Nieszczęsny wnuk szczęśnika

Potwór wyskoczył z jaskini i rzucił się na Maię. Dziewczyna nie zdążyła nawet krzyknąć. A!e Irek i tak był szybszy. Odbił się od skały, na której stał, wykonał w powietrzu popisowe salto i wylądował przed napastnikiem.

Potwór wyglądał strasznie. Mnóstwo przegubowych nóżek, zakończonych zakrzywionymi hakami, unosiło kadłub w kształcie dysku. Ten kadłub płonął żywym ogniem, a z płomieni wychylała się koszmarna głowa z zębatą paszczą. Na głowie potwora sterczał wysoki, czerwony kaptur.

W dłoni Irka zalśnił miotacz. Chwilę później bestia osunęła się bezwładnie na kamienie. Chłopiec podszedł do powalonej poczwary i trącił ją koniuszkiem buta.

— No, tak — powiedział niedbałym tonem. — To by było to. A teraz zaprowadzę cię do Mammy. Kto wie, czy tu gdzieś nie grasuje jeszcze parę innych, równie zabawnych zwierzątek.

Dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na niego tak, jak jeszcze nigdy żadna dziewczyna nie patrzyła na swego wybawcę. Bohater uśmiechnął się.

— Hi, hi, hi! — usłyszał w odpowiedzi.

Chłopiec osłupiał. Teraz dopiero zauważył, że i on, i Maia są bez skafandrów, chociaż oboje stoją u stóp dzikich gór na dzikim Ganimedzie.

— Hi, hi, hi! — powtórzyła dziewczyna i zniknęła.

— Hej! — zawołał bohater. — Co to znaczy?! Kto się śmieje?!

Zrobiło się zupełnie ciemno. Irek mocno potarł palcami powieki i… otworzył oczy. Oślepiło go światło, więc przymknął je z powrotem, ale tylko na chwilę. To. co zdążył przez ten ułamek sekundy zobaczyć, było bowiem zbyt frapujące…

Patrzył prosto w górę. Patrzył w górę, a więc widać sam leżał na plecach — jak ten powalony potwór, o ile, oczywiście, potwory miewają plecy. A tuż nad nim zawisło blade, pomarszczone oblicze starego mężczyzny wykrzywione zgryźliwym uśmieszkiem.

— Gdzie jestem? — wyksztusił Irek.

— U mnie. Hi, hi, hi!…

Niezaprzeczalna zwięzłość tej odpowiedzi stanowiła, niestety, jedyną jej zaletę.

— Co to znaczy: u mnie? l dlaczego pan się śmieje? Irek bardzo się starał, aby jego głos zabrzmiał surowo i godnie.

— U mnie to u mnie — wyjaśnił stary. — A śmieję się z twojej miny. Miałeś piękne sny, co? Wyglądałeś jak rozanielone cielę.

Irek milczał przez chwilę, po czym rzekł lodowatym tonem:

— Chciałbym wstać.

— Ależ proszę, proszę! Czuj się jak u siebie w domu… hi, hi, hi!

Twarz zniknęła. Chłopiec ujrzał nad sobą wklęsły strop, pod którym biegły wiązki kolorowych kabli.

„A więc ów potwór i ocalenie Mai to był sen… Oczywiście, że sen. No tak, ale czemu ja właściwie spałem? — zadał sobie w duchu pytanie. — Do tego tutaj?…”

Usiadł. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, były jego własne nogi tkwiące w białych próżniowych butach. Odruchowo sięgnął ręką do głowy, żeby się przekonać, czy ma na sobie kask. Kasku nie było, za to w odpowiedzi na ten ruch obudził się pod jego czaszką jakiś świerszczyk i zaczął wygrywać natrętną, jednostajną melodię. Robił to jednak tak, żeby nie sprawiać tym graniem bólu.

Irek rozejrzał się. Siedział na rozłożonym fotelu, wewnątrz niewielkiej, okrągłej salki nakrytej kopulastym sufitem. Wzdłuż ścian ciągnął się pierścień połączonych ze sobą stolików zastawionych najrozmaitszymi naczyniami o przedziwnych kształtach. Były tu także dwa czy trzy małe ekrany nad czymś, co od biedy przypominało pulpit komputera. Pośrodku umieszczono owalny stół, na którym leżały sterty arkusików folii, jakieś pudełeczka, narzędzia, skrawki szmatek o spłowiałych barwach wreszcie dwa najzwyklejsze talerzyki i wielki kubek z uszkiem.

W głębi, za stołem, z wąskiej, nie domkniętej szafy wyzierały rękawy i nogawki bezładnie poupychanych kombinezonów.

— Podoba ci się u mnie? Hi, hi, hi!…

Chłopiec odwrócił głowę. Starzec siedział na czymś w rodzaju odwróconego wiadra i uśmiechał się szyderczo. Irek już chciał mu powiedzieć, co myśli o ludziach mieszkających w śmietniku, ale otworzył tylko usta, potrzymał je chwilę otwarte i bez słowa zamknął je na powrót.

Postąpił tak z trzech powodów.

Po pierwsze, zauważył, że jego gospodarz ma na sobie obcisły czarny kostium, a jego głowę zdobi rozwichrzona, biała jak mleko czupryna. Odgadł, kogo ma przed sobą, a to z kolei sprawiło, że w ułamku sekundy przypomniał sobie wszystko, co poprzedziło jego niezwykłe przebudzenie. Po drugie, twarz tego człowieka wydała mu się nagle znajoma. Wreszcie po trzecie, zdał sobie sprawę z tego, że naprawdę mu się tutaj podoba. Wszystko, na co patrzył, sprawiało mu przyjemność.

— A właśnie, że mi się podoba — stwierdził niespodziewanie dla samego siebie.

— No, myślę, hi, hi, hi! — zaśmiał się człowiek, który po kryjomu wtargnął do „Pięciu Księżyców”, ukrywszy przedtem głowę i twarz pod czerwonym kapturem. — Dałem ci pigułkę na zadowolenie. Nic cię nie boli, prawda?

— Nie boli… — mruknął bezwiednie chłopiec. — Pigułkę? ~ zmarszczył brwi. — Jaką pigułkę?

— Na dobry humor. Dlatego miałeś taką zachwyconą minę, zanim się zbudziłeś. Ofiarowałem ci piękne sny. Sny były istotnie piękne, ale Irek już o nich zapomniał.

— Nigdy nie słyszałem o takich pigułkach — powiedział.

— Bo to mój wynalazek — w głosie starego zabrzmiała duma. — Jestem uczonym. Szczęśnikiem.

— Czym? Kim?!

— Szczęśnikiem. Szczęśnik — specjalista od szczęścia. Jak fotonik od fotoniki, elektryk od elektryczności i tak dalej. Rozumiesz?

Irkowi przebiegła przez głowę szalona myśl, że rozmawia z przebranym panem Seyną.

— Tak — mruknął.

Zastanawiał się chwilę, po czym dodał z żelazną logiką:

— Nie. Nie rozumiem. Od szczęścia? To co pan właściwie robi?

— Pracuję nad uszczęśliwianiem ludzi. Chłopiec zamrugał oczami.

— Jak to? — spytał z wahaniem. — Daje im pan pigułki?

— A właśnie! Właśnie pigułki! — ucieszył się osobliwy uczony. — Powiedz sam! Leciałeś za nami po górach i jaskiniach, potem wyrżnąłeś głową w osłonę strefy chronionej tego laboratorium i zemdlałeś. Powinieneś być teraz rozbity, obolały, oklapnięty jak rozdeptany kalosz! A tymczasem nic cię nie boli i czujesz się świetnie! Dlaczego?! No, dlaczego?!

Tym razem Irek myślał znacznie dłużej, zanim wreszcie powiedział:

— Rzeczywiście, czuję się dobrze, nawet bardzo dobrze… tylko nie wiem, czy to już znaczy, że jestem szczęśliwy…

Wypowiadając te słowa, posiadacz pojemniczka z wia domymi krystografami nie zastanawiał się nad tym, jaką radość sprawiłby swojemu nauczycielowi propedeutyki psychologii, gdyby ten był teraz tutaj i mógł słyszeć, co mówi jego uczeń. Jednak i na uczonymszczęśniku uwaga chłopca wywarła pewne wrażenie.

— Hm… tego… — bąknął, zbity z tropu. — Bo widzisz, ja dopiero pracuję nad moim wielkim wynalazkiem. Umiem już produkować pigułki, które sprawiają, że człowiek zapomina o doznanych przykrościach, oraz takie, że chce mu się tylko śmiać, śmiać i jeszcze raz śmiać! Albo! że jest odważny. Przy okazji, w trakcie doświadczeń, zrobiłem także środki powodujące strach albo gniew, albo tęsknotę… Zachowuję je na razie, bo zanim wszyscy wokół mnie będą dobrzy i mądrzy, te środki mogą mi się przydać do obrony. Ale teraz przygotowuję wielką syntezę. Neuropeptydy znano i stosowano od dawna, chociaż różnym zacofańcom to się nie podobało, moje środki jednak są zupełnie nowe i stanowią jedynie etap pośredni na drodze do uniwersalnej pigułki szczęścia! Każdemu da ona cudowne zdolności twórcze, ukształtuje osobowość człowieka, tak aby nie mógł on poddawać się złym nastrojom, zmieni motywację istnienia. Jasne?!

