Odetchnął głęboko. Następne słowa rozbrzmiały takim grzmotem, że wskaźniki głośności w reżyserce nagle oszalały.

– Bóg istnieje! Zaakceptujcie to, a dopiero potem pytajcie, czym i kim jest! Mówią, że kiedy człowiek zbliża się do grobu, zaczyna wierzyć w Boga ze strachu przed śmiercią. Nie zgadzam się! Wiara zastępuje sceptycyzm. W miarę starzenia się ludzie dostrzegają regułę.

Nie coś, co wpływa na rodzaj ludzki, lecz wewnętrzny wzór, dostrzegalny w naszym nieważnym, skromnym życiu. Przypadki, zbiegi okoliczności, zadziwiające prawidłowości. Młodzi nie widzą tego, bo brak im doświadczenia.

Bóg jest! Tyle wiem. Nie potępiam zdecydowanie żadnego wyznania i obrządku, ale sam w nie nie wierzę. Muszę wam wyznać, że mogę pomóc cierpiącym na nerwicę tysiąclecia. Wyleczyłem już wiele osób w Holloman, ale jestem tylko człowiekiem. Aby dotrzeć do was wszystkich, napisałem książkę. Dlatego macie prawo wiedzieć, jaki ze mnie człowiek. Nie jestem duchownym, jeśli rozumiemy przez to kogoś, kto przestrzega określonego obrządku. Ale wierzę w Boga!

Mojego Boga. Nie czyjegoś. I Bóg jest w centrum mojego życia, terapii, książki. Dlatego stoję tu – drżącą ręką zatoczył koło w tym dziwacznym miejscu, mówiąc o Bogu do ludzi, których nigdy nie poznam!

Pochylił głowę. Zmieniał głos jak kameleon, teraz – z ryku lwa na spokojny monotonny żal.

– Każdy potrzebuje muru, chroniącego nas przed samotnością.

Bo wiedziemy samotne życie! Czasami nie do zniesienia. Nie do opisania. W każdym z nas tkwi samotna dusza, absolutnie niepowtarzalna, doskonale ukształtowana, nawet jeśli umysł i ciało są niedoskonałe.

Według mnie dusza to tylko część kobiety i mężczyzny, których Bóg stworzył na swój obraz i podobieństwo, bo Bóg nie jest ludzką istotą. Pewnie nawet nie zajmuje tego nieskończenie małego skrawka naszego nieba. Nastały nowe czasy. Ludzka natura mogła zmienić się lub nie – chociaż sądzę, że raczej zmieniła się i to na lepsze. Już nie ranimy się tak chętnie, nie jesteśmy tak obojętni na los innych. Ale tylu z nas porzuciło Boga myśląc, że On się nie zmienił. To zupełny fałsz. Nadal hołdujemy formalnej zinstytucjonalizowanej koncepcji Boga, którą sami stworzyliśmy. Bóg nie musi zmieniać się, bo nie jest Istotą, której dotyczy ta abstrakcja, nazywana przez nas „zmianą”.

Trzecie tysiąclecie pokazało nam, Amerykanom, wyjątkowe niebezpieczeństwo, niesione przez naiwność i korzyści wynikające ze zdrowego sceptycyzmu. Ale nigdy, nigdy wobec Boga! Bądźmy sceptyczni wobec ludzi, którzy opisują i definiują Boga. Są tylko ludźmi wcale nie bardziej uprawnionymi do opisywania i definiowania Boga niż każdy z nas. Główny powód, dla którego tak wiele osób porzuciło Boga w ostatnich stu pięćdziesięciu latach, nie ma nic wspólnego z samym Bogiem, tylko z ludźmi. Podawali mi najróżniejsze przyczyny, dla których odeszli od Boga i zawsze było to zupełnie przyziemne tłumaczenie.

Zwróćcie się do Boga! Oto wasza obrona przed samotnością!

Dostrzeżcie i zrozumcie ten wzór. Pojmijcie, że pojedyncze ludzkie istnienie jest jego ważną częścią. Wejdźcie nie w chaos przypadkowych szans, lecz w kolejną fazę historii naszej rasy, poszukujcie prawdy i dobroci, bo to jest Bóg.

Zaczął chodzić, wprowadzając popłoch wśród operatorów obsługi planu i ekipy w reżyserce. Zaskoczył wszystkich i nawet tego nie zauważył.

– Nie jesteśmy dziećmi Boga. Należymy do siebie. To niezbywalne prawo istot ludzkich. Bóg nie dał nam żadnych praw, lecz zdolność ich ustanawiania. A Bóg oczekuje od nas cierpliwości, wytrzymałości i siły, by przezwyciężyć przeszkody, które sami stawiamy na drodze, nie On. To nie jest świat Boga, lecz nasz! Nie wierzę, źe Bóg włada naszym światem. To my stworzyliśmy określoną rzeczywistość, nie Bóg. Lubię myśleć, że po śmierci najlepsza część nas wraca do Boga – owa samotna dusza. Nie mogę powiedzieć wam tego z całą pewnością, ale po prostu wierzę, że jest we mnie kropla Boga, która mnie napędza i nie pozwala stanąć. To pewne, że jestem teraz tutaj – w świecie stworzonym przeze mnie, moich towarzyszy i naszych przodków. Oto świat, który przeczuwałem, tworząc go, za który ponoszę odpowiedzialność – ja i wszyscy ludzie.

– Książka! – krzyknął Bob Smith, oczarowany, lecz na tyle jeszcze przytomny, by zareagować, gdy program wymykał mu się spod kontroli.

Dr Christian odwrócił się, by spojrzeć ze swoich wyżyn na Boba Smitha. Spod makijażu jego oczy jarzyły się dziwnym płomieniem.

Głos Boba Smitha sprowadził go na ziemię.

– Książka – powtórzył, co równie dobrze mogło znaczyć: „Jaka książka?” Stanął i szukał w pamięci: – Książka. A, książka! Zatytułowałem ją „Boże przekleństwo”, bo przemawia do mnie to najważniejsze sformułowanie z poematu Elisabeth Barrett Browning. Jest w nim coś biblijnego, nawiązuje do rozdzielenia Boga od człowieka i czasów, gdy człowieka wygnano z Raju. Bóg przeklął człowieka, dając wolny wybór między dobrem i złem, tworząc cykl życie-śmierć, każąc rodzić w bólu i wychowywać dzieci, pracą własnych rąk wydzierać ziemi jej płody. Sam wiersz jest hymnem ku czci pracy.

„Zwróć się ku pracy, bo przekleństwo boże większym jest darem niż ludzkie miłosierdzie”.

Uważam – ciągnął, nie oczekując wyrozumiałości – że cały ten mit, legenda i archaiczna teologia, włącznie z Genesis, to alegoria.

Zresztą tak uważali autorzy. Według mnie, wraz z boskim przekleństwem otrzymaliśmy dar odpowiedzialności za nasz wspólny i indywidualny los. Bóg, jak każdy dobry rodzic, wyrzucił nas z gniazda, abyśmy zaczęli żyć na własny rachunek w naszym maleńkim zakątku nieba.

Rasa ludzka i ludzka potęga istnieją od bardzo dawna. A teraz przed nami tysiąclecie ze starymi i nowymi problemami. Dobro i zło są niezmienne. Ale praca nagle staje się arystokratycznym przywilejem.

Obecnie coraz częściej płaci się ludziom za to, że nie pracują.

A najwięcej cierpimy z powodu dzieci, gdyż ich liczba wciąż maleje, my natomiast musimy wiązać nadzieje na nieśmiertelność z jedynakami.

Lecz zwycięzcy loterii KSDD również mają problemy, nieszczęśnicy.

Niektórzy słuchacze poruszyli się na miejscach, słysząc, jak dr Christian współczuje rodzicom dwojga dzieci. Bob Smith, ojciec dwójki dzieci (chętnie poprzestałby na jednym, gdyby nie obawa przed konsekwencjami), nagle poczuł sympatię do tego dziwnego, przerażającego człowieka. Nawet wybaczył mu, że zawładnął jego programem.

– Nerwica tysiąclecia to brak nadziei na przyszłość i wiary w dzień dzisiejszy. To ciągłe uczucie apatii. Tępa i bezsensowna furia, depresja często na progu samobójstwa. Bierność. To brak wiary w cokolwiek, od Boga, przez kraj aż po nas samych. To męki Tantala, które przeżywa większość z nas. Przeciętny Amerykanin po czterdziestce pamięta przyjemniejsze dni, gdy narzekaliśmy na ograniczenia wolności, tak niewielkie, że dalibyśmy sobie odjąć rękę za możliwość powrotu do tych czasów. Tak więc nerwica tysiąclecia to nie tylko brak nadziei na przyszłość i wiary w teraźniejszość, lecz również tęsknota za przeszłością. Cóż, kto tak naprawdę chce żyć w naszej rzeczywistości?

– Ale skoro nie mamy wyboru, może coś nam pan doradzi?! zawołał Manning Croft.

Dr Christian spojrzał z wdzięcznością na czarnego mężczyznę, zadowolony, że przypomniano mu, gdzie się znajduje i po co. Odpowiedział zrównoważonym i silnym głosem.

– Po pierwsze zwróćcie się do Boga i zrozumcie, że im bardziej wytrwały jest człowiek w obliczu przeciwności losu, tym bogatsze wiedzie życie i łatwiej stawi czoło śmierci. Żyjcie aktywnie, lżej zniesiecie żal. Zasmakujcie w otaczającym was świecie, książkach, filmach, swoich domach, ulicach, mieście. Hodujcie wszystko, co żyje nie w zastępstwie dzieci, których nie możecie wychowywać, lecz by bezustannie zajmować oczy i umysł obserwowaniem rozwoju i życia.

Zaakceptujcie ten świat, nie rezygnując z wysiłków, by czynić go lepszym. Nie bójcie się zimna! Rasa ludzka jest silna. Przetrwa, aż słońce znów zaświeci mocniej.

– Doktorze, czy sądzi pan, że to, przez co teraz przechodzimy, jest naprawdę konieczne? – zapytał Bob Smith.

Obaj mężczyźni w Białym Domu poderwali się z miejsc.

W zielonym pokoju dr Carriol skrzyżowała palce, zacisnęła powieki i zapragnęła się modlić. Ale jak modlić się do Boga Joshuy Christiana?

– O tak – odpowiedział dr Christian. – Co jest gorsze: urodzić genialnego jedynaka czy ryzykować pokolenia ludzi upośledzonych genetycznie, ponieważ jedynym sposobem na uzyskanie tego rodzaju wolności byłaby wojna nuklearna? Co jest gorsze: utknąć nagle w śnieżycy w stanie Nowy Jork, bez kropli benzyny, ale we wspaniałej intymności własnych czterech kółek, czy podróżować do Buffalo w zapchanym do niemożliwości, ale ciepłym, bezpiecznym pociągu?

Co jest gorsze: nadal rozmnażać tak i doprowadzić do tego, by nasze miasta pochłonęły wszystkie grunty orne, czy ograniczyć reprodukcję, a wraz z nią przemysł, by wygodnie żyć w nadchodzących czasach lodu?

Rozejrzał się powoli. Nagle wyraźnie opadł z sił, a słuchacze odczuli wraz z nim zmęczenie.

