacji, mama uwierzyła wreszcie, że ziemia pod naszymi nogami przestała drżeć. Zmieniła radykalnie swój stosunek do mnie, a kiedy po historii z magnetofonem opowiedziałem jej o swoich spotkaniach z Madą, przyjęła to w końcu z wyraźnym zadowoleniem. Ten nowy wstrząs, którym było dla mnie wystąpienie Hieronima, ku mojemu zdumieniu matka potraktowała lekceważąco. Nie mogła zrozumieć depresji, która mnie w tym czasie ogarnęła. Rzecz wydawała jej się bez znaczenia uważała, że z przykrego incydentu robię wielkie halo. Z przykrego incydentu – tak to określała.
– Niepotrzebnie zrażasz się pierwszym niepowodzeniem! – usiłowała mi tłumaczyć. – To wszystko przecież nie wynikało z twojej złej woli!
– Ależ mamo! Przecież właśnie się okazuje, że moja dobra wola niewiele znaczy!
– Ale jest najważniejsza! W dzisiejszych czasach wszyscy mają równe szanse, Marcin! Trzeba tylko dobrej woli! Bardzo dziwnie brzmiało to w jej ustach. Moja śliczna, wytworna mama, która nigdy nie wstawała przed dziewiątą i każdy powszedni dzień rozpoczynała wizytą u kosmetyczki, która tak wspaniale prezentowała się na oficjalnych przyjęciach, związanych z charakterem pracy mego ojca, mama, której obce były kłopoty finansowe, która nigdy po nic nie stała w kolejce! Czy kiedykolwiek zastanawiała się nad szansami równymi dla wszystkich? Nigdy! Dopiero teraz, kiedy ja swoje szansę stawiałem pod znakiem zapytania, odnalazła to zdanie – nieraz słyszane, nieraz czytane – i podała mi je jak cenną publikację wyszukaną specjalnie dla mnie! Nie mogła zrozumieć, jak to się dzieje, że moja, dobra wola znaczyła tak mało dla innych ludzi. Tego nowego człowieka, którego ze zdumieniem i oporami musiała we mnie odkryć i uznać, przypisywała wpływom Mady. Być może miała w pewnym stopniu rację, ale odrobinkę śmieszył mnie jej euforyczny stosunek do tej sprawy. Kiedy tamtego wieczoru wróciłem od Mady tak późno, dostrzegłem jednak w jej spojrzeniu i wyczekującej postawie źle ukrywany niepokój.
– Byłem u Mady, mamo, zasiedziałem się… -wyjaśniłem jeszcze w przedpokoju – zaraz ci wszystko opowiem!
Natychmiast przejęła się zdenerwowaniem Mady, która wreszcie miała spotkać się z ojcem, wysłuchała komentarzy na temat babci Emilii, którą świetnie znałem z opowiadań i która wydawała mi się żywym wcieleniem starej Adeliny Whiteoak.
– Żałuję, że nie pomyślałem o tym wcześniej, bo mógłbym kupić Madzie coś na szyję do tej sukienki! W Cepelii można dostać zupełnie ładne rzeczy za małe pieniądze… Mamo, ale przecież ja nie dlatego mówiłem! – zastrzegłem się widząc, że wyjmuje z szafy pudełko swoimi dodatkami do sukien.
– Nie powiesz mi chyba, że ci to sprawi przykrość popatrz, Marcin… czy to byłoby dobre? Odpowiednie chyba, jak myślisz?
Kiedy w chwilę później pakowałem łańcuch, powiedziała z zastanowieniem:
– Wiesz, zawsze chciałam mieć także i córkę… może dlatego… tak, na pewno dlatego mam do Mady osobisty stosunek! Boję się tylko… – urwała.
– Czego ty się znowu boisz, mamo? Ty nic tylko boisz i boisz! – powiedziałem siląc się na spokój, przecież sam bałem się bez przerwy.
– Pewnego dnia będziecie mieli siebie dosyć, rozstaniecie się grzecznie i bez krzyku, a ja? No cóż… poznasz inną dziewczynę, potem jeszcze inną… w ten sposób mogę zostać zupełnie bez biżuterii! – roześmiała się. – Marcin, ja bym wolała, wiesz… ja bym wolała mieć jedynaczkę!
– Nic nie wiadomo – zemściłem się – być może założę sobie harem…
– Och, ty chyba masz gorączkę! – obruszyła się. Nie miałem gorączki. Dostałem jej dopiero w drugi dzień świąt. Wojtek Ligota tkwił przy moim łożu i jak siostra miłosierdzia dowodził godzinami, że życie jest przede mną. To fakt, że tkwiłem po uszy w swoich obsesjach i że łamanie w kościach, gorączka i rwący kaszel skutecznie je pogłębiały. A jednak im gorliwiej Wojtek usiłował przekonać mnie, że nie jestem młodocianym bankrutem, tym dokładniej wyobrażałem sobie, jak źle nastawiona jest do mnie klasa. Hieronim dbał o to, aby sprawa nie przycichła. Trzymał kij w mrowisku i poruszał nim, coraz dorzucając do mojego życiorysu znakomite szczegóły.
– Ten facet zrobił z ciebie gangstera! – wściekał się Wojtek.
– Gangstera? On zrobił ze mnie wampira z Bostonu zapijającego pornograficzną coca-colę!
Byłem zły, bo czekałem na telefon od Mady. Milczał jak zaklęty, jeśli nie liczyć tych wszystkich pomyłek, które wiecznie podrywały mnie z łóżka. Tego dnia, kiedy wreszcie mogłem już wyjść z domu, nie spotkałem Mady w drodze do szkoły. Postanowiłem zajść do niej po południu. Nie zrobiłem tego, bo wytrąciło mnie z równowagi nieoczekiwane spotkanie z Mariolą.
– Marcin! – zawołała przytrzymując mnie gwałtownie za ramię. – Co ty tu robisz? Ach… no, tak…- przypomniała sobie spojrzawszy na moją tarczę – słusznie… – przepraszam!
– Proszę cię bardzo… – odparłem zimno – bądź uprzejma nie tarmosić mnie, dobrze?
Natychmiast zaczęła szarpać mnie jeszcze silniej.
– Co u ciebie słychać? Jak ci się żyje? – pytała napastliwie.
– Dziękuję, nieźle.