„Neuropeptydy, osobowość, motywacja istnienia” powtórzył w duchu Irek. Pewnie, że jasne!

— Teraz dałem ci pigułkę na dobry humor — wołał nie zrażony miną swojego nieproszonego gościa szczęśnik. — l jesteś w dobrym humorze, sam to przyznałeś. A przedtem dostałeś pigułkę na odwagę. Wrzuciłem ci ją do tego, co piłeś na balu. Chciałem dodać jeszcze jedną, ale ją upuściłem i wtedy ten pomylony puszkorób wszystko zepsuł.

Chłopiec w jednej chwili zapomniał o zawiłościach szczęściarstwa czy szczęśnictwa, czy jak wreszcie nazwać gałąź nauki, którą reprezentował osobnik w czarnym kostiumie.

— Na odwagę?! — wykrzyknął oburzony. — Mnie?

— A tak. Niczego nie zauważyłeś? Miałeś jeszcze dostać środek na miły nastrój, ale powtarzam…

— A po co?! Nie jestem tchórzem! Uszczęśliwiacz ludzkości znowu się stropił. Chwilę poruszał bezgłośnie wargami, po czym wyznał:

— Bo ja się pomyliłem. Te pigułki wcale nie były przeznaczone dla ciebie. Ale przyszliście na bal przebrani, a ja podszedłem do ciebie od tyłu i wydawało mi się… Ty przybyłeś na Ganimeda dzisiaj, prawda? — zmienił nagle temat.

— Tak.

— Z kim?

— Z ojcem i z siostrą, Inią. Mieliśmy lecieć na Ziemię, ale…

— Na Ziemię? — przerwał nerwowo chudzielec. — Jak to: na Ziemię? To nie jesteście z Ziemi?

— Nie… Mieszkamy w Coprates, na Marsie.

— Ale nazywasz się Bodrin? Tak jak twój ojciec? Oczywiście, że nazywasz się tak, jak twój ojciec! — ofuknął sam siebie. — On jest profesorem. Ale dlaczego w takim razie nie siedzi na Ziemi?

— Nie wszyscy profesorowie mieszkają na Ziemi — odrzekł z lekką urazą Irek. — A ja wcale nie nazywam się Bodrin, tylko Skiba.

— Co?!

Wielki, przynajmniej we własnym mniemaniu, uczony wydał taki wrzask, że chłopiec zerwał się na równe nogi. Odskoczył przezornie do tyłu i przyjrzał się z trwogą gospodarzowi zagraconego laboratorium.

Dotychczas, pół siedząc, pół leżąc na fotelu, widział tylko zarysy postaci starego szczęśnika. Ten ostatni usadowił się bowiem przed lampą, tak że rysy jego twarzy pozostawały w cieniu. Dopiero teraz, stojąc, Irek odkrył, że ów dziwny człowiek nie bez powodu wydał mu się znajomy.

— Dziadku! — Chłopiec odruchowo wyciągnął ręce. Dziadku! To przecież ja, Irek…

— Haaaaa! — zawył znowu zbieg z „Pięciu Księżyców” — Ja mam być dziadkiem? Ja?!!! Impertynencja! Nie jestem niczyim dziadkiem! Masz przed sobą młodego, szczęśliwego człowieka, którego niebawem opromieni sława dobroczyńcy ludzkości! Więc powiadasz, że nazywasz się Skiba? — dodał ciszej.

— Tak.

— A twój ojciec ma może na imię Jacek?

— Tak.

— Wobec tego wybaczam ci, że nazwałeś mnie dziadkiem — chudzielec odwrócił głowę. Jego srebrnobiałe włosy zalśniły w świetle. — Jestem rzeczywiście podobny do Wiktora, mojego… to znaczy, chciałem powiedzieć, twojego prawdziwego dziadka. Znałem go… kiedyś.

W tym momencie Irek przypomniał sobie wszystko, co słyszał o tym człowieku. Że spotkało go nieszczęście… i że zaszył się właśnie tu, na Ganimedzie. Ale dlaczego nie chce się przyznać, kim naprawdę jest? Może wstydzi się tego, co zrobił tam, na balu, i późniejszej ucieczki? A może myśli o swojej pierwszej ucieczce, tej, która miała miejsce wiele lat temu i o której ojciec specjalnie z takim naciskiem opowiadał Ini, chcąc ją przekonać, że nie powinno się bezgranicznie poddawać własnym smutkom?…

— A twój dziadek co teraz robi? — spytał cicho siwy szczęśnik.

— Mieszka na Ziemi — odrzekł chłopiec. — Wczoraj przyleciał na Marsa, bo były moje urodziny, i właśnie mówił o panu… to jest, przepraszam, o swoim bracie.

— Mówił?… Hm… no tak, ludzie mówią o różnych rzeczach, kiedy nie mają nic ważnego do roboty. Obchodziłeś urodziny? Które? Dziesiąte?

„l ten człowiek myśli o uszczęśliwianiu innych” — zawrzał w duchu Irek.

— Piętnaste — burknął z wyrzutem.

Jego rozgoryczenie nie zostało jednak zauważone. DziadeknieDziadek spoglądał wprawdzie na swojego młodego, choć nie aż tak młodego, jak mniemał, gościa, ale równocześnie wydawał się go nie widzieć. Niebieskoszare, wyblakłe oczy starego biochemika szukały czegoś w nieokreślonym punkcie przestrzeni, poza pancernymi ścianami maleńkiej stacji na obcym globie, kto wie, może nawet poza tym globem, w świecie gwiazd lub w blasku Słońca na Ziemi.

Siedział tak, nieobecny duchem, dłuższą chwilę, aż chłopiec, raczej zakłopotany niż zniecierpliwiony, chrząknął głośno i spytał:

— A właściwie czemu pan uciekał?

Szczęśnik milczał. Tkwił na zaimprowizowanym siedzeniu, z jedną nogą wysuniętą do przodu, przygarbiony, blady, jakby nagle zmożony nieludzkim zmęczeniem. Przypominał teraz rysunek jakiejś starożytnej postaci zamieszczony w historycznej książce… Irek nie mógł sobie tylko przypomnieć, ani co to była za książka, ani kogo ten rysunek przedstawiał.

— Uciekał?! Kto uciekał?! Czemu uciekał? — uczony ocknął się tak nagle, że jego wyrwany z zamyślenia gość znowu musiał gwałtownie zamachać rękami i cofnąć się dwa kroki do tyłu. Niestety tym razem było to o dwa kroki za dużo. Chłopiec uderzył o coś plecami. Usłyszał przeraźliwy zgrzyt, a później łoskot walącej się piramidy zbudowanej z blaszanych puszek. Odwrócił się błyskawicznie. Z otwartych drzwiczek szafy wysypywały się na podłogę różnobarwne pudełka.

— Co robisz?! — wrzasnął szczęśnik. — Moje pigułki! A taki tu miałem porządek! — zakończył żałośnie, po czym upadł na kolana i zaczął gorączkowo zbierać bezcenne pojemniczki.

Nie były one puste. Przynajmniej nie wszystkie. Niektóre otwarły się podczas katastrofy, wyrzucając na podłogę dziesiątki małych kuleczek. W różowych pudełkach znajdowały się różowe, w czarnych czarne, w fioletowych fioletowe i tak dalej.

— Przepraszam — wybąkał pokornie Irek. — Nie chciałem…

— „Nie chciałem”! „Nie chciałem”! — przedrzeźniał chudzielec, starając się zgarnąć wszystkie pudełka od razu, co powodowało, że sterta na podłodze zamiast się zmniejszać, stale rosła. — Nie chciał! Patrzcie go! Ten łysy blacharz także „nie chciał” straszyć automatu w „Pięciu Księżycach”! l co z tego?

Irek chętnie by pomógł w naprawianiu wyrządzonej przez siebie szkody, ale bał się ruszyć z miejsca, żeby nie spowodować jeszcze większego rozgardiaszu. Dlatego odsunął się tylko na bok. Wtedy zauważył coś, czego nie mógł dostrzec gospodarz laboratorium odwrócony tyłem.

Spod stolika przysuniętego do ściany wypełznął cieniutki metalowy wąż zakończony czymś w rodzaju dwóch palców. Te palce, nieproporcjonalnie grube i nieco spłaszczone, były zdolne do wykonywania przynajmniej niektórych funkcji zwykłego, ludzkiego kciuka. Dodajmy: kciuka należącego do niesympatycznego złośliwca. Wąż podjeżdżał bowiem po kolei do rozsypanych pigułek, z których wiele potoczyło się aż pod ścianę, i rozgniatał z cichutkim chrzęstem jedną kolorową kuleczkę po drugiej.

