Altbuserstrasse była małą, ale dość długą ulicą. Oficer kripo szedł nią rozdygotany. A może powinien wezwać gestapo? Poprosić o posiłki? Jak? Najbliższy telefon był chyba w aptece na Rynku. Albert Grunewald trzęsącymi się ze strachu rękami rozpiął płaszcz. Wyjął swojego lugera i przeładował. Wiedział, że mu to niewiele pomoże. Jednak musiał rozwiązać tę sprawę.

* * *

Kilka lat później ulicą Łaciarską, zwaną dawniej Altbuserstrasse, szedł przerażony oficer Milicji Obywatelskiej. Powinien wezwać posiłki. Ale jak? Na piechotę do komendy głównej czy najbliższego komisariatu? Łaciarska była jednym wielkim gruzowiskiem, Miszczuk ledwie mógł się przedrzeć. Rozpiął tandetną kurtkę, którą otrzymał z dostaw UNRRA. Wyjął radziecką tetetkę i przeładował. Podskórnie czuł, że mu to nie pomoże. Jednak musiał rozwiązać tę sprawę.

* * *

Ulica Łaciarska w roku 2006 wyglądała ślicznie, ponieważ gdy w przedszkolu z lewej strony zasadzono dziesiątki drzew, stała się jedyną oazą zielni w samym centrum, tuż przy Rynku. Sławek Staszewski, oficer policji, nie zwracał jednak uwagi na piękne drzewa i krzewy. Rozpiął swoją zajebistą kurtkę «The North Face», wyjął Hecklera&Kocha i przeładował. Miał dziwne wrażenie, że sam pistolet niewiele mu pomoże. Wyjął więc z kieszeni telefon, zadzwonił na komendę i zalogował się jako «swój». Odebrali błyskawicznie.

- Potrzebuję wsparcia - powiedział do operatorki.

- Mam w okolicy trzy radiowozy. Przysłać wszystkie?

- Tak. A może ma pani kogoś z brygady antyterrorystycznej?

Słyszał stukot klawiatury komputera w słuchawce. Potem krótkie «bip», kiedy namierzała go GPS-em.

- Mam dwa cywilne samochody w pobliżu - powiedziała. - Podesłać?

- Tak. I proszę ściągnąć posiłki z innych części miasta. Bardzo pilne.

- Aż tak źle? Co się dzieje?

Błagam. Niech pani załatwi, co się da na plac Nankiera. Za chwilę.

* * *

Albert Grunewald siedział w «Piwnicy Świdnickiej» ze swoim przyjacielem, weteranem pierwszej wojny światowej. Zjedli obfite śniadanie, sączyli teraz piwo, usiłując ignorować rozentuzjazmowanych gości wokół. Był rok 1939.

Richard Kuger mimo braku jednej ręki sprawnie przerzucał strony gazety.

- Jezus, zaczęliśmy wojnę z Polską.

- Przecież nakryjemy ich czapkami.

- Tak. Tylko że już z nimi walczyłem. - Spojrzał na swój kikut. - Hitlerowi coś się pomyliło.

- Co? Hiszpania, Austria, Czechosłowacja...

- A tak, tak. Hiszpania, Austria i Czechosłowacja. Ale teraz żarty się skończyły. Zaczęli się Polacy.

- Przesadzasz. Zmiażdżymy ich małe państewko.

- Oczywiście. Jednak się nie zdziw, kiedy ich flaga będzie powiewać nad Bramą Brandenburską w Berlinie. Spróbuj wtedy zachować przymilny wyraz twarzy.

Grunewald wypił łyk piwa. Doskonałego, zimnego, z silnym posmakiem goryczki. Znajdujące się pod «Piwnicą» katakumby były doskonałym miejscem do przechowywania tego napoju. Podobno podziemne korytarze ciągnęły się aż do browaru położonego nad portowym kanałem Odry. Ale szczerze w to wątpił. Z tego, co wiedział, na pewno sięgały podziemi supernowoczesnego banku wybudowanego na rogu Rynku i placu Solnego. Wrocław w ogóle stał się supernowoczesnym miastem. Modernistyczna rewolucja w architekturze była widoczna na każdym kroku. Te wszystkie obłości, wygięte szyby, budynki w kształcie okrętów pokonujących sztormy, industrialne koncepcje... Było co zwiedzać. Ale piwo, na szczęście, przechowywano tradycyjnie. W wilgotnych, mrocznych podziemiach sięgających pamięcią średniowiecza. Polskiego średniowiecza. Ta myśl naprowadziła Grunewalda na tok myślenia swojego przyjaciela.

- O czym ty mówisz?

- O tym, że podczas powstania śląskiego wypadł zza węgła jeden Polak i rąbnął mnie bagnetem. Za młody był, nie trafił w serce ani w brzuch. Trafił w rękę. Tyle że brudny bagnet miał.

- Jak to Polacy. Zawsze wszystko u nich brudne.

- Za dużo czytasz gazet. Ucięli mi rękę z powodu gangreny. - Kuger wysączył kolejną dawkę piwa. - Ostrze było posmarowane gównem. A na to nie ma lekarstwa. Obcięli mi rękę, żebym mógł żyć.

Uśmiechnął się.

- A kiedy go złapali, zdążył jeszcze rzucić nożem w oficera. I trafił w szyję. No trudno. Szyi nie da się amputować. A przynajmniej nie bez zgonu pacjenta. Więc oficer umarł sobie.

- Nie przesadzasz?

- Słuchaj. Żarty naprawdę się skończyły. Czechosłowacja czy Austria. Wszystko jedno. Wszędzie zwyciężymy. Ale usiłuj utrzymać przyjazny wyraz twarzy, jak oni będą zatykać swoją flagę na Bramie Brandenburskiej. Może przeżyjesz.

Grunewald skrzywił się w udawanym obrzydzeniu.

- No nie. Ty jesteś normalnie defetystą.

- Nie jestem. - Następny łyk piwa. - Ja po prostu widziałem oczy tego Ślązaka, który mnie zaatakował. Czysta, żywa furia. Uwierz mi. Oni nie darują.

- Przecież to zwykła nasza prowincja.

Kuger tylko pokręcił głową.

- Zacznij już trenować pokłony dla zwycięzców. Francja, Anglia, USA, Związek Radziecki. Wszędzie zwyciężymy. Jedynie Polacy nam nie darują - powtórzył po raz kolejny. - Wejdą w pakt z diabłem, za który zapłacą wszystkim, co mają. Ale nie darują. Znam tych sukinsynów.

- Gadanie.

- Tak myślisz? To przypomnij sobie, skąd się wzięło twoje nazwisko.

- O Boże Święty. Niby skąd?

- Od bitwy pod Grunwaldem. Któryś z twoich przodków musiał położyć tam głowę. Postaraj się nie podzielić jego losu.

Przerwali, żeby kelner mógł zebrać naczynia po śniadaniu.

- Jak tak ciebie słucham, to zaczynam się bać tego, że w ogóle żyję - podjął Grunewald po chwili.

Kuger popatrzył przyjacielowi w twarz.

- Bagnet posmarowany gównem. Ja nie mam ręki, a oficer spoczywa sobie w mogile gdzieś na Śląsku.

Boże... Zmieńmy temat. Co mamy na dzisiaj?

* * *

W starym niemieckim budynku siedział Miszczuk, oglądając przez okno miasto, które stało się jednym wielkim gruzowiskiem. Dostał obiad w kantynie, która jeszcze nie tak niedawno była stołówką gestapo. Zupa ze szmaty, to rozklepane do imentu «coś» i kiepskie kartofle sprawiały, że co chwilę mu się odbijało. Pochodził ze wsi, wiedział, co to prawdziwe kartofle. Wkręcił do maszyny papier z firmowym nadrukiem «Heil Hitler» u dołu. Nie znaleźli innego, więc przekreślali to ołówkiem - jedyny sposób. Niektórzy wypalali zapalniczkami, ale jakoś głupio było dać komunistycznej zwierzchności przepalony albo ucięty od dołu papier. Zresztą maszyna, na której pisał, wyglądała jeszcze śmieszniej. Nie miała polskich znaków, miała za to specjalny klawisz «SS», który odbijał od razu znak dwóch piorunów.

«Zaczalem sledztwo w zleconej sprawie». - Stukał powoli jednym palcem. - «Richard Kuger, auto...»

- Wasiak, jak się pisze autochton? - spytał kolegę w pokoju.

- Nie wiem. - Tamten zamyślił się na chwilę. - Zaczyna się chyba na «A».

- O kurrrrr... Jakie «h»?

- Nie wiem. Daj mi spokój. - Wasiak o mało nie wylał «zabarwionej na czarno wody», jak nazywali amerykańską kawę z dostaw. - Ja ze wsi jestem. Nie wiem, jak się pisze «h».

Obaj dostali do podziału ogromną paczkę z UNRRA. Miszczukowi przypadła tandetna, ale fajna amerykańska kurtka. Wasiakowi porządne wojskowe buty. Reszta poszła na pół. Nie wiedzieli tylko, co zrobić z takimi gumkami w nawoskowanym papierze. Rozpakowali jedną, żeby zobaczyć, co to jest. Zwykły krążek zwiniętej gumy. Nikt w komendzie nie miał pojęcia, do czego to służy. Nawet komendant, bo aż do niego dotarli.

- No, chyba na chuja założyć - zażartował i wrzucił prezerwatywę do kosza. - Tylko po co?

Nie wiedzieli. On zresztą też. Dużą część paczki przehandlowali na szaberplacu przy Nankiera i teraz mieli dość papierosów oraz bimbru. Miszczuk zaciągnął się amerykańskim camelem, a Wasiak nalał samogon do dwóch szklanek.

- No to zdrowie!

- Zdrowie.

Wypili, choć zapach zestrzeliwał muchy w locie.

- Co mamy na dzisiaj?

- Jakaś dziwna sprawa. Ten autokar...

- Autochton?

- No, ten Kuger, tak. Twierdzi, że przed wojną mieli bardzo dziwną sprawę.

- Przed wojną? No to sobie jaja robi. Nie będę ślęczał nad sprawą, w której jedna gospodyni zabiła męża kuchennym nożem, a druga ma duchy w składziku. Trzeba było to sobie rozwiązać przed atakiem na Polskę! Niemców już tu nie ma.

Nie do końca. To jest bardzo dziwne coś.

* * *

Staszewski wziął kawę z automatu i niósł gorący kubeczek do swojego pokoju. Miał dość tych gównianych kaw, herbat czy zup. Ale jako kawaler, choć z odzysku, nie miał czasu na gotowanie w domu. Nie miał nawet czasu zrobić sobie kanapki. Nie było już żony, która mogła włożyć mu trochę chleba do teczki. Zadzwonił do McDonalda, żeby mu przysłali swoje gówno, byle szybko. Był strasznie głodny.

Usłyszał piękną melodię, którą ustawił sobie jako dzwonek telefonu. Zerknął na wyświetlacz. Adwokat jego żony. Olał - nie odbierał. Miał przedziwną sprawę. Szybko stukał w klawisze. Chryste Panie! Zabity agent kripo Grunewald. Zabity oficer milicji Miszczuk oraz jego podwładny Wasiak. Co może łączyć te sprawy? Co może łączyć dwa zdarzenia, szczególnie dzisiaj, po wielu latach? Kto w ogóle zlecił śledztwo? Wiadomo, że prokuratura. Ale o co chodzi? Jakiś przestępca grasował we Wrocławiu i przed wojną, i po wojnie? To przecież niemożliwe. A zresztą nawet jeśli... to sprawa była już dawno przedawniona. O co chodzi w tym gównie? Co to za pierdoły jakieś są?

Ktoś w prokuraturze jednak miał głowę na karku. Sprawy się łączyły. Staszewski wystukał numer do sekretariatu prokuratury.

- Cześć, Dorotko. Psy się zgłaszają.

- Cześć. - Roześmiała się. - Tu świątynia proroka.

- Słuchaj, o co chodzi z tym Niemcem Grunewaldem i milicjantem Miszczukiem? Jakoś w ogóle nie kumam.

- Nie mam zielonego pojęcia. Przełączę cię na archiwum.

- Dobra, dzięki.

Usłyszał stuk klawiszy, ale po tamtej stronie było zajęte. Czekając, aż automat połączy go ponownie, wyjął z kieszeni mały czytnik diviksów. Wybrał pierwszy lepszy film z dysku i oglądał, trzymając urządzenie na kolanie. Ręce mu się trzęsły, chyba za dużo pił ostatnio. Najpierw rozwód z żoną, potem piekielne wyrzuty sumienia z powodu dzieci. Wszystko mu się psuło. Przełączył na inny film. Francuzi właśnie obrywali w Wietnamie, kiedy odezwała się archiwistka:

- Tak, słucham?

- Dzień dobry. Staszewski z policji. Dostałem od was jakieś dziwne materiały.

- Momencik. Już sprawdzam.

Znowu stuk klawiszy.

- Tak, widzę pańskie zgłoszenie.

- Czemu mi ktoś przysłał informacje sprzed wojny?

- Nie wiem, proszę pana. Zadał pan pytanie, a komputer wybrał wszystkie wypadki odpowiadające konkretnym kryteriom.

- Ale przecież wysłała mi pani dane dotyczące Alberta Grunewalda z 1939 roku.

- To nie ja. To komputer.

- Proszę pani. Jeśli ktoś popełniał zbrodnie w trzydziestym dziewiątym i zakładając, że nie był wtedy przedszkolakiem, ale miał, powiedzmy, dwadzieścia lat, to dzisiaj miałby ile? - Sam gorączkowo obliczał to w myślach, bo był kiepski z matematyki. - To daje osiemdziesiąt siedem lat. Czy wyobraża pani sobie staruszka w tym wieku, który nadal popełnia zbrodnie?

- To nie ja. To komputer panu odpowiedział na zadane kryteria. Mamy już wprowadzone archiwa milicji, a nawet przedwojennego kripo. Wszystkie akta były w budynkach przejętych po wojnie. A my mamy teraz taki fajny amerykański skaner...

- Ale kto mi przysłał dane z 1939? - Staszewski zdenerwował się tak, że czytnik o mało nie spadł mu z kolan.

- Powtórzę jeszcze raz: komputer. Zadał pan pytanie, lecz nie ograniczył czasowo zasięgu poszukiwań. To taki przycisk na dole w oknie formularza. Więc maszyna wysłała panu wszystko, co miała i co odpowiadało kryteriom.

- Rozumiem. Dziękuję.

Zamyślony odłożył słuchawkę. Przecież zbrodni nie mógł popełniać facet, który miał prawie dziewięćdziesiąt lat. Jeśli nawet jeszcze żył, to leżał w łóżku, robił do pampersa, popijał letnią herbatkę i czekał na pielęgniarkę. Niemożliwe!

No dobrze. A może to organizacja? Ale jaka? Działająca na terenie Wrocławia od 1939 roku? Śmieszne. Przecież najpierw były Niemcy, które chciały rządzić światem, a potem Polska, która przejęła to miasto. Niemożliwe, żeby istniał ktoś, kto popełniał zbrodnie non stop przez prawie siedemdziesiąt lat.

* * *

Miszczuk został oficerem, ponieważ zasłużył się na wojnie. Niemiecki kontratak rozsypał radzieckie siły na tym odcinku. Zagrożony był nawet ruski sztab. I w tym momencie ruszyły do ataku dwa polskie czołgi. Miszczuk przywiązał sobie na szyi dziecinną żeliwną wanienkę. Miała służyć jako zbroja. Za nim szedł Wasiak. Jedną ogromną stalową patelnię wsunął w gacie, drugą za kurtkę - rękojeść wystawała mu przez kołnierz. Obaj mieli po dwie pepesze.

- Jesteśmy polskimi czołgami! - krzyczeli.

Walili, każdy z dwóch pepesz trzymanych w rękach. Rosyjski oficer wyskoczył z bunkra, żeby zobaczyć to zjawisko.

Dostali po dwa pociski. Miszczuk w wanienkę, Wasiak w patelnię. Niemcy strzelali precyzyjnie. Uciekali, bo im się chyba nie chciało ginąć. Inni Rosjanie też wyszli na zewnątrz, patrząc z pewnym zdumieniem.

- A wy co tu robicie? - zapytali.

- No, generalnie służymy za czołgi, obywatelu jakiś tam... Nie umiem rozeznać się w waszych stopniach. - Miszczuk szarpał się z przywiązaną do szyi wanienką. -Panie, no...

- Ja nie pan.

- No... no... Panie oficyjerze.

- Śmiesznie to mówisz. - Rosjanin uśmiechnął się nagle. Usiadł na cembrowinie nieczynnej fontanny. Odsunął czapkę na potylicę. - A skąd jesteś?

- Ze wsi.

- Z jakiej?

- A Mohyłowo. Daleko stąd. Dziadowie prawili, że była tam straszna bitwa między naszymi i obcymi. Ale dostaliśmy chyba w dupę.

- No, ale teraz ty bijesz wroga w dupę.

- Chyba tak.

Rosyjski oficer zapalił papierosa.

- Wiesz co? Ja też jestem Polakiem, jak i generał Głuzdowski, który prowadzi to natarcie. Tak jak ty w ruskiej armii. Trzeba było się sprzymierzyć z diabłem, żeby zabrać im Breslau. My nie darujemy.

- Tak jest, panie oficyjerze.

- Oddamy diabłu wszystko. Ale... - zaciągnął się głęboko - Breslau będzie nasz. Zdobędziemy go albo oni się poddadzą.

Przerwały mu głośne komunikaty wygłaszane po niemiecku z megafonów. Wezwanie do kapitulacji, opis tego, co działo się wokół miasta, oraz wyjaśnienia, że armia Schoernera nie przyjdzie na pomoc, bo spieprza na Zachód jak może najszybciej.

- Słuchaj. Pogadajmy jak Polak z Polakiem.

- Kiedy pan po polsku prawie nie mówi.

Oficer uśmiechnął się lekko.

- Odważny jesteś. - Skinął głową. - Za zasługi wojenne mianuję cię porucznikiem. Tego drugiego, z patelnią na jajach, mianuję sierżantem.

- Tak jest, towarzyszu!

- No, nareszcie poprawnie się odezwaliście. Choć ze mnie taki «towarzysz» jak z koziej dupy fortepian. - Zsunął czapkę z powrotem na czoło. - W polskiej armii mówi się «ku chwale ojczyzny». No, ale my na razie w innym wojsku jesteśmy. - Wstał lekko. Był bardzo szczupły. - Kiedy już zdobędziemy Breslau, to spróbujcie go bronić. Już wy nie popuścicie. - Znowu uśmiech. - Chłopi z dziada pradziada.

* * *

Breslau stał się Wrocławiem już po kilku dniach. Miszczuk i Wasiak zgłosili się do Milicji Obywatelskiej w kilka miesięcy później, po demobilizacji. Obaj zostali przyjęci, bo mieli wzorowe papiery - służba w Armii Radzieckiej, chłopskie pochodzenie i ordery za męstwo. Zapłacili diabłu, co było trzeba. Tyle, ile mogli. Diabeł jednak chciał więcej. Zapisali się do partii, ponieważ tak im kazano. Chodzili w niedzielę na czyny społeczne, polegające na odgruzowywaniu tego morza ruin, choć dla chłopów z urodzenia praca w niedzielę była gorejącą raną. Toż to grzech. Ale skoro partia kazała... Trudno. Zaciskali zęby i robili swoje. Ukradkiem chodzili do kościoła. Każdy w innym punkcie miasta, żeby nikt ich nie namierzył. Miszczuk potrafił nawet przejść na piechotę z centrum do kościoła na Karłowicach. Tam i z powrotem. Ale dzięki temu go nie rozpoznano.

Pracowali nieźle. Szabrownicy, złodzieje, bandyci. Strzelaniny na Biskupinie, który wydawał się wtedy odległy jak Dziki Zachód od Anglii. Tam łatwo było stracić życie. Ale nie trafiło na takich, co się boją czegokolwiek. Szli na piechotę. Jeepy i ciężarówki były dla bezpieki. Miszczuk i Wasiak nie okazali się aż tak godni jak oficerowie UB - Wilenstein, Blugenwitz czy Rozewidzki, żeby ich wozić amerykańskimi autami.

Partia o nich dbała jednak. Najpierw przydzielono im kozetki we wspólnej sali mieszczącej dwadzieścia osób. Do tego stołówka dawnego gestapo, gdzie dostawali byle co, ale za to za grosze. A potem przydział na służbowe mieszkanie. Niestety, mieszkanie miało niewielką wadę. Nie posiadało jednej ściany i strasznie tam wiało. Żeby nie wypaść po nocy, kiedy chodzili sikać, ustawili rząd pustych butelek po bimbrze przed krawędzią przepaści. Nawet zaspany facet, jeśli kopnie taką flaszkę i usłyszy łoskot, to zawróci. To się sprawdzało. Z zazdrością patrzyli na polskie rodziny, które przybywały, ciągnąc za sobą wózki z tym, co pozwolono im zabrać ze Wschodu - z Wilna czy Lwowa. Obaj byli samotni. Gdy obu wcielono do ruskiej armii, ich rodzinami zajęli się Ukraińcy. No i teraz pozostali sami. Bez bliskich, bez swoich wsi, bez żadnego mienia poza tą jedną amerykańską paczką oraz tym, co dała im partia. Dwa kiepskie koce z napisem «Wehrmacht» i dwa doskonałe materace z napisem «US Army». Było ciepło pomimo braku ściany, bo nakrywali się kurtkami. Dało się żyć. Tylko ta dziwna sprawa...

* * *

Staszewski podkręcił kaloryfery w swoim mieszkaniu. Było odrobinę za zimno. Najpierw wziął gorącą kąpiel. Potem przełknął dwie tabletki aspiryny i witaminę C. Przygotował sobie drinki i piwo. Włączył panoramiczny telewizor. Jak zwykle o tej porze. Ktoś coś gotuje, a prezenterzy krążą pomiędzy ludźmi, którzy na przykład hodują króliki. Bryndza. No i jeszcze amerykańskie seriale, w których Joe strzela do przestępców, albo brazylijskie, w których Jose kocha Juanitę, ale coś mu nie wychodzi. Pewnie ma wrzody na penisie, pomyślał Staszewski. Oglądał jednak te seriale ze złomowiska, bo po prostu nie miał siły szukać czegoś sensownego. Od czego to się zaczęło? - pytał się w myślach. Grunewald, Miszczuk, Wasiak. Wszyscy polegli w jednej sprawie. Jak to możliwe? Zadzwonił do archiwum. Włączył tryb głośnomówiący w telefonie, bo robił sobie kawę.

- Przepraszam, że przeszkadzam - krzyczał znad elektrycznego czajnika w kuchni. - Czy mamy akta Alberta Grunewalda? Rok 1939.

Chwila oczekiwania.

- Tak, mamy. Mamy też jego pamiętnik.

- O!

- Podesłać panu?

- Bardzo proszę.

- Adres e-mail, poproszę.

Podał.

- I z góry dziękuję.

Elektryczna golarka na baterie nie była zbyt sprawna, ale nie wymagał od niej nic więcej. Nie miał w planach spotkania ze swoją kobietą dzisiaj. Mógł pozostać niedogolony.

Pamiętnik Grunewalda? To chyba będzie interesujące. Ciekawe, od czego się to wszystko zaczęło...

* * *

Kuger kuśtykał z celi więzienia śledczego do pokoju przesłuchań. Miał tylko jedną rękę. Opierał się na kuli, bo teraz miał też tylko jedną nogę. Na szczęście dwaj strażnicy nie wyzłośliwiali się i usiłowali go podtrzymać. Dotarł do pokoju przesłuchań.

Pozwolono mu usiąść, co przyjął z ulgą. Miszczuk i Wasiak z marszu potraktowali go srogo.

- No i co macie na swoje usprawiedliwienie, Kuger? No co?

Pani tłumacz ledwie się wyrabiała. Znała jedynie szkolny niemiecki.

- Jak wam się usprawiedliwić, Kuger? - tłumaczyła. - Co wam teraz powiedzieć?

- Ja tam nie wiem. - Zamyślił się. - Co mam wam powiedzieć?

- On nie chce nic powiedzieć - tłumaczyła na polski.

- No to powiedz mu, że zrobimy z nim jak polskie gestapo! - wrzasnął Miszczuk.

Przetłumaczyła.

- Zrobią z tobą jak polskie NKWD - tak to brzmiało w jej wersji. Widać też czegoś doświadczyła w życiu.

Kuger się przestraszył.

- Ja nic nie wiem! - krzyknął. - Ja prosty policjant. Nie wzięli mnie na wojnę, bo jakiś Ślązak rękę mi okaleczył. A potem ruski bombowiec nogę urwał! Jestem... Byłem - poprawił się - zwykłym policjantem. Tak jak i wy.

Tłumaczka była niezła:

- On mówi, że był bombowcem, a z was to zwykłe policjanty.

- Nie żadne policjanty - wydarł się Miszczuk. - My jesteśmy z Milicji Obywatelskiej!

Kobieta dawała z siebie wszystko:

- On mówi, że nie są z policji, tylko... tylko... z pospolitego ruszenia.

- Boże. Nie rozumiem.

- No... - Nie mogła się skupić. - Aufstand. Powstanie. «Hej, kto Polak, na bagnety!» - usiłowała mu wytłumaczyć, śpiewając.

Nie pojął.

- Jakie bagnety? Przecież wygraliście wojnę.

- No, nie rozumiesz? - Zanuciła znowu: - «Strzelcy maszerują, ułani werbują... zaciągnę się!».

- Kompletnie nic nie rozumiem.

Przetłumaczyła:

- Absolutnie odmawia współpracy. Jest zagorzałym nazistą i powiedział, że Hitler zwycięży.

Miszczuk pokręcił głową.

- Nie powiedział. Może jestem i głupi, ale nawet ja wiem, jak się mówi «Heil Hitler». On w ogóle nie użył słowa «Hitler».

Włączył się Wasiak:

- Spytaj go, jak długo ślęczał nad tą sprawą z Grunewaldem.

Przetłumaczyła:

- Oni pytają, jak długo kochałeś się z Grunewaldem.

Kuger oniemiał.

- Przepraszam, co?! Nigdy nie kochałem się z mężczyzną. Jestem protestantem. Człowiekiem wierzącym. Ja? Z Grunewaldem?

- Co on mówi? - dopytywał się Wasiak.

- Mówi, że nie walczył pod Grunwaldem. I nie można go o to oskarżyć. - Tłumaczka zamyśliła się na chwilę. I dodała: - Cholera. On może mieć rację. Przecież to dość dawno było. Myślicie, że można żyć aż tyle lat?

Miszczuk się zdenerwovał. Wasiak ukrył twarz w dłoniach.

- Dziewczyno, gdzieś ty się uczyła niemieckiego?

- No, w Związku Radzieckim. Wywieźli całą rodzinę i pojechaliśmy do kołchozu. Szczęście mieliśmy. Bo innych wieźli... - zawahała się - no, wiecie gdzie.

Obaj skinęli głowami.

- No i w tym kołchozie poznałam takiego profesora. Buraki wykopywał. To był światowej sławy profesor od germanistyki. Jakieś prace wypisywał o niemieckiej poezji. No, ale był Rosjaninem, a ja po rusku słabo rozumiem. Jak nas razem dali do wożenia gnojowicy, to mnie trochę nauczył. No i tyle umiem. - Spuściła oczy. - Żadnych szkół nie kończyłam.

