Człowieku, proszę o wezwanie…

— Nie chcę…

Irkowi wydało się, że krzyczy, ale w rzeczywistości z jego ust wypłynął ledwie słyszalny szept, któremu towarzyszył dźwięk, jaki wydaje szczególnie gadatliwe stado bocianów. Upłynęło kilka sekund, zanim chłopiec zdał sobie sprawę, że to klekocą jego własne zęby. Ale nie był w stanie przejąć się tym odkryciem. Opadł bezwładnie na kamienie, głowę wtulił w ramiona i umierał ze strachu.

— Irku! — Maia zsunęła się i zatrzymała obok niego. Irku! Co ci się stało?!

— Staaało sięęę…

Chłopiec poczuł, że coś chwyta go za kołnierz skafandra i ciągnie do góry.

— Nie! Nie! — wrzasnął.

— Irek!

Milczenie. Maia ponowiła próbę podźwignięcia swojego towarzysza, ale zadanie przekraczało jej siły. Zawołała więc z rozpaczą jeszcze raz:

— Irek!

— Boooję sięęę… — wyszczekał wczorajszy, a także i dzisiejszy bohater. — Nieee chcę…

Dziewczyna gorączkowo obmacała jego skafander. Był cały. Coś jednak musiało się stać! Tylko co?!

— Irku — zaczęła ponownie — przecież sam mówiłeś, że musimy iść. Tam czeka mój ojciec… i Inia… i Din…

— Nieee mooogę…

— Ojciec, Inia, Din. Boją się o nas. Boją się? To on się boi! Zaraz, kto się boi? Din? Irek zaczął intensywnie myśleć. Din się boi… Din się boi…Din się boi… — dźwięczało mu w uszach. Potrząsnął głową. Nie, to nie Din. Chwileczkę, kto się tak bardzo bał? Oczywiście, Truszek. Jasne, że Truszek. Wtedy, gdy ten gruby szczęśnik poraził go automatem. A przedtem… co wydarzyło się przedtem?

— Przedtem płakałem — powiedział na głos. Jego zęby przestały nagie naśladować zepsutą pozytywkę. Przedtem płakałem — powtórzył — a teraz się boję. Już wiem! Pigułki!

— Co? — teraz z kolei Maia przestraszyła się, że jej towarzysz z wysiłku i trwogi postradał zmysły. — Jakie pigułki?! O czym ty mówisz?

Zęby Irka znowu podjęły przerwaną piosenkę, więc dziewczyna musiała poczekać chwilę na odpowiedź.

— Wiem, o czym mówię — rzekł wreszcie ponuro Irek. — To nic.

Uklęknął. Jego kolana drżały leciutko, ale to była już drobnostka w porównaniu z harcami, jakich dopuszczały się jeszcze minutę temu.

— Zachowałem się jak idiota — stwierdził z najgłębszym przekonaniem. — Skończony dureń. Pigułki!

— Irku, proszę cię…

— Dobrze, dobrze. Maia, idziemy! Podniósł się, wyminął ją i szybko, jakby pragnąc nadrobić stracony czas, popełznął w górę.

— Tak, tak, idziemy! — ucieszyła się dziewczyna na widok cudownego przeobrażenia, jakiemu uległ odkrywca skibrytów.

Droga, jeśli wąski prześwit między skałą nad głowami a kamiennym osypiskiem można nazwać drogą, stawała się coraz bardziej stroma i niebezpieczna. Gdyby teraz głazy wypełniające korytarz ruszyły nagle w dół, nic nie byłoby w stanie uratować wędrowców, tak uparcie pokonujących metr za metrem. Ale jakoś pokonywali te metry. Oboje przekroczyli dawno próg, poza którym człowiek nie wie już, jak bardzo jest zmęczony. Irek czuł tylko narastający szum w skroniach. Jego oddech stawał się coraz płytszy i krótszy.

Maia także łapała powietrze z największym trudem. Ale trzymała się dzielnie. Nie tylko cały czas posuwała się tużtuż za Irkiem, lecz nawet co chwila wygłaszała po parę zdań. Wszystkie te zdania dotyczyły Dina.

— Wiesz — mówiła na przykład słabym, przerywanym głosem — ojciec Dina, pan Robinson, jest zastępcą kierownika bazy. Na pewno postawił już wszystkich na nogi. Żeby tylko nie próbowali nas szukać za dawnym wejściem do jaskini. Jeszcze mogłoby kogoś zasypać…

Albo:

— Din stracił matkę, kiedy miał dwa lata. Zaraziła się bakteriami wyhodowanymi z cząsteczek, alkoholu pochodzącego z przestrzeni kosmicznej. Pracowała w laboratorium orbitalnym. Umarła, zanim lekarze zrobili odpowiednią szczepionkę. A jego ojciec od tego czasu pracuje stale na Ganimedzie. Din spędza tutaj wszystkie ferie. Zna te góry jak własną kieszeń. Zobaczysz, on odnajdzie wejście do tego korytarza, którym teraz idziemy. On jest d i a b ę l n i e sprytny.

A kończyła niezmiennie tak:

— Ach, jak bardzo chciałabym już ich zobaczyć! Ojca i Mammę, i…

Wygłaszała te nie dokończone zdania głosem pełnym rzewnego rozmarzenia. Irek zaciskał wtedy zęby i starał się pełznąć jeszcze szybciej niż dotąd. „Ja ją ratuję, j a niedawno dałem jej swoje powietrze, ja potrafiłem podtrzymać ją na duchu, kiedy opadła z sił. A tu tylko Din i Din, i Din… No, tak, ale ja dałem jej nie tylko powietrze — stwierdził w duchu. — Także i pigułkę, l nie była to wcale pigułka na odwagę czy na dobry humor. Pewnie na tęsknotę. Przecież ten stary Skiba robi i takie. Też się popisałem!! Jej zaaplikowałem pigułkę na tęsknotę, a sam uraczyłem się czymś na strach…”

Bieg myśli chłopca został nagle przerwany. Od pewnej chwili wydawało mu się, że reflektor idącej za nim dziewczyny świeci jakby słabiej. Teraz raptem spostrzegł, że się mylił. To nie reflektor przygasał, tylko wokół nich robiło się jaśniej. Mrok nie był już tak gęsty i nieprzenikniony jak dotychczas.

Zatrzymał się, popatrzył przed siebie i zobaczył wysoko nad głową coś, co przypominało poszarpany fragment starego obrazu. Na rudawym tle jaśniały dwa złotawe punkciki…

— Maiu! — krzyknął, zapominając w ułamku sekundy o strachu, tęsknocie i Dinie. — Maiu! Wyjście!!! Dziewczyna podpełzła do niego.

— Gdzie?! Gdzie?!

— Tam! Patrz! Gwiazdy! Niebo! Dłuższą chwilę w podziemiach panowała idealna cisza. Wreszcie Maia westchnęła i powiedziała:

— Wiesz, nigdy w życiu nie widziałam nic piękniejszego.

Irek poderwał się i popędził do góry. Jego stopy coraz głębiej grzęzły w sypkich kamieniach, co parę kroków piarg osuwał się pod nim i znosił go z powrotem o metr lub dwa, ale chłopiec nie zważał na to. Nie zważał na nic. Myślał tylko o tym, by jak najprędzej dopaść tego obrazka ze złotawymi kropkami i wydostać się na szeroką, otwartą przestrzeń. Na świat.

Wylot korytarza był coraz bliżej, z każdą chwilą odsłaniały się nowe obszary nieba, gwiazd było już dziesięć, piętnaście…

W słuchawkach odezwał się cichy, złowieszczy pomruk. Irek stanął. Skata nad ich głowami, na którą padało już nikłe światło Ganimeda, wyraźnie drgnęła. Grzmot powtórzył się. „Teraz? — przebiegło chłopcu przez myśl. — Teraz?…”

W tym „teraz” było więcej zdumienia i buntu aniżeli przestrachu. l trudno się dziwić. Mieliby zginąć akurat w chwili, gdy od ocalenia dzieliło ich dosłownie dziesięć metrów? Po wszystkich przygodach i morderczym trudzie wędrówki przez zasypaną jaskinię?

Skała drżała coraz wyraźniej. Sklepienie pękało. Ogromny kamienny blok wiszący nad wyjściem przechylił się…

Wtedy Irek zaczął krzyczeć. Z podziemi ich głosy nie mogły dotrzeć ani do laboratoriów szczęśników, ani do ekip ratunkowych, jeśli takie już pracowały, ani tym bardziej do bazy czy dyspozytorni „Pięciu Księżyców”. Ale Stąd, gdzie widzieli gwiazdy?…

— Halo, tu Maia i Irek! Jesteśmy u wylotu korytarza, w którym był dysk… — urwał.

Jak ma wskazać ludziom miejsce, gdzie powinni ich szukać? Gdyby wraz z tymi ludźmi był Truszek… Ale Truszek z pewnością już podczas katastrofy robił, co mógł, żeby ich ocalić. Teraz leży, przywalony tonami skały.

Pułap nad wejściem obsunął się parę centymetrów ł zatrzymał. Teraz się jeszcze zatrzymał. Jednak za sekundę, dwie, trzy…

— XXBczterysta siedem! — zawołał rozpaczliwie chłopiec. — Wezwanie alarmowe!!!

XXBczterysta siedem to była, jak wiadomo, oficjalna nazwa Truszka. Właśnie ta nazwa w połączeniu z hasłem „alarm” stanowiła wezwanie zastrzeżone dla Irka.