– Ciągle obrażony…?
– Spieszy mi się, wybacz!
– Odprowadzę cię kawałek, pogadamy!
No, jeszcze tylko brakowało, żeby ktoś mnie zobaczył w tej chwili z tym rudym bóstwem uczepionym jak rzep do mojej kurtki.
– Wybacz, Mariola, ale ja naprawdę nie mam o czym, rozmawiać…
– Och! Jesteś nieuprzejmy, Marcin… – w jej oczach błysnęła zaciekłość -jeżeli ruszysz się z miejsca, będę i tak przy tobie szła! – zawołała zaczepnie.
Wiedziałem, że to zrobi. "Jak ją spławić? – myślałem nerwowo – gdzie ją upchnąć, chociaż na tę chwilę, w której wszyscy zaczną wychodzić…" Urwaliśmy się z Wojtkiem odrobinę przed dzwonkiem i wiedziałem, że lada chwila na boisko wyjdzie reszta. Odwróciłem się i szybko zacząłem iść w inną stronę niż zwykle. Niedaleko był mały bar kawowy, tylko tam mogłem przetrzymać tę wiedźmę.
– Czekaj, Mariola, zajdziemy na kawę – powiedziałem ugodowo – pogadamy moment, jeżeli ci na tym zależy?
– A tobie nie zależy?
– Mnie nie zależy, przyznam ci się…
– Och! I znowu nieuprzejmy!
– Czekaj… moment… chwileczkę!- przyspieszałem kroku.- Wejdziemy do tego baru i wtedy porozmawiamy!
Wtłoczyliśmy się do zapchanego lokalu i z uczuciem ogromnej ulgi zamknąłem za sobą drzwi.
Po południu nie poszedłem do Mady. Bolała mnie głowa i czułem się gorzej niż w czasie grypy.
– Ty chyba za wcześnie wstałeś! – martwiła się matka.
Tak, gdybym wstał dzień później, wszystko mogłoby się ułożyć inaczej. Następnego rana nie spotkałem Mady, chociaż do ostatniej chwili czekałem na skrzyżowaniu. Musiała iść do szkoły przede mną. Wróciłem do domu z twardym postanowieniem, że przed wieczorem wybiorę się na Kwiatową. Ale na biurku w moim pokoju czekała na mnie paczka. Natychmiast poznałem pismo Mady i niecierpliwym ruchem rozerwałem sznurek, rozdarłem papier. Listu nie było.
Potem leżałem na tapczanie z uczuciem kompletnej pustki w głowie, niezdolny do jakiegokolwiek myślenia. Stało się. Mada wiedziała już o wszystkim i podniosła rękę tak jak Hieronim i inni.
– Gosposia kilka razy prosiła cię na obiad, Marcin! – powiedziała matka stając w drzwiach. – Co ci jest! Znowu gorzej się czujesz? Zmierz gorączkę, czekaj dam ci termometr!
Słyszałem jej kroki zbliżające się do biurka, na którym zostawiłem wszystko. Słyszałem jej milczenie. Po chwili położyła mi na czole chłodną dłoń.
– Marcin, to co! Nie będziesz jadł?
Usiadła obok mnie.- Mamo! Ja już nie mogę! Nie mam siły… mamo, pomóż mi jakoś… tego nie sposób… nie sposób wytrzymać! Zrób coś! No, zrób coś, mamo! Ja nie mogę, nie mogę…Tego wieczoru matka wezwała kapitana Ligotę. Później zadzwonili po Wojtka, później zostawili mnie samego, później wrócili, później to ja już nie wiem, co się działo. Usnąłem. Koło dziesiątej usłyszałem głos Wojtka w sąsiednim pokoju. Zawołałem go.
– Słuchaj, ja wiem, że to już jest nadużywanie twojej…ale ona nie będzie chciała ze mną w ogóle gadać, na tyle ją znam! Ty, Wojtek, idź do niej… powiedz… postaraj się coś wytłumaczyć, ja wiem…? Powiedz po ludzku, jak było… pójdziesz?
– Nic z tego, Marcin! Ja już tam byłem…
– Rozmawiała z tobą? Co mówiła? Kto jej powiedział? Hieronim? Olo? Kto?
– Widziała ciebie z Mariolą, rozzłościło ją to, bo zaraz po babsku wydumała coś głupiego! Olo powiedział jej resztę…
– Co ci mówiła? Wal, ale prawdę!
– Że nie ma zamiaru rozpoczynać życia od wybaczania… że ją oszukałeś… że ona nic innego nie robi, tylko wybacza i wybacza! Alce wszystko wybacza, bo tamta jest biedna, ojciec napisał do niej, żeby mu wybaczyła, bo nie miał czasu przyjechać gdzieś tam, matce ma wybaczać złe humory, ponieważ jest zmęczona, jakiejś ciotce ma wybaczać złośliwości, bo jest stara, tobie ma wybaczać, bo jesteś młody…
Matka weszła do pokoju.
– Chłopcy, proszę na herbatę! Marcin, pan kapitan zostaje na kolacji! Wstań i chodźcie do stołu…
Usiadłem na tapczanie.
– Mnie się zdaje, Marcin, żeś ty powinien trochę przeczekać… – poradził Wojtek – niech ona ma czas pomyśleć, może zrozumie…
– Ach, co tu dużo gadać, Wojtek… stoję na straconej pozycji! Chwilami wydaje mi się, że jedyny świat, który zechce mnie uznać, to ten, który mnie na tej pozycji ustawił!
– Marcin! Co ty mówisz! – zawołała matka rozpaczliwie. – Jak możesz?
Następnego dnia zatrzymała mnie w domu pod pretekstem, że w nocy miałem gorączkę. To był pretekst, ale nic usiłowałem oponować. Leżałem do obiadu, dłużej nie mogłem.
– Wyjdę na chwilę… – powiedziała matka wstając od stołu – co będziesz robił?
– Nie wiem… poczytam… pouczę się… ostatecznie nie mogę zabrnąć drugi raz! Chociaż… na cholerę mi to potrzebne? Głową muru nie przebiję…
– Przebijesz. Masz mocną głowę! – powiedziała z przekonaniem.