- Wszystko jasne. - Miszczuk zapalił camela i nagle w porywie litości wetknął go w usta Niemca. Ten przyjął papierosa tak skwapliwie, że Miszczukowi zrobiło się głupio. Odkroił grubą pajdę z czerstwego bochenka, który przysłali mu dawni sąsiedzi z rodzinnej wsi. Posmarował solidnie słonym amerykańskim masłem i podał Niemcowi. Kuger nie wiedział, czy najpierw palić, czy jeść. Robił obie rzeczy naraz. Co, zważywszy, że miał tylko jedną rękę, zakrawało na wyczyn świata.

- Nie dojdziemy do niczego. - Wasiak wstał i podszedł do okna. Zerknął na strażników. - Odprowadzić więźnia!

Jeden z nich zaczął się szarpać z drzwiami.

- Coś się zepsuło w zamku, panie sierżancie! - zameldował.

- Ja wam pokażę - wybełkotał Kuger z pełnymi ustami. - Tu jest zapadka, która zatrzaskuje drzwi, jak ktoś włączy przycisk alarmowy w biurku. Chyba ktoś z was włączył przypadkiem kolanem. Ja wam zaraz wszystko pokażę.

- Co on mówi? - spytał Miszczuk.

- Że mi wszystko pokaże! Ale ja nie chcę widzieć! - Tłumaczka obróciła się na krześle. - Jestem kobietą.

Wasiak załamał ręce. Miał tylko podstawowe przeszkolenie w milicji, ale powiedział:

- No, na zboczeńca to on mi nie wygląda. Podprowadzić więźnia do drzwi.

Kuger, niesiony właściwie przez dwóch strażników, odblokował drzwi błyskawicznie.

- Teraz wyje syrena na wartowni, ale to też da się wyłączyć.

- Co on mówi? Tłumacz.

- On mówi, że teraz będzie wyć.

- Jasna cholera. Czemu chce wyć? Daliśmy papierosa, daliśmy chleb, nie biliśmy... Czemu chce wyć?

- On mówi, że syreny śpiewają. Nie! - kobieta zreflektowała się nagle. - Syrena wyje.

- Faktycznie - dodał jeden ze strażników. - Słychać wycie z oddali.

- Dobra - przerwał Miszczuk. - Jeśli powie, jak to wyłączyć, to dajcie mu paczkę cameli, zapałki i chleb.

- Zaraz - włączył się Wasiak. - A skąd on to wszystko wie?

Kuger domyślił się pytania. I odparł:

Pracowałem w tym pokoju przed wojną.

* * *

Jechali dorożką do Jahrhunderthalle. Nie przydzielono im samochodu. Autami rozbijali się tylko faceci z gestapo. Kryminalna policja nagle straciła na znaczeniu. Lecz ta powolna podróż cieszyła Kugera. Wertował swoje ulubione gazety.

- Patrz - powiedział do Grunewalda. - Nasi od paru dni szturmują Westerplatte. Oni mają tam malutki oddziałek. My mamy pancernik, lotnictwo bombowe, armaty oraz oddziały specjalne. I nic. - Przerzucił następną stronę gazety. - Czym oni się tam bronią? Rzucają w naszych kamieniami? Czy tłuką gałęziami?

Grunewaldowi nie chciało się podejmować dyskusji.

- Ty naprawdę jesteś defetystą - odparł jednak. - Przecież nasi są o krok od Warszawy. Zaraz powinien zaatakować Stalin. Mamy ich w kleszczach. Za kilka tygodni Polska zniknie.

- Taaa... - Kuger zapalił papierosa. - Znikała już wiele razy. Ale ciągle jakoś jest.

- Przestań.

- Tak? A Anglia i Francja? Wypowiedziały nam wojnę.

- Posłuchaj, opowiem ci stary kawał, jak trzy narody projektowały hełmy dla swoich żołnierzy. Niemcy zrobili najbardziej funkcjonalny. Francuzi najpiękniejszy. Anglicy taki, żeby był najtańszy.

- I co z tego?

- Otóż Francja nie ruszy na wojnę, bo im się nie chce. Słyszałem w radiu, że w bunkrach na Linii Maginota występował dla żołnierzy sam Maurice Chevalier. Wyobrażasz sobie coś takiego w niemieckich koszarach? Oni będą siedzieć okopani do końca świata, tylko nudno im, więc za parę dni sprowadzą sobie panienki z Moulin Rouge. A Anglia się nie ruszy, bo im się nie opłaca. Mają za dużo mgły, no i kanał La Manche jest za szeroki - kpił. - Za dużo pieniędzy by poszło na tę wojnę. Nie lepiej wydać w pubie? Wystawili nam Polskę jako łatwy cel.

Kuger kiwał głową.

- Opowiem ci historię wojenną. Kiedy poszliśmy na bagnety, to udało mi się zdobyć plecak rosyjskiego żołnierza. I wiesz, co w nim znalazłem?

- Listy od matki?

- Nie. Taką dziwną laleczkę, pewnie pamiątkę.

- Mówiła po rosyjsku?

- Nie kpij. Nazywała się wańka-wstańka. Jak ją przewróciłeś, to zawsze wstawała. Obojętnie, co z nią zrobiłeś, zawsze potrafiła wstać.

- No i co z tego?

- Polska to właśnie taka laleczka. Likwidowaliśmy ją wiele razy. A ona zawsze potem stawała na nogi.

- O czym ty, do diabła, mówisz?

Kuger zaciągnął się po raz ostatni i wyrzucił papierosa.

- Mam tylko nadzieję, że Breslau pozostanie nasz. Nie chciałbym, żeby Polacy przesłuchiwali mnie w tym samym pokoju, w którym teraz pracuję. Kocham to miasto.

- Wariat. Oni zaraz polegną.

- Na szczęście nie wezmą mnie do wojska, bo nie mam ręki. Ciebie też nie, bo jesteś oficerem kripo. My dwaj mamy szansę.

Przejechali pod supernowoczesnym przejściem dla pieszych zbudowanym przez Hitlera. Po prawej mieli jedno z największych zoo w Europie. Po lewej futurystyczną kopułę Hali Stulecia otoczoną alejkami z zieleni. Przejechali przez dodatkową bocznicę tramwajową, specjalnie przystosowaną do obsługi masowych imprez. Fiakier zatrzymał się przy wejściu.

- Jesteśmy. - Odwrócił się na koźle. Wymienił należną kwotę. - A wiecie, panowie, że tu sam Hitler przemawiał? Jest honorowym obywatelem Breslau.

- Wiemy, wiemy - odparł Kuger. - Brakuje jeszcze, żeby papież też został honorowym obywatelem naszego miasta. A najśmieszniej będzie, jeśli okaże się Polakiem. I też będzie występował w tej hali.

- Zupełnie zwariowałeś. Nigdy nie wybiorą Polaka. Toż to zawsze sami Włosi.

- Boże, powtarzałem ci to tyle razy. Ty ich nie znasz. Oddadzą dusze diabłu, oddadzą wszystko, co mają. Ale nie popuszczą.

- Ty masz jakąś obsesję.

- Może. - Kuger złożył gazety w rulon i wetknął sobie pod kikut. Z trudem wysiadł z dorożki. - Mam tylko nadzieję, że to ty będziesz miał rację.

Przeszli idealnie wypielęgnowaną alejką. Szeroki hall przytłaczał swoją wielkością. Ogromne drzwi prowadziły na widownię, która przytłaczała jeszcze bardziej. W całej Europie nie było budynku o takiej kubaturze i takiej konstrukcji. Mężczyźni nie wchodzili na widownię. Zahaczyli ciecia i kazali mu zawołać inżyniera Klausa. Wiedział, o kogo chodzi. Podprowadził ich do restauracji, a potem umknął, żeby wywiązać się z zadania. Usiedli w ogromnej sali z panoramicznymi szybami. Podziwiali przepiękną pergolę. Spore jezioro z fontanną, otoczone kolumnadą oplecioną winobluszczem. Zamówili sobie deser. Pączki z nadzieniem wiśniowym, lody z truskawkami i gorące placki nadziewane serem. Do tego kanapki z gorącą szynką i dwa kotleciki z gałką muszkatołową.

- Co tu się właściwie stało? - spytał Grunewald.

Kuger odłożył gazety i wyjął ze swojego chlebaka teczkę z aktami. Wertował je sprawnie jedną ręką.

- Facet przyszedł na swoją zmianę. Zaczął pracować i nagle wybuchł.

- Co?

- Wybuchł.

- Jaja sobie robisz?

- Wyglądało to tak, jakby połknął granat i wysrał zawleczkę. Jedynym świadkiem jest inżynier Klaus... Jezu, jak tu niewyraźnie napisali. Klaus Winter-cośtam.

- Wypatroszyli go?

- Nie. Na patologii sekcjonowano ciało. Nie ma śladów cięcia nożem.

Przerwało im wejście inżyniera.

- Moi panowie, nazywam się Klaus Winterbaum.

- Ależ prosimy, prosimy - powiedział Grunewald. - Zechce pan się dosiąść.

- Panowie są z kripo?

Obydwaj, jak na komendę, pokazali mu legitymacje.

- Zje pan coś z nami?

- Nie, dziękuję. Co prawda jestem głodny, ale mam mnóstwo pracy. Jutro jest w tej hali wiec naszej nazistowskiej partii. Kupa roboty.

- A co pan robi? - spytał Grunewald.

- Zajmuję się nagłośnieniem. - Zerknął na gazety Kugera. - Nie takim, o jakim panowie myślą. Nie propagandą. Ja jestem od kabli, mikrofonów i głośników. W tej hali jest fatalna akustyka i trzeba się naprawdę napracować, żeby wszyscy słyszeli, co mówi gauleiter.

- Proszę nam opisać, co się stało tamtego dnia z... - Kuger wertował akta. - Z...

- Wiem, o co panowie pytają. Od początku to było dziwne. Majster szedł ulicą Wilhelmshafenstrasse z robotnikami do pracy. Szedł jak pod wpływem alkoholu. Zataczał się, od czasu do czasu jakby zamierzał wracać albo przynajmniej zmienić kierunek marszu. Robotnicy go podtrzymywali, a on zaprzeczał ruchami głowy i coś bełkotał. Podobno wyglądało, jakby chciał się przed nimi bronić, chciał uciec czy coś takiego. Robotnicy oczywiście od razu mi o tym donieśli. Praca z elektrycznością to nie są przelewki, drodzy panowie.

- Ma pan rację, oczywiście.

- No właśnie. Pobiegłem natychmiast sprawdzić, bo pijaka nie mogłem dopuścić do prac przy kablach. Siedział sam w szatni. Śpiewał.

- Przepraszam, co?- Grunewald pochylił się lekko. - Śpiewał?

- Właściwie to nucił. Brzmiało jak mantra albo jakieś hawajskie przyśpiewki. Nie wiem. Na muzyce się nie znam.

- Oczywiście. Proszę mówić dalej.

- On potem zaczął tańczyć.

- Słucham?

- Nie przesłyszał się pan. Zaczął tańczyć. No nie wiem, jak to określić. Takie murzyńskie podrygi albo indiańskie. Chwyciłem go za ramię, żeby sprawdzić, jak bardzo jest pijany, powąchałem, no bo co innego mogłem zrobić. Nie wyczułem w oddechu zapachu alkoholu. Cuchnął cebulą i chyba parówkami. Nie wiem zresztą czym, ale alkoholu nie wyczułem.

- I co on zrobił?

- Wyrwał mi się. Ale bez agresji. Najwyraźniej nie zamierzał mnie zaatakować. Układał te kwiatki w dziwny wzór.

- Jakie kwiatki?

- Proszę pana, jestem inżynierem, a nie ogrodnikiem. Były tulipany, róże i jakieś inne, których nie umiem nazwać. Musiał je kupić w dobrej kwiaciarni, bo były przepięknie przycięte i ozdobione. Sądząc po ilości, musiał na nie wydać majątek, w skali zarobków majstra oczywiście. - Inżynier spojrzał na nich zdziwiony. - No, ale musicie mieć przecież zdjęcia miejsca zbrodni na posterunku.

Grunewald i Kuger spojrzeli na siebie.

- Proszę pana, jest wojna. Zmobilizowali nam połowę personelu. Najlepsi fotografowie robią teraz zdjęcia polskich pozycji pod Warszawą dlawywiadu wojskowego.

- A. Rozumiem.

- Ale niech pan skończy. Co się działo dalej

- Odepchnął mnie pod ścianę. Lecz jak mówię, bez agresji. Niczego mi nie chciał zrobić. Tak przynajmniej rozumiałem.

- To ja nie rozumiem. Prosty robotnik pana bije, a pan...

- To był majster.

Grunewald machnął ręką.

- Dobrze, majster pana bije, a pan...

- On mnie nie bił. On mnie po prostu odsunął.

- No, niech będzie. A co było dalej?

- Potknąłem się. Wylądowałem pod ścianą.

- I?

- On ciągle nucił coś niezrozumiałego. Ja się gramoliłem, żeby stanąć na nogach. A potem eksplodował.

- Przepraszam, co?

- Eksplodował.

Kuger otarł czoło swoją jedyną ręką.

- Miał jakieś materiały wybuchowe?

Inżynier potrząsnął głową.

- Nie sądzę. Trochę się na tym znam, bo miałem praktykę w górnictwie. Nie widziałem, żeby uruchamiał jakiś zapalnik. Zostałem totalnie ogłuszony Ale to nie był dźwięk jak od materiałów wybuchowych, który wywala bębenki w uszach. Coś... - zamyślił się - falowało. Tak, falowało. Krzyczałem na robotników, żeby pomogli. Kiedy przybiegli, to ich nie słyszałem. Ale otarli mi krew z twarzy, jego krew. Zanieśli do ambulatorium.

- Jakieś odłamki?

- Nie, to nie był granat. Dostałem «nim». Ścierali majstra ze mnie przez dobrą godzinę. Zwymiotowałem dwa razy. To było straszne.

- Zaraz - włączył się Grunewald. - Mówi pan, że nie było huku, a jednocześnie nie słyszał pan robotników.

- Tak, to prawda.

- Jak to wytłumaczyć?

- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Widziałem ich poruszające się usta i nie słyszałem niczego. - Zamyślił się. - Nie było żadnego huku. Ale czułem się, jakbym przyłożył ucho do działa największego kalibru w momencie wystrzału. Po prostu ogłuchłem.

- Kiedy wrócił panu słuch?

- Po jakichś dwóch, może trzech godzinach. Lecz najgorsze jest to, że... - Inżynier zawahał się nagle i skrzywił.

- Proszę mówić.

- Przedtem słyszałem jakieś szepty.

Kuger roześmiał się.

- To normalne. Słyszał pan swoich robotników, tylko niewyraźnie. Zwinięte bębenki.

- Nie, proszę pana. Słyszałem szept swojego majstra. Tego, który zginął.

Grunewald zakrył usta, żeby nie widać było jego uśmiechu. Kuger też usiłował opanować mięśnie twarzy.

- Proszę pana. To zupełnie normalne. Oberwał pan falą uderzeniową od sporej dawki dynamitu. A może trotylu. Nie było odłamków, więc to nie granat.

- Tak - wtrącił Grunewald. - To zwykły szok.

- Nie było huku - powiedział inżynier.

- Oj, nie słyszał pan po prostu, bo pana momentalnie zaćmiło. Jak w nas Ruscy uderzyli za poprzedniej wojny, to nie wiedziałem, gdzie jest niebo, a gdzie ziemia. Nawet nie wiedziałem, gdzie jest okop, w którym siedziałem.

Winterbaum roztarł skronie.

- I gdzie był ten okop? - spytał poważnie. - Znalazł go pan?

Grunewald i Kuger spojrzeli po sobie. Kuger zaciskał wargi, żeby się nie roześmiać, i kręcił palcem kółka na skroni, tak żeby tamten nie widział.

- Tak, znalazłem. - Usiłował zachować powagę. - Siedziałem w nim.

- Też spędziłem wojnę na froncie - powiedział Grunewald. - Tyle że zachodnim. Jak wybuchł w pobliżu nas angielski pocisk z grubego działa, to ja nawet nie wiedziałem, jak się nazywam. To normalne. To szok.

- Ale to przechodzi - dodał Kuger.

- Nie było huku - odparł Witerbaum. - Nic nie eksplodowało poza majstrem. Nie było huku.

- Oj, po prostu kiedy on pana popchnął, uderzył pan głową o ścianę i nic pan nie pamięta.

- Nie uderzyłem. Nie mam śladu guza ani choćby siniaka. Jestem człowiekiem racjonalnym. Inżynierem. - Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. - Te szepty... - podjął. - Słyszałem, jak mówi do mnie mój majster. I inne osoby... - Zmienił zdanie: - Inne istoty. Wzywały mnie.

Kuger zajął się swoją porcją lodów, żeby ukryć radosny wyraz twarzy.

Grunewald jednak spytał:

- Wzywały do czego?

- Po prostu do siebie.

Na szczęście idiotyczną dyskusję przerwało wejście jednego z robotników. Powiewał specjalnym wojennym wydaniem gazety. Był radosny.

- Przepraszam najmocniej, proszę panów. Ale chcę przekazać najnowszą wiadomość. Zdobyliśmy Westerplatte! - krzyknął.

Grunewald i inżynier uśmiechnęli się. Kuger smętnie pokiwał głową.

- Naprawdę zdobyliśmy w boju? - spytał.

- Nie. Poddali się.

- Aha. Nie udało się trafić kamieniem w nasz pancernik.Ani strącić gałęzią samolotu? - mruknął.

- Proszę?

- Walczyli w okrążeniu. Po prostu skończyła im się amunicja - wyjaśnił.

- Natychmiast przestań - warknął Grunewald.

Kuger jednak wstał i oparł robotnikowi swoją jedyną rękę na ramieniu. Powiedział:

- Stary, musisz znaleźć tłumacza. I nauczyć się po polsku: «Naprawdę nigdy nie należałem do NSDAP».

- Ale, proszę pana, ja należę do naszej partii.

Kuger uśmiechnął się do niego.

- A, to w takim razie masz przesrane.

- Przestań! - ryknął przestraszony Grunewald.

* * *

Mieli już lepszego tłumacza. Mogli się dogadać z Kugerem. Miszczuk wrzeszczał:

- A wiesz, co robimy z niemieckimi jeńcami?! Wiesz co? - rozdarł się na całego. - Każemy im wykopywać trupy i zanosić do wspólnych mogił. Wiesz, jaki tam jest smród? I co widać?

- Nie nadaję się raczej do wykopywania trupów. Mam tylko jedną rękę i jedną nogę - odpowiedział Kuger spokojnie.

Wasiak doskoczył z boku.

- Ty świnio! Mów, od kiedy należysz do NSDAP?!

I tu więzień zaskoczył ich totalnie. Odpowiedział im czystą polszczyzną:

- Naprawdę nigdy nie należałem do NSDAP. Oniemieli. Patrzyli na siebie oniemiali. Zatkało obydwu.

- Ty... ty... - jąkał się Miszczuk. - Ty jesteś Polakiem?

- Nie. Jestem Niemcem.

- To skąd umiesz tak dobrze powiedzieć?

- Przygotowałem się. Jestem dość przewidujący.

Wasiak tylko kiwał głową.

- To powiedz coś jeszcze po polsku.

Kuger odpowiedział:

- Nie jestem z gestapo, nie jestem z RSHA, nie brałem udziału w wojnie, bo mam tylko jedną rękę, nie byłem w SS, ani razu nawet nie widziałem obozu koncentracyjnego. Nikogo tam nie posłałem. Jestem podoficerem policji kryminalnej. Bandyci, złodzieje, mordercy, tylko tym się zajmowałem.

Miszczuk opadł w fotelu. Wasiak oparł się o ścianę.

- To znasz polski?

- Nie, nie znam. Tych kilku zdań nauczyłem się na pamięć. Wynająłem najlepszego tłumacza w Breslau, żeby wytrenował... O, przepraszam, we Wrocławiu. Czułem, że mi się te słowa przydadzą.

Miszczuk i Wasiak trwali w szoku.

- Ty, słuchaj - powiedział jeden do drugiego. - Coś tak myślę, że on mówi prawdę.

- No. Też mi się wydaje.

- Szlag z nim. Sprawdzimy przejęte akta.

- Jak sprawdzisz? Ilu masz tłumaczy?

- No rzeczywiście. - Miszczuk odwrócił się do strażnika:- Podrzućcie więźniowi do celi kilka cameli.

Strażnik się obruszył.

- Amerykańskie papierosy mam mu dawać?! Dam ruskie!

- No to przecież się udusi. To Niemiec.

- Fakt - dodał Wasiak. - Nie przeszedł tego, co my. - Powrócił do przesłuchania: - I co było z tym śledztwem w Hali Ludowej?

Widząc, że zestresował Kugera, dodał ugodowo:

- Nie bój się. My nie z UB, jesteśmy zwykłą milicją. - Pomyślał przez chwilę. - Nie wyślemy cię do gułagu czy innego łagru. Jeśli wszystko powiesz, grzecznie, jak na spowiedzi, zwolnimy cię i wtedy pojedziesz. Niemców teraz się wysiedla, więc, kurna, kamraci zaniosą cię do pociągu i pojedziesz do tych swoich Niemiec. Będziesz sobie jadł to swoje... - Zawahał się i odwrócił głowę. - Co oni tam jedzą?

- Golonkę - podpowiedział tłumacz.

- No. Będziesz jadł tę swoją golonkę i pił wódkę.

- Oni piją piwo - wtrącił znowu tłumacz. - Choć wódką też nie gardzą.

- No właśnie - ciągnął Wasiak. - Będziesz jadł golonkę i pił piwo wymieszane z wódką. A tam jakaś kobieta w pobliżu. - Zapalił papierosa. - Czy ty w ogóle wiesz, ile jest samotnych kobiet w twojej ojczyźnie? Wiesz, ilu Niemców zginęło na wojnie? Ile tam jest bab do zagospodarowania? Spokojnie, spokojnie. Nawet na kalekę się rzucą. Będziesz jebał jak królik, przecież jaj ci nie urwało.

- A chętnych bab będzie wiele - włączył się Miszczuk. - Wyobraź sobie to. Golonka, piweczko, a ty z babą w ciepłym łóżeczku. Pod kołderką. Rano przejrzysz sobie gazetę, kiedy ona będzie robić śniadanie. Na przykład jakąś tłustą jajecznicę.

Kuger miał usta pełne śliny. Miszczuk nie rezygnował.

- Oczywiście, możemy cię też przekazać UB. Tylko widzisz... - zawiesił głos. - Przyznasz się do przekopania kanału pod Atlantykiem, a potem wyślą cię do takiego obozu za kręgiem polarnym, w którym umrzesz z gaciami pełnymi gówna z paru miesięcy.

Wasiak podszedł z boku. Robił teraz za «dobrego policjanta».

- No to wybieraj. Jajecznica rano, piwko i ciepluteńka kobieta pod kołderką czy krąg polarny, gdzie się będziesz czołgał po lodzie, bo ci nie dadzą żadnej podpórki. A rabotać musisz.

Miszczuk dodał:

- Jak długo przeżyjesz przy minus czterdziestu?

- Ciepła kobieta w łóżku - wabił Wasiak. - Golonka, piwko, papierosek i poranna gazeta. Albo... minus czterdzieści, wokół druty i strażnicy. Ludzie, którzy będą cię chcieli zjeść. I wszystko ukraść, a ty raczej się przed nimi nie obronisz.

Kuger otarł ślinę z ust.

- Powiem! - wrzasnął. - Wszystko wam powiem!

Miszczuk zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko.

- I o to chodziło - wyrwało mu się. - Gadaj, jak na spowiedzi świętej.

Kuger zasłonił dłonią oczy.

- Naprawdę mnie zwolnicie? Poślecie do Niemiec?

- Tak. - Miszczuk żuł amerykańskiego cukierka. Był jakiś dziwny, za cholerę nie dawało się go pogryźć. Na opakowaniu pisało «chewing gum». Rzeczywiście, ciągnął się jak guma. Milicjant zrobił minę twardziela i połknął całego.

- Grunewald odsuwał mnie od śledztwa, bo uważał, że jestem defetystą. Coś jednak wiem. Towarzyszyłem mu od początku.

Stołówka gestapo była nieczynna. Zabrakło elektryczności i wody. Zrobiło się cholernie zimno, bo wysiadło też ogrzewanie w budynku. W tym mieście nic nie działało. Władze chciały uruchomić jedną linię tramwajową, ale się nie udało. Na torach stał rozbity ruski tank, i to najcięższy. Nie dało rady go przepchnąć, ani nawet pociągnąć ciężarówką. Innego sprzętu nie było. W kamiennych kanionach królowali szabrownicy i Werwolf.

Rozłożyli na stole to, co mieli. Dostali od partii dwa śledzie i kawałek chleba. Jakoś tak głupio było jeść ze stołu, więc rozścielili pod spód gazetę. Widząc desperację Niemca, dali mu kawałek chleba ze śledziem. I trochę wody do popicia. A potem jeszcze pół szklanki bimbru, żeby wiedział, że są do niego pozytywnie nastawieni.

- No dobrze. Jak było?

* * *

Sławek Staszewski wyłączył szerokokątny plazmowy telewizor. Szukał w przepastnej szufladzie. Co wziąć na przeziębienie? Witaminy czy aspirynę? I jakieś krople do nosa. Może maść z ekstraktem majeranku? Nie, do cholery. Kopał w głębokich zasobach swojej szuflady z lekami. Miał całe mnóstwo pastylek, jak każdy lekoman. Może to tylko alergia? No to w takim razie coś z antyhistaminą. Dusiło go wyraźnie. Zrobił sobie kąpiel z solą zawierającą morskie algi. Gmerał po szafkach z alkoholami. Może ludowe sposoby są lepsze? Usiłował usprawiedliwić swój ciąg do picia. Powtarzał sobie zawsze przed lustrem przy goleniu: «Sławek, ty nie jesteś żadnym alkoholikiem. Ty jesteś zwykłym pijakiem!» Był dość bogaty, ponieważ ojciec, znany profesor, zostawił mu spory spadek. Szukał więc pomiędzy francuskimi winami, koniakami, butelkami whisky. Wreszcie wybrał żubrówkę. Pociągnął z gwinta. Zapalił papierosa i nastawił wodę na herbatę.

O co chodzi w tych wszystkich sprawach?

Przeszedł do gabinetu. Wyłączył grającą od wczoraj wieżę na wysięgniku. Od razu mu ulżyło. Wyłączył też komputer stacjonarny. W laptopie podłączonym do sieci wystukał w jakiejś wyszukiwarce: «morderstwa upozorowane na wewnętrzny wybuch ofiary». Kanapka z jego ulubionym kawiorem była zbyt mała, żeby go nasycić. Zamówił przez telefon pizzę z dostawą do domu. Pociągnął kolejny łyk żubrówki.

