Siedział przy tym swoim cholernie starym, cholernie drogim i cholernie drewnianym biurku, wpisywał te swoje łacińskie dyrdymały w moją kartę pacjentki i tak od niechcenia rzucił mi za kotarę, za którą wkładałam rajstopy:
– To była pani ostatnia menstruacja. Nawet mu głos nie zadrżał.
Czy kobieta w pierwszych godzinach menopauzy może natychmiast popaść w alkoholizm?
Byłam prawie pewna, że może, bo miałam wyraźne symptomy odstawienia, gdy mój plastikowy kubek pozostawał pusty dłużej niż dziesięć minut. W zasadzie chciałam zapytać o to mojego ginekologa, ale on był chyba nawet bardziej pijany niż ja, więc zrezygnowałam. Zresztą, patrzył na mnie tak dziwnie. Jak gdyby chciał mnie rozebrać wzrokiem. Naprawdę. Tak właśnie patrzył. Nawet jeśli nikt dawno nie chciał mnie rozebrać czy to wzrokiem, czy tak naprawdę, to ja ciągle jeszcze pamiętam – mimo że od kilku godzin jestem w menopauzie – jak może patrzyć na kobietę mężczyzna, który chciałby rozebrać ją wzrokiem. Nawet jeśli jest to jej ginekolog. Naprawdę pamiętam.
Patrzyłam na niego, gdy nalewał mi kolejną whisky do przezroczystego plastikowego kubka stojącego na blacie jego dębowego biurka i zastanawiałam się, czy ginekolog – nie tylko ten mój tutaj, ułożony jak cegły na niemieckiej budowie, ale tak generalnie – w swoim gabinecie może patrzeć na kobietę tak, jak gdyby chciał ją rozebrać wzrokiem? Nawet jeśli sto dwadzieścia cztery minuty wcześniej rozebrała się przed nim całkowicie z własnej woli i on wpatrywał się w jej krocze jak biolog przez mikroskop w zupełnie nową bakterię? Czyli stricte naukowo? Zresztą i tak podziwiam go za to. Ile może być nowych bakterii na tym świecie?
Zawsze zastanawiałam się, dlaczego kupowałam nową bieliznę przed każdą wizytą u ginekologa.
Opróżniałam swoją skarbonkę – Andrzejowi mówiłam zawsze, że zbieram pieniądze na studyjną wyprawę do Nepalu – szłam do najlepszego sklepu w mieście i przymierzałam te wszystkie bielizny, które wyglądały tak bardzo sexy na modelkach w telewizji. I zawsze było tak samo. Wracałam z nową bielizną i starym przyrzeczeniem, że już nigdy tam nie pójdę.
Bo jakże może być inaczej? Wchodzi się rano, zaraz po otwarciu, do tego sklepu i te panienki wyglądają, jak gdyby wstały o północy, aby tak wyglądać, jak wyglądają. To jest bardzo deprymujące dla normalnych kobiet i zaczyna się mieć negatywne uczucia zaraz przy wejściu. A to dopiero początek. Potem one chodzą za człowiekiem po całym sklepie jak córki za macochą i doradzają zawsze bieliznę o dwa numery za małą, aby się przypodobać, a potem, gdy idzie się do przymierzalni, to przynoszą tę dwa numery za małą razem z tą normalną, o dwa numery większą. Tak na wszelki wypadek, „gdyby pani nie czuła się w tej pierwszej całkiem wygodnie”.
I jest się w tej przymierzalni, i już po minucie dostaje się „syndromu ucieczki”. To uczucie jest szczególnie intensywne w przymierzalniach „najlepszych sklepów w mieście” (sprawdziłam to w kilku miastach). Oni tam między innymi za moje pieniądze montują te neonowe, kryptonowe lub wypełnione innymi toksycznymi gazami świetlówki, produkujące miliony lub nawet tryliony luksów światła (pamiętam z fizyki, że natężenie światła mierzy się w luksach; już wtedy kojarzyło mi się to z luksusem). Obijają ściany, a czasami nawet sufity, kryształowymi lustrami i każą w takich warunkach zdjąć wszystko z siebie i włożyć te ich luksusowe LaPerle lub Aubade w cenie średniej pensji salowej w szpitalach warszawskich. W tych luksach i lustrach widać w szczegółach strukturę małej blizny na ramieniu po szczepieniu przeciwko gruźlicy z dzieciństwa, a co dopiero celulitis, zmarszczki lub „uzasadnione wiekiem przebarwienia skóry”. Te widać w tych warunkach jak powiększoną do formatu A2 lub A1 kserokopię aktu urodzenia. Strasznie wyraźna i wyrazista kserokopia. W tych luksach i przy tych odbiciach w lustrze przypominają się nagle człowiekowi wszystkie telewizyjne reportaże lub artykuły w „Newsweeku” o „niebezpieczeństwach operacji plastycznych” i zaczyna się nagle rozumieć, dlaczego kobiety „w niebezpieczeństwie” podejmują takie ryzyko. I nagle zaczyna się im zazdrościć tej odwagi i samemu chciałoby się wybiec z tej przymierzami prosto na operację plastyczną, aby wyciąć sobie zmarszczki, szczególnie te najbardziej oporne na najdroższe kremy.