– Zrozumcie, cierpimy najbardziej, ponieważ pamiętamy inne czasy. To, co jest dla nas obce, będzie normalne dla naszych dzieci.

Nie można tęsknić za czymś nieznanym, chyba że traktuje się to jako ćwiczenie myślenia abstrakcyjnego. A najgorsze, co możemy zrobić naszym biednym, osamotnionym dzieciom, to zaszczepić im tęsknotę za światem, którego nigdy nie poznają. Nerwica tysiąclecia wynika właśnie z nostalgii. Jest fenomenem pokolenia tysiąclecia. Nie przetrwa, jeśli pozwolimy mu umrzeć wraz z nami. Bo kiedy my odejdziemy, on również musi zniknąć.

– Czy twierdzi pan, że jedynym skutecznym lekiem na nerwicę tysiąclecia jest wymarcie naszego pokolenia?

Pytanie padło gdzieś z ukrytej w mroku widowni. Kierownik planu natychmiast skierował kamerę w stronę autora pytania. Dr Christian bez wahania odpowiedział.

– Nie. Mówię tylko, że jesteśmy to winni naszym dzieciom pozwolić, by umarła razem z nami. Wymieniłem już inne sposoby walki z nerwicą, odpowiadając panu Croftowi, dlatego nie powtórzę ich teraz. Ale wyliczam je w książce znacznie bardziej logicznie. – Skierował słodki uśmiech do widowni. – Trochę mnie poniosło, ale jestem tylko człowiekiem, w dodatku nikim wyjątkowym, niestety. Usiłowałem przekazać wam te niedoskonałe idee niedoskonałego człowieka, dotyczące naszych dolegliwości, Boga, nas. A oferuję wam te idee tylko dlatego, że zauważyłem, iż pomagały ludziom, których leczyłem.

– Hej, doktorze, mówi pan, żeby zająć się czymś – rozległ się męski głos. – Ale w dzisiejszych czasach to wymaga pieniędzy.

– Nie zgadzam się – powiedział dr Christian. – Jest wiele sposobów działania bez wydawania fortuny. Hodowanie roślin wymaga jedynie czasu i troski. Społeczną inicjatywę popierają zarówno rząd, jak i władze federalne oraz stanowe. Zaryzykuję stwierdzenie, że nie ma w naszych miastach wypożyczalni wystarczająco dobrze zaopatrzonych w książki. Wiem, że nudzę, ale stałe zajęcie to nawyk!

I jak wszystkie nawyki, trzeba je bez przerwy ćwiczyć, zanim się w nas zakorzeniana dobre. W rodzinie zawsze wiemy, kiedy nasza matka martwi się lub denerwuje, bo myje wtedy podłogę na klęczkach. Też rodzaj zajęcia i w pewnych drażliwych sytuacjach wspaniała terapia.

Sport jest wspaniały dla tych, którzy go lubią, a teraz wszędzie są publiczne ośrodki sportowe. Bezczynne leżenie i rozmyślanie najbardziej niszczy duszę, chyba że czemuś służy. W przeciwnym razie mamy do czynienia z autoanalizą i autodestrukcją – zamilkł na moment, po czym zadał pytanie: – Które z waszych ulubionych zajęć wymaga dużych pieniędzy?

– Moje. Byłem kasjerem bankowym, zanim wprowadzono samoobsługowe automaty.

Twarz dr. Christiana pokryły zmarszczki śmiechu.

– Proponuję panu poćwiczyć grę w Monopol – powiedział.

Potem spoważniał, już chciał mówić o problemie bezużyteczności, gdy nagle zauważył obok siebie zdeterminowanego Boba Smitha.

– A może usiądziemy znowu przy biurku, doktorze? – objął pochyłe ramiona w znoszonym tweedzie i poprowadził gościa w stronę pustego podium. – Chyba nadal mnóstwo osób – włącznie ze mną-pragnie zadać panu pytania, więc może teraz trochę podyskutujemy, co?

Usiedli koło Manninga Crofta na długiej sofie. Dr Christian był bliski kompletnego wyczerpania. Pocił się i drżał z ogromnego wysiłku, po tak długiej i pełnej pasji przemowie.

– Próbuje pan stworzyć nową religię? – spytał poważnie Bob Smith.

– Nie! O, nie! Pragnę tylko przekazać rozczarowanym ludziom bardziej dojrzałą i łatwiejszą do zaakceptowania koncepcję Boga.

Podkreślam, że to tylko mój osobisty pogląd na Boga, więc nie wiem, na ile jest dobry lub zły. Nie jestem teologiem ani z wykształcenia, ani z upodobania. To nie Bóg liczy się dla mnie w ostatecznym rozrachunku, lecz ludzie. Dlatego znów powinni myśleć o Bogu i wierzyć w Niego. Bo człowiek bez Boga to tylko strzęp protoplazmy, zmierzający znikąd donikąd, nie biorący odpowiedzialności ani za siebie, ani za świat. To narośl na Kosmosie. Jeśli człowiek nie wierzy w żadną koncepcję Boga, oferowaną mu przez wszystkie religie świata, powinien znaleźć Boga dla siebie i zawdzięczać go tylko sobie, nikomu innemu.

– Nie ma Boga bez Kościoła! – krzyknął jakiś potężny bas z widowni.

Dr Christian podniósł głowę.

– Dlaczego? Co jest naprawdę ważne, Bóg czy Kościół? Nikt nie powinien uczęszczać czy przynależeć do jakiegoś Kościoła zamiast wierzyć w Boga! Bo słowo „kościół” ma dwa znaczenia. To określenie pomieszczenia, w którym odbywają się uroczystości religijne, albo religijna instytucja, ustalająca metody uwielbiania Boga, posiadająca ziemie, zasoby finansowe i ludzi, którzy o to wszystko dbają. Osobiście oba znaczenia niezbyt mi odpowiadają, ale to mój punkt widzenia. Popełniłbym kardynalny błąd wyrzucając Boga z umysłu i serca, tylko dlatego nie jestem członkiem żadnego Kościoła. Czy rozumiecie, jak przygnębiające jest to, że nie wyznawanie jakiejś religii automatycznie uznaje się za brak wiary w Boga lub wrodzoną niegodziwość? Ale ja pytam teraz: co jest ważniejsze, Bóg czy Kościół?

– Mówi pan, że mamy opuścić nasze kościoły? – zapytał Minning Croft.

– Och, nie! Nie! Jeśli ktoś znalazł Boga w Kościele, to wspaniale. Nie mówię tego, by złagodzić szok, wywołany moim nonkonformizmem lub by przypodobać się zagorzałym wiernym. Z całą szczerością stwierdzam, że zazdroszczę im wiary. Ale nie mogę podpisać się pod czymś, w co nie wierzę, i przyznać, że jako niewierzący jestem niegodziwcem czy niewdzięcznikiem. Podpisując się pod czymś, w co nie wierzę, byłbym najbardziej godną pogardy istotą, znaną człowiekowi lub Bogu – hipokrytą. Ale nie zamierzam nawracać nikogo, nawet ateisty! Po prostu chcę, by ludzie wrócili do Boga, ponieważ Bóg istnieje nadal, pozostanie częścią ludzkości aż do końca jej istnienia. Przeraża mnie, że tak wiele osób sądzi, iż powinniśmy porzucić Boga, bo nigdy nie osiągniemy dojrzałości, dopóki od Niego nie odejdziemy. Nie zrobię tego! I nie pozwolę pacjentom! Ani wam! Bo ja dostrzegłem wzór – w świecie – w innych ludziach – w sobie samym.

Dr Judith Carriol usiadła w zielonym pokoju z głębokim, lubieżnym westchnieniem czystej rozkoszy. Jej kandydat wyszedł zwycięsko z ciężkiej próby i wyglądało na to, że niczym eksplozja zmiecie ze swojej drogi wszystkie przeszkody. Mógł tego dokonać! Dać wsparcie wszystkim mężczyznom, kobietom i dzieciom w kraju. Wskazać cel życia! O, co za błogosławieństwo! Co za ulga! Oczywiście nigdy w niego tak naprawdę nie wątpiła. Po prostu traktowała wszystko sceptycznie, nawet Boga. Przykro mi, Joshua. Dobrze. Zmieciesz przeszkody niczym eksplozja. Hmmm… Eksplozja. Jakie ciekawe słowo.

Eksplozja? Coś na przyszłość. Coś absolutnie, gargantuicznie, astronomicznie kosmicznego, pomysł i wykonanie. „Wieczór z Bobem Smithem” nie był eksplozją. Zaledwie próbą silnika. Eksplozja to wciąż sprawa przyszłości. Wystrzał, który zagłuszy wszystkie dotychczasowe. Tysiącletni! Nie wolno dopuścić, by dr Christian rozdrobnił się uczestnicząc w podrzędnych programach telewizyjnych jak „Program Dana Connorsa”, „Godzina z Marlene Feldman” i innych. O, musi wyjechać w podróż reklamową, oczywiście. Ale musi też zakasować ten pierwszy rewelacyjny występ w inny sposób, niż nagrywając kolejne audycje.

– Z pewnością wybrał pan właściwego człowieka do tego zadania, panie prezydencie – powiedział uprzejmie Harold Magnus.

– Ja? Och, Haroldzie, oddaj sprawiedliwość temu, komu należy, stać cię na to! – zawołał prezydent. – To ty zwróciłeś mi uwagę na Operację Poszukiwanie, dałeś pieniądze, ludzi i sprzęt, by doktor Carriol rozpoczęła Operację Mesjasz, więc część chwały należy się tobie. Ale to dzieło doktor Carriol, nikogo więcej.

– Tak – sekretarz Środowiska zdobył się na wspaniałomyślność. – Muszę przyznać, nie jest głupia ta Judith Carriol. Ale, o Boże, jak ona mnie przeraża!

Prezydent odwrócił głowę.

– Naprawdę?

– Śmiertelnie. To najzimniejsza kobieta na świecie.

– Interesujące. A ja uznałem ją nie tylko za bardzo atrakcyjną, ale najbardziej uroczą i serdeczną istotę – prezydent wyłączył pilotem telewizor, po czym wstał. – Pora na obiad. Dołączy pan do mnie?

Za panowania Tibora i Julii Reece jedzenie w Białym Domu było tylko odrobinę lepsze niż w garkuchni. Magnus, jako smakosz, wolałby coś zjeść w „Chez Roger”, najnowszej i najlepszej z wielu francuskich restauracji w Waszyngtonie. Ale ambicja kazała mu porzucić langusty i kaczki na rzecz karczku i żeberek, zjedzonych w towarzystwie szefa.

– Julii nie będzie?

Przynajmniej raz prezydent nie zaciął się na samo wspomnienie żony.

– Nie. Dzisiaj chyba je w „Chez Roger”.

Cholera. Szczęściara z niej.

– A jak mała Julie?

– Cudowna – powiedział prezydent z zadowoleniem. – Zmieniono diagnozę i jest teraz w szkole specjalnej. Brak mi jej, ale przy każdym spotkaniu widzę, że robi coraz większe postępy.