— O, o, o!… — zawołał przytomnie chłopiec. — Wąż! Wąż! Wąż! Wijący się na podłodze uczony znieruchomiał.

— Ja wąż? Ty…

— Nie pan! — przerwał w porę Irek. — Tam, o, o! Szczęśnik powoli, z niedowierzaniem spojrzał we wskazanym kierunku.

— Aaaa!!! — laboratorium jeszcze raz przeszył okropny krzyk. — To ten puszkorób!!! Widzisz?! Widzisz?! Przecież to najgorsza kreatura, jaką kiedykolwiek wydał nasz szlachetny gatunek! l takie coś chce uszczęśliwiać ludzi!

„Jak to; uszczęśliwiać? — przemknęło chłopcu przez głowę. — Przecież uszczęśliwiać ludzi chce właśnie ten tutaj! Czyżby istniał jeszcze drugi?”

— Zobaczysz!… — Uczony zerwał się jak gazela i popędził przez swoją małą pracownię, jednak nie w stronę, gdzie szerzył dzieło zniszczenia dziwny gad, lecz ku małemu pulpitowi stojącemu obok jeszcze mniejszej umywalki.

Grzrz… grzrz… — wąż rozprawiał się z kolejnymi pigułkami szczęścia. Ich twórca nic sobie jednak z tego nie robił. Całą swoją uwagę skupił na pulpicie. Naciskał, jeden po drugim, niegdyś białe klawisze, równocześnie bacznie obserwując taniec świetlistych nitek, które ukazywały się w okienkach wskaźników. Wreszcie wydał przeciągły odgłos, który miał być pomrukiem zadowolenia, lecz zabrzmiał tak złowieszczo, że chłopcu aż ciarki przeszły po krzyżach.

— A teraz chodź tutaj! No, chodź! — powtórzył niecierpliwie, bo Irek nadal stał w miejscu jak skamieniały. Prędzej! Szafy umiesz rozbijać, ale jak można zobaczyć coś ciekawego, to cię nie ma!

Tak sformułowane wezwanie wreszcie poskutkowało. Irek, ostrożnie stawiając stopy, by nie nadepnąć któregoś z drogocennych pudełek, a równocześnie nie znaleźć się zbyt blisko ruchliwych kciuków metalowego gada, podszedł do pulpitu, przy którym stał stary uczony. Ten jednak wskazał mu… umywalkę.

— Tam patrz! — burknął. Chłopiec zawahał się.

— No, patrz… Nie tam, ośle! — zirytował się szczęśnik, widząc, że Irek ogląda wnętrze umywalki. — Do kurka!

Chłopiec pochylił się, wykręcił jak korkociąg i zajrzał od dołu do wylotu kranu. Zajrzał i aż krzyknął ze zdumienia.

Z tego kurka woda z pewnością nie płynęła już od dawna. Może nawet nigdy.Okrągły otwór był zaślepiony szklaną masą o powierzchni wyszlifowanej na kształt malutkiej soczewki.

Przez taki to szczególny peryskop Irek ujrzał wnętrze okrągłego pomieszczenia, takiego jak to, w którym sam się teraz znajdował. Było tylko inaczej urządzone. Miejsce półek i stołu zajmowały wielkie, skomplikowane automaty. Przy jednym z nich stał kompletnie łysy grubas, którego nogi tkwiły w szerokich blaszanych rurach. Dzięki tym nogom, a raczej rurom chłopiec natychmiast odgadł, że ma przed sobą drugiego ze sprawców alarmu w „Pięciu Księżycach”.

— Kto to jest? — chciał zawołać, ale udało mu się wydobyć jedynie zduszony szept. Spróbujcie bowiem wołać, zaglądając od dołu do kranu nisko umieszczonej umywalki.

Szczęśnik jednak usłyszał,

— Wróg! Szkodnik! Ignorant! — odrzekł z mocą. — Kiedyś był konstruktorem, apotem zwariował na punkcie swoich gadających i ruszających się puszek! Automaty! Oto, czym chce zbawić ludzkość! Ale patrz! On jest gruby jak hipopotam, a biegł razem ze mną po górach. Teraz, zamiast odpoczywać, zdobył się na nowy wysiłek. Mianowicie wysłał automat, żeby mi tu niszczył moje pigułki! Na pewno jest zmęczony i chce mu się pić. Dotąd pracował, ale teraz… Zobaczysz… hi, hi, hi!

— A skąd on wiedział, że panu rozsypały się… że ja rozsypałem pigułki?

— Przecież on także nas widzi! — odpowiedział z lekkim zdziwieniem szczęśnik, jakby zaskoczony, że ktoś może pytać o rzecz tak oczywistą. — O, już, już! — zmienił ton.

Równocześnie przycisnął jeszcze jeden guziczek. Skądś, jakby spod podłogi, dobiegł szum wody. Wtedy siwowłosy uczony błyskawicznym ruchem sięgnął po jedną z leżących na podłodze pigułek, podniósł ją i wrzucił do otworu nad pulpitem.

Irek zobaczył, że łysy grubas ze szklanką w dłoni idzie w stronę zlewu, który u niego pełnił widać swoje zwykłe prozaiczne funkcje. Napełnił szklankę wodą, po czym uniósł ją do ust. Cały czas spoglądał przy tym w stronę, gdzie migotał lampkami jakiś pracujący automat, toteż nie zauważył, że wraz z wodą spłynęła do jego szklanki maleńka, ciemna kuleczka. Napił się i odstawił naczynie. Raptem wyraz jego twarzy uległ gwałtownej zmianie. Zbladł, zesztywniał, kilkakrotnie poruszył wargami, aż wreszcie zaczął dygotać jak suchy listek miotany jesiennym wiatrem.

— Haaa! — nad uchem Irka rozległa się pieśń zwycięstwa. — Widzisz?! Daj, teraz ja popatrzę. Nie mogę przecież przepuścić takiego widoku!

Widok był rzeczywiście niezwykły, mimo to chłopiec bez żalu odstąpił uczonemu pigularzowi miejsce przy kranie. Wyprostował się z trudem i w tym momencie zauważył, że automat w kształcie węża, który z taką zawziętością rozgniatał cudowne kulki, także zaczął się trząść jak porażony prądem. Podrygiwał przez chwilę, po czym zniknął z powrotem w ścianie.

— No i co?! No i co?! — triumfował dalej szczęśnik, nie odrywając oka od kurka. — Dużo ci pomogły twoje konserwy! Ale się boi, hi, hi, hi!

Irek z utęsknieniem zerknął w stronę drzwi prowadzących do śluzy. To, co się tutaj działo, przypominało jakąś bajkę q złych sąsiadach lub fantastyczną komedię filmową. Ale pożerające światło dyski i odkryte w podziemiach malowidła są jednak o wiele ciekawsze. A tymczasem ani ojciec, ani profesor Bodrin ciągle nic o nich nie wiedzą…

— No! — uczony chudzielec wyprostował się wreszcie, zatarł z uciechą ręce i spojrzał przyjaźnie na chłopca. Stało się to akurat w momencie, gdy Irek tak tęsknie spoglądał w stronę drzwi. — On już wie! Hi, hi, hi! Teraz będzie długo myślał, jak mi się odwdzięczyć. Dałem mu pigułkę na strach! Nikt nie oprze się moim superstymulatorom biochemicznym! Chcesz się śmiać? — proszę! Chcesz płakać? — służę uprzejmie! Chcesz wpaść w furię? — nic prostszego! Chcesz być szczęśliwy?… Co, zamierzasz już sobie pójść?

— Jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu — bąknął nieśmiało chłopiec. — Ojciec nie wie, co się ze mną stało, i teraz pewnie… — urwał.

Chciał powiedzieć „boi się o mnie”, ale w zestawieniu z tym, co widział przed chwilą, określenie „boi się” zabrzmiałoby jakoś… fałszywie. Ten stary człowiek mówił przed chwilą o strachu. Ale przecież grubas naprawdę nie odczuwał strachu. To było sztuczne… po prostu, bezwiednie, połknął specjalną pigułkę…

— No cóż, idź, idź — szczęśnik machnął ręką. — Ubierz się w śluzie… Zresztą odprowadzę cię.

— A może — dobra wola dziwacznego gospodarza obudziła w chłopcu wyrzuty sumienia — może jednak pomógłbym panu posprzątać? — wskazał oczami rozsypane pudełka.