Ja nie byłem taki pewien. Zostałem sam i po raz setny od wczorajszego dnia usiłowałem znaleźć dla siebie jakieś wyjście. Przychodziły mi do głowy najgłupsze myśli. Chciałem pójść do Marioli… dzwonić do Romana… i nagle… tak! Otworzyłem biurko matki. Z pudełka, w którym zawsze trzymała pieniądze, wyjąłem trzysta złotych.
Weszłam do pokoju numer 315. Za biurkiem siedział niemłody już mężczyzna w cywilnym ubraniu. "Dlaczego on jest po cywilnemu? – myślałam. – Czy to dobrze, czy źle, że on jest po cywilnemu…"
Serce waliło mi jak oszalałe, w gardle miałam sucho. Mężczyzna zza biurka patrzył na mnie przenikliwie.
– Dzień dobry… – odpowiedział na moje powitanie.
– Pani dziś rano otrzymała wezwanie, prawda? Proszę bardzo, może pani usiądzie…
Usiadłam sztywno na krześle. Wyjął z szuflady jakieś papiery, przejrzał je pobieżnie.
– Może pani zechce podać mi swoje dane osobiste…
Powiedziałam. W zdenerwowaniu podałam mu bieżący rok jako rok swojego urodzenia.
– Pani jest bardzo przestraszona… niepotrzebnie! Chodzi mi tylko o kilka informacji…
Nie mogłam się opanować i czułam sama, jak dygocą mi usta.
– Proszę się uspokoić, doprawdy… w ten sposób nie będzie pani mogła zebrać myśli. Bardzo zależy mi na tym żeby odpowiadała mi pani rzeczowo i spokojnie.
– Chwileczkę, dobrze? – poprosiłam.
Kilka razy odetchnęłam głęboko.- Jeszcze sekundę… ja się zaraz pozbieram…- Proszę bardzo… może ja zacznę mówić, a pytania i odpowiedzi zostawimy na później? Przez ten czas pani się będzie zbierać! – uśmiechnął się. – Otóż, sprawa wygląda następująco… – urwał i znowu popatrzył na mnie badawczo. – Pani się mnie boi, tak? Obawia się pani, że ją tu zatrzymamy, założymy kajdanki, wytoczymy sprawę? A ja już mówiłem, że chodzi mi tylko o parę szczegółów. Zresztą… może pani poczuje się lepiej, jeżeli i ja podam swoje personalia. Nazywam się Ligota, pani zna mojego syna, prawda? Ja z kolei znam Marcina. Jestem jego kuratorem i zostałem nim na własną prośbę… Czy to wszystko chociaż w pewnym stopniu uspokaja panią?
– W pewnym stopniu… – przyznałam siląc się na uśmiech.
– Nie mam najmniejszego obowiązku mówić pani o tych rzeczach, ale za wszelką cenę chcę, aby doszła pani do jakiej takiej równowagi!
– Dziękuję panu…
– Czy pani wie o tym, że wczoraj po południu Marcin wyszedł z domu i do tej pory nie powrócił?
Po tych wszystkich informacjach, których mi udzielił cichym, spokojnym tonem, to pytanie rzucił nieoczekiwanie ostro.
W pierwszej chwili jego sens nie dotarł do mnie.
– Słucham?
Powtórzył. Zrozumiałam.- Nic nie wiem… – odparłam drętwo.- Wczoraj po południu wyszedł z domu nie zostawiając żadnej wiadomości. W tej chwili szukamy go i każda informacja, która mogłaby nam w tym pomóc, jest dla nas niezwykle istotna. Czy pani ma coś do powiedzenia?
– Nie.
– Nie? Więc pytam dalej. Kiedy widziała pani Marcina po raz ostatni?
– To było przed świętami… odprowadził mnie na dworzec, kiedy wyjeżdżałam do swojej babki.
– Czy mam to traktować jako pani przemyślaną odpowiedź?
– Oczywiście!
– Czy jest coś, co pani chce ukryć, że rozpoczyna pani rozmowę ze mną od kłamstwa? Każde kłamstwo nie tylko pogarsza sprawę Marcina, ale również i panią stawia w kręgu pewnych podejrzeń…
– Nie rozumiem pana… widziałam go ostatni raz na dworcu!
– Widziała go pani po raz ostatni na boisku szkolnym- sprostował.
– Tak, słusznie! – przyznałam. – Ja źle rozumiałam to pytanie! Ostatni raz rozmawiałam z nim na dworcu, a ostatni raz widziałam go na boisku!
– Teraz pani widzi, dlaczego zależy mi na rzeczowych odpowiedziach. Każda nie przemyślana może jedynie wprowadzić mnie w błąd. Czy pani ma jakieś osobiste przypuszczenia, czy pani domyśla się, gdzie obecnie przebywać może Marcin?
– Nie. Nie mam pojęcia…
– Proszę przedstawić mi w ogólnym zarysie przebieg waszej znajomości!
Przedstawiłam. Słuchał wszystkiego nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Tak… więc pani dowiedziała się prawdy od swojego przyjaciela i wtedy… co pani wtedy zrobiła?
Powiedziałam, co zrobiłam.- Czy pani żałuje tego? Czy chciałaby pani cofnąć swoje posunięcie?- Nie.- Rozumiem…- Proszę pana! Jest wielu innych chłopców, którzy nigdy nic złego nie zrobili – wyjaśniłam samorzutnie- nie potrzebują niczego ukrywać przed swoimi dziewczętami… ja mówię o tym, ponieważ… Wojtek, na przykład… on uważa, że postąpiłam bardzo źle…
– Stanowisko Wojtka w tej sprawie nie jest teraz istotne, jego stanowisko ja zresztą znam! Interesuje mnie podejście pani… czy zwrot łańcuszka mógł wywrzeć jakieś wrażenie na Marcinie? Jak pani sądzi? Jeżeli tak, to dlaczego?
– Mógł wywrzeć, owszem… Dlaczego? Bo myślę, że Marcin mnie kochał… chociaż… nie wiem! Być może wcale nie kochał… spotykał się przecież z tą Mariolą, okłamywał mnie…
– Okłamywał panią? Kiedy pani to stwierdziła? Jakiego rodzaju to były kłamstwa? Proszę dać przykład…
– No, proszę sobie przypomnieć!
– Ja się znowu źle wyraziłam… on mi nie mówił wszystkiego!- Aha… czy pani dopiero w tej chwili uprzytomniła sobie, że to jest pewna różnica?