Jedli w prywatnym gabinecie Tibora Reece, przy małym dwuosobowym stoliku, nieśmiertelny karczek i żeberka. Ostrygi były żylaste, a wołowina przypalona, ale Harold Magnus udawał, że wszystko mu smakuje. Kiedy postawiono przed nim deser w postaci placka truskawkowego, zebrał się na odwagę i zjadł tę niestrawną bryję, po czym zapytał Tibora Reece”.

– Panie prezydencie, nie irytuje się pan, gdy doktor Christian z takim zafascynowaniem mówi o Bogu?

Tibor Reece otarł usta serwetką, położył ją na pusty talerz, oparł się wygodnie i po chwili odpowiedział.

– Cóż, jego poglądy na temat Boga są naprawdę rewolucyjne, a on z pewnością nie jest teologiem, ale zgadzam się z doktor Carriol.

Jeśli ten człowiek da ludziom nadzieję, płynącą z wiary w Boga, nie nakłaniając ich przy tym do jakiegoś wyznania, nie widzę w tym nic złego. Ja jestem bardzo religijny. Jako członek Kościoła episkopalnego z radością stwierdzam, że nadal czerpię wiele pociechy z mojego Kościoła i wiary. Bóg zbyt wiele razy ocalił moje zdrowie psychiczne, bym go porzucił, tyle mogę powiedzieć! Tak, sądzę, że doktor Christian i „Boże przekleństwo” uzdrowią kraj.

– Chciałbym mieć tę pewność, sir. Proszę pomyśleć o antagonizmach, jakie powstaną między Kościołami!

– To prawda. Ale cóż znaczą dziś Kościoły, Haroldzie? Do diabła, nawet nie potrafili zebrać w Waszyngtonie porządnego lobby!

Harold Magnus uśmiechnął się.

– Oto przemówił polityk – z trudem przełknął kawałek placka truskawkowego. – Przynajmniej jedno jest dobre. Ten człowiek to patriota.

– Właśnie! – ciemna, zwykle ponura twarz rozjaśniała się uśmiechem tryumfu. – Och, Haroldzie, czy to nie takiej odpowiedzi szukasz? – Bóg na pewno jest Amerykaninem!

„Wieczór z Bobem Smithem” trwał od sześciu minut, gdy w mieszkaniu dr Millie Hemingway zadzwonił telefon. Wyszła z łazienki, mrucząc pod nosem i podciągając majtki.

– Millie – powiedział dr Samuel Abraham – włącz program NBC. Musisz obejrzeć Boba Smitha – i natychmiast odłożył słuchawkę.

Na ekranie zobaczyła twarz dr. Joshuy Christiana, ożywioną, napiętą.

– Boże! – Opadła na krzesło. – Nie wierzę! – powiedziała, kiedy w dole ekranu przesuwały się białe literki, informujące, że dzisiejszy „Wieczór” będzie nadawany bez przerw na reklamę i plansz identyfikacyjnych.

Informacje o dr. Joshui Christianie trzymano w ścisłej tajemnicy, zwłaszcza przed wysokimi urzędnikami Środowiska, zbyt zajętymi własnymi interesami, by wnikliwie studiować gazety lub oglądać telewizję.

Dr Millie Hemingway obejrzała program do końca, oczarowana i przerażona. Telefon zadzwonił, gdy tylko wyłączyła odbiornik.

– Millie?

– Tak, Sam, to ja.

– Co się dzieje?

Wzruszyła ramionami, choć jej rozmówca tego nie widział.

– Nie wiem, Sam.

– To było ćwiczenie!

– Tak.

– Niesamowite!

– Zaraz, Sam, nie wyciągaj pochopnie wniosków. To, że zobaczyłeś jednego z naszych finalistów, nie oznacza, że to nie było ćwiczenie.

Myślę, że lepiej przysłużyliśmy się Operacji Poszukiwanie niż kiedykolwiek marzyliśmy. Wybraliśmy ludzi, którzy mogą wywierać wpływ na naród. A Moshe znalazł tego faceta. Śmieliśmy się z niego, bo nie wyglądał wiarygodnie. Ale najwidoczniej to Moshe miał rację. I tyle.

– Nie wiem, Millie… Moshe nie odbierał telefonu przez cały wieczór.

– Oj, Sam! Idź spać i nie roztrząsaj tego. – Dr Millie Hemingway odłożyła słuchawkę.

Przypadek. Zbieg okoliczności. Kolejny dowód na niezaprzeczalną błyskotliwość Moshe Chasena.

To wszystko. Mój Boże, dr Christian miał w sobie moc! Wydawał się trójwymiarowy na ekranie telewizora. Moshe miał rację. Charyzma. A naprawdę mówił sensownie. Wzór. Oczywiście nie wiedział, że sam był doskonałym przykładem na to, co mówił.

Dr Chasen oglądał „Wieczór” w gabinecie. Uprzednio wyłączył telefon.

Powiedział tylko jedno: – Mój kochany!

Kiedy opuścili Atlantę, realia wędrownego życia dały o sobie znać. Każdego wieczora (a czasami również i w dzień, jeśli mieli odwiedzić kilka mniejszych miejscowości) lecieli helikopterem do innego miasta, spali zbyt krótko w obcych łóżkach, najpóźniej o ósmej rano rozpoczynali objazd, bez chwili odpoczynku odwiedzali wyznaczone miejsca, dopóki nie nadeszła pora na przylot helikoptera.

Poza większymi miastami obowiązki dr. Christiana sprowadzały się do wykładów, w czym niezwykle zasmakował. Wygłaszał piętnastominutową przemowę, a potem następowała przynajmniej godzina pytań i odpowiedzi. Jego pragnienie kontaktu z ludźmi przerażało dr Carrriol, która nie znała go od tej strony, podobnie jak inni. Nie zadowalał się godziną pytań i odpowiedzi, zewsząd napływały tłumy, by go usłyszeć, a pewnego razu ostro upomniał ważnego miejscowego urzędnika, który chciał odesłać ludzi do domu. Przybywał na spotkania i bez obawy nurkował w tłum, rozmawiał, pytał, znakomicie się bawił. Dr Carriol miała po uszy uprzejmości dla obcych, odbębniała stosowne pogawędki i tęskniła za spokojem, ciszą i czasem dla siebie.

Nie pojmowała, jakim cudem jej podopieczny był w nieustającej euforii. Każdy miłośnik bezpośredniego kontaktu z ludźmi już miałby dosyć! Ale widocznie dr Joshua Christian był nienasycony.

Oczywiście nie wszystkie jego wystąpienia szły dobrze czy choćby gładko. Dr Christian nie zgadzał się, by pisano mu przemówienia twierdząc, że jeśli nie będą improwizowane, stracą siłę oddziaływania na słuchaczy. Ale to powodowało pewną niejednolitość, ponieważ dr Christian nie kierował się w postępowaniu logiką, czasem ponosiły go dzikie emocje. Na szczęście radio i telewizja temperowały go trochę, więc przynajmniej trzymał się tematu i odpowiadał na pytania. Bądźmy wdzięczni za małe błogosławieństwa, powiedziała do siebie dr Carriol.

I obym znalazła w sobie siłę, by objechać z nim ten wielki kraj!

Kiedy dr Christian odbywał wciąż przedłużającą się i coraz bardziej tryumfalną podróż po Stanach Zjednoczonych, wydawca zastanawiał się, kiedy (jeśli w ogóle) znalazłby czas na objazd Ameryki Południowej i Eurowspólnoty. „Boże przekleństwo” sprzedawało się znakomicie na obu kontynentach, mimo nieuniknionych niedociągnięć, spowodowanych tłumaczeniem i różnicami ideologicznymi. Rosjanie początkowo trochę marudzili, ale później roztropnie zamilkli, zastanawiając się, na ile trzeba ocenzurować książkę, zanim rozpropaguje się ją w republikach. To największe, odcięte od mórz i najdalej wysunięte na północ mocarstwo ucierpiało najbardziej z powodu lodowacenia, więc wizji Boga, egzystującego z marksizmem, nie należało lekceważyć.

Oczywiście cała rodzina Christianów śledziła peregrynacje Joshuy, poświęcając minimum uwagi ich znaczeniu dla kraju, a maksimum – jemu samemu. Bracia początkowo próbowali zachować pewien obiektywizm, ale po tygodniu ulegli nastrojowi kobiet.

– Jest wspaniały! – zawołała Myszka po obejrzeniu „Wieczoru z Bobem Smithem”.

– Naturalnie – powiedziała mama błogo.

– Jest wspaniały! – zawołała Myszka po obejrzeniu „Niedzielnego Forum” Benjamina Steinfelda.

– Zawsze to wiedziałam – powiedziała mama błogo.

Tylko Mary milczała. Ból, który nią zawładnął, to nie była zwyczajna zazdrość. Sądziła, że cierpi, ponieważ to zawsze Joshua uniemożliwiał jej osiągnięcie szczęścia. Pełniąc obowiązki sekretarki otworzyła przesyłkę z Atticusa, zawierającą poster z Joshuą i podkoszulek – o, to już była ostatnia kropla! Dopiero przy kolacji bez słowa rzuciła przesyłkę na stolik i wróciła rozdygotana na miejsce.

Trzeba oddać rodzinie sprawiedliwość, że nikt nie był specjalnie zachwycony, nawet mama. Andrew okazał niesmak, James zakłopotanie.

– To chyba nieuniknione – powiedział Andrew po długiej chwili. Wzruszył ramionami. – Ciekawe, co o tym myśli Joshua?

– O ile go znam – wtrąciła Miriam – nic nie zauważył.

Wszyscy wokół niego mogliby ubrać się w te podkoszulki, a on i tak nie zwróciłby uwagi. Nigdy nie widzi tego, co ma z nim związek.

Wiecie co, jego oczy chyba specjalnie eliminują z pola widzenia wszystko, co go dotyczy.

– Masz absolutną rację – stwierdził James. – Biedny Joshua!

– To jest komplement – dodała mama słabo.

Biedna Myszka konała z chęci zagarnięcia postem na własność, ale brakowało jej odwagi.

– To obrzydliwe! – Zerwała się na równe nogi. – Och, wy głupcy, idioci! Oni go wykorzystują! Mają go gdzieś, chodzi im tylko o to, żeby go doić, a on to ślepy osioł, który pociągnie ich wózek tak długo, jak będą mu machać przed nosem marchewką! Nie widzicie, że go wykorzystują? I nas wszystkich? A kiedy skończą – otarła niecierpliwie łzy – po prostu dadzą mu kopniaka. To obrzydliwe – zwróciła się do przerażonej Marthy. – Dorośnij wreszcie, do cholery! Czy on cię kocha? Czy kocha kogokolwiek z nas, poza mamą? Nie! Dlaczego nie pokochacie kogoś, kto odwzajemni waszą miłość? Dlaczego?

Chciała podrzeć poster, ale Martha była szybsza. Zabrała go ze stołu, zwinęła i dała z uszanowaniem mamie.

– Idź spać, Mary – powiedział znużony Andrew.

Jeszcze chwilę patrzyła na nich. Potem odwróciła się i wyszła. Nie biegła, nie dała im tej satysfakcji.

– Dlaczego ta dziewczyna sprawia tyle kłopotu? – spytała zmartwiona i bezradna mama. Nie wiedziała, co dzieje się z Mary, ani jak temu zaradzić.