— O, co to, to nie! — wspaniałomyślna oferta Irka została odrzucona stanowczo i nieodwołalnie, — Narobiłbyś mi tylko bałaganu. Sam posprzątam i będę mieć znowu idealny porządek jak przedtem. No, chodź — podbiegł do wyjścia i otworzył pancerne drzwi. — A tego… — zająknął się — nie mów na razie profesorowi Bodrinowi, że u mnie byłeś. Sam z nim porozmawiam. Ale przedtem wprawię go w dobry humor. Już byłbym to zrobił, gdyby nie ten przeklęty puszkorób. Nie powiesz? — spytał, kiedy chłopiec przechodził obok niego, wkraczając do mrocznej komórki śluzy.

Irek już miał na końcu języka zapewnienie, że nie piśnie słówka nikomu, jednak po namyśle rzekł:

— Może ojcu… Będę mu musiał wyjaśnić, dlaczego mnietak długo nie było.

— Ojcu ewentualnie możesz. A teraz wynocha! No, szybko!

— Przecież się ubieram — mruknął z urazą chłopiec, mocując swój kask, który znalazł w śluzie, do kryzy skafandra.

— Kokosisz się, że aż przykro patrzeć! Poczekaj. Tego… hm… umiesz otworzyć zewnętrzne drzwi śluzy?

— Mieszkam na Marsie.

— A… masz dosyć powietrza?

Chłopiec zerknął na wskaźnik pod okapem hełmu.

— Wystarczy na całą dobę.

— Wszystko działa sprawnie? Klimatyzacja? Łączność?

— Tak, skoro mogę z panem rozmawiać…

— Prawda, prawda. Wiesz, dokąd iść? Nie wiesz — odpowiedział sam sobie, jakby zaraził się tym obyczajem od Mammy. — Gdy opuścisz pracownię, spojrzyj na wschód. Zobaczysz światła bazy. Nie wracaj do „Pięciu Księżyców”, bo zabłądziłbyś w górach. Przez jaskinię da się iść tylko stamtąd do nas. W przeciwną stronę nie. Szyb jest za stromy i za śliski. Idź prosto do bazy. Oni będą wiedzieli, co z tobą zrobić. Zrozumiałeś?

— Tak, proszę pana — odpowiedział grzecznie Irek, myśląc, że z pewnością bardzo by polubił tego dziwnego staruszka, który mógłby być jego dziadkiem, a przynajmniej bratem dziadka. Przecież on tylko udawał zjadliwego zrzędę…

— No, to wynocha! Sio! Sio! — zakończył rozmowę dziwny staruszek.

Obaj mężczyźni stali w milczeniu, ciągle jeszcze spoglądając w niebo, tam gdzie zniknęła im z oczu świetlista smuga przypominająca kometę. Byłaby to jednak przedziwna kometa. Jej osobliwość polegała na tym, że wznosiła się coraz wyżej ku zamglonym gwiazdom i że leciała znacznie szybciej niż jakiekolwiek ciało niebieskie nie wyłączając spadających, rozpędzonych meteorytów.

— Czy… czy to był o n? — spytał wreszcie nieswoim głosem Geo Dutour.

Doktor Skiba zagryzł wargi. Po chwili skinął twierdząco głową.

Ratownik westchnął.

— Nie mówiłeś mi, że on ma taki napęd.

— Sam o tym zapomniałem — ojciec Irka odchrząknął i dodał pozornie od rzeczy: — Jestem konstruktorem rakiet dalekiego zwiadu. Czy twój automat na pewno przesłał prawidłową formułkę wezwania?

— RXdwa! Powtórz wysłany kod — rzucił Dutour. Aparat wiszący nieruchomo nad nimi spełnił polecenie. Wezwanie było sformułowane dokładnie tak, jak powinno.

— Nie rozumiem, co się stało — rzekł głucho doktor Skiba.

Znowu zapadła cisza. Przerwał ją w kilka sekund później głos nowego automatu.

— Tu.RXcztery. Ląduję.

— RXcztery, nie wzywałem cię — Dutour zmarszczył brwi.

— Tu RXdwa — usłyszeli w odpowiedzi. — RXcztery jest pilotowany przez człowieka.

Automat osiadł na skalnej półce. Nad otwartą klapą włazu widniała głowa uzbrojona w kask.

— Jestem — zameldował się pilot głosem Ini. — Truszek zniknął. Czy coś się stało? — dziewczyna zeskoczyła z pojazdu i szła w stronę ojca.

— Uważaj!

Ostrzeżenie Dutoura przyszło w samą porę. Inia nie patrzyła pod nogi. Tylko krok dzielił ją od czarnego otworu studni. Stanęła. Doktor Skiba podbiegł i chwycił ją za rękę.

RXcztery, wysadziwszy pasażera, wzbił się w górę i zawisł obok trójki pozostałych automatów. Inia spoglądała w głąb rozpadliny. Wreszcie wyprostowała się i spojrzała na ojca.

— Czy ci dwaj, którzy uciekali, wpadli tutaj?

— Nie oni. Irek. Przynajmniej tak przypuszczamy. Nigdzie go nie ma — Dutour mówił umyślnie zwięźle, spokojnym tonem.

— Irek? Jak to: Irek?! — przeraziła się Inia. — A gdzie ten uczony. Robinson, i jego syn?

— Musieli wrócić do bazy.

— No, a Truszek? Myślałam, że to wy go wezwaliście, i dlatego przyleciałam. Byłam w pokoju, kiedy on nagle wystartował. Zajrzałam jeszcze do dyspozytorni. Chciałam się z wami skontaktować, ale pan Kozula powiedział, że centrala łączności „Pięciu Księżyców” jest chwilowo nieczynna. To znaczy, czynna, tylko nie dla mieszkańców gwiaździńca. Podobno jej nadajniki wspomagają anteny bazy, która nadal usiłuje odzyskać kontakt z zaginioną ekipą.

— Poczekaj… — przerwał jej Dutour. — Poczekaj… powtórzył patrząc pytającym wzrokiem na doktora Skibę. — W takim razie, jak to możliwe…

— …że Truszek odebrał nasze wezwanie — podchwycił konstruktor. — Jeśli centrala przyjmuje tylko sygnały przeznaczone dla bazy?…

— Myślicie — głos Ini drżał lekko — myślicie, że wezwał go ktoś inny?

Dutour potrząsnął z niedowierzaniem głową, ale nic nie powiedział.

— Tak czy owak, tutaj nic nie wystoimy — doktor Skiba starał się, jak mógł, aby jego głos brzmiał spokojnie i pewnie. — Faktem jest, że Truszek zniknął. On jeden potrafiłby odnaleźć Irka, jest przecież jego automatem opiekuńczym specjalnie tak zaprogramowanym, aby zawsze natychmiast reagował na hasło zastrzeżone dla mojego syna. l Truszek zareagował na wezwanie, tylko że zamiast pod ziemię, poleciał w kosmos. Tam Irka nie ma. Nie wierzę, żeby ci, których goniliśmy, byli wysłannikami innej gwiezdnej cywilizacji i żeby odlecieli, zabierając przy okazji także ziemskiego chłopca. Takie rzeczy są dobre w filmach fantastycznych. Jedyne, co teraz możemy zrobić, to udać się natychmiast do bazy. Jeśli oni koordynują łączność na całym globie, to może będą wiedzieli, co zrobić, aby nawiązać kontakt z Irkiem, a przynajmniej, na razie, z Truszkiem.

— Do bazy… — szepnęła cichutko Inia.

— Zgadzam się — Dutour skinął energicznie głową. Nie możemy dłużej stać bezczynnie. — Zadarł głowę do góry. — RXdwa, RXtrzy, RXcztery, do lądowania. Zabierzecie nas. W ten sposób będzie szybciej — zwrócił się do Ini i jej ojca. — W drogę!

Din wszedł na płaski odłamek skały, który osunął się ze stromego zbocza. Jakiś czas obserwował majaczące przed nim białe, jajowate budyneczki, po czym powiedział:

— Tato, tu ja. Tato, mówi Din. Słyszysz mnie? Umyślnie nie używał stereotypowego kodu, wiedząc. że baza czeka na głosy z kosmosu. Nie chciał nikogo wprowadzać w błąd… choćby na ułamek sekundy.

— Słyszę, synu — słuchawki przyniosły natychmiastową odpowiedź. — Co u ciebie?

— W porządku. Jestem obok laboratoriów. Nie widzę dodatkowych anten, które mogłyby zakłócać łączność. Podejdę jeszcze bliżej.

— Po co? Uważaj, tam także są strefy ochronne. Możesz wpaść na osłonę siłową i uszkodzić skafander.

— Niczego nie uszkodzę — odrzekł Din z pobłażliwą wyższością. — Ale stąd nie widzę dokładnie otoczenia obu pracowni. Po przeciwnej stronie mogą być jakieś konstrukcje. Muszę to sprawdzić. Odezwę się znowu za pięć minut. Koniec łączności.

Słuchawki umilkły.