Wychodzi się potem z takiej przymierzalni i czuje się człowiek jak kobieta, która w radiu, przed całą Polską, musiała głośno powiedzieć, ile ma naprawdę lat. Następnie idzie się do kasy, aby dopiero tam – płacąc średnią pensję warszawskiej salowej kasjerce, która wstała o północy, aby tak wyglądać – przyjąć z uśmiechem na ustach prawdziwy cios. I potem, mając swoją godność, wychodzi się ze sklepu jak gdyby nigdy nic. I potem, przynajmniej ja, „jak gdyby nigdy nic” idę do najbliższego miejsca, gdzie można usiąść i gdzie sprzedają alkohol.
Ale tak obiektywnie mówiąc, to ta bielizna na tych anorektycznych modelkach wygląda naprawdę sexy. Tak niezwykle sexy, że Andrzej przerywa czytanie gazety lub swoich finansowych raportów i spogląda na ekran telewizora. A nie spojrzał na ekran telewizora nawet wtedy, gdy Redford tańczył z nią w „Zaklinaczu koni”, a ja nie mogłam się opanować i zaczęłam w fotelu łkać na głos i to było słychać. Usłyszał, że płaczę, spojrzał na mnie tym swoim spojrzeniem z serii „co ta baba znowu wymyśla” i wrócił do swoich papierów, nie pytając o nic i nie spoglądając nawet przez milisekundę na ekran telewizora. Ale przy tych modelkach spogląda.
I wtedy, przy tym Redfordzie, było mi przykro. Bo przecież tak naprawdę to ja tę bieliznę kupowałam wcale nie dla mojego ginekologa. Zupełnie nie. I wtedy myślałam, że nienawidzę, nie wiem nawet kogo lub co, za to przemijanie czasu, które rujnuje mi skórę zmarszczkami, za tę cholerną grawitację, która przyciąga moje piersi do ziemi, za ten metabolizm, który odłoży mi tłuszcz, nawet gdybym sałatę popijała wodą mineralną bez gazu, i za to nieuchronne nabywanie mądrości, która każe mi myśleć, że może już być tylko gorzej. I mimo tej mądrości regularnie opróżniam moją skarbonkę z „oszczędności na Nepal”, idę skatować swoje ego w przymierzalni i kupuję coraz droższą bieliznę, wmawiając sobie, że u ginekologa wypada rozebrać się z drogiej bielizny, a tak naprawdę licząc, że zdejmie ją ze mnie Andrzej.
Ale Andrzej nie zdejmuje ze mnie nic od siedmiu lat, dziesięciu miesięcy i czternastu dni. Pamiętam to dokładnie, bo „ten ostatni raz” był tej nocy, gdy po raz pierwszy wybrali go do rady nadzorczej w tej jego spółce. Gdy myślę „spółka”, to nie mogę nie myśleć o Marcie, mojej przyjaciółce. Aktualnie z Austrii. Kiedyś zupełnie bez powodu zadzwoniła do mnie o północy, pijana, z jakiegoś baru w Wiedniu, i zapytała, przekrzykując muzykę w tle:
– Słuchaj, czy odkąd twój Piotr, nie… on nie jest przecież Piotr… verdammt… Andrzej on jest, prawda… ale egal… czy odkąd ten twój Andrzej jest w tej jego spółce, to także nie spółkuje? Przynajmniej z tobą? Myślisz, że oni zakładają te spółki, żeby je nieustannie nadzorować? Nawet w nocy, i nie spać z nami tego powodu?
I odłożyła słuchawkę^ nie czekając wcale na moją odpowiedź. I pomyśleć, że Marta chciała być zakonnicą, zanim została neurobiologiem. Teraz mieszka w Wiedniu, dokąd uciekła z Montrealu od swojego trzeciego męża za swoim Jürgenem.
Jürgen, syn wydawcy najbardziej poczytnego tygodnika w Austrii, był stypendystą na uniwersytecie w Montrealu i miał tylko trzy lata więcej od jej syna z drugiego małżeństwa. Spotkała go na kursie francuskiego. Przyszła spóźniona. Sala była przepełniona. Jürgen jako jedyny wstał i ustąpił jej miejsca, a sam poszedł szukać krzesła dla siebie. Wrócił bez niczego, bo wszystkie inne sale były zamknięte, i całą godzinę stał pod ścianą, uśmiechając się do niej.
Rozmawiali po angielsku. Oczarował ją nieśmiałością, niebywałą skromnością, dłońmi pianisty i tym, że potrafił godzinami jej słuchać, mimo że miał, jak mało który mężczyzna, wiele do powiedzenia. Chodzili często do włoskiej kawiarni w budynku rektoratu. Po kilku miesiącach poszli któregoś wieczoru na kolację. Tuż po tym, jak zamówili deser, dotknął delikatnie jej dłoni. Nie zaczekali na kelnera. Jürgen zostawił swoją kartę kredytową, wizytówkę i napiwek na stole i wyszli z restauracji. Rozebrała się częściowo już w taksówce, w drodze do jego mieszkania w Quartier Latin na przedmieściach Montrealu. Teraz Marta zna także niemiecki.
