- A co z tą jajecznicą? - spytała Mariola.

- Dajmy sobie z tym spokój. Nie zjem sześciu jaj na śniadanie. Nie wiem, co oni wtedy robili, że tak żarli.

Wzruszyła ramionami.

- Też nie wiem. Ale ja bym zjadła.

- Żartujesz? - Popatrzył na nią zdziwiony.

- Nie. Zjadłabym.

- No, a później sama nazywasz się foczką i mówisz, że na brzuchu masz sadełko.

Uśmiechnął się miło, ale dziewczyna wyraźnie się zezłościła.

- A ty to co? Od rana piwko albo drinki. Myślisz, że nie wiem, co trzymasz w szufladzie biurka? Dwie butelki wódki! - Zadyszała się. - Masz tam trzy spluwy i dwie butelki wódki!

Wzniósł oczy do góry.

- Ale od tego się nie tyje.

- Od tego się umiera! - usiłowała być rzeczowa. - Ijeszcze dwie paczki fajek dziennie.

- Umiera się z powodu jedzenia.

On też był rzeczowy i znał statystyki. Nie straszcie rakiem frajerów. Zdechną od frytek, coli, kiełbasy i tłuszczu. Będą sto razy bardziej liczni niż ci od raka.

- No oczywiście! Dwie paczki papierosów i wódka okraszana piwem to nie jest powód do umierania? Szczególnie jeśli się jest alergikiem.

- Alkohol pomaga astmatykom.

- Tak. - Odwróciła się plecami. - A szczególnie papierosy ci pomagają. - Rzuciła czymś w ścianę. - Pomagają ci w drodze na cmentarz. Podtrzymują za ręce! I chlejesz w robocie!

Nie był świnią i nie powiedział, że ją właśnie zabija kanapka, którą sobie w międzyczasie zrobiła.

- Oj, Mariola, jestem dobrym oficerem policji. Jestem fachowcem. I to, co piję albo palę, nie powinno nikogo obchodzić.

- Tak! - wrzasnęła. - Tylko się nie zdziw, jak cię zwolnią. Zastąpią cię miernotą przeklętą, która nie będzie potrafiła nawet ułamka spraw załatwić, które ty potrafisz. Ale za to codziennie będzie trzeźwa, codziennie o czasie w pracy, codziennie gotowa lizać dupę szefowi. Zrozum to wreszcie!

- Co mam lizać? Nikomu nie będę! - Nalał sobie nowy kieliszek wódki.

Mariola przysiadła się. Objęła go ramieniem i przytuliła. Powiedziała już cicho i spokojnie, po kobiecemu:

- Wiem, wiem, wiem. - Przytuliła się jeszcze mocniej. - Ty po prostu niczyjej dupy nie poliżesz. Znam cię, popaprańcu. Honor przeszkadza pełzać. Tak?

Spojrzał na nią.

- Kocham cię, wariatko!

- I ja ciebie kocham, wariacie!

Potem przekręciła głowę, uśmiechnęła się i zrobiłajedną ze swoich lisich min.

- Ale to nieprawda.

- Co nieprawda?

- Parę dup polizałeś.

- Ja? - obruszył się. - Jakich?

- No, na przykład tę. - Rozchyliła uda i spojrzałapomiędzy nie. - Tę!

* * *

Czy powieść może zapanować nad swoim twórcą? Czy znani mu tylko z akt, więc de facto wymyśleni bohaterowie mogą objąć nad nim władzę? Układać scenariusz tak, jak oni chcą, a nie on?

Ziemski siedział przy komputerze i nie wierzył własnym oczom. On to wszystko napisał? Czy może znowu zaczyna się wariactwo? Miał już doświadczenie z poprzedniego razu. Skoczył do drugiego pokoju błyskawicznie.

- Kobieto! - ryknął. - Trzymaj mnie! Nie daj mi dojść do sejfu z bronią!

Silna była. Przytrzymała. A potem szepnęła:

- Ty i tak nie wiesz, gdzie jest klucz do sejfu. Schowałam.

Odetchnął z ulgą.

- To daj mi telefon.

Szybko wystukał numer.

- Sławek?

- Tak. - Staszewski nie należał do osób, które kładą sięprzed północą.

- Grozi ci straszne niebezpieczeństwo.

Staszewski był już tak upity, że spadł z łóżka, z którego brzegu oglądał telewizję. Upuścił telefon. Długo gramolił się, żeby go podnieść.

- No i co z tym niebezpieczeństwem? - Odwrócił słuchawkę, bo przyłożył ją do ucha odwrotnie. - Czego mam się bać?

- Oni wszyscy kontaktowali się z chemikami. Nie próbuj tego.

Staszewski westchnął ciężko.

- Wiesz, podrzuciłeś mi niezły pomysł.

- Nie rób tego!

- Ale to jest naprawdę niezła myśl.

- Sławek, pamiętaj. Oni wszyscy nie żyją!

- My też przestaniemy, jak każdy. Ale skojarzenie dobre. Dzięki!

* * *

Grunewald przyszedł do pokoju Kugera. Ten siedział jak zwykle z papierosem w ustach i z ogromnym kubkiem gorącej kawy, studiując akta. Była trzynasta trzynaście.

- Ty wiesz, że natchnąłeś mnie genialnym pomysłem? - zaczął Grunewald.

- Jakim?

- Napisałem list do profesora Buchwaldta z uniwersytetu w Berlinie. - Przysiadł na krześle. - Zapytałem, jak można wysadzić człowieka od środka. I popatrz, co mi odpisał. - Rozwinął szeleszczący arkusz.

- Ty jeszcze ciągle przy tej starej sprawie? Zresztą... - Kuger zawahał się - przecież mnie od niej odsunąłeś. - Odłożył papierosa i pociągnął łyk kawy. - Jestem defetystą. - Jeszcze jeden łyk. - To tylko powiedz, z jaką szybkością nasze oddziały spieprzają spod Moskwy? Sto kilometrów na godzinę, jak porsche, nie osiągną. Bo tam nie ma dróg, a oni nie mają porsche.

- Mein Gott! Ty śledź sobie tych pospolitych złodziejów i przestępców - wykrzyknął Grunewald. - A kiedy przyjdzie do obrony Vaterlandu, to uciekaj na tyły, bo jedną ręką nie przeładujesz pistoletu.

Kuger uśmiechnął się ciepło.

- O! - Wyjął lugera z kabury i przeładował o kant biurka. - Mogę! - Roześmiał się. - Gorzej mi idzie ze zmianą magazynka, ale zawsze mogę kogoś poprosić. - Nachylił się do Grunewalda. - Jeśli oczywiście w pobliżu będzie jeszcze ktoś żywy oprócz Polaków i Rosjan. Bo wiesz... oni mi chyba nie pomogą.

- Masz obsesję! Ty masz po prostu obsesję. Wygramy!

- Ja mam obsesję? A kto mówił, że mamy najpewniejszych i najsilniejszych sojuszników w tej wojnie? Ty? No i gdzie są teraz USA i ZSRR? Może mi się tylko zdawać, ale tkwią chyba po drugiej stronie frontu.

- Włochy i Japonia.

Kuger aż oklapł.

- A wiesz, co to jest trzysta tysięcy rąk podniesionych do góry?

- Nie.

- To włoska armia w ataku.

Nawet Grunewald się uśmiechnął.

- A Japonia leży za daleko - kontynuował Kuger.

- Walczyli z Rosją!

- Tak, ale teraz mają większy problem na głowie. Nie chcę być złym prorokiem, lecz ten problem chyba ich przygniecie.

- Ty tylko, żeby nic nie robić!

- Tak. Nierobienie niczego byłoby niezłym wyjściem z sytuacji. Ale trzeba to było zacząć już przed wojną. W tej chwili za późno.

- Zdrajca!

- Nie. Ja po prostu za dużo gazet czytam. I niestety, nawet z oficjalnych informacji wyciągam wnioski.

- Przestań!

- Tak, tak. Czytałem na przykład, że Japończycy wysłali dwa tysiące bomb nad USA. Tyle że nie mogli osiągnąć ich kontynentu, więc podczepili bomby do baloników i korzystali z wiatru. Podobno jedna z nich zrobiła dziurę w trawniku, a druga rozwaliła drzewo w parku narodowym. Reszta nie doleciała.

- Nie kpij.

Odruchowo jednak wyobraził sobie te dwa tysiące bomb na balonikach. Jego niemiecki, precyzyjny umysł szybko obliczał stosunek obszarów zajętych przez budynki przemysłowe czy miasta w stosunku do nieużytków, lasów i pól. Jego niemiecki umysł aż się zwinął w podziwie dla cudzej głupoty. Albo aktu desperacji.

- Czemu nie? Ciekawy jestem, jakie bomby Amerykanie zrzucą na Japonię, i to niepodczepione do baloników. - Kuger wyjął z szuflady atlas świata i zaczął kartkować. - No, Tokio to wiadomo, a potem najbliżej mają Hiroszimę, Nagasaki i parę innych. Zobaczymy, co wybiorą. Ale u nich też koszty się liczą. Pewnie polecą najbliżej.

- Tak, tak. - Grunewald przysiadł na krześle dla przesłuchiwanego i też przyjął minę kpiarza. - Amerykanie przyjdą też do Niemiec. Maszerując po dnie oceanu! - Ryknął śmiechem.

- A po co maszerować? Nie lepiej przypłynąć statkiem?

- Nasze U-Booty ich masakrują!

- To niech się jeszcze nauczą latać, żeby masakrować ich samoloty.

- Mein Gott! Że ciebie jeszcze nie aresztowali. To jakiś cud.

- Wierzę w cuda. A poza tym, jeśli w moim własnym kraju nic złego nie zrobiłem, to dlaczego mam się obawiać aresztowania? Jestem zwyklaczkiem, który łapie złodziei. Taka praca.

- Obrażasz Führera!

- Mówisz o tym idiocie Hitlerze? Który nas w miazgę wprowadził? Przepowiadałem ci... Ale mi nie wierzyłeś. Mam go w dupie.

- Ciiiii... Naprawdę cię aresztują. - Grunewald przestraszył się tego, co mówił Kuger.

Przyjaciel wzruszył ramionami.

- Naprawdę sądzisz, że tu jest podsłuch? Skoro jesteś prawomyślnym nazistą, to czego się boisz?

- Zwariowałeś.

- Odpowiedz.

Grunewald wstał z krzesła i zaczął krążyć po pokoju. Trzęsącymi się rękoma zapalił papierosa. Nie udzielił odpowiedzi.

- Chcesz poznać treść listu od berlińskiego profesora? - spytał, żeby odwrócić uwagę od idiotycznego i niebezpiecznego tematu dyskusji.

- Chcę.

- Otóż po paru tygodniach odpisał mi, że jest możliwy wybuch «od środka człowieka». Wystarczy wziąć do ust nadmanganian potasu i wypić kwas siarkowy.

- O Matko Święta! - Kuger o mało nie rozwalił sobie głowy, uderzając nią w akta, które miał na biurku. - Wyobrażasz sobie człowieka, który je nadmanganian i pije kwas? Miałby fioletowe usta i poparzone podniebienie. A niczego takiego nie stwierdziliśmy.

- Można jeszcze połknąć jakiś środek wybuchowy. Efekt będzie jeszcze większy.

- Boże! Obawiam się jutrzejszego jadłospisu w naszej stołówce. «Na śniadanie dynamit. Na obiad granaty okraszone angielskim plastikiem, a na deser kompot z nitrogliceryny». To może być smaczne. Jeśli dodadzą trochę miotaczy ognia, będzie całkiem nieźle. I ciepło.

- Przestań wreszcie kpić.

- Chyba źle myślisz, Albercie. - Kuger strzelił palcami. - Popatrz na jedną rzecz. Skoro nie mieli takich śladów na ciele, to...

- To może łykali w szklanych kapsułkach?

- Tak. I później walili się pięścią w trzewia, żeby rozwalić kapsułki, zanim je wysrają. - Siedział jak pomnik, kompletnie nieruchomo.

- A ty co myślisz?

- Myślę, że powinieneś się skupić na powtarzalności spraw. Oni wszyscy robili to samo. Nie dość tego: w każdej sprawie powtarzały się te same zdarzenia. Te same zdania. Te same słowa.

- Skąd możesz wiedzieć, co mówili?

- No przecież przesłuchiwałem świadków.

* * *

- Przesłuchałem wszystkich, których mogłem - pieklił się Staszewski przed Mariolą. - I nic, nic, nic.

- O tak. Zły mężczyzna. - Przytuliła go i pocałowała. - Zły, zły, zły. - Głaskała po głowie. - A kiedy jesteś zły, to jesteś dobry w seksie. - Roześmiała się. - I całkiem mi się to podoba. - Nowy uśmiech. - Może założyć jakiś ekstra gorsecik?

- Nie mogę rozwiązać tej sprawy.

Wstała z łóżka. Nawet bez gorsetu wyglądała nieprawdopodobnie.

- Rozwiążesz ją - powiedziała zupełnie poważnie. Zasalutowała do gołej głowy. Powtórzyła znany slogan: - Jak nie ty, to kto? Jak nie dziś, to kiedy?

Oddał salut.

- Rozkaz. Rozwiążę tę sprawę.

Obydwoje na golasa rzucili się do Internetu. Jej pełne, podrygujące piersi strasznie rozpraszały, ale już po kilku sekundach znaleźli właściwy adres w przeglądarce. Staszewski wystukał numer w telefonie. Dodzwonili się chyba do Gdańska.

- Dobry wieczór, panie profesorze. Sławomir Staszewski z policji.

- O Matko Święta! Znaleźliście mój skradziony rower? Głos po drugiej stronie był pełen ekscytacji i niedowierzania połączonego z podziwem.

- Nie, nie, nie. My w innej sprawie.

- Z całą stanowczością stwierdzam, że nie miałem wtedy więcej niż siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Wasze radary są wadliwe!

- My nie z drogówki. - Oboje stali przy telefonie przełączonym na tryb głośnomówiący. - Mamy do pana takie pytanie. Jak się wysadzić od środka?

Wyraźnie słychać było przełknięcie śliny.

- O Boże. Mówicie o człowieku rozsadzonym od środka?

- Tak.

Zaczęli marznąć, więc Mariola przymknęła drzwi balkonowe i powróciła na stanowisko, żeby słyszeć resztę rozmowy. Okryli się kołdrą ściągniętą z łóżka.

- Najprościej jest zjeść nadmanganian potasu i popić kwasem siarkowym. Ale kto to zrobi? Chyba jakiś wariat. - Profesor zawahał się przez chwilę. - No, ale po obu substancjach mieliby widoczne ślady w ustach.

- A jeśli nie było śladów?

- No... można i łyknąć środek wybuchowy. Ale chyba jakoś tak głupio obserwować, jak lont dopala się w ustach.

- A poważnie?

- No przecież macie wyniki sekcji. Co ja wam powiem?

- Jak można wybuchnąć?

- Są w prasie popularnej opisy wybuchów czy samozapłonów jakichś ludzi. Ale ja jestem naukowcem. Ja w to nie wierzę. Tak samo jak w to, że księżyc jest kawałkiem spleśniałego sera.

- Proszę nam pomóc. Jestem oficerem policji i ja to widziałem.

Profesor milczał dłuższą chwilę.

- Widział pan? - Znowu umilkł. - Na własne oczy? - zapytał wreszcie z wahaniem.

- Tak.

- No, teoretycznie można sobie wyobrazić, że ktoś łyka dwie kapsułki w otoczce, która się rozpuszcza w żołądku. Teoretycznie można połknąć semteks i uruchomić detonator telefonem komórkowym. - Zastanowił się. - Ale to są brednie! Zawsze znaleźlibyście ślady, czy chemii, czy semteksu.

- Więc co się stało?

- Nie wiem. - Chwila namysłu. - Ale mam wrażenie, że powinien pan sobie zadać inne pytanie. Jakim cudem widział pan ofiary samobójstw w trakcie akcji? Bo widział pan kilka, jak rozumiem?

- Tak.

- Ile? W trakcie «odpalania».

- Cztery.

- Widzi pan, panie oficerze. Jestem naukowcem - powtórzył. - I nie wierzę w taką genialną koincydencję spraw, że jako policjant widział pan cztery wybuchy. - Profesor musiał coś jeść, bo głos miał coraz bardziej niewyraźny. - A ile widział pan na własne oczy przypadków kradzieży samochodów?

Bingo. Strzał w samą dziesiątkę. Facet z Wybrzeża był rewelacyjny. Ile kradzieży samochodów widział Staszewski na własne oczy? Ile morderstw widział na własne oczy? Ile wypadków samochodowych poza tymi, w których sam uczestniczył? Zero.

- Ma pan rację. Żadnego.

- Więc wszystko jasne. Podczas całej długiej, jak się domyślam, kariery nie zobaczył pan ani jednej kradzieży auta, ale za to aż cztery «samowybuchy». No to podejdźmy do tego racjonalnie.

- Dobrze.

- Naukowiec widzi wszystko na sucho. Przyczyna, skutek. Tylko to, nic więcej.

Profesor mówił coraz bardziej konkretnie.

- Ale do czego to prowadzi?

- Wniosek jest prosty. Skoro nie widział pan ani jednej kradzieży samochodu, a widział pan cztery samobójstwa, to...

- To? - podchwycił.

Tamten był zdecydowany.

- Może pan jest przyczyną.

Ze Staszewskiego aż spadła kołdra. Mariola, choć sama w szoku, okryła go troskliwie.

- Czy był pan naocznym świadkiem jakiejkolwiekkradzieży? - kontynuował profesor.

- Nie.

- A tu cztery sprawy, w których pan uczestniczył osobiście. Nie wydaje się to panu dziwne?

Zaczęli szeptać z Mariolą. Profesor z Gdańska jednak nie dał im się nagadać.

- Nie kradnie pan, nie powoduje wypadków, lecz widzi pan cztery samobójstwa? I w dodatku takie same? Z naukowego punktu widzenia i z samej statystyki wynika, że to niemożliwe. Gdyby był pan złodziejem, to widziałby pan kradzieże. We własnym wykonaniu jedynie. Ale pan tylko łapie przestępców. Już po fakcie. A tu?

- Przyznam się, że nie rozumiem.

- Nie wiem, jak to panu powiedzieć. Spróbuję prościej: pan nie kradnie, więc nie widzi pan kradzieży. Ściga pan tylko sprawców. Proszę więc sobie odpowiedzieć na pytanie: jakim cudem zobaczył pan czterech samobójców, którzy popełnili swój czyn w pańskiej obecności? Przecież pan nie popełnił samobójstwa.

- Jaka jest odpowiedź?

Profesor przełknął jakiś większy kęs i popił kawą lub herbatą.

- Być może to pan jest odpowiedzią.

Kiedy odłożył słuchawkę, stali długo w milczeniu, skuleni pod kołdrą. Mariola, jakby bojąc się czegoś, szepnęła Sławkowi prosto do ucha:

- Zauważyłeś? Powtórzył to samo trzy razy.

- Zauważyłem.

Przytuliła się mocno.

- Sławek...

- Mm?

- Ale ty nie popełnisz samobójstwa?

* * *

Borowicz darł się z wnętrza opancerzonego pojazdu:

- No powiedzcie mi, gdzie jechać! Ja tu ze środka nicnie widzę.

- Otwórz taką klapkę z przodu.

- Chyba pomyliło ci się z czołgiem T-34! Tu nie ma żadnej klapki, tylko takie małe przezierniki!

- To skręć w lewo.

Rąbnęli w słup trakcyjny. Nie przewrócił się, ale pochylił. I to bardzo. Kable spadły na pojazd, lecz na szczęście nie były pod napięciem. Przed wojną Wrocław miał pięć przedsiębiorstw tramwajowych. Szyny, słupy, kable były wszędzie.

- No i jak prowadzicie? - Borowicz masował obolałe czoło. Dobrze, że miał hełm na głowie. W tej chwili już z odpryśniętą farbą z przodu.

- A ty jak prowadzisz? Myśmy mało z dachu nie spadli!

Borowicz wychylił się z włazu.

- No szlag mnie trafi. Co mam teraz zrobić?

- Wycofaj się i naprzód.

- Wycofaj? A gdzie tu jest wsteczny bieg? Może wiesz? Boja nie wiem.

- Spróbujmy na chybił trafił - powiedział Miszczuk.

- A srał to - dodał Wasiak. - Jedź przez słup.

Borowicz schował głowę. Ruszyli, masakrując linię trakcyjną. Potem jechali zygzakiem, niszcząc witrynę jakiegoś sklepu, rozwalając barierkę przystanku tramwajowego, wszystkie słupki sygnalizujące na drodze. Kiedy podjechali pod komendę, aż kilkanaście osób wybiegło z bramy. Chcieli sobie popatrzeć na niemiecki pojazd pancerny, który dymił, bo ognisko, na którym piekli mięso jeszcze nie zgasło, i na setki metrów kabli, zerwanych z przedwojennych trakcji tramwajowych, ciągniętych z tyłu. Większego ubawu nie mogli kolegom dostarczyć.

- Ty, popatrz - odezwał się ktoś z boku. - Angielscy komandosi.

- Chwilowo zatrudnieni w Werwolfie. - Kto inny, rechocząc, wskazał na wóz. - Nie mogliście więcej tych kabli przywieźć? Sprzedalibyśmy na złom i byłoby na bimber!

Wasiak nie wytrzymał.

- Ty! - ryknął. - Bo ci zaraz przygrzmocę z działa!

- Nie masz działa!

Wasiak, wkurzony do imentu, wyjął ze środka pancerfausta i wycelował.

- Mam. Takie małe, przenośne. Chcesz jeden pocisk?

Wyraźnie ostudziło to gromadę kpiarzy. Wasiak zachowywał się jak niepoczytalny. A woleli nie sprawdzać, czy panuje nad sobą.

Zostawili pojazd z ogniskiem wewnątrz na środku ulicy. Mógłby robić za parowóz. Pozostałe po uczcie kotlety zapakowali w niemieckie ulotki wzywające do obrony miasta i pouczające, że Breslau nie będzie kapitulował. Obrońcy miasta chyba uwierzyli, bo dali z siebie wszystko. Wrocław skapitulował jako ostatni.

Miszczuk wprowadził ich na wartownię. Cieć z karabinem prawie przysiadł z podziwu.

- O Jezu! Amerykańca żeście złapali? - Wskazał na Borowicza. - Jankesi już wylądowali? Na spadochronach?

Rzeczywiście, Borowicz robił wrażenie Jankesa w kurtce i szaliku. Odparł:

- Nie. Na razie szpieguję.

- Aha. A kiedy nasi chłopcy z Anglii wylądują tutaj? Londyn przecież niedaleko.

- Londyn, Londyn? - zastanawiał się Borowicz. - To gdzieś w okolicach Obornik Śląskich? Czy parę kilometrów od Lądka Zdroju?

Znał nowe nazwy miejscowości. Szabrownicy ukradli komuś szkice do słynnego później słownika profesora Rosponda, który już zaczął zamieniać niemieckie nazwy na polskie. Im to było niepotrzebne, ale Borowicz z ciekawości przeczytał.

- Co? - cieć nie zrozumiał dowcipu.

- Jak zwykle musimy liczyć tylko na siebie. Ale damy radę.

- Cicho, kurwa - włączył się Miszczuk. - Bo nas ktoś usłyszy.

Poprowadził ich szerokimi schodami na górę. Cieć z tyłu krzyknął jednak, nie bacząc na konsekwencje:

- Pewnie, że damy radę! Tylko jakby nasze chłopaki z Anglii przyfrunęli, byłoby łatwiej!

Borowicz przystanął nagle, powalony wizją. Zobaczył Polaka, który obejmuje Tron Piotrowy. Zobaczył koniec ustroju opresji. Otworzył oczy.

- O Boże, kwiaty! - krzyknął, wskazując doniczkowe rośliny na parapetach, które musiały jeszcze ustawiać niemieckie sprzątaczki, bo teraz były całkiem uwiędłe. - Pędem na górę.

Zaczęli biec po szerokich, ultranowoczesnych schodach. Potem ogromnym korytarzem. Miszczuk wpuścił ich do wielkiego gabinetu. Wasiak dla pewności podbiegł do parapetu i wyrzucił przez okno jedyną stojącą tam doniczkę. Zaraz wyjrzał z ciekawością, czy ktoś przypadkiem nie oberwał w głowę. Stało tam kilku oficerów UB, ale, niestety, nie trafił w żadnego.

- Co wy tam wyrabiacie? - wrzasnął któryś wyższy rangą.

- Melduję, że przesłuchujemy podejrzanego o współpracę z wywiadem Anglii, Francji i Japonii. A także o zamiar wymordowania wszystkich milicjantów we Wrocławiu poprzez zatrucie wody. Towarzyszu... - zawahał się. - Z tej wysokości nie widzę stopnia.

- A to dobrze. - Ubek uspokoił się wyraźnie. - Tylko skujcie go, żeby już niczym więcej nie rzucał.

- I przyłóżcie mu! - krzyknął inny. - Bo na pewno współpracuje też z wywiadem Ameryki, skoro on taki międzynarodowy. Wy z milicji jesteście za bardzo łagodni!

- Tak jest! - Wasiak zamknął okno. Zaczął się śmiać. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby uderzyć Polaka. Chociaż jego koledzy często to robili. - Słyszeliście? Chciał, żebym ci przyłożył - prychnął. - No, na weselu czy zabawie w remizie to tak... Nie ma sprawy. Ale na komisariacie? Zdurniał?

- Ty się wreszcie zamknij! - Miszczuk kładł przed Borowiczem sterty akt na biurku. - I mamy jeszcze takie - dodał, wskazując Himalaje teczek na górnej półce. - Tyle że germańskie.

- Znam niemiecki. Poradzę sobie.

Przerwało im huknięcie drzwiami, w których pojawił się jakiś oficer.

- Obaj natychmiast do komendanta! - wrzasnął. - A więźnia do celi na ten czas.

- Ale to nie więzień, tylko ten, no... ten...

- Konsultant - podpowiedział Borowicz. - Poza UJ-otem skończyłem jeszcze studium policyjne.

- «Ujotem»? Aaaaaa... Amerykanin!

Borowicz wzruszył ramionami.

- Być może już niedługo. Ale tylko z wyboru.

- Nie, nie - zaprotestował Miszczuk. - Musisz rozwiązać tę sprawę. Do Ameryki go nie puścimy na razie. - Odwrócił się do człowieka w drzwiach. - On jest przedwojennym oficerem policji!

- Aaa... Sanacyjny oficerek? To do tiurmy z nim.

- Nie. On jest specjalistą od kry... kry...

- Kryminalistyki - podpowiedział znowu Borowicz. I uśmiechnął się radośnie. Miał ukryty w kurtce malutki damski pistolet. «Szóstkę». Był też wystarczająco zdeterminowany, żeby strzelać wokół, a ostatnim nabojem sobie w usta. Nie miał żadnej ochoty iść do komunistycznego więzienia, po tym co usłyszał od szabrowników, którzy czasem odwiedzali siedzących kolegów.

Miszczuk i Wasiak wyszli do komendanta, a on zaczął studiować akta. Cudem tylko powstrzymywał się od poprawiania żenujących błędów ortograficznych. Zapalił chesterfielda. Miał straszną ochotę na herbatę, ale gdzie we Wrocławiu dostać coś takiego? Może w stołówce milicji podawali jakiś ersatz, lecz tam samego go nie wpuszczą. Zerknął do szuflady, znalazł butelkę bimbru. Pociągnął łyk i o mało nie zwymiotował.