Zerknął na wyniki wyszukiwania. Jedyne, co komputer znalazł, to odnośnik do jakiejś powieści. Dla pewności sprawdził linki do piratów. Oczywiście znalazł. Zaczął czytać: «Altbuserstrasse była małą, ale dość długą ulicą. Oficer kripo szedł nią rozdygotany. A może powinien wezwać gestapo? Poprosić o posiłki? Jak? Najbliższy telefon był chyba w aptece na Rynku. Albert Grunewald trzęsącymi się ze strachu rękami rozpiął płaszcz. Wyjął swojego lugera i przeładował. Wiedział, że mu to niewiele pomoże. Jednak musiał rozwiązać tę sprawę».

Potem podniósł słuchawkę telefonu. Stuknął klawisz, pod którym krył się numer do Marioli. Odebrała po pierwszym sygnale.

- Tak?

- To ja, kochanie. Mam do ciebie ogromną prośbę.

- No? - rzuciła krótko.

- Kochanie, wracaj natychmiast. Proszę. Po prostu wariuję.

- Z miłości do mnie?

- To też. Ale właśnie przeczytałem powieść. Trochę przypomina sprawę, którą mam rozwiązać. Z konkretnymi danymi.

- O Boże. Nachlałeś się znowu.

- Jeszcze nie. Potrzebuję pomocy.

- Dobra, daj mi się ogarnąć i skończyć pracę.

- Zamówić ci taksówkę?

- Zamówię sama. A co tam autor napisał?

- Wygląda, jakbyznał akta policji, znał tę sprawę.Wydaje się, że wie troszkę więcej, niż ja wiem.

- A kto to jest?

- Ziemski. Jakiś grafoman popieprzony.

- Czekaj, czekaj... - Odchrząknęła. - Czytałam jegopowieści. Toż to science fiction.

- Ale zna fakty.

- Momencik. - Nie mogła się skupić. - Mgliście kojarzę, że przez parę lat robił programy o policji w telewizji. Pewnie stąd zna akta.

- No może. Ale wracaj mimo to.

Roześmiała się.

- Mówisz, masz.

- Dzięki. Naprawdę potrzebuję pomocy.

- Chyba psychologa, żeby ci pomógł przestać chlać.

* * *

Prowadził ich Polak zesłany na przymusowe roboty do Breslau. Znał miasto, potrafił coś tam wydukać po niemiecku. Dali mu kawał galaretowatej marmolady z radzieckich dostaw, żeby go obłaskawić. Prowadził ich przez księżycowy krajobraz. Wąskimi przejściami pomiędzy zwałowiskami gruzu - w górę i na dół - trzeba było uważać na nogi, żeby nie utknęły w jakiejś szczelinie. Wasiak niósł swoją pepeszę. Miszczuk miał pod kurtką zdobycznego schmeissera. Obaj włożyli do kieszeni służbowe tetetki. Biskupin to był Dziki Zachód, choć de facto leżał na wschodzie Wrocławia. Był najmniej zniszczony, więc od szabrowników i Werwolfu nie można było się opędzić. Strzelano ze wszystkiego. Na komendzie krążyły plotki, że do jeepa Urzędu Bezpieczeństwa wypalono nawet z pancerfausta. Opowieści o tym, że walono do milicjantów z ciężkich karabinów maszynowych, traktowali jako legendy. Komu z szabrowników chciałoby się nosić takie ciężkie cholerstwo? Jedynym faktem, który znali z autopsji, to strzał do ciężarówki z amerykańskiej bazooki. No i może odpalenie w stronę komendy z angielskiego piata. No, ale to byli miejscy partyzanci, AK, a nie szabrownicy. Tych ostatnich obawiali się najbardziej. Partyzant miał swój honor, szabrownik nie. Przesłuchiwali jednych i drugich - jeśli udało się złapać. Różnica była zasadnicza. Partyzant szedł na akcję z dokładnie oznaczonym celem. Mógł zabić, lecz nie przypadkową osobę, tylko konkretną. A szabrownik siał po wszystkich, bo był nawalony bimbrem po same uszy. Niemcy też strzelali do wszystkich, ale ich było najmniej. W dodatku same szczeniaki. Wystarczyło walnąć w nich serią i już uciekali.

Kiedy dotarli na monstrualne lotnisko uczynione na placu Grunwaldzkim poprzez zburzenie najpiękniejszej w mieście dzielnicy naukowej, nie mogli złapać tchu. Miszczuk zarządził odpoczynek. Wasiak wyjął z kieszeni amerykańskich wojskowych spodni konserwę przysłaną przez Anglików w ramach pomocy. Konserwa była niemiecka, przejęta z magazynów Wehrmachtu gdzieś na zachodzie. Przegryźli po parę sardynek. Dalej byli głodni, bo nie mieli chleba. Zapalili dziwne brazylijskie papierosy - też z dostaw. Były brązowe i bardzo grube. Były również potwornie mocne. Zakręciło im się w głowach.

- To nie papierosy - wyjaśnił ich przewodnik. - To cygara. Widziałem u Niemców. Tego dymu się nie wdycha, tylko pyka.

- Co się z nim robi?

- No, pyka. Tak jak fajkę.

- Nigdy w życiu nie paliłem fajki. Jak się to robi? - powtórzył.

- Co?

- No pykuje.

- O Chryste! Nie wciąga się dymu do płuc, tylko do ust i od razu wypuszcza.

- Nie rozumiem. To po co palić takie cos?

Przewodnik nie wiedział, jak wytłumaczyć. Jąkał się....

- No no... To jest styl, elegancja i klasa.

- E tam - Wasiak machnął ręką. Zaciągnął się głęboko i wydmuchnął dym. - Ja to mam klasę robotniczo-chłopską. - Zarechotał nagle. - A jakby taki jeden z drugim od elegancji zapalił machorkę, toby go musieli wieźć do szpitala. Albo od razu na cmentarz.

Miszczuk parsknął śmiechem.

- Ja to nawet paliłem skręty z rozgniecionej i pociętej słomy. A fifkę zrobiłem z gazety.

- No przecież tam nie ma nikotyny. - Przewodnikowi wydało się to fantastyką.

- Nie wiem, czego nie ma, za to dym jest. - Miszczuk podniósł się ociężale. Był naprawdę zmęczony. W amerykańskiej kurtce, spod której wystawał schmeisser, i z cygarem w ustach wyglądał niczym mafioso.

I tak potraktował go ruski patrol, który wyskoczył zza sterty gruzu.

- Ruki wwierch! Bumażki!

Na szczęście ktoś w komendzie był przewidujący i wiedział, że Rosjanie stacjonują w - gmachu politechniki. Załatwił co trzeba. Mieli nawet dokumenty po rosyjsku z pieczątką NKWD. Na widok tych pieczątek patrol zmył się w podskokach.

- No, chodźmy - powiedział tłumacz. - Musimy tam dojść przed zmrokiem. Chyba że macie papiery dla Werwolfu z podpisem Hitlera. - Roześmiał się z własnego dowcipu. - Albo dla szabrowników z pieczątką Robin Hooda.

Ruszyli szybko. Przewodnik opowiadał, jak Niemcy kazali im rozwalać najwyższy kościół we Wrocławiu, żeby zbudować to lotnisko, po którym szli właśnie. Miszczuk tylko kiwał głową. A Wasiak powiedział:

- Wiem, że wam tu było ciężko. Ale uwierz mi, tam, gdzie my byliśmy, nie przeżyłbyś trzech tygodni.

- Tak? A jadłeś kiedyś wyłącznie zmrożoną brukiew?

- A spróbowałeś kiedyś nie jeść nic? Tylko pić herbatę z sosnowych igieł?

- A nas trzymali w przepełnionej szkole. Nie było gdzie się położyć.

- A nas na mrozie. Mogłeś się kłaść, gdzie chciałeś, miejsca było w pizdu. Tylko że już się nie podniosłeś.

Miszczuk się zdenerwował. Postanowił ich rozsądzić. Krzyknął:

- Flaga na maszt! Wrocław jest nasz!

Nie miał pojęcia, że stał się prekursorem przebojowej piosenki, która pojawi się za kilkadziesiąt lat i będzie dotyczyła polskiej okupacji Iraku oraz gejostwa. Nawet nie znał tych pojęć.

Przewodnik tylko kręcił głową.

- A ja chcę z powrotem moje Wilno.

- A ja nie chcę wrócić do Krasnoj Armii. Mam, co mam. Mieszkanie, ubranie i czasem paczki z UNRRA. Mam co do pyska włożyć, partia daje. We Wrocławiu nigdy nie będzie minus czterdzieści. A wracać nie mam gdzie. Naszymi rodzinami i naszymi domami zajęli się Ukraińcy. Skutecznie.

- No dobra, nie licytujmy się. - Przewodnik ruszył w drogę. I nagle powtórzył za Miszczukiem: - Flaga na maszt. Wrocław jest nasz!... Macie rację.

Z bronią w rękach dotarli na miejsce tuż przed zmrokiem. Na ich widok z ogromnych drzwi wybiegł jakiś człowiek, powiewając białą flagą i krzycząc coś po niemiecku. Miszczuk przeładował schmeissera.

- Co on? Dopiero teraz się poddaje?

- Nie. On mówi, że tu nie ma roboty dla szabrowników. Wszystko już zabrali. I żeby go nie skrzywdzić. On nic nie ma - wyjaśnił przewodnik.

- Ma nas za szabrowników?

- A jest tu ktoś inny?

Wasiak postanowił włączyć się do rozmowy.

- My chcieć... Rozumiesz: c-h-c-i-e-ć. My chcieć gadać z polnische Obersturmfuhrer.

Niemiec wyraźnie się przestraszył.

- Polnische Obersturmfuhrer? Mein Gott!

Przewodnik usiłował tłumaczyć:

- Oni są z polskiego gestapo! Natychmiast chcą zobaczyć tego, który rządzi tym wielkim budynkiem!

- Z polskiego NKWD - postanowił dobić Niemca Wasiak.

- A ja jestem z MI-5 - dodał Miszczuk, robiąc groźną minę.

Obaj Polacy spojrzeli na niego zdziwieni.

- A co to jest MI-5?

- Nie wiem. Kiedy mnie tłukli na Łubiance w Moskwie, to kazali się przyznać, że jestem agentem angielskiego wywiadu. No to jak zarobiłem parę ładnych razy w fajans, jaja mi spuchły, to się przyznałem, że jestem z «em aj fajf». Tak to wymawiali. - Wyprostował się z dumą. - Jestem brytyjskim agentem. Mam to na piśmie z wyroku.

- A jaki miałeś numer?

- Nie pamiętam, bo łeb mnie bolał. Na pewno były tam dwa zera. - Kichnął głośno, ponieważ z powodu braku ściany w mieszkaniu ciągle się przeziębiał. - U nas w celi był taki doktor, co znał angielski, i spytałem, co to znaczy «em aj fajf». No to odpowiedział: «Czy jestem piątką?». Widzicie? Nawet Ruscy zrobili ze mnie agenta na piątkę.

- E tam, wielkie mi coś - powiedział Wasiak. - Ja to się przyznałem, że kopałem kanał pod Moskwą, żeby wysadzić Kreml! Czapę dostałem na piśmie. Ale jak Germańcy uderzyli, a Ruscy dostali w dupę, to nas zmobilizowali, choć tylko jako SOE.

- A co to jest SOE? - zainteresował się przewodnik, który wojnę spędził po drugiej stronie frontu.

- Socjalno-opasnyj eliemient. - Miszczuk spuścił ostrożnie suwadło pistoletu maszynowego. - My dwaj chłopi z dziada pradziada i jesteśmy «klasowo niebezpiecznym elementem»?

- Dajmy spokój. I chodźmy wreszcie, bo naprawdę się ściemnia.

Niemiec poprowadził ich do ogromnej hali. Byli przytłoczeni jej ogromem, nowoczesną, betonową konstrukcją. To robiło wrażenie. Potem przeszli do jakiegoś korytarza, który sądząc po szerokości i wielkości hali, musiał mieć parę hektarów powierzchni. Jakby tu zasiać pszenicę, można by mieć niezłe zyski. Pokonali kilkanaście schodków. Niemiec załomotał w żelazne drzwi.

- Kto tam? Helmut, to ty?

- Ich bin. Mit Kameraden.

- Jakich, kurwa, «kameraden»? Powaliło cię?

- Nein, ich...

Przerwał mu Miszczuk:

- Tu Milicja Obywatelska. Otwierać!

- O Boże, nareszcie! - głos zza drzwi nie brzmiał zbyt wyraźnie. - Ale skąd mam pewność, że wy to wy?

- Stąd, że jak nie otworzysz, to wydłubiemy dziurę w drzwiach i wrzucimy ci tam granat - wrzasnął Wasiak.

- A jak ja pierwszy rzucę na was?

- Chryste, człowieku. - Miszczuk uklęknął i usiłował wepchnąć swoje papiery przez szparę pod drzwiami.

- Drei Kameraden mit Papieren - krzyknął Niemiec.

- A może ci ktoś trzyma lufę przy skroni? - Człowiek w środku nie wydawał się przekonany. - I każą ci mówić te słowa?

- Ty, słuchaj - zdenerwował się Wasiak. - Jak ci przygrzmocę z pancerfausta, to się tam usmażysz - kłamał. - Możemy jeszcze oblepić drzwi plastikiem. Też będzie fajnie.

Miszczukowi udało się jednak przepchać dokumenty przez szparę pod drzwiami.

- Masz? - krzyknął.

- Mam - rozległo się z wnętrza.

- Czytasz?

- Ja nie za bardzo umiem czytać. Ale próbuję.

- No to, kurwa, otwieraj, albo cię przysmażymy! - wrzasnął Wasiak.

Poskutkowało. Usłyszeli szczęk dwóch solidnych zamków i metalowe wrota uchyliły się trochę. Zobaczyli starszego mężczyznę z pepeszą w rękach, które tak drżały, że wszyscy uskoczyli pod ścianę.

- Alkoholik - wyrwało się Miszczukowi.

- Nie - odpowiedział Wasiak. - Spietrany tylko strasznie.

- Spokojnie, spokojnie - wtrącił się przewodnik. - Jesteśmy z Milicji Obywatelskiej.

- Akurat. Szaber robicie.

- No i ciebie wyszabrujemy z tej pustej hali razem z pepeszą. Ot, i będziemy mieć zysk w Warszawie. W zoo będą cię pokazywać. Albo w cyrku.

Starszy człowiek wpuścił ich na balkon. To, co zobaczyli, wydało się zupełnie nieprawdopodobne. Poręcz balkonu była zabezpieczona workami z piaskiem. W luce pośrodku stał niemiecki karabin maszynowy i parę skrzynek amunicji. Do tego dwa mauzery, pepesza, którą zobaczyli przed chwilą, i spora kolekcja granatów.

- Nazywam się Józef Kolski - powiedział staruszek. - Ja zawsze trochę słabowałem na umyśle. No, durny jestem po prostu. Ale kazali pilnować tej hali i wytwórni filmów obok. Tylko jak? Samemu? No to dobrałem sobie tego Niemca, bo on tu był cieciem i wie, co gdzie jest. A tu szabrownicy, męty, partyzany różnej maści. Wszystko, panowie, tu jest i strzela po nocy. No to się okopaliśmy.

- Okopaliście się? - nie wytrzymał Miszczuk. - Na betonowym balkonie?

- No nie... Wzięliśmy i nasypali piasek do worków. Tu obok Niemce składali broń. Tośmy podpierdolili im karabin maszynowy i dwa mauzery. Pepesza jest moja, od władzy.

- I co? Nachodzili was? - spytał Wasiak.

- No tak. - Kolski wychylił się znad barykady. - O, tam. - Wskazał ręką. - Tam jeden leży.

Wszyscy wychylili się, żeby zobaczyć ciało. Kolskiemu trzęsły się dłonie z nerwów w takim stopniu, że mógłby służyć za naturalny młot pneumatyczny. Ledwie otworzył dwie puszki z radziecką tuszonką, którą poczęstował wszystkich.

Jedli łapczywie, nabierając tym, co kto miał. Bagnetem, amerykańskim nożem bojowym albo wręcz scyzorykiem. Tuszonka była znakomita.

- Tu fatalny dźwięk w tej hali. Jak się raz puści serię z tego ustrojstwa - wskazał niemiecki karabin maszynowy - to przez pół dnia już się nic nie słyszy.

- Domyślam się. - Miszczuk obserwował zwłoki faceta ubranego w angielski battledress, rosyjski hełm i buty wyjęte chyba z gnojowicy. Miał jeszcze biało-czerwoną opaskę na ramieniu. Dość czystą. - Nie chowacie ciał?

- Chowamy - odparł Kolski. - Jak się więcej uzbiera. Dla jednego nie opłaca się kopać w parku - nagle przerwał i rzucił pozornie bez związku: - Panie, tu są duchy! Nie śmiejcie się.

- Nie zamierzamy się śmiać. - Miszczuk nareszcie syty, choć brakowało mu chleba, zapalił camela. - My właśnie w sprawie tych «duchów» przyszliśmy.

* * *

Grunewald skinął na Kugera.

- No to chodźmy do tej wytwórni filmów, o której mówił Winterbaum.

- To krok stąd.

Grunewald zapłacił rachunek za wykwintny deser w restauracji Jahrhunderthalle i wyszli na zewnątrz. Alejki zaprowadziły ich do bocznego wejścia. Zawsze korzystali z bocznych wejść. Łatwiej było się dowiedzieć faktów u mniej ważnego ciecia. I tak też się stało. Spotkali jakiegoś fagasa w kiepskim garniturze. Siedział na malutkim krzesełku i studiował zadrukowaną kartkę papieru.

- Jesteśmy z policji kryminalnej.

- Z kripo?

- Tak. - Pokazali legitymacje.

- To wchodźcie. - Machnął papierem, nad którym ślęczał. - Właśnie dostałem powołanie do wojska. Jutro już mnie tu nie będzie.

- No to gratulujemy - odparł Grunewald. - Zmiażdży pan Polaków!

- A ja panu współczuję - dodał Kuger. - Zupełnie szczerze życzę panu szczęścia. Niech pan przetrwa tę wojnę, i następną, i następną. A potem jeszcze jedną.

- To będzie wiele wojen?

- Nie wiem. Albo wiele, albo jedna wielka, światowa.

- Tak jak w 1914?

- Myślę, że gorzej. Teraz tamci lepiej zagrają. Trochę się nauczyli.

- Milcz, defetysto! - warknął Grunewald. - Za chwilę będziemy mogli zakrzyknąć: «Warszawa jest nasza!».

Kuger uśmiechnął się lekko.

- Żeby tylko potem oni nie krzyczeli: «Breslau jest nasz!». Żeby się tak nie stało, Panie Boże. Ja naprawdę kocham to miasto.

- Milcz! - Wściekły Grunewald zwrócił się do ciecia: - Widział pan tę zbrodnię?

- No widziałem, ale to nie żadna zbrodnia.

- A co?

- No, jeden facet się po prostu zachlastał.

Kuger bezczelnie przysiadł na krzesełku ciecia, Grunewald oparł się o ladę. Osuszył chusteczką czoło. Coraz mniej mu się ta sprawa podobała.

- Jak było?

Cieć potarł brodę.

- No, normalnie. Przyszedł żołnierz. Żadna szarża, miał karabin na ramieniu, a oficerom przecież nie dają tego do noszenia. Ja tam się na stopniach wojskowych nie znam...

- No to zaraz się pan nauczy - przerwał mu Kuger, wskazując na jego kartę mobilizacyjną. - A wie pan, jak jest po polsku: «Nie strzelać! Poddaję się!»?

- Natychmiast przestań! - ryknął Grunewald. - Zaraz nas aresztują!

- Nas? Kto? Przecież to my jesteśmy policją. - Kuger roześmiał się. - Mnie nic nie zrobią. Nawet skuć kajdankami się mnie nie da. - Pomachał kikutem ręki.

- Wiesz kto!

Grunewald spojrzał na ciecia.

- Proszę nam pokazać miejsce zbrodni.

- Oczywiście. Ale to naprawdę żadna zbrodnia. Odbiło mu.

Poprowadził ich plątaniną korytarzy. Kolejne wielkie wrota. Potem pokazał im stołówkę nakrytą ogromną, opartą na kolumnach kopułą.

- O, tutaj. - Wskazał rząd idealnie równo ustawionych stolików. - Biegłem za nim, bo zaczął odstawiać stoliki pod ścianę. No ale on żołnierz, z karabinem! Co ja mogłem zrobić? A potem on powiedział, że zaraz będą goście. No to pomagaliśmy mu ze sprzątaczką przenosić te stoliki. Ale ustawiał tak nieregularnie. Jakby mu nie zależało. No to myśmy ze sprzątaczką ustawiali równo. Myślałem, że jakaś delegacja ma przyjechać. No i przyjechała ciężarówka z kwiatami. Pomyślałem sobie, widząc te ilości, że sam gauleiter do nas zawita. A wszystkie w takich pięknych koszach, okraszone bibułą i ozdobami. Czeladnicy właściciela kwiaciarni biegali jak szaleni.

Kuger zamknął oczy, żeby nie było w nich widać kpiącego wyrazu, kiedy usłyszał staromodne «czeladnicy» i «okraszone».

- I co było dalej? - dopytywał się Grunewald.

- On zaczął wyjmować te kwiaty, niszcząc piękne przybranie, i układał je na podłodze. W taki dziwny wzór. Wtedy pomyślałem, że sam Hitler do nas zawita. A potem zaczął tańczyć.

- Tańczyć?

- Tak. I coś tam śpiewał. Brzmiało to jak przyśpiewki Hohenhotów z kronik kinowych.

- Hotentotów - poprawił Kuger.

- No tak. Myśmy ze sprzątaczką stali zdumieni, a on tańczył i śpiewał. A potem krzyknął: «Dlaczego mnie nie chcecie?».

- Proszę?

- Krzyknął: «Dlaczego mnie nie chcecie?».

- I do kogo to krzyknął?

- Ja tam nie wiem. Na pewno nie do nas.

- I co?

- Zdjął but. Taki jakiś oklapły był. Wyciągnął z buta sznurówkę. Zdjął skarpetę i zawiązał sobie ją na dużym palcu u nogi, przeładował karabin. No tośmy ze sprzątaczką zaczęli się wycofywać. On przywiązał drugi koniec sznurówki do cyngla i włożył sobie lufę karabinu do ust. Ktoś krzyknął: «Nie!».

- Kto?

- Nie wiem. Ręce mi się trzęsły ze strachu, to nie pamiętam. Naprawdę nie wiem kto.

- A co zrobił ten żołnierz?

- Ja uciekałem. A on pewnie pociągnął za sznurówkę i wypalił sobie w usta. - Cieć zamyślił się na chwilę. - Pamiętam tylko, jak sprzątaczka mówiła, że w życiu nie odczyści tej sali. Mózgiem tam prysnęło po wszystkich sprzętach. W szoku była.

Kuger zapalił papierosa. Pokiwał głową do Grunewalda.

- No i widzisz, stary. Nie kupuj kwiatów swojej narzeczonej, bo to się źle kończy.

- Po pierwsze, nie mam narzeczonej. Po drugie, jeśli dalej będziesz tak wieszczył, odsunę cię od sprawy.

* * *

- Możesz mnie z nim skontaktować? - spytał Sławek Mariolę.

- Ja wszystko mogę.

Wygooglała nazwisko pisarza i wszystkie jego namiary na laptopie.

- OK. Dzwonimy. - Wystukała numer. Odczekała chwilę. - Dzień dobry. Dzwonię z pisma «Fakty i Fotografie». Czy moglibyśmy się umówić na wywiad dzisiaj?

- O Jezu... - Sławek usłyszał zaspany głos.

- Chyba «Mario», jeśli o mnie chodzi.

Rozmówca roześmiał się.

- Ludzie, czy wy wiecie, która jest godzina?

- Chyba wiemy. Po jedenastej - odparła niezrażona.

- No to jak możecie budzić ludzi o tak wczesnej porze?

- Wie pan... Jestem głupią blondynką z dużym biustem. Przepraszam, że pana obudziłam.

- Ależ nic nie szkodzi - natychmiast zmienił ton. - A ile ma pani wzrostu? Tak tylko z ciekawości pytam.

- Metr osiemdziesiąt dwa.

- A jest pani rosła? Taka «w sobie»?

- Niech pan sam sprawdzi. Jestem dużą dziewczynką.

- Ok. No to jadę. Kiedy i gdzie?

- Dam panu godzinę na ablucje i dojazd. Spotkajmy się o dwunastej trzynaście w restauracji «Żak» na Rynką.

- Wiem gdzie to jest. Będę.

- Dziękuję. - Odłożyła słuchawkę.

Sławek zaskoczony masował sobie skronie.

- Jezu, jak ty to zrobiłaś?

- Człowieku, jeśli się lubi jakiegoś pisarza, to się czyta wszystkie jego wywiady. On po prostu uwielbia duże, rosłe blondynki - Ja na szczęście spełniam wszystkie te warunki. - Popatrzyła na Staszewskiego z uśmiechem. - Będzie jadł mi z ręki.

- Jesteś genialna.

- Genialny to był Einstein. A ja mam po prostu odpowiednie ciało i odpowiednią wiedzę. Ty tylko siedź z boku i nagrywaj. Masz godzinę na przygotowanie dla mnie pytań.

* * *

Ziemski wszedł do knajpy idealnie o czasie. Profesjonalista - nigdy się nie spóźniał. Przywitał się z kelnerami, którzy najwyraźniej go dobrze znali. Wymienił jakieś żarciki z kelnerkami. Mariola machała gazetą «Fakty i Fotografie». Przysiadł się błyskawicznie. Był obsłużony szybciej niż ona - kelner zapytał tylko: «To co zwykle?». Dostał piwo i «wściekłego psa». Spytała:

- Czy jest jakaś knajpa, w której pana nie znają?

Odpowiedział:

- Z całą pewnością jakaś jest. Wrocław to cholernie duże miasto i takie... bardziej rozrywkowe. - Uśmiechnął się, rozbierając ją wzrokiem. Wiedziała, że go ma. Wiedziała z całą absolutną kobiecą pewnością. Była dokładnie w jego typie.

- Chciałabym porozmawiać o pańskiej książce «Breslau... cośtam».

- Pani od razu do meritum.

- No bo pan patrzy wyłącznie na moje piersi.

Roześmiał się i podniósł wzrok.

- Inteligentna pani jest.

- Z tego powodu, że widzę, gdzie się pan gapi?

Zaczął się śmiać już całkiem szczerze.

- No, jestem pod wrażeniem.

Rozchyliła dekolt sukienki tak, żeby mógł zobaczyć prawie wszystko.

- Niech pan patrzy. Teraz lepiej?

- Widzę, że «Fakty i Fotografie» zatrudniają wyłącznie fachowców. Ale ponieważ widok jest piękny, to odpowiem pani na wszystkie pytania.

- I o to mi chodziło. - Poprawiła sukienkę, żeby nie miał zbyt przesadnej perspektywy. - Skąd wziął się pomysł na tę powieść? Mówię ciągle o «Breslau cośtam».

- Proszę pani. Na każdym spotkaniu autorskim, kiedy mnie o to zapytają, mówię: «Wrrrrrrrrrrr!». Nie wiem, skąd autor czerpie pomysły. Nie wiem, naprawdę.