Marta po prostu zawsze jest z mężczyzną, „którego kocha”. Gdyby zakochała się w Eskimosie, mieszkałaby na Grenlandii. Tego jestem pewna. To ona namawia mnie na ten Nepal, a conto którego opróżniam moją skarbonkę.
Andrzej jej nie znosi. Głównie za to, że miała zawsze do powiedzenia przy stole prawie na każdy temat więcej niż on. I na dodatek to mówiła. I to w czterech językach. Tak jak na przykład podczas tej pamiętnej kolacji w trakcie naszego urlopu z szefem Andrzeja z Genewy, dwa lata temu.
Pewnego weekendu pojechaliśmy z Genewy do Annecy we Francji. To tylko czterdzieści kilometrów od centrum Genewy. Gdybym kiedykolwiek chciała gdzieś spędzać starość – Boże, co ja gadam, przecież ja już od ponad dwóch godzin spędzam starość – to chciałabym ją spędzać w Annecy. Białe od śniegu szczyty Alpy odbijają się w lustrze kryształowo czystego jeziora. Najlepiej to podziwiać, pijąc beaujolais na tarasie baru w Elmperial Pałace. Poza tym w Annecy wydaje się człowiekowi, że wszyscy są zdrowi, bogaci i nigdzie się nie spieszą.
To właśnie tam Szwajcarzy zaplanowali pożegnalną kolację i to właśnie w tym hotelu, zupełnie przypadkowo, mieszkała Marta, która akurat w Annecy przewodniczyła sesji naukowej w trakcie jakiegoś kongresu. Zeszła do restauracji hotelowej, bo potrzebowała korkociągu, aby otworzyć wino, które chciała „wypić w całości, masturbując się przy Mozarcie w łazience”, jak mi powiedziała z typową dla niej rozbrajającą szczerością, gdy zostawiłyśmy mężczyzn przy stole i wyszłyśmy na chwilę razem do toalety. I potem natychmiast tym swoim lubieżnym szeptem zapytała:
– A ty masturbowałaś się już kiedyś przy Mozarcie?
Parę minut wcześniej wzięła korkociąg od barmana, odwróciła się twarzą do sali restauracyjnej i zobaczyła mnie. Wrzasnęła po francusku „merde” tak głośno, że wszyscy przerwali rozmowy i jedzenie, i gdy w całej restauracji zapadła martwa cisza, Marta podbiegła do stolika, przy którym siedziałam, i zupełnie ignorując wszystkich i wszystko zaczęła mnie całować jak córkę, której nie widziała dwadzieścia lat. Nie wiem, jak się to dokładaj nie stało, ale po krótkiej chwili po prostu siedziała z nami przy stole, przekomarzając się z kelnerem przy zamawianiu kolacji.
Oprócz nas, Polaków, przy stole siedzieli także Amerykanie i Niemcy, i oczywiście szwajcarski szef. Młody elegancki mężczyzna. Nigdy nie widziałam u mężczyzny aż tak niebieskich oczu. Homoseksualista. Wcale tego nie ukrywał. Przyszedł na kolację ze swoim przyjacielem.
Po kilku kieliszkach wina Marta opowiadała Niemcom po niemiecku najnowsze dowcipy o Polakach i tłumaczyła szwajcarskiego szefa z francuskiego na angielski. Mimo że szwajcarski szef po Harvardzie zupełnie tego nie potrzebował. Patrzył na nią z podziwem i rozbawiony powtarzał:
– No proszę, madame, niech pani im to powie. Właśnie pani, madame. Bardzo proszę. Jeszcze nigdy nie widziałem, aby ci Amerykanie wpatrywali się w kogokolwiek z takim podziwem. Czy pani naprawdę musi być tym neurobiologiem?
Andrzej milczał przez cały czas i wyglądał jak obrażony chłopiec, któremu matka przy wszystkich kolegach z przedszkola kazała za karę iść do kąta.
Dlatego Andrzej nie lubi Marty. Poza tym przy każdej okazji komentuje jej prywatne życie, uważając, że Marta „jest po prostu psychicznie chora” i stąd te jej ucieczki od jednych mężczyzn do innych w poszukiwaniu „seksualnej odmiany, która jej się myli z miłością”. I dodaje zgryźliwie tonem wyższości mądrość życiową, którą moja teściowa powtarza przy każdej możliwej okazji: „Nieważne do jakiego łóżka położysz chore ciało, zawsze będzie chore”. A ja za każdym razem, gdy on to mówi, myślę, że Marta kładzie swoje ciało do tego łóżka, w którym ktoś jej pragnie, i „chorować” zaczyna dopiero, gdy to łóżko wystyga. I wtedy po prostu wstaje i odchodzi. Nie trwoży jej ani myśl o potępieniu, ani strach przed samotnością. Marta odchodzi od ogniska, w którym nie ma już żaru, i szuka ciepła gdzie indziej. Bo dla Marty nie ma „miłości nie w porę”. Nie w porę może przyjść czkawka, okres, śmierć lub sąsiadka. Ale nie miłość.
