Walentyna Żurawlowa Poprzez czas

Ja, co zacieram żale i rozkosze,

Odsłaniam prawdę i błędu mamidła,

Jako czas dzisiaj rozwijam me skrzydła;

Więc za występek nie bierzcie mi, proszę

Jeśli szesnaście przeskoczę jesieni

I przepaść całą zostawię wśród cieni.

Szekspir — Zimowa opowieść

To był strach. Najzwyczajniejszy strach — lepki, uporczywy. Zorin w żaden sposób nie mógł pozbyć się wrażenia, że trąd czai się gdzieś tu, w tym pokoju. Był zmęczony, ale bał się zbliżyć do fotela. Chciało mu się pić, ale bał się dotknąć karafki. Zaraza mogła kryć się wszędzie — nawet w wazonie z konwaliami.

Starając się stłumić strach chodził szybko po pokoju. Cień nie mógł za nim nadążyć i miotał się po kwadratach posadzki.

— Bakterie trądu — mruczał Zorin. — Bakterie Hansena… Hansena? Tak, tak, z pewnością…

Nie mógł sobie nic więcej przypomnieć i to wzmagało jeszcze strach. Może nawet powietrze jest zarażone? Może wciągając w płuca powietrze, ciepłe, przesycone odurzającym zapachem konwalii, połyka te przeklęte bakterie Hansena?

Prawie podbiegł do okna, szarpnął zasuwkę.

Zimno odpędziło strach. Przez okno wpadały płatki śniegu. Wiatr je rozpędzał, śnieg wirował pracowicie. W tańcu śnieżynek było coś bardzo zwyczajnego, znanego. To uspokajało.

Zmierzch zacierał kontury przedmiotów i Zorin nie mógł w żaden sposób rozpoznać, czy za oknem rośnie wiąz, czy topola. Wydało mu się, że jest rzeczą konieczną, aby określił gatunek drzewa. Wpatrywał się w gęstniejący zmrok mrużąc krótkowzroczne oczy.

Bezwiednie dotknął ramy okiennej i strach wrócił natychmiast jak uderzenie prądu elektrycznego. Nie wolno dotykać ramy! W tym pokoju nie wolno niczego dotykać!

Wyciągnął chustkę i zaczął wycierać palce.

Z tyłu poza nim cicho skrzypnęły drzwi. Zorin drgnął — nerwy reagowały na dźwięk jak naciągnięte struny. Odwrócił się chowając pośpiesznie chustkę.

W drzwiach stał mężczyzna w brązowym garniturze. Ręce i twarz tego człowieka były ukryte pod bandażami. Ciemne okulary zasłaniały oczy.

„Człowiek niewidzialny” — pomyślał nie wiadomo czemu Zorin.

— Towarzysz Sadowski? — głos Zorina zdradzał zdenerwowanie. — Czy doktor Sadowski?

— Tak. Jestem Aleksander Sadowski — odpowiedź była nacechowana nadmierną uprzejmością.

Zorin zrobił krok naprzód, wyciągnął rękę, spostrzegł się i cofnął ją natychmiast.

— Bardzo mi przyjemnie widzieć pana — wyjąkał, zdając sobie sprawę, że to głupio brzmi, i zaczerwienił się.

— Proszę usiąść, profesorze — Sadowski wskazał mu fotel.

Parę sekund jeszcze stali naprzeciw siebie: wysoki, trochę zgarbiony Sadowski i niski, bardzo tęgi Zorin. Potem Zorin jednym ruchem przysunął sobie fotel. I rzecz dziwna — znalazłszy się w fotelu, który przed chwilą wydawał mu się taki straszny — doznał uczucia ulgi.

Sadowski, kulejąc z lekka, podszedł do drugiego fotela.


Trąd ma naturę tygrysa. W cierpliwości, z którą prześladuje swoją ofiarę, jest coś strasznego, nieodwracalnego. Rok, dwa, dziesięć, trzydzieści — potrafi się czaić. A potem skok — pazury wpijają się w ciało, szarpią, rwą…

Aleksander Sadowski mógł zwyciężyć trąd. Po prostu mu się nie udało. Stało się coś nieprawdopodobnego. Lekarz, specjalista, leprolog, sam zaraził się trądem.

Zdarzyło się to na wiosną, gdy przeprowadzał próby ze stosowaniem wynalezionego przez siebie preparatu AD. Nowy preparat sprawiał cuda — był o wiele skuteczniejszy od sulfetronu, propizolu, oleju chaulmugrowego. Czasem jednak — w rzadkich wypadkach — preparat AD wywoływał gwałtowne nasilenie choroby. Sadowski absolutnie nie mógł zgłębić prawidłowości tego zjawiska. Do tego potrzebne były eksperymenty, dziesiątki, może setki długotrwałych eksperymentów.

A trąd odpowiedział ciosem na cios. Rankiem czternastego kwietnia Sadowski zauważył przy myciu na kiści prawej ręki małą, czerwonawą, owalną plamkę. Po tygodniu takie same plamy wystąpiły na twarzy. A w miesiąc później przekształciły się w ropiejące wrzody.