- No ale skąd inspiracja do tego właśnie tematu?

Zamyślił się.

- Na pewno z akt policyjnych. Kręciłem serial o policji przez parę lat.

- Wiem, wiem.

- Uuuuu... Naprawdę jest pani dobrze przygotowana. - Wrócił do tematu: - Z akt pani wiele nie wyczyta. Tam same pierdoły.

- Też wiem. Czytałam kilka.

- Naprawdę jestem pod wrażeniem. - Wypił «wściekłego psa» i zajął się piwem. Zapalił papierosa. - To był przypadek. Spotkałem Richarda Kugera, pewnego wojennego inwalidę bez ręki i bez nogi. Żył sobie szczęśliwie w RFN, jak to się wtedy mówiło, z panienką, która o niego dbała. Miał nawet auto, które można obsłużyć, nie mając połowy kończyn. Żył sobie.

- Ale do rzeczy.

- No właśnie. Nie mogliśmy się porozumieć, bo ja po niemiecku to może dziesięć słów, a on po polsku ledwie ledwie. Ale jego kobieta była Polką. Zabrana na roboty, lecz nie chciała wracać do komunistycznego raju, więc przygarnęła inwalidę, bo miał wysoką rentę. Fajnie się im żyło, chyba się nawet pokochali.

- A wracając do meritum? - przerwała mu Mariola.

- No więc ona przetłumaczyła mi całą historię. Otóż Kuger i Grunwald...

- Może Grunewald? - przerwała mu znowu.

- Może - zgodził się. - Tak go nazwałem w powieści. Skąd pani wie?

- No przecież piszę wywiad o pana książce.

- No tak. - Zaciągnął się głęboko papierosem. - Opowiedział mi niesamowitą historię z przedwojennego Wrocławia, to znaczy z Breslau. Jacyś ludzie wybuchali, palili się albo popełniali samobójstwa. Za każdym razem otaczali się kwiatami.

- I co?

- Właściwie nic. Grunewald został zabity, nie wiem przez kogo, w 1945. A Kuger był przesłuchiwany przez polską milicję. Nic do niego nie mieli, ale przesłuchiwali a propos właśnie tej sprawy, w której ludzie sami wybuchali. Mieli podobny problem. Kiedy już wszystko zeznał, wsadzili go do pociągu do Vaterlandu. Był zwykłym podoficerem policji kryminalnej. A my nie Ruscy, żeby im Katyń zrobić. Gwałty, zabójstwa, morderstwa, przekręty. Tylko tym się zajmował. Kripo nie było wpisane na listę organizacji zbrodniczych, więc nie wysłali Kugera na wycieczkę do ZSRR. Z innymi, jak oni to mówią: «wypędzonymi» pojechał sobie do Niemiec.

- A ta dziwna sprawa?

- Bardzo mnie to interesowało. Ponieważ kręciłem dla telewizji program o policji, pozwolili mi na wgląd do akt. Tam niewiele jest. Nie dowiedziałem się niczego poza opisami zgonów.

- A co pana zainspirowało do napisania tej powieści?

Kelner, mimo że nie miał zamówienia, przyniósł Ziemskiemu zupę gulaszową i kolejnego «wściekłego psa». Autor wypił «psa» natychmiast i zajął się zupą.

- Nie przeszkadza pani, że będę jadł podczas wywiadu? Nie zdążyłem wciągnąć śniadania. Jakąś okrutną porę wymyśliła pani na wywiad. Wolałbym drugą w nocy.

- Nie przeszkadza mi to w ogóle.

- No to powiem pani dziwną rzecz - Szuflował łyżką gęstą zupę i mówił niewyraźnie: - Jakaś dziwna miłość. Przeczytałem pamiętnik Grunewalda. Oczywiście koledzy pomogli tłumaczyć, bo ja po niemiecku to może dziesięć słów znam, w porywach dwadzieścia. Nie nudzę pani?

- Nie, absolutnie. Już pan mówił o dziesięciu słowach po niemiecku.

- A tak. Istotnie. Powtarzam się. Te kwiaty i samobójstwa to była najmniej ważna rzecz podobno. Ja nie jestem policjantem, tylko pisarzem.

- A co było ważne?

- Nie wiem. Jednak każdy, jak pisał Grunewald... Każda z ofiar musiała przejść skomplikowany rytuał, który polegał na robieniu codziennie tych samych czynności w ściśle określonej kolejności. To były jakieś pierdołki. Śniadanko, mycie twarzy mydłem, jazda do pracy. Takie tam drobiazgi. Naprawdę nie nudzę pani?

- Nie.

- Grunewald pisał o jakiejś świątyni. Jeśli ma pani dostęp do akt, to pani dotrze i do świątyni.

- Dotrę.

- Proszę się nie śmiać.

Mariola dotknęła jego ręki. Nawiązała kontakt fizyczny. Złapała go. Najwyraźniej chciał ją poderwać. Zaczął grać.

- Chodzi chyba o gimnazjum sióstr elżbietanek na placu Nankiera. Z naciskiem na «chyba». - Uśmiechnął się sympatycznie.

- To dlaczego te dziwne zgony odbywały się w okolicy obecnej Hali Ludowej albo Wytwórni Filmów?

- Proszę pani, jestem pisarzem, a nie jasnowidzem. A poza tym zgony się nie «odbywają».

Czuła się obsobaczona, kiedy zajął się zupą gulaszową, która wyraźnie mu smakowała. Skinął na kelnera, a ten, jakby czytając w jego myślach, przyniósł placek po węgiersku i następnego «wściekłego psa». I znowu «psa» wypił natychmiast, życząc Marioli zdrowia. Plackiem zajął się później, po skończeniu zupy.

- Przepraszam, naprawdę jestem strasznie głodny.

- Ależ nic nie szkodzi. - Zamyśliła się na chwilę. - A jak pan określi koincydencję pomiędzy Halą i gimnazjum?

- Nie ma żadnej. - Zerknął na nią ciągle z zainteresowaniem. - Proszę sobie odpowiedzieć na konkretne pytanie. Co łączy Halę Ludową z Wytwórnią Filmów. Tam, gdzie miały miejsce te «wybuchy» różnych osób, samozapalenia i samobójstwa.

- Kwiaty?

- Nie. Jestem architektem z wykształcenia, więc patrzę na to zawodowym okiem.

- Jaka jest koincydencja?

- Obydwa budynki mają duże kopuły.

- O Matko Boska, to czemu nie wysadzali się choćby w katedrze?

Zamarł z kawałkiem placka na widelcu. Przełknął łyk piwa.

- O Matko Boska - zaczął ją przedrzeźniać. - Tam nie ma kopuły. - Przybrał wyraz twarzy świadka stojącego przed komisją sejmową. - A poza tym nie mam wiedzy na ten temat.

Rozbroił ją. Roześmiała się. Znowu dotknęła jego ręki, tym razem przepraszająco.

- Załatwił mnie pan - przyznała. - Ale przecież napisał pan powieść na «ten temat».

- Proszę pani, jestem pisarzem fantastą. Nie wciskam kitu czytelnikom, więc wszystkie fakty mają oparcie w rzeczywistości. Jeśli czegoś nie wiem, to pytam mądrzejszych. Ale, do jasnej cholery, fikcja literacka poza faktami to tylko fikcja. Fantastyka.

- Nie rozumiem.

- Fabuła to nie akta sądowe! Tam się trochę zmyśla. Mówię o aktach sądowych, oczywiście.

Zaczęła się śmiać, zakrywając usta dłońmi. Patrzyła, jak odsunął talerz z niedokończonym plackiem. Poprosił kelnera o rachunek. Zapłacił kartą kredytową i podpisując wydruk, dodał jeszcze:

- Niech pani spyta kolegę przy stoliku tuż obok, czy nagranie się udało.

Spojrzała zaskoczona.

- Proszę?

- Chyba za długo kręciłem program o policji, żeby nie wiedzieć, co jest grane.

Wstał, pocałował Mariolę w rękę i wyszedł, uśmiechając się do kelnerek. Odpowiedziały uśmiechami.

* * *

Grunewald postanowił pisać pamiętnik. Sprawa go przerosła, a chciał, żeby cokolwiek po nim pozostało, bo czuł, że zginie. Nie miał pojęcia, skąd wzięła się ta wizja. Po prostu męczyło go w nocy jakieś okropne przeczucie. Nie mógł spać. Cała piżama, szczególnie kołnierzyk, była przepocona. Złapał się na tym, że spał nie sam już, ale we dwójkę. On i luger - 9 milimetrów parabellum. Z pełnym magazynkiem. Grzecznie pod poduszeczką. Zauważył przerażony, że po koszmarnych snach, z których udało mu się obudzić, trzymał w ręce swój pistolet. Szlafmyca przeszkadzała mu celować. Też mokra zresztą. Tak jak i poduszka.

Podszedł do sekretarzyka. Była dwunasta trzynaście w nocy. Zapalił światło, wziął ryzę papieru. Miał doskonałe pióro Watermana. Amerykańskie. Amerykanie to najpewniejsi sojusznicy. Sprzedali Niemcom system kart perforowanych do ewidencji tych przeklętych Żydów. Firma IBM. Mucha nie siada. Teraz Niemcy mieli wszystkich pod kontrolą. Związek Radziecki przesyłał w jakichś monstrualnych ilościach strategiczne surowce. Ilu można mieć sojuszników? A Niemcy miały najlepszych i największych. Do tego Japonia i Włochy.

Owinął się szlafrokiem i zaczął pisać.


Zamierzam odsunąć Kugera od śledztwa. Jest potwornym defetystq. Anglia i Francja, tak jak przewidziałem, srają w gacie... - skreślił dwa ostatnie słowa - robią w portki ze strachu. My mamy za przyjaciół USA, Rosję, Włochy i Japonię. A oni kogo? Polskę, która zdycha, bo Stalin wbił im nóż w plecy? Zdobyliśmy Warszawę. Ich władze uciekają szosą na Zaleszczyki. Anglicy uzbrajają jakichś staruszków w myśliwskie dubeltówki i tworzą... - nie wiedział, jak to nazwać, więc wymyślił: - Volkssturm.

A ten Kuger siedzi w kawiarni przy piwku i prosi Boga, żeby Breslau pozostał niemiecki! Bo on kocha to miasto! A co miastu mogłoby się stać? I jeszcze lepsze. Prosi Boga, żeby nie nadlatywały nad niego żadne bombowce. Kompletny wariat. Jakie bombowce? Czyje? Skąd? Przecież żadne nie mają szans.

* * *

Staszewski zadzwonił do Ziemskiego. W słuchawce usłyszał zaspany kobiecy głos.

- Taaaaaak?

- Przepraszam - przedstawił się. - Czy zastałem...

- Tak, zastał pan - kobieta weszła Staszewskiemu w słowo. - Zaraz go obudzę. Tylko proszę się nie przejmować inwektywami, które buchną z jego ust. - Roześmiała się. - On się budzi przez jakąś godzinę, więc będzie bardzo brutalny. A pan z prasy czy z radia?

- Z policji.

- O cholera. Znowu kogoś pobił? Czemu ja nic nie wiem?

- Nie, nie. Proszę się nie przejmować.

- Bo on ma ciężką rękę, jak przywali, to wióry lecą.

- Ale to naprawdę nie jest sprawa o pobicie.

- Nie zastrzelił nikogo? Prawda? Niech pan powie, że nikogo nie zastrzelił. Proszę.

Staszewski tylko westchnął.

- Służę. - I wyrecytował poważnym tonem: - Nikogo nie zastrzelił.

- Bo już było wiele przesłuchań o pobicie. Ale on broń ma legalną. Jeśli strzelał, to w obronie własnej albo w stanie... no, w stanie...

- Nietrzeźwym? - podpowiedział.

- Nie! W stanie wyższej konieczności!

Postanowił zażartować:

- A po ilu piwach osiąga stan wyższej konieczności?

- Ach! - opamiętała się. - Przekroczył szybkość. - Usłyszał westchnienie ulgi. - Ale to jest sportowy samochód. Nie da się nim jechać zbyt powoli. Ile miał na liczniku? Sto osiemdziesiąt? Dwieście?

Zdenerwował się.

- Nie interesują mnie wykroczenia - warknął. - A pani właściwie kim jest?

- Jego agentem literackim.

- I tak sobie żyjecie razem?

- To chyba nie pańska sprawa?

- Oczywiście. - Teraz on westchnął. - I jeśli się pani nie boi, to proszę obudzić bestię.

- Ja to się tam nie boję. Mam swoje sposoby. Ale panu współczuję.

Nastąpiła chwila ciszy. Później jakieś mruknięcia. A potem wiązka inwektyw tak strasznych, że słuchawka telefonu powinna się Staszewskiemu stopić w ręku. Usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Kolejne przekleństwa. Ktoś ewidentnie spadł z łóżka, sądząc po odgłosach. Wreszcie w słuchawce odezwał się zaspany i jednocześnie wściekły głos:

- Czy ty, kurwa, wiesz, która jest godzina?

- No, trochę tak. Mam taki zegarek, który sam łączy się ze stacją regulacyjną we Frankfurcie. Jest dziewiąta trzynaście.

- No to cię, kurwa, zapier... Kochanie, podaj pistolet. I amunicję!

Staszewski usłyszał w tle:

- Chcesz strzelać do słuchawki? Pogięło cię od rana?

- Dawaj pistolet z amunicją! Pojadę do tego skurwysyna!

- Już dobrze, dobrze. Napijesz się piwa, kawy czy soku?

- Piwa! I gdzie jest klucz od sejfu z bronią?

- Och, gdzieś zapodziałam.

- A amunicja?

- Też gdzieś tu jest. Zakrzątnę się i znajdę. - Pięć sekund ciszy. - Obudź się nareszcie. Już dobrze, dobrze. Napijesz się piwa, kawy czy soku? - zapytała jeszcze raz.

- Soku z cytryną i odrobinką lodu,jeśli mamy.

- A dolałeś wody wczoraj?

- Nie.

- No to sobie popatrz na lodówkę i zdjęcia pingwinów! Też będzie ci zimno.

Staszewski usłyszał śmiech, a potem w tle pocałunki i szepty. Raczej miłe, z tego, co udało mu się zrozumieć. Rzeczywiście kobieta miała swoje sposoby, rozbroiła pisarza momentalnie. Głos w słuchawce brzmiał zdecydowanie inaczej.

- Czego pan chce?

- To ja nagrywałem pańską rozmowę z Mariolą.

Dłuższa chwila ciszy.

- No nie. Jestem pod wrażeniem. Policjant, który przyznaje się do nielegalnego podsłuchu.

- Chciałbym porozmawiać o pańskiej powieści.

- Dobrze. Kiedy i gdzie?

- Może «Sankt Petersburg»?

- Stać pana na tę knajpę? Okej, ja za siebie zapłacę, ale pan...

- To ja pana zapraszam - rzucił sucho Staszewski. - Zamówię befsztyk tatarski i piwo, a potem kawę po rosyjsku.

Cisza. Cisza. Cisza.

- O Matko Święta. Ile pan o mnie wie...

Policjant postanowił go dobić:

- Ale tym razem bez żadnych panienek. Ja wiem, że kelnerzy pana lubią i udają przed kolejną dupą, że pierwszy raz pana widzą. Nieźle pan to opracował. Może się pan tam pokazywać z kolejnymi dziewczynami, a oni słowa nie pisną o poprzednich.

- Dokładnie. W przeciwieństwie do «Metafory», gdzie kelnerki donoszą kolejnej babie, z kim i kiedy byłem. - Ziemski przerwał zdumiony. - Zaraz. Czy ja jestem śledzony?

- Nie.

- To skąd te informacje?

- Ja po prostu lubię dużo wiedzieć. Śledztwo, brutalne przesłuchania, tajni współpracownicy, agenci, podsłuchy wszędzie, zdjęcia z satelity. I takie tam.

- A poważnie?

- A poważnie: to może interesujemy się tą samą kobietą?

- Którą?

Ziemski domyślił się i roześmiał nagle.

- Dobra. Niech pan nie mówi.

Staszewski również się roześmiał.

- No to już pan wie którą.

- No wiem. - Pisarza wyraźnie to bawiło. - Będę,panie szwagrze.

Odłożył słuchawkę.

* * *

Miszczuk i Wasiak obudzili się zziębnięci na betonowym balkonie okolonym workami z piaskiem. Byli przykryci jedynie własnymi kurtkami. Ciężko rozprostować kości po takim noclegu, ale mieli trening z Rosji. I poradzili sobie. W tym mieście nigdy nie będzie minus czterdzieści. «Flaga na maszt! Wrocław jest nasz!» Wszyscy byli strasznie głodni. Kolski szturchnął Niemca:

- Du, kommst zu Schabermensch. Brot.

Niemiec o mało nie dostał zawału.

- Schabermensch? Nein. Schießen! One sczelać! - usiłował mówić po polsku. - One sczelać, te szabermeny!

- To idź z białą flagą. Powiedz, że damy tuszonkę za chleb.

Miszczuk potrząsnął głową.

- Chcesz go wystawić na śmierć?

- No co pan. Do Niemca nie strzelą, bo im nie zależy. To do nas strzelają, bo my jesteśmy «władza».

- Czy te drzwi dadzą się zamknąć od zewnątrz? - spytał Miszczuk.

- Tak.

- No to idziemy całym oddziałem.

Wyszli niczym angielscy komandosi. W szyku i ze wsparciem. Niemiec i przewodnik dźwigali granaty. Po kilku minutach wydostali się z ogromnej hali.

- Gdzie? - spytał Miszczuk.

- Tam. - Kolski wskazał Wytwórnię Filmów. Usiłowali się kryć za rachitycznymi drzewkami, potem przypadli do ściany.

- Hej! - krzyknął Miszczuk. - Szabrownicy!

Zarobili serią z automatu. Wszyscy zrobili «padnij».

Odpowiedzieli ogniem. Miszczuk ze schmeissera, Wasiak z pepeszy, Kolski z niemieckiego erkaemu, przewodnik z mauzera, a Niemiec rzucał granaty.

- Stop! - wrzasnął Miszczuk. Niewiele już słyszeli po kanonadzie. - Hej! Wy tam! - wrzeszczał. - Chcemy się dogadać.

- Czego? - rozległo się z wnętrza. Chyba duże wrażenie zrobił na nich karabin maszynowy Kolskiego. I granaty też nie były bez znaczenia.

- Macie chleb?

- Mamy.

- No to wymiana. Dwa bochenki za dwie puszki tuszonki.

- A jak się, kurwa, wymienimy?

- Jeden z waszych podchodzi do nas, a jeden z naszych do was. Wymiana pośrodku. Obaj bez broni.

Dłuższa chwila ciszy. Jakieś stłumione głosy, których nie mogli zrozumieć ogłuszeni karabinową palbą. I nagle dobiegł ich głośny krzyk:

- Dobra! Zaraz nasz wychodzi!

- No to niech się pokaże.

Z budynku wyszedł zarośnięty gość z dwoma bochenkami. Trzymał je w wysoko podniesionych rękach. Wasiak odłożył pepeszę i wziął dwie puszki. Szli w swoją stronę. Wasiak nawet nie wiedział, że ta scena stanie się podstawą kultowego westernu «Rio Bravo». Zbliżali się do siebie.

Ktoś strzelił. Wasiak rzucił się na szabrownika i obalił go na ziemię. Kolski odpowiedział ogniem po oknach. Miszczuk czołgał się w kierunku drzwi. Przewodnik zastrzelił kogoś ze swojego mauzera. Niemiec wrzucił do środka granat. Miszczuk podniósł się i wbiegł do budynku.

- Nie ruszać się! - krzyczał. - Milicja Obywatelska.

W pierwszym pomieszczeniu zastał dwóch totalnie ogłuszonych ludzi. Krzyknął: «Na podłogę! Milicja Obywatelska». Mogli go nie słyszeć. Wywalił w sufit pół magazynka z automatu. Teraz zrozumieli i pokładli się grzecznie.

Kolski tak skutecznie walił ze swojego erkaemu, że nawet na korytarzu trzeba było uważać na rykoszety. Miszczuk wpadł do kolejnego pomieszczenia. Zrezygnował z tradycyjnego zawołania milicjantów. Czterech mężczyzn położyło się na podłodze, kiedy wypieprzył w sufit kolejną serię. Bez słowa. Zmienił magazynek.

- Ilu was jest?

Nikt nie odpowiedział. Przybiegł Wasiak z przewodnikiem.

- Tam dalej nikogo nie ma!

- Co?

- Sprawdziliśmy wszystkie pomieszczenia. Jest tylko tych sześciu. Ale nie sposób oblecieć wszystkiego. Te korytarze to jakieś kakatumy.

- Co?!

- Wiem, że nie słyszysz - wydarł się przewodnik. - On chciał powiedzieć «katakumby».

- Więc co? Zabieramy tych sześciu i spierniczamy?

- Myślę, że tak będzie najlepiej. Ale zobaczmy, co oni tu mają. - Podszedł do sterty przedmiotów. Gramofony, radioodbiorniki, ubrania, meble, precjoza.

Zdarł ogromną plandekę z jakiegoś wielkiego przedmiotu.

- O Matko Święta! Samochód.

- No, całkiem fajna furmanka. Ale gdzie dyszel?

Przewodnik wziął to za dowcip.

- Jak oni go tu wprowadzili?

Wasiak tylko machnął ręką.

- W tej wytwórni czy przetwórni korytarze takie, żeciężarówka by się zmieściła.

- Popatrzcie tutaj. Kawior!

Miszczuk wybałuszył oczy.

- A co to jest kawior?

Wasiak odkręcił pokrywkę malutkiego słoiczka i powąchał.

- Po mojemu jest to gówno łabędzia, ale zmielone. - Zastanowił się chwilę. I powiedział zamyślony: - Z tymi Niemcami to już naprawdę musiało być źle pod koniec wojny, jak gówno pakowali do słoiczków.

- Panowie - włączył się przewodnik - zabierajmy, co nam się przyda, i wracajmy na nasz strongpoint!

- Na co?

- No... - nie umiał znaleźć słowa. - Na odpowiednik Westerplatte!

Wasiak aż przysiadł z wrażenia.

- Panie. To po drugiej stronie Polski jest! Nie dojdziemy tam nawet i w cztery dni.

- Mówiłem o symbolu. Spieprzajmy na nasz balkon. Na ostatni punkt obrony.

- No dobra, spieprzajmy. Ale... Kto powie Kolskiemu, żeby przestał strzelać do okien i drzwi? - Miszczuk wskazał za siebie.

Wszyscy zwątpili. Strach był za duży. Nikt nie chciał wychodzić pod ogień.

- Wyrzućmy białą flagę.

- No przecież sam powiedział, że durny jest. A jak nie zrozumie?

Wasiak drapał się po głowie.

- No to wyrzućmy granat.

- Chcesz zabić kolegę?

- No to krzyczmy.

- Przecież nie usłyszy. Nie przekrzyczymy tej palby.

Wasiak się obraził.

- No to wezwijmy lotnictwo i artylerię.

- Masz rację. Murzyni mają takie bębny. Tam-tamy. I jeśli w nie walą, centrala od razu wie, o co chodzi. Wyprodukuj tu taki jeden, będziesz miał nagrodę Stalina.

Miszczuk zapalił camela bez filtra. Zaciągnął się i usiadł pod ścianą.

- Ile on ma amunicji? - zapytał.

- Dużo - powiedział przewodnik.

- W takim razie mamy dwa wyjścia. Albo czekamy, aż mu się skończą naboje, ale to kiepska opcja, bo może sobie coś zachować na czarną godzinę. I może się akurat ściemniać, kiedy wyjdziemy.

Przewodnik parsknął śmiechem. Miszczuk niezrażony kontynuował:

- Jest drugie wyjście. Proste, łatwe i przyjemne. Spierniczamy tymi korytarzami, po których to podobno mogą jeździć ciężarówki, wybijamy okno po drugiej stronie budynku i schrzaniamy dalej. Obchodzimy całą Halę Ludową wokół i jesteśmy za plecami Kolskiego. A wtedy już sobie poradzimy. - Rozejrzał się po twarzach obecnych. - Szabrowników, jeśli tam są, przykryje się ogniem. I co, proste?

Towarzyszący im Niemiec musiał coś zrozumieć, bo krzyknął przerażony:

- Korytarze nein! Nein, nein, nein! Dort sind Geister! Duchi, duchi!

- Co on, kurwa, mówi?

- Mówi, że tu są duchy.

- Posłałbym go do Rosji na minus czterdzieści. Tam by zobaczył, co to są duchy. Prawdziwe.

- On mówi, że tu straszy. Że uciekali z Kolskim i strzelali. Ale to nic nie dawało. Przez całą noc przesiedzieli na dworze opatuleni jedną kurtką. Zimno było, ale bali się wejść do budynków. No to walili do wszystkiego, co się rusza. Przypadkiem ustrzelili jednego szabrownika. Ciemność straszna.

- No... to im się chwali. Może medal im dadzą.

- Rano ufortyfikowali balkon. Nikogo nie widzieli oprócz szabrowników, do których strzelali, i z rzadka rosyjskich patroli. Wymieniali zdobyczny spirytus na tuszonkę.

Miszczuk podszedł do jednego z leżących na podłodze szabrowników. Kopnął go w bok, ale z wyczuciem, tak żeby nie złamać żeber.

- Ty. Czy jest tu boczne wyjście?

- O Jezus Maria! - wrzasnął tamten.

Miszczuk wyjął z kieszeni francuskie lusterko, które dostał w jednej z paczek. Przejrzał się.

- No - powiedział z uznaniem. - Na Jezusa to ja może wyglądam. Fakt. - Zawahał się. - Ale Wasiak za cholerę nie przypomina Maryi.

- Boże! Nie idźcie tam!

- No proszę. Już jestem Bogiem. Szybki awans.

- Ludzie, tam straszy. W tych korytarzach.

Miszczuk odpalił kolejnego camela.

- Ja mam światopogląd... - Zamyślił się. - Chryste, jaki mam światopogląd? Przecież mówili nam to na spotkaniach partii.

- Materialistyczny - podpowiedział mu Wasiak. - Marksistowsko - engelsowsko - leninowski.

- Ano właśnie. Ja się duchów nie boję! Mam schmeissera i granaty.

- Nie idźcie tam! - krzyknął szabrownik. - Dwóch naszych kolegów zaczęło wyrywać kwiatki z niemieckich klombów, układali je w takie dziwne wzory, tańczyli, a potem się zastrzelili.

Miszczuk odrzucił papierosa. Wpadł na pomysł.

- Dobra. To wychodźcie pierwsi pod ogień Kolskiego.

Jeden z szabrowników wykazał się refleksem i pomysłowością. Namoczył spirytusem jakąś szmatę, podpalił i wyrzucił na zewnątrz. Potem wykazał się też odwagą. Podniósł ręce i wyszedł, drąc się:

- Nie strzelać! Na rany Chrystusa, nie strzelać!

Kolski rzeczywiście zdjął palec ze spustu. Wyszli wszyscy. Każdy, kto miał, zapalił papierosa. Brzęczało im w uszach. Byli nieprzytomni od huku, zapachu spalonej nitrocelulozy z nabojów i nerwów. Najchętniej by się gdzieś położyli. Zamiast tego usiedli pod ścianą i najpierw usłyszeli skrzypienie, a potem zobaczyli jakiś oniryczny widok.