Tak naprawdę Marta nigdy tej miłości nie szukała. Zawsze na nią trafiała, mimo że miała tak mało czasu w swoim dwunastogodzinnym dniu pracy. Może dlatego, że nigdy nie godziła się na bycie dla mężczyzny tylko zwierciadłem. Rzadko wstrzymywała oddech w podziwie, słuchając opowieści, jak to „on zbawi i naprawi świat” swoją mądrością, swoimi pieniędzmi lub swoim talentem. Bo Marta rzadko kiedy miała mniej pieniędzy, mniej talentu, a już prawie nigdy nie miała mniej mądrości.
Poza tym Marta chciała być dla mężczyzny tym właśnie całym światem, który on chciałby zbawić. Powiedziała mi to wszystko zupełnie niedawno. Przyleciała kiedyś z Wiednia ze swoim Jurgenem, aby pokazać mu Gdańsk. Aby, jak mówiła, „wreszcie zrozumiał polski wątek pisarstwa Grassa, bez którego Günter nigdy nie dostałby tego waszego wyświechtanego literackiego nieobiektywnego Nobla, na którego tak naprawdę zasługują tylko autorzy encyklopedii”.
W dwa dni pokazała mu Gdańsk, a we czwartek kazała „zorganizować sobie jakoś weekend”, bo ona chce teraz „jeść kolacje i nocować ze swoją najlepszą przyjaciółką, a on tylko by przeszkadzał”.
Tak powiedziała!
I zadzwoniła najpierw do Andrzeja do biura z prośbą, aby nie dzwonił do nas do Sopotu, „bo mamy babski weekend”, a potem dopiero do mnie.
Siedziałyśmy w piżamach w jednym łóżku w apartamencie w Grand Hotelu w Sopocie, obżerałyśmy się milionami kalorii w lodach, szarlotce i serniku, piłyśmy szampana z butelki, słuchałyśmy Grechuty i oglądałyśmy stare albumy z fotografiami, płacząc ze smutku i ze śmiechu na przemian. I wtedy Marta opowiedziała mi o tym, jak poznała Jürgena i jak rozbierała się dla niego, podczas gdy on całował jej włosy w taksówce w Montrealu w drodze do jego mieszkania. I dodała:
– Bo kobiety najczęściej wiedzą dokładnie, czego chcą, po pierwszym seksie. Wszystko albo nic. A tak naprawdę to wiedzą to już po pierwszym pocałunku. Prawda?
– Prawda, Marto. Prawda… – powiedziałam i przytuliłam się do niej, i wcale nie myślałam o Andrzeju. I zastanawiałam się, przytulona do Marty, czy ja zmarnowałam swoje życie, nie mając nikogo, o kim mogłabym myśleć w takim momencie. Naprawdę nie miałam nikogo takiego. Bo ja zawsze miałam tylko Andrzeja.
Więc to było tej nocy, gdy Andrzeja wybrali do rady nadzorczej i on zadzwonił przed czwartą nad ranem, prosząc, aby odebrać go z Jachranki, gdzie mieli obrady. Na bawełnianą koszulę nocną włożyłam płaszcz i pojechałam.
Andrzej był podniecony. Znam to u niego. Każdy sukces wywołuje w nim rodzaj seksualnej ekscytacji. Najlepszy seks mieliśmy ostatnio – cokolwiek znaczy tutaj „najlepszy” – gdy albo dostał awans, albo zamknął bilans „z centralą w Genewie”, albo przenieśli go w biurowcu na wyższe piętro lub gdy indeks giełdowy ich firmy podniósł się „o minimum dwanaście punktów niezależnie od notowanej wartości WIG”. Gdybym z jakiegoś powodu chciała odtworzyć swoje życie seksualne z ostatnich lat, potrzebowałabym tylko archiwum notowań dynamiki WIG warszawskiej giełdy oraz CV mojego męża. Im wyższe stanowisko lub wyższy indeks giełdowy WIG, tym lepsza erekcja u mojego męża.
Ale tamtej nocy, gdy wybrali go do rady nadzorczej, Andrzej był podniecony inaczej. Zabraliśmy do samochodu także jego prezesa. Wulgarny mężczyzna, przypominający z wyglądu hipopotama w za ciasnym garniturze. Opluwający siebie i wszystkich w promieniu metra przy każdym wybuchu śmiechu. A śmiał się bez powodu i nieustannie. Ale był prezesem.
Prosił, aby go – po czwartej rano – wysadzić przy Saskim, mimo że na Mokotowie miał willę wypełnioną żoną, trzema córkami i synem. Gdy tylko prezes nas opuścił, Andrzej przesiadł się na fotel pasażera obok mnie. Ruszyliśmy i zatrzymaliśmy się zaraz na światłach. Wtedy Andrzej bez najmniejszego nawet gestu czułości lub jednego słowa wsunął mi rękę między nogi. Nie miałam majtek pod tą bawełnianą koszulką nocną, siedziałam z rozłożonymi udami, aby móc dosięgnąć stopami pedałów gazu i sprzęgła w tym jego ogromnym służbowym mercedesie, więc bez trudu wepchnął we mnie swój palec. Zupełnie nie spodziewałam się tego. To było gorsze niż defloracja! Przy defloracji, nawet jeśli boli, to wie się dokładnie, że to nastąpi i przeważnie się tego chce.