Był to jakiś niezwykle rzadki przypadek lepromatoidalnego trądu — złośliwy, galopujący.

Trąd zdawał się mścić na człowieku, który targnął się na jego tajemnicę. Preparat AD nie pomagał. Każdy eksperyment — teraz Sadowski eksperymentował na sobie — wywoływał pogorszenie.

Leprozorium mieściło się w dwóch jednakowych dwupiętrowych budynkach. W jednym znajdowała się klinika, w której mieszkali chorzy. W drugim były mieszkania lekarzy i personelu pomocniczego. Jeszcze na wiosnę Sadowski przeprowadził się do kliniki. Od tej chwili całe jego życie upływało w laboratorium chemicznym. Zresztą słowo „życie upływało” nie jest właściwe. Sadowski pracował. Pracował rankiem, wieczorem, nocą. Zwycięstwo nad trądem — a wraz z nim ratunek — mogła dać tylko szybkość. Trzeba było wyprzedzić chorobę.

Preparat AD był sporządzony z soli dwóch kwasów — chaulmugrowego i hydnokarpowego.

Działanie preparatu zależało od jego składu. Gdzieś, odmierzona setną częścią procentu, przechodziła granica między życiem i śmiercią.

Przez całe lato Sadowski szukał sposobu otrzymania chemicznie czystego kwasu hydnokarpowego. Jesienią lekarze sprawdzili na chorych działanie oczyszczonego preparatu AD. W szesnastu wypadkach na siedemnaście preparat spowodował prawie całkowite uleczenie. Tylko u siedemnastego chorego lekarze stwierdzili gwałtowne zaostrzenie procesu chorobowego. Tym pacjentem był sam Sadowski.

Nowe próby — nowe niepowodzenia. Eksperymenty przyśpieszyły rozwój choroby. Historia choroby Aleksandra Sadowskiego wkrótce zapełniła wciąż grubiejącą teczkę. Sadowski był równocześnie badaczem, lekarzem i pacjentem. Do historii choroby wpisywano skąpe — chyba zbyt skąpe skargi pacjenta, łacińskie formuły lekarza, formuły chemiczne badacza. Każdy eksperyment przybliżał zgubę chorego. Do lekarza należało już tylko przewidzieć, co nastąpi pierwej — zwycięstwo czy śmierć.

W grudniu lekarz Sadowski wiedział już, że chory zginie wcześniej, nim badacz znajdzie środek ratunku. Badacz potrzebował trzech, czterech lat; choremu pozostawało osiem, najwyżej dziesięć miesięcy życia.

Doświadczenia były prowadzone dalej. Sadowski badacz uważał, że ma prawo rozporządzać życiem Sadowskiego pacjenta. Ale jedenastego stycznia lekarz naczelny leprozorium kategorycznie zakazał dalszych eksperymentów. Sadowski nie dyskutował. Jego choroba dawno już przestała być typową, a co za tym idzie, interesującą dla doświadczeń. Przekazał asystentom wszystkie swoje notatki i przeniósł się do małego mieszkanka obok kliniki.

Przestał również zaglądać do laboratorium.

…Trąd ma naturę tygrysa. Szarpie swą ofiarę i zabija, gdy ją oszpeci do niepoznania.

Sadowskiego leczono obecnie zwykłymi sulfamidami. Ale szpony trądu wczepiły się weń martwym chwytem i pogrążały w ciele coraz głębiej.

Trąd zwyciężył.


— Niech pan mówi dalej, profesorze. Ja słucham.

Pod białą maską bandaży nie można było dostrzec wyrazu twarzy Sadowskiego. To denerwowało Zorina. Tracił pewność siebie, plątał się, powtarzał po parę razy to samo.

Obmyślony starannie gmach argumentów rozsypywał się jak domek z kart.

— Rozumie pan, przedłużenie życia… Chciałem powiedzieć — walka ze starością…

Uświadomił sobie, że od tych słów zaczął rozmowę. Ciemne szkła okularów Sadowskiego połyskiwały zjadliwie.

— Widzi pan…

Zorin umilkł. Zrobiło mu się gorąco. Z przykrością czuł, że z czoła spływają mu wielkie krople potu. Jak na złość chustka mu się gdzieś zapodziała.

— Starość? — rzekł Sadowski pytająco. — Starość mi nie grozi…

Zorin zdecydował się mówić bez ogródek.

— Czy trąd jest uleczalny?

Sadowski wzruszył ramionami.

— Jak czasem.

— Mam na myśli pański przypadek.

Za ciemnymi szkłami okularów przebiegł jakiś błysk.

— Obecnie — nie.

Zorin znalazł wreszcie chustkę, wytarł czoło. Machinalnie przysunął się z fotelem bliżej Sadowskiego.

— Obecnie nieuleczalny. A potem?

Sadowski odpowiedział po dłuższej chwili milczenia.

— Za trzy lata. Nie wcześniej. — Pokręcił głową. — Zresztą jest to termin obliczony na szaleńczą pracę. Powiedzmy tak — za osiem lat.