– Jest zazdrosna o Joshuę – stwierdził James. – Zawsze była, biedactwo.

– No cóż – powiedziała mama, wpychając koszulkę w zrolowany poster. – Najlepiej, gdy spalimy te rzeczy.

Martha poderwała się.

– Daj mnie, zaniosę ja na dół do pieca – odezwała się głosem bez wyrazu.

Ale to Andrew odebrał rulon od mamy.

– Nie, ja to zrobię. – Ty, moja Myszko, przygotuj mi gorącej czekolady.

Spojrzał ze zmarszczonymi brwiami na Jamesa i Miriam.

– Roślinom z pewnością nie zaszkodzi trochę ciepła w prezencie od Joshuy!

Z pewnością była to najbardziej negatywna reakcja rodziny Christianów na sławę Joshuy i to wkrótce po eksplozji euforii, wywołanej wizytą Elliota MacKenzie, który zjawił się w numerze 1047 przy Oak Street z pewną propozycją.

Zaczekał, aż Miriam poda mu wspaniałą kolację. Przez ten czas przyglądał się tak różnym twarzom Christianów i zastanawiał się, jak promieniujące z nich piękno miało jakikś związek z niepokojem Joshuy.

– Joshua zamierza kontynuować tę podróż miesiącami – oświadczył przy kawie. – A ja mam dla niego nadzwyczajne propozycje zza granicy, zwłaszcza z Europy i Ameryki Południowej. Anglia, Francja, Niemcy, Włochy i Niderlandy błagały o jego wizytę, podobnie jak wszystkie stany na południe od Panamy.

Słuchali go z uwagą, dumni, lecz trochę zakłopotani.

– W każdym razie, mam pewien pomysł, który chciałbym wam przedstawić – ciągnął – chociaż nie musicie mi zaraz odpowiadać.

Zawsze pomagaliście Joshui w klinice, jesteście ze sobą silnie związani i chyba znacie jego dzieło i idee lepiej niż ktokolwiek – zamilkł i zwrócił się do Jamesa. – Czy ty z Miriam pojechalibyście w jego imieniu do Eurowspólnoty? Wiem, że Miriam znakomicie zna języki – w przeciwieństwie do Joshuy – a to daje wam dużą przewagę. – Teraz zwrócił się do Andrew: – Dla ciebie również mam zadanie, jeśli cię to interesuje. Ameryka Południowa.

W piątkowy wieczór 29 października 2032 roku dr Joshua Christian stał się sławny. Cały wielki nakład „Bożego przekleństwa” rozprzedano w ciągu miesiąca i nadal sprzedawano po 100 tysięcy egzemplarzy dziennie. Wszyscy wszędzie rozchwytywali białe tomy z czerwonymi literami oraz srebrnym piorunem na okładce.

W odpowiedzi na powszechne prośby powtórzono program Boba Smitha, w którym po raz pierwszy wystąpił dr Christian w tydzień po wielkiej kampanii reklamowej, a cały kraj go oglądał. Tym razem sponsorów programu pokazano w trzech długich przerwach na reklamę. Chociaż „Wieczór” nie poniósł strat po pierwszej emisji, Środowisko uiściło wszelkie rachunki.

I wkrótce posępna, zapadła twarz o przenikliwych ciemnych oczach pojawiła się na okładkach magazynów i periodyków, na koszulkach, a pierwsze wydanie plakatu z jedynym słowem UWIERZCIE rozeszło się w ciągu dnia.

Dr Moshe Chasen wymknął się kolegom w dniu, kiedy dr Christian pojawił się u Boba Smitha, ale miał świadomość, że tylko odsunął nieuniknioną konfrontację. W poniedziałek bowiem znalazł na biurku sekretarki dwie wiadomości. Westchnął, podrapał się po głowie i zaprosił dr. Abrahama i dr Hemingway na poranną kawę.

– Oglądałeś w piątek „Wieczór”, Moshe? – zaczął dr Abraham, zanim usiadł.

– Owszem – odpowiedział. – Judith mnie zawiadomiła.

– Oho! – zakrzyknęła dr Hemingway. – Wiedziała, co?

Dr Chasen z najwyższą przyjemnością odchylił się do tyłu na krześle i spróbował naśladować najbardziej wyniosłe zachowanie dr Carriol: podniósł brwi niemal do linii włosów i wycedził: – Millie, moja droga, przyłapałaś kiedyś naszą szacowną szefową na drzemce?

Goście się zasępili.

– Wygląda to tak – ciągnął dr Chasen, a ton wskazywał, że budzą w nim litość. – Judith jest przyjaciółką wydawcy z Atticusa, a Atticus podpisał kontrakt z doktorem Christianem. Sądzę, że wydawnictwo wykorzystało ją jako jedną z pierwszych recenzentek książki jeszcze w rękopisie.

– Więc ostatni „Wieczór” nie zaskoczył cię, co? – zapytał dr Abraham, wciąż sceptycznie.

– Nie.

– To dlaczego nam nie powiedziałeś? – spytała dr Hemingway.

Dr Chasen uśmiechnął się chytrze.

– Nie mogłem sobie tego odmówić. I dziwię się niezmiernie, że nie spotkaliście się z nim, gdy przyjechał w tym roku do Środowiska.

Poderwali się.

– TUTAJ?!- ryknął dr Abraham.

– Dokładnie. Kiedy Judith przeczytała książkę, zaprosiła go, by porozmawiał ze mną o posiedzeniu.

Zupełnie oklapli. Patrzyli na niego jak para dzieci, które zbyt późno zrozumiały, iż się spóźniły na ucztę.

– Nie sądziłem, że taki jesteś skryty – jęknął dr Abraham.

Owszem, pomyślał dr Chasen. Nie musiałem informować cię o jego przyjeździe.

– To było ćwiczenie, prawda? – zapytała dr Hemingway.

– Tak, Millie – powiedział łagodnie dr Chasen.

Dr Abraham potrząsnął głową bez przekonania.

– No nie wiem – wątpił. – Coś tu nie gra.

Dr Christian spędził w Atlancie tydzień. Miotał się między budynkami, których różowe, błękitne, szare, złote i czarne lustrzane ściany tworzyły półokrąg Media Plaża. Rozmawiał w radiu z Danem Connorsem i Marlene Geldman, znów z Bobem Smithem i Dominikiem d’Este, z Benjaminem Steinfeldem, Wiikołakiem Jackiem VI, Reginaldem Parkerem i Mischą Bronskim. Udzielał długich wywiadów wszystkim znanym dziennikom i magazynom, kilka razy rozdawał autografy w dużych księgarniach. Czasy zmieniły się, teraz Atlanta była najważniejszą siedzibą wydawnictw w Ameryce i szybko zakasowała Nowy Jork jako stolica kulturalna kraju. Po części wynikało to z faktu, że już teraz jej populacja przekraczała pięć milionów, a miasto leżało poza wielkimi skupiskami przesiedleńczych osad.

Podróżowali wśród tłumów. Nawet dr Judith Carriol była zaskoczona, że tak niewielu miał oponentów. Zapewne dlatego, że nie negował istnienia Boga, więc nie uznano go za złego czy zepsutego człowieka. Ale prywatnie uważała, że główna przyczyna jego pozytywnego wpływu na ludzi leży w niezwykłej sile, która emanowała z telewizorów i radia, dosięgał słuchaczy, obejmował ich, wnikał głęboko pod skórę. Sprawiał, że ludzie wierzyli mu, więc wykorzystywał ich emocje, instynkty, ból i poczucie samotności.

Prawda uniwersalna zawsze ją intrygowała, lecz także zbijała z tropu. Tłumaczył jej to, jednak wciąż nie pojmowała.

W każdym razie, Atlanta była zaledwie początkiem podróży.

Zarówno mózg Środowiska w osobie dr Carriol, jak i Elliot MacKenzie z Atticus Press uważali, że dr. Christiana należy pokazać masom.

Zwykle objazdy reklamowe bazują na występach w mass mediach, ale w ramach tournee dr. Christiana zaplanowano wiele wystąpień publicznych w większych przesiedleńczych miastach.

Po dwóch dość nieprzyjemnych zdarzeniach podczas podpisywania książki w Atlancie, porzucono pomysł rozdawania autografów.

Przyciągał zbyt wielkie tłumy, w księgarniach panował chaos, a dr.

Christiana trzeba było pospiesznie ewakuować. Zorganizowano więc wykłady, na które obowiązywały bezpłatne bilety, ale należało składać o nie podanie.

Nikt nie wiedział, kiedy dr Christian upora się z całą kampanią reklamową, jak szybko znudzi mu się, a on sam zniechęci. Mimo to, dr Carriol przygotowała się do kampanii najlepiej, jak mogła. Rozmawiała ze znanymi pisarzami, gwiazdami filmowymi i w trzech biurach prasowych. Od każdego z rozmówców dowiedziała się, że tournee staje się dla autora mordęgą, że w końcu lekko wariuje po częstych spotkaniach z tłumami i że może nagle spakować się i wrócić do domu bez słowa wyjaśnienia czy przeprosin.

Ale dr Joshua Christian nie zdradzał żadnych oznak znudzenia, wyczerpania lub rozczarowania. Nadal rozmawiał z każdym chętnym, naprawdę cieszył się na widok ludzi, którzy go rozpoznawali i zaczepiali, z radością podpisywał książkę, radził sobie z szaleńcami lub antagonistami, a dziennikarzy olśniewał.

Najgorsze, że podróż się przedłużała. W miarę, jak książka zdobywała popularność, a jego nazwisko stało się powszechnie znane, zasypywano Atticusa prośbami o wizytę dr. Christiana.

Elliott MacKenzie odmawiał, świadomy konsekwencji publicznych występów, dopóki Waszyngton nie powiadomił dyskretnie, że dr Christian powinien jednak odwiedzić wszystkie miasta, gdzie go zapraszają. Dr Carriol przynajmniej dwa razy w tygodniu otrzymywała z wydawnictwa wiadomość, że muszą pojechać jeszcze do kilku miast.

Tydzień zmienił się w dwa, trzy, cztery – cały miesiąc w drodze, a dr Christian wciąż spotykał się z tłumami, najwidoczniej zdolny myślała dr Carriol ze zgrozą – do podróżowania bez końca.

– Czy zastąpicie Joshuę? Wiem, że mówisz płynnie po hiszpańsku, a my skierujemy was przed wyjazdem na intensywny kurs portugalskiego.

– Skąd wiesz, jakie znamy języki? – spytała Mary, patrząc na Elliota MacKenzie z takim bólem, że ten poruszył się niespokojnie na bladoróżowym krześle.

– Joshua mi powiedział, gdy jedliśmy u mnie obiad. Jest z was niesamowicie dumny. A ja sądzę, że sprawicie mu ogromną radość, przedstawiając jego dzieło w innych krajach.

– To trudna sprawa – powiedział James powoli. – Zwykle Joshua tutaj decyduje. Czy moglibyśmy zapytać go przez telefon, co o tym myśli?

– Nie chciałbym podrywać jego autorytetu, ale, prawdę mówiąc, tyle ma teraz na głowie, że chyba lepiej go tym nie niepokoić zaoponował ostrożnie Elliott MacKenzie.

– Ja pojadę – odezwała się nagle Mary.