Był mniej więcej w jednej czwartej lektury polskich teczek, kiedy przerwał nagle. Podstawił sobie krzesło i sięgnął po teczki niemieckie. Wertował szybko, bo naprawdę doskonale znał niemiecki. Dopóki nie wymordowali profesorów z Jagiellonki, uczyli tam porządnie i skutecznie. Błyskawicznie przerzucał kartki.

Miszczuk i Wasiak wrócili po mniej więcej godzinie. Obaj wyglądali niczym zbite psy. Komendant opieprzył ich za wszystko. Nie pojawili się na kolejnych odprawach, nie utworzyli punktu ochrony wokół Hali Ludowej. Nie nawiązali łączności. No ale niby jak? Komenda i Biskupin to były bardzo odległe wyspy w archipelagu Wrocławia. Z morzem pełnym rekinów pomiędzy. Nie mogli zostać wydaleni z milicji, bo mieli list z gratulacjami od Głuzdowskiego, nienaganną służbę za sobą (wiadomo gdzie) i odznaczenia.

- Odsuwają nas od tej sprawy - powiedział Miszczuk. Otworzył szufladę i wypił dwa wielkie łyki z butelki.

Borowicz zamarł.

- Już wiem, o co chodzi, mniej więcej. Ale najpierw wasz problem.

Podniósł słuchawkę telefonu i postukał w widełki.

- Towarzyszko telefonistko, proszę mnie połączyć z towarzyszem komendantem.

- To ty, Wasiak? - Zobaczyła numer pokoju na konsoli.

- Nie. Generał Einseinstariersein z UB.

- O Jezu!

Borowicz brnął dalej z wdziękiem.

- Nie ma Jezusa, towarzyszko! To opium dla mas! - krzyknął. - Ale jest kontrola wewnętrzna. I tego radzę się bać - powiedział już cicho i łagodnie. - A nie szatana - dodał ciepło. - Towarzysz szatan nie jest w stanie wysłać was do kołchozu na Wschodzie. - Chwila przerwy na oddech i wręcz ujmujące zakończenie: - W przeciwieństwie do mnie.

- Oczy... oczywiście - wyjąkała przerażona. - Z kim mam połączyć? Bo zapomniałam ze strachu - wyznała szczerze.

- Z towarzyszem komendantem.

Połączyła momentalnie.

- No czego? - rozległo się w słuchawce.

- Tu generał Einseinstariersein z UB! Co wy wyrabiacie?!

- A... a... ale o co chodzi?

- Sprawdźcie, towarzyszu, na centrali, skąd ja dzwonię! Z pokoju Miszczuka i Wasiaka. - Obaj właśnie biadolili cicho, widząc się w więzieniu. - Chcecie zdekonspirować moich agentów? Tak? Na waszym miejscu, chociaż nie wierzę w Boga, zacząłbym się modlić!

- Ale dlaczego? Ja nic nie zrobiłem.

- No właśnie. Sprawdziliście?

Dłuższa chwila ciszy.

- Tak jest, sprawdziłem. Dzwonicie z ich pokoju, towarzyszu.

- To moi najlepsi ludzie, a wy tarzacie ich po podłodze?

- Ależ skąd. Stali na dywanie.

- No to co wy sobie tam wyobrażacie?! Wzięliśmy dwóch najlepszych milicjantów do rozwiązania tajnej sprawy, a wy rzucacie kłody pod nogi?!

- No, ktoś rzeczywiście rzucił doniczką, ale żadnego rzucania kłód nie odnotowano, towarzyszu generale. Bo słyszałem. Naprawdę kłodami nikt nie rzucał. Towarzyszu, a może zaproszę was na wódkę, pokażecie papiery i...

- Jakie papiery?! - rozdarł się Borowicz. - Przecież mówiłem, że to tajna misja!

- Tak jest! Rozumiem.

- Ja sam się przebrałem za angielskiego komandosa, a udaję sanacyjnego policjanta!

Komendant wyraźnie zgłupiał.

- Tak, rozumiem - powiedział wreszcie. - Oczywiście.

Coś jednak dręczyło go wyraźnie, bo spytał:

- Przepraszam, nie zapamiętałem. Jak wasze nazwisko, towarzyszu generale?

- Przecież mówiłem. Einseinstariersein. Sprawdźcie mnie w KBW. Tylko ani słowa o tajnej sprawie!

- Tak jest!

Miszczuk drżącą ręką wytarł pot z czoła. Wasiak siedział oniemiały. Jedynie Borowicz niczym się nie przejmował. Co mu mogli zrobić? Miał swoją «szóstkę» w kurce i olewał cały świat. W każdej chwili mógł wyjść do tegodrugiego świata. Podobno lepszego.

- Nie zwracałem uwagi na same przypadki - powiedział, wracając do tematu. - Zwróciłem uwagę na takie dziwne coś.

- Na co?

- Jesteście tacy sami.

- My? - Miszczuk spojrzał na Wasiaka. - Oszalałeś?

- Oj, nie wy jako wy. Grunewald zagorzały nazista. Miszczuk zagorzały komunista. I teraz Kuger swój chłop. Wasiak swój chłop.

- No jak?

- Boże, przecież mówię. Nie jesteście do siebie podobni fizycznie. Chodzi mi o dwie pary policjantów.

- Milicjantów! - przerwał Miszczuk. - Obywatelskich!

Nie wiedział, jak im wytłumaczyć.

- Nie sądzę, żeby przed wojną istniała taka organizacja. Chyba że w Ameryce.

- Albo w Rosji - Wasiak popisał się swoją wiedzą. Zadowolony z siebie usiadł na blacie biurka i też sięgnął po butelkę ukrytą w szufladzie. Wypił kilka łyków i chuchnął w rękaw. Borowicz o mało nie spadł z krzesła, czując zapach. Zemdliło go dokumentnie. Z trudem odzyskał oddech.

- Z czego jest ten bimber?

- Nie uwierzysz. Z krowiego łajna.

Borowicz zakrył twarz rękoma.

- A ja wypiłem łyk tego ohydztwa! O Boże!

- Boga nie ma - odparł Wasiak. I zaraz sam sobie zaprzeczył: - Tak naprawdę to jest, ale teraz nie wolno o tym mówić.

Borowicz gwałtownie przełykał ślinę. Usiłował dojść do siebie.

- Mam teraz w żołądku jakieś okropne bakterie i mikroorganizmy.

- Spokojnie, to spiryt jest. - Wasiak poklepał go uspokajająco po plecach. - Jak robaki masz w brzuchu, to teraz wyjdą razem z gównem. O!

- Uciekną z obrzydzenia - usiłował zażartować Borowicz. - Macie trochę herbaty?

- Herbata jest w Chinach.

- No, cokolwiek do wypicia poza tą okropnością?

- Przyniesiemy ci tej amerykańskiej kawy, co nie ma smaku. Ale czarna jest przynajmniej. I z cukrem da się pić. - Wasiak otworzył okno. - Przyniesiemy ci też kapusty, bo sądząc po smrodzie, to właśnie gotują. Do stołówki cię nie wpuszczą.

- I chyba nie chcę tam iść. Ale podsunęliście mi niesamowity pomysł. Musimy znaleźć człowieka, który przeżył rytuał. Może był taki przypadek. Może ktoś go uratował.

- A niby jak mamy to zrobić?

- No przecież sami mówiliście, że jest obiad. Stańcie przed stołówką i wypytujcie wszystkich oficerów, czy widzieli coś takiego. Do samego końca. Czy widzieli kogoś tańczącego wśród kwiatów. Takiego, który przeżył.

- Rozumiem. - Miszczuk potarł brodę.

- A jak osobnika znaleźć potem wśród tych ruin? - dodał Wasiak. - Nawet jeśli jakiś przeżył.

- O Boże! Metoda! Procedura postępowania. Krok po kroku według regulaminu. Rutynowe śledztwo.

- A co to znaczy «rutynowe»?

Borowicz tylko westchnął.

- Rutyna to taka trucizna. Jak się nią poleje świeże kwiaty, to więdną. A jeśli wypije ją człowiek, to staje się taki jak wy. Niewyszkolony.

- Ale mnie wywieźli, jak miałem kilkanaście lat - powiedział Wasiak. - Gdzie się miałem szkolić? Na Sybirze? Ty wiesz, jak tam zimno? Oczy mi zamarzały.

Borowicz spuścił wzrok i powrócił do studiowania akt.

- Na szczęście nie wiem. A jutro będziemy mieć bandytę w rękach. Jeśli zrobicie swoje uczciwie. I przynieście coś do picia. Bo tej waszej «kałówki» nie tknę. - Zajął się konsumpcją zimnego kotleta, którego dostał od «wypędzonej» wilnianki.

* * *

Kuger znowu przerzucał akta. Plan rysował się jasny.

- Posłuchaj - zwrócił się do Grunewalda. - Musimy znaleźć kogoś, kto przeżył ten rytuał.

- Niby jak? A poza tym ty nie uczestniczysz w sprawie. Dzielimy tylko wspólny pokój.

- W którym będą mnie przesłuchiwać. Takie mam dziwne przeczucie. - Kuger nalał sobie herbaty. - Stańmy na głowie, ale znajdźmy tego gnoja, który to robi.

Śledztwo dosłownie go porywało. Czuł, że jest o krok za przestępcą, że czuje jego oddech, zapach potu... Bo tamten się poci. Z całą pewnością. Wie już, że Kuger o nim myśli. A żadnemu przestępcy takie myślenie nie zwiastowało niczego dobrego.

- Myślisz, że to jedna osoba?

- Nie mam zielonego pojęcia. Ale my jesteśmy zwykłymi policjantami, a nie jakimiś tam faszystami.

- Mów za siebie.

- Rozumiem. W każdym razie nawet jako nazista jesteś dalej policjantem i masz obowiązek ścigać przestępców! A nie, kurde, mordować, gdzie się da, kogo się da i kiedy się da!

Usiłował zgrabnie przemilczeć niewypowiedzianą na razie głośno sugestię spisku przeciw władzy. Gdyby głośno padło coś takiego, koniec śledztwa byłby od razu jasny. Zabito by natychmiast jakichś Żydów (jeśli jeszcze jacyś byli) albo kogokolwiek, kto nawinie się pod rękę, i pochwalono by się w samym Berlinie. Kuger łapał się na tym, że nie chciał już żyć. Po tej stronie krainy śmierci trzymało go jednak wpojone od dziecka poczucie obowiązku. On miał złapać przestępcę i wsadzić za kratki. Tyle jego Kugerowej mentalności.

- Ciszej! Cholera, ciszej!

- Co? Boisz się, że tu ktoś słucha? Ja jestem tylko policjantem. - Zamyślił się. - Ja nie chcę słyszeć, jak ktoś bije faceta w pokoju obok. Przesłuchuję zgodnie z regulaminem. Nawet Polacy mnie wypuszczą. Nie zrobiłem nic złego.

Zapalił papierosa jedną ręką. Gdy odrzucił zapałkę, przyszło olśnienie. Zerknął na kwiatek w doniczce, którym parę lat później Wasiak rzucił w oficerów UB i nie trafił.

- Musimy znaleźć człowieka, który przeszedł rytuał i przeżył.

- Jak?

- Nie wiem. Wypytajmy wszystkich przed stołówką. Zaraz obiad. Trzeba spytać, czy ktoś widział rytuał z kwiatami i pamięta żywą ofiarę. Może się ktoś trafi.

* * *

Mariola stanęła przy Staszewskim.

- A wiesz, o czym zapomniałeś?

- O czym, Helgo? - Dalej odtwarzał punkt po punkcie ostatni opisany dzień Grunewalda.

- Tam zawsze było dwóch policjantów. Dobry i zły.

- Nie mam partnera. Do czego zmierzasz?

- Posłuchaj, Grunewald i Kuger, Miszczuk i Wasiak. Zawsze jeden fajny, drugi mniej.

- Grzebałaś w moich aktach?

- No pewnie. Przecież jestem kobietą. - Pokręciła mu przed oczami swoją kształtną pupą. - Więc ja będę tym dobrym policjantem w naszym zespole.

O mało nie zakrztusił się papierosem.

- Ty?!

- No pewnie. Zaczekaj chwilę.

Zrzuciła swoją przezroczystą koszulę nocną. Poszła do garderoby. Dotarły do niego odgłosy szamotaniny i trzask otwieranych szuflad. Po kilku minutach wyszła ubrana w wojskowe buty, spodnie w barwy ochronne typu woodland. Miała na sobie jego kamizelkę kuloodporną z kewlaru. Na głowie rosyjski hełm z wielką literą «V» i napisem «Blues Brothers Day», który dostała na jakiejś imprezie. Z sejfu wyjęła swoją damską dwudziestkędwójkę. Przeładowała, wzięła dodatkowy magazynek i schowała do kieszeni. Pistolet idealnie się mieścił.

- No i co? Nie przydam ci się?

- Jestem pod wrażeniem. - Westchnął. - Ale, kochanie... Wszyscy ludzie, którzy zajmują się tą sprawą, giną.

- Ojej! Naprawdę? - Teraz Mariola westchnęła, parodiując Sławka. - A wiesz, od czego ty zginiesz?

- Od czego? - spytał zaintrygowany.

Otworzyła szufladę jego biurka i wyjęła butelkę wódki.

- Od tego! - wrzasnęła. Rzuciła w niego kartonem papierosów. - I od tego!

- Jezu! - Na kolanach szukał kartonu pod kanapą. - Czy wiesz, że jak choć raz strzelisz z tej twojej dwudziestkidwójki poza strzelnicą, to pójdziesz siedzieć?!

- Będę strzelać w obronie własnej! Nie puszczę cię na śmierć samego!

Podniósł głowę.

- Kocham cię, ty kompletnie porąbana wariatko.

- I ja ciebie kocham, kretynie!

Wstał, wyjmując z kartonu nową paczkę papierosów. Szamotał się z otwarciem. A kiedy mu się już udało i zapalił, podszedł do sejfu. Wyjął z niego ogromnego visa, podał Marioli.

- Masz armatę.

- A po co?

- Wiem, że dobrze strzelasz, ale to nie zawody sportowe. Swoją dwudziestkądwójką, jak ci adrenalina podskoczy, to pewnie nawet go nie trafisz, a jeśli trafisz, a on będzie na przykład pijany, to i tak cię dopadnie. Naprawdę weź armatę.

Mariola była dobrym strzelcem. Kiedy zaczynała uprawiać ten sport, pomyliła tarcze. Zamiast do pistoletowej, w odległości dwudziestu pięciu metrów, strzeliła do karabinowej, ustawionej dwa razy dalej. Miała dziesiątkę. No, ale to tylko trening.

- Ile mam nabojów w magazynku? - spytała.

- Cztery.

- Wystarczy?

- Tak. Walisz dwa na dzień dobry, z biodra, a potem jeden celowany. W głowę pacjenta.

- A czwarty?

- Ten jest dla ciebie. - Uśmiechnął się. - Jakby coś nie wyszło.

Zaczęła się śmiać. Sławek spojrzał poważnie.

- Pamiętaj. Strzelaj sobie w usta. A nie w skroń, bo co trzeci taki snajper przeżywa. I ma to różne przykre konsekwencje.

Dopiero teraz zrozumiała, że Staszewski nie żartuje.

- Aż tak źle? A jeśli oni będą mieć broń maszynową?

- To zacznij sobie układać nekrolog do gazety.

Przeładowała visa. Aż podskoczył.

- Jezus Maria! Nie!!!

- Co nie?

- Przecież on ma ruchomy bezpiecznik w rękojeści! Wystarczy, że chwycisz, i jest odbezpieczony. To nie jest nowoczesna spluwa z milionem przełączników i zabezpieczeń. Przeładujesz, chwytasz i strzelasz. A później trzeba dać na mszę za duszę napastnika. Tak napisali w instrukcji obsługi.

Roześmiała się i rozładowała.

- Dobra. Więc idę z tobą?

- OK.

Grunewald pisał:


Helga uparła się i powiedziała, że idzie ze mną. Podobno miała sen, że mnie zabiją. Wzięła kuchenny nóż i szpadelek, którym zruszała ziemię w donicach na balkonie. Była zatem uzbrojona.

* * *

Miszczuk i Wasiak wrócili po dobrej godzinie, kiedy Borowicz kończył czytanie akt.

- No i co? - spytał.

- Cienizna. Znaleźliśmy tylko dwóch oficerów, którzy widzieli tańczących wśród kwiatków. Jednego uratowali milicjanci, jak się chciał zabić.

- No to go wezwijcie.

- Niby jak? W tym morzu gruzów, gdzie nazwy ulic są albo po niemiecku, albo po polsku, albo w ogóle ich nie ma? Ewentualnie nie ma nawet ulic, tylko takie cegłowisko jedne. Nie wiemy, gdzie mieszka.

- A ten drugi?

- A tego to mamy pod ręką. Gestapowiec.

- No to tego wezwijcie.

- Ale on mówić nie chce. Wspomniał, że uratował go kolega, kiedy ześwirował i chciał się zabić. Ale więcej mówić nie chce. Od kolegów wie, gdzie go poślą.

- Gdzie?

- Na minus czterdzieści. I dowie się, co to jest chodzić z gaciami pełnymi własnego gówna. Ruscy mu nie darują.

Borowicz sortował niemieckie akta wedle znanego tylko jemu klucza. Miał doskonałą pamięć. Zamyślił się.

- No to niech go przesłucha ten Kuger. Macie go jeszcze w pierdlu?

- No pewnie - odparł Wasiak. - No ale żeby tam Niemiec Niemca przesłuchiwał? Możemy mu przypałować, ale...

- A kogo do tej pory przesłuchiwał? - Borowicz pokiwał głową. Ci dwaj nie mieli żadnych podstaw pracy policji. - Pałą od razu? - powiedział. - Poznajcie profesjonalne metody.

- Ale my z milicji!

- No to uczcie się. - Westchnął. - Możecie mu wystawić papiery, żeby jeszcze dzisiaj pojechał do Niemiec?

- Pewnie. On nam nic nie zawinił. Taki sam śledczy jak my.

- No to zróbcie tak: jeden z was pójdzie i załatwi papiery, żeby go zwolnić już dzisiaj. Drugi zwinie na ulicy dwójkę Niemców z wózkiem.

- Na cholerę ci wózek? - Wasiak aż przysiadł z wrażenia. - Chcesz im zrabować te ichnie klamoty?

- Po prostu tak zróbcie. - Borowicz zaczął porządkować akta i odkładać je na odpowiednie półki.

Zapalił playersa. Zamyślił się, gryząc wargi. Powtarzalność sytuacji. Mniej więcej już wiedział, gdzie zacząć to śledztwo. Trochę też zaczął się bać. Potrzebował jednak kogoś, kto będzie mu pomocny i powie, co wie.

Niemców Miszczuk i Wasiak przyprowadzili już po kwadransie. Byli przerażeni do granic. Ustawili swój wózeczek pod ścianą i stanęli na baczność. Ojciec, matka i córka. Borowiczowi zrobiło się wstyd, że musi tak traktować ludzi. A z drugiej strony pamiętał swojego ojca, profesora, prowadzonego na rzeź. Nie mógł się połapać we własnych uczuciach. Jednocześnie było mu żal tych ludzi i rozsadzała go nienawiść. Poplątane losy - jak z tym żyć? Zerknął na wózek. Mieli tam byle co. Tak samo jak Polacy przyjeżdżający z Wilna i Lwowa. Musieli się mijać na ulicach. No ale... trzy mocarstwa zadecydowały o losie tych wszystkich biedaków, więc niech one biorą winę na siebie.

- Chcecie tuszonki? Bimbru?

- Ja nie byłem w Wehrmachcie! - krzyknął Niemiec, osłaniając żonę i córkę. - Tylko w Volkssturmie! Stary pryk jestem!

- Nikt pana o nic nie oskarża.

- Ja chcę tylko wyjechać do Niemiec. Choć kocham Breslau.

- Wiem - powiedział Borowicz swoją perfekcyjną niemczyzną. - A ja kocham moje Wilno. Na nasze nieszczęście przenieśliśmy się do Krakowa. No i tam tatusia wzięli i zabili. Ale nie oskarżam państwa personalnie. Jeszcze dziś wsiądziecie do pociągu do Niemiec, jeśli taki gdzieś będzie.

- A co z nami teraz?

- My nie z RSHA. - Borowicz nagle się roześmiał. - Oczywiście siedzimy w tym samym budynku, ale my nie bijemy. Gwarantuję, dziś wieczorem będziecie w pociągu.

Niemiec odetchnął z ulgą, choć dalej trząsł się ze strachu. Dziwny stan. Ulga i niedowierzanie. Kobiety, zacisnąwszy usta, stały nadal bez ruchu, jakby cała sytuacja ich nie dotyczyła. Borowicz obserwował mężczyznę z ciekawością. Postanowił go uspokoić.

- Niech się pan trzyma dzielnie. Jest pan Niemcem i jedzie do Niemiec. A ja jestem Polakiem i jadę do Ameryki. To kto ma lepiej?

Niemiec zgłupiał.

- Poszedłem na współpracę z tą milicją - kontynuował Borowicz. - Muszę rozwiązać jedną sprawę i wtedy mnie puszczą. Także, widzi pan, jesteśmy w podobnej sytuacji.

Wyraźnie rozluźnił Niemca, choć nadal nie do końca.

- Ja chcę do domu! - krzyknął.

- Ja też chcę do domu. - Zapalił kolejnego playersa. - Problem w tym, że go nie mam. Dzięki wam.

- Nie byłem żołnierzem. Jedyną prawdziwą walkę stoczyłem podczas powstania śląskiego. Pamiętam tylko, jak jeden z waszych, strasznie młody, wyskoczył zza węgła i ciachnął jednego z naszych w rękę. Bagnet miał posmarowany gównem, więc naszemu rękę ucięli. A kiedy złapałem powstańca, to jeszcze rzucił nożem w oficera. I zabił.

Borowicz zamyślił się i przygryzał wargę. Olśnienie.

- Widzisz, jak to wszystko się łączy?

- Co się łączy?

- Zaraz zobaczysz swojego przyjaciela.

- Którego?

- Poczekaj chwilę.

Siedzieli w milczeniu kilkanaście minut. Borowicz, gdy skończył papierosa, zaczął żuć zapałki. To nie była sprawa jak wszystkie. Za dużo zgodności, za dużo przypadków, zbyt wiele tropów prowadzących do celu. Tylko czym był cel? Miał nadzieję, że gestapowiec, który przeżył rytuał, mu coś powie.

Ciszę przerwało wejście Miszczuka i Wasiaka w towarzystwie strażników, którzy nieśli więźnia.

- Kuger! To ty?! - krzyknął Niemiec spod ściany.

- Pierschek? Ty żyjesz? Ostatni raz widzieliśmy się, kiedy nas Polacy masakrowali pod Górą Świętej Anny.

- Przeżyliśmy. - Nagle Niemiec zorientował się, że słucha go polski oficer doskonale znający niemiecki, i zmienił ton. - Rękę to pamiętam, gdy ten chłopiec rzucił się na ciebie. Ale co z nogą, przyjacielu?

- Rosyjskie bombowce. Byłem w Breslau podczas oblężenia.

- Dobrze, dobrze - przerwał im Borowicz. - Skończmy ze wspominkami. Notabene mój prawujek, jeśli można się tak wyrazić, też tam walczył. Tyle że po drugiej stronie. - Roześmiał się. - Góra Świętej Anny, czy jak to się wtedy mówiło, Annaberg. Rzeczywiście była tam taka masakra?

- Była.

- Niech mi pan uwierzy, panie oficerze - dodał Pierschek. - Prawdziwa jatka. A kiedy wasi ruszyli na bagnety, to już było piekło. Widziałem dantejskie sceny, jak żeśmy się zabijali.

- No proszę, czyli wujek jednak prawdę mówił. - Borowicz potarł skroń. - A myślałem, że to tylko fantazje staruszka.

- Czy moglibyśmy się wziąć za sprawę? - przerwał tym razem Miszczuk.

- Sekundę. - Borowicz nie mógł czegoś zrozumieć. - Czy to prawda, że gdy nasi poszli na bagnety, to wy zwinęliście swoje lewe skrzydło?

- To było prawe skrzydło, panie oficerze. Patrzy pan z odmiennej perspektywy. Z naprzeciwka.

- A fakt. Ma pan rację.

Miszczuk nie mógł już wytrzymać.

- Czy moglibyśmy wreszcie zacząć?

- Jasne. - Borowicz nie mógł jednak skończyć: - A kiedy nasi doszli do świątyni? To co się działo?

- Jatka, panie oficerze. Jatka. My ich, a oni nas. Noże, bagnety, kolby karabinów, pięści albo nawet zęby. Jeden z waszych, ranny, to nawet granat chwycił w zęby i wyszarpnął zawleczkę. A potem przytulił się do naszego oficera. Obaj zginęli.

- Zaraz, zaraz, bo to ciekawe. Czy wokół były kwiaty?

- Nie wiem. Nie patrzyłem. - Niemiec zamyślił się na chwilę. - Może były, ale kto na to zwracał uwagę w bitwie. Jakieś tam świątynne wota. Albo doniczki raczej. Nie mam pojęcia.

- Nie, nie. Ja pana nie zamierzam wypytywać o kwiatki, ale o faceta, który wziął granat do ust i eksplodował w ramionach niemieckiego oficera.

- Nie wiem. Widziałem kątem oka. Wszyscy straciliśmy słuch po wybuchu. Wasi strzelali, my też, w zamkniętym pomieszczeniu. No to przecież nic już pan nie słyszy, choćby po jednym wystrzale. Nie wspomnę o granacie.

Kuger pochylił się na krześle.

- Ja wiem, o co mu chodzi - powiedział, przerywając Pierschkowi. - O wybuchających ludzi.

- Dokładnie to miałem na myśli - uśmiechnął się Borowicz. - Też mamy z tym problem.

Kuger pochylił się jeszcze bardziej, balansując na krawędzi upadku.

- Czego pan się chce dowiedzieć?

- Przeczytałem wszystkie wasze akta. Wyjątkowo skrupulatnie prowadzone. Więc wiem o śledztwie wszystko. Zależy mi na czymś innym.

- Na czym?

- Widzi pan, mamy w areszcie gestapowca, który przeżył rytuał. Ale on nie chce mówić. Zawsze to lepiej, jak rodak z rodakiem porozmawia.

- Nie będę go przesłuchiwał.

- Proszę pana, jest pan oficerem policji, jak i ja byłem. To pogadajmy jak kolega z kolegą. Pan się nie wyzwierzęcał ani w łagrach, ani w obozach koncentracyjnych. Możemy więc porozmawiać jak ludzie kulturalni.

- Nie!

- Dobrze - Borowicz zgodził się natychmiast. - Widzi pan. Moja propozycja jest taka. - Otworzył szufladę. - Moja propozycja jest taka... - powtórzył. - Puszka tuszonki, chleb, butelka bimbru, bo to najlepsza waluta teraz, i ten papier.

- Jaki papier? - Kuger miał usta pełne śliny.

- Stwierdzający, że już dzisiaj może pan jechać do Niemiec. Pan Pierschek z rodziną zawiozą pana na dworzec. Teraz! Na tym wózeczku. - Borowicz, skupiony, mówił powoli, wyraźnie i dobitnie. - Jedna rozmowa i jedzie pan na dworzec. Jedna rozmowa!