Kilka kobiet ciągnęło drewniany wózek własnej roboty. Były strasznie zmęczone. Jedna z nich trzymała kilkuletnią dziewczynkę. Miszczuk musiał się zainteresować, choć głowa mu się kiwała.

- A, przepraszam, panie co tu robią?

Najstarsza odpowiedziała:

- Panie kochany, PUR nam dał willę na tym Biskupinie. Po Niemcach. Ale tu po nocy strzelają, jakieś bandy biegają. Nie, my wracamy do śródmieścia. Strach ginąć.

- Przecież tu już nikt nie strzela. Jesteśmy z Milicji Obywatelskiej i...

Przerwała mu:

- Nikt nie strzela? A to to co jest? - Wskazała na łuski z karabinu Kolskiego. - Chabazie jakieś czy co?

- O. To pani z Wilna? - rozpoznał charakterystyczny wyraz.

- Z Wilna to ja byłam przed wojną. Teraz wracam z rosyjskich stepów.

- Rozumiem.

- Niczego pan nie rozumie. Nasi mężczyźni są w Anglii. A mój mąż za kołem polarnym, brat bruki układa w Samarkandzie.

Miszczuk potarł brodę. On naprawdę wiedział, o czym ta kobieta mówi. Choć nigdy nie był za kanałem La Manche. Znał tę drugą stronę, którą i one znały. Nie szybkostrzelne myśliwce dla Polaków. Tylko «łopata, siekiera, motyka i kilofy...» - zanucił w myślach popularną piosenkę.

- Mogę udostępnić wam mieszkanie w centrum. Jednej ściany nie ma, aleśmy butelki ustawili, żeby nie wypaść po śpicy.

- Bóg zapłać, dobry człowieku. Tylko niech pan powie jedną rzecz. Te kilka kobiet i dziecko mają odbudowywać to wszystko? Nasi mężczyźni są albo w Anglii w wojsku, albo w gułagu.

Zacisnął zęby. Nie wiedział, jak ją pocieszyć. Powiedział niezdarnie:

- Proszę pani. Damy radę!

- Domyślam się. Nie z takich upadków się podnosiliśmy.

- Damy radę - powtórzył i napisał kobiecie na kartce adres. Ciężko szło, bo musiał popluwać na chemiczny ołówek. A poza tym pisać to umiał ledwie ledwie. Podziękowała z kurtuazją właściwą kresowej szlachcie.

Potem wzięła w dłoń sznurek od wózka i zaczęła ciągnąć z innymi kobietami. Chwyciła za rękę dziewczynkę, żeby się nie zgubiła. Miszczuk podbiegł nagle i dał im w odruchu serca jeden ze zdobycznych bochenków chleba. Kobieta odpowiedziała serdecznym uśmiechem. Miała bardzo ujmujący uśmiech.

* * *

Sławek Staszewski siedział w wykwintnej restauracji «Sankt Petersburg». Włączył sobie jakiś film w malutkiej, przenośnej przeglądarce, którą trzymał w dłoni, ale nie zdążył niczego obejrzeć. Mimo korków na ulicach i trudności z zaparkowaniem Ziemski przyszedł punktualnie co do sekundy. Kelnerzy na jego widok zaczęli przygotowywać dwuosobowy stolik, domyślając się, że zaraz przyjdzie jakaś kobieta, ale Staszewski zdziwił ich, podnosząc się lekko.

- Witam pana.

- A, dzień dobry. - Podali sobie ręce. - Ale może przejdziemy na ty. Będzie mniej oficjalnie.

- Świetny pomysł. Sławek.

- Andrzej.

Kelner podbiegł z boku z pytaniem:

- To co zwykle?

- To co zwykle, poproszę.

Sławek roześmiał się.

- Będę się powtarzał. Czy jest jakaś knajpa w Polsce, gdzie cię nie znają?

- Na pewno jest. Chyba nie byłem jeszcze w Kielcach.

- Pięknie. - Sławek przełączył swoją przeglądarkę na tryb wyszukiwania. Wyświetlił wybrane fragmenty tekstu. - O to by mniej więcej chodziło.

- O Jezu. Zeskanowałeś całą powieść? - Ziemski skupił się nad wybranymi fragmentami powieści. - Słuchaj. Jest tu jeden problem. Jestem pisarzem, lecz pisarzem fantastą.

- Do czego zmierzasz?

- Opieram się na faktach. Jeśli czegoś nie wiem, to zawsze konsultuję u fachowców. Ale... - zawiesił głos. - Nie wciskam kitu czytelnikom. Z tym że powieść to powieść. Musi tam być trochę fantastyki. Trochę zmyśleń. Jakaś fabuła, którą trzeba zaczerpnąć wyłącznie z własnej głowy.

Pisarz zajął się przyrządzaniem przyniesionego właśnie befsztyku tatarskiego.

- Dotarliśmy do tego samego dokumentu - kontynuował. - Te kobiety złapali w centrum ubecy, czy jak oni się tam wtedy nazywali. Znaleźli w wózku klamoty z Wilna, które zdołały wywieźć, i bochenek chleba, który dał im Miszczuk. Zaczęli wypytywać. A kiedy się okazało, że połowa ich mężczyzn jest w Anglii, a połowa w gułagu, no to od razu do pierdla. Uratował je list Miszczuka. Ten, w którym przekazywał im swoje mieszkanie. No i... już bez wózka i bez chleba mogły zająć to mieszkanie.

- A to skąd wiesz, bo w dokumencie nic na ten temat nie ma?

Andrzej uśmiechnął się szeroko.

- Z opowieści rodzinnych. Ta kobieta to była moja babcia.

- UB robiło szaber? - Staszewski potrząsnął w zdumieniu głową. To tym pisarz wypełniał luki, które pozostawiały policyjne dokumenty!

- Ależ skąd. Tylko konfiskaty. - Andrzej upił łyk piwa. - W tysiąc osiemset którymś car skonfiskował mojej rodzinie dobra za udział w powstaniu i posłał mężczyzn na Sybir. Sowiety zabrały dziewczynom sklep z nabiałem w Wilnie, którym się usiłowały ratować przed głodem. A potem ubecy zabrali im wózek ze szmatami i bochenek chleba. Był czas przywyknąć.

Staszewski dostał specjalność lokalu - boeuf Strogonow. Zajął się nim bezzwłocznie, choć był strasznie gorący. Jedzenie wyraźnie mu smakowało. Popił zimnym piwem.

- No to co, powiesz mi coś? - spytał Ziemskiego. - Do jakich dokumentów dotarłeś? I może coś jeszcze z opowieści rodzinnych?

- Nie ma sprawy. - Andrzej skończył już bełtanie tatara i też zabrał się do niego skwapliwie. Mówił więc troszkę niewyraźnie. - Sprawa wyglądała bardzo dziwnie. Ludzie wybuchali, palili się albo popełniali samobójstwa. Bez powodu. Zawsze towarzyszyły im kwiaty. Opowiadał mi o tym Kuger, ale za defetyzm został odsunięty od śledztwa. I chyba dzięki temu przeżył. Choć go później poharatały ruskie bombowce, których się strasznie bał.

- Coś więcej?

- Dotarłem do różnych dokumentów w archiwach. Otóż trzeba było przejść skomplikowany rytuał. Tylko się nie śmiej, proszę.

- Nie będę się śmiać.

Kolejny kęs tatara.

- O ile dobrze zrozumiałem, cały sens rytuału polegał na tym, żeby żadnego nie przechodzić.

Staszewski mimo obietnicy z trudem opanował mięśnie twarzy.

- A te kwiatki, tańce?

- To sam koniec. Wtedy już jest po wszystkim.

- Nie rozumiem.

- Wiesz, dotarłem tylko do strzępów informacji. Zorientowałem się, że większość ofiar miała nerwicę natręctw. Jak ja.

- Ja też. Witamy w klubie.

Ziemski roześmiał się, podnosząc szklankę piwa.

- No to jesteś w grupie ryzyka.

- Eksperymentowałeś, żeby dojść do rozwiązania?

- Tak. Ale przestraszyłem się. Dokładnie w momencie, kiedy trzymałem lufę pistoletu przy skroni i krzyczałem do swojej kobiety: «Trzymaj mnie, trzymaj!». Na szczęście rosła i silna jest. Przytrzymała.

- A kwiatki były?

- Nie zamawiałem w kwiaciarni ani nie rwałem z klombu. Moja kobieta kocha roślinność. Ciągle w domu jest pełno kwiatów, często egzotycznych.

- Czy Grunewald miał też nerwicę natręctw?

- Tak. Z całą pewnością.

- A Miszczuk i Wasiak?

- Tego nie wiem. Z akt milicji też się nie dowiesz.

- A inne osoby?

- Wszystkie miały. Na ile zdołałem odczytać z tych papierów. Ale wiesz, jeśli ktoś cierpi na to samo i zna objawy, to każdy drobiazg naprowadza na cel.

- Dokładnie. Powiedz coś więcej o tym rytuale. Przerwali na chwilę, żeby kelner mógł zabrać naczynia.

- Ciężko o tym opowiadać. Może inaczej: trudno ubrać w słowa. To są powtarzające się sytuacje. Jakieś drobiazgi. Rzeczy pozornie bez znaczenia. Na przykład jednemu facetowi bierki za każdym razem układały się w ten sam sposób. Inny, kiedy się zdenerwował i krążył pomiędzy pokojami, przekraczając próg, zawsze robił to lewą nogą. Jakkolwiek by obliczał odległości, robił mniejsze czy większe kroki, zawsze wypadała lewa noga. Gdy się ma nerwicę natręctw, to takie coś strasznie przeszkadza.

- Wiem coś o tym.

- Domyślam się. Były inne rzeczy. Liczenie sztachet w płocie, patrzenie na zegarek, o której rano pojawi się kot sąsiadów w oknie. Stepowanie na kafelkach, żeby nie nadepnąć na fugę...

Przerwał nagle, widząc, że Staszewski ociera jednorazową chusteczką pot z czoła.

- Thou art the men!

- Proszę?

- To z opowiadania Lema o przeznaczeniu. Cytat chyba z Edgara Allana Poe. Nie pamiętam. - Ziemski dopił piwo. - Oglądasz kota sąsiadów w oknie i sprawdzasz, o której godzinie się pojawił?

- Tak.

- No to jesteś na najlepszej drodze do rozwiązania sprawy. - Nachylił się nad stołem. - Tylko pamiętaj: kresem tej drogi jest śmierć.

- A kwiatki?

- Kwiatki to ci przyniosę na pogrzeb. - Ziemski nachylił się jeszcze bardziej. - Pamiętaj. Przeżyłem jedynie dlatego, że tuż obok stała duża, silna kobieta i wyrwała mi z ręki broń.

* * *

Grunewald obudził się zlany potem. Chciał się przewrócić na drugi bok, ale poduszka była mokra i zimna. A poza tym zegar ścienny tykał potwornie głośno: «tik-tak, tik-tak, tik-tak». Podniósł się ociężale. Jego koszula nocna była też przemoczona, podobnie szlafmyca. Chwiał się na nogach, jak zawsze po przebudzeniu. Otworzył drzwiczki zegara i zatrzymał wahadło. Było mu strasznie zimno. Budzik głośno podawał swoje «tyk, tyk, tyk». Drażniło to Grunewalda, więc schował zegarek do szuflady, nakrył małą poduszką i zamknął. Usłyszał kroki mleczarza zza okna i podkute buty: «stuk, stuk, stuk». W tym samym rytmie co zegary. Zamknął okno. Niewiele to pomogło. Owinął się szlafrokiem. Głowa mu się kiwała, nie mógł dojść do siebie. Usiadł na brzegu łóżka i zapalił papierosa. W oknie sąsiadów pojawił się kot, którego obserwował co rano. Natychmiast skoczył do szatki nocnej i sprawdził, która jest godzina. Szósta trzynaście.

- Helga! - krzyknął. - Helga!

Usłyszał jakieś niewyraźne dźwięki z pokoju obok.

- Helga!

Trzeszczenie kozetki, rozdzierające ziewanie, odgłosy szarpania się z garderobą, potem: «tup, tup, tup», w tym samym rytmie co zegary. A właściwie: «szu, szu, szu», bo szurała kapciami po podłodze. Choć ciągłe w tym samym rytmie. Służąca w podomce narzuconej na koszulę nocną stanęła w drzwiach.

- Tak, proszę pana?

- Zrób mi coś do jedzenia i przygotuj mycie..

- Już robię.

Poszła do łazienki. Zaspana szurała kapciami: «szu, szu, szu». Grunewald kiwał głową na prawo i lewo.

- Napełnić wannę czy...

- Nie. Szybkie mycie.

Postawiła stołek, na nim miednicę. Przygotowała mydło i ręcznik. Zaczęła gotować wodę.

- A pan znowu z tymi duchami się zadaje? - spytała.

- Skąd wiesz?

- No, wczoraj pan przyszedł lekko wstawiony. A może i nie lekko. Musiałam przygotować pana do snu. No i naopowiadał mi pan, że nie może skończyć sprawy, która ciągnie się tak długo.

- To wszystko przez tego Kugera. Defetysta koszmarny. Zdobyliśmy Francję, Holandię, Belgię. Goering powiedział, że wybombardujemy Anglię z wojny. A on stale powtarza, że przyjdą Polacy i zabiorą nam Breslau. Wariat jakiś.

- Ma pan całkowitą rację. Pan Hitler zmył hańbę naszej kapitulacji podczas poprzedniej wojny.

- Dokładnie! I kazał spalić ten wagon, gdzieśmy ją podpisywali.

- Widziałam w kronice filmowej.

Nalała gorącej wody do miski. Sprawdziła ręką, dolała trochę zimnej.

- A Kuger po prostu się boi. Przecież mamy takich sojuszników jak Związek Radziecki i USA. Największe państwa na świecie!

- Ma pan rację. A co z tymi duchami? Tym się zajmuje policja?

- To jest coś bardzo dziwnego.

Umył ręce i twarz. Wkręcił nową żyletkę do maszynki. Długo rozrabiał mydło w małym naczynku. Potem nałożył je na policzki i brodę ogromnym pędzlem. Zaczął się golić.

- No i co z tymi duchami? Tego nie powinien robić ten... no... egzorcysta?

- To nie jest takie proste.

* * *

- To nie jest takie proste - powiedział Miszczuk. Zdjął skórzany pasek i zawiązał go na barierce balkonu Hali Ludowej. Naostrzył brzytwę, przesuwając ją w przód i w tył na pasku. Nie miał mydła, więc zmoczył twarz zabranym szabrownikom spirytusem. Wyjął swoje francuskie lusterko i zaczął się golić. - Ci wszyscy ludzie mieli ze sobą coś wspólnego.

- Mówisz o duchach? - Kolski ocknął się znad swojego karabinu maszynowego.

- Nie. Biorę sprawę na swój prosty, chłopski rozum. Każdy zrobił to samo. A to, co usłyszeliśmy od szabrowników, świadczy, że oni wcześniej też to robili.

Przerwał im huk rozbijanych drzwi. Do środka monstrualnej hali wjechał jeep wyładowany żołnierzami.

- Hej tam! Jest tu ktoś? - krzyknął oficer siedzący obok kierowcy.

- A wy kto? - Kolski przywarł do swojego erkaemu.

- Porucznik Izaak Blumstein. Urząd Bezpieczeństwa.

- A. To dobrze. Chodźcie tu na balkon. Żołnierze z jeepa zrobili osłonę, celując ze swoich karabinów. Kolski wychylił się znad worków z piaskiem.

- Niepotrzebnie - krzyknął, wskazując trupa szabrownika. - On już jest nieżywy.

Rzeczywiście słabował na umyśle. Było to widać gołym okiem.

Blumstein dotarł do nich po paru minutach, błądząc po korytarzach.

- Co tu się dzieje?

- Złapaliśmy szabrowników.

- I brzytwą ich załatwiacie? - Rozszerzył oczy ze zdumienia.

- Nie, nie. Ja się tylko golę - odparł Miszczuk.

- Kurwa! To mnie wysyłają, żebym sprawdził, co się stało z dwoma milicjantami, którzy od dwóch dni nie zgłaszają się na komendzie, a oni sobie bibkę urządzają! - Spojrzał na sterty wiktuałów skonfiskowanych szabrownikom. - O! Nawet kawior!

- Nie, to łabędzie gówno - powiedział Wasiak całkiem szczerze. - A te butelki to, panie, szczyny jakieś.

- Beaujolais z 1938 roku? - powiedział Blumstein, podnosząc butelkę wina.

- Tego się pić nie da. Zgaga potem straszna. To jakaś taka lemoniada, ale ohydna w smaku.

- A co pijecie?

- No spiryt. Też te szabry miały.

Oficer poprawił swój nienaganny mundur.

- No właśnie. Tak podejrzewałem. Nawalili się i nieprzyszli na odprawę.

Miszczuk nie dawał za wygraną:

- Panie poruczniku... Tu są duchy.

- Tak? Doprawdy?

- Są!

- No to pokażcie mi jednego.

Miszczuk i Wasiak spojrzeli po sobie. Kolski aż się skulił ze strachu. Niemiec na szczęście nie rozumiał.

- No, nie ma sprawy. Tylko musimy pójść do Wytwórni Filmów.

- Dobrze.

- Ale ja tam z panem nie wejdę. - Miszczuk schował swoją brzytwę i lusterko.

Pachnący lawendą oficer nie wnikał. Wyglądał pięknie w swoim mundurze. Tak jakby przedwojennym. Tak jakby.

- Dobrze. Pójdę sam.

* * *

Godzinę później Blumstein przybiegł do wnętrza Hali Ludowej. Wyrwał kanister ze swojego jeepa i oblał się benzyną. Usiłowali mu przeszkodzić, ale odskoczyli, kiedy włożył do ust papierosa i wyjął zapalniczkę. Uciekali najszybciej jak mogli.

Kiedy już się palił, wrócili. Miszczuk podciął go, kopiąc w nogę obcasem. Na leżącego Wasiak narzucił swój płaszcz. Żołnierze pomogli szynelami. Udało im się zagasić ogień. Zrobili jednak błąd. Zapomnieli o kaburze. Blumstein wstał, zrzucając płaszcze i szynele. Coś charczał, usiłując mówić, lecz miał już chyba zbyt poparzone płuca, nie mogli go zrozumieć. Wyciągnął tetetkę, przeładował i strzelił sobie w usta.

Miszczuk w szoku usiadł na podłodze, podnosząc oczy do góry, jakby chciał podziwiać monstrualną betonową kopułę nad nim. Wasiak czyścił swój płaszcz z kawałków spalonej skóry. Żołnierze stali nieprzytomni. Niemiec powtarzał:

- Mein Gott! Mein Gott! Mein Gott!

Miszczuk wziął się w garść.

- Co to jest? - spytał szabrowników.

- Nie wiemy!

- Nie lubię takich odpowiedzi.

- Naprawdę nie wiem - powiedział najstarszy. - Tych dwóch naszych, co zginęli, poszło chyba za daleko.

- A dlaczego wam się nic nie stało?

- Nie mam bladego pojęcia.

- I nie baliście się robić składu szabrowego w budynku, gdzie straszy? - włączył się Wasiak.

Tamten tylko wzruszył ramionami. Wyglądał na rozsądnego człowieka. A przynajmniej racjonalnego.

- Żeby coś się stało, to chyba musi być kopuła. Tak mi się wydaje. I jeszcze ludzie muszą być odpowiedni.

- Odpowiedni do czego?

- No... inni.

- W jakim sensie?

- Nie widział pan? Ten oficer, który tu przyjechał - wskazał na trupa Blumsteina - przez cały czas bębnił palcami w drzwi samochodu. W określonym rytmie. - Szabrownik zastanowił się chwilę. - Tak jak i pan przez cały czas liczy okna wzrokiem.

Wasiak aż podskoczył. Skąd tamten wiedział? Miał aż taki zmysł obserwacji?

- Co to ma do rzeczy? - rzucił sucho.

Przerwał mu Miszczuk:

- A ja liczę rzędy ławek w tej ogromnej hali. Boże, przestańcie pieprzyć. - Podniósł swój automat. - Pójdę tam zaraz i sprawdzę.

- Nie radzę - odparł cicho szabrownik. - A przynajmniej niech pan nie wchodzi do tej sali z kopułą.

- Co tam się dzieje?

- Widzi pan, tam się nic nie dzieje. Ale kiedy przybiegł kolega i walnął do siebie z pistoletu maszynowego, to naprawdę zwątpiłem. Ja już widziałem różne samobójstwa. Od trutki, strzału w głowę, powieszenia, utopienia. Ale żeby gość walił w siebie z automatu w klatkę piersiową?

Miszczuk spojrzał na trupa Blumsteina. Drżały mu ręce. Napił się trochę spirytusu i walczył o odzyskanie oddechu. Jak zawsze po takim trunku pojawiła się uporczywa czkawka. Otworzył nową paczkę amerykańskich papierosów. Zapalił chesterfielda. Po machorce, którą palił na Wschodzie, wszystkie zachodnie gówna były dla niego za słabe. A te brązowe, ogromne brazylijskie papierosy już się skończyły.

- Kim byłeś przed wojną?

- Policjantem. Wydział zabójstw.

- I teraz szaber robisz?

- A z czego mam żyć? Co mam do mordy włożyć? Może do milicji mnie weźmiecie na pensję? - zakpił. - Poślecie do gułagu, bo miałem czelność przed wojną ścigać bandytów.

- No dobra, dobra - powstrzymał go Miszczuk. - Za wojny co robiłeś?

Szabrownik masował sobie skronie. Potem spojrzał na nich w desperacji.

- Nie wiem, dlaczego to mówię, bo kręcę sobie sznur na szyję. - Odetchnął głęboko. - Byłem informatorem AK. A kiedy mi się grunt zaczął palić pod nogami, spierniczyłem do lasu.

- Jaki oddział? Nazwisko dowódcy?

- Gówno się ode mnie dowiecie!

Miszczuk i Wasiak spojrzeli po sobie. Facet robił wrażenie.

- A jak ty się właściwie nazywasz?

- Sławomir Borowicz.

Niedokończony chesterfield z pstryknięcia wylądował na samym środku hali. Był to wyczyn świata, choć nie odnotowano go w żadnych kronikach.

- No to teraz cię zdziwię. Zostałeś właśnie przyjęty do Milicji Obywatelskiej.

Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Żadnej reakcji po żadnej ze stron. Jakby usiedli do pokera.

- Jaja sobie robicie? - sondująco.

Miszczuk wychylił kolejny łyk spirytusu. Ta pieprzona czkawka.

- Nie. Przedwojenny policjant? To musisz tylko nam pomóc rozwiązać sprawę tych zgonów.

- A moi koledzy?

Miszczuk pogardliwie machnął ręką.

- Kolegów odwiozą jeepem. Znaczy żołnierze. Ale nie do UB, tylko na milicję. Nic strasznego im się nie stanie.

Wasiak postanowił się włączyć:

- Właśnie! A my pojedziemy tym ich skradzionym samochodem.

Miszczuk zamyślony pokiwał głową.

- A czy tu ktoś potrafi prowadzić tę furmankę?

- Ja umiem - powiedział Borowicz.

- No to jeszcze lepiej. - Wstał i podniósł prawą dłoń. - Zaprzysiężenie. Powtarzaj za mną: «Będę służyć Polskiej Republice Ludowej»...

- Mam w dupie republikę ludową!

Miszczuk nie odzywał się dłuższą chwilę, ponieważ wstrzymał oddech, usiłując pozbyć się czkawki.

- Nie rób z siebie politycznego, bo UB weźmie. Polski nie masz w dupie?

- Nie.

Miszczuk klepnął Wasiaka w plecy.

- Widzisz? Przysiągł.

- No - zgodził się tamten. - Tak. Ale jakoś tak niemrawo.

- A ty niemrawo popierniczasz do kościoła w każdą niedzielę? Aż się za tobą kurzy, ty komunisto.

- No, ale przysięgał na dupę.

- A ty to na Matkę Boską Częstochowską przysięgałeś przed komisją partyjną?

- No fakt, że partia i dupa to mniej więcej to samo. Masz rację.

Miszczuk podszedł do Borowicza. Dał mu swojego schmeissera i dwa magazynki.

- Jaki miałeś stopień w partyzantce?

- Porucznika.

- No to teraz jesteś porucznik Sławomir Borowicz z Milicji Obywatelskiej. Tylko pomóż nam rozwiązać tę sprawę.

* * *

Była trzynasta trzynaście.

Staszewski obudził Mariolę, która przyszła zmachana z pracy i ucięła sobie drzemkę na kanapie. Przyniósł laptopa z zeskanowaną powieścią, którą studiował od wielu dni.

- Posłuchaj. - Pokazał jej. - Popatrz, co on napisał na sto trzynastej stronie.

Nieprzytomna tarła oczy.

- Co?

- Pisze, że szedł trzynastego maja ulicą Łaciarską. Uzbrojony po zęby, bo już mu odbijało. Miał pistolet, rewolwer, zapasowe magazynki, kamizelkę kuloodporną z kewlaru. A na to maskującą kurtkę z goreteksu.

- W maju? - ziewnęła. - No to musiał się strasznie spocić.

- Dokładnie. Tak to opisuje. Ale...

- Ale? - Włączyła telewizor nieprzytomna. Kanał trzynasty. Poskakała po innych, lecz nie znalazła niczego ciekawego. Włączyła więc radio. Automat włączył kanał trzynasty. Podawali wspominki ze stanu wojennego, trzynastego grudnia. Przeskoczyła na jakąś stację z cichą muzyką.

- I co się stało?

- Taka dziwna rzecz. On już w panice przeładowałswojego Hecklera&Kocha, odbezpieczył...

- To chyba nielegalne.

- Nieistotne. Był spanikowany. I nagle...

- Co się stało? - Podniosła się z kanapy, pokazując swój kształtny biust.

- Z boku podszedł jakiś chłopczyk. - Palce Staszewskiego sprawnie stukały w klawisze, żeby pokazać odpowiednie fragmenty tekstu. - Miał na sobie pseudoamerykańską koszulkę do baseballa z numerem trzynaście. I powiedział... - Nie mógł zrolować tekstu na odpowiedni fragment, bo ciągle zatrzymywało mu się na stronie sto trzynastej. W końcu jednak znalazł. - Chłopczyk powiedział: «Ten, który przybiera maskę złego, może być tym dobrym».

- No i co to znaczy?

- Właśnie nie wiem. Później poszedł do domu, rezygnując z celu marszu. Przyłożył sobie lufę do skroni, lecz na szczęście tuż obok była duża i silna kobieta. Wyrwała mu broń z ręki.

- Do czego zmierzasz?

- Nie mam pojęcia. Dziwi mnie tylko, że Ziemski opisał scenę własnej próby samobójstwa na stronie sto trzynastej swojej powieści.

- Kompletnie nie rozumiem, o co chodzi.

- Sprawdź, który program jest nastawiony w naszej pralce.