W głębi góry znowu zbudził się głuchy, narastający dźwięk. Rysy w sklepieniu powoli, ale nieubłaganie poszerzały się. Głuchy dźwięk przeszedł w przenikliwy, dudniący grzmot dochodzący ze wszystkich stron naraz.

Nagle w otworze, który stawał się coraz mniejszy, bo przesłaniała go waląca się jak na zwolnionym filmie skała, błysnęło ostre światło. Irek odruchowo rzucił się do tyłu i własnym ciałem osłonił Maię. Tak jakby ciało piętnastoletniego mężczyzny istotnie mogło stanowić skuteczną tarczę, zapewniającą osłonę przed spadającą gó rą. W następnym ułamku sekundy całe przejście, którym pięli się tak mozolnie ku wolności, przesłoniła chmura czarnego dymu.

— No i co dalej?… — mruknął Dutour.

Cała szóstka stała u stóp pionowej skały z głowami zadartymi do góry. Stosunkowo łatwo wdrapali się na zbocze poprzedzające ścianę dawnego krateru i tutaj utknęli. O dalszej wspinaczce, nie mając wysokogórskiego sprzętu ani automatów ratowniczych, nie mogli nawet myśleć.

— Może rozdzielimy się i poszukamy jakiegoś żlebu albo przełęczy — zaproponował niepewnie Long.

— Poszukamy żlebu, ale nie będziemy się rozchodzić

— burknął Dutour. — Pójdziemy razem, cały czas wzdłuż. ściany. W końcu znajdziemy przecież drogę. Poczekajcie — odwrócił się i rzucił oficjalnym tonem: — Halo, baza! Halo, Sven!

— Słucham?

— Jest coś nowego?

— Nie — w głosie człowieka czuwającego przy aparaturze łączności brzmiało przygnębienie. — Cisza… Dutour przełknął ślinę.

— Zawiadom nas, gdyby coś się zmieniło.

— Oczywiście. Wywołuję ich bez przerwy.

— Hej! — zawołał w tym momencie Din. — Posłuchajcie! Gromadka ludzi wstrzymała oddech.

— Rzeczywiście — mruknął po chwili Bob. — Chyba znowu coś się tam wali…

Usłyszeli daleki, przytłumiony łoskot spadających głazów.

— Żeby to coś nie zleciało nam tylko na głowy — wyraziła życzenie Mamma. — Nie wiem, jak czyja, ale moja na pewno jeszcze się przyda…

Dźwięk w słuchawkach cichł. Po chwili umilkł zupełnie.

— Fałszywy alarm — zawyrokował Din.

Nagle gruby szczęśnik podskoczył jak oparzony. Leci! Leci! — krzyknął przeraźliwie. — Lawina! Uciekajmy!!!

Wszyscy odruchowo zrobili krok do tyłu… i na tym poprzestali. Jak się okazało, zupełnie słusznie. Nie spadły im na głowy ani całe szczyty, ani ogromne głazy, ani nawet pokruszone kamyczki. To, co leciało z góry, przypominało raczej lekkie ziarnka jakiejś nieznanej rośliny. Padały z cichutkim szmerem i toczyły się po zboczu. Błyskawicznym ruchem Inia wyciągnęła rękę i pochwyciła jedno takie ziarnko. Zacisnęła rękawicę, a po chwili bardzo powoli rozwarła palce. Na jej otwartej dłoni leżała malutka, śnieżnobiała kuleczka. Din też zamachnął się, jakby chciał złapać muchę, ale na próżno. Już było po „lawinie”.

Ludzie przez chwilę spoglądali jeszcze z obawą w górę, po czym uspokojeni zgromadzili się wokół Ini.

— Co to jest? Grad? Tutaj? — spytała Mamma. — Głupie żarty!

— Rzeczywiście wygląda jak grad — przyznał ze zdziwieniem Dutour.

— Pigułka! — zawołał strasznym głosem Ranghi. — To jest pigułka! On je porozrzucał po górach! — wskazał oskarżycielskim gestem Augusta Skibę. — Zaraził cały glob!

— Przestałbyś wreszcie wrzeszczeć — burknęła Mamma.

Mimo woli jednak i ona, i wszyscy pozostali spojrzeli ciekawie na chudego szczęśnika. Ten przewrócił oczami, mruknął coś obraźliwie pod adresem swojego byłego sąsiada, po czym niespodziewanie spokorniał.

— Rzeczywiście — bąknął. — To mogłaby być jedna, z moich pigułek. Tylko że ona jest całkiem biała…

— Biały kolor zawsze symbolizował cnotę — zauważył Ranghi. — Już wiem. W nim wreszcie obudziło się sumienie. Białe pigułki robił specjalnie dla siebie…

— No, to czemu miałby je potem porozrzucać w górach? — spytała rzeczowo Mamma.

— Bo nie mógł znieść ich smaku! Diabeł także ponoć dostawał mdłości na sam widok święconej wody! Hu, hu, hu!

— Już choćby tylko za taki śmiech powinni go zamknąć w pancernym pudle i wystrzelić na koniec galaktyki!

Obiecujący dialog i tym razem został raptownie przerwany. Wysoko nad głowami stojących rozległ się przytłumiony świst. Wszyscy natychmiast znowu spojrzeli w górę. Zza skalnej baszty wyłonił się dziwny kształt. A nawet trzy kształty. Trzy niewyraźne sylwetki powoli przesuwające się po niebie i przesłaniające kolejne gwiazdy.

— To oni! Oni! — pierwszy ocknął się Din. — Maia!!!

— Oni! — powtórzyła Mamma.

— Oni! — zawołali chórem Inia, Bob i Geo Dutour.

Chmura była tak gęsta i ciężka, że Irek niemal czuł na sobie jej ciężar. Nie próbował się ruszać. Skulił się, ciągle osłaniając sobą dziewczynę, i czekał na ten jeden, ostatni cios spadającej skały.

Ale skała jakoś nie spadała. Tylko w słuchawkach obojga wędrowców, których droga, jak sądzili, dobiegła tragicznego kresu, nadal odzywało się ni to trzeszczenie, ni bełkotanie, jakby kamieni niesionych przez rwący potok.

Nagle te dźwięki zagłuszył wyraźny głos o lekko metalicznym brzmieniu:

— XXBczterysta siedem odebrał wezwanie alarmowe. Chwilowo jestem unieruchomiony. Podtrzymuję osuwającą się skałę. Człowiek może wyjść na zewnątrz.

Irek z niedowierzaniem wyprostował się i, mrugając oczyma, próbował przebić wzrokiem panujące ciemności. Na próżno.

— Człowiek może wyjść na zewnątrz. Doradzałbym pośpiech.

— Irku — zawtórował pierwszemu drugi, słaby, głos. Kto to mówi?

— Nie mam poję… — zaczął ponuro chłopiec i urwał. Mam pojęcie! — wrzasnął na całe gardło. — To jest Truszek! Truszek! Maiu, rozumiesz?! Możemy iść! Skoro on twierdzi, że możemy…

Chwycił dziewczynę za rękę i zaczął ją ciągnąć w tę stronę, gdzie — jak pamiętał — znajdowało się wyjście. Był już tak pewny ocalenia, że przestał się interesować odgłosami rozbrzmiewającymi w słuchawkach. Wołał wesoło:

— Truszku, jak to cudownie, że jesteś! Skąd się tu wziąłeś?! A czemu zwracasz się do mnie per: „człowieku”?! Przecież wiesz, jak mam na imię! Czy ty nie lubisz, kiedy ja mówię do ciebie „Truszek”? Wolisz swoją oficjalną nazwę?

— Owszem, jest mi przyjemnie, kiedy zwracasz się do mnie: „Truszku” — padła odpowiedź. — Ale sam dziewięćdziesiąt osiem sekund temu — automat, jak każdy automat, był czasem przesadnie dokładny — użyłeś mojego symbolu. Hasło: „XXBczterysta siedem, wezwanie alarmowe” zostało specjalnie wprowadzone w mój program. Tylko ono uruchamia wszystkie moje rezerwy energetyczne i jest zastrzeżone dla człowieka, którego mam chronić. Kiedy to hasło padnie, muszę o tobie myśleć i mówić tylko jako o człowieku.

Chłopiec postanowił poprosić ojca o nieco bardziej przystępne wyjaśnienie różnicy między nim, Irkiem, a nim, człowiekiem, ale nic już nie powiedział, bo właśnie zobaczył tuż przed sobą Truszka. Stożkowaty twór tkwił pośrodku szczeliny i rzeczywiście, jak sam się wyraził, był „chwilowo unieruchomiony”. Naprawdę podtrzymywał skałę. Po prostu pozwolił osunąć się na siebie ogromnemu głazowi, który oderwał się od sklepienia i byłby niechybnie zmiażdżył „człowieka” oraz jego towarzyszkę. Widać automat dokładnie obliczył wytrzymałość własnej konstrukcji. Tyle ze nie całej. Jego niegdyś okrągła główka przypominała gumową piłkę, której ktoś bardzo ciężki użył jako fotela.

— Truszku! — zawołał ze zgrozą chłopiec. — Twoja głowa!