Kuger odruchowo chciał ukryć twarz w dłoniach, nie udało mu się z powodu kalectwa.

- Nie.

- Widzi pan, ten papier można potraktować na różne sposoby - znęcał się Borowicz. - Mogę go podrzeć. - Naddarł centymetr. - Mogę usuwać kawałki. - Oderwał niewielki fragment. - I mogę go panu dać. Wybór zawsze należy do człowieka. Co pan woli? Wolność i Bawaria za parę dni czy nasze przytulne więzienie?

Borowicz oddarł następny kawałek. I jeszcze jeden. I jeszcze.

- Chce pan ten papier? Nie daję go panu do przeczytania, bo pan nie rozumie po polsku. Ale daję oficerskie słowo honoru, że jest prawdziwy. - Oddarł następny kawałeczek. - Chce pan go? Bo jestem już blisko najważniejszej pieczątki.

- Tak! Tak! Tak! - rozdarł się Kuger. - Chcę!

- No to przesłucha pan gestapowca.

- Jawohl.

Borowicz odwrócił się do Miszczuka i Wasiaka.

- Przyprowadźcie go.

Kuger wskazał brodą biurko.

- Po co? Tu jest konsola. Wystukuje pan numer więźnia i przyprowadzają z wartowni. Amerykanie nam sprzedali ten patent.

- Czyli sześć, sześć, sześć. Numer bestii. - Borowicz uśmiechnął się wrednie. - Nie sądzę, żeby tu numerowali więźniów. To nie Auschwitz mimo wszystko.

Miszczuk i Wasiak poszli ze strażnikami. Borowicz drażnił się z Niemcami. Patrzył na nich albo groźnym wzrokiem, albo łagodnym. Bawił się konsolą. Ciekawe, czy światełka i brzęczyki w ogóle cokolwiek mówiły chłopom zmobilizowanym z Polesia na wartowni. Ciekawe, czy potrafili czytać. Najpierw Ruscy, potem Niemcy i znowu Ruscy. Nie zdążyli skończyć szkół. Niektórym zafundowano nawet bezpłatne wycieczki «Sybir Tours». Byli jednak inteligentni. Jeden wpadł do gabinetu z pepeszą.

- A co się tu wyrabia, towarzyszu?

- Przyjechałem z Warszawy. Kontrola wewnętrzna z UB - powiedział Borowicz. - Notabene cuchnie od was bimbrem jak z gorzelni. Zaraz zajmę się tą sprawą.

- Ale my nie pijemy, towarzyszu!

- Herbaty nie pijecie, kawy nie pijecie. Być może nawet nie pijecie wody. Ale wódę to tak!

- Nie. Naprawdę nie.

Borowicz nachylił się do Kugera.

- Gdzie jest najlepsza skrytka na wartowni? - spytał po niemiecku. - Chodzi o alkohol.

- Szafka nad drzwiami. Nikt nie sprawdzi.

Borowicz odwrócił się do spietranego już lekko, ale ciągle podejrzliwego wartownika.

- Czy mam zobaczyć, co jest w waszej szafce nad drzwiami? Tam u was, na wartowni? Mam tam pójść i wyciągnąć konsekwencje? Ewentualnie butelki.

- Nie, nie, nie, tam nic nie ma. Ja pobiegnę zobaczyć i sprawdzić, towarzyszu.

- Dobrze, sprawdźcie.

Wartownik zmył się momentalnie. Borowicz ciągle żuł zapałki i rozmyślał nad tą dziwną sprawą. Miał niby punkt zahaczenia. Ale jakoś tak podświadomie czuł, że tu potrzeba geniusza. Jakiegoś cholernego Sherlocka Holmesa. Herkulesa Poirot. Boże, natchnijcie mnie, myślał. Niech przynajmniej przyjdzie doktor Watson!

Przyszli Miszczuk i Wasiak, prowadząc gestapowca. Wasiak od razu przyskoczył do szuflady biurka.

- O Matko Boska! - Wpychał sobie pod pachy zakamuflowane butelki bimbru. - Jest kontrola z Warszawy. Połowa komendy wylewa wódę do kibla i tłucze butelki.

- Na twoim miejscu bym się nie przejmował. Kontrola jest z Wilna, potem z Krakowa, a teraz z Wrocławia - uśmiechnął się Borowicz, tym razem przyjaźnie. - Tak się układało życie kontroli. Jest bardzo mobilne.

Miszczuk zrozumiał pierwszy.

- Jezusie i Maryjo! Coś ty nawyrabiał?

- Ja tylko bawiłem się konsolą.

Obaj byli przerażeni paniką na korytarzach.

- Ale teraz komenda wylewa wódę do sracza! I tłucze butelki.

- I bardzo dobrze. Picie jest szkodliwe. Ale wy swoje butelki zostawcie, bo to cenna waluta.

- Ty se normalnie jaja robisz! - wrzasnął Miszczuk.

- Nie. Jaja to robi kura. A ja tylko sprawiłem, że wasz bimber będzie teraz sto razy cenniejszy. Najlepsza waluta skoczyła nagle w górę na giełdzie.

Wasiak położył rękę na ramieniu Miszczuka.

- On chyba wie, co robi - powiedział. - Dajmy mu działać.

- Sanacyjny oficerek?

- Nie mów «oficerek». To prawdziwy oficer, który szkoły ma za sobą. On umie trochę więcej niż paraszę wynosić z celi jak my. Albo bałandę pić. Jego nauczyli przed wojną. Zawodu policjanta.

Miszczuk zapalił rosyjskiego papierosa. Eleganckiego. Najpierw zgniótł tekturową tutkę dwa razy, żeby mu się tytoń do płuc nie dostał, potem odpalił zapalniczką zrobioną z karabinowej łuski.

- Dobra. Dajmy mu mówić.

Borowicz zwrócił się do gestapowca:

- Drogi panie. Nie jestem tu po to, żeby ścigać pana za zbrodnie wojenne ani nic innego. Pogadajmy jak oficer z oficerem. Chodzi wyłącznie o sprawę kryminalną.

- Niczego wam nie powiem!

- Oj tam, zaraz «nie powiem». - Borowicz odchylił się na fotelu. - Kanapeczkę z tuszonką? Herbaty? No przecież my tu nie bijemy.

- Nie? - Gestapowiec odwrócił się, podniósł kurtkę i koszulę. - Nie?

- Oj Boże. Upadł pan na kaloryfer i tyle.

Sine pręgi na plecach tamtego były tak regularne, że naprawdę mogły przypominać bicie kaloryferem.

- Niczego wam nie powiem!

- Za pańskie zbrodnie będzie pana sądził sąd radziecki. Z góry współczuję. Lecz my od pana chcemy tylko informacji.

- Niczego nie powiem!

- Ma pan rodzinę? To przecież nie jest tajna informacja.

- Mam. Żonę i córkę. Zabijecie je?

Borowicz zapalił angielskiego playersa. Podał gestapowcowi paczkę, ale tamten odmówił. Zapadła cisza.

- My nikogo nie zabijamy, w przeciwieństwie do was. To teraz... - Borowicz przerwał, by tym dobitniej zabrzmiało to, co zamierzał powiedzieć: - Chce pan jechać do Rosji z rodziną? Czy sam?

Facet był twardy. Zrozumiał szantaż i odpowiedział, decydując się na ryzyko:

- Sam.

- No to proszę współpracować.

- Niczego wam nie powiem.

- A ja nie chcę słuchać o tym, co pan zrobił. Interesuje mnie wyłącznie sprawa kryminalna. Nie polityczna, nie partyjna, nie polsko-niemiecka, tylko kryminalna!

Borowicz położył nogi na stół niczym Amerykanie i zaciągnął się dymem z papierosa.

- Kuger. Do dzieła. Arbeit, Arbeit!

Ten pochylił się do współwięźnia.

- Stary, proszę cię, pomóż.

- W czym?

Kuger zawahał się.

- Jak widzisz, jestem inwalidą. Byłem w kripo. Nic do mnie nie mają i dali papier, że mogę jechać do Niemiec. Tym wózkiem, który stoi pod ścianą... I z tą niemiecką rodziną...

- Daleko nie zajedziesz.

- Nie śmiej się. Wózkiem tylko na dworzec. - Kuger przeczesał włosy palcami. - Kolego, uwierz mi. To nie jest sprawa nazistowska ani o zbrodnie wojenne. Zwykła, kryminalna.

- Mam ci wierzyć? Przekupili cię.

- Nie! Posłuchaj. Wiem, że ciebie czeka straszny los. Ale pomóż mi, kalece. Co cię to kosztuje? - Kuger wykazał się znajomością psychiki. Był dobrym podoficerem śledczym. - Doskonale rozumiem, że mi zazdrościsz i najchętniej powiedziałbyś «pocałuj mnie w dupę». Ale proszę, okaż łaskę niemieckiemu inwalidzie! Tu chodzi naprawdę wyłącznie o sprawę kryminalną.

Gestapowiec tylko kręcił głową. Zaciskał wargi, cmokał. Coś tam jednak niemiecki śledczy zdołał zdziałać.

- No może i masz rację. Bardzo ciężko jest w Rosji?

- Nie wiem. Nie byłem. Spytaj tych dwóch Polaków. - Wskazał Miszczuka i Wasiaka. - Oni tam byli. Jest chyba nieciekawie.

- O nic nie będę pytał Polaków.

Borowicz, który tłumaczył na bieżąco milicjantom, o mało nie ryknął śmiechem. Miszczuk tylko pokiwał głową. Wasiak westchnął ciężko.

- Powiedz mu - szepnął - że jak tam się znajdzie, to sto razy bardziej będzie chciał pytać Polaków - przerwał, żeby zaraz dokończyć: - którędy uciekać.

Borowicz przetłumaczył:

- On mówi, że wyłącznie interesuje nas sprawa wybuchających ludzi. Nie będziemy pytać o nic innego. Nie musi się pan pogrążać w bagnie. No i powiedział, że w Rosji jest nieźle. Będzie pan miał znośne warunki. Wie pan, ten wspaniały klimat, doskonałe rolnictwo. Będzie pan miał dużo jedzenia. No i ciepło.

Ale na Krymie, dodał w myślach. Ciebie jednak wyślą na Kołymę. Też na literę K. Nawet gestapowiec się zdziwił.

- On to wszystko powiedział jednym zdaniem? - Wskazał na Wasiaka.

- Och, streszczał się po prostu.

Kuger przejął śledztwo.

- Kolego. Interesuje mnie tylko rytuał z kwiatkami, który przeżyłeś. Tylko to. Powiedz, jak było.

Gestapowiec wzruszył ramionami. Dłuższą chwilę siedział zamyślony. Potem zaczął mówić:

- Bardzo źle się poczułem, kiedy kazano nam obstawiać ewakuację Breslau. Bolała mnie głowa i chciało mi się wymiotować. Byłem jak nieprzytomny. Ale wsiedliśmy z kolegami do takiego śmiesznego francuskiego samochodu i pojechaliśmy na dworzec nad Odrą. Na szczęście zachmurzyło się strasznie i nie było sowieckich bombowców. Na dworcu pandemia. Nie ma pociągów, a tłum uciekinierów taki, że nawet nie mogliśmy się dopchać na peron. Pamiętam, że polscy pracownicy przymusowi wymyślili taki sprytny sposób. Chodzili na czworakach między nogami albo wręcz się czołgali. I wynosili dzieci, które umarły w tłumie. Układali je na ławkach. Pamiętam dokładnie ławki przed dworcem z poukładanymi zwłokami dzieci. My nie mogliśmy się przebić przez ciżbę. Przecież żołnierz w mundurze i z godłem na czapce nie będzie się czołgał pomiędzy nogami cywilów. Zapytałem wtedy jednego z polskich robotników, który znał nasz język, czy pomoże nam dostać się do środka. Odpowiedział bezczelnie: «Albo pełzaj, albo zbombarduj ten dworzec. W Warszawie wam się udało, a tu będziesz walił w swoich, jeśli masz czym. My wynosimy tylko martwe dzieci. Martwi dorośli dalej stoją w tym tłumie. Nie mają gdzie upaść». Wtedy poczułem, że mam drugi atak.

- Czy wokół były kwiaty? - spytał Kuger.

- Jakie kwiaty?! Przecież była zima. - Gestapowiec zdecydował się jednak na playersa Borowicza. Przyjął ogień od Wasiaka i zaciągnął się głęboko.

- Miałem przed oczami martwe dzieci leżące równo na ławkach i martwych dorosłych stojących ciągle w rosnącym tłumie. Polacy mieli w dupie dorosłych, być może nawet się cieszyli, że zostanie mniej Niemców. Wyciągali tylko dzieci. A może nie byli w stanie wyciągnąć większych ciał. Nie wiem. Rozpalili sobie ognisko z połamanych mebli, które wynieśli z porzuconych domów. Chwiejąc się na nogach, podszedłem tam. Potraktowali mnie wrogo.

- Wiesz, kolego - przerwał mu Kuger - trochę się im nie dziwię.

- Czułem się jak pijany - kontynuował gestapowiec. - A piłem przecież tylko kawę zbożową. Zataczałem się, bełkotałem.

- Czy Polacy mieli kwiaty?

- Nie, nie mieli. A przynajmniej nie zauważyłem.

- I co dalej?

- Usiłowaliśmy się skontaktować z centralą i powiedzieć, że z akcji na dworcu nici. Że nie da się przejść, że potrzebna jest co najmniej kompania. Jeden z kolegów usiłował się przedostać na peron torami, lecz tam też stał tłum. No ale jak się skontaktować? Nic już nie działało. Nawet telefon w pobliskiej aptece.

- Powiedział pan «w aptece»? - przerwał im Borowicz. - Bo «apteka» cały czas powtarza się w aktach.

- Tak. Poszedłem tam, ciągle źle się czując, lecz telefon nie działał. Amerykańskie i rosyjskie bombowce poszarpały już wszystkie linie. Wracałem zygzakiem jak pijak. Wtedy podszedł do mnie mały chłopiec.

- Czy powiedział: «Ten, który przybiera maskę zła, może być przecież tym dobrym»? - spytał Borowicz.

- Tak. Mniej więcej coś takiego. - Gestapowiec potrząsnął głową. - Skąd pan wie?

- Czytałem akta innych spraw.

- Dziwne. Takie same przypadki?

- Poza szczegółami tak.

- Naprawdę dziwne. Hm - zamyślił się. - Wsiedliśmy znowu do tego śmiesznego francuskiego samochodu. Byłem półprzytomny. I pojechaliśmy do centrum. Trwało to mniej więcej półtorej doby. Alianckie samoloty nie mogły latać z powodu chmur, ale ruska artyleria waliła równo. Dojechaliśmy do samego szefostwa, które miało siedzibę na Ostrowie Tumskim, w bibliotece klasztornej, ktoś zdał raport. Ja wymiotowałem.

- Pił pan?

- Nie.

- Kolego - włączył się Kuger - gdzie były kwiatki?

- Nie było.

- I co się stało?

- Wybiegłem ze sztabu gauleitera Hankego i zacząłem uciekać. Koledzy za mną, żeby powstrzymać. Przejaśniło się i przyleciały rosyjskie bombowce. Amerykanom było za daleko przy tej pogodzie. Wskoczyłem do takiej dziury wyrytej w ziemi.

- Którą jedną ręką wykopał podoficer kripo - powiedział Kuger.

Gestapowiec oniemiał.

- O Jezu. To pan?

- Ja też pana rozpoznałem dopiero teraz. Leżeliśmy tam razem przez jakieś trzydzieści minut. Później wyskoczył pan i pobiegł.

- Tak. Chciałem dotrzeć do Nowego Targu. To jakieś pięćset metrów, a może dwa razy więcej. Zajęło mi to cały dzień. Ruscy walili ze wszystkiego, co mieli. W nocy dotarłem do bunkra na placu. Byłem ogłuszony, nieprzytomny. Nikt nic nie wiedział, panika totalna, specjalne oddziały burzyły budynki wokół, zamieniając Breslau w ruinę. Ważny był tylko kąt ostrzału dział z placu na targu. W bunkrze, który był pod placem i miał normalne brukowane ulice z krawężnikami, leżały setki rannych i umierających. Obsługa medyczna pracowała na okrągło, zorganizowana wzorowo. Ale nie mogli nadążyć. Postanowiliśmy z kolegami, że już nigdzie dalej nie idziemy. Ten bunkier to będą nasze Termopile.

- Co on mówi?

- Termopile - powiedział Borowicz.

- A to jakaś miejscowość w okolicach Wrocławia? - pytał Wasiak.

- O Jezu, to symbol. Trzystu Greków broniło przejścia przeciwko miażdżącej przewadze wroga.

- To Grecy walczyli z Niemcami we Wrocławiu? I wygrali?

- Wszyscy zginęli.

Wasiak aż gwizdnął.

- O kurna! Rozstrzelali ich?

- Nie! Wtedy nie było broni palnej. Mówię o starożytnej Grecji. O Spartanach.

- Spartolili?

- O Matko Boska! Nie spartolili, tylko ich zabili. - Borowicz otarł pot z czoła. - Pamiętasz, jak nazwaliśmy nasz ufortyfikowany balkon w Hali Ludowej?

- Westerplatte.

- No właśnie. To symbol pozycji, z której nie można się już cofnąć. Nie ma gdzie - kontynuował. - Amerykanie mają Alamo, my Westerplatte, a Niemcy wybrali Termopile. To tylko nazwa, pomnik czegoś większego od nas samych. Rozumiesz?

Chłop z pepeszą podrapał się po brodzie.

- Ni cholery.

- Dobra. - Borowicz odwrócił głowę do Kugera, powiedział po niemiecku: - Proszę kontynuować przesłuchanie.

Kuger milczał dłuższą chwilę.

- Wyłączyło się światło, jak mniemam?

- Tak - odpowiedział gestapowiec. - Walnęło w elektrownię czy w coś. Na szczęście w bunkrze ściany były posmarowane fosforem. Zaczęły świecić. Widać było cienie ludzi. Ci od amunicji mogli ją dalej nosić. Ale lekarze nie mogli już nic. Kilku miało latarki. Trzymali je w zębach. Ale to była porażka. Ludzie umierali na moich oczach. Sam świeciłem zapalniczką przy jednej z operacji. Zwykłą zapalniczką. Nagrzała się jak szlag. Musiałem przekładać z ręki do ręki. Pacjent zmarł. Lekarz po prostu nic nie widział. Jakbym śnił. Cienie żołnierzy, grzmot armat z dachu, jęczący, płaczący, kręcący się po nic ludzie. Upiorne, świecące fosforem ściany. Tylko zieleń wokół. Zieleń. I te cienie na jej tle. Smród spalonej nitrocelulozy, który dostawał się przez wentylatory. Smród gówna. I środków odkażających. I te monstra na tle fosforyzujących ścian. Piekło Dantego. Krzyknąłem do kolegów: «Wychodzę z bunkra!». I nagle coś mnie zatrzymało.

- Co?

- Widok faceta, który rozkłada pod ścianą doniczki z kwiatami. Powiedział, że musiał je przynieść, bo w domu by nie przetrwały. Krzyknąłem: «Ty defetysto!».

Kuger przygryzł wargi. Gdzieś to już słyszał. Zdaje się, w wykonaniu Grunewalda.

- Co było dalej?

- Ogarnął mnie jakiś amok. Zacząłem wyrywać te kwiatki z doniczek i rozrzucać wokół. Ryczałem, że tu nie ma miejsca dla rannych, a on doniczki przynosi. Kiedy zaczął protestować, wyjąłem pistolet z kabury i przeładowałem.

- I co tamten powiedział?

- «Nie usiłuj być panem życia i śmierci. Nawet w stosunku do roślin».

Zapadła cisza, którą Kuger przerwał dopiero po dobrej minucie.

- Jak się nazywał?

- Nie wiem. Ogarnął mnie jakiś szał. Wyrywałem te kwiatki, wrzeszcząc na niego i grożąc mu bronią. Tłukłem doniczki.

- Ile było tych kwiatków?

- Nie pamiętam. Może cztery, może pięć. Działo się ze mną coś dziwnego. Nie umiem tego opisać. Wyszedłem z bunkra.

- Sam? W taki ogień?

- Tak, sam. Było mi niedobrze. Płakałem. Ciekło mi z nosa. Kichałem i kaszlałem, jakiś ciężar położył mi się na płucach. Chciałem dojść do klasztoru, który stał tuż obok.

- Ty - Borowicz zerknął na Wasiaka - on opisuje objawy ciężkiej alergii.

- A co to jest alergia?

- Ja też mam takie obawy czasem - włączył się Miszczuk.

- Objawy - poprawił go Borowicz. - Macie plan miasta?

- Mamy. Ale niekompetentny, bo jeszcze nie wszystkie polskie nazwy wprowadzono.

- Niekompletny - znowu poprawił Borowicz. Pochylił się nad mapą wyjętą z szuflady. - Którędy szedł? Spytaj - zwrócił się do Kugera.

Gestapowiec odpowiedział sam:

- Pierwsza, najkrótsza uliczka była kompletnie zawalona gruzami, więc poszedłem jakieś dwadzieścia metrów dalej i...

- Jesteśmy w domu! - wrzasnął Borowicz. - Ja już wiem!

Miszczuk i Wasiak patrzyli zdziwieni.

- Co wiesz?

Podniósł głowę znad mapy.

- On poszedł ulicą Nożowniczą, bo nie mógł sforsować ulicy Jeleniej, skręcił na plac Bankiera, idąc ulicą Łaciarską. Potem wszedł do klasztoru, z kimś porozmawiał i wszedł na ukwiecony dziedziniec. Patrzcie na pory roku. Najpierw była zima, a teraz maj.

Wasiak wziął się pod boki i stanął w rozkroku.

- A! - To dokładnie zrozumiał i kiwnął głową, będąc pod wrażeniem umiejętności przedwojennego policjanta. - Znaczy kłamie skurwysyn?

- Nie. Ma luki w pamięci.

- A skąd ty możesz wiedzieć, którędy szedł? - spytał Miszczuk.

- Bo czytam wasze akta. Dokładnie. - Borowicz zwrócił się do Kugera: - Zapytaj, jak trafił do klasztoru.

- Przez Altbuserstrasse.

- Czyli Łaciarską. Szedł z naładowanym pistoletem - mówił Borowicz po polsku. - Dygotał.

- Szedłem z odbezpieczonym pistoletem. Cały się trząsłem ze strachu.

- A co pana tak przerażało? - spytał Kuger. - Poza ostrzałem sowieckiej artylerii.

- To, że znajdę rozwiązanie.

- Słucham?

- Nie wiem. Nie potrafię wytłumaczyć. Wydawało mi się, że spotkam kogoś, kto pokaże mi dalszą drogę w życiu.

- I spotkał pan?

- Tak.

- Kto to był?

- Nazywał się Albert Grunewald.

- Jak?! - Kuger o mało nie spadł z krzesła. - Mój Boże! Mój Boże!

- Przedstawił mi się jako Albert Grunewald - powtórzył gestapowiec.

- Jak wyglądał?

- Dość niski, korpulentny, bardzo stanowczy, w płaszczu dobrej marki, starannie wyprasowanym.

- To Helga mu prasowała. - Kuger nie mógł się otrząsnąć. - On mówi prawdę - zwrócił się do Borowicza. - Tak wyglądał Grunewald w dniu swojej śmierci. Widziałem zwłoki. Chyba kochał się w Heldze, ale nie znam tajemnic alkowy. Wiem tylko, że ona go bardzo kochała.

- Spotkał się z duchem? - spytał Borowicz. Miał zaufanie do Kugera. Przedwojennych policjantów szkolono zdecydowanie lepiej niż powojennych milicjantów. Z całą pewnością wiedział, że tamten widział martwego przyjaciela. I dokładnie zapamiętał wszystkie szczegóły.

- Nie wiem. - Kuger powrócił do śledztwa i spojrzał na gestapowca. Rutyna, doświadczenie, procedura postępowania. - Proszę pana. W pańskich zeznaniach jest szereg nieścisłości. Mówi pan, że był świadkiem ewakuacji na dworcu, który teraz nazywa się Nadodrze. Była zima. Powiedział pan, że półtorej doby zajęła wam przeprawa na plac Neumarkt... - Kuger znowu nachylił się nad mapą - zwany teraz Nowym Targiem. I już jest maj. Umknęło panu parę miesięcy.

- Nie wiem. Nie wiem, co się ze mną działo.

- No przecież musiał pan podpisywać listę obecności w pracy albo przynajmniej pojawiać się w biurze - Kuger był bezlitosny.

- Była przecież wojna.

- Zaraz, zaraz. W maju to rzeczywiście była wojna, ale w zimie to jeszcze nie. Byłem w Breslau przez cały czas. Wiem, co się działo. Bombowce w ogóle nam nie zagrażały. To nie był kierunek sowieckiego natarcia. Nie chcieli tracić na nas sił.

- Tak. Pamiętam, jak na autostradzie pojawiły się tysiące Niemców ciągnących wózki z dobytkiem. Tylko wózki dziecinne były przystosowane na miejskie bruki. Wszystkie się psuły. Dzieci umierały.

- Dobrze, dobrze, ja też to widziałem. A bombowce były nad placem. - Kuger znowu nachylił się nad mapą. - Nad placem Grunwaldzkim. Chryste! - Otarł pot z czoła. - Plac Grunwaldzki. Albert Grunewald. Jak to się łączy.

- Przepraszam. Nie rozumiem pana.

- Panie kolego, jak pan wytłumaczy prawie półroczną nieobecność w siedzibie gestapo?

- Nie wiem. Jechałem tym francuskim samochodem.

- I przez półtorej doby z zimy zrobiła się wiosna?

Gestapowiec wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Pan mi teraz udowodnił, że plotę bzdury. Ale nie ze złej woli. Nie wiem, jak to możliwe, ale na dworcu była zima, a w bunkrze wiosna. To fakt.

- A koledzy? Co mówili koledzy?

- Że skretyniałem. Że jestem tchórzem niegodnym munduru gestapo. Ale... - Otarł pot z czoła. - Ja nie jestem tchórzem. Skończyłem studia... - zaplątał się.

- Jak i ja - wszedł mu w słowo Borowicz. - Tylko jak wasze bombowce zaczęły zrzucać ładunek, to spierniczałem przez pole niczym zając.

- A jak wasze z Anglii waliły w nas, to ja też spierniczałem. Ale nie dowodzi to tchórzostwa.

- Dobrze. Nie licytujmy się.

Borowicz uśmiechnął się lekko.

- Był pan pod Falaise?

- Skąd to dziwne pytanie? - Gestapowiec wyraźnie się zaciekawił. - Tak, byłem. - Zamyślił się na chwilę. - Zdobyliśmy miażdżącą przewagę nad aliantami. A potem wasze czołgi poszły do ataku. Dostałem odłamkiem w biodro. Ewakuowany zostałem samolotem do Berlina, gdy już Polacy domykali okrążenie. To był ostatni samolot. - Przez chwilę tarł nos. - Skąd to dziwne pytanie? - powtórzył.

- Czy był pan ciężko ranny? - spytał Kuger. - Czy jedynie lekkie draśnięcie?

- No wie pan co?! Z lekkim draśnięciem ewakuować kogoś ostatnim samolotem? Dostałem w biodro, odłamkiem. Ledwie mnie odratowali. Do dziś kuleję.

Kuger nie dał się zaskoczyć.

- A co oficer gestapo robił pod Falaise?

- Niczego nie powiem na temat mojej służby!