Din zeskoczył lekko z kamienia i niezbyt szybkim krokiem ruszył w stronę pierwszego laboratorium. Po chwili zwolnił i zmienił kierunek marszu. Zaczął okrążać oba budyneczki, aby obejrzeć dokładnie cały otaczający je teren. Anten dalekiego zasięgu nie da się schować pod ziemią.

Ale żadnych anten nigdzie nie było. Wobec tego Din skierował się w stronę wąskiego przesmyku między laboratoriami. Właśnie na ten przesmyk wychodziły drzwi jednej i drugiej pracowni. Były oświetlone, a od góry ochroniono je malutkimi okapami, pod którymi paliły się blade, orientacyjne lampki.

Dotychczas wszystko szło gładko. Teraz jednak nadeszła pora na wykonanie najmniej przyjemnej części zadania. Trzeba wejść najpierw do jednego, a potem do drugiego budyneczku i przekonać się, czy ich gospodarze nie robią czegoś, co mogłoby spowodować zakłócenia łączności na Ganimedzie i w otaczającej go przestrzeni.

Oczywiście chłopiec wiedział, że w tych laboratoriach mieszkają i pracują samotni ludzie. Że są tutaj już od wielu lat. Ojciec wspominał mu o nich niejednokrotnie. Mówił wtedy, że im współczuje. Tego Din nie rozumiał. Przecież skoro sami wybrali sobie takie miejsce do pracy i taką pracę… Ba, ale jaką pracę? To ojciec przemilczał.

Te dwie jajowate kopułki intrygowały Dina od dawna. A dzisiaj, kiedy wracając z gwiaździńca znalazł się tak blisko tajemniczych pustelni, natychmiast postanowił, że tym razem nie przepuści okazji. l udało się. Co prawda gdyby nie profesor Bodrin… Ale mniejsza z tym. Teraz jest tutaj i musi zrobić swoje.

Stanął. Zrobić swoje. Łatwo powiedzieć…

Nie było tu świateł wytyczających przejścia w barierze pola ochronnego. Jak właściwie ma zawiadomić tych zdziwaczałych badaczy, że na ganimedzkiej pustyni, pod ich domkami, stoi samotny wędrowiec i chce wejść do środka? Przecież oni odcięli się od świata, przerabiając nawet w tym celu swoje centralki łączności. Ojciec mówił, że nie można nawiązać z nimi kontaktu ani z bazy, ani z „Pięciu Księżyców”. Chyba żeby oni sami zechcieli kogoś wezwać. Ale to się jeszcze nigdy nie zdarzyło.

„Podejdę bliżej — powiedział sobie po namyśle — a potem zobaczymy”.

Wprowadzając w czyn swoje postanowienie, zrobił dwa kroki do przodu, l na tym, na razie, poprzestał…

Drzwi jednego z laboratoriów otworzyły się nagle. W nikłym blasku sygnalizacyjnej lampki zalśniła osłona kasku. Nieznajomy zamknął za sobą wejście do śluzy, a potem rozejrzał się dokoła, jakby nie wiedząc, co robić dalej.

— A sio! A sio! — usłyszał Din w swoich słuchawkach.

Mimo woli rozejrzał się uważnie po otoczeniu białych budyneczków, szukając stadka kur, które ten człowiek w skafandrze postanowił zagonić z powrotem do kojca. Kur, rzecz jasna, nie było ani śladu, za to słuchawki powtórzyły: — A sio! A sio! — przy czym tym razem słowa te zostały wymówione z przekąsem. Zaraz potem nieznajomy dodał: — Piękne pożegnanie, nie ma co… a sio!… nie ma co!… a sio! — Mruczał to monotonnie, jakby układał piosenkę i właśnie znalazł refren, który wielce przypadł mu do gustu.

Din, który w pierwszej chwili ucieszył się na widok człowieka wychodzącego z pracowni, sądząc, że niespodziewanie trafia mu się sposobność zawiadomienia badaczy o swoim przybyciu, teraz postanowił milczeć i czekać. Licho wie, co może zrobić taki odludek podśpiewujący sobie pod nosem „a sio, a sio”, kiedy raptem usłyszy głos nieproszonego gościa. l co mu właściwie powiedzieć? „Przepraszam, czy to pan zakłóca łączność między bazą, a wysłanym z niej statkiem kosmicznym?” Normal ny człowiek, usłyszawszy takie pytanie, miałby pełne prawo eksplodować ze złości, a co dopiero jeden z tych dziwaków, którzy z nikim nie chcą rozmawiać.

Nieznajomy umilkł i zaczął powoli oddalać się od budyneczku, który przed chwilą opuścił. Nagle upadł. Chwilę później w słuchawkach Dina rozległ się rozpaczliwy szloch. Chłopiec poderwał się przekonany, że tamten doznał jakiejś poważnej kontuzji, że uszkodził skafander i potrzebuje natychmiastowej pomocy, ale znowu zdążył zrobić zaledwie dwa kroki, gdy zatrzymały go słowa:

— No i co ja zrobię?… Co teraz zrobię?… Wyrzucił mnieee… powiedział; a sio… ooo… ooo… uuu… uuu… dalsze słowa ofiary wypadku, a raczej upadku, przeszły w nieartykułowane buczenie.

„Nie — pomyślał trzeźwo Din. — Tak ryczeć nie mógłby żaden człowiek, który naprawdę potrzebuje pomocy. Tak w ogóle nikt nie może ryczeć. Czy to nie jakiś zepsuty automat, nie wiadomo czemu ubrany jak człowiek?”

Machinalnie przycisnął guzik łączności.

— Halo, Din! — usłyszał głos ojca, napięty i drżący z niepokoju. — Din! Czy to ty płaczesz?…

Olaf Robinson czuwający w bazie przy odbiorniku musiał, rzecz jasna, doznać wstrząsu, usłyszawszy rzewne łkanie niosące się przez ganimedzką pustynię.

— Ja? Też coś! — parsknął Din. — Ale ktoś rzeczywiście płacze. Nie mam pojęcia dlaczego…

— Widzisz go? — spytał uspokojony ojciec.

— Owszem — mruknął chłopiec. — Widzę… Właśnie zobaczył, że nieznajomy, który tak rozżalił się nad sobą, podnosi głowę i siada. Temu ruchowi towarzyszyła cała seria przejmujących, pełnych bezbrzeżnego żalu westchnień i pojękiwań. W następnej chwili skulona figurka rozpaczającego wygnańca znalazła się pośrodku plamy jasnego światła, które padło z otwartych nagle drzwi laboratorium. Nie tego, gdzie twórca piosenki,A sio… nie ma co!” przebywał przedtem, tylko sąsiedniego. Równocześnie ktoś zawołał bardzo grubym głosem:

— Hej, ty tam! Chodź tutaj!

— Nie mogę… — odpowiedź została raczej wypłakana niż wypowiedziana. — Pole siłoweeee..

— Pole jest otwarte. No, chodź, chodź! — gruby głos stał się odrobinę cieńszy. — Skąd ty się tutaj właściwie wziąłeś? To znaczy, ja wiem, skąd się wziąłeś. Ale kim jesteś? Przysłał cię profesor Bodrin?

— Nieeee… — wybeczała postać w skafandrze, gramoląc się niezdarnie pomiędzy malutkimi światełkami, które zabłysły dopiero teraz, wyznaczając przejście przez granicę strefy ochronnej. — Nie… ja nazywam się Irek Skiba… nikt mnie nie przysłał… nie chcę nigdzie iść… nic mi już nie pomoże, nic, nic, nic…

Stojący w drzwiach mężczyzna poczekał, aż człowiek, któremu nic już nie było w stanie pomóc, wszedł na czworakach w obręb strefy otaczającej jego pracownię, po czym bezceremonialnie porwał go pod pachy i przeciągnął przez próg. Drzwi zamknęły się. Światełka zgasły. Wokół dwóch jajowatych kopuł znów zapanowała cicha, ganimedzka noc.

Wtedy Din nabrał do płuc powietrza, wyprostował się i oficjalnym tonem powiedział:

— Uwaga, tato. Uwaga, baza. Uwaga, „Pięć Księżyców”. Nadaję ważny meldunek. Zaginiony Irek Skiba znalazł się!

Kiedy Irek zamykał zewnętrzne drzwi śluzy od laboratorium Augusta Skiby, poczuł, że do jego lewej rękawicy dostały się jakieś twarde grudki, które uwierają go teraz w opuszki palców. Zsunął rękawicę i zobaczył kilka cudownych kulek swojego stryjecznego dziadka. Pomyślał, że musiały tam wpaść wtedy, gdy tak niefortunnie uderzył plecami w szafę i rozsypał jej bezcenną zawartość.

Jego kask został w śluzie, ale rękawice leżały na podłodze w samym laboratorium.