— Moja aparatura informatyczna mieści się wewnątrz korpusu — rzekł automat. — Głowa, jako część wystająca i niezbyt mocno opancerzona, nie stanowiłaby dostatecznej osłony najważniejszych organów służących do analizy sytuacji i podejmowania decyzji. Nie zamierzam jednak ukrywać, że wolałbym, aby pozostała okrągła. Prosiłbym więc o umożliwienie mi opuszczenia tego miejsca. Przemawiają za tym także względy bezpieczeństwa.

— Ależ idziemy, idziemy…

Irek pociągnął za sobą Maię i oboje przebiegli obok trwającego na swym szczególnym posterunku Truszka.

— Za wyjściem jest skalna półeczka — usłyszeli jeszcze. — Należy pójść nią w lewo. Za pierwszym załomem skalnym proszę na mnie poczekać.

Irek zwolnił, a następnie stanął, bo właśnie oboje z Maią ujrzeli przed sobą niezmierzoną ganimedzką równinę.

— Nareszcie! — zawołał chłopiec.

Odetchnął pełną piersią i rozpostarł ramiona, jakby miał zamiar wzlecieć w powietrze. Przypadkiem spojrzał jednak w dół i szybko przykucnął. Przepaść zaczynająca się ćwierć metra przed jego stopami była niezgłębiona i bezdenna. Tu na nic by się nie zdały nawet cudowne zdolności i lekkość Danka. Śmiałek, który próbowałby popisać się kocią akrobatyką, skacząc z tej wysokości, skoczyłby niechybnie prosto do grobu.

— Mieliśmy pójść w lewo — przypomniała Maia. Irek wyprostował się, spojrzał jeszcze raz w dół, po czym wszedł na półeczkę, o której mówił Truszek. Kroczył odważnie, nie oglądając się, i tylko cały czas trzymał rękę wyciągniętą do tyłu, na wszelki wypadek mocno ściskając dłoń swojej towarzyszki. W ten sposób dotarli oboje do miejsca, w którym półka omijała wystający skalny garb przypominający trochę pionową rurę. Za tym garbem półka rozszerzała się w mały, półokrągły placyk. Mogli wreszcie stanąć obok siebie.

— Wiesz — powiedziała dziewczyna — coś chyba wpadło mi do kasku. Pewnie jakiś kamyk. Ale jak on się tam dostał?

Chłopiec pochylił się i z bliska zajrzał za przeźroczystą osłonę głowy Mai. „Jak to dobrze, że człowiek nie jest automatem — przebiegło mu przez myśl. — Gdyby głowa któregoś z nas wyglądała tak, jak głowa Truszka, nie moglibyśmy zbyć tego faktu słowami, że najważniejsze organa i tak mamy dobrze ukryte „wewnątrz korpusu””.

Natychmiast jednak porzucił wszelkie anatomicznofilozoficzne refleksje. Maia miała rację. Coś rzeczywiście wpadło jej do kasku. Tylko że nie był to kamyk, lecz niewielka ciemnofioletowa kulka.

Irek wybuchnął głośnym niepowstrzymanym śmiechem.

— To jest pigułka, cha, cha, cha!… Pigułka! Masz w kasku pigułkę, wiesz?! — wykrzykiwał trzęsąc się i podrygując jak szalony. — Cha, cha, cha!

— Przestań! Przestań w tej chwili! — zaprotestowała przerażona Maia. — Jeszcze zlecisz!

Po dobrej chwili chłopiec wreszcie zdołał się opanować. Przestał chichotać i nagle, tak samo niespodziewanie jak przedtem parsknął śmiechem, spoważniał. Spoważniał, a nawet posmutniał. Od kiedy wrzucił tę pigułkę do zaworu powietrznego Mai, ona bez przerwy mówiła tylko o tym, jak bardzo chciałaby zobaczyć ojca i… Dina. Myślał, że zamiast różowej kuleczki na pogodny nastrój, połknęła pigułkę na tęsknot ę. A teraz okazuje się, że nie połknęła żadnej. Po prostu nie zrobiła takiego szybkiego głębokiego wdechu, jak Irek. Czyli że nie potrzebowała żadnych sztucznych środków, aby tęsknić za Dinem…

Odkrycie było bolesne. Chłopiec zacisnął zęby i wpatrywał się tępo przed siebie, w ponure niebo Ganimeda. „Maia… — myślał. — Maia i Din… Teraz znów powinienem łyknąć jakaś pigułkę…” — zdobył się na gorzką autoironię.

Nie ma sensu zaprzeczać. Maia podobała mu się bardzo.

Westchnął. Nagle przyszło mu do głowy, że on jednak połknął czarodziejską kuleczkę. Kuleczkę na strach, l ta myśl nieco go pocieszyła. Przecież widział na własne oczy, jak sam wspaniały, nieomylny Truszek leżał porażony sztucznym strachem. A on, zwykły ziemski, chłopiec, potrafił się przemóc. Przezwyciężył ten strach.

— Wiesz — spojrzał na Maię i nawet udało mu się uśmiechnąć — to naprawdę jest pigułka. Wrzuciłem ci ją, kiedy uzupełniałem zapas powietrza w twoim zasobniku. Myślałem, że to środek na dobry humor albo na odwagę. Widziałem, jak ten stary Skiba je robi. Ale ty na szczęście jej nie zjadłaś. Na szczęście, bo okazuje się, że to jest pastylka na strach. Ja połknąłem właśnie taką samą. Dlatego wtedy, pamiętasz — mimo woli odwrócił głowę — tak się zachowywałem… Ale to trwało krótko, prawda? Krótko — uciął zdecydowanie. — Przezwyciężyłem strach. A Truszek nie mógł!

Maia podczas tej, zdaniem Irka, jasnej i przejrzystej oracji przyglądała się swojemu towarzyszowi nieufnie, a nawet z obawą. Wyraz jej oczu nie uległ zmianie nawet wtedy, kiedy koło nich pojawił się jak duch ów Truszek, który czegoś nie mógł, bo się bał.

— Zaraz polecimy.

Automat XXBczterysta siedem po tej zapowiedzi otworzył jakiś schowek w swoim korpusie i wysunął z niego coś w rodzaju dwóch wielkich pajęczyn. Obie były zakończone jakby koszykami uplecionymi z mocnych elastycznych włókien.

— Mamy lecieć w tych workach? — spytał chłopiec.

— Tak.

— To wsiadaj, Maiu — wyciągnął rękę do dziewczyny, aby jej pomóc.

Ale Maia, na wszelki wypadek, o własnych siłach wlazła do nadstawionej przez Truszka sieci.

— Proszę teraz człowieka — rzekł automat. Maia natychmiast zapomniała o swoich niejasnych podejrzeniach dotyczących władz umysłowych Irka.

— Co to ma znaczyć?! — prychnęła. — Więc ja nie jestem człowiekiem?! Automat zwlekał chwilę z odpowiedzią.

— Oczywiście jesteś… dla Truszka — odrzekł wreszcie. — Ale nie dla XXBczerysta siedem. Ten ostatni ma tylko jednego człowieka.

— Nie rozumiem — oczy dziewczyny wciąż jeszcze lśniły z gniewu.

— Och, nie złość się! — zawołał Irek. — Każde z nas także ma tylko jednego człowieka! — Nagle zrozumiał, co powiedział, zająknął się i umilkł. — No dobrze, dobrze, już wsiadam — odezwał się po krótkiej przerwie zmienionym tonem. — Ach, ta twoja biedna głowa! Ale wiesz co? ciągnął gorączkowo, skacząc z tematu na temat. — Ja połknąłem pigułkę na strach! Naprawdę ją połknąłem, a potem przemogłem się. Natomiast ty wczoraj…

Nastała chwila ciszy.

— To znaczy, ty dzisiaj przyleciałeś w samą porę usłyszał swoje własne słowa Irek i zdziwił się.

Chciał przecież powiedzieć coś zupełnie innego. Chciał mianowicie pochwalić się przed Truszkiem, o ile to on, normalny, żywy chłopiec, jest silniejszy i mądrzejszy. Wszak XXBczterysta siedem leżał tylko plackiem i trząsł się jak osika, kiedy Ranghi wypróbował na nim jedną ze swoich cudownych puszek. Natomiast Irek potrafił przezwyciężyć strach. Nie zmogła go ciemnofioletowa pigułka.

Dziwna rzecz. Chłopiec zapamiętał tę scenę, te słowa, które pozostały nie wymówione. Zapamiętał je doskonale. l zawsze ilekroć wracał myślami do tej chwili, czuł, że stało się wtedy coś ważnego. Więcej. Był bardziej zadowolony z tego, że nie wygłosił peanu na własną cześć, aniżeli z faktu, że istotnie udało mu się opanować lęk wywołany przez pigułkę Augusta Skiby.

Maia spoczywała już w ażurowym koszu, jak mały wieloryb, który przypadkiem zaplątał się w sieć ichtiologów. Irek już miał zamiar zająć miejsce w drugiej gondoli, ale coś sobie jeszcze przypomniał.

— Chwileczkę! — zawołał.

Otworzył kieszeń skafandra, wydłubał z niej „czarodziejskie” kuleczki, które tam jeszcze pozostały, ułożył je na otwartej dłoni, po czym podrzucił wysoko w górę, a kiedy spadały, jednym celnym kopnięciem posłał je w przepaść. Oczywiście, nie mógł przewidzieć, że stojący kilometr niżej szczęśnik na widok tych paru małych pigułek wrzaśnie: „lawina”! Ale wiele przemawia za tym, że nawet gdyby wiedział, jaki osiągnie efekt, postąpiłby dokładnie tak samo. Ba! Może kopnąłby te fioletowe i białe kuleczki z tym większą uciechą?