- Dobrze, nie nalegam. Jednak trochę daty nam się nie zgadzają.

- Nam?! - wrzasnął gestapowiec. - To już jesteś z nimi? Zdrajco!

- Nie, nie. Rozwiązujemy jedynie sprawę kryminalną. I tak na mój głupi rozum, coś tu się nie zgadza. Był pan pod Falaise, o ile pamiętam, to był sierpień czterdziestego czwartego.

- Tak.

- Jakim cudem kontynuował pan służbę już zimą, podczas ewakuacji Breslau?

- Nie wiem. Mieliśmy doskonałych niemieckich lekarzy.

- A rekonwalescencja?

Borowicz odchylił się na krześle i powiedział do Kugera z uśmiechem:

- Masz go. Już obsmażonego na patelni.

Kuger nie był amatorem. Uśmiechnął się również. Skłonił głowę przed kolegą fachowcem.

- To co robiłeś pod Falaise? - spytał.

Gestapowiec otarł spotniałe czoło.

- Przesłuchiwałem jeńców. Głównie Kanadyjczyków. Także Anglików, Amerykanów, ale tych było mało. Dobrze znam angielski.

- Polaków?

- A skąd! Nie znam języka, a te cholery walczyły do końca. Nie dało rady nabrać więcej.

- Jak się dostałeś na ostatni samolot?

- Postraszyłem mundurem oficera gestapo. Ranę na biodrze zrobiłem bagnetem. Kanadyjczycy tak naciskali, że został nam trzydziestokilometrowy korytarz. Nasi ruszyli na Polaków, a ci sobie stali i strzelali. Nasze najlepsze siły. A ci walili jak do kaczek. No widziałem, że już koniec. Wolałem samolot niż ucieczkę pieszo.

- Aha, czyli jeden przeskok w czasie mamy wyjaśniony. Zupełnie realnie. Co z drugim?

- Proszę?

- Jakim cudem przejście z dworca do bunkra zajęło panu parę miesięcy?

Gestapowiec oparł łokcie na kolanach. Podparł brodę dłońmi.

- Raz mówisz «pan», raz «kolego», a raz «ty».

- Widzisz, to zależy od mojego nastroju - odparł Kuger.

- A który to ten zły?

- Zgadnij, panie kolego.

Borowicz, który nadal tłumaczył na bieżąco, znowu o mało nie ryknął śmiechem. Kuger naprawdę był dobry. Bardzo chciałby mieć takiego fachowca jako swojego podoficera przy śledztwie przed wojną. I nagle przypomniał sobie. Przesłuchiwał w Krakowie Żyda, jako świadka w aferze z tunelami. Aż podskoczył.

- Wiesz, o co go spytać?

- Wiem - uśmiechnął się Kuger i zwrócił do jeńca: - Kiedy weszliście do tunelu?

- Tuż po nieudanej akcji na dworcu.

- Jak długo musieliście iść?

- Myśmy nie szli. Jechaliśmy tym śmiesznym francuskim samochodem, który miał tylko trzy koła.

- Pod ziemią?!

- Tak. Tam się mogą minąć nawet dwie ciężarówki. Wam, oficerom kripo, o tym nie mówili, bo wy zwykłe ścigaj złodzieje jesteście. Ale nam powiedzieli, gdzie jest wjazd. No i odkryliśmy z boku specjalny magazyn SS.

- A w nim koniak, wódka, piwo i wino.

- Tak. A do tego konserwy z całego świata, sucha kiełbasa, takie hiszpańskie gicze wołowe, peklowana szynka. Warzywa.

- I tymi warzywami tak żeście się upili, że dopiero po pół roku dotarliście do mojej okopanej pozycji?

- Nie, panie podoficerze. Zajęło nam to jakieś piętnaście godzin. W tych podziemiach to można nawet Tour d’Allemagne zorganizować.

- No, teraz to chyba Tour de Pologne. No ale dobrze. Nawet jak żeście się nachlali tymi warzywami i konserwami, bo alkoholu, jak rozumiem, nie tykaliście...?

- Oczywiście, że nie, panie podoficerze!

- Dobrze. Ja rozumiem te piętnaście godzin. Choć poprzednio mówił mi pan co innego. Ale teraz przynajmniej znam przyczynę.

Kuger poprosił o herbatę. Zaschło mu w ustach. A niby skąd wziąć taki rarytas? Miszczuk zaskoczył ich wszystkich. Wyjął z kieszeni mały czarny prostopadłościan. «Amerykańska, prasowana» - wyjaśnił. Zrobił grzałkę ze starej żyletki, dwóch zapałek i drutu. Wetknął druty do gniazdka. Herbata zaparzyła się błyskawicznie.

- Zrobię mu jeszcze jajka - powiedział.

- Masz prawdziwe jaja?

- Nie no. Te w proszku, amerykańskie. Nie do zjedzenia.

Zaczął przygotowywać papkę w innym kubku. Tą samą metodą co poprzednio. Gestapowiec, czując zapach, zaczął przełykać ślinę. Wasiak popatrzył wtedy na sufit.

- Panie Boże - powiedział - wiem, że jesteś Żydem. Ale ty wiedz, że nigdy w życiu nie doniosę na ciebie do gestapo.

Kuger, parząc wargi, upił łyk herbaty, która miała aromat, ale nie miała smaku.

- Wyjaśniliśmy więc te kilkanaście godzin. Teoretycznie - powiedział. - A skąd wzięło się kilka miesięcy? Chlaliście, żarliście i czekali na koniec wojny?

- Nie, panie podoficerze. To była tylko jedna impreza. No, trochę wzięliśmy z zapasów SS do tej francuskiej pseudociężarówki. Ale tym się nie dało wyjechać. Więc co można było zabrać, włożyliśmy do kieszeni i wydostaliśmy się takim szybem na powierzchnię.

- Do kieszeni włożyliście oczywiście tylko warzywa - wyzłośliwiał się Kuger. - A co z ciężarówką?

- Pewnie stoi tam do dziś.

- No cóż, przejdźmy do rzeczy. Co panu powiedział rzekomy Albert Grunewald?

* * *

- Zgraj mi wszystkie dane na iPod-a - poprosił Staszewski.

- Nie lepiej na pendrive’a? - spytała Mariola. - Albo ci zgram na przenośny dysk.

- Nie, ma wielkość dłoni, a ja chcę coś, co jest mniejsze niż kciuk. Muszę to mieć w swojej komórce.

- Oki. Wszystkie dane z komputera?

- Tylko akta sprawy.

Wetknęła złącze do odpowiedniego portu w laptopie. Jednym ruchem myszy przerzuciła wszystkie dane.

- Masz. - Podała mu iPod-a, przedtem chowając jego wysuwane żądło USB. Sławek włożył do uszu słuchawki i włączył jakąś stację radiową.

- Czy pamiętasz czasy, kiedy radio było wielkości połowy szafy?

- Nie. Ale chodź szybko, bo taksówka już czeka.

Włożył sandały, słuchając wiadomości. Wziął letnią kurtkę, żeby ukryć kabury z pistoletami. Jak zwykle mu się zawinęła, więc Mariola musiała poprawić. Nie mógł poradzić sobie z prawie pancernymi drzwiami, które zamontowali w mieszkaniu zwanym «gniazdkiem». Było im tu fajnie, mimo że musieli chodzić korytarzami przypominającymi wnętrze bunkra Hitlera. A poza tym zbiór buractwa. Nikt nigdy nie powiedział w windzie «dzień dobry» poza nimi. Jak mówiła Mariola: «Burak buraka burakiem pogania». Wsiedli do wypełnionej pasażerami, ale kompletnie bezosobowej windy. Wszystkie oczy wpatrzone były gdzieś w przestrzeń. Ludzie nieobecni duchem, udający, że wokół nie ma nikogo. Staszewski się wkurzył.

- Wiesz - powiedział do Marioli - strasznie mnie martwi ta okropna anonimowość w tych supernowoczesnych blokach. - Zwrócił się do pozostałych pasażerów: - Drodzy państwo, jest mi tak szalenie miło, że mogę jechać w waszym towarzystwie tą windą.

- Nam też! Nam też! - Nagle stracili całą udawaną obojętność. Skończyły się spojrzenia w sufit. - Miłego dnia!

Staszewski miał wrażenie, że idzie na śmierć. Grunewald opisywał, że rozmawiał z ludźmi na klatce schodowej. Sławek powtarzał scenariusz każdego punktu. Helga z nożem kuchennym i szpadelkiem oraz Mariola w kamizelce kuloodpornej z kewlaru, ze swoją dwudziestkądwójką i ogromnym visem w kieszeni. Z rosyjskim hełmem w ręku. Obie chciały chronić swoich mężczyzn. Heldze się nie udało. Miała tylko nóż i szpadelek. Czy uda się Marioli? Była zdecydowanie lepiej wyposażona. Ale jakim cudem one to czują? Czują, że coś jest nie tak. Miszczuk poderwał sobie jakąś Dorotę tuż przed śmiercią. Jej mąż umarł w gułagu. Gruchali sobie, ale Dorocie też się nie udało. Miała tylko grabie. Zawsze w każdej historii tych przedziwnych morderstw brała udział kobieta. Nie wiedział, o co chodzi. Nie udało się Heldze, nie udało się Dorocie. Ale kobieta Ziemskiego jednak sobie poradziła. Wyrwała mu broń z ręki, kiedy się chciał zabić. Była silna i rosła. Zerknął na Mariolę. Też była silna i rosła. Zastanawiał się dalej. Czy ten przesłuchiwany gestapowiec miał kobietę? Podłączył, już w taksówce, swojego iPod-a do komórki, która mogła pełnić funkcje palmtopa. Tamten wspominał o jakiejś Sylwii z NSDAP. A ten oficer UB? Przełączył się na Internet i zalogował na komendzie. Żadnych konkretnych danych.

Nie! Jest! Miał. Sarę Blugenwitz, bo za często pojawiało się to nazwisko w aktach. Najprawdopodobniej sekretarkę. Czy coś było między nimi? Chryste, pewnie, że było. Przecież każdy normalny facet żyje z jakąś kobietą, jeśli nie jest gejem. Miał kobietę, którą pewnie kochał, lecz ona w ogóle nie miała szansy, żeby go uratować, bo nie stała u jego boku. Więc tu jest klucz? Kobiety, które chciały bronić swojego faceta. Żadna z nich nie zginęła. Jednym udawało się uratować kochanka, innym nie.

* * *

Albert Grunewald jechał dorożką z Helgą. Jego pruskie wychowanie sprawiało, że nie potrafił zaakceptować obecności kobiety w trakcie śledztwa. Ale jednocześnie wiedział, że ona go kocha. I że nie jest to zwykłe zauroczenie. On też kochał Helgę i również nie było to chwilowe zauroczenie. Co z tego, że jest służącą, a on oficerem policji? Czuł się rozdarty.

Jadąc czteropasmową ulicą, porządkował w myślach akta, które ostatnio przeczytał. Wypadki z wybuchającymi ludźmi powtarzały się od lat. Żadnej wzmianki w prasie poza tymi w trzeciorzędnych brukowcach. Postanowił przeczytać te brukowce w bibliotece. Dotarł nawet do archiwum. Pierwszy przypadek, z tego, co znalazł w papierach, miał miejsce podczas oblężenia Breslau przez brata Napoleona Bonaparte, Hieronima. Kule artyleryjskie zabiły wtedy jedenastu mieszczan i ich delegacja wymogła na dowództwie poddanie miasta. Dzisiaj nie pójdzie im tak łatwo, uśmiechnął się w myślach, choć wiadomości z frontu były zatrważające.

Bał się też tego, co przeczytał w starych aktach. Coś go tknęło i ostatnie dwa dni spędził nad papierami także spoza policji, dotarł do gestapo. Tak długo ślęczał nad dokumentami, że rozbolał go kręgosłup. Kazał fiakrowi skręcić w prawo. Miał znajomego lekarza, który mieszkał w przepięknej dzielnicy «naukowej», czyli zapleczu Politechniki i Akademii Medycznej. To było jedyne takie miasto na świecie. Kilkanaście nagród Nobla. Grunewald usiłował nie pamiętać, że większość laureatów była Żydami. Niemniej nawet po czystkach miasto dalej żyło nauką. Miało się to niebawem skończyć. Grunewald przez chwilę czuł się jak nieprzytomny. Zobaczył przyszłość albo tak mu się wydawało. Przed wojną Breslau miał trzy uczelnie. I jedenaście nagród Nobla. Po wojnie będzie miał jedenaście uczelni i ani jednej nagrody. Otrząsnął się spotniały. Kwiaty na skwerze pachniały tak mocno.

Zatrzymali się przed domem znajomego lekarza. Grunewald poszedł przodem, Helga ze swoim nożem kuchennym i szpadelkiem tuż za nim.

Lekarz otworzył im w szlafroku.

- O, ty tutaj?

- Witam, przyjacielu.

- Co was do mnie sprowadza? - Lekarz zerknął na Helgę. - O Jezusie! Ona chyba nie zamierza użyć tego noża?

- Nie, nie - zawahał się Grunewald. - A przynajmniej nie w stosunku do ciebie.

- Co się stało?

- Mam potworny ból pleców i jedno pytanie.

- Dobrze, rozbieraj się.

Kiedy Grunewald zdjął koszulę, lekarz osłuchał stetoskopem płuca. Potem zaczął palcami badać kręgosłup. Uderzał w różne miejsca ciała pięścią. Jego służąca patrzyła podejrzliwie na Helgę z nożem i szpadelkiem w rękach. Podała im kawę.

- Wszystko w porządku. Po prostu się przepracowałeś. Za dużo ślęczenia nad aktami, za mało aktywności fizycznej.

Sam był bardzo wysportowany. Codzienne ćwiczenia gimnastyczne uważał za obowiązek każdego Niemca, a do tego uprawiał kajakarstwo, jazdę konną i tenis. Był także przewodniczącym komitetu planowania zajęć sportowych dla Hitlerjugend. Jego rumiana twarz wprost tryskała energią. Oprócz tego nie pił, nie palił i, sądząc z wygłodniałych spojrzeń rzucanych ukradkiem na Helgę, chyba nie uprawiał seksu.

- A mogę zadać to pytanie?

- Wal.

Grunewald zaczął wkładać koszulę. Helga mu pomagała, odłożywszy na chwilę swój nóż.

- Prowadzę sprawę ludzi, którzy wybuchają od środka. Tylko nie mów jak profesor z Berlina, że trzeba łyknąć dwie kapsułki z nadmanganianem i popić kwasem, a potem uderzyć się w brzuch.

- To istotnie niemożliwe. Nie zbijesz w ten sposób kapsułki. - Z dezaprobatą zerknął na zawiązujący się właśnie brzuch Grunewalda. - Za dużo tłuszczu.

- No to co mogło się stać?

Lekarz upił łyk gorącej kawy.

- Widzisz, teoretycznie można łyknąć ten nowy angielski plastik z czasowym zapalnikiem, ale to raczej brednie. Niemożliwe.

- A jeśli te wybuchy trwają od kilkuset lat? Od czasów Napoleona?

- Niemożliwe - powtórzył. - Chyba nie było wtedy dynamitu ani nitrogliceryny. Zresztą co sobie wyobrażasz? Że facet wypił kilka łyków nitrogliceryny i upadł brzuchem na chodnik? Raczej by ją strawił, jak sądzę, a najpewniej silnie się zatruł. Nie jestem saperem.

No jak tu przejść do meritum? Doktor był niczym z innej planety. Tu i teraz. Żadnych fantasmagorii. Ćwiczenia fizyczne i zdrowy duch w zdrowym ciele, które kto inny już niebawem może posłać pod kule nieprzyjaciela. Ciekawe, czy taka kula rozpozna, że trafia w zdrowe ciało lub w chore? Sprawi jej to jakąś różnicę? Choćby i chory na raka. Efekt ten sam. Albo zdrowy młody bóg. I tak zostanie popsuty momentalnie. Grunewald zreflektował się, chyba za dużo słuchał Kugera. Defetyzm przyjaciela był zaraźliwy. Ale też te okropne gazety. Głupi przecież nie był. Wszyscy sojusznicy zamienili się we wrogów, czuł się osaczony, tonący w morzu antygermańskich histerii, rosyjskiej zaciekłości, amerykańskiej powodzi dolarów, angielskiego wyrachowania i polskiej konsekwencji w dążeniu do celu. Zaczynał czuć się zaszczuty.

- No ale oni wybuchają - z trudem powrócił do rzeczywistości.

- Może mieli granat pod kurtką?

- Nie. Mielibyśmy wtedy ślady.

Lekarz zakropił sobie do oczu jakieś krople. Miał ewidentne przewlekłe zapalenie spojówek. Typowa alergia. Typowa alergia... Ale wtedy jeszcze tego nie diagnozowano. To pojęcie pojawi się dopiero za kilkadziesiąt lat. Niemniej teraz musiał strasznie cierpieć, doskonaląc swoje ciało i nie mogąc sobie poradzić z głupią histaminą produkowaną przez własny organizm.

- Widzisz - powiedział załzawiony. - Amerykanie mają sulfamidy, Anglicy penicylinę. Ten proszek i zastrzyk wygrają wojnę. Bo my nie mamy nic.

A jednak jakieś wątpliwości zalęgły się w zdrowej narodowosocjalistycznej głowie Grunewalda.

- Mówisz jak Kuger.

- Dobrze, dobrze. - Doktor otarł łzy. - Mamy cibasol. Niestety, on przegra wojnę z antybiotykami, które mają tamci.

- Do czego zmierzasz?

- Widzisz, oni są w stanie wysłać z powrotem na front żołnierza, który odniósł ciężkie rany. My nie. To jest proszek, maść, zastrzyk, które wygrają wojnę. My ze swoim cibasolem możemy im na tyłek naskoczyć. Doświadczony weteran jest sto razy lepszy od chłopców i dziadków z Volskssturmu. Brak nam nawet lekarzy. Wielokrotnie byłem wzywany do szpitala wojskowego. Łapałem się za głowę, widząc, jak młody chirurg po wyjęciu kuli chce od razu zaszywać ranę. Brałem wziernik i pokazywałem, że w środku są jeszcze kawałki munduru, kamyczki, źdźbła trawy. Przegramy nie dlatego, że mamy mniej czołgów. Przegramy, bo nie mamy sulfamidów i penicyliny.

- Ale do czego zmierzasz? Za czasów Napoleona też nie było penicyliny.

- Nie posunęliśmy się ani o krok naprzód - ziewnął lekarz. - Czytałem okólniki, że nasi lekarze czytają pamiętniki francuskich lekarzy z tamtych czasów, żeby dowiedzieć się, jak leczyć odmrożenia naszych żołnierzy.

- O co ci chodzi?

- O to, że przeszłość i przyszłość to jedno. Że sprawy powtarzają się cały czas?

- Kompletnie nie rozumiem.

Lekarz wyjął z biurka butelkę koniaku i napełnił dwa kieliszki.

- Jeśli sprawy dzieją się od paruset lat, to przecież nie może być to ta sama osoba. To sekta.

Grunewald zamyślił się, zakładając marynarkę i wiążąc krawat. Usiadł na kozetce, a nie na krześle przed biurkiem.

- Wiesz - prawie szepnął - najbardziej w tej sprawie przeraża mnie to, że wszyscy śledczy giną.

- Nie panikuj. Zbieg okoliczności.

- Nie sądzę.

* * *

- Nie sądzę, żeby to miało znaczenie - powiedział Staszewski do Marioli. - Wszyscy śledczy w tych sprawach giną. Udało się jedynie Kugerowi, bo go odsunęli od śledztwa. Udało się Wasiakowi, bo list do komendy informujący o własnej śmierci został ewidentnie napisany jego ręką. I był jeszcze jeden fachowiec. Prawdopodobnie przedwojenny oficer policji. Ale nie znam nazwiska, bo nie ma go w aktach. Nieprawdopodobnie wykształcony fachowiec. On chyba rozwiązał tę sprawę.

- No to dlaczego nie znasz rozwiązania?

- Bo nie wpisali do akt. Ale jestem równie dobrze wykształcony jak tamten. Ja też dam radę.

- W to akurat nie wątpię.

Była przyzwyczajona do jego huśtawek nastroju. I do tego, że przy całej pyszałkowatości na pokaz miał bardzo niską ocenę własną.

- Słuchaj, widzę ślady w papierach. Tam współdziałał wysokiej klasy specjalista. A nie milicjanci z komunistycznego nadania. To był gość. Widzę jego ślady. Ale nie wiem, jak się nazywa.

Mariola spojrzała na Staszewskiego z troską. Przez chwilę przetrawiała coś w myślach. Potem nieśmiało powiedziała:

- Sławek, ty cały czas powtarzasz ciągle te same zdania, te same słowa... Piłeś już coś dzisiaj?

Zawahał się.

- Jedno piwo.

- Akurat. A ta butelka wódki w szufladzie?

- Oj, kilka łyków raptem.

- Sławku, kochanie... Czuć od ciebie alkohol. Martwię się.

- Nie przesadzaj. - Wzruszył ramionami. - A co do powtarzalności słów, to powtarzają się także sytuacje. W różnych konfiguracjach, w różnych wariantach, ale to ciągle ta sama opowieść.

- To takie ważne?

- To doprowadzi nas do celu. - Położył rękę na kolanie Marioli. - Zaraz zobaczysz, że coś się stanie.

* * *

Borowicz uzupełniał akta sprawy. Odruchowo poprawiał błędy ortograficzne. Konsultował się z Kugerem w drobiazgach.

- No cóż. - Wstał ociężale. - Gestapowca można odprowadzić.

Miszczuk wezwał strażnika. Już umiał się posługiwać amerykańsko-niemiecką konsolą. Ci na wartowni również już potrafili. Strażnik zjawił się po kilkudziesięciu sekundach. Borowicz podszedł do Kugera.

- Wie pan, co oznacza słowo honoru polskiego oficera?

Kuger kiwnął głową.

- Domyślam się.

Borowicz pomógł inwalidzie się podnieść i poprowadził, a właściwie przeniósł go na wózek uchodźców stojący pod ścianą. Sami uchodźcy czekali na zewnątrz. Włożył mu do kieszeni papier zwolnienia.

- Proszę bardzo. Tu jest tuszonka, bimber i chleb. - Podał Kugerowi wszystko. - Czy wywiązałem się z umowy?

Niemiec swoją jedyną ręką przycisnął łupy do piersi. Spojrzał Borowiczowi w oczy.

- Tak jest, panie oficerze!

- No to miłej drogi do Niemiec. Po tygodniu koczowania na dworcu. - Uśmiechnął się. - Ale może będzie pan miał szczęście i pojedzie już dzisiaj.

- Dziękuję, panie oficerze!

- My policjanci musimy się wspierać. - Odwrócił się do swoich współpracowników. - Wezwijcie dwóch strażników, żeby pomogli znieść ten wózek po schodach.

Miszczuk naprawdę już umiał obsługiwać konsolę. Wdusił przycisk z napisem «Waffen SS». Ciekawiło go, jakie mundury będą mieć na sobie, ale, niestety, nosili zwykłe, polskie.

- Słucham? - krzyknął dowódca patrolu.

- Znieście ten wózek po schodach.

- A później do jakiej celi?

- Do kurwy nędzy - zdenerwował się Wasiak. - Po prostu wystawcie go na ulicę i niech se idą, gdzie chcą!

- Tak jest!

Strażnicy chwycili zaimprowizowany pojazd. Kuger zasalutował do gołej głowy. Borowicz oddał salut. To nie był żaden zagorzały nazista goniący Żydów po podwórku, żeby ich potem zagazować. Zwykły łapacz złodziei i morderców. Dobry w swoim fachu.

- I co? Dowiedziałeś się czegoś od tego gestapowca? - spytał Miszczuk.

- Nie. Więcej powiedział mi Kuger.

- I co powiedział?

- Że musimy iść na... - Borowicz nachylił się nad szkicową mapą. - Na plac Nankera. Do klasztoru.

- Na chuj do klasztoru? Modliłem się w ostatnią niedzielę. Byłem u spowiedzi świętej. Przyjąłem hostię.

- Nie w tym rzecz - poderwał się Borowicz. - Ja już mniej więcej wiem, o co chodzi. Dzięki Kugerowi.

- On naprawdę taki dobry?

- Tak. Mając jedną rękę i jedną nogę oraz żadnej władzy, wyciągnął od tamtego, co chciał. - I dodał po chwili namysłu: - A ja chciałbym mieć takiego podoficera przed wojną.

- Faktycznie - powiedział Wasiak. - Nie przypierniczył tamtemu w mordę ani razu.

- Masz nas - dodał Miszczuk. - Powiedz, co robić, a jak rozwiążesz sprawę, puścimy wolno. Nie będzie sprawy o szaber.

- Dobrze. - Borowicz zapalił playersa. - Mam tylko nadzieję, że wasze słowo honoru też obowiązuje.

* * *

Staszewski z Mariolą jechali taksówką czteropasmową ulicą Kochanowskiego. Helga nie mogła znaleźć fiakra na postoju przy willi doktora, więc musieli przejść na piechotę spory kawałek drogi. Wsiedli do dorożki dopiero gdzieś tutaj. Sławkowi i Marioli nie chciało się leźć pieszo w ten upał, ale skoro odtwarzali wydarzenia, to musieli. Teraz wsiedli do taryfy. Zawsze to «wynajęty pojazd», jeśli miało to jakieś znaczenie.

Sławek wyjął komórkę i zadzwonił do przyjaciela, prywatnego detektywa.

- Cześć, Witek.

- No cześć, Sławku. Czyżby znowu policja potrzebowała wsparcia sił prywatnych?

- Dokładnie. Jak zadzwonię na komendę, to się dowiem, że takiej sprawy nie można załatwić. A ja chcę załatwić sprawę.

- Gdzie?

- W Stanach Zjednoczonych.

- O Chryste! Ale będzie cię to kosztowało. - Witek westchnął wprost do słuchawki. - Siedzę sobie spokojnie w Berlinie, a tu jakiś pojeb wysyła mnie... - zawiesił głos. - Gdzie?

- Do Ameryki.

- Człowieku. Ja tam nikogo nie znam. Będę musiał wyrabiać kontakty.

- Tak mi coś mówi, że ten tajemniczy przedwojenny oficer uciekł właśnie tam. Jak najdalej. - W trakcie rozmowy Staszewski przesyłał przez komórkę dane sprawy z iPod-a do komputera prywatnego detektywa.

- Co mam zrobić? - spytał Witek.

- Nie znam nazwiska oficera, który to rozwiązał. Ale wiem, co ja bym zrobił na jego miejscu. I tam go trzeba szukać.

- Chryste Panie! Mam szukać człowieka, o którym nic nie wiem?

- Szukaj Wasiaka. Masz już dane w komputerze.

- OK. - Witek zawiesił na chwilę głos. - Tyle razy ci mówiłem, że może rzuciłbyś w cholerę tę całą policję i zaczął pracę u mnie. Potrzebuję oficera o takich kwalifikacjach! Nie bój się. Nie będziesz siedzieć po nocy w samochodach, podglądając, kto kogo jebie, w sprawach rozwodowych. Ja potrzebuję oficera operacyjnego.

- Nie mogę, stary. Pani Rzeczpospolita woła do służby.

Tamten postanowił użyć ostatecznego argumentu.