– Być może…
– Ale nie żałuje pani odesłania łańcuszka?
– Nie żałuję.
– Uważa pani, że Marcin był złym człowiekiem? Że jest złym człowiekiem, tak?
Nie odpowiedziałam na to pytanie.
– Proszę mi powiedzieć, czy ma pani jakieś podejrzenie, czy przypuszcza pani, że Marcin mógł wplątać się w jakąś aferę, obcować z podejrzanymi ludźmi… czy jest coś, co według pani mogłoby go obciążyć w tej chwili? Co mogłoby stać się przyczyną jego odejścia z domu? Proszę sobie dokładnie przypomnieć…
– Nie wiem… nie przypominam sobie!
– Czy Marcin woził panią kiedyś na skuterze, motocyklu?
– Nigdy.
– Czy wspominał pani kiedyś o tym że chciałby mieć skuter?
– Chyba nie…
– W dniu, kiedy Marcin wyszedł z domu, skradziono skuter stojący przed sąsiednią bramą. Czy Marcin z całą pewnością nie zwierzał się pani z chęci posiadania motoru? Czy planując jakieś przyszłe wycieczki, spacery braliście pod uwagę możliwości wycieczek motocyklowych?
– Nie.
– Jeżeli założymy, że Marcin ukradł wspomniany skuter, to nasuną się pani jakieś powody, którymi mógł się kierować?
– Nic mi się nie nasuwa.
– Pani jest w tej chwili zupełnie spokojna, dlaczego? Czy pani nie zdziwił fakt, że skuter został skradziony i że być może łączy się to z Marcinem?
– Nie… nie dziwi mnie…
– Dlaczego? Jakie są przyczyny, dla których uważa pani ten fakt za prawdopodobny?
– Przecież już raz taka sprawa miała miejsce! Pan mnie dwa razy pytał, czy nie żałuję, że odesłałam łańcuch… dlaczego miałabym żałować? Sam pan widzi, jak jest… prawda? Jeden skuter, drugi skuter…
– Ja nie powiedziałem, że drugi skuter został skradziony przez niego! Powiedziałem, że być może te fakty się łączą! No, tak…
Oparł się o biurko i patrzył na mnie bez słowa.
– Czy pani zna matkę Marcina?
– Tak.
– Jest załamana… – powiedział odrzucając oficjalny ton – zupełnie załamana!
Rozmawiał ze mną jeszcze kilka minut, wreszcie pozwolił mi odejść.
W pierwszej chwili poszłam w stronę szkoły. Wezwanie przyniesiono rano, mamy nie było w domu, Alka spała. Nie miałam odwagi zadzwonić do biura, żeby powiedzieć mamie, dokąd idę. Wyszłam tak jak zwykle, z książkami, z drugim śniadaniem, które automatycznie wrzuciłam do torby. Teraz dochodziła dziesiąta. Za wcześnie było na powrót do domu bez tłumaczenia Alce, dlaczego do szkoły nie mogłam pójść. Błąkałam się po mieście.
"Jestem załamana…" – myślałam stojąc przed wystawą jakiejś księgarni.
Przypomniały mi się słowa kapitana. Matka Marcina była także załamana. I to bardziej niż ja, bo ona nie mogła przestać go kochać… "Nasze matki są skazane na nas, niezależnie od wszystkiego! Na dobre, na złe, na czarne, na białe, na zawsze!" – myślałam.
Czy przestałam kochać Marcina? Tę miłość uświadomiła mi kiedyś tęsknota za nim. A teraz? Czy tęsknię za Marcinem? Tak, tęsknię za Marcinem, jakiego znam, a przecież nigdy nie znałam go naprawdę! Nie wiedziałam, że jak ślepiec potrafi ładować się w błoto! Jak ślepiec… Piotr nie wchodził w kałuże, kiedy była przy nim Miśka. Łapała go za rękaw i mówiła tym swoim oburkliwym tonem, pod którym ukrywała nieustającą czujność.
– Piotr! Uważaj! Tu woda po uszy! Na prawo… na prawo!
Hm… co innego kalectwo psychiczne! Zatrzymać? Pomóc? Stanęłam przed wystawą antykwariatu i przypomniała mi się babcia Emilia. Dlaczego nie mieszka tutaj. Mogłabym pójść do niej teraz, opowiedzieć wszystko, poradzić się! Ale ja jestem sama… tylko Wojtek Ligota na moje rozterki ma gotową odpowiedź!
– Nie mogę ciągle tylko wybaczać i wybaczać! – powiedziałam, kiedy przyleciał do mnie tamtego wieczoru.- Po co, dlaczego?
– Bo człowieka trzeba ratować, póki starcza sił! – krzyknął patrząc na mnie z taką nienawiścią, z jaką jeszcze nigdy nikt na mnie nie patrzył.
– Czy zamierzasz zostać księdzem? – spytałam jadowicie.
– Nie! Komunistą! – zatkał mnie.
– Póki starcza sił. Tak powiedziałeś. W takim razie przyjmij do wiadomości, że ja już ich nie mam!
Jakie to wszystko jest do siebie podobne! W założeniu oczywiście. I tu chodzi o człowieka, i tam chodzi o człowieka. W jednym wypadku rzecz się opiera o pomoc boską, a w drugim o ludzką… zawsze o pomoc… zawsze o pomoc! Człowiek nie może być sam. Zwłaszcza człowiek ułomny. Taki jak Piotr, taki jak… Gdybym nie zostawiła kiedyś pierścionka w Bistro, nie miałabym łańcucha, gdybym nic nie odsyłała Marcinowi, wszystko mogłoby się ułożyć inaczej, mniej drastycznie… Marcin nie odszedłby z domu nie ukradł drugiego skutera… takie myślenie nie zmieni niczego, jest bzdurą…
Mosiężna tabliczka z nazwiskiem. Dzwonek. Wiedziałam, że dojdę tu w końcu. Wiedziałam świetnie i tylko udawałam przed sobą, że idę bez celu. Jeżeli nie powinnam odsyłać łańcucha, jeżeli zrobiłam źle, to ona musi o tym myśleć. Obciąża mnie. Kiedy zadzwonię, otworzy mi drzwi i zobaczę w jej oczach nienawiść, tę samą, którą widziałam w oczach Wojtka. Nie! za nic!