Pozbywszy się tak zdecydowanie swojego skarbu, Irek wskoczył do ratowniczej sieci, która natychmiast zacisnęła się nad jego głową. Parę sekund później bujał w przestworzach. Rozkołysany, zderzył się lekko z Maią. Ta powitała ten incydent wesołym śmiechem.

— Jeszcze! Jeszcze! Całkiem jak na huśtawce! l w tym właśnie momencie usłyszeli w słuchawkach bliski, wyraźny okrzyk:

— To oni! Oni!!!

Truszek zatoczył łuk i zawisł nieruchomo — dziesięć metrów nad powierzchnią równiny. Następnie powolutku zaczął opuszczać obie sieci wraz z ich żywą zawartością. Wkrótce Maia i Irek wpadli w objęcia wzruszonych, śmiejących się, wołających jeden przez drugiego ludzi.

— Tato… tato… tato… — powtarzała dziewczyna schowana w ramionach ojca.

Din stał obok i nerwowo przestępował z nogi na nogę. Irek uściskany serdecznie najpierw przez lnię.. potem ku swojemu lekkiemu zaskoczeniu — przez Boba Longa, który jednak, wyrażając swą radość z ocalenia chłopca, równocześnie cały czas patrzył na jego siostrę, dostał się następnie w objęcia Mammy i pozostał w nich dostatecznie długo, by kompletnie stracić oddech. Wreszcie. kiedy przybrał już barwę świeżo obranego buraka, zacna kobieta puściła go i łypnęła groźnie na chudego szczęśnika.

— Co, nie przywitasz się ze swoim wnukiem?! August Skiba wykonał szereg nie skoordynowanych ruchów imitujących ucieczkę gazeli przed głodnym lwem, ale w wyniku tych zabiegów cofnął się zaledwie o pół kroku. Mamma spojrzała na niego i huknęła:

— Słuchaj, ty dziwaczysko! Ten chłopiec to rodzony wnuk twojego brata! O mały włos nie zginął w górach! Jego siostra stoi obok i jest smutna, bo… no, bo ma po temu powody! — urwała.

Wtedy stał się cud. Do Irka podszedł Angelus Ranghi.

— Nie masz pojęcia, jak się cieszę ze względu na ciebie samego, a także na twoją siostrę, ojca i… Augusta. Jeśli jeszcze nie rozumiesz, czemu on nie chciał się przyznać, że jest waszym krewnym, to posłuchaj — spojrzał pytają co na pigularza, który spuścił głowę i milczał. — Ze wstydu — powiedział dobitnie łysy szczęśnik. — Tak, ze wstydu. Mogę to wyznać, ponieważ czuję się nie mniej winny niż on. Ale nie mówmy teraz o przeszłości. Zobaczysz, Irku, że go pokochasz.

— No, przynajmniej jeden przemówił ludzkim głosem — mruknęła dziwnie cicho Mamma.

Ale Irek i tak by jej nie usłyszał, nawet gdyby krzyczała. Patrzył jak zahipnotyzowany na chudą, wysoką postać. która zbliżała się do niego tak powoli, jakby niosła na plecach stukilowy ciężar. August Skiba zatrzymał się wreszcie.

— Uhm… tak. No, to tego… — jego głos brzmiał słabo i cienko. — Bo widzisz, ja…

Stryjeczny dziadek skończył. Chwilę stał bez ruchu, nagle chwycił chłopca, przycisnął go do piersi, a potem odwrócił się i, zanim Irek zdążył cokolwiek powiedzieć czy zrobić, pognał przed siebie. Biegł długo. W końcu dopadł dźwigarów sterczącej daleko na tle nieba rakiety i skrył się w mroku panującym pod dyszami smukłego kolosa.

Ze stanu osłupienia wyrwał Irka głos Geo Dutoura. Ratownik, wciąż obejmując ramieniem Maię, mówił do Truszka:

— Skąd ty się tam wziąłeś? Jakim cudem wydostałeś się z podziemi? Jak trafiłeś do dzieci? Jak udało ci się je wydostać? l dlaczego masz taką dziwną głowę?

— Na które pytanie odpowiedzieć najpierw? — spytał uprzejmie Truszek.

— Wszystko jedno! Wszystko jedno! — wtrąciła szybko Mamma. — Zacznij może od jaskini.

— Z przeprowadzonej przeze mnie analizy wynikało, że sprawcą zamieszania jest przedmiot w kształcie dysku, który spoczywał w bocznym korytarzu — rozpoczął Truszek. — Zareagował na światło w ten sposób, że skoczył w kierunku jego źródła. Ponieważ źródło światła znajdo wało się tam, gdzie byli ludzie, musiałem go zatrzymać. Zapaliłem najsilniejszy reflektor i wykonałem zwrot. Na skutek tego dysk także zmienił kierunek. Poleciał w ślad za mną. Wyprowadziłem go z jaskini i skierowałem się w przestrzeń, wchodząc w orbitę. Tam zgasiłem reflektor. Dysk jednak podążył dalej. Świeciło Słońce, a Jowisz był akurat zasłonięty przez Ganimeda. Dysk zszedł więc z orbity i pomknął ku Słońcu, bo ono było wtedy najsilniejszym źródłem światła. Niestety, wypadając z bocznego korytarzyka, ten dysk naruszył skałę i runęło sklepienie jaskini. O tym jednak ja nie wiedziałem…

— Poczekaj — przerwał automatowi Long. — Czy dowiedziałeś się czegoś o tym dysku?

— Był zbudowany z metalu. Wewnątrz nie znajdowała się żadna żywa istota. Moje analizatory wykrywają życie bez względu na jego charakter i okoliczności. Więcej danych nie mam.

— Skąd tak od razu wiedziałeś, co zrobić? — spytał z niekłamanym podziwem Dutour.

— Nic innego zrobić nie mogłem — padła zwięzła odpowiedź.

— No, a jak wróciłeś? Jak trafiłeś akurat tam, gdzie byli Maia i Irek?

— Człowiek przesłał mi wezwanie alarmowe. Określiłem kierunek. Po przybyciu na miejsce zauważyłem, że skała nad człowiekiem grozi zawaleniem, więc ją podparłem. Właśnie wtedy ucierpiał górny fragment mojej konstrukcji. Następnie, kiedy człowiek wyszedł, przygotowałem sprzęt i przybyłem tutaj, ponieważ słyszałem głosy ludzi, a zachodziło prawdopodobieństwo, że uratowani będą potrzebowali opieki medycznej. Postępowałem zgodnie z programem.

Przez minutę, a może i dłużej panowała zupełna cisza. Przerwał ją wreszcie Geo Dutour.

— Truszku — rzekł z melancholią — wobec ciebie ja jestem zaledwie lichym cieniem ratownika.

Truszek skromnie milczał.

— No, to jeden kłopot mamy z głowy — „cień ratownika” odetchnął głęboko. — Pozostał drugi. Irku, mamy dla was niezbyt dobre wiadomości. Z bazy wystartowała rakieta. Polecieli między innymi profesor Bodrin i twój ojciec. Otóż niedawno baza utraciła łączność z tym statkiem. Ale nie ma powodu do obaw — dorzucił szybko. To samo było przedtem z ekipa zerodwa. A kiedy Truszek sprowadził ją z powrotem, okazało się, że wszyscy są zdrowi. Musimy tytko od razu przystąpić do pracy. No, idziemy! — zakomenderował ruszając przez równinę ku opuszczonej rakiecie.

— Nie mamy anten. Jak polecimy bez namiaru? — rzekł z powątpiewaniem Bob Long.

— Naprawimy je — powiedział Dutour. — Pokażemy, że jesteśmy zdolni do czegoś więcej niż przyglądania się, jak automaty za nas ratują ludzi. A jeśli chodzi o to, czy odnajdziemy drogę, zapomniałeś o jednym drobiazgu.

— Ja? O czym?

— O tym, że teraz mamy Truszka.

Dwie godziny później rakieta była gotowa do startu. Nad jej zadartym w niebo dziobem błyszczały wielkie lustra anten. Sporządzono je wprawdzie naprędce i z zastępczych materiałów, ale działały znakomicie. Bez trudu pozwalały nawiązać kontakt ze wszystkimi stacjami w rejonie planetoidów. Zbiorniki energetyczne rakiety dysponowały zapasem paliwa wystarczającym na parokrotne okrążenie całego Układu Planetarnego.

Bob Long usadowił się przed głównym pulpitem sterowniczym. Obok niego zajął miejsce ojciec Mai.

— No, Truszku, kolej na ciebie — powiedziała Mamma. — Prowadź.

— Dokąd?

— Jak to: dokąd? Tam, gdzie byłeś wczoraj! Do tej pla netoidy, gdzie znalazłeś statek, w którym teraz siedzimy. Uwolniłeś go przecież. Tak samo uwolnisz ekipę zerotrzy, bo i ona na pewno tam właśnie utknęła. Musisz mieć swoją wczorajszą drogę zapisaną w przystawce pamięciowej.

— l tak nie mógłbym tej drogi odtworzyć z pamięci, przebywając wewnątrz rakiety — odpowiedział automat. — Moje receptory dalekiego zasięgu tutaj nie funkcjonują.