- U mnie będziesz mógł pić w pracy - obwieścił. - Ja po prostu potrzebuję fachowca, który potrafi rozwiązywać sprawy. A nie pierdoły, która jest o siódmej trzydzieści w pracy i psim wzrokiem patrzy ci w oczy.

Czyżby przyjaciel mówił o jego kolegach z komendy? Spotkał któregoś czy co?

- Nie. Polska każe służyć jak każdemu swojemu wilkowi.

Witek był jednak nieustępliwy.

- Możesz przyjeżdżać do Berlina nawet dziś, razem z Mariolą. Zarobisz pięć razy tyle co w policji!

- Nie mogę - odparł Staszewski. - To byłoby jak dezercja. Rzeczpospolita każe mi służyć.

- Żeby cię tylko w dupę nie kopnęła, debilu! - Witek zamilkł na kilka sekund. - No dobra. Zrobię to dla ciebie za darmo. Ale pamiętaj, moja oferta jest ciągle aktualna. Potrzebuję ludzi, którzy potrafią myśleć, a nie tylko służyć niczym pieski pokojowe i merdać ogonem.

- Będę pamiętał. Dzięki.

Sławek wyłączył telefon. Miał dziwne przeczucie, że zaraz coś się stanie. Grunewald pisał w raportach, że jadąc dorożką, zauważył próbę kradzieży furmanki. Kazał zatrzymać się fiakrowi. Wysiadł i «godnością urzędu» przepędził złodzieja. Nie gonił go, bo przecież nie wypadało, żeby oficer osobiście ścigał byle kogo na piechotę. A zawiadomić posterunkowych nie miał jak. Nie miał nawet gwizdka. Trudno. Złodzieja złapie kto inny.

Wsiadł na powrót do dorożki. Kazał fiakrowi kupić w kiosku najnowsze gazety i wieźć się do dzielnicy naukowej. Zamierzał skonsultować się z kilkoma profesorami. Był bardzo sumienny. Zostawił więc w komendzie raport, że nie będzie go dzisiaj, przedstawił cel oraz trasę podróży, krótki opis tego, co się dotychczas wydarzyło, i pojechał dalej.

* * *

Dorożka ledwie manewrowała pomiędzy rzeszami uchodźców z miast zajętych przez uchodźców z terenów, którym już bezpośrednio zagrażały alianckie oddziały. Oprócz chłopskich wozów ciągniętych przez ludzi zdarzały się nawet dziecinne wózki w opłakanym stanie. Służące mieszkańców okolicznych willi wynosiły wodę do picia w wiadrach i gromadzący się wokół nich tłum co chwilę przystawał, powodując kolejny zator. Dorożkarz skręcił na pas zieleni na środku czteropasmówki. Ale tędy też nie zajechali daleko. Zatrzymało ich dwóch ludzi w dziwnych pseudomundurach z napisem «Volkssturm» na rękawach.

- Halt!

- Co się dzieje?

- Rekwirujemy konia.

Dorożkarz o mało nie spadł z kozła. Grunewald uniósł się, pokazując legitymację.

- Jestem oficerem policji. Jadę służbowo.

- Przykro mi, panie oficerze, to rozkaz samego gauleitera - tłumaczył jeden, a drugi już szarpał się z uprzężą. - Wszystkie niepotrzebne w produkcji konie mają być przeznaczone na front w celu zapewnienia transportu. A dorożka nam niepotrzebna - wyjaśniał uprzejmie.

Woźnica zeskoczył na ziemię.

- A co ja teraz będę robił? - krzyknął. - Mam co jeść wyłącznie dzięki niemu!

- Spokojnie. - Volkssturmista uśmiechnął się i wyjął z kieszeni notes. - I dla pana coś się znajdzie.

Najwyraźniej traktował swoje zajęcie jako osobistą zemstę za to, że jego samego zmobilizowano kilka dni temu. I nie mógł darować tym, którzy dotąd przebywali «na wolności».

- Nazwisko?

- Klemke Jurgen.

Tamten zapisywał szybko przez kalkę. Wypytał o adres i kilka innych danych.

- Proszę. - Podał furmanowi kartkę. - Jest pan zmobilizowany. Tam o pana zadbają. Nie będzie pan głodny.

- Ale ja mam sześćdziesiąt pięć lat!

- Nie ma złej pory, żeby nastąpił ten pierwszy raz.

Ludowy szturmowiec uśmiechnął się jowialnie. Wyłapywanie starszych mężczyzn i dzieci było chyba tym, do czego najbardziej się nadawał. I w dodatku sprawiało mu satysfakcję.

- Ale ja nigdy nie byłem w wojsku!

- Spokojnie, przeszkolą. Bez obaw. Nie wyślą na front, zostanie pan na razie w Breslau.

Drugi volkssturmista podszedł do Grunewalda. Włożył do ust lulkę i szukał po kieszeniach papierośnicy.

- Bardzo nam przykro, panie oficerze, ale to rozkaz samego gauleitera. Przeciwko takiej instancji nikt się nie odwoła.

Potknął się nagle i zatoczył na Helgę.

- O, przepraszam. - Odskoczył. - Mój Boże! O mało nie zgryzłem tego szkła w ustach.

Przedmuchał lufkę i zaczął czyścić. Zerknął na Helgę.

- A pani niech schowa ten nóż, bo zrobi komuś krzywdę. No cóż - dodał po chwili przerwy. - Dalej muszą państwo iść pieszo.

Ruszyli znowu pasem zieleni. Było im łatwo iść po trawie, bo nie mieli żadnych bagaży. Tłum na pozostałych czterech pasach gęstniał. Co chwilę ludzie zatrzymywali się w ogóle. Upał rósł. Grunewalda coraz bardziej swędziały powieki i piekły oczy. W kącikach zbierały się łzy. Helga schowała swój nóż w rękawie niczym włoski mafioso. Ale szpadelek dalej trzymała groźnie w dłoni.

Nagle usłyszeli wesoły głos:

- Mein Gott! Albert Grunewald ze swoim nowym asystentem. Co się dzieje z tą policją?

W cieniu karłowatego drzewka siedział Kuger z kpiącym uśmiechem na twarzy.

- Co ty tu robisz?

- Siedzę i czekam na ciebie.

- Skąd wiesz, że tu będę?

- Oj, położyłeś tak ładnie na biurku swój raport. Jak zwykle skrupulatny do granic możliwości.

Grunewald o mało nie eksplodował.

- Przeglądałeś moje akta?!

Kuger zrobił minę w rodzaju: «Możecie mnie lżyć, jestem największą świnią na świecie». A jednocześnie kiwał głową w geście: «To dla twojego dobra». Miny i gesty były bardzo wyraziste. Kuger po prostu marnował się w kripo. Gdyby wybrał zawód aktora, wyniesiono by go na Olimp.

- Nie grzebię ci po szufladach. Ten leżał na blacie, przeczytałem odruchowo i...

- I?

- Przyszedłem cię ostrzec.

- Przed czym?

Kuger jedną ręką skręcił i zapalił papierosa. Trochę totrwało, więc Grunewald ponowił pytanie:

- Przed czym?

Kuger zaciągnął się głęboko i wydmuchnął dym. Grał teraz przedszkolankę, która musi przeprowadzić grupę małych dzieci przez ruchliwą ulicę. Jeśli oczywiście była na świecie jakakolwiek przedszkolanka, która paliła papierosy.

- Chcę ci powiedzieć, dlaczego żyjesz.

Grunewald oniemiał. Kuger podskoczył nagle.

- O! Gazety! - Wyrwał cały plik z kieszeni letniego płaszcza oficera. - To u was na przedmieściach jeszcze są? W centrum już wymiotło wszystkie kioski.

Rozłożył gazety na trawie i zaczął wertować. Czytał między wierszami. Patton znowu prze jak burza, Einsenhower wykonuje ogromny manewr, Rosjanie napierają tak, że nawet wiadomości z frontu nie są pewne - podejrzewał, że wymyślają je na poczekaniu dziennikarze i propagandyści. «Wehrmacht wycofuje się tylko i wyłącznie dla skrócenia długości frontu. Hitler ma Vunderwaffe w zanadrzu»...

Ma jedynie Wunderscheiße, a i to jedynie w chwilach nasilenia biegunki, pomyślał. Nawet on, urodzony kpiarz, bał się w obecnej sytuacji powiedzieć to głośno.

- Odpowiesz mi? - zniecierpliwił się Grunewald.

Kuger podniósł głowę.

- Najpierw ostrzeżenie. Pod żadnym pozorem nie idź tam, gdzie zamierzasz.

- A cóż to ma za znaczenie? Idę do dzielnicy naukowej. Po konsultacje.

- Aha. - Kuger zerknął na uzbrojenie Helgi. - kiedy już dorwiecie takiego naukowca, to go szpadelkiem w głowę i nożem po gardle? - Roześmiał się. Patrzył uważnie w oczy przyjaciela w całkowitym milczeniu. W końcu powiedział: - Idziesz na plac Nankiera.

- Owszem.

Nie było sensu ukrywać prawdy.

- Już ja cię znam. Mimo że powinieneś zmierzać w przeciwnym kierunku, idziesz dokładnie tak, jak opisałeś w raporcie, specjalnie położonym na wierzchu. Chcesz sprawdzić, czy ktoś cię nie śledzi.

Grunewald podziwiał przenikliwość Kugera. Teraz żałował, że odsunął wtedy przyjaciela od śledztwa. Być może razem dawno już rozwiązaliby tę sprawę.

- Przejrzałem wszystkie akta, to znaczy te, do których miałem dostęp, a więc podpisane moim nazwiskiem. Szczególnie protokoły sekcji. I wiesz... - mówiąc, Kuger nie przerywał wertowania rozłożonej na trawie gazety. Choć po prawdzie niewiele było do wertowania. - Taki drobiażdżek, na który nikt nie zwrócił uwagi, bo niby jaki związek miałoby takie coś z samowybuchem?

Zaintrygowany Grunewald, nie bacząc na godność oficera, przysiadł na trawie. Helga kucnęła obok, obciągając spódnicę.

- Wszystkie ofiary miały silnie zaczerwienione oczy i nosy.

- Alkoholicy?

- A skąd... Nie wiem dlaczego. Wyglądali, jakby przed zgonem co chwilę musieli wycierać nosy. A oczy to już nie wiem skąd. Ale... - Kuger zakiepował w trawie. - Twoje oczy, stary, nie wyglądają dzisiaj najlepiej.

Nie zwracał uwagi na tłum wokół ani na koszmarne wiadomości ze wszystkich frontów. Jego spojrzenie świdrowało. Przypominał hipnotyzera usiłującego wprowadzić pacjenta w trans.

- Byłeś już na placu Nankiera. Opisałeś to. Ale wtedy uratował cię śnieg.

- Rzeczywiście, trochę pieką i swędzą mnie powieki. - Grunewald wyjął chusteczkę i wytarł nos. - Dlaczego uratował mnie śnieg?

- To było szczególne lato. Ja zostałem przy aktach, a ty poszedłeś do klasztoru na wizję lokalną. Sam opowiadałeś, że wszystkie kwiaty były pokryte mokrym, szybko topniejącym śniegiem. Zwróć uwagę, że żaden z wypadków samowybuchów nie zdarzył się w zimie.

- Tak! Tak! - krzyknęła wyraźnie podniecona Helga. - Ja też pamiętam ten dzień! Musiałam w domu strącać go z rabatek na balkonie, żeby się nie zniszczyły - perorowała. - I jeszcze pamiętam, jak byłam dzieckiem, to śnieg spadł w maju. Ojciec posłał mnie do piekarza po chleb...

- Droga Helgo - przerwał jej Grunewald - domyślamy się, że ojciec nie posłał cię do piekarza po dynamit. Dajmy spokój anomaliom pogodowym. - Zwrócił się do Kugera: - Przecież wokół też są kwiaty i nic się nie dzieje.

- Nie wiem. Może tamte są jakieś inne.

- To dlaczego żadnej z zakonnic nic się nie przydarzyło?

- Wiesz, i arszenik można jeść, byle nie całą garść naraz. Tu jest jeszcze czyjeś celowe działanie.

Przerwał im odległy warkot samolotów. Ludzie wokół ź ciekawością podnosili głowy. Po chwili zobaczyli klucz nisko lecących samolotów.

- Hurra! Hurra! - zaczęli krzyczeć i wiwatować. Wrocław nigdy nie był bombardowany. A Luftwaffe ciągle miała dobrą opinię. Ciągle odnosiła zwycięstwa, choć też coraz mniejsze. Ludzie machali rękami, pozdrawiając pilotów. Mówiło się o nich «żołnierze w białych kołnierzykach».


Pilot pierwszego samolotu chyba nawet nie widział w życiu białego kołnierzyka. Pod skórzaną kurtką miał zapiętą pod szyję rubaszkę. Powiedział sobie w duchu: Istinno, istinno gawariu wam... Eto! I nacisnął spusty karabinów maszynowych.


Tłum na dole stał tak zszokowany, że mimo pierwszych ofiar nikt się nie ruszył przez dobre kilkadziesiąt sekund. Jedynie Kuger wykazał się refleksem. Chwycił Helgę za rękę i pociągnął za sobą. Zdążyli przeskoczyć kilka wózków, kiedy tłum pękł nagle. Na szczęście przed nimi była już tylko chłopska furmanka. Skoczyli na ziemię i przeczołgali się pod wozem na pobocze.

- Na wały! - Kuger ciągnął Helgę za rękę. Ludzie wyli, wpadali na siebie, umierali. Usiłowali zasłaniać się dziecinnymi wózeczkami. Schować za czymkolwiek, uciec gdziekolwiek, ale nie mieli gdzie. Wille wokół otoczone były przepięknymi, lecz dość wysokimi płotami. Silny, wysportowany mężczyzna zapewne poradziłby sobie z nimi bez trudu, jednak takich mężczyzn nie było wśród tłumu, bo służyli w wojsku.

Kuger z Helgą biegli już tylko na zasadzie rosyjskiej ruletki. Uda się albo nie. Było coraz więcej miejsca wokół, jedynie trzeba było lawirować wśród coraz większej ilości leżących na ziemi ciał. Nie mogli rozmawiać w ryku lotniczych silników i huku wybuchów, więc ciągnął ją za rękę. Rosyjska ruletka. Tyle że tym razem nabój był w każdej komorze, a i rewolwerów trochę za dużo.

Dobiegli jednak. Kuger pociągnął kobietę w lewo. Ryk silników cichł powoli, nie było już słychać broni maszynowej.

- Pod most? - wydyszała Helga.

- Nie! Samoloty zatoczą krąg i wrócą, żeby zrzucać bomby. Na pewno na most. - Zaczął ją ściągać po stromej skarpie.

- Ale tu będziemy zupełnie na widoku! - histeryzowała.

- Nie bój się. Dwoje ludzi to nie cel dla samolotu. Ale dla pewności oddal się ode mnie na dwadzieścia kroków.

Grunewald tymczasem stał spokojnie wśród ofiar. Ranni wyciągali ręce, prosząc o pomoc. Ci, którym nic się nie stało, biegali wokół nieprzytomni i ogłuszeni. Ktoś kogoś ciągnął za nogi, znacząc asfalt pasmem krwi. Ktoś z najbliższej willi szedł, drąc prześcieradła. Grunewald tymczasem obserwował ciekawe zjawisko na niebie. Malutkie ptaszki atakowały niewielką jaskrawobiałą chmurę, wlatywały do niej, wylatywały, pikowały z góry, próbowały z dołu... To wyglądało naprawdę pięknie. Uśmiechnął się. Najbliższy wózek, choć nikt go nie pchał, powoli toczył się w jego stronę. Zza niego podniósł się ojciec, który nie żył od kilku lat. Miał przyjazny wyraz twarzy, więc Grunewald uśmiechnął się jeszcze bardziej, zobaczył matkę, która zmarła na grypę. Chciał podejść i ją objąć, ale zostawił to na później. Boże, jaki świat jest piękny.

Samoloty szturmowe wracały właśnie po zatoczeniu kręgu. Grunewald widział twarz pilota pierwszej maszyny. Pomachał mu przyjaźnie ręką. Odwrócił się, żeby zobaczyć skutki ataku. Śliczne złote bomby, opadając powoli, machały skrzydłami nad mostem. A później zamieniały się w anioły otoczone srebrnymi iskierkami. Jedna z bomb podleciała bliżej, zawisła w powietrzu, tak jakby mu się przyglądała. Wyjął papierośnicę z kieszeni płaszcza, żeby ją poczęstować papierosem. Nie chciała. Poszybowała gdzieś w dal, pewnie do nieba.


Tymczasem Kuger krzyczał do Helgi:

- Jeszcze nie wstawaj! Jeszcze nie wstawaj! Dopiero kiedy ucichł huk wybuchów, zdał sobie sprawę, że cały czas wrzeszczał ze wszystkich sił.

- Oni strzelali do ludzi - płakała. - Oni strzelali do ludzi!

Nie mogła tego zrozumieć.

- A my to do kogo strzelaliśmy? - zdenerwował się. - Do żab na łące?

Obejrzał się.

- Mój Boże! Gdzie jest Grunewald?

- Nie wiem - chlipnęła.

- Myślałem, że biegnie za nami.

- Nie wiem.

- No to idziemy z powrotem. Trzeba zorganizować jakąś pomoc.

Miał ochotę wymiotować.. Ledwie się podniósł i poprawił ubranie. Po chwili jednak zaczęli wspinać się na wał przeciwpowodziowy.

- Wiedziałem, że tak będzie - dyszał, ocierając pot swoją jedyną ręką. Cały drżał, nie mógł zaczerpnąć powietrza. - Wiedziałem, że tak będzie.

Na górze zobaczyli nareszcie jakichś ludzi, którzy przeżyli jatkę. Cała grupa poniewczasie uciekała koroną wału.

- Stać! - krzyknął Kuger. - Jestem podoficerem kripo. Musimy udzielić pierwszej pomocy!

- A niech cię szlag trafi! - wrzasnęła jedna z kobiet i pobiegła dalej.

- Wstyd! - odkrzyknęła Helga.

Ale po kilku krokach, kiedy zobaczyła sytuację na jezdni, zachwiała się, oparła o najbliższe drzewo i zwymiotowała gwałtownie.

- Chodź, chodź. Opanuj się.

Ruszyli dalej. Kiedy wyszli zza płotu, w tym bezmiarze leżących ciał zobaczyli stojącego z radosnym wyrazem twarzy Grunewalda.

- O, jesteście.- Wyjął papierosa, zapalił, ale nie zaciągał się, tylko robiąc zeza, obserwował żar.

- Panie Albercie co z panem? - Pierwsza podskoczyła Helga.

Kuger odsuną ją delikatnie. Rzeczowo, na tyle, la ile mógł, sprawdzał stan kolegi. Liczba rąk i nóg z grubsza się zgadzała już na pierwszy rzut oka, lecz Kuger szukał śladów krwi. Na szczęście nie znalazł.

- Spokojnie. To tylko szok.

Grunewald poddawał się oględzinom niewzruszony niczym Budda. Po prostu stopił się z uniwersum.

- Widzicie, jaki świat jest piękny? - powiedział spokojnie i z namaszczeniem jak ksiądz podczas niedzielnej mszy. - Nieprawdaż?

- Panie Albercie. Co z panem?

- To szok - powtórzył Kuger. Ruszył do ludzi, którzy darli prześcieradła dla rannych, ale nie doszedł. Wtym momencie wybuchła bomba z opóźnionym zapłonem i odłamek trafił go w nogę. Upadł na ziemię.

Ktoś musiał coś spieprzyć w radzieckiej fabryce. Bomba miała wybuchnąć dużo później. Kiedy już przybędą zorganizowane ekipy ratunkowe, żeby przetrzebić świeże mięso i siać defetyzm. Zwykły falstart.

Notabene drugą ofiarą tego wybuchu był polski robotnik przymusowy, który opowiadał później wiele historii z tamtych czasów. Też miał szczęście. Leżał ranny i krzyczał z bólu. Odłamek przebił mu prawy policzek, przeleciał przez szeroko otwarte do krzyku usta i wyleciał lewym policzkiem. Właściwie żadnych strat. Poza dwoma bliznami. Dzięki nim po latach weteran wyglądał, jakby się ciągle uśmiechał.

* * *

Kilka lat później ulicą Łaciarską, zwaną dawniej Altbuserstrasse, szedł przerażony oficer Milicji Obywatelskiej. Powinien wezwać posiłki. Ale jak? Na piechotę do Komendy Głównej czy najbliższego komisariatu? Łaciarska była jednym wielkim gruzowiskiem. Miszczuk ledwie mógł się przedrzeć. Rozpiął tandetną kurtkę, którą otrzymał z dostaw UNRRA. Wyjął radziecką tetetkę i przeładował. Podskórnie czuł, że mu to nie pomoże. Jednak musiał rozwiązać tę sprawę.

- Schowajcie te wasze steny pod płaszcze. To przecież samo centrum. Żadnych band nie ma.

Borowicz i Wasiak nie byli tego tacy pewni, lecz posłuchali rozkazu. Spoceni i zmęczeni dotarli do bram klasztoru. Był mało zniszczony, przynajmniej w stosunku do kompletnie zrujnowanego kościoła obok. Siostra furtianka nie chciała ich wpuścić, ale na widok milicyjnych legitymacji błyskawicznie otworzyła bramę. Przeszli szerokim korytarzem w stronę dziedzińca. Tuż przed oszklonymi drzwiami napotkali sporą grupę sióstr, które usiłowały rozmawiać na migi. Pod ścianami ustawione były wózki z mizernym dobytkiem.

- Dobra - powiedział Miszczuk. - Wy ustalcie, o co im chodzi, a ja pójdę zerknąć na ten feralny dziedziniec.

Borowicz z Wasiakiem podeszli do sióstr.

- Milicja Obywatelska. O co się kłócicie?

- My się nie kłócimy. Tylko one nie znają polskiego, a żadna z nas nie umie po niemiecku. My z Kresów.

- A o co wam chodzi?

- Jak kazali nam wyjeżdżać, to dotarłyśmy aż tutaj. Na zachód. Dostałyśmy z PUR-u przydział na ten klasztor. - Siostra mówiła ze śpiewnym wschodnim akcentem. - Wszystkie tu mają zamieszkać. No ale my przecież Niemek nie chcemy wyrzucać. My katoliczki.

Skinął głową.

- Rozumiem. Więc czego konkretnie chcecie?

- Jakiegoś dachu nad głową. Przez trzy dni nic nie jadłyśmy. Siostry są wyczerpane.

- Mhm. - Borowicz podszedł do niemieckiej przeoryszy. Ta cofnęła się bojaźliwie, widząc wystającą spod płaszcza metalową rękojeść automatu. Odetchnęła z ulgą jednak, kiedy usłyszała język niemiecki. Borowicz dokładnie wyjaśnił sytuację. Przeorysza uśmiechnęła się.

- Ależ oczywiście! - Kazała pomóc swoim podopiecznym zaciągnąć polskie wózki na górę. - Tu jest wiele wolnego miejsca, bo większość; sióstr poszła służyć w szpitalach wojskowych i cywilnych. Potem gauleiter Hanke nakazał ewakuację zimową i większości mieszkanek już nie ma.

- A znalazłoby się coś do jedzenia?

- Oczywiście. Zapraszamy na skromny obiad.

- Dziękuję.

Borowicz podszedł do Wasiaka. Obserwowali, jak obie przeorysze, jeszcze bardzo ostrożnie, pozdrawiają się wzajemnie. Niemka dostała miniaturkę obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej. Polka otrzymała malutki szkaplerzyk. Kobiety uśmiechnęły się do siebie nawzajem.

- Zastanawiające - mruknął Borowicz. - A może to pierwszy malutki kroczek do przyjaźni.

- No co ty? - żachnął się Wasiak. - Przyjaźń z Niemcami? Zwariowałeś?

W tym momencie na dziedzińcu wybuchł Miszczuk. Obu zatkało. Stali jak dwa słupy soli, gapiąc się bezmyślnie w jasny prostokąt wyjścia na dziedziniec. Żaden z nich nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. Widzieli zmasakrowane zwłoki, krew barwiącą żwirek ścieżki między klombami, poruszane lekkim wiatrem płatki kwiatów.

- Klątwa! Klątwa! - krzyczała niemiecka przeorysza. - To już nie pierwszy raz!

- Wiem - powiedział niby spokojnie Borowicz, ale dalej stał w szoku jak sparaliżowany.

- Graniatką w niego rzucili? - spytał rozdygotany Wasiak. Też nie zrobił ani kroku. Oszołomienie nie chciało minąć.

- A słyszałeś huk?

- Nie.

Wasiak przemógł się i ruszył do przodu. Powoli, prawiena palcach.

- To może snajper?

- A słyszałeś wystrzał?

- Nie.

Borowicz też zrobił niepewny krok w stronę dziedzińca, potem jeszcze jeden. Zadziwiające, lecz siostry nie biegały wokół w panice. Obaj poruszali się wśród nieruchomych postaci niczym dwóch żywych ludzi pomiędzy postaciami z gabinetu figur woskowych, które ktoś ustawił w teatralnych pozach.

- Klątwa, klątwa! - zawodziła zakonnica. Popchnęła jedną ze swoich sióstr, burząc reguły martwego krajobrazu. - Przyprowadź księdza. Szybko!

Wasiak wyjął spod płaszcza swojego stena i przeładował. Rozglądał się wokół. Zerknął nawet na sufit, jakby stamtąd mogło zagrażać im jakieś niebezpieczeństwo.

- Co to było? Z procy go załatwili?

- Trzeba katapulty, żeby uzyskać taki efekt. - Borowicz powoli odzyskiwał nerwy. - Po prostu kolejny przypadek.

Wasiak przełknął ślinę. Usiłował uspokoić się, oddychając głęboko.

- Pójdę po niego. Może się da jakoś pomóc? - spytał, ale takim tonem, jakby oczekiwał, że Borowicz stanowczo go powstrzyma.

- Przecież widzisz, że nie żyje. Jeśli tam wejdziesz, to mogą i ciebie zabić.

Rzeczywiście, ciało Miszczuka leżało w tak nieprawdopodobnej pozycji, że widać było gołym okiem. Już po nim. Zresztą człowiek nie ma takiej ilości stawów, żeby aż tak się powyginać.

- Myślisz, że to ludzie zrobili?

- Nie! Diabły, czarownice, upiory, wampiry... Pewnie, że ludzie. - Borowicz zagryzł wargi. Została mu chociaż część rozsądku i rutyna przedwojennego oficera śledczego. - Dobra, robimy tak. Ty ukryj się tutaj i strzelaj do wszystkiego, co się rusza na dziedzińcu. Ja sprawdzę korytarze.

- Dobra. - Wasiak nie miał lepszego pomysłu. Najwyraźniej jednak odetchnął z ulgą.

Borowicz odbezpieczył swoją broń i zaczął biec w kierunku schodów. Z rozwianym płaszczem przeskakiwał po kilka stopni naraz. Potknął się i jego sten wypruł krótką serię. Zawyły rykoszety. Jakimś cudem tylko nie dostał własnym pociskiem. Boże, był tak zdenerwowany, że biegł z palcem na spuście. Zdjął go natychmiast, przesuwając palec na kabłąk. Wbiegł na korytarz, gdzie przerażone siostry usiłowały dostrzec, co się dzieje na dole.

- Won od okien! - wrzeszczał. - Won od okien.

Siostry zaczęły się cofać. Raczej niemrawo, rzucając wokół nieprzytomnymi spojrzeniami.