— Osiem lat? A pan? Chciałem zapytać… pan… — Zorin utkwił wzrok w konwaliach. — A pan ma do rozporządzenia… przepraszam…

Sadowski skinął głową ze zrozumieniem.

— Siedem miesięcy. Może osiem. W żadnym razie nie więcej niż dziesięć.

— Osiem lat — i osiem miesięcy! — głos Zorina zabrzmiał niemal radośnie. — Cóż, właśnie tak — przysunął się z fotelem zupełnie blisko Sadowskiego. — Niech pan posłucha. Proszę sobie wyobrazić, że pan… no, że pan uśnie na przeciąg tych ośmiu lat. Rozumie pan — na osiem lat!

Jeżeli zajdzie potrzeba, to nawet na dwadzieścia. I obudzi się pan, gdy ludzie nauczą się leczyć pańską chorobę.

Zabandażowana ręka uniosła się powoli w górę, zdjęła okulary. W wąskiej szparce wśród zwojów gazy Zorin zobaczył piwne oczy. Ich spojrzenie było jakieś niezwykłe. Wpatrywały się zbyt przenikliwie. Dopiero po uważnej obserwacji Zorin zauważył, że są prawie zupełnie pozbawione brwi i rzęs.

— Sen? — oczy zmrużyły się. — Sądzi pan, że trąd nie jest groźny dla człowieka śpiącego?

Organizm żyje — a więc żyją również bakterie trądu.

— Nie, nie. Mam na myśli inny sen. Sen, podczas którego organizm prawie zupełnie nie żyje.

— Śmierć?

— Sen — powtórzył Zorin z naciskiem. — Po śmierci człowiek się nie budzi.

Oczy Sadowskiego przybrały wrogi wyraz.

— Niech pan mówi bez ogródek, profesorze — niecierpliwe ruchy zabandażowanej ręki podkreślały każde słowo. — Pan przyleciał do nas nie bez powodu. Czego pan chce? Co pan proponuje? Niech pan mówi albo sobie pójdę.

— Dobrze. Będę mówił bez owijania w bawełnę. Jak lekarz z lekarzem. Czy słyszał pan o hipotermii?

— Tak. Operacje, które się przeprowadza przy sztucznym obniżeniu temperatury ciała. Ale co pan ma wspólnego z chirurgią? Pańską dziedziną jest przedłużanie życia.

— Właśnie, właśnie. Przedłużenie życia. — Zorin kiwnął głową. — Nie potrafię jeszcze przedłużyć życia człowiekowi na jawie. Ale śpiącemu — mogę. Rozumie pan?

— Nie.

— Gdy człowiek śpi zwykłym snem, to żyje. Jeżeli śpi w głębokiej hipotermii, to… to nie żyje. I rzecz jasna, nie starzeje się.

Sadowski wzruszył ramionami.

— Temperaturę ciała ludzkiego można obniżyć o osiem, no, powiedzmy, o dziesięć stopni. I co z tego? Zasadnicza przemiana materii będzie trwała w dalszym ciągu. A więc będzie trwało życie — chociaż w zwolnionym tempie.

Zorin odchrząknął protestująco. Mruknął:

— Prawo zachowywania konserwatyzmu.

— Co? Jak pan powiedział?

Zorin zapomniał, że ma przed sobą chorego, nieuleczalnie chorego człowieka. Złość nigdy nie żyje w zgodzie z innymi uczuciami — zawsze je wypiera. A sprzeciw zawsze działał irytująco na Zorina. Znał tę swoją cechę… i nie mógł nad nią zapanować.

— Powiedziałem: prawo zachowywania konserwatyzmu. Według moich obserwacji uczony rewolucjonizujący jedną dziedzinę wiedzy prawie zawsze jest konserwatywny w innej.

Gdybym nie wiedział, kolego, o waszych pracach z dziedziny leprologii… Skąd pan wziął tę liczbę — dziesięć stopni? — Nie pozwolił Sadowskiemu odpowiedzieć. — A jeżeli trzydzieści stopni? Albo trzydzieści pięć?

— Zamrozić człowieka niemal do zera, a potem przywrócić do życia? Nie wierzę.

Chustka znowu się gdzieś zapodziała. Zorin szukał po kieszeniach.

— O ile pamiętam — ciągnął Sadowski — serce człowieka nie wytrzymuje oziębienia poniżej dwudziestu sześciu stopni. Fibrylacja komór…

Zorin żywo podniósł głowę.

— Tak, tak, serce nie wytrzymuje. Ale można przecież wyłączyć serce i wtedy fibrylacja nie nastąpi. Stosuję dla zachowania działalności serca aparat „sztuczne serce-płuca”. Krwiobieg omija serce. Fibrylacja nie następuje. Oziębiałem człowieka niemal do zera. I potem działalność serca powracała! Nie, nie, kolego, pozwólcie mi skończyć. Najważniejsza rzecz, że przy głębokim oziębieniu i zwolnionym krwiobiegu człowiek żyje, ale… — Zorin podniósł palec do góry — ale wszystkie procesy życiowe zwalniają się stokrotnie… No, co pan chciał powiedzieć?