— Jego re… co? — wyszeptała Maia, siedząca wraz z pozostałymi pasażerami w kabinie za sterownią.

— Receptory — rzekł równie cicho Din. — Wiesz, to, co pozwala automatom, a także istotom żywym odbierać informacje z zewnątrz. U ludzi to są na przykład oczy, uszy, nos.

— Więc co robimy? — spytał stropiony Dutour. — Czy on ma lecieć na zewnątrz?

— Nie widzę przeszkód — odpowiedział po namyśle Long. — Przecież dowiódł, że świetnie radzi sobie w przestrzeni.

— Nie widzę przeszkód — powtórzył spokojnie Truszek.

— A zatem idź do śluzy — zdecydował Dutour. — Tylko nie zapomnij zamknąć za sobą włazu. A potem znajdź w swojej pamięci dane dotyczące kursu na tę planetoidę i porozum się z nami. Wystartujesz pierwszy. My będziemy podążać za twoim sygnałem namiarowym.

Truszek opuścił sterownię, przeszedł przez drugą kabinę i zniknął w przejściu prowadzącym do śluzy.

Po chwili jednak pojawił się z powrotem.

— Nie mogę opuścić statku — powiedział. — Na jego pokładzie znajduje się człowiek.

— No to co? — zniecierpliwił się Long. — Nawet niejeden. Powiedziałbym, że na pokładzie jest więcej ludzi, niż być powinno. Dlaczegóż by miało ci to przeszkadzać?

— Nie mogę opuścić człowieka.

— Nie może oddalić się ode mnie — wyjaśnił Irek.

— Nie możesz opuścić Irka — zrozumiał wreszcie Dutour. — Ale przecież wczoraj…

— Wczoraj — wpadł mu w słowo Truszek — otrzymałem właściwe wezwanie. A w kosmos poleciałem dlatego, że zmyliły mnie sygnały emitowane przez dyspozytornię. Dzisiaj nie ma takich sygnałów.

— Poczekajcie — Long pomyślał chwilę, po czym spytał: — Jak to właściwie było?

— Kiedy Irek wpadł do jaskini i nie wiedzieliśmy, gdzie go szukać, doktor Skiba przesłał Truszkowi wezwanie alarmowe. Przekazał je za pośrednictwem mojego automatu ratowniczego — tłumaczył cierpliwie Dutour. — Tylko że wszystkie odbiorniki i nadajniki „Pięciu Księżyców” były akurat wycelowane w miejsce, z którego dobiegły ostatnie sygnały zaginionego statku ekipy zerodwa. No i Truszek zamiast do nas, czekających nad otworem skalnej studni, poleciał w kosmos. Po uratowaniu rakiety wrócił i zaczął krążyć między bazą a gwiaździńcem, bo Irek się znalazł i doktor Skiba zmienił polecenie. Wreszcie trafił do laboratoriów pod górami. To wszystko.

— Wszystko — powtórzyła jak echo Mamma. Wszystko?! — ożywiła się nagle. — Skoro tak, to przecież możemy i dzisiaj nastawić anteny bazy oraz dyspozytorni w tym samym kierunku. Ich sygnały wskazywały drogę, tak samo jak wczoraj. Prawda, Geo?

— Nie — uprzedził odpowiedź ratownika sam Truszek. — Przed powrotem do „Pięciu Księżyców” zostałem przeprogramowany. Teraz nie mógłbym już polecieć fałszywym tropem. Dla pewności nie wolno mi także oddalać się od człowieka, chyba że w grę wchodzi odsunięcie od niego bezpośredniego niebezpieczeństwa.

— Prawda — Dutour wzruszył ramionami. — On teraz nie odstępuje Irka.

— No, dobrze — odezwał się Bob. — Ale jeśli Irek wyda mu polecenie, to chyba go posłucha?

— Nie — rzekł znowu Truszek. — Przecież wiem, o co chodzi. Mówiono tutaj o utracie łączności ze statkiem kosmicznym i że ten statek ugrzązł, tam gdzie poprzedni. A zatem powinienem polecieć i powtórzyć wczorajszą operację. Oczywiście, byłbym w stanie to zrobić, ale brakuje mi bodźców do rozwinięcia pełnej sprawności. Jedynym takim bodźcem jest teraz wezwanie alarmowe człowieka.

— Ale ja właśnie wzywam cię, byś uratował ekipę zerotrzy — zawołał Irek. — Leć i zrób to, co wczoraj.

— Nie mogę. Człowiek jest tutaj i nie potrzebuje pomocy. To oczywiste. Mój program nie przewiduje uruchamiania pełnej mocy na polecenie, tylko na wezwanie.

Zapanowała konsternacja.

— Truszku — szepnęła wreszcie błagalnie Inia. — Przecież widzę jasno, że rozumiesz, jakie znaczenie ma to, abyś tam poleciał. Zależy od tego ocalenie wielu ludzi… między innymi ojca Irka i mojego. Naprawdę nie chcesz nam pomóc?

— Nie „nie chcę”, tylko nie mogę. Moje zespoły informatyczne pozwalają mi określić rangę zadania, jakie zamierzaliście mi powierzyć, a także sposób jego wykonania. Ale…

— Chwileczkę — przerwał Dutour. — Posłuchaj mnie uważnie, Truszku. Zgoda. Nie możesz zrobić tego, czego od ciebie oczekiwaliśmy, bo nie pozwala ci na to zmiana wprowadzona przez doktora Skibę do twojego programu. Więc poradź nam przynajmniej, co powinniśmy uczynić, żeby się dostać do ekipy zerotrzy. Gdybyś nas poprowadził tym kursem, którym leciałeś wczoraj, rzecz byłaby stosunkowo prosta. Ale nas nie poprowadzisz. Mamy zatem bezczynnie czekać, aż ojciec Irka, profesor Bodrin, Manners i inni zginą?

Truszek tym razem nie odpowiedział od razu. Dłuższą chwilę stał bez ruchu. Wreszcie odwrócił się w stronę Irka i podszedł tak blisko niego, że niemal dotknął go swoim wypukłym korpusem.

— Człowieku — rzekł uroczyście — proszę o wezwanie. Irek jęknął.

— Przecież powiedziałem, że wzywam cię na planetoidę, gdzie jest mój ojciec!

— Proszę o wezwanie stamtąd.

— Ode mnie?

— Tak. Od człowieka.

— Jak mam ci przesłać wezwanie stamtąd, skoro jestem tutaj?!

— Proponuję, żeby ta rakieta wystartowała i weszła na orbitę skrajnego księżyca Jowisza. W ten sposób znajdzie się w stosunkowo niewielkiej odległości od rejonu planetoid. A Trojańczycy, do których należy ciało niebieskie przetrzymujące statki, są bliżej Jowisza niż inne planetoidy.

— No, dobrze — podchwycił Dutour — a kiedy już się tam znajdziemy? Czy nadal będziesz potrzebował wezwania z miejsca, do którego miałbyś nas zaprowadzić?

— Tak.

— Błędne, koło! — jęknął Bob Long.

— Nie. Znalazłby się sposób — oznajmił ze zwykłym spokojem Truszek.

— Jaki?!

— Niestety nie mogę powiedzieć. Nie mogę, ponieważ ten sposób wiąże się z narażeniem człowieka na poważne niebezpieczeństwo. Mój program zabrania mi udzielania tego rodzaju porad i informacji.

— Czekajcie… — bąknął z zastanowieniem Dutour. Zdaje się, że zaczynam rozumieć…

— Sądzisz?… — Bob odwrócił się powoli i zmierzył Irka zagadkowym spojrzeniem.

Ratownik skinął głową, jakby chciał powiedzieć, że tak, że Bob odgadł, co przyszło mu na myśl.

— On nie może nam tego doradzić — powiedział cicho. — Ale nie mógłby chyba także przeszkodzić chłopcu, gdyby ten postanowił opuścić pokład. Co więcej, musiałby wtedy polecieć razem z nim.

Irek ze zmarszczonymi brwiami i wyrazem napięcia na twarzy słuchał przez chwilę tej rozmowy, aż nagle zrozumiał. Zrozumiał i mimo woli zerknął na lnię. Ujrzał bladą, nieruchomą twarzyczkę z martwymi, zapatrzonymi oczami i przestał się wahać. Zrobi to przede wszystkim dla ojca. Ale jeśli tam naprawdę jest także Piotr Gomera…

— Wiecie co — powiedział niemal wesoło — w każdym razie trzeba od razu zrealizować pierwszą część planu Truszka. Lećmy na ten najdalszy księżyc. A potem zobaczymy…

Gdyby teraz przyjrzał się słuchającym go ludziom, odkryłby, że Dutour, Bob i Din patrzą na niego z uznaniem, a nawet z szacunkiem. We wzroku Mammy malowało się najczystsze rozrzewnienie. Szeroko otwarte, ciemne oczy Mai stały się odrobinę bardziej ciemne. Tylko szczęśnicy najwidoczniej wciąż nic nie rozumieli, choć obaj sprawiali wrażenie głęboko zatroskanych.