- Nie pod przeciwległą ścianę! - strofował przerażone kobiety Borowicz. - On będzie was widział i strzeli przez szybę. Kłaść się pod parapetami!

Siostry niezbornie usiłowały się położyć prawie że jedna na drugiej. Borowicz znalazł jednak wolne miejsce. Zerknął i błyskawicznie się schował. Nic. Zaczął biec dalej. Nic z tego. Wrócił zdyszany po kilkunastu minutach.

- I co? - spytał Wasiak. - Ubiłeś drania? Bo słyszałem strzały.

- Nie. Musimy wejść na dziedziniec.

Sądząc po minie, milicjant wolałby tego nie usłyszeć.

- Obaj naraz?

- Cholera wie co lepsze. - Borowicz zastanawiał się gorączkowo. - Może tak: ja wyskoczę, a ty będziesz mnie krył.

- Dobra. - Wasiak zrobił przyklęk przy framudze, po tej stronie, gdzie kładł się długi cień. Odrywając na ułamek sekundy wzrok od dachów, sprawdził położenie zamka w swoim automacie. - Czysto - szepnął.

Borowicz wyskoczył błyskawicznie, przebiegł kilka kroków i przypadł za najwyższym z idealnie przystrzyżonych krzewów. Odwrócił się, mierząc w ścianę, którą dotąd miał za plecami. Nic. Kompletnie nic. Zaczął się czołgać w kierunku zwłok Miszczuka. Zapach kwiatów odurzał go. Ale... Ale było coś jeszcze. Nagle usłyszał słowa: «Wybaczamy wam i prosimy o wybaczenie». Nie mógł się otrząsnąć. Zobaczył dwóch mężów stanu, którzy podają sobie ręce na moście pomiędzy Polską a Niemcami, alians wojskowy, a potem polityczny. Sekundę trwał w stuporze, a potem wrzasnął:

- Duchów nie ma!

Rzucił się do ucieczki. W drzwiach szarpnął Wasiaka za kołnierz i ryknął:

- Spadamy! Tam coś jest!

- Jezu, co?

Biegli korytarzem do wyjścia.

- Nie wiem. Zwiewamy jak najdalej.

- Na komendę?

- Nie.

- No to gdzie?

- Do Ameryki!

* * *

Altbuserstrasse była małą, ale dość długą ulicą. Oficer kripo szedł nią rozdygotany. A może powinien wezwać gestapo? Poprosić o posiłki? Jak? Najbliższy telefon był chyba w aptece na Rynku. Albert Grunewald trzęsącymi się ze strachu rękami rozpiął płaszcz. Wyjął swojego lugera i przeładował. Wiedział, że mu to niewiele pomoże. Ale musiał rozwiązać tę sprawę.

Oblężenie już trwało. Z Neumarktplatz rozlegał się ogłuszający łoskot dział. Lecz sama uliczka była jeszcze nienaruszona. Grunewald szedł jak nieprzytomny. Otrzeźwił go lekki wiatr. Odruchowo spojrzał w bok. Wiatr otworzył drzwi bramy, gdzie dwaj żołnierze zrzucali mundury i przebierali się w cywilne ubrania. Podbiegł, krzycząc:

- Stać! Tu kripo!

Miał pecha. Trafił na spadochroniarzy Göringa. Jeden z nich wyszarpnął swój pistolet, przeładował i strzelił szybciej, zanim starszy już Grunewald zdążył pociągnąć za spust. Oni po prostu od paru lat brali udział w prawdziwej walce, on nie. Nigdy nie strzelał do człowieka.

Spadochroniarz podszedł do leżącego i dobił go następnym strzałem.

- Ty! Nie wygłupiaj się - powiedział drugi żołnierz. A właściwie pół jeszcze żołnierz, a pół już cywil, jeśli sądzić po konglomeracie elementów różnorakich ubrań, jakie miał na sobie.

- Bo co?

- A jak ktoś usłyszał?

Zabójca nie miał wątpliwości.

- W tym huku dział? Niby kto? Wszystkich ewakuowali.

- Fakt. Nawet jeśli ktoś został, to siedzi spietrany w piwnicy.

Szybko przebrali się do końca. Najgorzej szło im z butami. Musieli wybebeszyć kilka mieszkań, żeby znaleźć odpowiednie.

- Masz te inwalidzkie papiery?

- Mam, psiakrew. Przeszukałem trupy w całej kostnicy, udając, że szukam ciała brata. - Dezerter rozwinął dwie kartki. - Jeden jest po wylewie do mózgu, drugi ślepy. Kim chcesz być?

- Nie chcę być ślepy. - Kolega wzruszył ramionami.

- A wiesz, co to jest wylew?

- Nie - padła niewątpliwie szczera odpowiedź.

- A ja wiem, bo wypytałem lekarza z innego szpitala. Będę miał nieruchomą połowę ciała i bełkotał, wskazując ci drogę. Ty mnie prawie niesiesz, ale wleź od czasu do czasu w jakąś latarnię i nigdy nie patrz nikomu w twarz.

- Zaraz. Przecież ślepy musi mieć laskę.

- Ten, co tu leży, ma laskę. Pewnie kiedyś oberwał.

- Ale to nie taka...

- O żeż, szlag by cię. Zaraz ci oskrobię lakier nożem.

- Dobra. To do ataku - powiedział spadochroniarz po polsku. Słyszał ten okrzyk wielokrotnie z wrogich linii podczas walk pod Monte Cassino. - Zanim Ruscy nie zamkną pierścienia.

Ślepiec i półparalityk zgrabnie przeskoczyli nad nieruchomym ciałem. Sprawnie, sprintem przeskakiwali też z bramy do bramy w strefie ostrzału, gdzie nie było patroli. Potem zamierzali iść wolniej.

Albert Grunewald nigdy nie dotarł do kryjącego tajemnicę klasztoru.

* * *

Staszewski z Mariolą stali uwięzieni w sznurze samochodów dokładnie w miejscu, gdzie Kuger przed laty zarobił odłamkiem bomby. Sławek wysiadł, prostując kości, a także po to, żeby zerknąć, co się dzieje z przodu.

- O rany, jakiś wypadek chyba.

- Co?

- Mówię, że wypadek. Postoimy sobie na tej patelni.

Mariola również wysiadła. Otarła pot z czoła.

- Roztopię się.

- To zdejmij tę kamizelkę.

- Nie. Wiem, że coś się stanie. Tak jak z Miszczukiem, Grunewaldem i innymi oficerami.

- Grunewald przecież został zastrzelony. I... - Staszewski urwał nagle. Wskazał na czerwonego mercedesa zaparkowanego na poboczu. - Czy mnie wzrok myli, czy oni go właśnie kradną?

Zaciekawiony podszedł bliżej. Dwóch osiłków, siedząc już w środku, majstrowało pod stacyjką. Na tylnym siedzeniu dygotał przerażony staruszek.

- Proszę pana! - krzyknął. - Niech mi pan pomoże!

Staszewski oszołomiony bezczelnością złodziei patrzył wręcz z cieniem podziwu. Ci dwaj kroili brykę w biały dzień, na oczach przechodniów, tuż przy samochodach stojących w korku. Nie słyszał o czymś takim nawet od specjalistów z komendy.

- Niech mi pan pomoże - prosił staruszek. - Wnuk tu zaparkował i poszedł coś załatwić. Mnie kazał pilnować auta. Ale co ja mogę przeciwko tym siłaczom?

- Ja bym chyba też nic nie wskórał w walce wręcz.

- No to nieci pan wezwie policję!

- No... No. - Potrząsał głową. - Chyba tak.

Wyjął z kieszeni komórkę i zrobił szybko dwa zdjęcia w wysokiej rozdzielczości. Bandytom umknął ten fakt, ale telefon zauważyli.

- Ty - warknął ten siedzący na miejscu pasażera. - Schowaj komórę, bo ci ją zabiorę, a tobą wyczyszczę przednią szybę. Brudna jest.

Staszewski posłusznie schował aparat. Chciało mu się śmiać. Tymczasem drugi łysol obszedł blokadę zapłonu.

- Możemy jechać.

Pierwszy odwrócił się do staruszka.

- Ty, dziadek. Wysiadasz czy jedziesz z nami?

Staszewski roześmiał się głośno.

- Po cholerę wzywać policję, skoro jest na miejscu. - Wyciągnął legitymację. - Obydwaj wysiąść i ręce na maskę.

Bandzior przy kierownicy nawet nie spojrzał.

- Spierdalaj - powiedział spokojnie.

Zaciekawiona rozwojem wypadków Mariola, ciągle z hełmem w ręku i w kewlarowej kamizelce, podeszła z boku. Tym razem bandzior spojrzał.

- O Chryste! Siły specjalne! O tym nie mówili!

- Chodu! - Drugi otworzył drzwi po swojej stronie samochodu i szczupakiem wyskoczył na chodnik. Kolega poszedł w jego ślady. Zaczęli uciekać, roztrącając przechodniów.

- Dziękuję, dziękuję, dziękuję - bełkotał osłabły nagle z ulgi staruszek.

- Nie ma za co - mruknął Sławek. - My zawsze na posterunku.

Wyjął znowu telefon i przesłał zrobione złodziejom zdjęcia na komendę. Połączył się z SWD.

- Postarajcie się złapać tych dwóch - powiedział. - Powinni uciekać albo ulicą Kochanowskiego, albo wałami po południowej stronie kanału. Ale to tylko moje przypuszczenia. Może być jeszcze Chopina i okolice.

- Przyjęłam. Kopiuję zdjęcie do terminali radiowozów. - Słyszał stuk klawiszy dyspozytorki. - Co zrobili?

- Kroili merola w biały dzień.

- To naprawdę takie ważne, żeby aż uruchamiać wszystkie siły w okolicy?

Staszewski tylko westchnął. Jednorazową chusteczką otarł pot z czoła. Było cholernie gorąco. Niektórzy z przechodniów, niestety, wyłącznie płci męskiej, wachlowali się własnymi koszulkami.

- Bardzo ważne, bo to chyba część innej sprawy.

- Korek już rusza - wtrąciła Mariola.

- O, właśnie! Proszę mi dać numery rejestracyjne tych dwóch samochodów, które zderzyły się na Kochanowskiego jakieś pół godziny, czterdzieści minut temu.

Znowu stuk klawiszy. Kobieta po drugiej stronie była bardzo sprawna w obsłudze sprzętu, lecz też w jej głosie zabrzmiało rozczarowanie.

- Przykro mi. Nie było żadnego zgłoszenia.

- Ale to poważny wypadek. Dwa zmasakrowane samochody.

- Sprawdzę w drogówce, może coś wpłynęło w ostatniej chwili. Choć wątpię. Czy widzi pan te samochody na poboczu albo widział pan ciągniki pomocy drogowej?

- Nie.

- No to pewnie się dogadali między sobą i pojechali.

Uśmiechnął się.

- We wszystko uwierzę oprócz tego, że Polacy po wypadku się dogadają. Pozabijają to tak.

Miał wrażenie, że cała ta sytuacja została zaaranżowana. Przede wszystkim debilna kradzież. Po co kroić auto, skoro po prawej ma się nieprzejezdne chaszcze, po lewej korek, a z przodu chodnik na moście zbyt wąski na tak wielkiego mercedesa. Teoretycznie (lecz tylko teoretycznie) można było wycofać się na wały i ich koroną dotrzeć do Pomorskiej, ale tylko po to, żeby wrąbać się w korek na drugim moście. W tym czasie właściciel zawiadomi policję i umarł wbutach. Zresztą jak samochód o tak niskim zawieszeniu miałby przejechać przez tory kolejowe? Staszewski zdał sobie sprawę, że złodzieje nie mieli którędy uciekać, a jednak kradli. Mogło więc chodzić wyłącznie o niego?

Zaraz, przecież Grunewald też widział złodzieja furmanki. Jednak nie podszedł bliżej, tylko «odparł go godnością urzędu». Czy chodziło o to, żeby podejść blisko? Nie udało się. Tamci byli jednak na to przygotowani. Podstawili jakichś pseucovolkssturmistów w dziwnych mundurach. Jeden z nich miał w ustach lufkę. Dlaczego Grunewald tak dokładnie opisywał w raporcie nieistotne drobiazgi? A może były istotne? Może dmuchnięto mu czymś w twarz, skoro potem miał halucynacje? Połączył te fakty? Chyba nie. Lecz nos przedwojennego oficera wyczuł w tym coś dziwnego, jeśli opisywał takie szczegóły. Hm... A ci z mercedesa mieli lufkę? Nie, to już nie te czasy. Widział jakąś rurkę w ręku jednego z nich, ale myślał, że to jakiś przyrząd do obchodzenia samochodowej blokady. Dziś to mógł już być aerozol.

- Mariola! - krzyknął. - Szybko do domu!

- No, nareszcie jakaś mądra decyzja. - Dziewczyna odłożyła hełm i zaczęła ściągać kamizelkę.

- Nie ma czasu. Szybciej!

Wskoczyli do samochodu. Staszewski położył na dachu niebieskiego koguta, włączył syrenę. Gwałtownie wdarł się na prawy pas, potem na lewy, sforsował pas zieleni dzielący jezdnie i ruszył, manewrując między leniwie ustępującymi mu miejsca autami. Dopiero na skrzyżowaniu, kiedy już skręcił w lewo, dał gaz do dechy, szybko zmieniając biegi. Mieli około dwustu na godzinę. Zaczął hamować tuż przed parkingiem, z piskiem opon skręcił, a później szarpnął kierownicą w lewo, jednocześnie podnosząc dźwignię ręcznego hamulca. Samochód wykonał zgrabny piruet i zatrzymał się od razu tyłem na właściwym miejscu.

- Wariat! Wariat - powtarzała Mariola, chowając twarz w rękach.

- Szybciej! - Wyskoczył na zewnątrz. Rzucił koguta na przednie siedzenie i pobiegł do drzwi wejściowych.

Na szczęście jedna z wind stała na parterze. Jezu, jak długo jedzie się na czwarte piętro. A dotychczas wydawało mu się, że to błysk.

- Co się stało? - pytała rozdygotana Mariola.

Nareszcie! Usłyszeli łagodne «ping!» i drzwi rozsunęły się bezgłośnie. Pogalopowali korytarzem dłuższym niż w bunkrze Hitlera. Staszewski długo nie mógł trafić kluczem do dziurki.

- Teraz zamknij drzwi na oba zamki, zamknij wszystkie okna i zaciągnij rolety.

- Ale co się stało?

- Zaraz! - Wyskoczył na balkon, zasunął osłonę klimatyzacji, która automatycznie przestawiła się na obieg wewnętrzny. Rozejrzał się wokół. Supersolidne, prawie pancerne drzwi, zamki nie do sforsowania, dobrze zabezpieczone okna. Jego doświadczenia z prowadzonych spraw o włamania i to, jak je wykorzystał, właśnie procentowały. Lodówka pełna żarcia, zapasy wody, suche, wojskowe porcje żywieniowe, poukładane jedna na drugiej w garderobie, tulejki z chemicznym światłem, kilka egzemplarzy broni palnej i spore zapasy amunicji.

Byli zamknięci niczym w twierdzy.

- Czy wreszcie mi wytłumaczysz?

- To nasze Westerplatte - powiedział.

Powtarzalność sytuacji.

- Co ty bredzisz?

- Uważaj, możemy mieć halucynacje.

- O Jezu.

Zamyślił się na chwilę.

- Słuchaj, co pomogło temu pisarzowi, który prowadził amatorskie śledztwo w tej sprawie? Ześwirował trochę, ale mu się udało.

Mariola otarła spocone czoło.

- Był nawalony chemią po dziurki w nosie.

Mogła mieć rację. Na szczęście oboje byli alergikami. Mieli zapas leków, który mógłby obsłużyć pół armii podczas rocznej kampanii. Wysypali zawartość ogromnej szuflady na ziemię i zaczęli grzebać w stosie kolorowych pudełeczek.

- Co bierzesz?

- Zyrtec.

- Za słabe. Ja wezmę Claritine. Pulmicort.

- Wypłucz usta.

- Wezmę Berotec.

- To ja Berodual.

- Syntaris. Allertec, nie, to za słabe, Telfas, substancja czynna to chyba feksofenadyna, przeczytaj, bo za małe literki.

- Rotadin? Substancją czynną jest loratadinum. Nieeee... To samo co Claritine.

Pierwsza zorientowała się Mariola.

- Przestańmy łykać te świństwa, bo się zatrujemy. I nawet pogotowie nas nie uratuje, bo nikt nie sforsuje tych pancernych drzwi.

Przymknął oczy i westchnął. Dziewczyna miała rację. Rozejrzał się wokół. Może wystarczy to, co już łyknęli. Podszedł do lodówki i nalał sobie sporą szklaneczkę ginu.

- Ty też chcesz?

Zaprzeczyła ruchem głowy. Usiadł pod ścianą, bo nawet nie chciało mu się podejść do kanapy. Przysiadła obok niego, przytuliła się ramieniem. Siedzieli w milczeniu, czekając na nie wiadomo co. Czas się dłużył niemiłosiernie. Rosła tylko ilość niedopałków w pudełku po lekarstwach, gdzie kiepował. Po prostu popielniczka była za daleko, żeby wstawać. Mariola spojrzała na Sławka z wyrzutem.

- Słuchaj, air condition działa w zamkniętym obiegu. Może byś przestał kurzyć?

- Dobra. - Wstał jednak. Nalał sobie nową szklaneczkę ginu. - Masz jakieś halucynacje?

- Tak! - Zrobiła niby to groźną minę. - Śni mi się, że siedzę obok faceta, który wali dwieście na godzinę po wąskiej drodze, który chciał mnie utopić na Mazurach przy ośmiu w skali Beauforta, który jest alkoholikiem, nałogowym palaczem, militarystą, który zamienił nasze gniazdko, naszą śliczną chałupkę, w silnie broniony bunkier. Stal, szkło, aluminium, aseptyka. Nie można kroku zrobić, żeby nie potknąć się o jakieś elektroniczne urządzenie. Nawet w NASA tyle nie mają. - Odetchnęła głęboko. - A teraz najgorsze: śni mi się, że jestem z nim z własnej woli!

Tylko machnął ręką.

- Bardzo śmieszne... A widzisz tego pajączka na ścianie?

- Widzę - Mariola była zgodliwa.

- To do chrzanu. W takim razie to nie halucynacje.

- A widzisz tego ptaszka? - teraz ona spytała.

- Jezu, jakiego ptaszka? - Spojrzał we wskazanym kierunku. - Nie widzę.

- Halucynacje! - krzyknęła przerażona. - Albo ty, albo ja.

Wytrzeszczył oczy.

- No, nie widzę!

Podbiegła do ściany, gdzie wisiał awangardowyobraz.

- No ten. Nie widzisz?

O mało nie zemdlał.

- A ja myślałem, że chodzi o żywe stworzenie... - Zdjął obraz ze ściany i obracał najpierw na bok, a potem do góry nogami. - Zresztą skąd mam wiedzieć, że to ptaszek. To może być byle co.

Przerwały im dźwięki symfonii Wagnera płynące z ogromnych głośników ustawionych wokół.

- Odbierz, jeden - powiedział Staszewski.

Malutkie urządzenie, które Sławek miał zawieszone na małżowinie usznej, najwyraźniej rozumiało ludzką mowę. Przełączyło sygnał z komórki wprost do ucha i powiedziało mu, kto dzwoni.

- Witam, pani Elu.

- Dzień dobry, panie Sławku. Niestety, nie mam dobrych wiadomości z SWD.

- Nie znaleźli tych dwóch od mercedesa?

- Znaleźli. Niestety, w stanie nieświeżym.

- O, szlag! - Szamotał się z obrazem, żeby go umieścić z powrotem na ścianie. - Jak ich zabili?

Słuchał jeszcze przez dłuższą chwilę, potem klepnął się w policzek, żeby urządzenie nad uchem rozłączyło telefon. Mariola spojrzała na Sławka z uwagą.

- Bardzo źle?

- Bardzo.

* * *

Borowicz i Wasiak dotarli do gruzowiska przed Dworcem Głównym. Zaszyli się w ruinach hotelu, żeby oczyścić ubrania. Z trudem, przy pomocy gazety otrzepali się wzajemnie z pyłu i kurzu. Ostrożnie przeszli przez plac, po którym kręciło się wiele patroli. Z bunkra pod placem sączył się ohydny zapach stęchlizny, betonowy basen przeciwpożarowy cuchnął jeszcze bardziej. W przytłaczającym swym ogromem hallu dworca zaczęli szukać placówki służby ochrony kolei. Znaleźli błyskawicznie - tuż przy wejściu do tunelu pod peronami. Pierwszy wszedł Wasiak.

- Milicja Obywatelska. - Pokazał legitymację. - Ochraniam kapitana UB z Warszawy. - Wskazał Borowicza. - Musimy szybko napisać raport dla komendy wojewódzkiej.

Sokista zerwał się na równe nogi i zasalutował. Borowicz łaskawie skinął głową.

- Towarzyszu - ciągnął Wasiak - czy macie maszynę do pisania i papier?

- Maszyna jest. Ale niemiecka.

- Wystarczy. A macie zaufanego człowieka, który zaniesie raport na komendę? Bo my musimy jechać dalej. Obywatel kapitan ściga bardzo podejrzanego...

- Nie mów nic więcej - przerwał mu Borowicz. - Sprawa poufna.

- Tak jest, obywatelu kapitanie! - Wasiak zwrócił się znowu do sokisty: - Musicie opuścić posterunek. Raport jest ściśle tajny.

Włączył się Borowicz:

- Stańcie przed drzwiami i pilnujcie, żeby nikt nie wchodził. No chyba że inni towarzysze z UB. Jest nas tu sporo.

Sokista strzelił obcasami, nawet dość prawidłowo, musiał przed wojną służyć w wojsku. Lekko przerażony wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Borowicz zajął miejsce i spokojnie wkręcił czystą kartkę. Dopił resztkę kawy, która stała na biurku.

- O, nawet dobra - zdziwił się. - Nie to co te amerykańskie barwione siki.

- Może jeszcze przedwojenna? - zaciekawił się Wasiak.

- Ciiii... bo nas «towarzysze z UB» usłyszą - zażartował Borowicz.

- Ta. - Wasiak przejrzał się w lśniącej metalowej powierzchni jakiegoś urządzenia. - «Towarzysze», czyli ja i moje odbicie w lustrze.

Klawisze wydawały głuchy odgłos. I choć maszyna była bardzo dobrej jakości, to taśma z tuszem zdradzała swoje pochodzenie - ersatz-produkcja z ostatnich miesięcy wojny. Borowicz musiał co chwilę cofać wałek i poprawiać jakieś litery. Nie przeszkadzało mu to. W AK podrabiał niemieckie dokumenty i pieczątki. Był w tym dobry. A teraz to po prostu łatwizna. Szybko stworzył kilka pism. Otworzył szufladę i opatrzył każde taką ilością pieczątek, ile ich znalazł. Niektóre lekko zmodyfikował, podkładając papier pod połowę odbicia, żeby nie było adresu jednostki, która wydała dokumenty. Zostawał sam nagłówek.

- Teraz ty - powiedział Borowicz. - Masz ołówek?

- A nie lepiej, żebyś ty napisał na maszynie? Ja kiepsko piszę.

- I właśnie o to chodzi. O twój charakter pisma i sposób formułowania myśli.

Podał mu kartkę papieru i kopiowy ołówek. Wasiak popluł solidnie i zaczął w mękach tworzyć list do komendanta, w którym opisywał, jak to ściga samotnie groźnego przestępcę, i prosi, żeby obstawić dworzec w Krakowie, tam go wspólnie zwiną. Całość ozdobił starannym podpisem.

Borowicz złożył list w zgrabny trójkąt. Otworzył drzwi i podał «raport» sokiście.

- Zmieniliśmy decyzję. Najpierw musi to zobaczyć komendant w Opolu. Gdy przeczyta, to odeśle do Wrocławia. Możecie kogoś zaufanego z tym wysłać?

- Tak jest!

- Dobrze.

Nie zwracali więcej na niego uwagi. Szybkim krokiem przemierzyli hall w poszukiwaniu dyrekcji. Ktoś powiedział, że to w innym budynku. Wyszli więc na zalany słońcem plac.

- Szlag! To jest jak labirynt. Albo jakiś pałac.

- Nie bój się. Zobaczysz jeszcze większe dworce.

Podeszli do człowieka, który stał na trawniku oparty o motykę i zamyślony patrzył gdzieś w dal.

- Przepraszam najmocniej - zaczął Borowicz. Ale nie dane mu było skończyć.

- Tam. - Mężczyzna w filozoficznym nastroju nawet nie odwrócił wzroku. Pokazał palcem.

- Skąd pan wie, o co pytamy?

- Wszyscy pytają. Kolejka na jakieś dwa dni stania.

Wasiak zainteresował się nagle:

- A czemu pan tak tu stoi?

- Pielić kazali, ale tu nie ma chwastów.

Odwrócił leniwe spojrzenie.

- To co pan robi?

- Czekam na chwasty. - Znowu przeniósł wzrok na jakiś punkt w dalekiej przestrzeni. - Aż wyrosną - wyjaśnił.

- Chodź - ponaglił Borowicz Wasiaka. - Nie mamy czasu.

Z trudem przedarli się przez zbity tłum. Nie było czym oddychać. Tylko dzięki sile i bezwzględności Wasiaka dopchali się do sekretariatu.

- Pan dyrektor nie przyjmuje nikogo! - wrzasnęła na ich widok sekretarka.

- Milicja. - Znowu nastąpiło okazanie legitymacji.

- Kontroler służby ochrony kolei. - Borowicz pokazał stworzony przed kilkoma minutami papier.

Sekretarka natychmiast spuściła z tonu. Wasiak oparł się o parapet. Żeby być w porządku względem władzy, kobieta musiała się do niego odwrócić przodem, a tyłem do biurka. I o to chodziło mniej więcej. Mieli wszystko umówione wcześniej.

- Czy były wśród sokistów próby agitacji antykomunistycznej? - Wasiak bezbłędnie udawał enkawudzistę. Zbyt wielu ich widział w życiu. Zdążył wszystko zaobserwować.

- Nie. Nic o tym nie wiem - odparła przestraszona.

- A mundurowi pracownicy przenoszą jakieś ulotki, gazetki? - indagował.

- Nie. Nie widziałam.

- Podbiję sobie delegację. - Borowicz nachylił się za jej plecami i przybił pieczątki dyrekcji na pozostałych papierach, potem dołożył jeszcze imienne stemple samego szefa. - Dobrze - powiedział sucho. - W takim razie musimy sami sprawdzić trefny pociąg. Szlag.

- Mhm - przytaknął Wasiak. - Niech nam pani wystawi dwie służbówki do Berlina.

Trzęsącymi się rękami szybko wypełniła dokumenty. Wyszli bez słowa, żeby znowu przeciskać się przez tłum. Na kolejny papier pobrali w magazynie dwa drelichy, sprzęt kolejarski, amerykańskie wojskowe porcje żywieniowe i dokładną mapę połączeń. Lekko uspokojeni przeszli do tunelu pod peronami. Nie było żadnych informacji, więc musieli wchodzić na każdy i pytać kogoś z koczujących na ziemi ludzi. Odpowiedni pociąg znaleźli na czwartym peronie. Jakakolwiek próba wejścia do środka była z góry skazana na niepowodzenie. W środku był tak nieprawdopodobny tłok, że ludzie leżeli nawet na półkach z bagażami, przez korytarz nie dało się przejść. Niektórzy wisieli na zewnętrznych stopniach wagonów, trzymając się poręczy. Na szczęście oni mieli inny plan. Podeszli do lokomotywy i wspięli się po drabince. Jak wszędzie dotąd, ich dokumenty zrobiły piorunujące wrażenie. Strach przed nową władzą powoli stawał się coraz większy.