Sadowski milczał.

— Obecnie pańska choroba jest nieuleczalna. — Zorin zająknął się, spojrzał pytająco na Sadowskiego i powtórzył: — Tak, nieuleczalna! Pan wie o tym lepiej niż ja. Ale jeżeli pan się zgodzi, oszukamy trąd. Panu potrzeba — poprawił się — nauce potrzeba osiem lat? Doskonale!

Dla pana te osiem lat będą jednym miesiącem.

Sadowski milczał.

— Przeprowadziłem już dziesiątki doświadczeń — ciągnął Zorin. — Czas trwania oziębienia nie przekraczał co prawda trzech tygodni. Ale tu chodzi o życie. Jedyna możliwość… Przy tym, rozumie pan, w razie konieczności eksperyment można przerwać. Przepraszam, chciałem powiedzieć, nie eksperyment, tylko leczenie tą metodą.

Sadowski włożył okulary. Wyciągnął rękę, poprawił konwalie w wazonie.

Zorin ze skupieniem, jakby to było w tej chwili najważniejsze, wycierał ogoloną głowę.

Sadowski wstał. Powiedział stanowczo:

— Nie chcę!

Od Wołgi ciągnął niezbyt mocny, ale zimny wiatr. Nocą znów spadł śnieg i Sadowski musiał przedeptywać ścieżkę. Wąska, ledwo dostrzegalna pod śniegiem dróżka wiła się między drzewami. Zgodnie ze starą — kto wie, ile dziesiątków lat istniejącą tradycją, każdy chory, który dostał się do leprozorium, sadził drzewo. Chorzy wierzyli, że kto wyhoduje drzewo, ten wyzdrowieje. Lekarze mówili, że praca odrywa od ciężkich myśli, przynosi pożytek. I surowo przestrzegano tradycji. W ostatnich latach wielu pacjentów zostało uleczonych, ale żaden nie wyjechał z leprozorium nie zasadziwszy dębu, wiązu lub topoli.

Dawniej Sadowski nie przywiązywał do tego wagi, wierzył tylko w naukę. Teraz rozumiał, że poza nauką istnieje wiele innych rzeczy, które da się objąć dosyć nieokreślonym słowem „życie”.

Wybrał sobie miejsce i postanowił na wiosnę zasadzić dąbek. „Mówią, że praca odrywa od ciężkich myśli”. Powiedział poważnie lekarzowi naczelnemu. A lekarz odpowiedział mu tak samo poważnie: „Tak, jest bardzo pożyteczna”.

Gleba była tu kiepska, przesycona solą lub piaszczysta. Samoistnie rósł tu tylko ak-dżusan — biały piołun. Trzeba było przyłożyć rąk, aby drzewo się przyjęło. To z pewnością było pożyteczne.

Drzewa rosły pomieszane ze sobą — młode i stare. Na wzgórku, wyżej niż inne, wznosiły się trzy wiązy. Zasadził je kapitan wielkiej żeglugi, który zaraził się trądem gdzieś na Hawajach.

Nazywał drzewa po marynarsku: środkowe, najwyższe — grotem, dwa inne fokiem i bezanem.

W lecie drzewa rzeczywiście przypominały maszty z pełnymi wiatru zielonymi żaglami.

Kapitana uleczono i przed dwoma laty opuścił leprozorium. Drzewa — maszty zostały. W ich sąsiedztwie Sadowski zamierzał posadzić swój dąbek. Na razie była tu tylko zaspa śniegu.

Sadowski okrążył ją z wolna. Bolała go trochę prawa noga. Odczuwał w niej coś jakby zimno. Ale wiedział doskonale, co to za rodzaj zimna. W ogóle dobrze zdawał sobie sprawę, co będzie dalej. Zjawią się nowe wrzody. Do reszty wypadną brwi i rzęsy. Zgrubieją muszle uszne. Wygnije przegroda nosowa. Osłabnie, a może i całkiem zaniknie wzrok. Oddychać będzie coraz trudniej. A potem… Potem nastąpi to, co lekarze nazywają „zejściem śmiertelnym”.

Sadowski sam nie potrafiłby nawet wytłumaczyć, dlaczego odrzucił propozycję Zorina.

Powinien był ją przyjąć. Nawet chciał ją przyjąć. Człowiek, który nie ma nic do stracenia, niczym nie ryzykuje. Elementarna prawda. Przed śmiercią się nie ucieknie. Również niezbita prawda. Ale te obie prawdy, a wraz z nimi wiele innych, ulatywały z wiatrem, gdy tylko Sadowski zastanawiał się nad słowami Zorina. Nie ma nic do stracenia? Bzdura! Pół roku życia — to niemało. To bardzo wiele! Teraz żył tak, jak znawcy piją wino — powoli, rozkoszując się każdym łykiem, każdą kroplą.

Dawniej nigdy nie rozmyślał nad sensem życia. Teraz wiedział — istotny sens życia polega na tym, żeby żyć. W imię życia można czasem poświęcić życie. Ale człowiek jest stworzony po to, żeby żył. Tę prawdę potwierdzało wszystko: każdy łyk powietrza, każdy ruch, każda myśl.