Przełożył pigułki do kieszeni na piersi skafandra, odszedł od drzwi i rozejrzał się. Światełka bazy jaśniały daleko nad horyzontem jak blask gasnącego ogniska. Droga nie powinna być trudna. Przez moment zastanawiał się, czy nie spróbować wywołać ojca, ale spojrzał na czarne ściany gór i zrezygnował. Słaba aparatura skafandra nie zdoła przenieść jego głosu nad niebotycznymi szczytami.

Był zły na siebie. Powinien poprosić starego szczęśnika, aby zawiadomił ojca, że jego syn jest cały i zdrowy oraz gdzie się znajduje. Zastanowił się nawet, czyby nie zawrócić, przypomniał sobie jednak nikczemne „a sio”, które usłyszał na odchodnym, i zamruczał gniewnie: Piękne pożegnanie, nie ma co! A sio…

Nie. Pójdzie prosto do bazy. Droga zajmie mu najwyżej trzy kwadranse. Przecież będzie szedł cały czas przez równinę.

Ruszył śmiało przed siebie… i w tym samym momencie nagle, ni stąd, ni zowąd, zrobiło mu się bardzo smutno. Strasznie, rozpaczliwie smutno. Przez sekundę, może dwie, walczył z tym uczuciem, ale okazało się ono zbyt silne. W najmniejszym stopniu nie zależało od jego woli. Ogarnęło go uczucie bezbrzeżnego rozżalenia. Dziadek wypędził go z zacisznego schronienia i porzucił samego na obcym, dzikim globie. W słuchawkach zaszemrały czyjeś słowa. Ktoś mówił chyba o płaczu, ale ten głos był taki daleki i nierzeczywisty, że nie mógł należeć, do żywego człowieka. Nie. To omamy pojawiające się specjalnie po'to, aby odebrać mu resztkę nadziei.

Siedział tak, miotany spazmatycznym łkaniem, aż słuchawki odezwały się znowu. Tym razem jednak stanowczo zbyt głośno i wyraźnie, żeby mogło to być przywidzenie. Toteż Irek, choć nie dotarło do jego świadomości, co do niego mówią, zaczął, jak umiał, wyjaśniać, kim jest, co go spotkało i że uważa się za człowieka straconego. Ciągle jeszcze przemawiał, gdy uprzytomnił sobie, że już nie siedzi bez ruchu, tylko jedzie, szorującnogami po ziemi. Raptem te nogi podskoczyły na jakiejś przeszkodzie. Spojrzał przez łzy i zobaczył, że tą przeszkodą jest wysoki, stalowy próg. Równocześnie zdał sobie sprawę, że zmianę miejsca pobytu zawdzięcza komuś, kto trzyma go mocno pod pachami i ciągnie za sobą. Chwilę później wokół niego zrobiło się nagle jasno i w tym samym ułamku sekundy jego smutek pierzchnął jak nikły obłoczek porwany potężnym uderzeniem wiatru. Usłyszał stuknięcie zamykanych drzwi, po czym czyjeś ręce pozbawiły go nakrycia głowy.

— No tak, chłopiec — usłyszał tuż za sobą gruby głos. — Hm!… Zatem istotnie popełniliśmy drobną pomyłkę.

Irek doznał uczucia cudownej lekkości. Odetchnął głęboko. Wydało mu się, że czuje zapach rozgrzanej od słońca, ziemskiej łąki. Zawołał:

— O, jak fajnie!

— Hu, hu, hu! — odpowiedział tubalny śmiech. Chłopiec uniósł głowę i ujrzał pochyloną nad sobą okrągłą twarz z małymi, rozradowanymi oczami. Nad tą twarzą widniało wypukłe, wysokie czoło przechodzące w łysą jak kolano czaszkę.

— Hu, hu, hu — zadudnił? znowu. — Pomóc ci wstać? Ale Irek nie potrzebował żadnej pomocy. Wciąż lekki jak piórko zerwał się i powitał serdecznym uśmiechem nie tylko swojego łysego wybawcę, lecz także całe jego otoczenie: białe ściany pracowni, pulpity, ekrany oraz mnóstwo automatów o przedziwnych kształtach. Wypatrzywszy w wąskiej luce pomiędzy dwiema metalowymi skrzyniami wygodny fotel, podbiegł do niego tanecznym krokiem i rozwalił się jak długi, przedtem podskoczywszy z uciechy kilka razy na elastycznej poduszce.

— Hu,hu, hu!

Chłopiec zauważył, że nogi rechoczącego grubasa tkwią w niezgrabnych, blaszanych rurach. Natychmiast zrozumiał, że trafił do drugiego z uciekinierów, który przybył do sali balowej „Pięciu Księżyców” przebrany za robota. Jednak i to odkrycie nie popsuło Irkowi humoru.

— A ja pana widziałem! Widziałem! Widziałem! — zawołał radośnie.

— Pewnie, że widziałeś! A myślisz, że ja ciebie nie?! Bardzo ładnie rozsypałeś te idiotyczne pigułki, hu, hu, hu!

— Ładnie? — Irek spoważniał. Zastanowił się przez chwilę, po czym powiedział z wysiłkiem, jak człowiek, który usiłuje sobie przypomnieć zamierzchłe wydarzenia:

— Ale… ja ich wcale nie chciałem rozsypać.

Łysy mężczyzna także przestał się śmiać.

— Nie? — mruknął. — Myślałem, że wiesz, co robisz.

— Wiem, że to były pigułki szczęścia! — wykrzyknął chłopiec. — l wiem także, w jaki sposób pan mnie widział! Oprócz zlewu, ma pan umywalkę, co? Ale z jej kranu nigdy nie popłynie woda!

— Taaak? — podchwycił chytrze grubas. — Posłuchaj no, powalałeś się trochę, tam, przed śluzą. Nie chciałbyś się umyć?

Irek zrozumiał naturalnie, o co chodzi, ale przyjął tę propozycję jako zaproszenie do zabawy. Ochoczo podbiegł do umywalki, wsadził głowę pod kurek, a potem odkręcił go jednym zamaszystym ruchem. W następnej chwili był skąpany do suchej nitki, jakby w odludnym ganimedzkim laboratorium nagle spadł tropikalny deszcz. Woda pociekła mu przez kryzę skafandra po plecach i piersi. Pod jego stopami zaczęły rosnąć dwie wielkie kałuże. Odskoczył jak odrzucony sprężyną.

— Hu, hu, hu! — grubas trzymał się za brzuch i zataczał ze śmiechu. — Hu, hu, hu!

— Głupie żarty — burknął chłopiec, któremu w mgnieniu oka przestało być wesoło. — Jak ja teraz pójdę? Mam pełno wody w skafandrze!

— Pierwszy raz widzę, żeby ktoś mył się w ten sposób, hu, hu, hu!

— Ojciec mnie szuka — przypomniał sobie nagle Irek.

— Muszę pójść do bazy, żeby mu dać znać. Grubas otarł załzawione oczy.

— Nie martw się! Automaty w mig doprowadzą cię do porządku.

Pomógł chłopcu ściągnąć biały próżniowy strój i wykonał ręką ruch w stronę najbliżej stojącej skrzyni. Natychmiast popłynął z niej silny prąd ciepłego powietrza.

— O, widzisz? A teraz patrz!

Pociągnął Irka do drzwiczek zamykających otwór, w który wrzucało się resztki jedzenia i śmieci. Przy drzwiczkach była zasuwka, a ta z kolei — zamiast gałki — miała maleńkie szklane oczko. No i jak należało się spodziewać, zajrzawszy w to oczko, chłopiec zobaczył sąsiednią pracownię z urzędującym w niej siwowłosym pigularzem.

— Czy on wie? — spytał odrywając twarz od niezbyt ładnie pachnących drzwiczek.

— Oczywiście! — zawołał grubas. — Obaj wiemy! Nie rozmawiamy od lat, uważam, że nie ma z kim rozmawiać, czasem jednak muszę sprawdzić, czy ten szarlatan nie posuwa się za daleko!

— Ale on także patrzy.

— To co z tego?! Ja nie mam nic do ukrywania! — łysy wyprężył się z dumą. — Jestem poważnym uczonym, szczęśnikiem.

Chłopiec jęknął przeciągle.

— Pan też?

— Też?! Co to znaczy: też?! Na Ganimedzie jest tylko jeden szczęśnik! Tamtemu się zdaje, że coś osiągnie, lepiąc swoje śmieszne pigułki! Pomyśl tylko, pigułki! Do łykania! Jak w średniowieczu! Ciemnota, ot co! A ja jestem nowoczesnym uczonym! Pamiętasz, co się z tobą działo, zanim cię tu wciągnięto?

— Byłem tam, obok…

— No, tak, tak, ale potem?! — gruby głos huczał natarczywie.

