Nie wiedzieli, dokąd zaprowadzi ich pies, i doszli wspólnie do wniosku, że będą wyglądać zbyt podejrzanie, wałęsając się całą piątką o prawie drugiej nad ranem. Postanowili sprawdzić, czy Woofer równie chętnie wskaże drogę, jeśli pojadą za nim furgonetką. W samochodzie będą się mniej rzucali w oczy.
Janet pomogła pani Gulliver i panu Lyonowi szybko zdjąć z wozu choinkowe lampki, przymocowane metalowymi spinaczami i taśmą klejącą. Na wszelki wypadek lepiej nie zwracać na siebie uwagi sznurami czerwonych i białych światełek.
Sammy Shamroe łaził za nimi wokół forda, opowiadając po raz kolejny, że był głupcem i człowiekiem skończonym, ale po tym wszystkim zacznie nowe życie. Chciał ich koniecznie przekonać o szczerości swoich intencji, jakby potrzebował wiary innych ludzi, zanim sam uwierzy w siebie.
– Właściwie nigdy nie myślałem, że mogę się komuś na coś przydać – zwierzał się. – Nie byłem wiele wart, ot, sprytny hochsztapler o obrotnym języku, pusty w środku, a teraz patrzcie państwo, ratuję świat przed obcym z kosmosu! Dobra, nie przed obcym, i nie ratuję go całkiem sam, ale, cholera, przecież wam pomagam!
Janet wciąż nie mogła otrząsnąć się ze zdumienia. Skąd Woofer wiedział, że całej ich piątce grozi to samo tajemnicze niebezpieczeństwo? Jak wpadł na to, że powinni się wszyscy razem spotkać? Wiadomo, zwierzęta mają pewne zmysły znacznie bardziej wyostrzone niż ludzie, a poza tym tajemniczy instynkt, którego działanie trudno zrozumieć. Po tym zdarzeniu nigdy już nie spojrzy na żadne zwierzę tak jak przedtem.
Wbrew temu, co myślała wcześniej, przygarnięcie psa – mimo kosztów i kłopotów – było chyba najmądrzejszą w jej życiu decyzją.
Odczepili choinkowe światełka, zwinęli je i schowali.
– Rzucam picie. Na dobre – oznajmił Sammy, idąc za nimi do tylnych drzwi samochodu. – Nie wierzycie? Ale to szczera prawda. Nigdy już ani kropli. Nigdy.
Woofer siedział na chodniku obok Danny’ego. Obserwował ich i cierpliwie czekał.
Gdy Janet dowiedziała się, że pani Gulliver i pan Lyon są z policji, o mało nie rzuciła się do ucieczki. Jak zawsze, przeraziła ją myśl, że ktoś odkrył zwłoki Vince’a i zostało wszczęte śledztwo. Mogła być poszukiwana, mogli nawet wydać nakaz jej aresztowania.
O ludziach reprezentujących siłę lub władzę myślała jak o innej rasie, z którą nie miała nic wspólnego. Z ich strony nie spotkało jej nigdy nic dobrego, może z jednym wyjątkiem pana Ishigury z “Pacific View”.
Pani Gulliver i pan Lyon robili jednak wrażenie ludzi miłych i dobrych. Nie sądziła, żeby mogli wyrządzić krzywdę jej i Danny’emu. Z nimi z pewnością wiele ją łączyło – przede wszystkim wola życia i pragnienie, by znaleźć Tiktaka, zanim on ich znajdzie.
Nie miała zresztą innego wyjścia jak im zaufać; siedzieli w tym razem. Przekonało ją też zaufanie, jakim obdarzył ich pies.
– Za pięć druga – oznajmił pan Lyon, patrząc na zegarek. – Ruszajmy, na miłość boską.
Janet zawołała Danny’ego i wsiadła razem z nim i Sammym na tył furgonetki. Sammy zatrzasnął drzwi.
Pan Lyon siadł za kierownicą, włączył silnik i zapalił światła.
Między szoferką a tyłem furgonetki nie było żadnej przegrody. Janet, Danny i Sammy stłoczyli się za przednimi siedzeniami, żeby móc patrzeć przez szybę.
Nad asfaltem zaczynały przepływać spiralne wstążki rzadkiej mgły znad oceanu. Światła nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu, jedynego w polu widzenia, załamały się w białych pasmach i utworzyły poziomą różnobarwną tęczę, rozpiętą między krawężnikami. Wóz przejechał przez kolorową smugę i zabrał ją ze sobą w mrok.