- Będziemy jechać z wami. Ścigamy groźnych przestępców - powiedział Wasiak.

- Musimy udawać, że jesteśmy zwykłymi robotnikami - dodał Borowicz.

- Oni mogą wysiąść na każdej ze stacji, lecz my będziemy obserwować. Kiedy wysiądą, to ich złapiemy.

Maszynista z pomocnikiem oszołomieni potakiwali głowami.

- Kiedy odjeżdżamy?

- A cholera wie - odparł maszynista, wycierając rękawem swój olbrzymi nos. - Stoimy od świtu, więc pewnie niedługo.

- Dobra. To róbcie swoje.

Obaj wspięli się na tender, żeby ubrudzić węglem swoje nowiuteńkie kombinezony.

- Co o tym myślisz? - spytał Wasiak. - Bo ja mam mętlik w głowie.

- Nie ty jeden. - Borowicz wiedział, o czym tamten mówił. - Nie mam zielonego pojęcia, co się stało w klasztorze.

Metodycznie brudził swój kombinezon. Potem przeszedł do czernienia twarzy.

- No ale powiedziałeś...

- Że miałem omamy? Tak. Miałem.

Wytarł twarz szmatą, żeby brud wyglądał naturalnie.

-I co widziałeś?

- I tak nie uwierzysz.

Wasiaka nie dało się zbyć byle czym. Był dociekliwy.

- A dlaczego nie uciekaliśmy na komendę?

- Niewyjaśnione zabójstwo Miszczuka, nieudzielenie pomocy, być może rannemu. Ty może uniknąłbyś więzienia. Ja nie.

- Kryłbym cię przecież.

- Akurat. Ja byłbym pierwszy, ty prawdopodobnie drugi. Zrozum nareszcie. Każda policja, kiedy ma nierozwiązaną, dziwną sprawę, szuka kozła ofiarnego. Muszą się wykazać, a tego nie rozwiążą, bo są za głupi. Więc trzeba wymyślić mordercę i spokój. A przy metodach UB nie byłoby dla nich problemem, żebyśmy się przyznali do winy. Przecież nie powiemy, że miałem halucynacje i bałem się podejść bliżej.

- Co fakt, to fakt. Ja to się w Rosji przyznałem, że kopałem kanał pod Kremlem.

Borowicz parsknął śmiechem.

- I uwierzyli?

- Pewnie. - Wasiak odruchowo zaczął drapać się po genitaliach. - Jak ci jaja ścisną szufladą... - umilkł nagle.

- Rozumiem.

Borowicz zastanawiał się, co oni tu robią. Prosty chłop i wykształcony człowiek, w dodatku z talentem. Obaj na tej samej drodze prowadzącej donikąd. Siedzieli nieruchomo, każdy pogrążony we własnych myślach.


Pociąg rzeczywiście ruszył «za chwilę». Odczekali na tendrze raptem pięć godzin, kiedy ktoś podbiegł do maszynisty. Chwilę później skład ruszył powoli, nabierając prędkości. Odetchnęli z ulgą. Potem zeszli do maszynisty i pomocnika. Borowicz zapalił papierosa.

- Dokończę to śledztwo - powiedział, wypuszczając dym z ust. - Albo ułatwię sprawę mojemu następcy.

- Chcesz wracać? To po co wyjeżdżasz?

- Nie. Nie wrócę już do ojczyzny.

Wasiak wzruszył ramionami.

- Moja ojczyzna jest już za granicą. Wschodnią.

Borowicz zdjął czapkę i wystawił głowę przez małe okienko. Długo patrzył na znikający w perspektywie gmach Dworca Głównego. Powtarzał w myślach dwa zdania jak mantrę:

«Jeśli odchodzisz, to nie opuszczasz tych miejsc. One będą dalej żyć w tobie...»

* * *

Sławek obudził się nagle i podniósł z pościeli, zrzucając kołdrę na podłogę. Potoczył wokół nieprzytomnym wzrokiem.

- Słuchaj, czy mrówki mają uszy? - powiedział niewyraźnym, zaspanym głosem.

Mariola już krzątała się przy kuchni, robiąc śniadanie.

- Co ci przyszło do głowy?

- No przecież jesteś dendrologiem. Musisz wiedzieć.

- Kochanie. - Podeszła bliżej. - Jak by ci to powiedzieć... Dendrologia to nauka o drzewach i roślinach. Mrówka nie jest drzewem. Tylko zwierzątkiem.

- A kto by mógł wiedzieć?

- Jezu, śniło ci się coś?

Machnął ręką, podchodząc do lodówki po piwo. Potem usiadł na skołtunionym prześcieradle i otworzył puszkę.

- Nieważne - mruknął. Pociągnął kilka wielkich łyków.

- Boli cię głowa?

- Czemu?

- No bo wczoraj się uwaliłeś na amen.

Na wyświetlaczu ekspresu pojawił się znak gotowości. Palce Marioli szybko uderzały w lśniące stalowe klawisze programatora. Ustawiła dwie filiżanki, moc na maksimum, jedną z mlekiem, drugą z cukrem. Enter. Młynek zawarczał, mieląc świeże ziarenka kawy. Potem rozległ się syk pary. Dziewczyna podała jeszcze grzanki pokryte roztopionym serem z opiekacza i mikroskopijne, pikantne kotleciki z mikrofalówki. Staszewski nie tykał na razie jedzenia. Sączył powoli piwo, potem poszedł pod prysznic.

- Wystygnie! - krzyknęła za nim.

- Już, już.

Wyszedł mokry, owinięty w ogromny ręcznik. Przysiadł jak zwykle nie przy barku, tylko na swoim ulubionym brzegu łóżka. Skubnął z talerza kawałek kotlecika, dwa razy ugryzł tosta i wypił duszkiem kawę. To było całe jego śniadanie. Powrócił do piwa.

- Sławek? - Mariola patrzyła na niego zza barku.

- Mm?

- Czy mógłbyś przestać pić?

- W tej chwili?

- Nie, w ogóle.

Teraz on popatrzył zdziwiony.

- Mogę.

Umilkła zaintrygowana. Podeszła i usiadła obok nałóżku. Objęła go ramieniem.

- Poważnie mówisz? Rzucasz od dzisiaj?

- Od jutra, jeśli ci na tym zależy.

Zerknął na zegarek. Była szósta trzynaście.

- Ubieraj się. Idziemy.

Sam przebrał się błyskawicznie. Ogolił się w kilkanaście sekund. Był gotowy do wyjścia. Marioli zajęło to pół godziny. W końcu jednak udało im się wsiąść do rozgrzanego mimo wczesnej pory jak piec martenowski samochodu. Dotknął przycisków opuszczających szyby i na chama włączył się do gigantycznego korka na ulicy pod domem.

- Słuchaj. - Mariola podniosła szybę i włączyła klimatyzację. - Dlaczego wczoraj mówiłeś, że jest bardzo źle? Co ci ta baba z komendy nagadała?

- Powiedziała, że złodziei zastrzelono z kalibru cztery i pół milimetra.

- No to co?

- To wiatrówka.

- Dalej nie rozumiem.

Wytłumaczył jej, że to broń idealna do napaści, cicha, mała, nie zostawia żadnych śladów. Ale trzeba spełnić kilka warunków. Podejść z przodu i bez nerwów strzelić w ściśle określone miejsce. A wszystkie profesjonalne wiatrówki, które widział, były jednostrzałowe. On sam miał ośmiostrzałową, lecz to prawie zabawka, napędzana butlą z gazem, którą można kupić w każdym sklepie z bronią bez zezwolenia. W związku z tym było dwóch zabójców. Zastrzelili tamtych naraz, jednym strzałem każdy.

- Do rzeczy, Sławek. Do brzegu.

- No to teraz sobie policz, ile osób brało udział w akcji. Dwóch złodziei, dwóch egzekutorów, dziadek w mercedesie i «właściciel» auta, dwóch kierowców, którzy się zderzyli. W sumie ośmiu. Prawdopodobnie ktoś tym dowodził, ktoś planował, ktoś nas śledził i nadał sygnał przez radio, że jedziemy i ma nastąpić «wypadek». Daje to minimum jedenaście osób. Kogo na to stać? Jeśli to gang, jaki był cel tych działań?

Wzruszyła ramionami.

- Po prostu im się nie udało.

- Jeżeli chcieli mnie zabić - kontynuował Staszewski - to łatwiej byłoby strzelić z trzydziestkiósemki. Wystarczy odsypać trochę naważki prochu i huk nie jest taki znowu głośny.

- Nie mogli zabić policjanta, boby się taka afera w prasie zrobiła...

Roześmiał się.

- Akurat! - I dodał po chwili zastanowienia: - Czekaj. W jakimś sensie masz rację. Wszystkie tropy prowadzą do komendy.

- Jezus. Jakie?

- I Grunewald, i ja zostawiliśmy na widocznym miejscu trasę przejazdu. Wystarczyło zerknąć i już wiesz, gdzie zastawić pułapkę.

- A nie łatwiej byłoby cię po prostu śledzić?

- I to jest właśnie drugi trop. Po pierwsze, wiedzą o mnie, za dużo bandziorów nałapałem. Trzy razy dostałem nagrodę dla najlepszego oficera. Te męty powoli wychodzą z pierdla, mogą się mścić. W związku z tym za każdym razem jadę do pracy inną trasą. Nie mam żadnych stałych przyzwyczajeń...

- Poza wódką - przerwała mu.

- Oj, przestań! Przecież powiedziałem ci, że jutro z tym kończę. - Gwałtownie zmienił pas ruchu na prawy i skręcił w boczną uliczkę, potem znowu wydostał się na główną, ale już mniej zakorkowaną. - I wracając do sprawy. Drugim śladem jest fakt, że przy każdym zabójstwie policjanta w jego macierzystej komendzie jest przeprowadzana kontrola wewnętrzna. Bardzo wnikliwa.

- Sądzisz, że ktoś tego nie chce?

- Tak. Woli, żeby to był wybuch, gdzie sprawa właściwie należy do naukowców, a nie glin. Lub samobójstwo. Wtedy prawdziwy zabójca pozostaje poza podejrzeniami.

Przygryzła wargi. Zamyślona otworzyła skrytkę i wyjęła paczkę papierosów. Zapaliła od razu dwa - dla siebie i dla Sławka.

- Boże - szepnęła, widząc, że skręca na plac Nankiera. - Chyba nie jedziesz tam!

- Owszem, jadę. - Zaparkował bez trudu. Było to jedyne miejsce w ścisłym centrum, gdzie dało się jeszcze znaleźć czasem jakiekolwiek miejsce do parkowania poza specjalistycznymi nad - lub podziemnymi budowlami.

Wysiadła z ciężkim sercem. Staszewski usiłował ją uspokoić.

- Kochanie, nikt nam dzisiaj nie podał żadnego środka, a ja chcę się tylko rozejrzeć. Jedno spojrzenie i wychodzimy. OK?

Mariola miała dreszcze na plecach. Przeczucie, choć nie była policjantem, rzadko ją zawodziło. Sławek nazywał to kobiecym szóstym zmysłem. Często korzystał z jej rad, czy raczej sugestii. Sam nie miewał przeczuć. Był człowiekiem do cna racjonalnym, który nie wierzył w nic poza faktami i własnymi przemyśleniami. Swoje sukcesy zawdzięczał poza ciężką pracą nonkonformizmowi, inteligencji i jakiejś nieprawdopodobnej wręcz, wybiórczej pamięci. W związku z tym nie był systematyczny. Na komendzie nazywano go «hrabia Staszewski». Potrafił nie przychodzić na odprawy albo w ogóle nie przychodzić do pracy. Stałe godziny urzędowania - jak to nazywał - przyprawiały go o depresję. Zawsze był malkontentem, zawsze miał swoje zdanie. A ponieważ okazywał się przy tym naprawdę skuteczny, potwornie kłuł w oczy tych, którzy za komendantem «teczkę nosili» i było to ich najważniejsze osiągnięcie.

Weszli na wewnętrzny dziedziniec. Widok, który uspokoił nawet Mariolę. Rozkwitające klomby, stara studnia, zewsząd okna otaczających budynków, a wszystko to skąpane w ostrym słońcu. I jak tu myśleć o duchach, zjawiskach nadprzyrodzonych czy jakiejś sekcie? To przecież bzdury. Wszystko wydawało się bardzo normalne. Mariolę zaskoczyła maleńka powierzchnia. Wyobrażała sobie, że plac będzie dużo większy. Poza tym - nie mogła uwierzyć, że Miszczuk i inni wybuchali właśnie tutaj. Usiedli na małym murku okalającym jeden z kwietników. Sławek zapalił kolejnego papierosa. Kiedyś spytał koleżanki: «Czy jest jeszcze jakiś nałóg, którego nie mam?». Znajoma po dłuższym zastanowieniu odparła: «Nie ćpasz!».

- Wiesz co? - powiedział. - Przez cały czas mam wrażenie, że zabieram się do tego od dupy strony.

- Do czego? - Spojrzała zdziwiona.

- Do śledztwa. To przecież nie były wybuchy.

- Co?! - Aż podskoczyła. - Przecież widziałeś ciała w kostnicy.

- Skutek to jedno, a przyczyna może być inna. Zawsze kiedy obserwator jest spanikowany, widzi nie to, co się naprawdę dzieje. A potem opowiada takie bzdury, że uszy więdną. Dodaje też coś od siebie. Opowieść się zmienia, ewoluuje, a słuchacz, szczególnie rutynowy, jak na policji, przykłada do niej własny, znany szablon.

Zamyślił się.

- To nie były wybuchy.

- A co?

- Skojarzenie jest proste. Trochę pomagają leki antyhistaminowe. Ale tylko trochę, nie do końca.

- Powiesz mi wreszcie, co to jest?

Wydmuchnął kółko dymu z ust.

- Alergia.

Mariola dłuższą chwilę siedziała oniemiała.

- Zwariowałeś. Przecież te ciała sekcjonowali anatomopatolodzy. Nie wykryliby tego? Przecież to fachowcy.

- Policyjni lekarze. Fachowcy tak, ale rutyniarze. Po co badać inne ścieżki? Przecież widać, że to wybuch. I tłumaczą, że można zeżreć nadmanganian i popić kwasem albo łykać semteks. To brednie. Nie inaczej.

- Jak może alergia spowodować wybuch?

- Tego nie wiem. Myślę o czym innym. Jak to pięknie brzmi: wybuch wewnętrzny, UFO, spisek rządowy, samozapłon... Tymczasem jedynym udokumentowanym przypadkiem jest opisany przez Miszczuka incydent spalenia się przez oficera UB. Ale on to zrobił klasycznie. Wylał na siebie kanister z benzyną i ciach zapałką. Zresztą i tak musiał się dostrzelić.

- Nie mogę uwierzyć. - Potrząsnęła głową. - Zaraz. Przecież Grunewald też opisywał samozapalenia.

- Opisywał na podstawie czyjejś relacji. Sam niczego nie widział. Identyczny mechanizm: spietrany, zszokowany świadek. Nic ci nie powie poza: «Zobaczyłem morze ognia, on się palił bez przyczyny, o Jezu, Jezu, Jezu».

Podziwiała dystans Sławka i suche spojrzenie na całość. Jego niekonwencjonalny umysł działał naprawdę inaczej niż wszystkie inne.

- Ciągle nie mogę uwierzyć.

- To posłuchaj, kiedyś ugryzł mnie giez. Twarz bardzo szybko spuchła mi tak, że nic nie widziałem. Musiałem podnosić sobie brwi palcami, żeby móc zadzwonić na pogotowie. To nie był wybuch, ale wyglądałem jak trzystukilowy Nosferatu. Kiedy wbiłem palec w czoło, to wgłębienie pozostawało przez parę minut. Zresztą inaczej. Ostatnio zmarła znana aktorka. Od ukąszenia zwykłej osy. Ale opowiem ci o najlepszym przypadku. Przywieziono do szpitala Akademii Medycznej dziewczynę, której lekarz wstrzyknął penicylinę czy coś w tym stylu, nie pamiętam nazwy. I z dziewczyny zlazła skóra. Cała. Wezwano policję, bo pierwsze skojarzenie było takie, że ktoś ją oblał kwasem. A tam, oblał... Chyba wykąpał. Wokół sami wirtuozi, najlepsi lekarze we Wrocławiu. I nic. Bez skóry nie da się żyć. Umarła szybko.

Mariola słyszała już setki takich opowieści z jego ust.

- To straszne - powiedziała beznamiętnie.

- Widziałem na własne oczy. Sto procent skóry oddzieliło się od ciała. I jak to nazwać, szukając sensacji? Samoskórozlaźcem?

- Jesteś okropny! - Wbrew słowom uśmiechnęła się jednak.

- Załóżmy, że mamy wzmocnioną czymś reakcję alergiczną. Nagle zaczyna puchnąć jakiś organ wewnętrzny. Robi to tak szybko, że rozrywa inne organy, żyły, tętnice, a nawet skórę.

- I stąd te kwiaty zawsze?

- Tak. Niektórym się nie udaje, nie wiem co, ale spotyka ich porażka.

- W śmierci?

- Mhm. Wtedy popełniają samobójstwo. Nie wiem, co to może być. Jakiś ersatz czegoś. Nie mam pojęcia czego.

Zamyśliła się na krótką chwilę. Rozsłoneczniony dziedziniec przywodził na myśl wszystko, tylko nie ciąg okropnych zbrodni. Najchętniej zdjęłaby koszulę i poopalała się trochę w samym staniku. Chociaż nie. Dziedziniec był osłonięty z czterech stron. W ogóle nie czuło się wiatru.

- Jeśli te kwiaty powodują wzmożenie ataku alergii, to czemu siostry urszulanki i ich uczennice nie chorują? Przecież w takim zgromadzeniu musi być co najmniej kilkanaście alergiczek.

- Nie wiem.

Staszewski wyjął kolejnego papierosa, mimo że w ustach miał jeszcze poprzedniego. Wyrzucił go i zapalił tego drugiego. Oparł głowę na rękach. Pasemka dymu wędrowały leniwie po pochylonej twarzy. Mariola wiedziała, że w takich przypadkach lepiej mu nie przeszkadzać, choć kobieca ciekawość podpowiadała coś zupełnie przeciwnego. Wolała jednak nie ryzykować napadu złości, histerii ani ironiczno-kpiąco-obraźliwych uwag. A wszystko to się przydarzało, kiedy ktoś przerywał mu stan skupienia. Rozglądała się wokół. To tu zginęło kilku oficerów. Tutaj też zaraziło się kilku innych. W efekcie szukali potem jakichś kopuł, żeby popełnić teatralne samobójstwo w otoczeniu kwiatów. Przytulny, skąpany w słońcu dziedziniec nie sprawiał wrażenia niemego świadka strasznych zbrodni. Podniosła głowę. W jednym z okien na drugim piętrze mignęła jej postać zakonnicy w czarnym habicie. Po chwili zauważyła tamtą w oknie pierwszego piętra, a potem parteru.

- Ale goni. - Szturchnęła Sławka, wskazując obiekt swoich obserwacji. - Chyba chce nas stąd wyrzucić.

Poniósł głowę niezbyt przytomny. Zakonnica ukazała się w drzwiach.

- Dziwne - powiedział. - Przecież tu urzędują urszulanki czarne, a ta ma szary habit.

- Co? Pogięło cię? Przecież ma czarny.

Potrząsnął głową.

- Szary, a spod spodu widać purpurę. - Przyjrzał się bliżej. - Chryste, przecież kobieta nie może być biskupem.

- Ty mówisz poważnie?

- Tak.

Mariola wstała lekko i podeszła do zakonnicy.

- Znowu policja? - domyśliła się tamta. - Kiedy rozwiążecie sprawę tej klątwy? Boję się, że tu jacyś dziennikarze zaczną przychodzić. Przecież to w końcu wypłynie.

- To on jest z policji - powiedziała Mariola. - Ja chcę tylko przeprowadzić pewne doświadczenie.

- A pani?

- Ja jestem dendrologiem.

Nie zwracała uwagi na trajkotanie zakonnicy, która ściszonym głosem opisywała nawet wizytę specjalisty z klasztoru jasnogórskiego, który odprawiał egzorcyzmy w nocy, żeby nie straszyć uczennic. Szukała odpowiednich kwiatków. Zerwała po płatku z dwóch kwiatów. Podeszła z powrotem do siostry.

- Słuchaj - zwróciła się do Staszewskiego. - Widzisz je? - Podniosła rękę, pokazując płatki.

- Tak.

- Jakie mają kolory?

- Biały i purpurowy.

- Doskonale. - Przyłożyła płatek do habitu. - Masz omamy wzrokowe. Odsuń się o kilka kroków.

- A jakie one mają kolory? - spytał, odsuwając się posłusznie w tył.

- Takie jak wymieniłeś. A kolory habitu ci się nie zgadzają. - Przyłożyła lewą rękę do zdziwionej lekko zakonnicy, konkretnie do białego fragmentu jej stroju. - To złocień różowy, czyli Chrysanthemum coccineum, zwany dawniej Pyrethrum roseum. Jest purpurowy.

- Ale po co ci to doświadczenie?

- Chcę się dowiedzieć, które z nas ma omamy. Znam te rośliny z katalogów i wiem, jakie mają kolory. Widzę, jakie barwy ma habit. - Wyciągnęła w stronę siostry prawą rękę z drugim płatkiem. - To wełnianka wąskolistna, czyli Eriophorum angustifolium, jest biała.

Mariola przesunęła rękę znowu na białe tło.

- Widzisz coś?

- Nie za bardzo. Purpurowy kwiatek zlewa się z purpurą na habicie.

- O Chryste! Chodźmy stąd! - Podbiegła, chwyciła Sławka za rękę i pociągnęła do wyjścia. - Jeszcze tu wrócimy - krzyknęła do zakonnicy.

Wybiegli na ulicę. Mariola pospiesznie skręciła w Jodłową. Pociągnęła Sławka w bok, znowu skręcili i znaleźli się przed zakładem kosmetycznym połączonym z solarium. Prawie siłą wepchnęła Staszewskiego do środka.

- Przepraszam, czy jest u państwa prysznic? - spytała zaskoczoną panienkę za ladą.

- T... tak.

Mariola rzuciła na ladę swoją wizytówkę. Staszewski wiedział, dlaczego to zrobiła. Na niewielkim kartoniku przed nazwiskiem widniały dwie magiczne litery: «dr». Rzeczywiście miała stopień doktora, ale siłą rzeczy nie była lekarzem.

- Proszę pani, mam pacjenta alergicznego przed atakiem. Muszę zmyć wszystkie pyłki. - Położyła na ladzie banknot pięćdziesięciozłotowy, który został skwapliwie przyjęty. Dziewczyna w nieskazitelnym kitlu wskazała kierunek.

- Proszę.

Mariola otworzyła drzwi od kabiny.

- Oddaj telefony, portfel i pistolet. Właź w ubraniu i spróbuj je na sobie wyprać. Potem do goła i całość bardzo dokładnie. Łącznie z włosami, twarzą... Pamiętaj, wypłucz usta i nos. - Prawie siłą wepchnęła Sławka w butach do środka. - Zaraz wrócę. - Zatrzasnęła za nim drzwi kabiny.

Wróciła, kiedy wycierał się firmowym ręcznikiem. Zupełnie nowym, bo nie zbierał wody za dobrze, za to zostawiał na ciele drobne włókienka. Podała mu suche ubranie, które kupiła przed chwilą w sklepie obok - pseudowojskowe spodnie i ogromny T-shirt w biało-czarne pasy.

- A buty?

- Oj, pójdziesz boso. I tak jest cholerny upał.

Spakowała mokre rzeczy do reklamówki. Panienka odprowadziła ich do samych drzwi. Pięć dych, które trafią do jej prywatnej kieszeni, bo licznik żadnego z solariów nic nie nabił - to była gratka. Przeszli na ukos przez wielki plac Nowy Targ do małej mafijnej knajpki urządzonej w jednym ze strzelistych budynków opactwa.

- Gdzie na bosaka do lokalu?! - rozdarła się szatniarka. Ale po chwili dostrzegła, kto wchodzi, i nagle spokorniała. - Ach, to pan... Proszę, proszę. - Zawołała kelnera: - Stolik na dwie osoby. Biegiem!

Ten zgiął się w ukłonie i poprowadził ich w najciemniejszy kąt sali. Chciał podać karty, ale Staszewski powstrzymał go ruchem ręki.

- Napijemy się czegoś.

- To co zwykle?

- Nie, nie, żadnego alkoholu. Poprosimy kawę i colę. Usiedli w przepastnych skórzanych fotelach. Mariola chichotała cicho.

- Aresztowałeś kiedyś tych dwoje?

- Kelnera tak, parę lat temu, a szatniarki nie kojarzę. Nie mam pamięci do twarzy.

Zapomniał o papierosach, które w kieszeni zamokły pod prysznicem. Wziął od Marioli ohydne damskie voque’i. Były straszliwie cienkie i w ogóle nie dawały dymu. A przynajmniej takiego, który mógłby poczuć w płucach.

- Słuchaj, rozumiesz coś z tego, co się stało na dziedzińcu?

- Hm, niby jestem specjalistką od roślin, ale nie mam zielonego pojęcia. - Zagryzła wargi zamyślona. - Wiesz, bardziej mnie interesuje, dlaczego ty miałeś jakieś głupie objawy, a ja nie.

- Tym bardziej ja nie mam pojęcia.

Przerwali, kiedy kelner rozstawiał naczynia. Przed Mariolą wylądowała gorąca szarlotka z lodami.

- Specjalność zakładu - wyjaśnił kelner. - Gratis od firmy.

- Skąd wiedział, że to moje ulubione? - Spojrzała zaskoczona na Sławka. - Pierwszy raz tu jestem.

- Widzisz, kochanie, oprócz nas na tej sali siedzą sami gangsterzy. Ja wiem sporo o nich, a oni o mnie, a więc siłą rzeczy i o tobie.

Rozejrzała się zaciekawiona.

- To naprawdę bandziory?

- Tak. Ale to ich knajpa. Co najwyżej się pobiją, choć każdy ma klamkę przy sobie. Ten lokal to najbardziej bezpieczne miejsce w mieście. - Uśmiechnął się. - Tu się nie zabija.

- Podniecające - szepnęła.

- Jak dla kogo - mruknął, rozczesując palcami ciągle mokre włosy. - Ja ich mam na co dzień.

Podczas kiedy Mariola z wyraźnym zaciekawieniem lustrowała ponure postaci przy innych stolikach, Staszewski zastanawiał się, czy ma kogoś zaufanego na komendzie. Powoli odrzucał w myślach kolejne nazwiska. I nagle doznał olśnienia. A jednak miał. Zawiesił na uchu malutką słuchawkę.

- Połącz z «Marek Hofman» - polecił.

Komórka błyskawicznie połączyła go z numerem zapisanym w elektronicznej książce telefonicznej.

- No cześć, stary - usłyszał po chwili zachrypnięty głos. - Jak leci?

- Chciałbym powiedzieć, że dobrze.

- Uuuu, szlag. Aż tak źle?