— Chyba płakałem…

— Płakałeś? Ryczałeś jak mały, bezradny bóbr, który zabłądził w puszczy! Bo j a tak chciałem! Wystarczy jeden automat emitujący pole s m u t k u! A potem poczułeś się inaczej, prawda? To był znowu automat zaprogramowany tak, żeby wzbudzał radość! Moje automaty stymulują stany emocjonalne. A szczęście to przecież właśnie emocje, uczucia! Z najczarniejszej rozpaczy przeskoczyłeś w sta n euforii! Taką samą przysługę jestem w stanie wyświadczyć każdemu! Niebawem ogłoszę wyniki moich prac! Będziesz dumny, że miałeś zaszczyt poznać dobroczyńcę ludzkości!

Irek pomyślał, że jeśli nawet automat poprawił mu humor, to nie na długo. Poza tym nie trzeba by było w ogóle poprawiać mu humoru, gdyby go przedtem sztucznie nie popsuto. Ponieważ jednak nie chciał drażnić „nowoczesnego” uczonego, powtórzył tylko zdanie, którym przedtem wprawił w zakłopotanie swojego stryjecznego dziadka:

— No tak, byłem wesoły. Wesoły, ale nie wiem, czy szczęśliwy… Grubas skrzywił się.

— Bo widzisz, na razie umiem wywoływać tylko poszczególne uczucia: radość, smutek, strach, gniew… Ale nie bój się! Już jestem na tropie wielkiej syntezy! Kiedy zakończę pracę, powstanie jeden uniwersalny automat szczęścia! Każdy będzie mógł mieć u siebie w domu niezawodny egzemplarz!

„Tamten także mówił, że dopiero pracuje nad tą jakąś syntezą — przeszło Irkowi przez głowę. — Oni obaj są siebie warci…”

Spytał jednak tylko uprzejmym tonem:

— Czemu pan mnie rozpłakał… To znaczy, chciałem powiedzieć, zatrzymał? Szedłem do bazy, aby zawiadomić ojca, że nic mi się nie stało.

— Nie mogłem pozwolić, żebyś odszedł pod wrażeniem tego, co ci nagadał ten szarlatan z sąsiedztwa! Pomyślałbyś, że obaj jesteśmy tacy sami, i powiedziałbyś o tym profesorowi Bodrinowi. A on przecież przyleciał tutaj specjalnie, żeby nas skontrolować!

Chłopiec zdębiał. Czy ten człowiek naprawdę uważał, że profesor Bodrin przyleciał na Ganimeda tylko po to, aby skontrolować dwie malutkie, odludne pracownie wciśnięte w skały u podnóża górskiego pasma? l że właśnie jego, Irka, wysłał na zwiady, na przeszpiegi?!

Już chciał sprostować to, delikatnie mówiąc, nieporozumienie, ale zmienił nagle zamiar. Wpadł mu do głowy pewien pomysł, jak natychmiast ocenił — niezwykle sprytny. Ci dwaj tutaj żyją w stanie wojny, nie szczędzą sobie obelg, a jednak do „Pięciu Księżyców” poszli razem…

Zmarszczył brwi i przybrał poważny wyraz twarzy.

— Oczywiście, uważam, że pana nikt nie będzie niepokoił. Ale tamtego pigularza chyba jednak stąd wyrzucą.

— Tak! Tak! — ucieszył się grubas. Jednak już w następnej chwili w jego oczach odmalowało się zakłopotanie. — Tak… tak… — powtórzył — chociaż hm… tego… odwrócił głowę i zaczął pilnie wpatrywać się w sufit nad jednym z ekranów — właściwie… — bąknął — to znaczy… O, właśnie! — wykrzyknął nagle. — Niech go lepiej zostawią — orzekł chytrze. — Tutaj mam przynajmniej na niego oko. W każdej chwili mogę udaremnić jego knowania za pomocą moich niezawodnych automatów. A jeśli poleci nie wiadomo dokąd i zacznie uprawiać swoje praktyki bliżej Ziemi albo na niej samej, to może jeszcze spowodować jakąś groźną, pigułkową zarazę. Rozumiesz?

Irek zagryzł wargi, żeby się nie uśmiechnąć, i powiedział niewinnym tonem:

— Rozumiem. Tylko że mnie naprawdę nie przysłał tutaj ani profesor Bodrin, ani nikt inny. Goniłem panów, kiedy wybiegliście tak nagle z sali balowej, a potem przypadkiem wpadłem do skalnej studni i znalazłem się w jaskini. Jak tylko z niej wyszedłem, od razu zobaczyłem laboratoria i dlatego tu jestem,

Łysy szczęśnik przestał myśleć — chwilowo przynajmniej — o swoim sąsiedzie, szarlatanie i szkodniku, z którym wszakże nie chciał się jakoś rozstać.

— Prawda, prawda — mruknął. — Mówiłeś mi, jak się nazywasz, ale tak wtedy płakałeś, że nie zrozumiałem.

— Irek Skiba.

Grubas drgnął i utkwił w swoim gościu badawcze spojrzenie okrągłych oczek.

— Skiba? Stroisz sobie ze mnie żarty?

— Skądże znowu! — zaprzeczył skwapliwie chłopiec. — Naprawdę nazywam się Skiba. Tak jak ten siwy pan obok. On jest bardzo podobny do mojego dziadka Wiktora, a ponieważ słyszałem, że brat dziadka wywędrował kiedyś na Ganimeda, więc gdy go zobaczyłem, pomyślałem sobie… — Zrobił krótką pauzę, po czym westchnął obłudnie: — Niestety! To nie on. Sam mi tak powiedział.

— Nie on — powtórzył półgłosem osobnik, zwany przez swego sąsiada puszkorobem. — Nie on… No, tak. Do dziadka Wiktora? No, tak. To nie przysłał cię tu profesor Bodrin?

Irek wyjaśnił, w jakich okolicznościach poznał słynnego uczonego. Następnie opowiedział swojemu gospodarzowi o locie na Ganimeda i o rozstaniu z profesorem.

Ta relacja bardzo poruszyła szczęśnika numer dwa.

— Jak to?! — zawołał załamując swoje pulchne ręce. Więc Bodrina nie było na balu?!

— Nie.

— No, to po co myśmy tam poszli?! Bo widzisz, to było tak: podsłuchaliśmy przez radio, że profesor przylatuje, i domyśliliśmy się od razu, że będzie nas chciał wyrzucić z tych laboratoriów. No, więc zdecydowaliśmy, że jeśli najpierw uczynimy Bodrina odważnym, a potem wprawimy go w dobry humor, to nam nie odmówi, kiedy do niego podejdziemy i wytłumaczymy mu, jak doniosłe są nasze prace! Czasem trzeba kogoś odpowiednio nastawić, żeby nie bał się podjąć decyzji… a o nas różni durnie opowiadają idiotyczne, złośliwe plotki, które, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Ale tamten szarlatan musiał się, naturalnie, pomylić! Najpierw wrzucił pigułkę na odwagę do twojej szklanki, a potem tę drugą, różową, upuścił na podłogę! Co miałem zrobić? Nie mogłem czekać, aż uprzątnie ją pomocniczy robot, bo trafiłaby do segregatora odpadków i wtedy ktoś na pewno zacząłby coś podejrzewać. Miałem przy sobie mały, podręczny automat stymulujący strach i poraziłem nim tego robota. Ale wszystkie roboty mają sprzężenie z głównym komputerem, więc przestraszył się także komputer. A komputer, kiedy się przestraszy, to ogłasza alarm. Wtedy musieliśmy uciekać. Gdyby wyszło na jaw, że próbowaliśmy podejść profesora Bodrina za pomocą pigułek i automatów, to już na pewno nie mielibyśmy tu więcej czego szukać. Moje wspaniałe prace zostałyby udaremnione! Ludzkość na próżno czekałaby na cudowny, uniwersalny automat szczęścia! Żeby tego oszusta pokręciło! — Gruby szczęśnik, opowiadając Irkowi o nieudanej wizycie w gwiaździńcu, przypomniał sobie widać ze szczegółami całe niefortunne zajście i poczerwieniał ze złości. Ooo!!! — zawył w przypływie furii chwytając się obiema rękami za głowę, co chłopcu, obserwującemu go z mimowolnym lękiem, nasunęło podejrzenia dotyczące okoliczności, w jakich włosy jego gospodarza opuściły swoje naturalne siedlisko. Jeśli i przedtem miał zwyczaj tak właśnie demonstrować swoje niezadowolenie…

— Ooo! — zwaliste ciało twórcy uszczęśliwiających maszyn śmignęło przez pracownię jak meteor. — Przeklęty kulkorobie! Ja ci pokażę! Ja ci!… Ja ci…

Grubas zatrzymał się obok zsypu na śmieci i zaczął coś majstrować przy stojącym tam pulpicie. W pewnym momencie zaśmiał się tak przeraźliwie, że przez plecy Irka przebiegł lodowaty dreszcz, chociaż w pracowni nadal działało urządzenie, z którego wiał prąd ciepłego powietrza. Odruchowo sięgnął po swój kostium kosmity i stwierdziwszy, ze jest już suchy, wciągnął go na siebie. Następnie chciał włożyć również skafander, ale nie zdążył.