Wszystko było dobre, wszystko miało swój sens i szczególny urok — upał i mróz, spokój i wiatr, muzyka i cisza. Mył się — i nie rozumiał, że dawniej mógł to robić mechanicznie. Siadał do stołu — i nie rozumiał, jak mógł dawniej czytać przy jedzeniu.

Ludzie myślą zazwyczaj, że dla skazanego na śmierć czas pędzi z olbrzymią szybkością.

Wprost przeciwnie. Czas niemal staje. Ale jakimś szóstym zmysłem człowiek stale odczuwa jego powolny i nieustanny bieg. W tym biegu jest coś hypnotyzującego. Nie można o nim zapomnieć, oderwać się, uwolnić. Nie pomagają żadne sylogizmy. Logika w ogóle zawodzi tam, gdzie doznania i uczucia są napięte bez miary. Za jakąś granicą zaczynają działać swoiste, jeszcze nie zbadane przez człowieka prawa.

Zgodnie z logiką wszystko wyglądało prosto. Sadowski był samotny. Sadowski był nieuleczalnie chory. Z tego wynika, że nie miał nic do stracenia. Z tego wynika, że powinien z radością przyjąć propozycję Zorina.

Ale nieznane prawa przeciwstawiały się temu wbrew logice. Właśnie dlatego, że Sadowski był samotny i nieuleczalnie chory, każda, nawet błaha rozmowa, każda najmniejsza poprawa samopoczucia nabierały dla niego szczególnej, wyjątkowej wartości.

Logika mówiła: na trzydzieści cztery lata prawie trzecią część spędziłeś tutaj, w leprozorium, pracowałeś po dwanaście godzin na dobę i jednak nie pokonałeś trądu. Z tego wynika, że w ciągu pozostałego półrocza, nie pracując w laboratorium, nic oczywiście nie wymyślisz.

Nieznane prawa podszeptywały jednak: teraz dopiero po raz pierwszy naprawdę zobaczyłeś i poczułeś świat, pozostałe miesiące dadzą ci więcej niż całe życie.

…Śnieg szczękał pod nogami. Po raz pierwszy Sadowski zauważył, że śnieg nie skrzypi, nie chrzęści, ale właśnie tak jakby szczęka. To odkrycie — wiele takich zrobił w ciągu ostatniego miesiąca — było ważne.


Ścieżyna okrążyła wzgórek i wyprowadziła go na pustkowie. Wiatr gnał po pustym polu białe fale śniegu, które zacierały, zasypywały ścieżkę. Latem to pole również było białe — gęsto porośnięte ak-dżusanem. Sadowski próbował sobie przypomnieć, jak pachnie ak— dżusan, ale nie wiadomo czemu przypomniał sobie inny zapach — zapach konwalii. I natychmiast zarysowała mu się w pamięci twarz Zorina — okrągła, z małymi, zmrużonymi oczkami, odzwierciedlająca grę wrażeń.

Tak… Sadowski jeszcze przed spotkaniem domyślał się, o czym będzie mówił Zorin. Ale gdy profesor wyciągnął i natychmiast cofnął rękę, Sadowski nabrał chęci powiedzieć,nie”, nawet gdyby zapragnął powiedzieć „tak”. Od tego się w gruncie rzeczy zaczęło. Prawo konserwatyzmu? Głupstwo! Po prostu leprologię zna i rozumie. A eksperymenty Zorina to dla niego chińszczyzna. I skąd w ogóle ten Zorin dowiedział się o nim? Nic nadzwyczajnego się nie stało. Lekarz zachorował. Co w tym dziwnego? Na Wyspach Hawajskich do niedawna jeszcze panowało prawo, według którego lekarze zobowiązywali się do końca życia nie opuszczać leprozorium.

Sadowski przypomniał sobie, z jakim strachem Zorin cofnął rękę. Ludzie panicznie boją się trądu. A w rzeczywistości nie jest on bardziej zaraźliwy niż, na przykład, gruźlica. Ale ludzie boją się samego słowa „trąd”. I Zorin się boi. Siadał na fotelu jak na krześle elektrycznym. Co prawda potem, gdy zaczął mówić o swoich doświadczeniach… Tak, doświadczeniach! Jednak Zorin to zdolny człowiek. Wspaniały pomysł — wyłączyć serce i płuca, zastąpić je aparatem…

Tak, to dobry pomysł. Już choćby dlatego tylko należało zgodzić się na eksperyment.

Przeskoczyć czas… Zajrzeć w przyszłość. Jaka też będzie? „Jeżeli zajdzie potrzeba — nawet na dwadzieścia lat!” Tak chyba powiedział Zorin? Dwadzieścia lat — to inni ludzie, inne życie, inna epoka. Kim on będzie dla tych ludzi? Obcym? Można wyjechać za dziesiątą górę i jednak wrócić do ojczyzny. Z podróży w czasie nie wraca się nigdy. Jedyna poprawka do fantazji Wellsa, lecz jak wiele znaczy!: Odejść na zawsze od swojej epoki jest tak samo trudno, jak odejść od siebie… Gdyby na rok, dwa… Ale cóż to za człowiek — ten Zorin! Rzuca wyzwanie czasowi! Jakże szybko kroczy postęp! Może dlatego właśnie taki strach ogarnia przed znalezieniem się w przyszłości.