Staszewski włożył do ust kolejnego nieprzyzwoicie cienkiego papierosa bez smaku.

- Słuchaj, mam prośbę.

- No wal.

- Czy mógłbyś prześwietlić zderzenie dwóch samochodów na Kochanowskiego sprzed paru dni? Kierowcy nie zgłosili wypadku. No i krojenie merola wraz z egzekucją na wałach.

Hofman lubił takie przypadki. Lubił też, jak koledzy zwracali się do niego, bo nie mogli sobie sami poradzić. Spytał jednak:

- Jeśli nie zgłosili, to jak...

- Prześlę ci wszystkie dane i moje osobiste uwagi do kompa.

Usłyszał westchnienie.

- Wakacyjna nuda. - Hofman ziewnął głośno. - Więc czemu nie?

Akurat. Hofman i Staszewski konkurowali ze sobą. Komenda wojewódzka miała tylko dwa asy w talii. Właśnie ich dwóch. No... może jeszcze liczył się trochę Jarek Korzeniowski. Ale był zbyt skrupulatny w swoich działaniach, żeby zostać wirtuozem. Niemniej liczyła się tylko ta trójka. Resztę oficerów można było spokojnie przekazać wojsku w charakterze sierżantów pilnujących musztry. A tu nagle jeden z asów zwraca się do drugiego. Gratka. Nie sposób nie pomóc, zarabiając jeden punkt na swoim koncie w ich prywatnym totalizatorze.

- Tylko dam ci to na adres domowy i... - Staszewski zawahał się. - Z pominięciem policyjnego serwera. Nie ściągaj tych plików na komendę.

Chwila ciszy.

- Zrozumiałem.

- Bosko. Z góry dzięki.

- Nie ma sprawy. Nara.

- No hej.

Klepnięciem w policzek wyłączył telefon. Z małego plecaka Marioli wyjął palmtopa. Na szczęście miasto fundnęło internautom bezpłatny i bezprzewodowy dostęp do sieci w centrum. Bez trudu połączył się więc z własnym laptopem stojącym teraz w pustym mieszkaniu. Szybko wybrał odpowiednie pliki i zdalnie zebrał w jeden skompresowany pakiet. Podał hasło wyjścia, a kiedy ekran zamigotał, wyłączył palmtopa i schował z powrotem do plecaka. Dane powinny już być w komputerze stojącym w równie pustym mieszkaniu Hofmana. Dopił resztkę kawy.

- Spróbujmy zrekapitulować fakty. - Zawahał się. - Może raczej moje durnowate hipotezy.

- A jeśli nie są durnowate?

Wzruszył ramionami.

- Mniej więcej od roku tysiąc osiemsetnego ktoś podaje różnym ludziom środki halucynogenne, łącząc je jakoś z wpływem alergenów. - Nerwowo potarł ręce. - Bzdura. Alergię zaczęto diagnozować dopiero po prawie dwóch wiekach. Ale ciągnę dalej. Pewne poszlaki wskazują, że coś dziwnego dzieje się na komendzie. Ktoś tym kieruje. Kolejna bzdura. W tysiąc osiemsetnym w ogóle nie było komendy. A potem... Jak wytłumaczyć, że ci sami ludzie rządzili za faszyzmu, potem komunizmu i wreszcie kapitalizmu? Jak przeżyli zmianę ustrojów, państw, czystki UB, kolejne weryfikacje i w końcu lustrację? Nie, to już kompletne brednie. Ale...

Przerwały mu dźwięki skocznej melodii.

- Odbierz, jeden.

W słuchawce rozległ się głos Witka z Berlina:

- Cześć, stary. Mam dla ciebie dobrą wiadomość.

W głosie przyjaciela słychać było triumfalne nuty.

Kolejny as wrocławskiej policji. Obecnie w Berlinie kręcił lody, bo ktoś kiedyś tu na miejscu potrzebował kozła ofiarnego. Z pochodzenia był Niemcem, więc bardzo łatwo poszło mu przesadzenie się na inną grządkę.

- Znalazłem Wasiaka.

Staszewski zapalił kolejnego niedobrego papierosa.

- Żywego?

- Jak najbardziej - roześmiał się tamten. - No, przynajmniej żył jeszcze, kiedy z nim rozmawiałem.

- Jaja se robisz? Kurde, jak go znalazłeś?

- Poszedłem po najmniejszej linii oporu. Po prostu dałem ogłoszenia w każdej polonijnej gazecie: «Polski oficer policji poszukuje pana Wasiaka w wiadomej sprawie». - Znowu śmiech. - Zadzwonił po dwóch dniach. Pogadaliśmy.

Staszewski przyłożył obie dłonie do twarzy.

- To na pewno ten?

- Na pewno. Zresztą sam się przekonasz, wysłałem ci numer jego telefonu mailem i zaraz dla pewności esemesnę.

- Dzięki. Ile ci jestem winien?

- Nie wygłupiaj się. Pamiętaj tylko o mojej ofercie. Tu w Berlinie zarobisz nareszcie prawdziwe pieniądze.

- Będę pamiętał. Naprawdę dziękuję.

- Nie ma sprawy. Zawsze do usług.

Staszewski ponownie klepnął się w policzek, przerywając połączenie. Odruchowo zerknął na zegarek. Trzynasta trzynaście. Westchnął.

- Kto to był? - indagowała Mariola. - Coś ważnego?

Patrzył prosto na nią, ale jakby jej nie widział. Myślami błądził gdzieś daleko. Otrząsnął się dopiero po dłuższej chwili.

- Czy zwróciłaś uwagę, że ilekroć spojrzę na zegarek, to zawsze musi tam być trzynastka? Dziesiąta trzynaście, dwunasta trzynaście, dwudziesta trzynaście...

- Oj, przestań.

- Nie o to chodzi. Masz swojego discmana?

- Tak. - Sięgnęła do plecaka.

- Sprawdź, na którym utworze go wczoraj zatrzymałaś.

Włączyła urządzenie i zerknęła na ekran.

- Na trzynastym.

- To zobacz jeszcze, który utwór leci właśnie na twoim iPod-zie i numer stacji radiowej w nim ustawionej.

Siedzieli nieruchomo, patrząc na siebie.

Powtarzalność sytuacji.

* * *

Mimo obaw Borowicza ich dokumenty sprawiły duże wrażenie na polskiej granicy. Pociąg przetrzepano dosyć pobieżnie - tylko dwie osoby skute kajdankami poszły do strażnicy SOK-u. Już trzy godziny później pociąg mógł przejechać do radzieckiej strefy okupacyjnej. Rosjanie jednak w ogóle nie interesowali się obsługą lokomotywy. Niepotrzebnie przygotowali trzy butelki bimbru i kosztowności wyprute z płaszcza Borowicza. «Raboczije» nie były najwyraźniej tym, co rekiny lubią najbardziej. Pociąg trzepano przez jedenaście godzin. Kilkunastu pasażerów, ustawionych dwójkami, musiało udać się do dworcowej komendantury. Ruszyli dalej w środku nocy. Do Wschodniego Berlina dotarli nad ranem.

Zwinęli się z lokomotywy bez słowa. Najpierw toaleta. Nie bez trudu odnaleźli dworcową ubikację, gdzie mogli nareszcie zmyć węglowy pył i przebrać się w cywilne ciuchy. Drelichy upchnęli w plecakach. Zbiegli do tunelu szerokimi schodami. Kiedy wyszli na zewnątrz, niczym nie różnili się od koczujących wokół podróżnych usiłujących załapać się na jakikolwiek pociąg. Zaciekawieni rozglądali się wokół. Berlin właściwie przypominał Wrocław. Morze gruzów. Gdzieniegdzie tylko w miarę całe budynki. Wszędzie panoszyli się Rosjanie, z tą jednak różnicą, że miejscową ludność traktowali jak wrogów, nie tak jak Polaków w mieście, z którego uciekli.

Doskonała znajomość niemieckiego pozwoliła Borowiczowi błyskawicznie zorientować się, jak dojść do zachodniej części Berlina. Trochę pobłądzili pośród ruin. Niektórych odcinków po prostu nie udało się sforsować. Minęło południe, zanim zobaczyli pierwszego amerykańskiego żołnierza.

- No, tośmy prawie wolni - wysapał zmęczony Wasiak.

- Z naciskiem na «prawie». - Borowicz też ledwo zipał.

Usiedli na jakimś zwałowisku i zajęli się suchym prowiantem. Nie mieli wody. Wasiak pociągnął dwa wielkie hausty bimbru.

- No co ty? - obruszył się Borowicz. - Walutę pijesz?

- Eeee... Wątpię, żeby Amerykańcy byli w stanie przełknąć takie świństwo.

- No fakt. - Zabrał koledze butelkę i też pociągnął z gwinta. - Musimy gdzieś znaleźć wodę.

- Chyba w rzece.

Nieludzko zmęczeni ruszyli dalej. Mijali coraz bardziej okazałe instalacje wojskowe zachodnich aliantów. Najpierw wielkie namioty rozbite w parkach, potem blaszane baraki, a nawet pospiesznie wyremontowane budynki dawnej Rzeszy. Wreszcie ujrzeli cel swojej podróży. Amerykański park samochodowy. Podeszli do wielkiej ciężarówki, z której robotnicy wyładowywali worki z mąką. Borowicz zagadał kierowcę swoją szkolną angielszczyzną, kalecząc ją okrutnie.

- Do you want a cigarette?. - Wyciągnął w kierunku tamtego dłoń z paczką playersów.

- A smokie?. Nope.

- Co ona gada? - włączył się Wasiak.

- Nie wiem. Nic nie rozumiem.

Podjął jednak dalszą konwersację:

- We want to go to France.

- Germans?

- No, no, we are from Poland.

- Ou, POWs?

- No co on gada? - niecierpliwił się Wasiak.

- Nie mam pojęcia. Kompletnie go nie rozumiem.

- Może on mówi po amerykańsku?

- Cholera go wie. - Borowicz wyciągnął z kieszeni dwie złote dwudziestodolarówki. - We have this.

Kierowca zerknął po raz pierwszy z pewnym zainteresowaniem.

- So?

- We want to take a travel to the France.

- Copy you.

- And we have this too. - Borowicz wyjął spod płaszcza złoty naszyjnik. - France - powtórzył.

- To the first checkpoint only.

- No. Please, help us. We want go to France.

- Roger that. I’ll show you something. Just wait.

Kiedy odszedł, Wasiak znowu się dopytywał.

- No co on zalewa?

- Powiedział, że ma na imię Rodżer. I mamy czekać na... nie wiem. Na coś. - Borowicz zapalił papierosa. - On strasznie bełkocze.

- Jezu, chyba nie wyda nas Ruskim?

- Spokojnie, nie z takich transportów się uciekało.

- Z Kołymy nie uciekniesz.

Ich wątpliwości rozwiał poprawny, choć z silnym akcentem język polski.

- No, chłopaki - powiedział kierowca. - Co? Znudził się wam komunistyczny raj?

- Tak jakby - odparł Wasiak. - Nie da się ukryć.

- Dobra. Do Francji chcecie? - Wyciągnął rękę. - Pokażcie, co tam macie.

Uważnie oglądał naszyjnik. Po dłuższej chwili schował wraz z monetami do kieszeni.

- Może być. - Uśmiechnął się i wskazał im własną ciężarówkę, na którą ładowano właśnie puste worki. - Wskakujcie na pakę, no i przebierajcie się w pasiaki.

- W co?

- No, takie battledressy, co nosili więźniowie obozów koncentracyjnych. Mam w środku wozu kilka sztuk na takie okazje. I posmarujcie mordy popiołem, bo te wasze pucułowate gęby wszystko przypominają oprócz żywych szkieletów.

Posłusznie wykonali polecenie. Nie zdążyli się nawet podopinać, kiedy wielka ciężarówka ruszyła, grzmiąc potężnym silnikiem. Kiedy wydostali się z miasta, ruszyła ostrzej szeroką autostradą. Plandeka łopotała w porywach wiatru. Wieczorem osiągnęli francuską strefę okupacyjną. Po kilku godzinach byli już we Francji. Kierowca zawiózł ich prawie pięćdziesiąt kilometrów w głąb terytorium. Dał im na drogę mapę, kompas, dwie puszki cornedbeefu i trochę franków.

- Nie zdejmujcie pasiaków. W tym łatwiej iść - powiedział. - Kiedy dotrzecie do portu, szukajcie polskich statków. Pamiętajcie: wara od angielskich frachtowców, bo to sukinsyny.

- Dobra. Dzięki.

- No to powodzenia. Do zobaczenia w Ameryce.

W dalszą drogę ruszyli na piechotę. Nie było to trudne. Nikt o nic nie pytał, nikt nie kontrolował. Miasta omijali szerokim łukiem, a na wsiach ludzie czasem karmili ich i poili. Nikt nie bronił wstępu do stodół na nocleg.

Normalne ubrania włożyli dopiero w pobliżu portowego miasta. Tu musieli uważać, ale rady kierowcy polskiego pochodzenia okazały się przydatne. Szybko wtopili się w tłum na nabrzeżu. W porcie stały trzy niewielkie polskie frachtowce, a nawet polski krążownik stojący na redzie. Ale to za wysokie progi dla nich. Wybrali najmniejszy ze statków. Kiedy powiedzieli, skąd są, natychmiast otoczył ich tłum marynarzy żądnych najświeższych wiadomości z kraju. Malowali wszystko w czarnych barwach, a rozmowa trwała prawie dwie godziny. Wasiak rozpoznał nawet jakiegoś krajana, z którym spotykał się na odpustach w miasteczku leżącym najbliżej jego wsi. Ekschłop, obecnie marynarz, o mało nie rozpłakał się na widok butelki bimbru, którą wyciągnęli.

- Nareszcie coś do picia. - Pociągnął kilka łyków i chuchnął. - Ile ma mocy?

- Jakieś osiemdziesiąt procent.

- No! Czuć, że prawdziwy. Nie to, co ten płyn do podlewania kwiatków, co go siorbią Angole.

Borowicz postanowił się włączyć:

- Słuchajcie, ludzie. - Wyjął z plecaka drugą butelkę bimbru. - Musimy się dostać do Anglii.

- A co za problem? - obruszył się marynarz. - No przecież statek jest.

- Oficerowie się nie przyczepią?

- Spokojnie. Nie takich przemycaliśmy. Tylko musimy wam skombinować drelichy.

- Mamy własne - uśmiechnął się Wasiak.

Po kilku minutach, dźwigając sporą skrzynię, byli już na statku. Impreza w ładowni trwała dalej. Kompletnie pijani Borowicz i Wasiak zasnęli ukryci za wielkimi beczkami dopiero około północy.

Rano, skacowani potwornie, obudzili się już w Anglii.

W tych czasach Anglicy nie sprawdzali praktycznie niczego poza biletami kolejowymi. Odizolowani na swojej wyspie czuli się bezpieczni, wojna dawno się skończyła, a poza tym byli przyzwyczajeni do bełkotu cudzoziemców. Borowicz i Wasiak bez przeszkód dotarli do Londynu, który przytłoczył ich swoją wielkością, nieprawdopodobnym wręcz tłokiem, jazgotem i ciągłym ruchem. Był też stosunkowo mało zniszczony. Na szczęście Borowicz miał znajomości, wyrobione jeszcze przez ojca, w emigracyjnych obecnie kołach dyplomatycznych. Pomoc otrzymali od razu. Przygotowanie papierów trwało jednak prawie trzy tygodnie. Zaokrętowali się na szwedzki parowiec, który gdyby nie brak żagli, mógłby z powodzeniem konkurować z innymi statkarmi o tytuł Latającego Holendra. Przeciekał, dymił, nie trzymał kursu, a porcje żywieniowe pochodziły chyba ze starych angielskich zapasów z okresu bitwy pod Trafalgarem.

Niemniej dopłynęli do swojej wymarzonej Ameryki. Wysiedli, a właściwie uciekli przez meandry doków wypełnionych tłumem marynarzy z różnych stron, omijając sławetne immigration rooms. Zszokowani szli ulicami miasta, które nie zaznało wojny. Wokół wszystko było inne. Wszystko przytłaczało, nie tylko architekturą, ruchem i pędem, ale odmiennością obyczajów. Zaszli do jakiejś knajpy, żeby się upić. Niestety, szybko okazało się, że zaszyte w płaszczu Borowicza złote dolary straciły swoją czarodziejską moc. Coś, co w Europie potrafiło rzucać uroki na ludzi, tu okazało się zwykłymi pieniędzmi. I w dodatku trzeba było je wymienić w banku, żeby móc płacić.

- No to my już za wielką wodą - powiedział Wasiak, smętnie popatrując na swoją szklankę śmierdzącego bourbona. - Już nas nie dopadną.

- No way! - odparł Borowicz skupiony nad rozmówkami angielskimi, które czytał namiętnie, żeby podszlifować swój angielski. - Exactly.

Wasiak skrzywił się, przełykając haust zabarwionego na brązowo płynu, jak nazywał whisky. Spojrzał jednak na przyjaciela wyjątkowo trzeźwo.

- Co będziemy tutaj robić? - spytał cicho.

- Co się da - to była odruchowa odpowiedź. Borowicz zagryzł wargi.

- Widzę przecież. Coś cię męczy.

- Tak.

Przedłużająca się cisza. Mrok wokół, bo zaszyli się w najciemniejszym kącie knajpy. Klaksony za oknem, miarowy stukot obcasów przechodniów na chodnikach. Upiorna atmosfera wyobcowania. Poczucia, że są w miejscu, które do nich nie należy i którego nigdy nie zrozumieją.

- Jestem wyjątkowo skrupulatnym oficerem śledczym.

- Co to ma do rzeczy?

- Są sprawy, których się nie zostawia.

- Jezuuuu... Ty wciąż o tym śledztwie? - Wasiaka aż poderwało. - Jak chcesz je dalej robić, to po coś z Polski uciekał?

- Można je kontynuować, siedząc tutaj. Albo rozwiążę sprawę, albo zostawię ślady mojemu następcy.

- Jak?

- Zobaczysz. Po prostu złoczyńcy weszli mi na honor - wyjaśnił.

* * *

Staszewski krążył po wielkim budynku, w którym mieszkał. Długie i wąskie, wykładane kafelkami korytarze przypominały wnętrze bunkra Hitlera. Piwnice, wentylatornie, piony wind, podziemne garaże, boksy na rowery przypominały miasto mrówek. «Pentagon». Tak zwali budowlę jej mieszkańcy. Istny labirynt przejść, monstrualnych tarasów, pozbawionych zieleni podwórek przywodzących na myśl lotniska, mówiących ludzkim głosem wind, parkingów, jakichś urządzeń migoczących lampkami. Pentagon by night. Pusty.

Snuł się po nocy, zrobił chyba wiele kilometrów na piechotę, nie wychodząc na zewnątrz. Bo padało, a on nie wziął goreteksu. Zaciągnął się papierosem. Światła zapalały się przed nim i gasły z tyłu, kiedy przechodził w zasięgu czujników. Jak w statku kosmicznym - słyszał wyłącznie brzęk odpalanych jarzeniówek i ciche pstryknięcia gaszonych oraz odgłos własnych kroków. Czemu chodził po nocy, nie mogąc spać? Zerknął na zegarek. Trzecia trzynaście. Zatrzymał się, wprowadzając w błąd jakieś sterowniki, które przez chwilę jeszcze zapalały kolejne lampy z przodu. Sam tkwił w półmroku lamp awaryjnych, nerwowo trąc brodę. Czy te trzynastki mają jakieś znaczenie? Od dłuższego czasu Staszewski łapał się na tym, że ilekroć spojrzał na zegarek, widział jakąś trzynastkę. Prychnął w złości. Popatrzył na wskaźnik łączności ze stacją nadawczą we Frankfurcie, która regulowała jego zegarek co do sekundy. Kanał trzynasty. Stopień naładowania baterii? Trzynasty. A który dzisiaj? Zawsze miał problemy z zapamiętaniem, jaki jest właśnie dzień tygodnia - był uzależniony od elektroniki. Oczywiście trzynasty, wtorek. Męczyła go ta powtarzalność cyfr.

Ponure, prowadzące do niczego rozmyślania przerwała mu skoczna melodia z mikroskopijnych głośniczków.

- Odbierz tutaj, jeden - mruknął cicho, ale system rozpoznawania mowy zrozumiał. - Tak?

- Cześć. Wiem, że nie śpisz o tej porze - to był Marek Hofman z komendy.

- Nie śpię.

- No nie żebym był jakiś szczególnie upierdliwy, ale może choć czasem zaliczyłbyś parę godzin w objęciach Morfeusza?

- A ty? - odpowiedział pytaniem.

- Ja to co innego. Prowadziłem sobie sprawę o uprowadzenie małoletniej i gwałt, a ty mnie zmuszasz do zajmowania się jakimiś pseudozłodziejami mercedesów.

- Oj, nie marudź. - Staszewski usiadł pod ścianą wprost na podłodze korytarza. Przestał się przejmować, co sobie pomyślą sąsiedzi, jakby jakiś sąsiad mógł się pojawić o trzeciej trzynaście rano na korytarzu. Przestał się przejmować w ogóle tym, co ludzie myślą o nim i jego zachowaniu. Kiedyś, dla zakładu, zaparkowali z kolegą cywilny samochód na schodach urzędu wojewódzkiego. Siedzieli obaj na murku i obserwowali. Spieszący do swoich obowiązków ludzie starannie omijali auto. Zero komentarza. «Skoro tu stoi, to pewnie jest jakaś przyczyna». Innym razem wracał zatruty z jakiejś imprezy. Wokół żadnej publicznej ubikacji, wszystkie knajpy daleko, a on po prostu musiał. Zrobił to kilkanaście metrów od zatłoczonego przystanku tramwajowego. Znowu nikt nie zwrócił uwagi. Jakby stał się przezroczysty bez spodni. Od tej chwili siedzenie na podłodze nie stanowiło czegoś wyjątkowego. Miał dobrą pralkę. - Znalazłeś coś?

- Tak. Chyba nici z tego twojego spisku.

- Boże. Tylko mi się wydawało, że kradli merola na Kochanowskiego?

- Nie. Ale nie ma w tym nic podejrzanego. Po prostu dwóch młodych debilów ścigało się czteropasmówką i wpadło na siebie.

- Dlatego nie zawiadomili policji?

- Dokładnie. W dodatku byli pijani. To bracia. Przepchnęli rozwalone samochody w boczną ulicę i uciekli, żeby wytrzeźwieć. Pytałem sąsiadów, następnego dnia przyjechała pomoc drogowa.

- A reszta?

- Też prozaiczne. Właściciel mercedesa jest pomniejszym dealerem części samochodowych. Fabrycznie nowych. Wiesz, takich fabrycznie nowych, które wypadły z TIR-a podczas transportu, ale się nie potłukły. - Hofman zaśmiał się cicho. - No i inny złodziej, któremu nastąpił na odcisk, kazał swoim oprychom zwalić tego mercedesa do Odry w ramach poprawienia wzajemnych stosunków - zakpił. - Nie ma tu nic tajemniczego.

- A śmierć tych bandziorów?

- Jak to? - Hofman był wyraźnie zaskoczony.

- Co: jak to? - nie zrozumiał Staszewski.

- No... no tego nie ruszałem w ogóle. Przecież to ty prowadziłeś śledztwo w sprawie tego faceta.

- Jezus. - Organizm Staszewskiego o trzeciej w nocy nie działał najlepiej. - Możesz mi coś przypomnieć?

- Zwariowałeś? No przecież to ty zamknąłeś ostatnio śledztwo egzekutora z wiatrówką. Nie pamiętasz?

Staszewski zapalił papierosa. Leniwie wydmuchnął dym. Coś mu świtało na granicy świadomości. Ale żeby aż taka amnezja? Dobrze, że rzucił picie. Otrząsnął się dopiero po dłuższej chwili.

- Dobra, dzięki za pomoc.

- Nie ma sprawy. Tylko nie chlej tyle.

- Już nie piję w ogóle.

- Akurat. - Hofman westchnął. - Do jutra.

- No cześć. Naprawdę dzięki.

Nie wiedział, jak długo siedział oparty o ścianę korytarza, odpalając jednego papierosa od drugiego. Naprawdę mógł być tak nawalony, że odbębnił jakąś sprawę i niewiele pamiętał? Chodził, rozmawiał z ludźmi, załatwiał sprawy i to wszystko w jednym alkoholowym ciągu? O, szlag!

Nie miał pojęcia, od czego zacząć. Prowadził śledztwo i ciągle nie miał żadnych podejrzanych. Ani jednego. Nie miał nikogo, kto dałby się powiązać z tą sprawą. Zamyślił się. Nikogo? Naprawdę?

Podniósł się ociężale i zerknął na zegarek.

Była czwarta trzynaście.

* * *

Wypił dwa redbulle z lodówki. Otrzeźwiły go trochę, choć głowa dalej chwiała się z niewyspania. Staszewski włączył laptopa. Czekając na sygnał uruchomienia systemu operacyjnego, kopnął wielki wyłącznik komputera stacjonarnego stojącego pod biurkiem. Gwizdnął na ekspres, żeby zaparzył jeszcze jedną kawę. Potwornie drogie urządzenie również rozumiało ludzką mowę. Ale nie było przynajmniej złośliwe w przeciwieństwie do Marioli, która obudzona gwizdem pomstowała z łóżka zaspanym głosem.

- Nie mógłbyś się pofatygować i włączyć go ręcznie? - wrzasnęła.

-Nie.

Wyjęła spod łóżka zabawkę, karabinek szturmowy airsoft gun, udający amerykański M-16. Uwielbiali się tym bawić na poligonie w słoneczne dni. Staszewski słyszał, jak przeładowuje. A potem «puffff». Strzeliła z sypialni przez otwarte drzwi, nie widząc sylwetki na fotelu, w ścianę za jego plecami. Liczyła na rykoszet. Plastikowa kulka wylądowała na klawiaturze laptopa.

- Dostałeś?

- Nie.

Zapalił papierosa, logując się na serwerze komendy. Potrzebne mu były wyłącznie urzędowe sygnatury, ponieważ to było jego własne śledztwo. Wszystkie notatki i materiały miał na własnym, stacjonarnym komputerze. Bezpiecznym, bo niepodłączonym do sieci. Szybko kopiował dane z laptopa. Potem przeniósł je na pendrive’ie. Miał już wszystko pod ręką. Boże... Wyobraził sobie Grunewalda i Kugera spacerujących przepięknymi uliczkami Breslau, dyskutujących o sprawie w restauracjach czy gasthausach, a na akcję jadących dorożką. Widział też Miszczuka i Wasiaka przedzierających się przez gruzy z pistoletami maszynowymi w rękach. A on prowadził to samo śledztwo, siedząc w domu. Miał wszystko pod klawiszami.

Ekspres z kuchni zagrał jakąś melodyjkę, informując, że kawa już gotowa. Poszedł ostrożnie, na palcach, trochę bojąc się, że Mariola znowu strzeli ze swojego M-16. Ale nie. Spała, wypinając swoją kształtną pupę. Spod kołdry wystawała też jej zawinięta koszula, która ukazywała majtki a la ciotki rewolucji. Pociął jej kiedyś dwie pary nożyczkami, kiedy się krzątała przy kuchni. Ale widocznie zakamuflowała jakieś jeszcze w garderobie. Wziął z kuchni jedyny ostry nóż i przeciął te również. Miała wystarczająco dużo stringów, żeby nie pokazywać się w barchanach.

Загрузка...