Krzyknęłam. On myślał, że z rozkoszy. A to było z bólu. Chwycił za kierownicę i zjechaliśmy na oświetlone podwórze jakiegoś banku. I wtedy, siedem lat, dziesięć miesięcy i czternaście dni temu zdarł ze mnie płaszcz, wyrywając wszystkie guziki i próbował podnieść koszulę nocną. I mówił przy tym strasznie wulgarne słowa. Jak w jakimś okropnym pornograficznym filmie. Zionął wódką, śmierdział potem i mówił, że mnie za chwilę „zerżnie tak, że zapamiętam do końca życia”. I to o „zerżnięciu” było z tego, co mamrotał, najbardziej delikatne. Więc dokładnie pamiętam, kiedy ostatni raz mój mąż mnie rozebrał. I bardzo chciałabym to kiedyś zapomnieć.
Zastanawiałam się nad tym wszystkim, gdy mój doktor nauk medycznych, specjalność ginekologia, po studiach doktoranckich w Heidelbergu, podszedł do przeszklonej szafy przy ścianie, na której wisiały wszystkie jego oprawione w rzeźbione ramy dyplomy, odsunął kartoniki z lekarstwami i tymi okropnymi reklamówkami spiral domacicznych i wyciągnął kolejną butelkę.
– Remy martin – powiedział z dumą w głosie, uśmiechając się przewrotnie.
Opuścił na nos te swoje okulary w złotych oprawkach (zawsze przypomina mi w nich niemieckiego lekarza z filmów o obozach koncentracyjnych), przeszedł do fotela, na którym przed chwilą „oglądał moje bakterie”, przycisnął guzik i podsunął butelkę pod halogenową lampę przypominającą reflektor.
– Świetny ciemnozłocisty kolor. To ostatnia tej klasy. To jest VSOP, ona ma piętnaście lat, a u mnie w szafie leżała sześć, więc ma ponad dwadzieścia jeden lat. Boże, jak ten czas leci… – westchnął.
Rzeczywiście. To było tak niedawno. W roku, kiedy on dostał tę butelkę, rodziłam Macieja. Jakby to było w zeszłym tygodniu. Nigdy potem Andrzej mnie tak nie kochał jak wtedy, gdy miałam mu urodzić Macieja. I było tak cudownie między nami. Tak uroczyście i we wszystkim była erotyka. Kładł mi rękę na policzku w bibliotece uniwersyteckiej i to było lepsze niż większość orgazmów, które miałam w ostatnim czasie.
To było tak dawno.
Wrócił kiedyś w marcu nocą z instytutu. Zapalił wszystkie światła w całym mieszkaniu, włączył Pink Floydów i wyciągnął mnie z łóżka, prosząc do tańca. O drugiej nad ranem. I potem, gdy tańczyłam z nim, śpiąc na jego ramieniu, wyszeptał mi do ucha, że dostał stypendium w Stanach i że „Maciej urodzi się nad Pacyfikiem”. Nie pytał mnie nawet, czy może wolałabym mieć córeczkę albo chociaż o to, czy chcę, aby nasz syn miał na imię Maciej. Nie pytał także o to, czy może ja chciałabym, aby urodził się tutaj, w Krakowie, gdzie jest moja mama, Marta i pielęgniarki mówią po polsku. Nie pytał o nic, tylko tańczył ze mną i mnie informował. Szeptał mi swoje decyzje do ucha, a ja przytulona do niego w tym tańcu, ciągle w półśnie, myślałam, że mam najlepszego męża pod słońcem i że przecież mało kto może urodzić dziecko nad Pacyfikiem, zamiast w tej biedzie tutaj, gdzie nie ma nawet strzykawek w szpitalach. I ja wtedy, jako jego kobieta, odbijałam go w tym magicznym lustrze zwielokrotnionego i robiłam się sama jeszcze mniejsza. I on mnie taką małą widzi także dzisiaj.
Wywiózł mnie w piątym miesiącu ciąży z Polski do San Diego na końcu świata. Dalej są tylko Hawaje i Galapagos. Kazał włożyć szeroki płaszcz, aby na lotnisku ci z imigracyjnego nie zauważyli, że jestem w ciąży, bo on w podaniu o wizę skłamał, pisząc, że nie jestem. W San Diego był upał, bo tam prawie zawsze jest upał, a ja, wystraszona, jak gdybym w swojej macicy pod zimowym płaszczem szmuglowała dwa kilogramy kokainy, a nie Macieja, podawałam swój paszport grubej kobiecie w mundurze z pistoletem i odznaką szeryfa.