Wstała wściekła i jednocześnie rozespana. Pomstowała pod nosem na te głupoty, na durną pracę i na Sławka w szczególności. Przecież wczoraj sami wstrzymali pralkę, żeby jej praca nie przeszkadzała im we śnie. No, a teraz jej się przypomniało, że powinna uruchomić ją ponownie. Zerknęła na pokrętło. Piękne piersi podrygiwały przy każdym ruchu.

- Programator stoi na trzynastce - powiedziała.

- No widzisz? - Zapalił papierosa. - Nie za dużo tych trzynastek?

- Widzę tylko, że jesteś durny do imentu! A może właśnie twój papieros, który jarasz, jest trzynasty w paczce?’

Pokiwał głową.

- Nie wiem. - Rzucił jej paczkę. - Przelicz, ile zostało.

Liczyła opuszkiem palca, dotykając każdego filtra. Potem podniosła wzrok.

- Siedem. - Spojrzała ze zdziwieniem. - O kurwa!

* * *

Miszczuk zapalił własnoręcznej roboty pochodnię, lecz rozświetlenie gigantycznej hali w nocy było niemożliwe. Równie dobrze mógłby sobie włożyć tę pochodnię w dupę - efekt ten sam, ale przynajmniej byłoby wesoło, jakby wykonał solowy popis «taniec świętego Wita z kijem w tyłku». Nieźle brzmiałoby to na plakatach reklamowych.

Borowicz obudził się, szukając gorączkowo swojego schmeissera. Wasiak totalnie zaspany chwycił pepeszę, Kolski dopadł do erkaemu, Niemiec chwycił granaty, a przewodnik mauzera.

- Co się stało?

- Warta mi się kończy, a tam się coś rusza!

- Gdzie?

- No nie wiem gdzie. Nic nie widać.

Najlepszym refleksem wykazał się Borowicz. Wyrwał pochodnię Miszczukowi i zrzucił z balkonu.

- Do jasnej cholery! Dzięki temu światłu oni nas widzą, a my ich nie.

Kolski poprawił taśmę karabinu.

- Pociągnąć serią?

- I w co trafisz po ciemku? Najszybciej we własną dupę.

- To co robić?

Borowicz zwrócił się do Niemca:

- Du, Granaten machen. Verstehen?

Tamten na szczęście zrozumiał. Wyrwał zawleczki i rzucił dwa granaty. Wszyscy odłożyli broń, żeby zatkać sobie palcami uszy. Pochodnia na dole nie zgasła od wybuchów. Wyjrzeli znad worków z piaskiem z ciekawością. Niczego nie było widać poza chybotliwym kręgiem światła rzucanym przez pochodnię.

- E tam. Pociągnę serią - powiedział Kolski.

I nagle zobaczyli człowieka, który wszedł w krąg światła pochodni. Przeładowali swoje pistolety i karabiny. Choć nie było sensu strzelać. Człowiek zaczął układać podpierniczone z jakiegoś trawnika kwiatki w skomplikowaną figurę.

- O kurwa! - Borowicz odłożył papierosa, którego międlił w ustach, ale nie zapalał, bo bał się użyć zapalniczki w ciemności. Byłby łatwym celem. - Zejdę tam i go powstrzymam.

- Nie boisz się szabrowników?

- Przecież to moi koledzy.

- No, ale w ciemności jebną cię, zanim się zorientują.

- W tej chwili rabują po domach. Przecież zaraz świt.

- No dobra. Będziemy cię osłaniać, dopóki pochodnia nie zgaśnie. Potem połóż się pod balkonem i leż, udając, że cię nie ma.

- Nie ma sprawy. - Borowicz wyskoczył na korytarz i ruszył, szorując ręką po ścianie, żeby trafić na schody. Nic nie było widać.

Zobaczyli go ze swojego Westerplatte, jak nazwali ufortyfikowany balkon, kiedy podchodził z automatem w rękach. Wrzasnął: «Ręce do góry!». W tym momencie mężczyzna eksplodował.

Niemiec przeliczył pozostałe granaty, żeby mieć pewność, że nikt żadnego nie rzucił. Kolski z nieprzytomnym wyrazem twarzy taszczył dwie skrzynki amunicji do swojego erkaemu. Miszczuk z Wasiakiem patrzyli na siebie jak oniemiali. Na dole Borowicz otarł sobie okrwawioną twarz rękawem, a potem zgodnie z instrukcją położył się pod balkonem, osłaniając tym, co znalazł. Niemieckim, ciężkim krzesłem.

Świtało.

* * *

Grunewalda obudził dozorca domu.

- Proszę pana, jest telefon do pana!

- Gdzie?

- W aptece. Przyszedł mleczarz i mówi, że pan Kuger chce, żeby pan do niego zadzwonił. Do kripo.

- Verflucht! Odsunąłem go od sprawy.

- Ja tam nie wiem. Mleczarz był w aptece i przekazał wiadomość.

- Dobrze, dziękuję. - Odwrócił się, zamykając drzwi. - Helga! Helga! Szybkie mycie i ubranie. Mydło i brzytwa! Śniadanie.

Jak zwykle szurając kapciami, przyniosła mu z łazienki miednicę, dzbanek z wodą i przybory do golenia. Pędzlem rozrabiał mydło w naczynku, a ona smażyła jajecznicę.

- A co do picia? - krzyknęła z kuchni. - Może ten cognac, co pan wczoraj przyniósł?

- Tak, może być. Nalej do lampki.

- Jezusie Chrystusie! Do lampy mam go wlać?

- Do lampki!

- Tej małej przy łóżku?

Zaciął się brzytwą. Zmył krew z twarzy i przykleił na rankę kawałek gazety.

- Do kieliszka!

- Tego od wódki?

- Nie, tego większego.

Nalała mu do szklanki. Trajkotała przez cały czas, jaki to niearyjski naród ci Francuzi, co to nawet kieliszków nie znają. Dno, kanalie bez kultury. Podludzie. Wódkę lać do szklanki - toż to barbarzyństwo. Nie zamierzał jej prostować.

Jajecznica okazała się świetna. Boczek, cebulka i podsmażona wcześniej kiełbasa jako podstawa zabełtanych jajek. Helga gotowała znakomicie. Sól i pieprz. Żadnych innych przypraw. Do tego dwie kromki chleba grubo posmarowane masłem. Dwa kawałki podgrzanej szynki. No i na zimno Kartoffelsalat - sałatka z kartofli doprawionych po bawarsku. I kawa.

- Ogarnij się i sprowadź mi dorożkę.

- Tak, proszę pana. - Helga, wciąż szurając kapciami, poszła do swojego pokoju. Grunewald zdążył skończyć jajecznicę z dodatkami, kiedy wyszła ubrana niczym panna na wydaniu.

- Na kiedy ma być? - spytała.

- Na dzisiaj. - Usiłował się nie roześmiać. - Najlepiej zaraz.

- Dobrze. Już idę na postój. - Zamknęła za sobą drzwi.

Grunewald zajął się kawą i koniakiem podanym osobliwie w szklance. Zapomniał powiedzieć służącej, żeby przyniosła gazetę. Ale to nie problem, Kuger na pewno będzie miał wszystkie. Zdąży przeczytać najważniejsze wiadomości w pracy.

Helga wróciła po kilku minutach.

- Już jest, proszę pana.

Pomogła mu się ubrać. Specjalną szczoteczką usunęła niewidzialne pyłki kurzu z marynarki i płaszcza. Zawiązała mu na szyi biały szalik i podała pistolet.

- Dziękuję, Helgo.

- Do usług, proszę pana.

Zszedł po schodach, poprawiając kapelusz. Gdy tylko wsiadł, fiakier strzelił z bata i ruszył ostro. Mimo że ulice były puste, Grunewalda czekała prawie półgodzinna podróż z Karłowic nad fosę, gdzie stał budynek kryminalnej policji. Gdyby miał samochód, ta sama droga zajęłaby pięć minut. Przy tych wszystkich reorganizacjach, przenoszeniu biur z budynku do budynku już nawet nie wiedział, gdzie pracuje. Podniósł kołnierz i podciągnął wyżej szalik. Było zimno jak na tę porę roku. Obserwował ludzi na chodnikach. Był rok czterdziesty drugi. Sprawiali wrażenie, jakby się bawili. Kiedyś był na festiwalu w Wenecji - atmosfera wokół wydawała się podobna. Szczęście, miłość, sprzyjanie. Karnawał. A pan Hitler dawał powody, żeby ten karnawał trwał w nieskończoność. Breslau forever, użył w myślach niemiecko-angielskiego zwrotu. Studiował w Anglii. A teraz całe brytyjskie imperium tkwiło na kolanach, ściśnięte przez U-Booty i Luftwaffe. Zaczęli już nawet robić pobór wśród Polaków i Czechów do lotnictwa, bo nie mieli kim walczyć. Mogli tylko prosić o łaskę. I nagle Grunewald poczuł ten zapach. Pachniało zwycięstwem. Oszołomiła go ta woń. Patrzył na szczęśliwych ludzi chodzących po chodnikach. Na starszych panów, którzy studiowali gazety, żeby się dowiedzieć o nowych zwycięstwach, i na panie, które podciągały im szaliki i zawiązywały mocniej, żeby się nie zaziębili.

Kiedy dojechali, zapłacił fiakrowi i wbiegł po schodach do biura. Drzwi pokoju Kugera były otwarte.

- No i co, defetysto? - krzyknął od wejścia. - Kto miał rację?

- W kwestii?

- Zwycięstwa w wojnie.

- No... twoi zaufani sojusznicy, o których wielkości tak ładnie mówiłeś, USA i ZSRR, chyba nas opuściły.

- Nasze wojska widzą już kopuły cerkwi w Moskwie!

Kuger zapalił papierosa.

- A czy widzą też kopuły w Waszyngtonie?

- Dopłyniemy tam!

- Ciekawe czym? Jakieś takie mam głupie wrażenie, że nie dopłynęliśmy nawet do Anglii, choć blisko.

- Milcz, defetysto!

- Ja tam mogę milczeć. Ciekawi mnie tylko, jak Polacy nazwą Breslau. - Zamyślił się. - Vratislavia? Albo...

* * *

- Wrocław! - krzyknął Miszczuk. - Flaga na maszt, Wrocław jest nasz!

Ruszyli ławą do wnętrza przepastnych korytarzy Wytwórni Filmów. Jedynie Kolski nie dygotał ze strachu, bo miał za ciężki karabin i bolały go mięśnie.

- Gdzie jest ta kopuła?

- Tędy. - Kolski wskazał kierunek. - Ale lepiej tam nie idźmy.

- A co nas może spotkać poza widokiem kolejnego zabitego szabrownika? - powiedział Borowicz. Niemniej ręce mu się trzęsły. Przeszli kilkadziesiąt metrów. Kopuła. Ktoś nogą otworzył drzwi. Długa chwila ciszy.

- Ilu? - spytał Miszczuk.

- Co najmniej sześciu - odpowiedział Borowicz, licząc ciała na podłodze. - Ale przez te kur... cholerne stoliki niewiele widać.

- Ale z tych kwiatków toby co najmniej kwiaciarnię zrobili.

Borowicz spojrzał na Wasiaka.

- Z kwiatków nie robi się kwiaciarni.

- A z czego?

- No, z drewna, szkła, betonu. Co kto lubi.

- To co? - włączył się Kolski. - Strzelamy?

Stali otępiali, patrząc na zmasakrowane ciała.

- Do kogo?

* * *

- Do kogo? - Grunewald się zdenerwował. - Do kogo kierujesz swoje pretensje?

- Do nikogo. - Kuger jedną ręką sprawnie wertował swoje gazety. - Wpadłem po prostu na jeden pomysł. Przeglądałem akta...

- Przecież odsunąłem cię od sprawy! Śledź sobie tych swoich złodziei, bandytów i gwałcicieli.

Kuger wypił łyk amerykańskiej kawy, którą nazywali zabarwioną na czarno wodą.

- Widzisz. Zauważyłem, że w każdej z nich pewne sytuacje się powtarzają. Te same sprawy, ci sami ludzie. Takie same zdarzenia.

- Jakie?

- Poczekaj. Znam tylko akta, a tam jest napisane, że X zapierniczył Y siekierą. Nic nie wyczytasz. Ale powtarzają się słowa.

* * *

- Ale powtarzają się słowa - wymamrotał Staszewski, budząc się nagle i siadając na łóżku. Zaspana Mariola usiłowała go objąć. Wysmyknął się i poszedł do lodówki po piwo. - Słowa - powtórzył już przytomniej.

Z akt tych spraw można było gówno odczytać. Lecz dopiero teraz Staszewski zauważył, że w każdych powtarzały się te same słowa. Zadzwonił na komendę i poprosił o kontakt z głównym informatykiem. Nit było go już w pracy, oczywiście. Poprosił o numer domowy. Nie mógł się połączyć. Zadzwonił ponownie na komendę i poprosił o numer na komórkę. Bingo. Słyszał w tle głośną muzykę.

- Z akt to raczej niczego się pan nie dowie.

- To akurat wiem. Sam piszę te akta.

Informatyk roześmiał się.

- OK. O co więc chodzi?

- Czy da się z akt wyłowić te same słowa?

- O Chryste! Oczywiście, że się da, pod warunkiem, że akta są wprowadzone do komputera. Choć to jest mniejszy problem, bo zapewne są.

Muzyka w tle przybierała na sile. Słychać było jakieś krzyki i odgłosy zabawy. Wesele czy co? Słychać też jednak stuk klawiszy. No tak, informatyk to taki zboczeniec, który wszędzie ma ze sobą laptopa.

- A jaki jest większy?

- Otrzyma pan odpowiedź: powtarzające się słowa to: «się», «no», «i» oraz «To nie jest moja wina». - Roześmiał się znowu. - Program nie jest inteligentny. On po prostu zrealizuje zadane kryteria.

- A gdybym mu zadał wyłącznie na zeznania milicjantów i policjantów? Chodzi ciągle o powtarzalność słów.

- No to otrzyma pan: «Nieprawdą jest, że biłem podejrzanego pałką», «Nie kopałem podejrzanego nogą ani żadną inną częścią ciała», «Podejrzany urwał nogę od krzesła i zaczął się nią bić w plecy», «Podejrzany, ewidentny narkoman, wyrwał mi pojemnik z gazem łzawiącym i zaczął go wdychać».

- Bardzo śmieszne. - Staszewski tylko wzniósł oczy do góry. - Ale czy może mi pan naprawdę pomóc?

- No mogę, tylko o co chodzi?

- O powtarzalność słów.

- Boże! Jakich?

- Nie wiem. Nie chodzi o «się», «bo», ani «Podejrzany tak se sam przyłożył pięścią w nerki, że teraz trzeba go leczyć». Chodzi o: «zauroczenie», «mistrz» albo «przywódca». Jeśli to się ukaże w aktach, to proszę zbadać, jakie inne słowa się powtarzają.

Usłyszał stuk klawiszy.

- Boże, pan jest w knajpie i łączy się z siecią?

Informatyk usiłował przekrzyczeć kapelę w tle.

- Tak, zawsze mam laptopa przy sobie. A nasz kochany Wrocław fundnął nam bezprzewodową sieć w rynku. To jakiś blu tut albo wi-fi - zażartował. - Ja tam nie wiem, ja tylko komputery odkurzam.

Staszewski udawał, że nie słyszy kpiny.

- I co pan znalazł?

- Zaraz... Grunewald, Miszczuk, Wasiak i...

- I co?

- I pan.

Staszewski wypił łyk kawy. Podszedł do kredensu i wyjął whisky. Pociągnął z gwinta.

- Co pan znalazł?

- No moment. Nie jestem Bogiem.

Znowu stuk klawiszy.

- «Zauroczenie». To jest słowo klucz.

- Do czego?

- A to ja już nie mam pojęcia.

Po raz kolejny odgłos walenia palcami w klawiaturę.

- Użył pan tego słowa dwukrotnie w odniesieniu do pisarza Ziemskiego.

Staszewski stłumił ziewnięcie.

- Wiem, o czym pisałem.

- Jasne. Pozostali panowie pisali jednak o sobie. «Zauroczenie» się powtarza. Grunewald, Miszczuk i Wasiak. Wszyscy o tym samym.

- O czym?

- O Jezus Maria! Nie jestem Wszechmogącym - powtórzył informatyk. - Nie potrafię panu wyjaśnić sensu wszechświata.

- O czym pisali? Jakie słowa się powtarzały? - Staszewski pociągnął jeszcze łyk whisky.

- Powtarzają się: «Bóg», «mistyk», «zauroczony», «wiara» i... - przerwał na chwilę.

- I co?

- Takie dziwne zdanie.

- Jakie?

- «Ten, który przybiera maskę złego, może być tym dobrym». - Informatyk zawahał się dłuższą chwilę.

Odgłosy knajpy nagle znikły. Zapadła ponura cisza.

- Co się stało? - zapytał Staszewski.

- Nic - warknął tamten. - Wyłączyłem taśmę z nagraniem odgłosów kawiarni.

- A gdzie pan jest?

- Na komendzie. Puszczam to nagranie przy każdym telefonie w nocy, żeby nikt nie wiedział, że jestem sam.

Staszewskiemu zrobiło się głupio.

- Współczuję panu.

Jeszcze gorzej. Kurwa, faux pas. Zabrnął za daleko w swoim współczuciu.

- I tego chciał się pan dowiedzieć?

- Nie. - Sławek nagle wpadł na pomysł. - Coś pan usłyszy.

Zaczął głaskać leżącą w łóżku Mariolę. Zaczęła głośno mruczeć. Przytknął jej słuchawkę do gardła. Obudziła się nieprzytomna. Odruchowo odwzajemniła pieszczoty. Teraz on zaczął mruczeć.

- Mrrrrrrrr... - Jak dwa koty w jednym łóżku.

- Chce mnie pan zdołować?

- Nie. Chcę powiedzieć, że Mariola ma wiele koleżanek. Wiele też z nich jest niezagospodarowanych.

Tamtego zatkało. Dłuższą chwilę przetwarzał w myślach to, co usłyszał.

- Chce pan jakieś tajne informacje?

- Nie. Może się spotkamy we czwórkę. Ja, Mariola, pan i taka laska, że panu buty spadną. Gotowa do wzięcia. Trzeba się tylko trochę postarać. Nie jestem rajfurem.

Cisza w słuchawce. Przeciągająca się cisza.

- Dobrze - padło nagle. - Czego chce się pan dowiedzieć?

- Jakie słowa się powtarzają w raportach Grunewalda, Miszczuka i Wasiaka? Tylko nie te najprostsze. I oprócz tych, które mi pan podał.

Westchnienie.

- Dobrze. Dwa tygodnie pracy i będzie pan miał.

* * *

Kuger odłożył gazetę i wypił łyk kawy.

- To jest jakaś organizacja przestępcza.

- Jaka? Partyzancka? - Grunewald dopiero rozpiął płaszcz. - To przekażmy sprawę gestapo.

- Nie, nie, nie. - Kuger zajął się malutką bułeczką. Moczył ją w kawie i przegryzał jak Francuzi. - Jeśli się za to weźmie gestapo, to złapią jakiegoś Żyda i tak mu przypierniczą, że przyzna się do budowy drabiny na Księżyc.

- O co ci chodzi?

Kawałki bułeczki spadały do kawy, jednak Kuger łowił je zaciekle łyżeczką. Nie miały szans.

- Spróbuj na to spojrzeć inaczej. Jeśli ludzie wybuchają, a nie połknęli granatu, wysrywając zawleczkę, to musi być w tym coś niezwykłego.

Niby prosta konstatacja, ale Grunewald dał się złapać i spytał odruchowo:

- Co?

- Nie wiem. Sprawdziłem wszystko, co mamy na ten temat, i jednak coś ich łączy.

Zaintrygowany Grunewald zdjął płaszcz i przysiadł w fotelu. Poprosił sekretarkę o kawę i bułeczkę z masłem. Nie zamierzał jej moczyć w filiżance jak żabojady. Zauważył, że drgała mu prawa noga. Zrobił się strasznie nerwowy, od czasu kiedy wszystkich agentów kripo poniżej któregoś tam roku urodzenia zmobilizowano na front. Musiał pracować ze starcami i kalekami.

- Łączy ich to, że wybuchają? No, genialne naprawdę, że na to wpadłeś. Mnie by do głowy nie przyszło - zakpił.

- Nie. Jedni mają wewnętrzne eksplozje, inni samozapłon, a inni sami się zabijają, że tak powiem, w sposób klasyczny.

* * *

Staszewskiego zbudził telefon. Śniło mu się, że rozwalił dwóch facetów, a ostatniego kopnął tak, że Mariola, już na jawie, dostała rykoszetem. Obudziła się i rozespana masowała bolącą łydkę. Zdążyła się do tego przyzwyczaić.

Podniósł słuchawkę.

- Tak?

Przetworzony elektronicznie męski głos powiedział złowieszczo:

- Porwaliśmy twoją żonę.

Staszewski ziewnął rozdzierająco.

- Którą? - zapytał uprzejmie.

- Co: którą?

- No, którą żonę? Pierwszą, z którą się rozwiodłem, czy drugą, z którą się właśnie rozwodzę?- Ręką namacał Mariolę obok, żeby sprawdzić, czy jest na miejscu. Mariola nie była jeszcze jego żoną i była na miejscu, więc odetchnął z ulgą. - Słuchaj, czy wiesz, która jest godzina, dowcipnisiu?

- Masz dostarczyć trzydzieści tysięcy złotych w banknotach o małych nominałach, nieznaczonych proszkiem, w reklamówce, na dworzec...

- Czekaj, czekaj, czekaj - przerwał rozmówcy. - A jeśli nie dostarczę, to co się stanie?

- Zabijemy ją!

- Boże, co za amatorszczyzna. Najpierw przecież przesyła się ucięte ucho, palec, potem nogę lub rękę albo biust...

- Nie żartuj. Zabijemy ją, kiedy tylko zadzwonisz na policję! Trzydzieści tysięcy w worku...

Staszewski znowu mu przerwał:

- Przepraszam, co powiedziałeś?

- Że ją zamordujemy, kiedy zadzwonisz na policję!

Zaczął krzyczeć i szarpać swoją kobietę w łóżku.

- Mariola, Mariola! Dawaj stacjonarny telefon. Oni zabiją Ilonę, jeśli zadzwonimy na policję. Wykręć szybko numer 997.

- Co? - pytała rozespana.

- Dzwoń na policję! - wrzeszczał.

- My naprawdę nie żartujemy - odezwał się ponury głos w słuchawce.

- Ty imbecylu jeden - powiedział Staszewski - mam ci dać trzy dychy, a ty za to wypuścisz mi żonę, która wydoi mnie z alimentów? Morduj w spokoju, człowieku. Moc z tobą. Do czasu aż cię złapię.

- Co?

- No, tak się składa, że to żona policjanta. Wszystkie psy się na ciebie rzucą. Ale... osobiście wolałbym, żebyś mi przysyłał jej obcięte uszy, palce, no i to wszystko, co zwykle wysyłacie. - Zamyślił się. - Piersi miała ładne. Więc może biust mi wyślecie. Na pamiątkę.

Zamknął klapkę komórki, przerywając połączenie. Wziął do ręki telefon stacjonarny.

- Połączcie mnie z oficerem dyżurnym.

- Co się stało? - Mężczyzna po drugiej stronie ledwie stłumił ziewnięcie.

- Jakiś dowcipniś opowiadał, że porwali mi żonę.

Westchnienie.

- Mam nadzieję, że to nie jest prawda.

- A ja mam nadzieję, że to jest prawda.

Rozkaszlał się, jak każdy nałogowy palacz, który usiądzie na łóżku. Powlókł się do lodówki po piwo. Otworzył puszkę okocimia i wrócił do sypialni.

- No, ale okażmy choć cień litości - odezwał się do dyżurnego. - Sprawdźcie, kto do mnie dzwonił przed chwilą.

- Ale, proszę pana, przecież porywacz nie mógł być aż tak głupi, żeby dzwonić z komórki ani z domowego. To pewnie budka telefoniczna.

Staszewski wzruszył ramionami.

- Niestety - westchnął z wyrazem żalu. - Sądząc po głosie, był wyjątkowo głupi.

- Rzucam do akcji wszystkich fachowców. Natychmiast sprawdzą.

Aż syknął. Denerwowała go niedomyślność dyżurnego.

- Nie, nie, nie. Bez pośpiechu. Niech żona sobie trochę posiedzi u nich. I dowie się, co to jest prawdziwe życie.

Policjant po drugiej stronie ryknął śmiechem. Nareszcie zrozumiał.

- Aż tak źle było w małżeństwie? - Chichotał ciągle. - Ale ma pan rację. One wszystkie są przemiłe na początku, a potem jakoś dziwnie się zmieniają.

- Dokładnie.

Dyżurny miał niezły ubaw.

- Rozkaz przyjęty. Przystąpimy do działań operacyjnych, gdy tylko znajdę odpowiedniego fachowca. Nie wiem, ile to potrwa.

- Rozumiem. Dziękuję.

Staszewski odłożył słuchawkę. Siedział nieruchomo na brzegu łóżka, gapiąc się w skrzydła bloku naprzeciw. W oknie pojawił się czarno-biały kot sąsiadów. Staszewski natychmiast sprawdził godzinę.

Boże. O co tu chodzi? Jakieś oniryczne sytuacje albo jak z amerykańskich filmów. Powtarzające się słowa, powtarzające się sytuacje. To normalnie świat snów. Siedział na brzegu łóżka, jak co noc. Z puszką piwa w jednej ręce i papierosem w drugiej. Też jak co noc. Kot sąsiadów patrzył na niego, a przynajmniej tak się Sławkowi wydawało.

Zadzwonił do Ziemskiego. Udało mu się go złapać. Druga trzynaście nie była porą, która pisarza stresowała. Nawet nie szykował się jeszcze do snu. Staszewski usłyszał dość uprzejme:

- No i o co ci chodzi, mistrzu?

- Skąd wiesz, kto dzwoni?

- Bo mi się wyświetlasz w telefonie.

- Przecież dzwoniłem na stacjonarny. A mój numer jest zastrzeżony.

- Trzeba mieć ekstra maszynę - zabrzmiało z wyraźną dumą.

- Słuchaj, będziemy uprawiać słowny ping-pong czy też może się czegoś od ciebie dowiem?

- Czego się chcesz dowiedzieć?

- W tej twojej powieści, na stronie sto trzynastej, jest opisane, jak Kuger i Grunewald...

* * *

- Łączą ich kwiatki - powiedział Kuger. - Z tym że to najmniej istotne.

- A co jest istotne? - Grunewald dokończył bułeczkę i popił kawą. Potem odsunął pustą filiżankę na bok.

- Wszyscy zrobili się nerwowi. Wszyscy zauważali dziwne rzeczy.

- Niby co?

- Na przykład... - Kuger jedną ręką wertował akta. - «Cień budynku w słońcu przesuwał się wyjątkowo szybko» albo «Sprawdzając zegarek, zawsze zauważyłem trzynastkę. To mogła być trzynasta trzynaście, dziesiąta trzynaście, ósma trzynaście w wieczór».

Grunewald uniósł brwi zdziwiony.

- I w aktach są takie pierdoły?

- Nie. Sam je napisałem.

- Skoro zginęli, to skąd masz te informacje?

- Od ich kobiet, które wszystkie przepytałem.