Drzwi uchyliły się lekko i ona spojrzała.
– Ach… to ty! – była zaskoczona i przyglądała mi się niepewnie. – Usłyszałam kroki na schodach i myślałam… proszę cię… wejdź!
Weszłam.
– Byłam u kapitana Ligoty. Dostałam wezwanie dziś rano… wiem już o wszystkim i chciałam się zapytać, czy ma pani jakieś nowe wiadomości…
– Rozumiem… tak, mam wiadomości! – ożywiła się. – Milicja znalazła skuter! To nie Marcin…
– A kto? – spytałam bezmyślnie.
– Nie wiem kto. Ktoś inny, nie Marcin!
Nie Marcin! Nie Marcin! Wreszcie dotarło do mnie.
– Rozbierz się, Mada, zdejmij płaszcz!
– Mogę tu zostać chwilę?
– Oczywiście, że tak! – odparła tym swoim uprzejmym tonem. – No, oczywiście, że tak! – powtórzyła.
Nagle zakryła twarz rękoma i stała teraz na wprost mnie nieruchoma i milcząca. Nie wiedziałam, co mam robić. Podeszłam do niej i ostrożnie dotknęłam jej dłoni.
– Proszę pani… – powiedziałam – niech pani nie płacze!
Po chwili wyjęła z kieszeni chustkę i padała mi ją. Teraz ona z kolei mówiła stłumionym głosem:
– No, już, już… nie trzeba tak… no, już, kochanie, przestań…
Nigdy nie umiałam sobie wyobrazić, jaki jest dom Marcina, a zawsze chciałam wiedzieć. Teraz, kiedy wszystko było przegrane, kiedy nie było nawet Marcina, znalazłam się tu zupełnie obca, gość, który przyszedł nie w porę. Być może matka Marcina spostrzegła mój wzrok błądzący po sprzętach sięgający w głąb, poza wpół otwarte drzwi. Siedziałam tu już dość długo i właściwie powinnam wyjść, ale potwornie bałam się zostać sama. Bałam się moich myśli, rozważań, wolałam odłożyć je na później.
– Może chcesz obejrzeć nasze mieszkanie? – spytała domyślnie.
– Tak! – przyznałam.
Podniosła się z krzesła.- Chodź…Mieszkanie było duże, piękne. Zbyt duże i zbyt piękne. Jedynie w pokoju Marcina poczułam się nieco swobodniej, bo tu nie było tej przestrzeni zamieszkanej tylko przez powietrze. Na biurku stała moja fotografia, obok niej na starannie złożonym papierze leżało małe pudełko. Wystarczyło sięgnąć ręką i mogłam mieć je z powrotem.
– A tu jest gabinet mojego męża… – powiedziała matka Marcina wprowadzając mnie do następnego pokoju.
Puszysty dywan, fotele, niski stół, biurko, monumentalna biblioteka. O, tak! To był zupełnie inny świat mój. To był zapewne świat, o którym marzyłam jeszcze tak niedawno, ten, w którym mężczyźni mieszają koktajle! mój był chyba prostszy. Nie lepszy, nie gorszy – prostszy.
Uchyliłam okno, przez które dotarł z ulicy hałaśliwy, nierówny szum południowego szczytu.
– Bardzo tu duszno… – powiedziała matka Marcina. Wskazała mi ręką fotel. – Usiądź na chwilę, chciałam o coś zapytać…
– Słucham?
– Marcin nie powiedział ci nic, prawda?
– Nie! Widocznie uważał, że nie powinnam wiedzieć. Nie chciał mówić, a ja nie pytałam!
– Nie chciał… – powtórzyła i zastanawiała się nad czymś przez chwilę. – Chciał, wiesz? On chciał, tylko nie wiedział, jak to przyjmiesz! Bał się po prostu. Ja także bałam. Powiedz sama, czy nie mieliśmy racji?
– Chyba nie! Gdybym wiedziała od początku, gdyby Marcin powiedział mi o wszystkim sam, myślę, że potrafiłabym… chyba na pewno… nie wiem zresztą… ale czas działałby tu na korzyść Marcina! Nabierałabym do niego zaufania, a tak mogłam je tylko tracić!
– Wiesz co? – podniosła się z fotela – zadzwonię do Ligoty! Może ma jakieś wiadomości, a do nas często nie można się dodzwonić, aparat jest chyba zepsuty czy coś… Myślę, że Marcin nie będzie na mnie zły, jeżeli… – podeszła do stolika z magnetofonem – jeżeli posłuchasz tej taśmy!
Wyszła. Tarcze magnetofonu kręciły się miarowo, Paul Anka śpiewał. Przez ulicę przejeżdżał tramwaj, dzwonił natarczywie. Anka skończył i nagle usłyszałam zmieniony trochę głos Marcina.
"Słuchaj, Mada… wiesz, ja już niejednokrotnie chciałem ci powiedzieć pewne rzeczy dotyczące tego okresu… tego czasu, kiedyśmy się jeszcze nie znali. Ona też zawsze chciała pomarańczówkę! Słuchaj… ta Mariola… ona była ze mną…… odsunęła zasłonę i wyjrzała na ulicę. Spojrzałem i ja. Przed Lajkonikiem stał skuter. Mariola strzeliła okiem w moją stronę. Zrozumiałem……zrobili ze mnie złodzieja skuterów i nie miałem nic, co mogłoby stanowić jakąś obronę. Nie ja mówiłem, mówiły fakty. Fakty znaczą zawsze więcej niż słowa… twarz mojej matki, kiedy otworzyła nam drzwi? Wiele wiedziała o mnie, bo nie żałowałem jej prawdy, kiedy wracałem do domu po północy!"
Po coś to zrobił? Po coś ty to nagrał? Dla kogo? Marcin! Ja słucham, słucham i nic nie mogę zrozumieć. Więc znowu ta dziewczyna? Ona nie może tego usłyszeć!” – Gdzie jesteś, Marcin? – myślałam chaotycznie. – Niech on wróci, zaraz, natychmiast! Gdzie mam go szukać? Dokąd iść? Kiedy weszłam do stołowego, matka Marcina siedziała nieruchomo, wpatrzona w telefon. Odwróciła się słysząc moje kroki. Podeszłam do niej.