Sadowski uśmiechnął się drwiąco. Było coś radosnego w tym, że mógł wybierać. Mógł rozważać, obmyślać, oceniać. I przede wszystkim — nie śpieszyć się. Choćby nawet w głębi duszy wiedział już, co powie Zorinowi. Ale przyjemnie jest wybierać. Poczucie skazańca zaczyna się tam, gdzie nie ma wyboru. Zorin jest cierpliwy: nie myśli wcale o wyjeździe z leprozorium.

A tymczasem… Tymczasem jest jeszcze nie dokończona książka, muzyka, kwiaty na stoliku.

I jest jeszcze — ciepło. Dopiero teraz poczuł, jak zmarzł.

Przemknęła swawolna myśl: jeżeli stąd do kliniki będzie parzysta liczba kroków — to trzeba się zgodzić. Jeżeli nieparzysta — niech Zorin wyjeżdża.

Teraz rzeczywiście śnieg skrzypiał pod nogami — to dlatego, że Sadowski szedł szybko.

Ciekaw był, co wypadnie. Biegł prawie — trochę z niecierpliwości, trochę z powodu zimna.

Drwił z siebie: „wpadasz w mistykę, szanowny panie. Dobrze, że nikt się o tym nie dowie”.

Gdy do kliniki zostało około dwustu metrów — zwolnił kroku. Może się poczuł zmęczony…

Potem kroki stały się jeszcze wolniejsze. „Bawisz się w czarnoksięstwo, szanowny doktorze, czyż w ten sposób rozstrzyga się zagadnienia?” Śnieg szczękał znowu przy odliczaniu kroków.

Tysiąc dwieście siedemnaście… osiemnaście… dziewiętnaście…

Przystanął. To głupio jednak tak się przejmować. Przecież to tylko żarty. Dwadzieścia siedem… dwadzieścia osiem… Trzeba przebiec ostatnie metry!

Ale przeszedł je bardzo wolno, bezwiednie zmniejszając, kroki, tak żeby wypadła liczba nieparzysta.

Ostatni krok był tysiąc dwieście trzydziesty dziewiąty.

— Tylko niech pan się nie denerwuje, kochaneczku! Niech pan leży i nie denerwuje się.

Zorin mówił tonem niemal błagalnym.

. — To nic, profesorze — Sadowski uśmiechnął się z przymusem — to już teraz nie ma żadnego znaczenia.

Zorin westchnął. Niespodziewanie w ostatniej chwili stracił pewność siebie i to go gnębiło.

Ostrożnie, jakby się bał coś popsuć, dotknął krawędzi stołu operacyjnego. Ręka utonęła w miękkiej masie plastycznej. Sadowski obserwował go zezując z boku.

— Spokojnie, profesorze — powiedział cicho, tak aby nie usłyszeli skupieni w głębi sali operacyjnej lekarze i siostry. A głośno dodał: — Na takim piernacie można pospać i dziesięć lat. Wybornie!

Pulchne wargi Zorina zadrgały. Oczy zmrużyły się, niemal zamknęły. Odpowiedział dopiero po długiej chwili:

— No, teraz będziemy się wzajemnie uspokajali. — Mówił z udaną szorstkością, która nie pasowała do wyrazu dobroci i smutku, malujących się na jego twarzy. — Zaczynamy, kolego?

— Zaczynamy, szanowny kolego — odparł Sadowski takim samym tonem, chociaż chciał powiedzieć co innego, coś ważnego, serdecznego. — No, to do zobaczenia?…

Zabrzmiało to jak pytanie. Zorin pokręcił głową.

— Do prędkiego zobaczenia. Wie pan, kochaneczku, że jestem pewien…

— Nie trzeba — Sadowski zamknął oczy. — Nie trzeba. Umilkli obaj. Potem Zorin wstał.

— A więc… — i zaciął się. Sadowski skinął głową.

— Tak.

Zorin podszedł do tablicy rozdzielczej. Półgłosem — wydawało mu się, że krzyczy — powiedział:

— Zaczynamy.

Chirurg — młody, wysoki, o dużej, podługowatej twarzy podszedł do stołu. Rzucił siostrze:

— Światło! Zorin odwrócił się.

Minutowa wskazówka ściennego zegara elektrycznego dochodziła do dwunastej. Wolno, jakby przezwyciężając zmęczenie, skakała z podziałki na podziałkę. Przeskoczyła, zadrgała i znieruchomiała. Potem — po długim namyśle — wdrapywała się wyżej. Zorin słyszał lakoniczne rozkazy chirurgii, nienaturalnie spokojny głos asystentki liczącej uderzenia pulsu. Zaraz skończą i wtedy…

— Aparat! — ostro rzucił chirurg.

— Włączam — odezwała się siostra. Parę sekund ciszy.