- Zaraz, zaraz, czekaj. - Grunewald się zirytował. - Odsunąłem cię od sprawy. Czy ty wiesz, co to jest rozkaz?!

Przerwało im wejście wachtmeistra. Kompletny młokos, trzęsły mu się ręce. Boże, teraz dzieci brali do służby. Niedługo będzie musiał pracować z przedszkolakami. A potem to już chyba żłobek i niemowlaki. Wszystkich sprawnych zabierali na front. No, ale przecież dlatego mieli takie sukcesy. Europa była niemiecka.

- Mam list dla pana Grunewalda, jest inaczej adresowany, jednak kazali mi go dostarczyć właśnie panu.

Pana, panu... Wersal tu sobie robią. Gołowąs nie wiedział, że przed nazwiskiem trzeba podać stopień służbowy. A może go nawet nie znał.

- Skąd?

Młody nie wiedział, gdzie podziać oczy.

- No bo... No bo... - Nieśmiało wskazał palcem na Kugera.

Ten roześmiał się tylko.

- Jestem aż tak nieprawomyślny, że już nawet raportów nie mogę czytać?

Chłopak najchętniej schowałby się pod biurkiem. Nie miał zielonego pojęcia, jak wybrnąć ze skomplikowanej sytuacji.

- To nie jest raport, proszę pana. Ktoś przysłał list prywatny. Do pana. - Znowu wskazał Kugera ręką. - Ale cenzura otwiera teraz wszystkie listy. I kazali dać temu drugiemu panu.

Grunewald wziął pismo. Podobnie jak posłaniec również nie wiedział, jak się zachować.

- Dziękuję, możesz wyjść.

- Tak jest, proszę pana! - Młokos strzelił obcasami i zasalutował niczym w wojsku.

Jeszcze moment i zainstalują tu karabiny maszynowe w oknach obsługiwane przez małpy. Tylko tego brakowało. Chociaż po co, skoro cały świat był już niemiecki. Pozostały nędzne resztki.

Kiedy trzasnęły drzwi, Grunewald podał kopertę Kugerowi.

- Jeśli to do ciebie, to czytaj.

Kaleka zaprzeczył ruchem głowy. Uśmiechnął się.

- Ty czytaj, jak ci kazali. Rozkaz to rozkaz - zakpił okrutnie, powtarzając poprzednią kwestię kolegi.

Grunewald wyjął list z koperty. Przez chwilę przebiegał po nim oczami. Potem zdjął okulary. Chusteczką wyciągniętą z kieszonki wytarł spotniałe czoło. Nie bardzo wiedział, jak podnieść oczy i spojrzeć na przyjaciela. Przemógł się jednak.

- Przykro mi. Przygotuj się na najgorsze.

- Co? Przenoszą mnie na front? A kto mi przeładuje pistolet? Przecież mam tylko jedną rękę.

- To list prywatny.

- Od jakiejś kochanki? Czy też stwierdzili, że jestem Żydem?

Grunewald znowu przetarł czoło.

- Porwali twoją żonę.

- Angielscy komandosi?

- Zwykli bandyci. Dla okupu.

Kuger uśmiechnął się nagle. Wstał, zrobił kilka kroków do okna, odwrócił się i przeszedł pod drzwi. Potem podszedł do stolika, ciągle uśmiechając się radośnie.

- Naprawdę? Nie, no... Świat nie może być taki piękny. To mi się tylko śni.

- Nie kpij. Zabiją ją, jeśli nie zapłacisz okupu.

- Teoretycznie mógłbym im dać połowę pensji. Ale kiedy ją wypuszczą, to ona zabierze drugą połowę na alimenty. Więc z czego będę żył?

Grunewald nie wierzył w to, co słyszał. Zdenerwowany podszedł do ogromnego okna żeby się uspokoić, patrzył na przepiękną panoramę Beslau. Skręcił sobie papierosa, zapalił i zaciągnął się do samego dna płuc. Potem odwrócił się i krzyknął:

- Lekceważysz to?!

- Wprost przeciwnie. Powróćmy do sprawy głównej.

- Człowieku! Czy ty nie rozumiesz, że porwali twoją żonę?

- Byłą żonę - odpowiedział spokojnie Kuger. - Rzuciła mnie, gdy mi amputowali rękę. Nie chciała żyć z kaleką. Wolała przystojnego amanta. Młoda była.

- I nie obchodzi cię jej los?

- Kompletnie nie.

Grunewald tylko zakrył twarz dłońmi. Nie miał pojęcia, co powiedzieć. Dla przyzwyczajonego do praworządności i «państwowej» moralności Niemca było to nie do pomyślenia.

- Wracając do ważniejszej sprawy - kontynuował Kuger. Rozparty w fotelu też zapalił papierosa. Potrafił obsłużyć pudełko zapałek jedną dłonią. - Przepytałem te wszystkie kobiety, wiesz, żony ludzi, którzy wybuchali. Co za dziwna koincydencja... Część z nich powiedziała mi, że ich mężowie dostawali listy o porwaniu małżonek dla okupu. Niektórzy panowie wierzyli i panikowali, niektórzy nie. Okazywało się potem, że ich eksżony - podkreślił «eks» - były albo u rodziny w Bawarii, albo na urlopie w Zoppot, albo pojechały z jakimś kochankiem na wieś.

- Dlaczego tego nie ma w aktach? - spytał Grunewald.

Kuger zrobił minę w stylu «jestem wiejskim głupkiem».

- Nie wiem.

Grunewald zgasił dopiero co zapalonego papierosa.

- Należy natychmiast przesłuchać wszystkich oficerów, którzy prowadzili śledztwa w poszczególnych sprawach!

- A przesłuchuj sobie. - Kuger odchylił się w fotelu. - Czeka cię długa wycieczka na front wschodni. Jeżeli jeszcze żyją, to może się czegoś dowiesz.

- Wszystkich zmobilizowali?

- Akurat tych, co mieli związek z tą sprawą. Pozostaliśmy tylko my dwaj. Dwa samotne pieski zagubione w mieście. Ciebie nie wezmą do wojska, bo jesteś za wysoko postawiony. A ja jestem kaleką, w armii mógłbym jedynie czyścić latryny. A i to nieudacznie.

Grunewald zaczął krążyć po pokoju. Był zagorzałym nazistą i nie mógł uwierzyć, że ktoś z wewnątrz mógł kryć jakąś aferę. Był prawdziwym Niemcem. Dla niego «tak» oznaczało «tak», a «nie» to «nie». Nie było nic pomiędzy. Wypełniał swoje obowiązki jak mógł najlepiej. Ścigał tych wszystkich złodziei, przestępców, morderców. Krzyczał «Heil Hitler» na wiecach. Brał udział w planie pomocy dla żołnierzy na froncie. Wysłał im swój sweter, nowe kalesony, skarpety, puszkę marmolady i wszystkie ersatz-czekolady, które dostał. Był ideowcem. Regularnie wpłacał część pensji na fundusz wojenny. Nie mógł uwierzyć, że ktoś z kripo krył jakąś przestępczą akcję.

- Wiesz co? - powiedział.

- Co? - Kuger był pomnikiem «szczególnego zainteresowania».

- Musimy powiadomić gestapo.

Kuger wydmuchiwał kółka dymu.

- Ależ oczywiście. - Teraz zamienił się we wzór uprzejmości. - Gestapo już jutro wykryje «tajną organizację konspiracyjną», która pojutrze przyzna się, że jest «tajną organizacją konspiracyjną». A na trzeci dzień rozstrzela się kilku Żydów. Tak. To jest bardzo dobry plan.

- Dość kpin, defetysto!

- Jak się komuś przyleje pałą, to się przyzna, że chciał odgryźć psu jaja. A pretekst do rozstrzelania Żydów lub niewygodnych Niemców każdy dobry.

Grunewald wyrzucił ramiona w górę.

- Boże, przestań mówić takie rzeczy!

- Boisz się podsłuchu, nazisto? W twoim hitlerowskim raju?

- Przestań!

Kuger podniósł słuchawkę telefonu na biurku. Wiedział, że mógł sobie pozwolić nawet na najbardziej bzdurne rzeczy wobec swojego przyjaciela. Grunewald mimo swoich przekonań i wrodzonej karności był po prostu człowiekiem poczciwym.

- Centrala? Przepraszam najmocniej, chciałem spytać, czy w moim pokoju jest podsłuch?

Grunewald wyrwał mu słuchawkę.

- Przepraszam. Kolegi jak zwykle trzymają się żarty. A chcielibyśmy po prostu poprosić o dwie kolejne kawy i kilka kanapek.

Kuger objął go swoją jedyną ręką.

- Bum, bum, bum - powiedział.

- Co?

- Podobno taki odgłos wydają spadające bomby.

- Stul pysk! - Grunewald po raz pierwszy stracił opanowanie. - Przeklęty defetysto!

- Bum, bum, bum. Tratatata.

* * *

- Bum, bum, bum! To było straszne - mówił przewodnik do Miszczuka i Wasiaka. - Kazili nam budować lotnisko na placu Grunwaldzkim. I wtedy nadleciały amerykańskie bombowce. Każdy się ukrył, gdzie mógł, nawet w mysiej dziurze.

- I co? - spytał Wasiak.

- Jezu... Zaczęli walić. To było takie «bum, bum, bum». Ale z wykopem. Widziałem, jak ludzie wymiotowali, jak im krew płynęła z uszu, jak ich rozrywało. A potem zrobiło się jeszcze fajniej. Przylecieli Ruskie. Nie mieli ciężkich bombowców, więc zagrali koncert: «tratatata». Strzelali do wszystkich z karabinów maszynowych, bo to były lekkie samoloty szturmowe.

Przerwał im Borowicz. Zachowywał się jak lunatyk. Wstał nagle, a potem jakby się rozmyślił. Usiadł sztywno na workach z piaskiem, położył rękę na karabinie maszynowym Kolskiego. Spojrzał do góry.

- Utworzyliśmy stanowisko ogniowe, ale nie pozwolili nam strzelać. Stanąłem więc na armacie, żeby zobaczyć przedpole. Mieli około dwustu dział. Przez lornetkę widziałem ich dowódcę, który szablą wskazywał kierunki ataku. Tamci zrobili zwrot bojowy...

- Jaka to była bitwa? - zainteresował się Wasiak. - Gdzie?

Przewodnik tylko złapał się za głowę.

- Nieuki jedne. Przecież on wam opowiada Mickiewicza, ale tak, żebyście zrozumieli, o cochodzi.

- Co nam opowiada? - włączył się Miszczuk.

- Mickiewicza! To bitwa warszawska.

- W trzydziestym dziewiątym? Czy w dwudziestym?

Przewodnik usiadł na poręczy balkonu i potrząsał głową. Borowicz położył mu rękę na ramieniu.

- Spokojnie, teraz będą nami rządzić chłopi i robotnicy. Ciekawe, do czego nas to doprowadzi?

- Do zera - odparł przewodnik.

Odwrócił się do Miszczuka i Wasiaka.

- Oryginalny tekst brzmi tak: «Nam strzelać nie kazano, wstąpiłem na działo i spojrzałem na pole; dwieście armat grzmiało. I widziałem ich wodza: przybiegł, mieczem skinął i jako ptak skrzydła wojska swego zwinął...»

- Fajne - powiedział Wasiak. - A kiedy była ta masakra?

- Dawno, dawno temu. - Przewodnik tylko machnął ręką. Usiadł zrezygnowany w kącie ufortyfikowanego balkonu.

- Wygraliśmy?

- Nie do końca. Ordon, dowódca, wysadził swoją redutę. Grzebiąc swoich i obcych.

- O kurde! - Wasiak był wyraźnie zafascynowany. - To fajny był gość. Mądry. Nie chciał, żeby jego ludzie szli na Sybir, do gułagu.

Przerwał mu Miszczuk:

- A my jak ostatnie głupy poszliśmy

- Oj, przestań. My proste chłopy. Nie wiedzieliśmy, co to minus czterdzieści. A Ordon był cwany facet. Wiedział skądś i się wysadził. Ale, kurna, miał farta!

- Pewnie wyczytał w gazecie.

Przerwał im Borowicz:

- Panowie, przestańcie. Przytoczyłem Mickiewicza, żeby zwrócić wam uwagę na magię liczb. - Spojrzał na nich. - «A imię jego czterdzieści i cztery».

Miszczuk aż przysiadł.

- O Jezus Maria! On się nazywał Czterdzieści Cztery Mickiewicz? Aż tylu ich matka powiła? Niemożliwe.

Borowicz oklapł trochę.

- Na imię miał Adam. Ale nie o to mi chodzi. Tylko o magię liczb. Czterdzieści cztery. - Zerknął na Wasiaka, który nosił zegarek. - Która jest teraz godzina?

- Pierwsza trzynaście.

- Czyli trzynasta trzynaście, prawda?

- Tak.

Zamyślił się na chwilę.

- Spróbujmy to śledztwo poprowadzić nie po chłopsku, nie po proletariacku, ale zgodnie z regulaminem przedwojennej policji, która może z romantyczną poezją niewiele miała wspólnego, ale wiedziała przynajmniej o jej istnieniu. Bez partyjnych uprzedzeń. OK?

- Co?

- Pytałem, czy się zgodzicie?

- Aha. Ale my takie partyjniaki religijne, że aż strach. - Wasiak ledwo trzymał się na nogach, bo trofiejny spirytus uderzał mu do głowy.

* * *

Staszewski dalej indagował pisarza przez telefon.

- I co było później w twojej powieści?

- No przecież ją czytałeś.

- Tak. Ale chciałbym wiedzieć, gdzie znalazłeś źródła.

- Na komendzie, w archiwum miejskim, w IPN-ie, w bibliotece uniwersytetu i bibliotece politechniki.

Westchnienie.

- To oni na uniwerkach trzymają takie pierdoły?

- O Jezu! Człowieku, toż ci tłumaczę! - Andrzej musiał czegoś nadużyć, bo głos miał zdarty. - Wchodzisz do biblioteki i co widzisz?

- No, co widzę? - teraz Staszewski był niepewny. -A co powinienem widzieć?

- Ty pewnie widzisz mur książek.

Staszewski zgodził się natychmiast:

- Tak. Całe ściany obstawione woluminami.

- A wiesz, co ja widzę?

- Co?

- Dwie przepiękne bibliotekarki. Totalnie znudzone swoją pracą. - Andrzej zmienił ton. - A wiesz, co one widzą?

Staszewski był coraz bardziej zainteresowany.

- Co?

- Fajnego faceta, który patrzy im w oczy, który mówi do nich ciepłym barytonem, który przyniesie ze sobą czekoladki i który, najważniejsze, wysłucha ich bredni na temat życia, które nieodwołalnie muszą powiedzieć.

- O kurde! Rżniesz je?

W głosie pisarza zabrzmiało zdziwienie:

- No szlag! Zwariowałeś?

- Nie no, tak tylko pytam.

Nie wiedział, jak się wycofać.

- Ja nie chcę przynieść do domu AIDS ani niczego podobnego. Już mam w ciele kilkanaście kultur bakterii od różnych kobiet.

O kur zapiał. Erotoman gawędziarz.

- To co z nimi robisz?

- Z bakteriami? Normalnie. Spirytus albo antybiotyki.Albo też się wystarczy nie przejmować.

- Nie. Co robisz z kobietami?

- Zabawiam. Pokazuję, że ten dzień nie jest stracony na nudną pracę jak każdy inny. A wtedy one robią cuda.

No, nie taki gawędziarz znaczy. Staszewski natychmiast wyobraził sobie dobrą dziesiątkę pozycji seksualnych, które można byłoby określić mianem «cudu».

- Kurde, jakie?

Niestety, rozczarowanie:

- Przynoszą materiały, o których tylko najstarsza bibliotekarka wie, gdzie leżą. A tam są kopalnie króla Salomona.

Staszewski przełożył słuchawkę do drugiej ręki, ponieważ z wrażenia spociło mu się ucho. Zapalił papierosa.

- No i do czego doszedłeś?

- Przecież wszystko masz tam napisane. Nie zwróciłeś uwagi na to, że w powieści co chwilę powtarzają się te same sytuacje? Chryste, czy Grunewald, czy Miszczuk, w różnych realiach, w różnych czasach, ale oni ciągle robią to samo.

- A ten współczesny oficer policji?

Cisza. Andrzej chyba też zapalił papierosa. Cisza przedłużała się strasznie.

- A może to ty? - powiedział wreszcie.

Staszewski oniemiał. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć.

- Jak mogłeś mnie opisać, skoro mnie wtedy nie znałeś?

- Każdy pisarz to konfabulant. Musisz pamiętać, że ja sam to przeżyłem. Nie zginąłem tylko dlatego, że miałem w zasięgu ręki silną babę, która zdążyła mi spluwę zabrać. - Zawahał się. - No i widzisz - podjął po chwili. - Mówię ci to już trzeci raz.

- Wiesz. «Dzień dobry» to ja mówię nawet i dziesięć razy dziennie.

- Tak. Jednak w tych wszystkich aktach było coś więcejniż «dzieńdobry».

- Co?

- Nic. Sytuacje się powtarzają, więc powtórz jedną.

- Jaką?

- Spróbuj przeczytać pamiętnik Grunewalda i odtwórz jego jeden dzień. Od początku do końca. Dokładnie, krok po kroku. Tylko pamiętaj...

- O czym?

Chwila milczenia. Bardzo długa. Wreszcie wydusił:

- Na końcu tej drogi jest śmierć.

- Aleś mnie przestraszył. Normalnie zsikałem się wgacie.

Andrzej wcale się nie roześmiał. Powiedział:

- Mamy podobny gust. Twoja obecna kobieta to duża, silna, zdecydowana. Tak?

- Tak.

- No to pamiętaj. Kiedy śmierć przyjdzie, miej ją przy sobie, a może przeżyjesz. Mnie się udało. Cudem.

Odłożył słuchawkę.

Staszewski wyciągnął kolejnego papierosa, mimo że poprzedni jeszcze się palił. Wyjął z kieszeni piżamy radio wielkości kciuka, włożył do uszu słuchawki i puścił stację, która grała wyłącznie muzykę.

* * *

Przewodnik wolał zostać na miejscu. Ilość skonfiskowanych dóbr na umocnionym balkonie wyraźnie go nęciła. Szczególnie koniaki, w których zasmakował. Miszczuk, Wasiak i Borowicz poszli do Wytwórni Filmów.

- Nie będziemy wchodzić pod kopułę - powiedział Borowicz. - W naszym magazynie jest radiostacja wielkości połowy szafy, ale działa. Możecie się połączyć z komendą. A ja muszę się dowiedzieć czegoś o ofiarach. Co ich łączyło.

- No to, że wybuchali, palili się albo strzelali do siebie - powiedział Wasiak.

- Jezus, człowieku, ja muszę akta widzieć - odparł Borowicz. - To jest praca policji, a nie partii komunistycznej.

Ostrożnie przeszli przez wielki korytarz. Magazyn szabrowników znajdował się tuż obok. Zdjęli płaszcze i kurtki, żeby mieć swobodę ruchów.

- A na chu... znaczy na cholerę żeście to tu przytargali? - spytał Miszczuk.

- Chcieliśmy sprzedać partyzantom. Im radiostacje zawsze potrzebne. Nawet niemieckie.

- A czym taki partyzant zapłaci?

- A wiele ma rzeczy - przekomarzał się Borowicz, przedrzeźniając ich styl mówienia. - Niemieckie hełmy, lugery, dog-tagi. To teraz na Zachodzie pokupny towar. «Pamiątki wojenne» niby.

- A co to są «doktaki»?

- Po polsku «nieśmiertelniki». Takie metalowe znaczki z nazwiskiem zawieszone na szyi. Kiedy żołnierz ginie, jeden odrywa się i daje dowódcy, a drugi wkłada do ust.

- Jezusie, Maryjo i Józefie! - Wasiak aż przysiadł. - Dowódcy do ust takie coś wsuwać? Toż to brudne i we krwi.

Borowicz tylko machnął ręką. Przysunął się do drzwi. Nie wiedział czy może tam wejść, czy nie było innych szabrowników. Zapytał gestami: «Wchodzimy na chama?».

Wasiak przeładował pepeszę.

- A co mi tam. Rodziny już i tak nie mam. - Kopnął w drzwi, wpadł do środka i celując z automatu, krzyknął:

- Jestem z katolickiej milicji partyjnej! Ruki wwierch!

Tym razem Miszczuk nie wytrzymał:

- Coś ci się popierdoliło. Możemy wejść?

- Tak.

- Nikogo nie ma?

- Nie!

- A może lepiej ty wyjdź, a my granatką rzucimy? A?

Ten cholerny kresowy akcent z zaśpiewem. Borowicz, który pochodził z Galicji, ledwie milicjantów rozumiał. Zabrał jednak Miszczukowi granat i wszedł do środka. Na podłodze leżał tylko jeden szabrownik, ale tak upity, że nie widział sensu się nim zajmować. Dla pewności jednak przyłożył mu w głowę granatem. Tamten nawet nie drgnął. Zapach bimbru, który od niego płynął, był porównywalny z mocą iperytu. Borowicz uruchamiał radiostację. Instruował Wasiaka, jak ma kręcić dynamem.

- Jaka jest częstotliwość komendy?

- Nie wiem.

Borowicz spojrzał na Miszczuka.

- Jaka?

Ten postanowił ukryć niewiedzę pod groźną maską.

- To ściśle tajna informacja. Nie można ujawniać!

- Aha. - Borowicz zabrał się więc do samochodu. Mercedes kabriolet. Niestety, nie chciał odpalić. Akumulator siadł. Spróbowali z korby, ale po wypoceniu większości płynów, które mieli w organizmach, zrezygnowali. Nie zadziałało.

- No dobrze, panowie, musimy go pchnąć.

- Eeee... - mruknął Wasiak. - Furmanka lepsza. Ale w tej to nawet dyszla nie ma.

- Konia też nie mamy, więc do roboty. Ja za kółko, a wy od tyłu. - Borowicz zapakował trzy steny do środka, zapasowe magazynki, amunicję i dwa pancerfausty. Ponieważ w łupach zgromadzonych przez szabrowników nie znalazł już żywności, dodał tylko kilka litrów bimbru w elegancko zalakowanych butelkach.

Zaczęli pchać auto. Wyjechali na szeroki korytarz i tam wreszcie mercedes odpalił na dwójce. Borowicz gazował ostro na sprzęgle, żeby rozgrzać silnik, a oni wskoczyli do środka. Samochód ruszył ostro. Łoskot silnika ogłuszał w zamkniętej przestrzeni, a co gorsze, korytarz się kończył.

- Jezu, tam są drzwi! - krzyknął Wasiak. - Zniszczymy samochód!

- A co to jest? - Borowicz prowadził pewnie. - Nasz samochód? Przecież niemiecki.

- Ale drzwi są już nasze. Z ziem odzyskanych.

- A pierdolić. Trzymajcie się! - Uderzył w drewniane wrota z dużą prędkością. Mercedesowi nic się nie stało. Natomiast deski z drzwi śmigały wokół niczym odłamki granatu. Wytrzęsło ich na kilku schodkach, potem z piskiem opon zakręcili przed budynkiem pokrytym winoroślą.

- I co? Fajnie było?

- O, ja cię... O, ja cię... - powtarzał Miszczuk.

- Matko Boska Częstochowska... - modlił się Wasiak.

- To zobaczycie jeszcze lepsze rzeczy - powiedział Borowicz i dał gaz do dechy. - Czasem zdarzyło się gonić przestępcę przed wojną, więc doświadczenie mam.

Nie usłyszeli go z powodu grzmotu silnika, pisku opon i świstu powietrza. Powierzali duszę Bogu. Piekielna machina miała jednak w bród paliwa i parła przed siebie z szybkością porównywalną chyba tylko do samolotu podczas nurkowania. Borowicz błyskawicznie zmieniał biegi.

- Zorientuj mapę! - krzyknął do Wasiaka. Podał mu niemiecki plan miasta ze skrytki i kompas.

- Co?

- No, zorientuj mapę!

- Jezusie! Co mam zrobić?

- Przystawić kompas do mapy i tam, gdzie wskazówka najbardziej się kręci, przekoś mapę, żeby była górą do wskazówki. Każda mapa ma północ u góry!

- O matko. Ja to się nie znam na tych czarach.

- Ja też - dodał Miszczuk. - Wiem tylko, że o północy diabeł wychodzi. Jak księżyca nie ma.

- O kurde balans! - Borowicz zahamował na środku ulicy. Żadnych innych samochodów nie było w zasięgu wzroku. Nie wyłączał silnika. - Mam do wyboru Adolf-Hitler-strasse albo Hermann-Góring-strasse. Dobra, coś wymyślę. Chodzi o to, żeby gruzów nie było.

Jechali z makabryczną szybkością. Minęli jakiś las, w którym Niemcy kiedyś polowali, a który teraz był parkiem w centrum.

- A może gdzieś tu będzie ulica Mickiewicza - Wasiak popisał się pamięcią.

Miszczuk postanowił się jeszcze bardziej popisać. Pamiętał co nieco ze szkoły, którą przerwali mu naziści i komuniści.

- A może będzie tu ulica Kochanowskiego?

Gnali właśnie czteropasmową szosą, która już niedługo miała zostać nazwana ulicą Kochanowskiego.

- Już jest bezpiecznie - powiedział Borowicz. - Za mostami są jednostki polskie i radzieckie. Tu się szabru nie robi.

- Ale handelek odchodzi, nie? - Miszczuk musiał się nachylić do kierowcy, żeby być słyszanym.

- No masz. Pewnie. A po co ja ten bimber brałem? - Zerknął w stronę zapasów zgromadzonych na tylnym siedzeniu. - Przecież nie po to, żeby się upić.

Miszczuk i Wasiak nie mieli nic przeciwko upijaniu się, ale przyznali mu rację. Bimber to waluta bardziej pewna niż jakiekolwiek banknoty, poza dolarami.

Pierwszy polski patrol zatrzymał ich tuż za mostami, dokładnie w miejscu, gdzie po latach będzie uwielbiała czyhać policja drogowa z radarem. Punkt był dobry. Zjazd z wysokiego mostu, drzewa, krzaki. Idealne miejsce na zasadzkę. Kierowca nie zauważy do ostatniej chwili.

- Na cholerę wam trzy steny, schmeisser i pepesza? - wrzasnął żołnierz w przepoconym mundurze.

- Do obrony własnej - odparł spokojnie Borowicz.

- A dwa pancerfausty?

- A... jakoś tak się przyplątały.

- Jesteśmy z Milicji Obywatelskiej! - włączył się Miszczuk. Pokazał papier z pieczątką NKWD.

Dowódca patrolu natychmiast opuścił swój automat. Nie chciało mu się wędrować za krąg polarny. Pokazał, że można jechać.

Kiedy tylko skręcili w lewo, złapał ich patrol sowiecki. Tu było jeszcze prościej.

- Ile? - spytał Borowicz.

- Osiem!

- Akurat. Dam ci jedną.

- Dwie?

- Dwie butelki? Czyś ty ocipiał? Dam ci jedną!

Tym razem przerwał im Wasiak:

- Panie śledczy. Koło nam się odłączyło od furmanki i tam się turla.