– Czy uważasz, że zrobiłam źle? Że nie powinnam puścić tej taśmy?
– Zrobiła pani dobrze, pani zawsze była dla mnie bardzo dobra, tylko że ja nie rozumiałam tego!
– Nie mogłaś rozumieć!
– Nie mogłam!
Przyglądała mi się przez chwilę w zupełnym milczeniu, ale stopniowo jej wzrok stawał się coraz mniej uważny, zatracał zwykłą bystrość, matowiał.
– Mój synek… – powiedziała nagle z ogromną słabością – gdzie on teraz jest? Gdzie on może być?
Jej oczy znowu zalśniły, ale inaczej niż zwykle. Zwilgotniały. Opuściła szybko powieki.
– Nie masz pojęcia, jak on się starał! – mówiła cicho. – Jak on bardzo, bardzo chciał naprawić to wszystko. Początkowo odnosiłam się do tych prób sceptycznie, ale w końcu przekonał mnie! Wszystkich nas przekonał, Ligo tę również…
– I mnie mógł przekonać, proszę pani! Gdybym wiedziała dawniej… nigdy bym przecież… nigdy bym…- Spotkał tę dziewczynę przypadkowo! Nie mógł się od niej odczepić! – przerwała mi gwałtownie.- Wiem! Wojtek mi to tłumaczył! Ale ja nie byłam w stanie uwierzyć! Marcin kręcił od samego początku, ciągle coś taił, a jednocześnie chciał, żebym mu ślepo ufała! Jak długo można ślepo ufać? Jak długo można, proszę pani?
– W ogóle nie można ślepo ufać! – przyznała. – Masz rację i chyba w tej twojej racji tkwi nasz błąd! A także i moja wina! Bo w końcu i mnie udzielił się ten paniczny lęk Marcina, że nie zechcesz rozgraniczyć przeszłości i teraźniejszości! A tu, widzisz, jest nasza racja, bo rzeczywiście nie powinno się rozgraniczać takich rzeczy zbyt pochopnie! Ty także zrozum to stanowisko…
Zamilkłyśmy, bo sprawa była do dyskusji, a żadna z nas nie miała na to siły. Zresztą w tej chwili nie była ważna ani przeszłość, ani teraźniejszość! Liczył się jedynie czas przyszły, ten, który miał rozstrzygnąć jakoś nasze sprawy. Ale do takich rozstrzygnięć potrzebny był Marcin! A Marcina nie było.
"Jak bym się zachowała, gdyby nagle wszedł do pokoju?" – myślałam. Poprzedni żal do niego, rozgoryczenie – wszystko to pierzchło nagle, pozostawał mi jedynie smutek i uczucie, że nie sprostałam zadaniu, które postawiło przede mną życie! Powinnam była zmusić Marcina do mówienia o sobie, człowieka, którego się kocha, trzeba znać na wylot. Inaczej: zanim się kogoś pokocha, trzeba go poznać na wylot! A ja nie. Kochałam Marcina gesty, słowa, rysy, wszystko to, co znałam, co było dla mnie dostępne, zrozumiałe i jasne. Pokochałam także jego mroczność, zgodziłam się na nią, nie wiedząc, co kryje. A potem zlękłam się, kiedy wyjrzała z niej obca Marcina twarz i uznałam ją natychmiast za jego aktualne oblicze! A przecież domyślałam się od dawna, że cała ta skrytość wynika z obawy lub zwykłego wstydu! I nie zrobiłam nic, nic, żeby poznać jego kompleksy i zawikłania! Czy teraz jest za późno? Chyba nie, chyba nigdy nie jest za późno i na nic nie jest za późno, kiedy w grę wchodzi człowiek. Nawet tego, który odszedł, można dogonić, nie dopędza się tylko pociągów! Ale to przecież nie wszystko, bo kto wie, może Marcin wcale nie chce, żebym dopędzała go teraz i nadrabiała stracony dystans? Spróbuję jednak! – postanowiłam. – Spróbuję dogonić go i rozdzielić te dwa czasy stawiając wszystko na czas trzeci!
A potem ogarnęło mnie znowu drżące, bezsilne oczekiwanie.
Wysiadłem na małej stacji z doskonałą świadomością, że moja tu obecność wynika z całkowitej bezradności. Bezradny człowiek zdolny jest czasami do posunięć wymagających niesłychanej energii. Tak było ze mną. A jednak sprawdziłem na tablicy rozkład pociągów i przez chwilę rozpamiętywałem ewentualność natychmiastowego powrotu. Rozważania były platoniczne, bo wiedziałem przecież, że nie wrócę, dopóki nie wypróbuję tej dziwnej szansy, która objawiła mi się po południu i której uczepiłem się błyskawicznie. Kiedy wyszedłem na mały plac przed dworcem, cisza i spokój tego miasteczka ostatecznie wciągnęły mnie w głąb, poprowadziły krętymi uliczkami między domy, w których nie znałem nikogo.
Był wieczór. W świetle gazowych latarni snuli się przechodnie, ich cienie o zmiennej wielkości plątały się wokół nich, bardzo wyraźne, rzucające się w oczy jakby inne niż cienie ludzi w większych miastach. Nigdy nie zwracałem uwagi na swój cień i jego natręctwo, tu jednak musiałem dostrzec obecność swojego satelity i to śmieszne, ale przeszkadzał mi. Ciągle musiałem na niego patrzeć, nie mogłem skoncentrować myśli i zupełnie rozkojarzony doszedłem do rynku. Koło fontanny stał milicjant i patrzył w górę, na niebo pełne gwiazd, na księżyc pomarańczową kulą zawieszony nad placem. Może poeta?
Sprawdziłem w notesie zapisany niedawno adres. Poeta poprawił pasek, zbyt mocno widać ściągnięty pod brodą, i obrzucił mnie uważnym spojrzeniem.
– To bardzo blisko! – wyjaśnił. – Zaraz panu pokażę drogę… niech pan idzie!
Szliśmy obok siebie, raz po raz spoglądał na mnie badawczo, wreszcie zapytał:
– Pan przyjezdny? Tak? Od razu myślałem, że nietutejszy! U nas to wszyscy znają ten dom…
– Ta pani jest tu taka popularna?