Po czterech miesiącach urodziłam. W klinice na przedmieściach San Diego. W La Jolla. Zachodnie skrzydło kliniki miało w pokojach pacjentów balkony z widokiem na Pacyfik. Ale tylko dla pacjentów z ubezpieczeniem Blue Cross. Andrzejowi udało się zebrać pieniądze ledwie na Red Cross. Na wschodnie skrzydło. Z widokiem na pralnię i prosektorium.
Nigdy nie płakałam tak często jak wtedy, w ciągu tych czterech miesięcy w San Diego. Zostawiona sama sobie w mieszkaniu, w którym czternaście razy była policja, bo wychodząc na podwórze, regularnie zapominałam odbezpieczyć alarm, czekałam nieustannie na Andrzeja, który wychodził rano i wracał przed północą. Byłam tak samotna, że czułam, iż robię się w środku jak wściekły wysuszony kaktus, który może zranić moją nienarodzoną córkę. Bo na początku w tajemnicy przed Andrzejem pragnęłam córki. Potem, tuż przed urodzeniem, z chęci zemsty pragnęłam, aby to na pewno była córka. Zemsty za tę samotność, podczas której miałam wrażenie, że dzielę cały smutek świata z telewizorem, włączanym zaraz po przebudzeniu. To nic, że nie znałam angielskiego.
To także nic, że on „pracował dla nas trojga”, to nic, że „robił doktorat i światową naukę”, a po godzinach nosił reklamówki od drzwi do drzwi, aby zebrać pieniądze na Red Cross. To cholerne, gówniane nic. Miał być chociaż trochę ze mną, a nie ze „światową nauką”. Miał dotykać mego brzucha i słuchać, czy kopie, miał martwić się moimi plamieniami, biegać do apteki po podpaski, miał chodzić ze mną po sklepach i wybierać niebieskie kaftaniki i te mikroskopijne niemowlęce białe buciki, które wzruszały mnie do łez, miał trzymać mnie za rękę, gdy tęskniłam do bólu za domem w Krakowie i chociaż raz być w domu, gdy ta policja przyjeżdża, jak Kojak, na sygnale, z bronią gotową do strzału, bo zapomniałam odbezpieczyć alarm, idąc na podwórko, wywiesić jego wyprane koszule, majtki i skarpetki.
A potem urodziłam blisko pralni i Pacyfiku Maciusia. I zniknął gdzieś, rozpłynął się we mnie wysuszony kaktus, i nie włączałam już telewizora zaraz po przebudzeniu.
Boże, to już dwadzieścia jeden lat. Jak ten czas leci…
VSOP sprzed dwudziestu jeden lat! Boże, tego nie można mieszać z marnym danielsem, którym upijaliśmy się w pierwszych dwóch godzinach mojej menopauzy. To czuł także mój ginekolog. Wstał od biurka i wyciągnął nowe plastikowe kubki z szafki stojącej przy fotelu. No tak! To są z pewnością te same kubki, które jego asystentka daje kobietom ze skierowaniem do analizy moczu. Ponaddwudziestojednoletni remy martin za minimum sto dolarów w kubkach jako dodatek do skierowania do urologa! Czy on mnie naprawdę aż tak wyróżnia? Czy on naprawdę nie pił z nikim nigdy wcześniej w swoim gabinecie?!
Usiadł naprzeciwko mnie, rozwiązał krawat, rozpiął guzik koszuli i zdjął swój biały kitel z wyhaftowanymi zieloną nicią inicjałami. Nagle, bez kitla, wyglądał zupełnie inaczej. Zupełnie nie jak lekarz. Raczej jak mężczyzna.
Nie przepadam za lekarzami. Są tacy jednowymiarowi z tym swoim ortodoksyjnym samouwielbieniem i podziwem dla tego, co robią. Zrobili te swoje magisteria z medycyny, a każą do siebie mówić per doktor. Normalny człowiek musi zasłużyć na to doktoratem. Po dziesięciu minutach rozmowy o czymkolwiek innym zawsze tylnymi drzwiami wrócą do medycyny. Ma się przy nich nieustanne wrażenie – nawet jeśli są chirurgami szczękowymi – że żyją na ziemi z jakąś ważną misją, podczas gdy tacy na przykład adwokaci, listonosze lub kasjerki po prostu zarabiają na spłacanie kredytów.
W zasadzie o moim ginekologu nie miałam jeszcze prawa tak myśleć. Nigdy nie rozmawiałam z nim dłużej niż dziesięć minut i zawsze o medycynie. Jak się kiedyś przypadkowo okazało, był dobrym kolegą, a przez pewien czas – jak opisał to Andrzej – „nawet istotnym przyjacielem” (czy mogą być nieistotni przyjaciele?!) mojego męża. Było mi z tą wiedzą trochę trudno na początku. To nie jest miłe uczucie mieć kartę pacjenta i rozkładać nogi przed „istotnym przyjacielem” męża, aby potem radzić się go w sprawie na przykład upławów, wiedząc, że można go lada dzień spotkać na imieninach przyjaciółki lub na koleżeńskim brydżu w swoim mieszkaniu. Ale nic takiego się nie stało. Jedynym miejscem, gdzie spotkałam mojego ginekologa poza jego gabinetem, była kostnica.