Pani Gulliver wciąż stała z Wooferem na chodniku.
Pan Lyon zwolnił ręczny hamulec i włączył bieg. Nieznacznie podnosząc głos, powiedział:
– Jesteśmy gotowi.
Pani Gulliver słyszała go przez otwartą boczną szybę. Przemówiła do Woofera, wskazując to przed siebie, to na samochód. Pies przyglądał jej się z uwagą.
Domyślił się trafnie, że proszą go o to, co sam chciał zrobić parę minut temu, i ruszył w dół spadzistą ulicą. Przebiegł kilka metrów, obejrzał się, żeby sprawdzić, czy pani Gulliver idzie za nim. Zobaczył, że tak, i zamerdał ogonem.
Pan Lyon zdjął nogę z hamulca i pozwolił furgonetce toczyć się w dół, tuż za panią Gulliver, utrzymując równe z nią tempo, by pies zrozumiał, że samochód również mu towarzyszy.
Chociaż furgonetka jechała wolno, Janet dla równowagi złapała oparcie fotela pana Lyona, a Sammy wczepił się w zagłówek pustego fotela pasażera. Danny jedną ręką chwycił pasek matki i wspinał się na palce, próbując zobaczyć, co się dzieje na ulicy.
Kiedy pani Gulliver prawie dogoniła Woofera, pies znów puścił się biegiem, dotarł do rogu i odwrócił głowę. Popatrzył na zbliżającą się kobietę, na samochód, znów na nią i znów na samochód. Był mądrym psem, na pewno zorientuje się, o co chodzi.
– Szkoda, że po prostu z nami nie pogada i nie powie, co chcemy wiedzieć – mruknął pan Lyon.
– Kto? – spytał Sammy.
– Ten kundel.
Pani Gulliver szła jakiś czas za psem. Po jakichś dwudziestu metrach zatrzymała się, poczekała, a kiedy Woofer na nią spojrzał, otworzyła drzwiczki po stronie pasażera i wsiadła.
Pies usiadł i patrzył na nich.
Pan Lyon podjechał trochę do przodu.
Pies postawił uszy.
Furgonetka toczyła się dalej.
Woofer wstał i podbiegł kawałek. Stanął, obejrzał się, by sprawdzić, czy samochód wciąż za nim jedzie, i ruszył dalej.
– Mądry pies – orzekła pani Gulliver.
– Bardzo mądry – zawtórował pan Lyon.
– Najmądrzejszy na świecie – wtrącił z dumą Danny.
– Też tak myślę – oznajmił Sammy i potarł dłonią czuprynę chłopca.
Danny odwrócił buzię i powiedział:
– Mamo, ten pan naprawdę śmierdzi.
– Danny! – zgromiła go Janet, przerażona.
– Nie szkodzi – uspokoił ją Sammy. Słowa dziecka natchnęły go do dalszych gorących, choć bezładnych wynurzeń. – To prawda. Śmierdzę. Jestem ruiną człowieka. Zeszmaciłem się dawno, ale teraz już z tym koniec. Wiecie co, myślałem, że zjadłem wszystkie rozumy. Życie straciło dla mnie sens, bo zdawało mi się, że znam je na wylot, nie ma w nim żadnych niespodzianek, tylko fizjologia i szara codzienność. Teraz myślę inaczej. Jednak nie wiem wszystkiego. Do diabła, o tylu rzeczach nie mam zielonego pojęcia! Życie to na pewno dużo więcej niż fizjologia. Więc na co komu wino, kokaina czy inne takie świństwa? Więcej ani kropli.
Na następnym rogu pies skręcił w prawo, w stromą ulicę.
Pan Lyon skręcił za Wooferem, potem spojrzał na zegarek.
– Druga. Niech to cholera, czas ucieka.
Woofer coraz rzadziej odwracał głowę. Nabrał już pewności, że pojadą za nim.
Chodnik, którym biegł, zaścielały kosmate, różowe kwiaty, opadłe z wielkich kuflików, krzewów ozdobnych, którymi wysadzana była cała ulica. Woofer wąchał je w biegu i parę razy kichnął.
Nagle Janet odgadła:
– On idzie do lecznicy pana Ishigury – powiedziała.
Pani Gulliver obróciła się i spojrzała na nią.
– Wiesz, dokąd pies nas prowadzi?
– Jadaliśmy tam posiłki w kuchni… Mój Boże, ta nieszczęsna kobieta bez oczu!
Lecznica “Pacific View” była parę kroków przed nimi. Pies wszedł na schodki i usiadł pod frontowym wejściem.