– Ta pani? Nie! Ten dom. Tam, panie, straszy… Ludzie mówią, że straszy, ja nie wiem! Ja muszę ludzi pilnować, nie duchów… – westchnął – duch to sobie podskoczy, podskoczy i cześć! Z ludźmi ciężej… Pójdzie pan prosto tą ulicą, o tą! Potem skręci pan w pierwszą na lewo, tam tylko jeden dom ma ogródek, to właśnie ten, w którym straszy, pięćdziesiąt cztery!
Bez trudu znalazłem dom z ogródkiem i przez chwilę stałem przed nim niezdecydowany. Miałem za sobą kilka godzin spędzonych w pociągu, wypełnionych jedynie rozmyślaniem, klasyfikacją faktów i zdarzeń, tak abym mógł stanąć przed tymi drzwiami całkowicie pewien, że uda mi się jasno wyłożyć przyczyny swojej tu obecności. A teraz ociągałem się z wejściem. Kot miauczał rozdzierająco po drugiej stronie ulicy, z otwartych okien sąsiedniego domu dobiegała spokojna muzyka. Poza tym – cisza. W ciszy człowiek dokładniej chwyta wszystkie warianty własnych rozterek i niepokojów. Trudniej mu podjąć decyzję i to, co uważał już za rozstrzygnięte, znowu zaczyna rozmieniać na drobne. Od ścieżki wiodącej do drzwi wejściowych dzieliła mnie już tylko żelazna, wysoka furtka. Oparty o nią, uwolniony od cienia – zawahałem się.
Bo jakież, u diabła, mam prawo zmuszać dziewczynę do miłości? Nie ma takiego prawa i nie mogę go wymyślić tylko dlatego, że jest mi w tej chwili potrzebne! A to, co chcę zrobić, czy nie jest w pewnym sensie presją? Znaleźć sojusznika i wykorzystać jego wpływy? Co w tym jest, że wiecznie szukam mediatorów? Najpierw Wojtek Ligota, a teraz znowu chcę stukać do tych drzwi? Tchórzostwo? Ucieczka przed odpowiedzialnością? Przecież mógłbym pójść do niej sam, zobaczyć, przekonać się, czy zechce słuchać moich własnych wyjaśnień? Kiedy kapitan Ligota zapytał mnie wczorajszego wieczoru: "Dlaczego nie spróbujesz najprostszej drogi?" – potrafiłem tylko głupio wpatrywać się w sufit i milczeć jak pień. Dlaczego zawsze muszę kluczyć, szukać skomplikowanych dróg, gmatwać, taić? Czy doprawdy nie byłoby lepiej przyczepić do siebie tę etykietę: zrobiłem to i to, patrzcie, ludzie, i uwierzcie, że potrafiłem zawrócić w połowie ślepej ulicy? Tak, jak twierdzi Hieronim, że powinienem postąpić? A ja się tak piekielnie bałem ucieczki Mady od ryzyka, że w końcu zmusiłem ją do ryzykowania wbrew jej wiedzy. Kompletnie po świńsku. To zrozumiałe, że ona nie chce teraz o mnie słyszeć! Jak muzyka fałszywie brzmi, to się po prostu przekręca gałkę i wtedy ma się spokój. Nic nie świdruje w uszach. No, dobra, ale przecież w pewnej chwili orkiestra może zagrać prawidłowo i nie wie się o tym! Muszę wracać! – zdecydowałem nie ruszając się z miejsca. Z głębi ulicy zbliżała się w moją stronę niewysoka, drobna kobieta. Zwolniła, kiedy zauważyła, że stoję oparty o furtkę, ale odległość między nami malała ciągle i wreszcie dojrzałem na wprost siebie duże, niebieskie oczy, może nieco jaśniejsze, może nieco zwężone krótkowzrocznością, ale podobnie wyraziste i zaczepne jak oczy Mady.
– A pan na kogo tu czeka? – zapytała podniesionym głosem. – Na mnie?
– Być może… – odparłem.
– Co to znaczy: być może? Na mnie czy nie na mnie? Wyprostowała się energicznie i ciągnęła żywo:
– Bo jeżeli na mnie, to słucham, o co chodzi? A jeżeli nie na mnie, to… to, proszę stąd odejść! Muszę otworzyć furtkę…
Odsunąłem się, udostępniając jej klamkę.
– Jeżeli pani jest babcią Emilią, to rzeczywiście czekam na panią… – powiedziałem i ukłoniłem się.
– Babcią Emilią? – powtórzyła z wyraźną konsternacją. – A, tak! Zgadza się! A kim pan jest?
Przedstawiłem się.
– Nic mi to nie mówi! – powiedziała ściągając brwi.- Absolutnie nic!
Tym razem mnie ogarnęło zdumienie. A wiec Mada je nie powiedziała. Dlaczego? Czyżby się bała, że osławiona przez nią sprawiedliwość babci Emilii zgotuje w odpowiedzi na te zwierzenia jedynie solidną reprymendę? A może już w czasie świąt czuła, że jej uczucie do mnie chwieje się w posadach?
– Mówię panu, że pana nazwisko nic mi nie wyjaśnia!- głos babci Emilii wtargnął w moje chaotyczne rozmyślania. – Może pan powie wreszcie, o co chodzi?
– Przyjechałem z Warszawy.
– No to pięknie! I po co pan przyjechał?
– Właściwie to… chciałbym… chciałbym pani coś powiedzieć…
– Wszystko to jest jakieś bardzo dziwne… no, proszę, proszę! Niech pan mówi – zaproponowała bez entuzjazmu.
– Jestem kolegą pani wnuczki, Mady…
Uniosła lekko głowę i zobaczyłem w jej oczach, zwężonych nagłym zastanowieniem, jakby błysk przypomnienia.
– Marcin… – powtórzyła moje imię – zaraz, zaraz… ach tak! Czy to od pana matki Magdusia dostała taki piękny upominek?
– Dostała od niej łańcuszek z nefrytem. Jeżeli to może stać się dla mnie jakąś wizytówką…
– No… proszę cię bardzo, wejdź, Marcinie… – powiedziała babcia Emilia kładąc dłoń na klamce żelaznej furtki.
W milczeniu przeszliśmy niedługą ścieżkę. Babcia otworzyła drzwi.
– Ciemno tu, ale ja zaraz zapalę światło! Uważaj, bo tu z brzegu stoi drewniana skrzynka, możesz się potknąć!