— Chodź tutaj! — huknął szczęśnik. — Mówię ci, warto popatrzeć!

Takiemu zaproszeniu Irek nie mógł się oprzeć. Grubas nie przesadził. Naprawdę było na co popatrzeć. Przez magiczne szkiełko w zasuwce szczęśnik numer jeden, vel siwy szarlatan, vel kulkorób, czyli mieszkaniec sąsiedniego laboratorium, był widoczny jak na dłoni. Stał właśnie pochylony nad swoim pulpitem, pochłonięty pracą. Jego długie, szczupłe palce pilnie biegały po klawiszach. Z otworów umieszczonych tuż nad nimi wypadały, jeden po drugim, białe jak śnieg paciorki, które następnie przyrządem przypominającym zasuszoną jaszczurkę spryskiwał farbą. Pigułki wypadające z pierwszego otworu otrzymywały barwę różową, z drugiego błękitną, z następnych — czerwoną, brązową, fioletową i czarną.

Raptem Irek zauważył na podłodze znanego już sobie metalowego gada. Tym razem nie miał on palców, tylko kończył się czymś podobnym do miniaturki pistoletu gazowego. Zniknął na parę sekund za podstawą pulpitu, po czym nagle wystrzelił w górę i, zanim siwy szczęśnik zdołał mu przeszkodzić, siknął szerokim strumyczkiem farby. Wszystkie pigułki, niezależnie od tego, z którego otworu pochodziły, przybrały piękną różową barwę i stały się nie do odróżnienia.

Wąż nie poprzestał na tym. Cofnął się wprawdzie, by uniknąć ciosów rozszalałego z gniewu człowieka, któremu zepsuł partię jego cudownych wyrobów, ale nie była to ucieczka. Jeszcze nie. Wąziutka trąba gada ukazała się nagle nad urządzeniem, z którego wypadały białe kuleczki, uderzyła w nie z siłą pocisku i zaczęła wykonywać okrężne ruchy, jakby ucierała kogelmogel.

— Hu, hu, hu! — zagrzmiało obok chłopca. — Niech teraz spróbuje dać komuś pigułkę na miły nastrój! A ten ktoś rzuci się na niego jak wściekły tygrys, bo będzie to akurat bombka na w ś c i e k ł o ś ć! Hu, hu, hu! Pomieszałem mu wszystkie kolory!

Wąż spełniwszy swą okrutną misję wycofał się błyskawicznie i zniknął.

Grubas promieniał.

— Teraz przez jakiś czas nie mogę pić wody — powiedział tak radośnie, jakby obwieszczał światu o odkryciu niezawodnego środka na porost włosów. — Ja mam automat w kształcie wąskiej elastycznej rurki, którą przeprowadziłem przez podziemne komory, bo główne szyby energetyczne i aprowizacyjne są wspólne dla obu pracowni. Za to on podłączył się do przewodów dostarczających mi wodę. No — szczęśnik sapnął z ulgą — należała mu się mała niespodzianka za to, co zrobił w „Pięciu Księżycach”! W porządku. A teraz na razie dość zabawy.

Irek był dokładnie tego samego zdania. Uznał mianowicie, że przedstawienia urządzane przez obu rywalizujących ze sobą sąsiadów po pewnym czasie zaczynają się powtarzać. Skwapliwie odszedł od swojego punktu obserwacyjnego i włożył wreszcie skafander.

— Czy pan nie mógłby się połączyć z gwiaździńcem albo przynajmniej z bazą i powiedzieć, że tutaj jestem? poprosił.

Twarz grubasa zmierzchła.

— Nie — rzucił krótko. — Chcesz, aby profesor Bodrin od razu dowiedział się, że cię straszyłem?

— Proszę pana — zawołał żałośnie chłopiec — ojciec na pewno mnie szuka już tak długo!

Wzrok szczęśnika złagodniał. Potężna pierś przyszłego dobroczyńcy ludzkości uniosła się jak fala na oceanie.

— Niestety — westchnął — tego naprawdę nie mogę zrobić. Moja praca wymaga absolutnego spokoju. Jest zbyt doniosła, bym miał ją opóźniać przez błahe, towarzyskie pogawędki. Dlatego zlikwidowałem anteny. Gdybym nawet chciał je ustawić z powrotem, potrwałoby to parę godzin. A ty dojdziesz do bazy w czterdzieści minut. Zresztą, kiedy tylko znajdziesz się na zewnątrz, będziesz mógł z nimi porozmawiać. Wystarczy ten nadajniczek, który masz w skafandrze. Tutaj ściany zatrzymują fale głosowe, ale na otwartej przestrzeni…

— Rzeczywiście! — wykrzyknął speszony chłopiec. Że też nie przyszło mi to do głowy! Oczywiście, że. to zrobię! Dziękuję. Nie rozumiem tylko, jak podsłuchał pan rozmowę, w której profesor Bodrin zapowiadał swój przyjazd. Bez anten?

— Odbiorników nie demontowałem — odrzekł nie zmieszany grubas. — Tylko zespoły nadawcze. Muszę przecież wiedzieć, czy ktoś nie knuje czegoś przeciwko mnie. Nie uwierzyłbyś, jak wiele ludzi mi zazdrości. Nie chcą, żeby inni byli szczęśliwi. Zawiść, nic, tylko zawiść…

— No, to ja już pójdę — Irek zrezygnował z dalszych pytań.

— Idź. Ja nazywam się Angelus Ranghi. Nie przedstawiłem się przedtem, więc robię to przynajmniej na pożegnanie — wyjaśnił uczony, którego osiągnięcia były przedmiotem powszechnej zazdrości. — Chciałbym, żebyś mnie mile wspominał. A jeśli przypadkiem spotkasz profesora Bodrina, to tego… może na razie nic mu o mnie nie mów. Ja sam niebawem się z nim skomunikuję, a twoja relacja mogłaby nie być całkiem precyzyjna i on pomyślałby sobie…

Chłopiec nigdy się nie dowiedział, co, zdaniem szczęśnika, pomyślałby sobie profesor Bodrin, gdyby jego opowieść o mieszkańcach laboratoriów okazała się mało precyzyjna, bo w tym samym momencie wnętrze jajowatego budyneczku zalało ostre, czerwone światło.

— O! Wymyślił jakieś nowe diabelstwo! — zakrzyknął grubas. — Już ja go uspokoję… — rzucił się ponownie w stronę pulpitu.

Nagle jednak zahamował.

— Ogłaszam alarm — zabrzmiał płynący nie wiadomo skąd spokojny głos. — Nie zidentyfikowany obiekt latający zbliża się do sektora laboratorium. Za obiektem podąża załogowy statek kosmiczny. Szybkość obiektu…

— Kask! Wkładaj kask! — usłyszał Irek.

Ale zachęta była zbyteczna. Chłopiec już mocował do kryzy skafandra przezroczystą osłonę głowy. Nie upłynęło piętnaście sekund, a i on, i gospodarz pracowni mieli na sobie kompletne próżniowe ubiory.

— Szybkość eskadry maleje — meldował komputer, który włączał się widać tylko w superwyjątkowych okolicznościach. — Statek podchodzi do lądowania. Nie zidentyfikowany obiekt kołuje nad nim..

Przez pancerne ściany kopuły przebił się przeciągły grzmot, od którego w laboratorium cichutko zabrzęczały wszystkie szczęśniackie automaty.

— Poczekaj tutaj! — wykrzyknął Ranghi. — Zobaczę, co się tam dzieje!

Otworzył drzwi śluzy, ale zanim zdążył je za sobą zamknąć, Irek stał już obok niego i, mrugając oczami, spoglądał na pustynię oraz ciemnorude niebo.

— Czy to ty; puszkorobie, narobiłeś bałaganu?! wrzasnął znany chłopcu głos.

Na tle otwartego wejścia do drugiej pracowni stała wysoka postać. Skafander zwisał na niej żałośnie jak żagiel przy bezwietrznej pogodzie.

— Właśnie, właśnie — odpowiedział ironicznie grubas. — Zafundowałem sobie nawet w tym celu rakietę.

Na tym rozmowa się urwała. Obaj specjaliściszczęśnicy byli zbyt zaabsorbowani tym, co działo się o jakieś dwieście metrów od ich laboratoriów, na ganimedzkiej pustyni.

Kosmiczny statek stał już pionowo, wsparty na przegubowych dźwigarach, które wysunęły się z obudowy jego rufy. Natomiast nad nim, zataczając małe kółka, latał niewielki przedmiot przypominający kometę ścigającą dla zabawy własny, płomienisty ogon.

Nagle ta wesoła kometa wzbiła się raptownie wysoko w niebo, wykonała ostatni, ostry skręt i w mgnieniu oka zniknęła, pozostawiając za sobą ślad, podobny do rozpalonej igły.

Загрузка...