Bracia spojrzeli na nią w osłupieniu.

– Ty? – zapytał James.

– Tak. Czemu nie?

– Po pierwsze, ja i Drew mamy do pomocy żony. Po drugie, znamy języki.

– Pozwólcie mi jechać – szepnęła.

Andrew roześmiał się.

– Nawet nie zdecydowaliśmy jeszcze, czy w ogóle ktokolwiek wyruszy, Mair. Ale Jimmy ma rację. Powinny to być małżeństwa. Ty i mama musicie pilnować wszystkiego. – Spojrzał z namysłem na Myszkę, siedzącą ze spuszczonymi powiekami i twarzą bez wyrazu. – Mam na to wielką ochotę, Elliott. – Odwrócił się do wydawcy z uśmiechem tak słodkim jak starszego brata. – Kilka miesięcy w Ameryce Południowej wyjdzie mojej żonie na dobre.

Matka dołączyła do dr. Christiana w Mobile w stanie Alabama.

Swój nie zapowiedziany przyjazd wytłumaczyła tym, że trzeba zawiesić działalność kliniki, ponieważ stał się sławny.

– Nie masz pojęcia, co się działo! – powiedziała do syna z ożywieniem. – Wszędzie ludzie! Nie po to, żeby się leczyć, chcą po prostu obejrzeć nasze domy, wypić z nami kawę i porozmawiać, bo należymy do twojej rodziny. Jakbym poruszała się wśród milionów świeżo wylęgłych piskląt! Nie możemy pracować. Ale to nic, najdroższy – dodała z wielką powagą, ponieważ stał przy niej, spokojny i cichy. – Znaleźliśmy inne zajęcie. Pan MacKenzie wysyła Jamesa i Miriam do Europy, bo książka już tam wyszła i wszyscy domagają się spotkania z tobą. Tylko, że ty nie możesz do nich pojechać, bo masz tutaj zajęcie, zresztą i tak nie znasz języków.

A ponieważ Andrew pięknie mówi po hiszpańsku, pan MacKenzie wysyła go z Marthą do Ameryki Południowej. Tam też już ukazała się książka. No więc jestem! Bez pracy! James, Miriam, Andrew i Martha pojechali do Nowego Jorku na odprawę, trening czy coś w tym rodzaju i nie wrócą. No więc… co tam! – Powiedziałam Mary, że musi opiekować się domem i roślinami, bo ja będę teraz jeździć z tobą.

Wstrząsnął nim gwałtowny dreszcz.

– Ależ moja praca! – jęknął.

Mama zatrajkotała nerwowo.

– No tak, naturalnie trwa nadal, najdroższy, ale już nie w klinice.

Obejmuje cały nasz kraj i inne kraje. Na pewno James i Andrew będą dla ciebie bardzo ciężko pracować za granicą! Widzisz, kiedy pan MacKenzie pojechał do Nowego Jorku, odbyliśmy rodzinną naradę i zdecydowaliśmy, że w tych okolicznościach najlepiej pomożemy ci, rozpowszechniając książkę.

– Co ja zrobiłem? – zapytał w przestrzeń.

Dr Carriol nie miała szansy przerwać tego bezmyślnego potopu informacji, które zamierzano na razie ukryć przed dr. Christianem.

Bezradna i wściekła, trzymała język za zębami. Teraz spróbowała naprawić szkody.

– Joshua, robisz to, czego najbardziej pragnąłeś! – powiedziała kojąco. Czynnie pomagasz milionom ludzi uchronić się przed kryzysem dziesięcioleci! W kraju zapanował zupełnie inny nastrój, a zawdzięczamy to jedynie tobie.

Zwrócił ku niej żałośnie drżącą twarz.

– Tak, Judith? Naprawdę?

Ujęła mocno jego ręce.

– Mój drogi, nie wprowadzałabym cię w błąd w tak poważnej sprawie! Właśnie dokonujesz wspaniałego cudu.

– Nie jestem cudotwórcą, tylko człowiekiem, który stara się ze wszystkich sił!

– Tak, tak. Wiem. To była przenośnia.

Westchnęła cicho, trochę zrozpaczona, rozdrażniona i zawiedziona, – Zrozum, w ciągu miesiąca stałeś się sławny. Skąd mogłeś wiedzieć, co to znaczy? Nikt tego nie wiedział, łącznie ze mną! Ani razu nie pomyślałam o tym, co zdarzy się w Holloman. Ale mimo iż klinikę zamknięto, posuwasz się naprzód siedmiomilowymi krokami.

– A więc to jest dzieło mojego życia, Judith? Nieprawda! Nie przetrwa! Nigdy nie chciałem, żeby trwało! Klinika… – urwał.

Wzburzenie odebrało mu głos.

– Joshua, kiedy wszystko się skończy, otworzysz klinikę. To całkiem proste! James i Andrew wrócą, znowu będziecie razem, i wasze życie wróci do normy. Oczywiście, nigdy nie uwolnisz się od wpływu „Bożego przekleństwa”, ale chyba tego nie pragniesz.

Będziesz znów pracował w Holloman! Wieści, które przywiozła mama, brzmią tak katastroficznie, bo czujesz, że gdybyś nie wyjechał, nie zamknięto by kliniki. Uspokój się i przemyśl wszystko! To, co teraz robisz jest najbardziej nierealną formą egzystencji – ciągłe podróże, spotkania z ludźmi, zmęczenie, ale przecież nigdy nie sądziłeś, że to będzie łatwe, Joshua. Więc może by tak trochę odczekać? Przeżyj ten okres zmian. Przecież w książce tłumaczysz, że zmiana oznacza reorganizację. A reorganizacja wymaga czasu i cierpliwości! Pracy!

Spróbował się roześmiać, ale mu nie wyszło.

– Kiepski ze mnie odbiorca własnych kazań, w tym cały kłopot.

Potrafię słuchać tylko wtedy, gdy rozbrzmiewają mi w głowie.

A z moją ostatnio źle się dzieje.

– Joshua, już późno – powiedziała, z nieświadomą troskliwością, zniżając głos o oktawę. – Jutro zaczynamy od szóstej rano, bo to Mobile. Idź spać.

Posłuchał, ale dziś nie odczuwał już euforii. Po raz pierwszy od rozpoczęcia podróży dr Carriol zauważyła u niego przygnębienie.

Cholera jasna, mamo! Dlaczego istnieją na świecie kobiety, które nie myślą o niczym, z wyjątkiem własnej macicy? Kiedy Judith rozpaczliwie próbowała naprawić to, co mama zepsuła, winowajczyni siedziała zakłopotana i niewinna, wodząc spojrzeniem od Joshuy do

Judith, jakby zupełnie nie rozumiała, o co chodzi.

Rzeczywiście nic nie pojęła, bo kiedy zbierał się do wyjścia, wstała, by mu towarzyszyć, nadal narzekać i jęczeć.

Dr Carriol powstrzymała ją ostro.

– O, nie! Chcę zamienić z tobą parę słów! – powiedziała groźnie i wywlokła mamę z salonu do jej pokoju. A czy mama pomyślała o mieszkaniu? Że mogłaby dzielić pokój z drogą Judith? Jak dostała się do Mobile? Na pewno nie przy pomocy Atticusa! O, wiedziała, że robi coś złego, jasne. Ale to jej nie powstrzymało.

– O co chodzi, Judith? – zadrżała mama. – Czy narozrabiałam?

– Ostatnia rzecz, jakiej potrzebował twój syn, to dowiedzieć się, że zamknięto klinikę, a rodzina wyjechała za granicę.

– Ależ to prawda! Dlaczego miałby o tym nie wiedzieć? Myślałam, że się ucieszy! – jęknęła mama.

– Byłoby na to dość czasu po jego powrocie do Holloman. Jak sądzisz, dlaczego mu nie powiedziałam? W tej chwili przeżywa nieprawdopodobne napięcie! Podróżuje bez przerwy, nie dosypia, wyczerpuje wszystkie zapasy energii na spotkaniach, podpisując setki książek. Mamo, dlaczego przyjechałaś? Nie rozumiesz, że twoja obecność to kolejne brzemię, które musi znieść?

Oddychała ciężko, jej wspaniały biust falował.

– Jestem jego matką! – westchnęła. – Byłam… byłam za niego odpowiedzialna, odkąd skończył cztery lata. Wiem, że przeżywa stres, dlatego przyjechałam! Proszę mi wierzyć, doktor Carriol, będę mu pomocą, nie brzemieniem!

– Na miłość boską, mamo, nie próbuj ze mną tych gierek powiedziała Judith ze znużeniem. – Bądź uczciwa! Siedziałaś w Holloman, w opuszczonej klinice, twoi synowie wyruszyli w świat, a ty poczułaś się osamotniona. Gdybyś naprawdę tak troszczyła się o dobro Joshuy, wysłałabyś tu Mary, a sama dowodziła tą fortecą w Holloman. Gnębisz tę dziewczynę przez cały czas. Biedna Mary!

Przyznaj! Umierałaś z ciekawości! Twój wychuchany pierworodny odszedł i stał się sławny, więc chciałaś trochę się zabawić. Jesteś piękną kobietą, wciąż w rozkwicie młodości i ludzie będą cię podziwiać, gratulować ci, że urodziłaś Joshuę. Od razu ci zaufają.

– Judith!

– Słuchaj, mamo, odgrywanie męczennicy nie robi na mnie wrażenia, więc się nie wysilaj. Ja zatroszczę się o niego podczas tej szaleńczej podróży, nie martw się. Nie niwecz jego pracy, rozpowiadając, jak dobrze mieć czworo dzieci, gdy on przekonuje ludzi, że idealną sytuacją jest posiadanie jednego dziecka. Czy czujesz się tak samo wykończona i zszargana jak on? Czy masz co jeść, jeśli on nie będzie miał? Czy nie zanudzisz się, jeśli zostawi cię gdzieś w rozgłośni radiowej lub redakcji gazety? Oto cała prawda, mamo!

Jedyną możliwą ucieczką były łzy, więc rozpłakała się szczerze, ponieważ nie zastanawiała się dotąd, dlaczego tu przyjechała. A teraz ktoś, komu ufała i szanowała, wytknął jej z bezlitosną szczerością motywy postępowania. Była zgnębiona i wstydziła się. Również bezmyślności, z jaką postępowała z Mary, zaniedbaną starą panną, której nigdy nie poświęcała uwagi i nigdy nie nagradzała.

– Rano wracam do domu i przyślę tu Mary – wyszlochała.

– Nie, teraz już za późno. Zostaniesz – powiedziała dr Carriol z rezygnacją. – Ale ostrzegam cię. Siedź cicho! Nie otwieraj buzi i nie odgrywaj milczącej męczennicy. Masz wyglądać jak zachwycający upadły anioł, czyli tak jak zwykle. Nie pogłębiaj jego lęków.

– Judith, obiecuję! – rozchmurzyła się błyskawicznie. – Pomogę wam, naprawdę! Mogę prać dla wszystkich…

Śmiech, o którego istnieniu dr Carriol zdążyła zapomnieć, wyrwał się jej z piersi.