Ale Irek wolał nie spoglądać na boki. Wiedział, że to, co go czeka, będzie jeszcze trudniejsze niż przedzieranie się na oślep przez zasypaną jaskinię. Jaskinie, nawet najgroźniejsze, znajdują się na lądach, gdzie siła przyciągania sprawia, że zmysły i mięśnie człowieka funkcjonują tak, jak w jego ojczyźnie — na Ziemi. A tam, gdzie on, Irek, ma ruszyć, zostaną mu tylko oczy błądzące po nieskończonej przestrzeni wszechświata. Ogarnie go poczucie straszliwego osamotnienia. Znał to uczucie. Przechodził przecież przeszkolenie i zdobył kartę pilotażu piątego stopnia. Tylko że czym innym jest swobodne pływanie na orbicie, pod okiem instruktora i w sąsiedztwie szkolnych pojazdów ratunkowych, a czymś zupełnie innym…

W tym momencie poczuł, że jakaś niewidoczna dłoń wpycha go głęboko w oparcie fotela. Przeciążenie. Zamyślony, nie zauważył momentu, kiedy statek oderwał się od powierzchni Ganimeda. Szybko spojrzał w ekran. Ujrzał, jak gwiazdy przestają filować i stają się czyste, jasnozłote. Byli już ponad górnymi warstwami atmosfery.

Dwadzieścia minut później dysze napędowe rakiety niosącej ekipę zerocztery przestały wyrzucać w przestrzeń strumienie płonącej plazmy. Statek wszedł na orbitę najdalszego księżyca Jowisza i zastopował.

— Chodźcie tutaj, wszyscy — powiedział Dutour. Przeszli do sterowni.

Ojciec Mai wskazał kilka świecących punkcików pośrodku wielkiego ekranu.

— To są Trojanie. W tej grupie albo w jej najbliższym sąsiedztwie znajduje się skalny okruch, planetoida, która więzi statek… a może dwa statki — dodał zniżając głos. Wciąż nie mamy ani łączności, ani sygnału namiarowego od załogi zerotrzy. Taki sygnał oznacza tyle, co na planetach droga. Nie widzimy tej drogi. Nie znamy jej. Nie polecimy dalej, jeżeli Truszek… — zająknął się — no, jeżeli nic się nie zmieni…

— Przepraszam — mruknął niespodziewanie rudy asystent Bodrina.

Wstał i, nie patrząc na nikogo, wyszedł, a raczej wybiegł z kabiny. „Dziwne — pomyślał mimo woli Irek. W takiej chwili?…”

— Co to znaczy: Trojanie? — przerwał ciszę szept Mai. Dutour żachnął się niecierpliwie, ale doszedłszy widać do wniosku, że jego córka zasługuje dzisiaj, po tym, co przeszła, na szczególne względy, rzekł:

— Trojanie albo Trojańczycy. To takie dwie zwarte grupy planetoid. Ich orbita pokrywa się niemal z orbitą Jowisza, dlatego ten ostatni nie ma stałej liczby księży ców. Bo czasami któraś z małych bryłek należących do Trojańczyków staje się na pewien czas jego nowym satelitą. Astronomowie i matematycy interesowali się nimi od dawna, tworzą one bowiem ze Słońcem i Jowiszem dwa trójkąty równoboczne… A także bardzo ciekawe rozwiązanie problemu trzech ciał…

— Byli również Trojanie w starożytności — zauważył Din.

— Powinniście oboje wiedzieć wszystko i o jednych, i o drugich — zamknął sprawę ratownik. — A teraz dosyć lekcji. Każda sekunda jest na wagę złota. Więc… o czym to ja mówiłem?… Aha, o drodze, o drodze, której nie znamy…

Irek wyprostował się.

— Cóż — zaczął lekko stłumionym głosem, któremu jednak nie bez powodzenia starał się nadać obojętne brzmienie — myślę, że powinienem polecieć w kosmos w samym skafandrze. Będę się trzymał Truszka i razem z nim szybko oblecę wszystkie planetoidy należące do tych Trojańczyków. No, a potem… — wykonał nieokreślony ruch głową i umilkł.

Zapadła cisza. Za ścianą kabiny coś zaszeleściło. Tak szeleszczą pierwsze krople deszczu spadające na dach letniskowego domku nad ziemskim jeziorem. Deszcz… Ziemia… Jezioro… Każde z tych słów zdaje się krzyczeć Irkowi wprost do ucha, żeby nie opuszczał bezpiecznej rakiety, żeby nie wychodził w pustkę wiecznej nocy, wiecznego mrozu i okrutnej obojętności dalekich gwiazd przyglądających się niewyobrażalnie drobnej kruszynie, jaką jest człowiek wobec wszechświata.

Przymknął na moment oczy i ujrzał pod powiekami twarz ojca.

— No, Truszku, idziemy! — rzucił głośniej, niż było trzeba, i nie oglądając się ruszył w stronę śluzy.

Ale wtedy stało się coś nieprzewidzianego. Truszek zabiegł mu drogę i stanął zagradzając sobą wejście.

— Nie pozwolę na to, aby c z ł o w i e k opuścił statek

— powiedział.

Irek przez moment doznał olbrzymiej ulgi. Ale to uczucie natychmiast ustąpiło miejsca najczystszemu oburzeniu.

— Co to ma znaczyć?! Odmawiasz posłuszeństwa?! Mnie?!

— Nie odmawiam posłuszeństwa. Nie mogę odmówić posłuszeństwa i właśnie dlatego nie dopuszczę do wyjścia człowieka w przestrzeń. Zespoły informatyczne donoszą mi, że wykonanie planu człowieka wiązałoby się z przekroczeniem dopuszczalnego stopnia ryzyka. Poza tym pozwolę sobie stwierdzić, że ten plan jest nierealny. Po dotarciu do zaginionego statku, aby go uwolnić, musiałbym uderzyć pełnym ciągiem z głównych dyszy napędowych. A przecież nie mógłbym tego zrobić, gdyby w pobliżu znajdował się człowiek nie osłonięty pancerzem rakiety.

— To prawda — rzekł głucho Dutour. — Prawda.

— Nie pomyślałeś o tym? — Mamma spojrzała na niego z wyrzutem. — Chciałeś posłać chłopca na pewną zgubę? Ratownik drgnął.

— Chłopca?… Ja?… Bzdury! — zezłościł się nagle. Nie pomyślałem, to nie pomyślałem, i już! Każdemu się zdarzy… ale teraz myślę, l proszę mi nie przeszkadzać.

— Najlepiej od razu wysadź nas wszystkich, i to bez skafandrów — poradziła Mamma. — Przynajmniej nie będziemy się męczyć.

— Ty wylecisz na miotle… — mruknął z roztargnieniem Dutour. — Cicho bądźcie! Wszyscy! Truszku — powiedział po chwili zmienionym głosem — moglibyśmy cię zniszczyć. Człowiek niemal zawsze jest w stanie zniszczyć to, co sam zrobił. Tylko że w ten sposób nie osiągnęlibyśmy niczego.

— Tak — potwierdził ze spokojem automat, — Moglibyście mnie zniszczyć i wówczas, naturalnie, nie mógł bym przeszkodzić człowiekowi w opuszczeniu rakiety. Jednak zważywszy, że to nie człowiek, lecz jedynie ja mogę was poprowadzić przez przestrzeń do tej planetoidy… Dutour milczał chwilę, po czym powiedział z rozpaczą:

— Odkąd prowadzę akcje ratunkowe, nigdy nie byłem tak bezradny.

— Hej! Hej! — rozległ się w tym momencie stłumiony okrzyk. Na korytarzu załomotały szybkie kroki. — Hej! zawołał jeszcze raz Bob Long, wpadając jak bomba do kabiny. — Chodźcie szybko! Wszyscy!

— Co się stało?

— Oszalałeś?

— Wrzeszczy jak August… Były pigularz nie podjął wyzwania.

— Już nie wrzeszczę — sprostował łagodnie.

— Może dacie mu jednak dojść do słowa — zaproponowała Inia.

Bob spojrzał na nią przelotnie, był jednak zbyt poruszony tym, co miał do zakomunikowania, by złożyć jej należne podziękowanie.

— Słuchajcie, teorię Bodrina można zastosować w praktyce — oznajmił z ogniem w oczach. — Wiecie już, że kiedy mnie przysłano do tego statku, nie zabrałem się od razu do reperacji anten, bo przedtem chciałem przeprowadzić pewną próbę. Wówczas pracę przerwała mi katastrofa w górach, ale teraz zakończyłem prowizoryczny montaż mojego urządzenia. Mój aparat działa! Działa! Iniu, Bodrin miał rację! Przy tej planetoidzie znajduje się także statek ekipy zerojeden… z Piotrem i jego ojcem na pokładzie! Nie wiem, czy teraz jeszcze żyją, ale słyszałem ich głosy…

— Och! — wykrzyknęła cicho Inia. — Bob!… — nie mogła powiedzieć nic więcej.

— Głosy! Jakie głosy? Kiedyś grasowali na Ziemi szaleńcy, którym wydawało się, że słyszą głosy pochodzące z innego świata — Mamma po swojemu broniła się przed ogarniającym ją wzruszeniem. Ale Bob potraktował jej słowa jak najbardziej serio.