Zginął w Himalajach dobry kolega Andrzeja ze studiów. Pisały o tym gazety w całej Polsce. Pojechaliśmy na pogrzeb do Nowego Targu. W kostnicy przy małym kościółku z cmentarzem, z którego widać Tatry w słoneczny dzień, młoda kobieta w czerni klęczała przy trumnie od momentu, gdy weszliśmy. Potem otworzyły się skrzypiące drzwi kostnicy i wszedł mój ginekolog. Podszedł do zmarłego, ucałował go i ukląkł przy tej kobiecie. I modlił się. I płakał. I znowu modlił. I gdy następnym razem przyszłam do jego gabinetu, to tylko po receptę na tabletki. Chciałam go spotkać i być przez chwilę z nim w tym pokoju, aby przekonać się, czy ciągle potrafię, po tym przeżyciu w kostnicy w Nowym Targu, rozebrać się przed nim i usiąść na tym fotelu. Uśmiechnął się tak samo sztucznie jak te panienki z przymierzalni. Był znowu lekarzem.
Mogłam.
Poziom koniaku w butelce sprzed dwudziestu jeden lat zbliżał się do tego miejsca w dole etykiety, w którym firma Remy Martin zdecydowała się wydrukować swoje dumne pięć gwiazdek. Robiło się późno. Podniosłam kubek do ust, wypiłam i nie wiem dlaczego nagle zapytałam:
– Czy pana żona ma zmarszczki?
Chociaż tak naprawdę chciałam zapytać, czy jego żona ma już także menopauzę.
Spojrzał na mnie z takim bólem w oczach, jak gdybym wbiła mu nóż w policzek.
– Zmarszczki…?
Odsunął powoli swój dębowy fotel od biurka. Wstał. Podniósł do ust swój plastikowy kubek i wypił łapczywie.
– Zmarszczki… Zmarszczki ma, proszę pani, nawet wszechświat. Fale grawitacyjne marszczą wszechświat tak samo, jak spadająca z nieba kropla deszczu marszczy kałużę lub jezioro. Tylko że to jest bardzo trudno zarejestrować. Te fale grawitacyjne. Ale one tam są, z pewnością. To przewidział i obliczył Einstein. Mówiła mi o tym moja żona. I pokazywała jego publikacje z dwoma błędami. Wiadomo, że one tam są. I wszyscy się z tym zgadzają, i wszyscy chcą je jako pierwsi wykryć, zarejestrować, opisać, dostać za to Nobla i znaleźć się w encyklopediach… I moja żona także tego chciała… Ona te fale czasami czuła w sobie. Opowiadała mi o tym. Najpierw włączała swojego ulubionego Gershwina, potem pisała jakieś równanie matematyczne na pół strony i tłumaczyła, iż z niego wynika, że te fale z pewnością są i że ona czuje je jak wewnętrzne delikatne wibracje. I podniecona, z kieliszkiem wina w dłoni przekonywała mnie, że odkrywanie tych fal to prawie podglądanie Boga przy tworzeniu świata i że to jest fascynujące i piękne. I gdy ona o tym mówiła, to… to było fascynujące i piękne. I zawsze będzie… Boże, jaka ona była piękna, gdy była czymś zachwycona… Ze swoim profesorem z uniwersytetu, który znał tego amerykańskiego noblistę Taylora, załatwili po dwóch latach zabiegów dostęp – na trzy miesiące – do największego obserwatorium fal grawitacyjnych w Livingston w Luizjanie. Byli pierwszymi Polakami, którym pozwolono prowadzić badania w tym laboratorium. Polecieli w Niedzielę Wielkanocną. Na lotnisku cieszyła się jak dziecko, które stoi blisko wejścia w kolejce do Disneylandu. „A gdy wrócę już z tymi falami, to zaraz urodzę ci syna…” – powiedziała uśmiechnięta i rozpromieniona, całując mnie na pożegnanie. Ale nie wróciła. Tak samo jak później z Himalajów nie wrócił jej brat. Wylądowali w Nowym Orleanie, gdzie razem z czterema Francuzami z uniwersytetu w Bordeaux mieli przesiąść się do cesny i przelecieć do Baton Rouge, a stamtąd autobusem wysłanym przez obserwatorium przejechać do Livingston. Cesna spadła do jeziora Ponchartrain w pięć minut po starcie.
Zdjął okulary, przełożył je z ręki do ręki.
– Gdy myślę o mojej żonie i jej bracie, który wspinał się do nieba, to czasami wydaje mi się, że Bóg pogroził im palcem za tę ciekawość. A jak Bóg grozi palcem, to ludzie czasami umierają. Ale ona przecież nie chciała wykraść mu żadnej tajemnicy. I ja – wrócił do biurka, nalał sobie do pełna, rozlewając parę kropel na dokumenty leżące przy butelce, wypił łapczywie i z butelką w ręku odszedł pod okno gabinetu, i odwrócił się plecami do mnie – proszę pani chciałbym, aby moja żona mogła mieć wszystkie możliwe zmarszczki i abym mógł je chociaż raz zobaczyć. Nawet pani nie wyobraża sobie, jak piękną kobietą była moja żona.