– Och, mamo! Kto ma czas i warunki na pranie? Codziennie nasz pilot kupuje nam po kilka sztuk garderoby, której akurat potrzebujemy. Dla siebie też. A skoro dołączasz do zespołu, musisz podać Billy’emu rozmiar twoich majtek i stanika. W przeciwnym razie będziesz nosiła brudne.

Mama oblała się rumieńcem.

Dr Carriol poddała się.

– Proszę, skorzystaj z mojego pokoju – podniosła wciąż nie rozpakowaną walizkę. – Pójdę do recepcji i rozejrzę się za innym.

Gdzie twój bagaż?

– Na dole – szepnęła mama żałośnie.

– Przyślę ci. Dobranoc.

Kiedy przyniesiono bagaż, mama położyła się i płakała rozpaczliwie, aż zasnęła.

Dr Christian również leżał w łóżku, ale ani łzy, ani sen nie przyszły, aby go uleczyć. Gdzie zniknęła cała radość, tak szybko, tak gwałtownie? Och, jak cudownie czuł się przez cały miesiąc! Ile satysfakcji dawało mu swobodne poruszanie się wśród tylu umęczonych bólem ludzi, obserwowanie ich zasłuchanych twarzy ze świadomością, że wewnętrzne przekonanie nie zawiodło go, że naprawdę pomagał. Dni mijały mu na radosnym działaniu, nie musiał oszczędzać energii, bo przepływała przez niego ognistymi strumieniami, których nic nie mogło ostudzić. Cóż to była za przygoda – śmigać od miasta do miasta z pilotem Billym, milczącym, roztropnym i zdyscyplinowanym. Tyle pytań, odpowiedzi, których domagali się ludzie i on, w magiczny sposób wspomagany przez urząd dobrej wróżki Carriol. To było takie łatwe! Zagubiona na lądzie foka wreszcie odnalazła wodę. Był w swoim żywiole, taki szczęśliwy, zadowolony.

Ludzie go zaakceptowali.

Ale w głębi duszy wciąż widział Holloman, ukochaną klinikę, wspominał pracę, do której miał wrócić po względnie krótkiej przerwie, nawet tylko po to, by przenieść ją do jakiegoś miasta na południu kraju, gdzie była potrzebna.

Nieprawda. Zamknął obolałe oczy. Myśl, Joshuo Christianie!

Myśl! Mówiłeś o zmianach i wzorach, o żywotności jutra, niepewności dnia dzisiejszego i śmierci wczorajszego. Czyż ten problem nie wynikał z owego wzoru, czy nie w tym kierunku nieświadomie zmierzasz? Z rozmysłem zmieniłeś warunki życia. A kiedy to zrobiłeś, wyniknęło coś całkiem innego.

Zachowaj optymizm, Joshuo Christianie! Jakie to piękne i satysfakcjonujące, że James, Miriam, Andrew i Martha współdziałają z nim. Zawsze szli ramię w ramię, więc dlaczego nie teraz, w zmienionych warunkach? Myśl pozytywnie, Joshuo Christianie! Tak będzie najlepiej. To wynika ze wzoru, tak skomplikowanego i tajemniczego, że na razie nie dostrzegasz go. Ale zobaczysz! Zobaczysz.

Skupił się na śnie. O śnie, zamknij mi oczy! Ulecz ból! Pokaż, że jestem śmiertelny! Ale sen nie nadchodził – otulał jedynie tych, którym Joshua pomagał.

powiększony zespół dr. Christiana wyruszył z Mobile do St Louis. Mama zachowywała się cudownie, natychmiast zaprzyjaźniła się z pilotem Billym. Zjednała go, nieśmiało podając mu swoje rozmiary w zaklejonej kopercie.

– Jaki kolor pani lubi? – szepnął.

Uśmiechnęła się anielsko.

– Biały. Dziękuję!

Spotkanie w St Louis wypadło bardzo dobrze. Powstała jedna z najbardziej uroczych alegorii, którymi dr Christian okraszał swoje przemowy. Na szczęście utrwalono ją dla potomności na taśmie wideo.

Gospodyni programu była drobna i przerażająco wylewna, bardzo ładna, o jasnych włosach i dość młoda. Dr Christian należał do najważniejszych gości, toteż mimo tremy usiłowała uzyskać nad nim przewagę. A ponieważ nie dorównywała mu poziomem intelektualnym, skoncentrowała się na jego męskości.

– Doktorze, ciekawi mnie, w jaki sposób broni pan tych, którzy szczęśliwie otrzymali pozwolenie na drugie dziecko – był to jej pierwszy gambit. – Ale ta wyrozumiałość przychodzi panu szalenie łatwo?

Bo przecież jest pan wolny, bezdzietny i – eee… no… – nie mógłby pan wczuć się w matkę, prawda? Czy może pan uczciwie powiedzieć, że potępia uczucia tych biednych kobiet, które nie miały szczęścia w loterii KSDD i atakują garstkę wybrańców losu?

I Uśmiechnął się, westchnął, na chwilę odchylił na krześle i zamknął oczy, a potem zajrzał jej w głąb duszy.

– Najgorszą wadą loterii KSDD są testy sprawdzające sytuację finansową ludzi ubiegających się o zezwolenie na drugie dziecko. Kto może stwierdzić, która grupa społeczna zapewni lepszą opiekę dwojgu dzieciom? Dobrobyt to dobra rzecz, zwłaszcza że wyższe wykształcenie jest tak kosztowne. Ale kraju nie zaludnią sami absolwenci uniwersytetów, zwłaszcza że przeciętna wieku rzemieślników jest o wiele wyższa niż nauczycieli czy techników komputerowych. Nasza nieliczna młodzież musi kształcić się zarówno na hydraulików, elektryków, stolarzy, jak i socjologów czy chirurgów.

Testy dodają loterii nadprogramowy element zbędnego rozgoryczenia. Ci, którym nie dopisało szczęście, zawsze zwalają winę nieważne, że bezpodstawnie – na układy, przekupstwo, manipulację.

Prezenterka czuła się upokorzona, co widniało w jej rozbieganych oczach i nienaturalnej pozie. Zgnębił ją jeszcze podnosząc nieco głos i okazując niezadowolenie.

– Ale nie o to pani chodzi, prawda? Pytała pani, dlaczego potępiam zachowanie pechowców wobec szczęściarzy w loterii KSDD, więc myślę, że pani darowała sobie testy i rozumie tę nienawistną chęć zemsty.

Pochylił się naprzód, spuścił głowę, oparł łokcie na kolanach i utkwił wzrok w dłoniach. Teraz mówił cicho, ale zupełnie wyraźnie.

– Co mnie uprawnia? Rzeczywiście, nie mógłbym być matką.

Ale wychowuję dwa koty, bo na tyle zezwala mi prawo. Wykastrowano je, bo nie chciałem składać podania o certyfikat hodowcy.

Tak, jestem rodzicem kocura Hannibala i kotki Dydony. Czarujące stworzenia. Bardzo mnie kochają. Ale wiecie, na czym trawią większość czasu? Nie na myciu, ani polowaniu na myszy i szczury.

Nawet nie drzemią godzinami z podwiniętymi łapkami. Moje koty prowadzą rejestry. Każdy ma własną księgę rachunkową. I gryzmolą w nich, gryzmolą, gryzmolą. Typowe zapiski Hannibala wyglądałyby tak: „Dziś rano tatuś dał miseczkę najpierw jej. Kiedy zszedł na obiad, dostała cztery klepnięcia, a ja tylko trzy. Kiedy tatuś przyszedł na kolację, wziął ją, a na mnie nie zwrócił uwagi. I to ona spała na łóżku tatusia, podczas gdy ja musiałem przespać się na fotelu obok”. Zapiski Dydony z tego samego dnia wyglądałyby mniej więcej tak: „Tatuś nałożył dziś rano więcej jedzenia na jego talerz.

Kiedy po obiedzie wychodził do kliniki, poklepał go sześć razy, a mnie wcale. Tatuś trzymał go na kolanach przez pół godziny po kolacji. A gdy tatuś poszedł spać, położył go na specjalnym fotelu, a ja musiałam zadowolić się łóżkiem”. Moje koty zachowują się tak dzień w dzień. Marnują dni na obserwowaniu, ile uwagi poświęcam każdemu z nich. Szacują mnie drobiazgowo. I każdy objaw lekceważenia, prawdziwy czy urojony, odnotowują w rejestrach. Gryzmolą, gryzmolą, gryzmolą.

Podniósł głowę i spojrzał prosto w kamerę.

– Zniosę taką małostkowość u kotów, bo to tylko stworzenia. Ich zachowanie i etyka wynikają z instynktu samozachowawczego. W ich kocich umysłach nie ma miejsca na nic, poza nimi samymi. A kiedy chodzi o miłość, koci instynkt każe im prowadzić rejestr.

Zmroził teraz nieszczęsną redaktorkę do szpiku kości.

– Ale my nie jesteśmy kotami! – ryknął. – Możemy powściągnąć nasze uczucia. Możemy kierować się logiką i tłumić pierwotne instynkty. I mówię wam! Jeśli jesteśmy tak małostkowi i rejestrujemy każdy przejaw miłości, to w takim razie nie różnimy się od kotów.

A związek oparty na miłości i trosce – między mężem i żoną, rodzicami i dzieckiem, przyjaciółmi, sąsiadami, rodakami, ludźmi – każdy związek, w którym wylicza się, ile dostało się w zamian za coś, jest skazany na zagładę! To rozumowanie zwierząt! – Odwrócił się do rozmówczyni tak gwałtownie, aż się cofnęła. – Według mnie, to poniżej ludzkiej godności ważyć nasz smutek przeciw czyjejś radości i karać tę osobę za to, że się cieszy, a my płaczemy – przekleństwo!

Słyszysz, kobieto? Przekleństwo! Mówię to wszystkim nie tylko tobie – odprawcie egzorcyzmy!

ABC kupiła ten fragment programu od owej małej, nie zarejestrowanej stacji i pokazywała go w całym kraju w wieczornych dziennikach. W efekcie Kongres i prezydent natychmiast zdecydowali, by Komisja do Spraw Drugiego Dziecka zniosła testy na sytuację finansową kandydatów…

Nadeszło też mnóstwo listów od oburzonych miłośników kotów, utrzymujących, że są one o wiele milsze, zdolne do miłości i więcej warte niż jakikolwiek człowiek, łącznie z dr. Christianem. Z czasem alegoria Christiana przeszła do legendy, podczas gdy wiele ważniejszych tez zapomniano.

– Nie wiedziałem, że masz jakieś koty, Joshua! – krzyknęła dr Carriol, gdy wieczorem lecieli helikopterem z St Louis do Kansas City.

– Nie mam – powiedział z uśmiechem.

Zaniemówiła na chwilę.

– Nic dziwnego, że mamę trochę zatkało. Ale muszę przyznać, że świetnie sobie poradziłaś. Ależ z ciebie świetna aktorka, ty niecnoto! Opowiedziałaś tej biednej, speszonej prezenterce całą historię o Hannibalu i Dydonie. Rude i pasiaste! Niesamowite.

– Najpierw wyobraziłam je sobie jako koty syjamskie! – odkrzyknęła mama ze śmiechem, odwracając się do syna. – Ale doszłam do wniosku, że Joshua nigdy nie trzymałby rasowych kotów.

Tylko przybłędy i sieroty!