— Owszem — rzekł. — Te głosy naprawdę pochodzą z innego świata, w każdym razie nie z tego, do którego przyzwyczaiły nas dotychczasowe życie i dotychczasowa nauka. Wszyscy uczyliśmy się o wszechświecie jako o jednorodnym czterowymiarowym kontinuum… To szkolna matematyka — wtrącił patrząc porozumiewawczo na Maię i Irka, zapewne w przekonaniu, że kto jak kto, ale oni od razu i dokładnie pojmą różnicę między jedną matematyką szkolną a mnogością matematyk istniejących w kosmosie. — Tymczasem — ciągnął — to kontinuum nie musi być ani jednorodne, ani czterowymiarowe. Tak zresztą brzmi istotna przesłanka teorii Bodrina. Chodzi o nowe pojmowanie geometrii czasoprzestrzeni, a nawet…

— Bob… — Inia przygryzła wargi. Przez chwilę wydawało się, że wybuchnie płaczem. Opanowała się jednak. — Bob — powtórzyła cicho.

To wystarczyło.

— Tak, tak! — zawołał natychmiast rudy dryblas. — Zostawmy teraz teoretyczne roztrząsania! Grunt, że już pierwsza próba okazała się szczęśliwa! Chodźcie! chwycił lnię za rękę i pociągnął w stronę korytarza.

Wszyscy pobiegli za nimi.

Bob rozstawił swoją aparaturę w pomieszczeniu, gdzie zwykle przewozi się małe pojazdy pomocnicze. Ponieważ w czasie ostatniego lotu rakieta nie zamierzała lądować, ładownia była pusta. Teraz stała tutaj ażurowa, kulista konstrukcja, przypominająca szkielet globusa, w otoczeniu małych cylindrycznych stojaków podobnych do trójwymiarowych projektorów. Pod globusem znajdował się niewielki, zaimprowizowany pulpit sterowniczy.

— To jest model przestrzeni sferycznej czasu — wyjaśnił Long. W tej kuli załamują się fale grawitacyjne… i nie tylko one. Zresztą mniejsza z tym. Zatrzymałem apara turę, w momencie kiedy… Ale posłuchajcie sami — wcisnął jeden z klawiszy.

Coś miauknęło, po czym zabrzmiał spokojny męski głos:

— Jeśli dobrze obliczyłem, punkt, w którym ulega zniekształceniu tor transportowców i linie przesyłowe energii, jest dokładnie przed nami.

— Przed sobą mamy planetoidę Tdwadzieścia jeden — odpowiedział inny mężczyzna.

Na dźwięk tego głosu Inia wydała cichy, przejmujący okrzyk:

— Piotr! To jest Piotr! Och, Bob!… Bob!…

— Odległość minus osiem — padło z głośnika.

— Podchodzimy?

— Oczywiście. Czujniki w porządku — zameldował Piotr. — Minus siedem.

— Stop, główne dysze.

— Stopuję.

— Minus sześć.

— Uwaga! Alarm! Zanik…

Rozległ się suchy trzask, po czym nastała cisza. Robert Long otarł dłonią czoło, na którym ukazały się kropelki potu.

— Słyszeliście zapis rozmowy sprzed dwóch miesięcy… Nie, co ja mówię! To my cofnęliśmy się o te dwa miesiące i odbieraliśmy za pośrednictwem zwykłych anten rozmowę, którą prowadziła wtedy ekipa zerojeden.

— Poczekaj — Dutour uprzedził lnię, która mocno zacisnęła powieki i chciała coś powiedzieć. — Poczekajcie. Czy to — wskazał ręką aparaturę Boba — potrafi określić kierunek, z którego dobiegały głosy Piotra i jego ojca?

— Oczywiście! — rzekł z satysfakcją rudzielec. — Od razu o tym pomyślałem. Widzicie? — wskazał sieć przewodów znikających w ścianie. — Połączyłem mój aparat z głównym komputerem statku. Komputer obliczył kurs. Znamy teraz drogę do miejsca, gdzie Filip Gomera i jego syn utracił łączność ze światem. Zapewne właśnie wtedy wpadli w pole siłowe istniejące przy tej planetoidzie. Nawet nie wiedziałem, że ona nosi symbol Tdwadzieścia jeden. Możemy lecieć.

— No, to lećmy, lećmy! — zawołała Mamma.

Silniki statku rozwijały jedną tysięczną część swojej podróżnej mocy. Na ekranie, nad fotelami pilotów, powolutku rosło maleńkie ciało kosmiczne, zawieszona w próżni skalna bryła.

— Odległość minus dziewięć — rzekł Dutour. Rakieta jeszcze bardziej zwolniła. Gwiazdy w sztucznych iluminatorach znieruchomiały. Ktoś w drugiej kabinie zakaszlał nerwowo.

— Minus osiem.

— Oni podeszli na minus sześć — mruknął Din.

— Ale już nie wrócili — zauważył Long. — Dosyć. Stopuję.

— Minus siedem trzydzieści — poinformował Dutour. Statek zatrzymał się— Główny pokładowy komputer automatycznie miał go odtąd utrzymywać w nie zmienionej odległości od niebezpiecznej planetoidy.

Bob pochylił się nad pulpitem sterowniczym. Obraz na ekranie powiększył się. Zaczerniała nieregularna bryła obracająca się niesłychanie wolnym ruchem na tle nieba.

— O! O! O! — rozległy się nagle zmieszane okrzyki. Planetoida leniwie przekoziołkowała i odsłoniła niewidoczną dotąd część swojej powierzchni. Ukazały się przywarte do skały dwa statki tworzące osobliwą narośl na nieregularnej, kosmicznej łupinie.

— Oni… — wykrztusiła zdławionym głosem Mamma.

— To tam jest ten Skiba? — szepnął jakby do siebie chudy szczęśnik.

— Tak — odrzekł równie cicho jego były sąsiad i rywal. Tak. On oraz wiele innych ludzi…

Dutour zerwał się nagle z fotela.

— Truszku! — zawołał z rozpaczą. — Truszku! Widzisz?? To tak blisko! Nie możesz tam polecieć,i zrobić tego, co wczoraj?! Absolutnie nie możesz?!

— Nie — brzmiała odpowiedź. — Nie mogę. Nie wolno mi opuścić c z łow i e k a. A ten jest tutaj.

— Poczekajcie — Angelus Ranghi wstał także i zaczął przechadzać się po sterowni. — Poczekajcie. Muszę pomyśleć…

Mamma odwróciła się i utkwiła zaniepokojone spojrzenie w Auguście Skibie. Ale i on — chyba po raz pierwszy od wielu, wielu lat — czekał cierpliwie, co powie grubas.

Ranghi przez minutę nie mówił nic. Nagle stanął.

— Robercie — zwrócił się do młodego dryblasa — Robercie. Robercie…

— No, wykrztuszę wreszcie… — zaczęła Mamma, ale skarcona ostrym „psst!” Dutoura, umilkła.

— Robercie — powtórzył jeszcze raz grubas. — Ta twoja aparatura przeniosła nas wszystkich, jak tu jesteśmy, w czasie… Czy jej działaniu można poddać także pojedynczego osobnika?

Long rozłożył bezradnie ręce.

— Teoretycznie tak. Jednak nigdy tego nie próbowałem. Musiałbym przeprowadzić znacznie więcej wstępnych eksperymentów, zanim mógłbym poddać człowieka tego rodzaju próbie. Jeśli chodzi o łączność głosową z przeszłością, to sprawa jest bezpieczna. Najwyżej coś się nie uda. Jednak przeniesienie w przeszłość… nie wiem. Wprawdzie nie byłoby to, rzecz jasna, przeniesienie materialne, takie, żeby ten ktoś znalazł się nagle duchem i ciałem, powiedzmy, na dworze Amenhotepa Średniego… tylko chwilowe przekształcenie świadomości… ale różnica jest bardzo delikatna, a zabieg wymagałby podłączenia mózgu delikwenta bezpośrednio do aparatury.

— Rozumiem — Angelus Ranghi skinął głową. A gdyby nie chodziło o człowieka?

— Co?

— Jak to?

— Cicho! — wykrzyknął Dutour. — Angelusie! Jesteś genialny!

— Nie pojmuję… — Bob patrzył to na jednego, to na drugiego. Widać było aż nadto wyraźnie, że naprawdę nic nie pojmuje.

— No, pomyśl tylko! — zachęcał go ojciec Mai. Wczoraj zmieniono program komuś, kto uratował tutaj ekipę zerodwa. Komuś, kto — na skutek tej zmiany dzisiaj nie może już powtórzyć swojego wyczynu. A gdyby na godzinę lub dwie zamienić dzisiaj na wczoraj? — No?…

Bob powoli przeniósł spojrzenie na Truszka. Myślał jeszcze przez parę sekund, po czym oczy mu zabłysły. Z okrzykiem: — Zaraz! Muszę coś zmienić! — wybiegł.

Wszyscy ruszyli za nim do ładowni.

Bob zdjął z podstawy swoją magiczną kulę, uniósł ją i, trzymając w wyciągniętych rękach, zwrócił się do Truszka:

— Chodź tutaj!

— Co mu chcecie zrobić? — zaniepokoił się Irek. Ale sam Truszek nie znalazł nic podejrzanego w tym zaproszeniu. Zbliżył się i bez protestu pozwolił sobie umieścić na swojej biednej, spłaszczonej głowie ażurową kulę, którą Bob otworzył jak rozciętą pomarańczę. Przyozdobiwszy w ten sposób automat, rudzielec zajął się przyciskami na pulpicie.

— No, Truszku! — zawołał po chwili. — Co tam?

— Nie rozumiem — odrzekł zapytany. — Tam, to znaczy: gdzie?

— Nic nie czujesz? Zupełnie nic?

— Czuję, że mam na głowie osłonę w postaci otwartej kuli.