— Zamykajcie — powiedział chirurg. — Profesorze Zorin, gotowe.

Zorin odwrócił się. Dwaj asystenci zakrywali stół operacyjny szklanym kloszem. Chirurg powtórzył:

— Gotowe.

Teraz, gdy trzeba było przystąpić do działania, Zorinowi wróciła pewność siebie. Zniknęło dręczące skrępowanie, ciało stało się jak gdyby nieważkie, ruchy lekkie, dokładne.

— Zaczynamy! — powiedział i usłyszał w swoim głosie coś ostrego, rozkazującego, podobnego do łonu chirurga.

Ręka dotknęła tablicy. Błysnęły szarozielone koła oscylografów. Na ekranach przelatywały wężyki świetlnych linii. W centrum tablicy na wypukłym kwadracie dużego ekranu było ich dwie — zielona i szafirowa. Splatały się ze sobą w fantastycznym tańcu. Tylko bardzo doświadczone oko mogło ułowić w ich konwulsyjnym migotaniu rytm i prawidłowość. To pracował rejestrator prądów czynnościowych.

— Włączam zimno!

Zorin przesunął dźwignię. Gdzieś za ścianą przytłumionym jękiem zawył kompresor. Pod szklany klosz popłynęło zimne powietrze. Wskazówka zegarowego termometru drgnęła i popłynęła w dół. Lekarze zbliżyli się do tablicy, stanęli za plecami Zorina.

— Takie szybkie oziębienie… — szepnęła młodziutka asystentka. — To wywoła…

Chirurg zakasłał gniewnie i asystentka umilkła.

Wskazówka termometru spadła w dół. Trzydzieści dwa i dwa… Trzydzieści i cztery…

Trzydzieści… Dopiero przy cyfrze „26” wskazówka prawie zamarła, jakby natknęła się na jakąś przeszkodę. Zielone wężyki na rejestratorze prądów czynnościowych zatańczyły jak szalone.

— To zawsze tak jest — półgłosem, nie odwracając się powiedział Zorin. — Organizm się broni.

W normalnych warunkach poniżej tej temperatury — musi nastąpić śmierć.

Drgając, jakby z niechęcią, wskazówka powoli przesunęła się ku cyfrze „25” i znów zaczęła szybko opadać.

— Dwadzieścia trzy… Dwadzieścia jeden… — czytała głośno asystentka — osiemnaście i pięć…

szesnaście…

Taniec wężyków na ekranach oscylografów zwalniał tempo. Teraz świecące smugi płynnie wznosiły się w górę, zastygały na sekundę i wolno opadały.

— Osiem… sześć i pół…

Zupełnie bezwiednie asystentka liczyła głośno, drgającym z przejęcia głosem.

— Pięć i pół… Pięć…

Zorin nacisnął biały guziczek pod rejestratorem biotoków. Zabłysła zielona lampka.

— Automat będzie podtrzymywał właściwą temperaturę — powiedział Zorin przerywanym głosem. — Będzie notował wskaźniki przyrządów, sygnalizował w razie nieprzewidzianych komplikacji.

Umilkł. Wydało mu się, że mówiąc teraz o technice popełnia świętokradztwo. Mruknął;

— Tak jakby wszystko…

Ekrany oscylografów zagasły. Na tablicy równym światłem płonęła zielona lampka.

Zorin odwrócił się. Niemal automatycznie odwrócili się wraz z nim wszyscy pozostali. Ale przez zapotniały klosz szklany nic nie można było zobaczyć.

W ciszy, która nagle zapadła, wyraźnie rozlegało się tylko suche cykanie automatu…

Dziwnym pojęciem jest czas. Filozofowie i fizycy spierają się na temat pojęcia istoty przestrzeni. O istotę czasu nikt się nie spiera — zbyt mało na ten temat wiemy. Czas jest jednakowy dla wszystkich — mówiła mechanika Newtona. Czas jest zależny od szybkości ruchu układu obliczeń — stwierdzają formuły w mechanice Einsteina. I to wszystko, co wiedzą ludzie.

Trudno sobie wyobrazić nieskończoność czasu. Jeszcze trudniej wyobrazić sobie czas skończony. Kto powie, co to jest czas?

Przed tysiącami lat powstała legenda o Kronosie — wszechpochłaniającym Czasie. Wśród bogów, wymyślonych przez ludzi, nie było straszniejszego od Kronosa. To on zrodził Tanatosa — śmierć, Eris — niezgodę, Apate — oszustwo, Ker — zagładę… To Kronos pożerał własne dzieci…

W końcu dzieci Kronosa zbuntowały się. Po długiej walce wyzwoliły się spod okrutnej władzy Czasu. Tak mówi legenda.

Kiedyś w przyszłości, ta legenda się sprawdzi. Nie bogowie, lecz ludzie powstaną przeciw pochłaniającemu wszystko Kronosowi. Powstaną i zwyciężą. Wtedy ludzie będą swobodnie poruszać się w czasie, wybiegać o tysiąclecia naprzód i wracać.