– Pewnie będą cię jeszcze pytać o Dydonę i Hannibala. Co odpowiesz, Joshua?

– Odeślę wszystkich do mamy. Umówiłem ją już z prawdziwym ekspertem od Hannibala i Dydony.

– Koty z rejestrami! Skąd je wytrzasnąłeś?

– Od przyjaciela – powiedział spokojnie i nie odezwał się już ani słowem.

Mobile i St Louis dały początek temu, co dr Carriol nazwała potem Trzecią Osobowością w zmiennej drodze życia dr. Joshuy Christiana. Pierwszą Osobowością był dr Christian z czasów Holloman.

Druga Osobowość należała do szczęśliwego, nieznośnie energicznego, spragnionego ludzi dr. Christiana z pierwszych miesięcy po wydaniu „Bożego przekleństwa”. Trzecia Osobowość była bardziej skryta i uparta, nieco… mesjanistyczna. Ale znajomość tych trzech osobowości zupełnie nie przygotowała dr Carriol na pojawienie się Czwartej Osobowości, czekającej w zielonym pokoju na wejście, od którego dzieliły ich jeszcze miesiące zimnej, nieprzeniknionej przyszłości.

Nigdy nie powiedział jej, co poczuł, dowiedziawszy się o zamknięciu kliniki, wyjeździe braci z żonami w świat w jego sprawie.

O wpływie tego faktu na pojawienie się Trzeciej Osobowości świadczyła jedynie reakcja na wieści mamy. Z pewnością był nimi zaszokowany. I przerażony. Zaszokowany? Tego nie wiedziała. O, mogła się domyślać, że jak większość ludzi nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji nagłej sławy. Pewnie uznał, że kiedy przewali się największy tumult, spokojnie wróci do domu. Poza tym, cechowały go wrodzona pokora i zdrowy sceptycyzm w stosunku do własnej osoby.

Może sądził, że pomimo ambicji odniesie skromny sukces albo dozna porażki, szybko w górę, szybko w dół, potem zapomnienie. Ale w jedną noc stał się superguru, wielbionym, szanowanym, obsypywanym podziękowaniami – o, to zupełnie co innego.

A zatem na pojawienie się Trzeciej Osobowości, określanej przez dr Carriol superguru złożyło się wystarczająco wiele przyczyn. Zresztą starczyło by ich na objawienie Czwartej Osobowości.

Dr Christian zrezygnował z wszelkich prób autoanalizy. Okoliczności sprawiły, że zmienił się w gąbkę, skazaną na wycieranie każdej kropli szalenie silnych i przeszywających emocji, które zewsząd go otaczały.

Przez pierwsze tygodnie rzeczywiście chętnie podróżował, zafascynowany, otumaniony i zszokowany nową sytuacją. Później spojrzał na siebie i zobaczył obdartego, wychudzonego stracha na wróble, zawsze otoczonego ludźmi. A pod płaszczykiem fantastycznej radości, ponad szczęściem z oszałamiającego sukcesu i świadomością, że zaspokoił ambicje, kryło się morze smutku. On, tak wyjątkowo brzydki, bez przerwy słyszał, że jest najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego ten czy ta kiedykolwiek widzieli. On, tak nieświadomy swej mocy, bez przerwy słyszał, jaki tkwi w nim magnetyzm, jaką jest obdarzony charyzmą, jak hipnotyzuje, elektryzuje i, i, i… Przymiotniki, metafory kłębiły się w czeluściach jego umysłu niczym w głębi wielkiego pieca.

A więc to, co czuł, myślał, kim stał się i dokąd zmierzał, działo się niezależnie od jego woli. Morze bałwochwalstwa, w którym się nurzał – biedna foka, znów pozbawiona żywiołu – rzucało go tu i tam, zbyt silne, by z nim walczył. Tylko starał się utrzymać na powierzchni.

W Kansas City zaplanowano wizyty w dwóch rozgłośniach radiowych, na szczęście usytuowanych w pobliskich budynkach. Szofer czekał już przed głównym wejściem. Gdziekolwiek Joshua się pojawił, nie przydzielano mu limuzyny, bo te czasy dawno już minęły, ale duży wygodny samochód rządowy, w którym usunięto wszelkie znaki rozpoznawcze. Mama przychodziła kilka minut wcześniej i czekała na syna w samochodzie. Dr Carriol nauczyła się przeprowadzać go przez tłumy szybko i z determinacją, a Joshua jedynie uśmiechał się, machał dłonią i wykrzykiwał pozdrowienia, aż wpakowała go bezpiecznie do wozu, który natychmiast ruszał.

Ale tego ranka dr Christian stanął okoniem. Na chodniku przed rozgłośnią WKCM czekało sporo ludzi. Pół tuzina policjantów utorowało szerokie przejście do samochodu. Było przerażająco zimno i wiał silny wiatr, ale tłum czekał.

Dr Carriol wyjrzała przez szklaną ścianę foyer i mocno zacisnęła palce na barku dr. Christiana.

– Musimy się pospieszyć. – Popchnęła drzwi i niemal wyrzuciła go na zewnątrz.

Kiedy pojawił się, tłum westchnął. Niektórzy wykrzykiwali jego imię i wyciągali do niego ręce. Ale on nie był gwiazdą filmową, a oni o tym wiedzieli. Nikt nie wyrywał się naprzód, nie pchał się, nie robił żadnego zamieszania.

Mniej więcej w połowie chodnika zawahał się. I gniewnie wyrwał się z chwytu dr Carriol.

– Muszę pomówić z tymi ludźmi. – Odwrócił się w lewo, gdzie tłum był najgęstszy.

Dr Carriol znów położyła mu dłoń na ramieniu, ale ją odepchnął.

– Porozmawiam z nimi – powtórzył.

– Joshua, nie! – krzyknęła, nie dbając o to, ile osób ją usłyszy. – Za pięć minut musimy być w WKCK!

Roześmiał się, podszedł do policjanta i niemal pieszczotliwie dotknął wypchanego nylonu jego parki.

– Nie przeszkodzi panu, jeśli pomówię z tymi dobrymi ludźmi, prawda? – zapytał i od razu zwrócił się do tłumu. – Gdzie jest WKCK?

Odpowiedziało kilkanaście osób. Policjant odsunął się.

Dr Christian rozpostarł szeroko ramiona.

– Dalej, odprowadźcie mnie do rozgłośni! – krzyknął.

Ludzie otoczyli go ciasno, lecz z szacunkiem, przerażeni, zachwyceni i niespokojni o jego bezpieczeństwo. Policjanci zostali w tyle, niepewni, jak postępować, gdy dr Christian i tłum oddalili się.

Dr Judith Carriol została sama.

Mama opuściła okno samochodu i wystawiła głowę.

– Judith, Judith! Co się dzieje?

Dr Carriol podeszła do wozu, potrząsnęła głową w stronę kierowcy, gotowego do zapuszczenia silnika, i zajęła tylne siedzenie.

– Proszę do WKCK – powiedziała sucho.

Potem odwróciła się do mamy.

– Wolał pójść piechotą, jeśli jesteś w stanie w to uwierzyć. Przy tej pogodzie! Chce rozmawiać z ludźmi.

Cholera!

Spóźnił się pół godziny. Ale był już tak sławny, że w rozgłośni z rozkoszą dostosowano do niego programy. Reporter z gazety przeprowadził z nim wywiad wśród tłumu, eskortującego dr. Christiana z rozgłośni do ratusza, gdzie miał wygłosić przemówienie. WKCK poinformowała o niekonwencjonalnym zachowaniu gościa, co miało ten skutek, że zewsząd przybywali ludzie.

Dr Carriol, bezradną, zepchnięto na drugi plan. Została z biedną mamą, a ponieważ nie lubiła rozmów o niczym, milczała jak zaklęta.

I drżała, nie tylko z zimna.

Dopóki nie zameldowali się w hotelu w Little Rock, nie miała okazji na wyrażenie niezadowolenia. Przez ciągłe zmiany w terminarzu podróży, ich trasa przypominała błędny ognik: dziś północ, jutro południe, znów północ, potem na wschód od Missisipi i na zachód.

Dlatego już po wszystkim zamierzała zadzwonić do Harolda Magnusa i porządnie zmyć mu głowę.

Ponieważ dr Christian wydawał się chętny, kilka osób z Sekcji Czwartej musi natychmiast zaplanować jakąś sensowną trasę. Kansas City i St Louis leżały zbyt daleko na pomoc. Z Little Rock muszą skierować się na południe i zachód, unikając przeraźliwie mroźnej zimy.

Ale najpierw porozmawia z dr. Christianem.

W hotelu dostał apartament, panie zwykłe pokoje obok, a Billy roztropnie wybrał niezależność w pokoju na niższym piętrze.

Kiedy bagażowy i mama zniknęli w salonie, przygotowała się do bitwy.

– No i co to znaczy, Joshua? – spytała.

Zatrzymał się w pół drogi do sypialni i spojrzał na nią, autentycznie zdziwiony.

– Ale co?

– To chodzenie! Na miłość Boską, wpakowałeś się w sam środek tłumu! Ktoś mógł cię zastrzelić!

Roześmiał się.

– Nie pomyślałem o tym!

– O czym?

– O chodzeniu wśród ludzi. Och, radio i telewizja też spełniają zadanie, ale najlepszy program był w Atlancie. Lokalne stacje nie są tak ważne jak mieszkańcy. Dzisiaj zdziałałem więcej dobrego rozmawiając z ludźmi, którzy przyszli mnie zobaczyć, niż występując w stu regionalnych rozgłośniach.

Słuchała w oszołomieniu, nie znajdując żadnej odpowiedzi. Stała i patrzyła na niego.

Roześmiał się na widok jej miny, podszedł i ujął ją lekko za podbródek.

– Judith, nie psuj teraz wszystkiego scenami! Wiem, wiem, masz fioła na temat punktualności, lubisz stawiać kropkę nad „i”. Ale jeśli chcesz, żebym brał udział w tej podróży, musimy ją zmienić. Zrozumiałem to w chwili, gdy wyszedłem z WKCM i zobaczyłem tych ludzi, czekających na mnie na trzaskającym mrozie. Nie chcę rozsławiać mass mediów, tylko pomagać ludziom. Więc dlaczego tracę czas na patrzenie w obiektywy i mówienie do mikrofonów? Dlaczego podróżuję samochodem? O, Judith, czy rozumiesz? Czekali na mnie na trzaskającym mrozie z nadzieją, że zbliżę się do nich z czymś więcej niż królewskim uśmiechem i skinieniem dłoni. Kiedy szliśmy razem, rozkwitali jak krokusy po roztopach. Dziś naprawdę zrobiłem coś dobrego. Nie czułem się winny czy zakłopotany, wsiadając do samochodu. Oni przecież nie mają samochodów. Byłem jednym z nich. Judith, uwielbiam to!

Gniew uszedł z niej bez śladu. Nie ma sensu się awanturować.

Jakże zmieniła się jego twarz! I jaka to była szczęśliwa twarz, choć ani piękna, ani pociągająca, ani harmonijna.

– Rozumiem, Joshua – stwierdziła smutno. – Na pewno masz rację.