Wrócił do biurka. Wytarł ukradkiem łzy i nałożył powoli okulary.
– Bo czas jest, proszę pani, jak grawitacja, która marszczy wszechświat, albo jak spadająca kropla deszczu, która marszczy kałużę lub jezioro. Tylko że niektórzy odchodzą, zanim ta kropla spadnie.
Wróciłam wczoraj od mojego ginekologa zapłakana i pijana. Taksówkarz pytał, czy na pewno „nie odprowadzić pani pod same drzwi?”. Zebrałam wszystkie siły i wymamrotałam: – Na pewno nie!
Podałam mu portmonetkę, aby wziął sobie za kurs. Myślałam, że tak będzie lepiej.
Mój samochód został na tym parkingu na godziny. W zasadzie chciałam wrócić autem. Ale tak wyszło. To nie pasuje do mnie. „Bo ty jesteś przecież tak cholernie zorganizowana” – mówi Andrzej.
Wczoraj upiliśmy się z moim ginekologiem. Mało kto upija się przy spowiedzi. Wszyscy myślą o pokucie. Ale ja upiłam się, bo myślałam głównie o grzechach. I potem on opowiedział mi o swojej żonie i płakał, i potem ja płakałam. I na dodatek mam menopauzę.
I dzisiaj jest jakoś inaczej. Nie poszłam do pracy. Zadzwoniłam, że się źle czuję. Nawet nie kłamałam. Bo czuję się dzisiaj jak wyciągnięta spod gruzów po trzęsieniu ziemi.
To wszystko przez tego lekarza i tę fotografię, którą przypadkowo znalazłam w kasetce. Andrzej i ja z nowo narodzonym Maćkiem na rękach. Czułość w formacie 7x11. Byliśmy tam we trójkę, ale tak naprawdę to tam ciągle byliśmy we dwoje. Już dawno nie jesteśmy. Całą wieczność już nie. Jakoś to się rozproszyło. Przy zdobywaniu pieniędzy, przy podwyższaniu standardu, przy zapewnianiu sobie starości. Spokojny dom odpowiedzialnych rodziców. Gdy Maciek zrobił maturę i wyjeżdżał na studia do Warszawy, uśmiechnął się do nas i powiedział: „No to macie teraz chatę wolną!”.
Mamy.
Wolną, pustą, ogromną i zimną jak igloo.
Nie ma już tutaj śmiechu, hałasu, radości. Myślałam, że to należy do rodziny, a okazało się, że należało tylko do Maćka. Nie mamy nawet wiele słów, gdy Andrzej wróci z biura. I wtedy, gdy już jest wieczorem ze mną w tym pustym mieszkaniu bez hałasu, to… to wtedy… wtedy tęsknię za nim najbardziej.
Andrzej…
On nazywa to – ten czas, który jest za nami – spełnionym życiem. Dom pod lasem, syn na najlepszym uniwersytecie, murowany dom na lato na plaży. Po spełnionym życiu nie ma się już oczekiwań.
Ale ja mam!
Chciałabym pojechać z nim znowu do Paryża, a w niedzielę rano jeść z nim croissanty w łóżku i śmiać się z byle czego. Ale on miał już przecież spełnione życie i przeszkadzają mu okruchy w pościeli.
Nie!
Starość to nie tylko zmarszczki.
Pokazałam mu dzisiaj wieczorem to zdjęcie.
– Piękna rodzina – powiedział.
– Piękna para – powiedziałam i wzięłam jego twarz w moje dłonie i pocałowałam go delikatnie w koniuszek nosa. Wydaje mi się, że zrobił się czerwony.
Wczoraj dowiedziałam się, że to wcale nie zaburzenie, ale że ten okres przed sześcioma tygodniami to był mój ostatni. Nawet nie zadrżał mu przy tym głos. Ani przez milisekundę. Siedział przy tym swoim cholernie starym, cholernie drogim i cholernie drewnianym biurku, pisał te swoje łacińskie dyrdymały na mojej karcie pacjentki i tak od niechcenia rzucił mi za kotarę, za którą wkładałam rajstopy:
– To była pani ostatnia menstruacja.
Nawet mu nie zadrżał głos.
Zastygłam jak te postaci w filmach, gdy naciśnie się przycisk „pauza” w odtwarzaczu wideo. Nie mogłam się poruszyć.
Jak to? To już?
Tak bez fanfar, banalnie i bez ostrzeżenia przestałam być w wieku rozrodczym?
A przecież tak niedawno w domu dziadków zaciągnęłam moją siostrę na strych pełen pajęczyn i z dumą i w największej tajemnicy powiedziałam jej: „Dzisiaj dostałam… no wiesz!”.
Przecież to tak niedawno…
„Spełnione życie”.
Może Andrzej ma rację.
A może mój ginekolog.
„Bo czas jest, proszę pani, jak grawitacja albo jak spadająca kropla deszczu, która marszczy kałużę lub jezioro”.
Po południu pojadę po samochód na parking.
Jeśli się znowu nie upiję.