— Do licha! — nie wytrzymała Mamma. — Może wreszcie ktoś raczy mi wyjaśnić, co się tu właściwie dzieje?!

— Irku, włóż skafander — rzucił zamiast odpowiedzi Long.

Chłopiec bez namysłu ruszył w stronę śluzy. Otworzył drzwi i, nie zamykając ich za sobą, wezwał pomocniczy automat, żeby go przygotował do wyjścia w kosmos. Był już w kompletnym próżniowym stroju, kiedy do śluzy wpadł Truszek, z banią na głowie, ciągnąc za sobą nitki zerwanych przewodów. Tuż za Truszkiem do ciasnego pomieszczenia wpadł Long, a za nim Dutour.

— Nie dopuszczę do wyjścia człowieka na zewnątrz — powtórzył swoje Truszek.

— Ale ty przecież jesteś już wczoraj! — wrzasnął zrozpaczony Bob. — Wczoraj, tępa pało! To znaczy, że doktor Skiba jeszcze nie wprowadził do twojego programu zmian, które uniemożliwiają ci opuszczenie Irka! On wyjdzie i z kosmosu prześle ci wezwanie. Wtedy ty polecisz i uwolnisz statki!

— Żałuję, ale wcale nie uważam, aby było teraz w c z o r a j — odrzekł automat. — W moim programie nie zaszły żadne zmiany. Przepraszam — zakończył jak zwykle uprzejmie.

— Myśl była dobra — orzekła Mamma, do której dotarło w końcu, na czym polegał chytry plan grubego szczęśnika — ale niezupełnie. Twoja aparatura — spojrzała zjadliwie na Boba — jest, jakby tu powiedzieć…

— Do bani — podpowiedział zmartwiony Long.

— No, zgódźmy się, że niedoskonała — sprostowała łaskawie Mamma. — Tak czy owak, nie sądzę, ażebyś zdołał coś osiągnąć, nazywając Truszka „tępą pałą”…

— Ja się nie gniewam — rzekł z godnością automat. Przedmiot, który mam na sobie, uzasadnia takie określenie…

— A ja i tak przepraszam — zreflektował się Bob. — Jestem zdenerwowany.

— To zrozumiałe — przyznał Truszek. — Ludzie się denerwują. Nawiasem mówiąc fakt, ze nie odczuwam działania aparatury, o której tu mowa, wcale jej nie dyskwalifikuje. Popełniono bowiem drobne przeoczenie.

— Jakie?! — krzyknęli równocześnie Long i Dutour.

— Niestety, nie mogę tego wyjaśnić — odrzekł Truszek. — Wasz plan zmierza bowiem do tego, aby mnie wprowadzić w błąd i w ten sposób umożliwić człowiekowi opuszczenie statku. Jest rzeczą oczywistą, że nie mogę uczestniczyć w realizacji takiego planu.

— Spróbuj sam to sobie wsadzić na głowę — doradził Bobowi August Skiba. — Nastaw aparaturę na jak najmniejszą moc, żebyś nie zwariował, i zaryzykuj. Może wtedy zrozumiesz, o co tej puszce chodzi…

— Na głowę… na głowę… — powtórzył z namysłem Irek! — Czekajcie! Właściwie dlaczego umieściliście tę kulę na głowie Truszka?

— No, bo przecież chodzi o to, że aparatura musi mieć bliski kontakt z mózgiem… — Long urwał. Załamał ręce, jęknął, po czym wybuchnął: — Truszku! Gdzie ty właściwie masz głowę?!

Pierwsza zachichotała Mamma. Zawtórowali jej obaj szczęśnicy i Dutour. Nawet Maia i Din zdobyli się na uśmiech. Tylko Inia, Long i Irek zachowali kamienny spokój.

— Brawo, Irku! — rzekł poważniejąc ratownik. — Jak to dobrze, że przynajmniej jeden z nas zachował szczyptę zdrowego rozsądku.

— To nie moja zasługa. On sam mi powiedział, że głowa nie jest jego najważniejszym organem.

— Truszku — ojciec Mai zwrócił się z kolei do bezpośrednio zainteresowanego — gdzie u ciebie znajduje się mózg… to znaczy… no, wiesz, o co mi chodzi?

— Wiem. W centralnej części.korpusu.

Dutour obrzucił niepewnym/spojrzeniem stożkowatą postać.

— A tak trochę dokładniej?

— Centralny węzeł informatyczny znajduje się dwadzieścia pięć centymetrów poniżej górnej pokrywy.

Dwadzieścia pięć centymetrów poniżej płasko ściętego wierzchołka, ozdobionego tak żałośnie teraz wyglądającą główką. Truszek był lekko zwężającą się ku do łowi rurą.

Mamma popatrzyła z powątpiewaniem na Boba.

— No i co zrobisz? — spytała. — Potrafisz wsadzić kulę na rurę?

— Co? — zdziwił się rudzielec. Zaraz jednak odzyskał pewność siebie. — Pewnie, ze potrafię!

Dziesięć minut później nikt nie musiał już o nic pytać. Magiczny globus, podzielony na dwie półkule, został przymocowany do korpusu Truszka, który wyglądał teraz jak średniowieczny rycerz przystępujący do szczególnie niebezpiecznej potyczki, i dlatego zabezpieczony aż dwiema tarczami przytwierdzonymi i z przodu, i z tyłu. Pod półkulami Long umieścił jeszcze jakąś skrzynkę, a także ogniwa energetyczne. Automat nie mógł przecież lecieć w kosmos, ciągnąc za sobą przewody, które go łączyły z komputerem statku.

Kiedy wszystko było gotowe, asystent Bodrina spytał:

— Irku, o której wczoraj twój ojciec zmienił program Truszka?

— Chyba późnym wieczorem, a nawet już w nocy. Bal zaczął się po południu, potem były jeszcze te jaskinie i laboratoria, i powrót ekipy…

— Truszek musi się znaleźć przed momentem, kiedy to nastąpiło — wyjaśnił swoje zainteresowanie Bob. — Ale nie nazbyt wcześnie. Powinien przecież jak najprędzej wrócić do programu, który jest w nim zapisany teraz… Oczywiście, po wykonaniu zadania… — Młody naukowiec westchnął, po czym spojrzał z powagą na stojącego przed nim chłopca w kompletnym próżniowym skafandrze. — No, Irku, twoja kolej. Gdyby moja aparatura była już wypróbowana i sprawdzona, mógłbyś zostać tutaj, nie narażając się na nieprzyjemne niespodzianki w kosmosie, bo wczorajszy Truszek posłuchałby przecież twojego rozkazu. Ale — rozłożył ręce — niestety, nie mam pewności, czy urządzenie nie przestanie działać za, powiedzmy, pięć minut. Albo za dziesięć. A gdyby tak miało się stać, to lepiej, żeby twój automat był wtedy blisko ciebie. Po powrocie do dzisiaj mógłby zrobić coś, co zepsułoby naszą akcję. Rozumiesz? Po wyjściu ze statku słuchaj pilnie, co będziemy do ciebie mówić, i steruj ściśle według naszych wskazań. Będziemy cię prowadzić. Nie możesz lecieć prosto w stronę planetoidy Tdwadzieścia jeden, bo sam dostałbyś się w to jakieś pole siłowe, które ona wytwarza. Musisz ją ominąć i stanąć poza nią, tak żeby oba uwięzione statki znalazły się dokładnie na przecięciu linii, która będzie łączyć ciebie z nami tutaj. Wtedy dopiero wezwiesz Truszka. On oczywiście poleci do ciebie najkrótszą drogą… i, chcąc nie chcąc, otrze się o tę pigułę, uwalniając obie ekipy. Zrozumiałeś?

— Tak — Irek przełknął nerwowo ślinę. Następnie wyprostował się i nie patrząc na nikogo z obecnych poszedł w stronę włazu.

Mlasnęły zamykane wewnętrznie drzwi. W śluzie pozostali tylko Irek i Truszek.

— Słyszysz mnie? — słuchawki chłopca odezwały się głosem Dutoura.

— Tak.

— Pamiętaj, żeby zostawić właz otwarty. Inaczej Truszek, odebrawszy twoje wezwanie, rozwaliłby rakietę.

— Tak — rzekł po raz trzeci Irek.

Otworzył właz. Objęła go czarna noc próżni. Z miejsca gdzie stał, nie widział ani Słońca, ani Jowisza. Za to dokładnie na wprost niego świeciła kolorowa bryłka wielkości czereśni. Saturn — odgadł chłopiec.

Był bardzo daleko od swego rodzinnego Marsa. A jeszcze dalej od Ziemi.

Dał krok do przodu, wyjmując równocześnie zza pasa pistolecik gazowy, którego odrzut miał mu zapewnić możliwość sterowania swoim ciałem w międzyplanetarnej przestrzeni. Truszek stał spokojnie w miejscu. Nie miał zamiaru przeszkadzać swojemu podopiecznemu w opuszczeniu bezpiecznej rakiety. Urządzenie Boba Longa zdało egzamin. Irkowi przemknęła jeszcze przez głowę myśl, jakie to dziwne, że za nim stoi Truszek z w c z o r a j. Następnie odbił się lekko od progu i głową naprzód, rozkładając ramiona jak na ćwiczeniach z kociej akrobatyki, poszybował między gwiazdy.

— Człowieku — dobiegł go metaliczny głos. — Człowieku, czekam na wezwanie.

Загрузка...