Zabrzmiało to swojsko i przywróciło mi trochę swobody.
– Ja wiem, że pani może być bardzo zaskoczona moim przyjazdem i przepraszam najmocniej! Tak się jednak złożyło, że chciałbym pani opowiedzieć pewną historię, dość skomplikowaną historię, w którą uwikłałem siebie i Madę…
– O! – odwróciła się w moją stronę z przestrachem. – Czy coś się stało? Coś złego?
– Nie! – uspokoiłem ją. – W każdym razie na pewno nic z tych rzeczy, które mogłyby panią jakoś zaniepokoić! Po prostu… Mada opowiadała mi zawsze, że jest pani dla niej najwyższym autorytetem i najsprawiedliwszym sędzią. Początkowo chciałem panią prosić o pewnego rodzaju wstawiennictwo, ale po drodze zmieniłem zamiar… Gdyby nie to, że zaskoczyła mnie pani swoim powrotem, chyba w ogóle nie wszedłbym tutaj… Ale skoro już jestem, może zgodzi się pani zostać także i moim sędzią?
– Przejdziemy do pokoju, dobrze? I zanim wyjaśnisz mi wszystko, zrobię herbaty. Wyglądasz marnie, mój chłopcze. Usiądź tu i poczekaj, ja zaraz wrócę!
Nie czekałem długo. Już po chwili babcia Emilia zjawiła się z tacą, na której niosła oprócz herbaty talerzyk z kanapkami.
– Zjedz, dobrze?
Przyglądała mi się uważnie, z uśmiechem serdecznym i może nawet pobłażliwym. Ale w jej spojrzeniu była łatwo dostrzegalna przenikliwość i gotowość do wyciągania wniosków, nie tylko z moich słów, ale i z gestów, odruchów, ze sposobu bycia. I kiedy jadłem teraz kanapki z wędliną siedząc przy okrągłym stoliku w pokoju babci Emilii, przypominały mi się znowu słowa Mady, którymi opisywała mi kiedyś tę srebrnowłosą panią:
"Kiedy mi się czasem przygląda, widzę na jej twarzy coś w rodzaju chytrego uśmieszku fakira! Znasz te sztuczki? Sądzisz, że twoja kieszeń jest pusta, a fakir patrzy na nią i uśmiecha się chytrze, bo wie lepiej od ciebie, co w niej masz! I rzeczywiście! Potrafi ci z niej wyjąć piętnaście chustek do nosa, cztery króliki i dwa kanarki! Podobnie rzecz ma się z babcią Emilią…"
Zastanawiałem się, co też babcia Emilia wyjmie z mojej kieszeni? Ona, sądzę, zastanawiała się nad tym samym.
– Słucham cię, mój drogi! – Zapytała, kiedy skończyłem jeść. – Co to za sprawy, z którymi chcesz mnie zapoznać?
Nie odpowiedziałem od razu. Trudno mi było znaleźć początek tego wszystkiego, co zaistniało między Madą a mną, bo po raz pierwszy nie od Romana i Marioli miałem zacząć opowiadanie o najważniejszych dla mnie sprawach.
– Widzę, że jednak trudno ci mówić? Ale spróbuj, Marcin, spróbuj od obojętnego miejsca, później dopowiemy sobie, jeżeli będzie coś niejasnego! – zaproponowała nagle babcia Emilia.
W jej spojrzeniu widać było oprócz zaciekawienia: życzliwości chęć zrozumienia i przyjścia mi z pomocą.
– Chyba jednak zacznę od tego dnia, w którym po raz pierwszy zobaczyłem Madę! – zdecydowałem.
– Proszę cię bardzo! Sądzę, że to będzie właściwy punkt wyjścia! Jaki to był dzień?
Pamiętam dobrze ten lipcowy poranek i początek opowiadania wydał mi się nagle tak łatwy, jak łatwy był prolog całej tej historii, zanim nie zacząłem jej gmatwać! Bo przecież rzecz była zwyczajna. Kolorowy parasol rozpięty nad kawiarnianym stolikiem i siedząca pod nim dziewczyna. Płócienna spódniczka w biało-żółte pasy. Włosy sczesane nad jednym uchem i ściągnięte czarną aksamitką, biała bluzka z trójkątnym wycięciem. Pamiętam? Pamiętam. Ale chociaż pochłonięta była bez reszty rozmową z całą gromadą swoich przyjaciół, a ja byłem obcy, zupełnie na zewnątrz, z daleka, oddzielony od niej rzędem stolików i twardym postanowieniem izolacji – przecież już wtedy wiedziałem, że będę szukał tej dziewczyny, że będę wypatrywać jej na kortach, na przystani, na ulicy, choćby tylko po to, aby na ułamek sekundy pochwycić spojrzenie czy uśmiech, być może wcale nie dla mnie przeznaczony. I tak się stało. Krążyłem po Osadzie, zaglądałem do miejsc, w których najczęściej skupiała się młodzież, wszystko po to, aby trafić na ślad, pójść nim i z daleka wpatrywać się w smukłą sylwetkę dziewczyny. Kiedy wreszcie mnie dostrzegła, stanąłem jak wryty w progu małej czytelni, bo w jej spojrzeniu było tak oczywiste, tak źle ukryte zainteresowanie, że mogłem podejść do niej i powiedzieć po prostu:
– Słuchaj, ja też uważam, że nie możemy się minąć!
Wtedy nie zdobyłem się na to, dopiero o wiele później, na zakręcie ulicy Kwiatowej! I cóż z tego? Potem i tak mijaliśmy się co dzień, chociaż pozornie szliśmy obok siebie. Czy to w ogóle była miłość? Chyba tak. Chyba w żadnym innym uczuciu ludzie nie mijają się tak często jak w tym. W gęstwinie słów, gestów, spojrzeń najtrudniej odnaleźć te, które są potrzebne.
– Czy zrozumiesz, jeżeli ci to powiem?
Rzuciłem to pytanie w ogromne daleko, które było teraz między Madą a mną.
Nad ranem szczupła ręka fakira lekko pogładziła moje ramię i starsza pani powiedziała z łagodnym uśmiechem:
– Nie jesteś zły, Marcinie… A więc jednak wyjęła z mojej kieszeni to, co tak bardzo chciałem w niej mieć.