Lecz tymczasem nieubłagana rzeka czasu niesie nas bezpowrotnie, niepowstrzymanie…

Sadowski zobaczył najpierw bezkształtne, białe plamy. Potem jedna z tych plam, większa i jaśniejsza, przekształciła się w okno do połowy przysłonięte roletą. Druga plama nabrała powoli zarysów twarzy ludzkiej.

Z początku wszystko było bezbarwne. Kolory zjawiły się później, nie wszystkie od razu.

Najpierw żółty i różowy — kwiaty na szafce nocnej. Potem granatowy — garnitur Zorina.

Teraz Sadowski zobaczył, że wargi Zorina poruszają się — profesor mówił. Ale dźwięku nie było. Dźwięki spłynęły nagle, jakby przedarły się przez zasłonę.

— …i róbcie tak — mówił Zorin. — Niech się pan skupi, kochaneczku. Niech pan podniesie rękę.

Czy pan słyszy?

Sadowski nie odpowiadał. Słyszał, ale nie rozróżniał słów. W pamięci powoli — bardzo powoli — powstawały obrazy. Leprozorium… Spotkanie z Zorinem… Noce bezsenne. Jeszcze jedna rozmowa… Sala operacyjna…

— Ile? — zapytał Sadowski i zadrżał: własny głos zadźwięczał jakoś obco.

Zorin podskoczył na krześle, wpił wzrok w twarz Sadowskiego.

— Tak, tak szeptał, machinalnie zacierając ręce. — Refleksy, wzrok, myślenie, mowa… To znaczy…

— Ile lat? — powtórzył Sadowski próbując usiąść.

— Niech pan leży, niech pan leży! Dziewiętnaście lat. Przeszło dziewiętnaście. Niech pan powie, czy…

— Dziewiętnaście! — przerwał Sadowski i nagle jednym rzutem oderwał głowę od poduszki.

Oczy bez zmrużenia wpatrywały się w Zorina.

Przezwyciężając powoli bezwład, powstawały fragmenty wyobrażeń. Łącząc się z wrażeniami przekształcały się w myśli. Nie od razu, plącząc się i mieszając, myśli wyrównywały się i szeregowały. I wtedy dopiero odezwało się w świadomości: kłamstwo!

Dziewiętnaście lat — to kłamstwo’ Zorin wcale się nie zmienił. Okrągła, wygolona twarz, przymrużone oczy, ledwo dostrzegalne zmarszczki… Wszystko tak, jak było!

Sadowski pokręcił głową. Zdawało mu się, że mówi.

— Spokojnie, drogi kolego, spokojnie. — Zorin uśmiechał się, ukrywając wzruszenie. — No, niech pan mówi…

— Dziewiętnaście lat… Dziewiętnaście lat… — Sadowski usiłował się podnieść. — Pan… taki sam… niezmieniony…

Zorin uśmiechnął się, niepewnie rozłożył ręce.

— Zrozumie pan to później. Później. Nie wszystko od razu. Wytłumaczę…

— Nie udało się… nic się nie udało! — nie słuchając go wykrzykiwał Sadowski. — Trąd…

Podniósł ręce do twarzy, Na białej, gładkiej skórze nie było najmniejszych śladów trądu.

— Nie rozumiem…

Opadł bezsilnie na poduszki.

— Minęło dziewiętnaście lat — dobitnie, skandując powiedział Zorin. — Pańska choroba jest uleczona. Nie było to sprawą łatwą. Ostatnie stadium… Dziewiętnaście lat…

— A pan? — szepnął Sadowski. — Pan?

— Zwyciężyliśmy starość — odparł po prostu Zorin. — Dlatego się nie zmieniłem… Starość następuje teraz dużo później.

Sadowski zamknął oczy. Potem uniósł się na łokciu, spojrzał na Zorina. Zapytał bezdźwięcznym głosem:

— Jak?

— Pomalutku, kochaneczku nie tak od razu — powiedział łagodnie Zorin. Spojrzał Sadowskiemu w oczy, uśmiechnął się. — No, dobrze, kochanie, niech się pan nie denerwuje…

Rozumie pan… Starzenie się organizmu było uważane za proces nieodwracalny. A my dowiedliśmy, że go możne odwrócić. Na razie w sposób ograniczony, ale można. I to wszystko. Nie, nie! Nic więcej nie powiem.

Sadowski oddychał ciężko, chrapliwie. Położył się, wargi szeptały:

— Dziewiętnaście lat… Dziewiętnaście lat!

Zorin wziął go za rękę — chłodną i suchą.

— A reszta? — ledwo dosłyszalnym głosem zapytał Sadowski. — Dziewiętnaście lat… Ludzie…

Zorin zrozumiał.

— Tak, komunizm. — Uśmiechnął się. — Wiele się zmieniło. Nie pozna pan.

— Co? — wyszeptał Sadowski.

Zorin pokręcił głową.

— Nie trzeba się śpieszyć. Wszystko jest przed panem.

Sadowski leżał długo, bardzo długo, patrząc gdzieś w przestrzeń. Potem uśmiechnął się — samymi oczami. Zorin poczuł słaby uścisk jego ręki.

Загрузка...