Borowicz wyjrzał zdziwiony.

- Przecież to niemożliwe!

- No, ale tam się toczy.

- O Boże, stanęliśmy na kupie gruzu.

Wybiegł, żeby sprawdzić. Nawet zapasowego nie dało się włożyć, bo wszystkie śruby były zerwane.

- No jasny szlag! Przecież jechałem ostrożnie. Nie po wybojach.

- Akurat ostrożnie! - wściekł się Miszczuk. - Ze dwa razy tym kołem wjechaliśmy w dziurę po bombie na ulicy. Musiałem się trzymać z całej siły.

Borowicz spojrzał na niego.

- To co robimy? Naprawa potrwa ze dwa dni.

Miszczuk wyskoczył z auta. Podszedł do Rosjan.

- Rebiata, posłuchajcie. Damy wam cały nasz bimber i mercedesa. On da się naprawić w dwa dni. A kiedy go sprezentujecie dowódcy, to będziecie mieli fajnie. Patrzcie, ma nawet chorągiewkę na masce. Ale musimy mieć jakiś samochód w zamian.

- Amerykańskiego jeepa wam nie damy!

- A nie musi być amerykański. Dajcie cokolwiek..

Rosjanin zastanawiał się długo. Wizja bimbru i tego, że tak królewski prezent osobiście da dowódcy, a ten odeśle go za to z powrotem do Rosji, do rodzinnej wioseczki, w ramach przedterminowej odsyłki, cholernie nęciła. Bardzo już chciał zobaczyć rodzinę. Był na wojnie od samego początku.

- Dobra. - Przełknął ślinę. - Jeepa wam nie damy. Ale jest tu taki niemiecki transporter pancerny.

- Opancerzony - poprawił go Borowicz.

- Rozchlastało go nasze działo - kontynuował Rosjanin. - Ale jeździ. W silnik nie dostał. Tyle że burty jednej nie ma.

- Dobra, dawaj. - Miszczuk popluł w rękę i wystawił do przybicia.

Rosjanin musiał być Polakiem z pochodzenia, bo też popluł i przybił. Potem się odwrócił i krzyknął:

- Wania! Leć i przyprowadź to cudo!

- Tak toczno! - Żołnierz rzucił się pędem w kierunku koszar.

W trakcie oczekiwania rozpili jedną butelkę bimbru. Przegryźli tuszonką. A kiedy zawartość puszki się skończyła, zjedli jakąś ohydną konserwę z US Army. To była kasza. Niezjadliwa kompletnie. Jałowa, bez smaku. A tu nawet soli nie było. Drugą butelkę zaczęli, zagryzając niemieckimi sardynkami z brytyjskich dostaw. Miszczukowi, Wasiakowi i Rosjaninowi brakowało chleba. Wszyscy chłopi z urodzenia, nie wyobrażali sobie posiłku bez chleba. Jedynie Borowicz pił pod papierosa. Odpalał jednego chesterfielda od drugiego. Potem przeszedł na brytyjskie playersy. Ale też trzymał się najlepiej. Ci cholerni inteligenci potrafili jednak upić się i być ciągle w formie. Nareszcie przyjechał niemiecki transporter. Rzeczywiście, rozwalony z jednej strony. Borowicz wskoczył do środka przez właz ewakuacyjny. Długo sprawdzał mechanizmy. Potem wychylił głowę z włazu kierowcy.

- Rzeczywiście wszystko działa. W środku nie bardzo da się siedzieć, bo go rozpierniczyło ruskie działo. Ale możecie jechać na dachu.

- No to nie ma sprawy. - Zaczęli żegnać się z Rosjanami.

- I dajcie mi moją torbę!

- Dobra!

Na chwiejnych nogach przenieśli z mercedesa broń i amunicję. Borowicz ich zaskoczył. Otworzył boczne drzwiczki. Wziął swoją torbę i wyjął z niej czystą koszulę, którą założył. Zawiązał na szyi biały jedwabny szalik. Włożył angielską kurtkę lotniczą. A do tego niemieckie gogle, które znalazł wewnątrz.

- No i jak, panowie? - Założył amerykański hełm. - Dobrze się prezentuję?

- No, całkiem obleci - powiedział Wasiak.

- Więc wy na dach. Bierzcie steny i na górę. Resztę klamotów umieszczę w kabinie kierowcy.

- A dlaczego steny? - spytał Miszczuk.

- Bo z tego cholerstwa można strzelać, nawet jak ktoś jest bardzo pijany.

- No ale na boku mamy hakenkrojca. - Policjant wskazał pancerną burtę. - Nasi zastrzelą, nie pytając o imię.

- O żeż wy sieroty - zdenerwował się Borowicz. - Przecież to niemiecki pojazd. Kierowca musiał mieć trochę minii.

Wszedł do pojazdu i zaczął rozwalać skrzynki w pobliżu stanowiska operatora. Po chwili podał im puszkę.

- Proszę. Przemalujcie swastyki na - zawahał się - na polskie szachownice lotnicze. Będzie najprościej.

- A czym?

- Boże, sieroto! Kawałkiem zwiniętej w rulon gazety! No, bądź harcerzem i zacznij sobie wreszcie radzić.

Wasiak usiadł na ulicy. Patrzył przed siebie, na zielone tereny naprzeciw. Na dzikie pola, które za kilkadziesiąt lat zostaną przecięte liniami wysokiego napięcia, a pod spodem zamienione na pracownicze działki. A potem wybuduje się tu domy, niszcząc działki.

- Ja nigdy nie byłem harcerzem - powiedział smutno. - Jestem ze wsi. Bardzo biednej. Nikogo nie było stać na jakieś tam harcerstwo. Jeść nie było co.

- Dobrze. - Borowicz ponownie wyskoczył z pojazdu. Wyjął z kieszeni jakieś ulotki, zwinął w rulon i usiłował stworzyć polski znak nakanwie niemieckiego. - Dobrze - powtórzył. - Chłopom to się nawet nie chce nic namalować na durnym pancerzu. Więc będzie malował magister Uniwersytetu Jagiellońskiego! Arcydzieło takie, że Matejce gacie spadną.

Miszczuk podszedł z boku.

- Przestań.

- Bo co? Postawisz pod ścianą i rozstrzelasz?

- Nie, od tego jest UB. Ale nie mów mu tak. On całą rodzinę od Ukraińców stracił.

- A ja to co?! Widzisz gdzieś tu moją matkę albo ojca? Mojego dziadka? - krzyczał. - A może moją siostrę?

- Przestań.

- Widzisz gdzieś tu moich bliskich? A może do kieszeni schowałem i tam się kryją przed wami?

- Skończ już.

Borowicz też usiadł na ulicy.

- Mam was w dupie. - Nawet nie chciało mu się palić. - Ojca, profesora, poprowadzili na rzeź do jakiegoś obozu, gdzie się jeszcze męczył parę miesięcy.

Miszczuk przysiadł obok.

- A mojego ojca, prostego chłopa, dziabnęli najpierw bagnetem. A kiedy za głośno charczał, dobili kijem położonym na gardło. Tyle wiem od tych kilku osób, które uciekły do lasu. O reszcie rodziny to już się dowiedziałem od Ruskich.

Borowicz wstał i chwycił za zaimprowizowany pędzel ze zwiniętych ulotek.

- Dobra, nie licytujmy się. Do roboty.

Zaczął malować polską szachownicę lotniczą na burcie. Okazało się, że rzeczywiście miał niezły talent. Zajęło mu to może dwie minuty. Potem jeszcze domalował polskiego orła na pancernej płycie z przodu - oczywiście z koroną. Też całkiem nieźle. Z boku dopisał jakieś fikcyjne numery seryjne, żeby uprawdopodobnić całe przedsięwzięcie.

- Ruszamy - powiedział po chwili. - Wy ze stenami na dach, ja do środka.

Włączył interkom, który miał zewnętrzny głośnik dla desantu. Chciał, żeby go słyszeli.

- Uwaga. Wkraczamy znowu do niebezpiecznego rejonu. Patrzcie na wszystko wokół, bo ja ze środka gówno widzę.

Skręcili na most, potem przejechali drugi. Zagruzowana ulica, przy której ciągle tliły się domy. Ale dla transportera żadne zwałowiska cegieł nie były przeszkodą. Parli do przodu niczym czołgi Guderiana. Wpadli na jakiś plac z przepięknie urządzonym skwerem. Borowicz zahamował gwałtownie, bo plac był kompletnie zapchany ludźmi. Musiał przyjechać jakiś pociąg z Wilna albo Lwowa. Ludzie szli powoli, całymi rodzinami, ciągnąc na wózeczkach swój mizerny dobytek. Mieli przydziały na mieszkania, które opuścili Niemcy.

Jakiś staruszek krzyknął:

- O Jezusie i Święta Maryjo! Nasi wrócili!

- Mają steny! - wrzasnął ktoś inny. - To polscy komandosi z Anglii! Huraaaa!

- Nasi! Nasi wrócili!

Staruszek podszedł bliżej.

- Czy mamy już palić komitety partyjne?

Borowicz otworzył malutkie drzwiczki i z trudem wygramolił się na zewnątrz. Robił wrażenie w swojej skórzanej kurtce, wsuniętym pod nią białym szaliku, goglach i hełmie.

- O Boże! Amerykanin!

- Ja cię sunę! Generał Patton przekroczył linię Odry!

Ludzie wokół rwali kwiaty i obrzucali nimi pojazd. Staruszek machał rękoma.

- Czekajcie, ludzie! - krzyknął. - Ja trochę znam amerykański.

- Nie ma takiego języka - dodał ktoś bardziej uczony.

- Cicho! - Mężczyzna podszedł bliżej, zionąc cebulą, którą zjadł rano z chlebem bez masła. Nic innego nie miał po prostu. - Could we put the fire to the party comitee?

Borowicz trochę lepiej znał angielski, ale zrozumiał.

- Chcesz zrobić ognisko z kolegami? - popatrzył lekko zdziwiony.

Staruszek zastukał laską w transporter.

- O Boże, on mówi po polsku. To agent amerykańskiego wywiadu! - Odwrócił głowę. - A kiedy będzie wolność?

Borowicz wzruszył ramionami.

- Nie wiem. - Zamyślił się. - Ale... «przeżyliśmy najazd szwedzki, przeżyjemy i radziecki!».

Ludzie zaczęli się śmiać.

- Oj, niech wam Bóg wynagrodzi.

Jakaś kobieta chwyciła go za rękę.

- Ale kiedy będzie wolność? - powtórzyła jak echo.

- Nie wiem, proszę pani. Mam nadzieję, że nie za kilkadziesiąt lat dopiero.

Podeszła następna kobieta. Musiała być z innego transportu, bo mówiła z twardym, ostrym akcentem, a nie wschodnim, śpiewnym.

- Pewnieście głodni. - Podała Borowiczowi kawał surowego mięsa. - Świnia nam zdechła z braku wody. W transporcie nie było jak wyjść z nią na pole.

Uśmiechnął się.

- Pani spod Krakowa?

- Tak.

- Ja też z tych okolic. Dziękuję bardzo.

Ludzie ruszyli dalej. Kobieta powiedziała jeszcze:

- Bo wie pan, mąż był w AK i teraz uciekamy.

- Wiem. Doskonale wiem. I jeszcze raz dziękuję.

W transporcie był też pewien chłopiec, jedyny, który nie patrzył na «wyzwolicieli». Spieprzał do najdalszego miejsca w kraju, żeby go nie zamknęli. Miał przy sobie tylko malutki pistolet Waltera i pajdę chleba. Resztę broni oddziału zakopał w Krynicy przy skoczni narciarskiej. Po pierwszych aresztowaniach zwiewał gdzie mógł najdalej. Trafił do Wrocławia. A ponieważ wtedy nie było jeszcze komputerów, to go nie wykryli. Żył sobie. Został profesorem, choć karierę zaczynał od kelnera.

Borowicz tymczasem przygotowywał mięso, tnąc je nożem na małe kawałki.

- No co się tak gapicie? - krzyknął do Miszczuka i Wasiaka. - Zbierajcie drewno na ognisko.

- A gdzie my to ognisko zapalimy? Toż tu mogą ciągle strzelać. A my im się pokażemy dymem.

- W środku wozu. Przedział silnika jest zabezpieczony stalową płytą, a burta rozdarta. Będzie cug, więc nic nie wybuchnie.

Zaczęli obłamywać gałęzie z drzew na skwerze, a Borowicz zbierał chrust. Po kilku minutach ułożyli w środku pancernej skorupy zgrabny stosik.

- No i jak to zapalimy? - spytał Wasiak. - Przecież drewno świeże i mokre.

- Oj, mnożycie trudności.

Z wielkim trudem przepchnął się przez wąski przedział silnika na stanowisko kierowcy. Ze skrytki wyjął rakietnicę. Kiedy wracał, zaklinował się w malutkich drzwiczkach na chwilę. Ale potem strzelił w sam środek stosu. Zmrużyli oczy od blasku. Malutki spadochronik racy spalił się momentalnie, ale ognisko zapłonęło. Zaczęli nabijać mięso na patyki. Wszyscy byli bardzo głodni.

- No i co? - Borowicz usiadł przy stalowej płycie, żeby go nie zadymiło. - Nie udało się?

- Niezłe - powiedział Wasiak.

Miszczuk zagryzł wargi.

- A co zrobimy dalej? - spytał.

Borowicz nie odpowiadał. Cały czas miał w głowie pytanie kobiety z wózkiem: «A kiedy będzie wolność?». I nagle zobaczył mężczyznę, który przeskakuje mur. To było gdzieś nad morzem. Chyba w stoczni. Wolność!

- Jezus Maria! - krzyknął. - Kwiaty! Kwiaty!

- Co kwiaty? - nie zrozumiał Wasiak.

- Obrzucili nas kwiatami! A ja już mam wizję przyszłości. Trzeba je zgarnąć!

- Ty co? Zdurniał? Wszystkie czołgi obrzucają kwiatami.

- Ale nie te, w których siedzi załoga pracująca nad tą sprawą. Zginiemy!

Miszczuk miał najlepszy refleks. Widział już eksplodujących ludzi w otoczeniu kwiatów. Wyskoczył przez tylne wyjście, ciągnąc Wasiaka. Borowicz wydostał się przez właz. Gorączkowo zmiatali kwiaty z pojazdu.

- Z powrotem na skwer! - krzyczał Borowicz. - Albo spalmy!

- Spokojnie - odezwał się Wasiak, najmniej strachliwy. Nagle jednak ujrzał pod powiekami wizję człowieka, który przeskoczył mur stoczni i odpowiedział na pytanie kobiety z wózkiem. - O Matko Święta! Spalmy! Zaczęli wrzucać kwiaty do ogniska.

* * *

Staszewski całą noc studiował pamiętnik Grunewalda. Skończył nad ranem. Z lodówki wyjął sobie dwie rzodkiewki i włożył do ust. Mariola obudziła się momentalnie.

- Sławek! Nie chrup tak głośno!

- A jak mam chrupać?

- Ciszej! I w drugim pokoju! Mam jeszcze pół godziny snu.

- No to się obudź. Bardzo mi zależy, żebyś zagrała pewną rolę.

- Jaką?

- Zdejmij majtki, T-shirt i włóż nocną koszulę.

Podniosła się z łóżka. Rozespana o mało nie upadła, potykając się o kolumnę domowego kina.

- Aha. Jeśli mam włożyć koszulę, to będziemy się seksić. Ci mężczyźni to tylko o jednym: żeby zobaczyć babę w przezroczystym gieźle.

- Nie będziemy uprawiać seksu. Chcę, żebyś się w kogoś wcieliła.

Uśmiechnęła się i posłała mu pocałunek samymi ustami.

- Mam się znowu przebrać za sarenkę i będzie od tyłu, jak wtedy?

Przełknął ślinę, bo przypomniał sobie. To «wtedy» stanęło mu nagle przed oczami.

- Boże, nie chodzi naprawdę o seks. Chcę, żebyś zagrała rolę!

- Mogę ci zagrać i Marilyn Monroe. Tylko kup wentylator, żeby mi sukienkę od dołu podwiało. Przy naszej klimatyzacji ten numer raczej nie wyjdzie.

- Będę cię nazywał Helga.

Mariola odezwała się już z garderoby:

- To i tak dobrze. Bo mogła być Hildegarda alboBrunhilda.

- Nie śmiej się. Chodź.

Wróciła do sypialni, zgrabnie kręcąc kształtną pupą. Przy framudze wykonała numer, który powinien znaleźć się w każdym podręczniku dla tancerek na rurze i być traktowany jako kanon. A potem podeszła do niego i, odrzucając głowę do tyłu, podniosła dół koszuli. Dość wysoko. Tak mniej więcej do szyi.

- Bierz mnie! Jestem Helga.

Staszewski, ponieważ siedział na łóżku, miał oczy na wysokości... no i na wysokości tego, co znalazło się tylko parę centymetrów przed jego twarzą. Fryzura typu irokez, idealnie wydepilowane nogi, fantastyczne biodra. Przeniósł wzrok na fryzurę, którą Mariola miała na głowie.

- Kochanie, naprawdę nie chodzi o seks. Musisz mi pomóc w śledztwie.

- Mam się jeszcze bardziej wypiąć? - spytała już z lekkim powątpiewaniem.

- Włóż szlafrok.

Gorączkowo przerzucał kartki skserowanego pamiętnika Grunewalda.

- A skąd ja ci wezmę szlafrok? Przecież nie mamy żadnego.

Mniej więcej wiedział, co robić.

- Musimy odtworzyć pewną sytuację. Co do szczegółu. Skoro nie masz szlafroka, załóż płaszcz. Będziesz udawać moją służącą, Helgę.

- Znaczy mam włożyć fartuszek kuchenny na golasa? Ale i tak mi go poplamiłeś olejem, czyszcząc spluwy, żeby nie zabrudzić swojego ulubionego T-shirta. Jak mam włożyć tę szmatę?

- Nie, znajdź płaszcz.

- Nie mam. - Nagle uderzyła się w czoło. - Mam, mam, mam!

Pobiegła znów do garderoby. Zaczęła przesuwać tony kurtek puchowych, wojskowych, sportowych, skórzanych, letnich i zimowych umieszczonych na wieszakach.

- Mam! Jest!

- To zakładaj i chodź.

Po chwili wyszła owinięta płaszczem tak, żeby udawałszlafrok.

- No i co? - była już wyraźnie zaciekawiona.

Staszewski ciągle wertował odbitki z pamiętnika Grunewalda.

- Helgo, zrób mi śniadanie i szybkie mycie. Chcę sześć jajek na boczku i słoninie...

Mariola spojrzała na niego jak na wariata. Dosłownie ją zatkało.

- Sześć jajek to może i znajdę w lodówce. Ale skąd mam wziąć boczek i słoninę? Przecież są potwornie niezdrowe. Nie jemy tego syfu.

Niestety, miała rację. Słoninę on sam może widział kiedyś w dzieciństwie. A może nawet nie w dzieciństwie, tylko na jakimś filmie? W każdym razie mgliście wiedział, co to jest. Ale skąd ma ją wziąć dzisiaj? Nie miał pojęcia.

- Może mamy jakąś konserwę?

- Chcesz jajecznicę z tuńczykiem? - nie zrozumiała. A tylko tuńczyka mogła znaleźć na półce.

- Nie! Chcę odtworzyć sytuację sprzed kilkudziesięciu lat.

- No to nici z tego. Mogę ci dać ostre papryczki do jajecznicy. Mogę ci dodać chudą wołowinę, którą trzymam na zupę gulaszową, albo kotlety z soi. Albo... - Otworzyła drzwiczki lodówki i studiowała zawartość. - Może żurawinę z pigwą? Albo kawior lub kandyzowany ananas?

- Nie! - warknął. - Muszę odtworzyć sytuację sprzed kilkudziesięciu lat - powiedział po raz kolejny. - Muszę mieć jajecznicę z mięsem.

- Wiesz co? Powtarzasz się.

Staszewski nagle podparł głowę rękami. Chryste! Ona miała rację. Co chwilę to samo, to samo, to samo. Powtarzający się film. Jak kalejdoskop przestrzeni. Geometria czasu. Jeszcze raz i jeszcze. Do znudzenia. Postanowił jednak się nie zrażać. Był niezłym dochodzeniowcem mimo swojego pijaństwa. Poczłapał do barku i nalał sobie wódki do kieliszka.

- Musisz szurać kapciami.

Nie mogła szurać, bo nosiła plastikowe klapki w jakiejś supertechnologii. Nic z tego nie wyszło. No, może jakiś szelest, ale nie za bardzo. Klapki były przeciwpoślizgowe.

- Teraz daj mi miednicę z wodą do mycia.

Mariolę znowu zatkało.

- A skąd ja ci wezmę miednicę, do jasnej cholery? To jakieś średniowiecze czy co?

- To daj głęboki talerz.

- Nie będziesz mył gęby w moim talerzu!

- A wiadro?

Zaczęła pukać się w czoło.

- A skąd wezmę?

Postanowił być ugodowy. Poszedł na współpracę:

- Może być takie od mopa.

- Ten kwadratowy pojemnik?

- Tak. Nalej tam ciepłej wody. Znajdź miseczkę i rozrób mydło. Potem daj pędzel.

Przestała się dziwić i z rezygnacją machnęła ręką.

- A mamy jakiś pędzel? Mojego do pudru ci nie dam.

- O Boże. Zrobimy ze zwiniętej i wystrzępionej gazety! - zdenerwował się. - Zresztą może być ten, który został po ostatnim malowaniu mieszkania.

- Przecież to rolka. Chcesz mazać swoją twarz brudną rolką?

- Nie chcę. Muszę odtworzyć pewną sytuację. Chcę mieć mydło.

Zaczęli szukać.

Nic z tego. Przewalili całą szafkę w łazience. Obydwoje cierpieli na alergię. Dokładnie sprawdzali etykiety środków do mycia. Na każdym było wyraźnie napisane, że producent gwarantuje brak mydła w «środku myjącym». Sami przecież wybierali. Mieli japońskie mleczko do pielęgnacji twarzy Shiseido, oczyszczający tonik z algami, żel z mikrogranulkami i substancją ściągającą pory, piankę czyszczącą wewnętrznie, cokolwiek by to znaczyło, oraz cleaner ze zmielonymi muszelkami. Każdy z absolutną gwarancją braku mydła.

- Skąd mam ci wziąć mydło? - spytała wkurzona Mariola.

- Nie ukradliśmy czegoś z któregoś hotelu?

Zamyśliła się. Potem poszła do garderoby.

- Ty możesz mieć rację. - Przyniosła torbę podróżną Sławka. Szperała z dużą wprawą.

- Jest! - Wyjęła malutkie mydełko. - Jest. Do tego ręcznik, szlafrok i chusta do owijania wina. - Milczała przez chwilę. - To po cholerę musiałam wkładać płaszcz? - Zajrzała głębiej. - Ukradliśmy jeszcze szampony, żele pod prysznic i łyżkę.

- No widzisz, sklerotyczko?

- Boże! Nie pamiętam, skąd myśmy to kradli.

Sławek zmrużył oczy, zastanawiając się intensywnie. W Egipcie? W Zakopanem, w Ustce? Czy na Maderze?

- Ja też nie pamiętam. Nieważne. Skup się!

Załamała ręce.

- Co mam robić?

- Helgo, przygotuj mi golenie - cytował dokładnie pamiętnik Grunewalda. Krok po kroku.

- W czym mam ci przygotować to golenie?

- W naczynku.

- Przecież nie mamy.

- To w filiżance.

- Też nie mamy. Może być w kubku? Ale nie dam ci mojego ulubionego.

Palnęła się w czoło. Znalazła na półce wielkie pudło z filiżankami Rosenthala, które dostali w prezencie. Nie używali, bo za drogie na co dzień.

- Podaj brzytwę.

- Jezusie Chrystusie. Brzytwę to ja może raz w życiu widziałam!

- Nie komplikuj. Daj maszynkę do golenia.

- Tę elektryczną? Przecież tylko taką masz.

- Daj mi swoją plastikową maszynkę, którą depilujesz nogi. I spokojnie. Wszystkimi bakteriami już dawno się wymieniliśmy.

Mydło nie chciało rozpuścić się w filiżance. Przypominało kawałek betonu. Bełtanie zwiniętą gazetą, rozbijanie nożem ani włożenie do kuchenki mikrofalowej nic nie dawało. Staszewski zadzwonił więc do kolegi fizyka. Ten przez kilka minut udzielał sążnistych wyjaśnień, dlaczego się nie rozpuszcza. Generalnie chodziło o to, że mydło jest zbyt dobrej jakości. Z byle jakim nie byłoby problemu, a to musiało być high quality. W rękach będzie mydlić, w filiżance nie. Ale za to nie zostawia osadu, nalotu, żadnych brudów. Jest pancerne.

Nie wiedział, co zrobić. Namydlić ręce, a potem na twarz? No ale Grunewald wyraźnie wspominał o naczynku. Czy to jest ważne? Nie miał zielonego pojęcia.

- Helgo! Zawołaj mi dorożkę.

Wyraźnie zaciekawiona podeszła do laptopa. Szybko stukała w klawisze. Google, searching. We Wrocławiu było może pięć dorożek. Wszystkie w Rynku - tylko dla turystów. Mała szansa, żeby dotarły na Karłowice w dającym się przewidzieć czasie. Nagle zmarszczyła brwi.

- Sławek, Chryste! Przecież dzisiaj jest trzeci maja.

- O cholera, a my nie mamy flagi!

- Mamy! - Popędziła do garderoby. - Przecież kupiłam w zeszłym roku.

Wróciła ze sztandarem zatkniętym na kijku od mopa. Przywiązała go do poręczy balkonu drutem i usztywniła taśmą klejącą. Była niezła w improwizacji. Flaga łopotała na wietrze. Sławek zasalutował do gołej głowy. Tak tylko, żeby pokazać szacunek. Męczyło go co innego. Usiadł znowu do akt i gorączkowo przerzucał papiery. Najpierw pamiętnik Grunewalda.


Na święto nazistowskie wywiesiłem flagę ze swastykę.


Przeszedł do akt Miszczuka i Wasiaka.


Z powodu zasług wojennych i szczególnego oddania w walce z reakcyjnym podziemiem oraz sku.. sku... skutecznego (dobrze powiedziałem?) rozprawiania się z elementem zbrodniczym i szabrownikami dostąpią oni ho... honoru (dobrze powiedziałem?) wcięgnięcia flagi na maszt!

* * *

Staszewski masował skronie. «Flaga na maszt, Irak jest nasz» - powtarzał słowa piosenki Lecha Janerki. A może same się powtarzały?

- Słuchaj, zamiast dorożki zamów mi taksówkę... Helgo! - dodał.

Mariola wystukała numer z domowego telefonu.

- Dzień dobry.

- Dzień dobry. Już jedziemy.

Nie musiała podawać adresu. Komputery natychmiast wychwytywały numer telefonu, pod warunkiem, że nie był zastrzeżony, sprawdzały, czy dzwoni stały klient i czy nie było żadnych kłopotów z płatnościami. Ponieważ Staszewski spełniał wszystkie kryteria, taksówka momentalnie ruszyła z któregoś postoju w pobliżu.

Загрузка...