Tak szybkie zwycięstwo wstrząsnęło nim. Przygotował się na prawdziwą potyczkę, a teraz nie wiedział, co powiedzieć. Więc zaczął z nią tańczyć po pokoju. Trzymał ją w ramionach i śmiał się głośno z jej pisków i prób wyrywania.

Mama weszła na to wszystko i niemal popłakała się ze szczęścia.

Wszystko w porządku, wszystko się ułożyło, zły nastrój Judith rozwiał się.

Westchnienie matki otrzeźwiło go. Od razu postawił dr Carriol na podłodze i z zakłopotaniem potarł dłonie.

– Po prostu wygrałem – powiedział. – Mamo, od dzisiaj będę szedł piechotą przez każde miasto.

– O, mój Boże. – Mama zatoczyła się na najbliższe krzesło i opadła na nie.

– Wy nie musicie mi towarzyszyć – uspokoił ją. – Możecie jechać samochodem.

Dr Carriol odzyskała nieco poczucia godności i spróbowała go podejść.

– Wszystko świetnie, Joshua, ale ty też bądź rozsądny – powiedziała. – Musisz przecież odwiedzać radio i telewizję, a w małych miastach stacje telewizyjne są na peryferiach. Zawrzyjmy kompromis: podjeżdżaj przynajmniej milę do nich.

– Będę szedł. Nie chcę samochodu.

– Bądźże rozsądny! Od pięciu tygodni jesteśmy w drodze, przed nami jeszcze co najmniej dziesięć tygodni. Z każdym dniem podróż przedłuża się, codziennie władze decydują, że powinniśmy odwiedzić kolejne przeklęte miasto. Joshua, jeśli to nie skończy się szybko, pomrzemy z wyczerpania! Prawie już przegrałam wojnę z Waszyngtonem… – przerwała, przerażona własną niedyskrecją.

Nawet nie zauważył.

– To nie jest podróż reklamowa, lecz dzieło mojego życia! Po to się urodziłem! Porzuciłem Holloman i poprzednie życie, by robić właśnie to co teraz! Powiedziałaś, że rozumiesz!

– Oczywiście – potwierdziła, ale zapomniała o zmianie w jego wyglądzie od czasów Mobile i informacji mamy. – Masz rację, Joshua. Zgoda! – objęła głowę rękami. – Nie, już ani słowa! Muszę pomyśleć. – Podeszła do krzesła, by usiąść, uspokoić się, zastanowić. – Dobrze. Jesteśmy w Little Rock i nie możemy znów wyruszyć na północ. Zimy są tutaj bardzo ostre. Więc pojedziemy na południe.

Zawitamy w kilku przesiedleńczych miastach w Arkansas, a potem skierujemy się do Teksasu, Nowego Meksyku, Arizony i Kalifornii.

Powiedzmy, że to zajmie dwanaście tygodni. Ale w każdym mieście spędzimy dwa dni, żebyś się nie wykończył. I skreślimy północ.

Przeraził się.

– To zupełnie nie tak! Judith, musimy wyruszyć w zimie na północ! Ludzie, którzy tam zostali, potrzebują mnie bardziej niż ktokolwiek na południu, czy to przesiedleńcy, czy mieszkańcy od pokoleń. Północne miasta jeszcze nie umarły, Judith. Teraz Waszyngton zarządził, by przesiedlenie trwało sześć miesięcy, a nie cztery. Dlatego pomyśl, ile ludzi podczas tej zimy usiłuje stawić czoło prawdzie, z którą dotąd sobie nie radzili. Będą się bać, załamią się, jakby ziemia usunęła się im spod nóg. Nie możemy pojechać na południe! Tylko na północ albo nigdzie! Boże Narodzenie w Chicago, Nowy Rok w… nie wiem – Minneapolis lub Omaha.

– Joshuo Christianie, czyś postradał zmysły? Nie możesz tam wędrować w zimie! Zamarzniesz na śmierć!

Mama poparła ją ze łzami w oczach.

Ale on zamknął na słowa kobiet uszy i serce. Północ albo nic.

I będzie chodził pieszo.

Toteż z Little Rock pojechali na północ w najgorszą zimę w historii świata. Nawet na wybrzeżu zatoki leżał już śnieg. Północne miasta były zasypane. Ale on szedł. Cincinnati, Indianapolis, Fort Wayne. I miał rację. Ludzie przychodzili na spotkania i mu towarzyszyli.

Z początku dr Carriol dzielne dotrzymywała mu kroku, podobnie mama. Nie miały jednak takich zapasów energii, nie zamierzały zresztą dawać z siebie wszystkiego, więc jechały samochodem, jeśli to było możliwe, lub zostawały w hotelu. Szydełkowały, rozmawiały, czytały. Czekały.

W nowym planie podróży przeznaczono na każde miasto trzy dni, a nie, jak niegdyś, jeden. Wkrótce dr Carriol i mama przyznały, że to dużo wygodniejsze. Dłużej spali, nie zmieniali tak często hoteli, a Carriol pozbyła się obowiązku nadzorowania programów w radiu i telewizji, z których dr Christian niemal zupełnie zrezygnował. Pilot Billy był również zadowolony, że ma dłuższe przerwy między lotami.

I tak powoli, aż trudno uwierzyć, dr Christian zbliżał się do południowego krańca jeziora Michigan. W pewien sposób jego wygląd uległ zmianie. Nadal golił się gładko i obcinał krótko włosy, ale ta obszarpana tyka grochowa z czasów „Wieczoru” stała się teraz odkrywcą bieguna północnego. Szedł bardzo szybko. Osiem kilometrów na godzinę, gdy warunki atmosferyczne na to pozwalały. Wówczas towarzyszyło mu nie więcej niż dwadzieścia osób. Dotrzymywali mu kroku przez mniej więcej sto metrów, a potem zostawali w tyle.

Zastępowali ich inni, oczekujący wzdłuż dobrze rozreklamowanej i przygotowanej trasy.

Skuteczność, z jaką lokalne władze oczyszczały drogę dr. Christiana mogła dać mu złudzenie co do ogólnych warunków życia na północy, złudzenie poparte ustaniem śnieżyc, następujących jedna po drugiej od początku zimy. W Decatur dr Christian oznajmił, że zrezygnuje z helikoptera.

– Będę szedł z miasta do miasta – powiedział.

– Chryste Panie, nie! – wrzasnęła dr Carriol. – Z Decatur do Gary w Boże Narodzenie? Zamarzniesz na śmierć. A gdy złapie cię zamieć śnieżna? Wiesz, że wówczas nie można latać helikopterem ani wędrować. Dlaczego, do cholery, myślisz, że mamy aż tyle czasu?

Och, Joshua, Joshua, proszę! Bądź rozsądny!

– Będę szedł – powtórzył.

– Nie!

Krzyk dr Carriol przeniknął przez ścianę do pokoju mamy. Przybiegła natychmiast, bojąc się, co usłyszy.

Dr Carriol odwróciła się do niej natychmiast.

– Wiesz, co ten… ten… idiota chce zrobić? Przejść pieszo z Decatur do Gary! A jeśli zacznie się zadymka? Czy mamy nad nim latać, by w każdej chwili go zabrać? Mamo, czy twój syn potrafi myśleć? Pomów z nim. Ja się poddaję.

Ale mama milczała. Wizja zamarzniętego męża, doskonale zakonserwowanego ciała, stanęła jej nagle przed oczami tak wyraźnie, jakby to wczoraj zadzwonili do niej z Buffalo, by rozpoznała Joe’ego.

A teraz w wyobraźni zobaczyła zamarzniętego syna.

Wspomnienia kłębiły się w jej głowie, wspomnienie tysięcy ludzi, szukających wśród zamarzniętych swoich bliskich, stłumione łkanie, nadzieja, że może – tylko „może” – ten ukochany jednak tu nie zginął, że wciąż czeka na jakiejś odległej, zasypanej śniegiem farmie.

A potem. Ta twarz.

Wpadła w histerię, piszcząc, wyjąc, obijając się o ściany jak wielka ćma. Ani syn, ani dr Carriol nie mogli zbliżyć się do niej, stali bezradnie, aż wreszcie rozładowała się w wybuchu gwałtownego, burzliwego łkania.

To go orzeźwiło. Coś bardzo niewyraźnego i dawnego zamajaczyło mu we wspomnieniach o ojcu, który zamarzł podczas śnieżycy?

– Do miast będziemy przelatywać helikopterem – powiedział szorstko i wyszedł z sypialni.

Z mamą na karku, pomyślała Carriol. Czy to nie typowo męskie, nawet jeśli mężczyzna jest tak wyjątkowy jak Joshua Christian!

Atak histerii był tak gwałtowny, że mama była na wpół przytomna, gdy syn i dr Carriol prowadzili ją do helikoptera. W czasie takiej pogody trudno było o pomoc medyczną w obcym mieście, a może lepiej, by rozpaczała? Zanim pilot Billy pomógł jej wysiąść w Gary i delikatnie przekazał synowi, odzyskała zdolność mowy nie wpadając w kolejną burzę łez.

– Joshua, najdroższy – powiedziała, gdy prowadził ją przez lód do budynku. – Jesteś tylko człowiekiem. Z krwi, kości i ciała. Bądź rozsądny, to możesz zrobić.

– Ale omijam farmerów! – zaprotestował.

– Nie wszystkich. To niesamowite, ilu z nich przyjeżdża do miast, które odwiedzasz. Nie zapominaj, że twoja książka już dotarła na farmy. Dotrze wszędzie, gdzie ty nie zdołasz dotrzeć, nawet gdybyś żył dwieście lat i nie spoczął przez cały czas.

Pilot Billy ściskał mocno dr Carriol pod ramię, pomagając jej iść.

Trzymał się w dyskretnej odległości od matki i syna.

Był jednym z nich, ale nie całkiem, nadal służył w lotnictwie w randze starszego sierżanta. Został pilotem prezydenckiego helikoptera trzy lata temu. Kiedy dr Christian dostał rządowe pozwolenie na środek transportu, Billa przekazano dr Carriol, ponieważ był również mechanikiem. Minęły już czasy, gdy części zamienne i punkty napraw maszyn tak skomplikowanych, jak helikoptery, znajdowały się w większości miast.

Ku swojemu zaskoczeniu, uznał pracę dla tej garstki szaleńców za świetną zabawę. Nie krążył dostojnie po waszyngtońskim niebie, ani nie zabierał prezydenckich ważniaków gdzieś na południe. Naprawdę latał. Pomijając takie zajęcia, jak bieganie na posyłki, dostarczanie bielizny i ubrań wierzchnich oraz naprawy – z pewnością wiódł interesujące życie. Odkąd do imprezy dołączyła się mama, dr Christian przeniósł się na przednie miejsce obok pilota, zostawiając kobiety z tyłu. I, jak to bywa, panowie zaprzyjaźnili się mimo różnicy pochodzenia.

Na lądzie Billy trzymał się z boku. Nie jadał z nimi, nie podróżował samochodem, nie spał w tym samym hotelu, jeśli miał na to wpływ. Cały wolny czas poświęcał swojej wspaniałej maszynie. Oczywiście wiedział, że dziś wydarzyło się coś bardzo złego. Ta przerażająca dr Carriol była członkiem obsługi, więc odważył się ją zapytać.

– Czy dzieje się coś, proszę pani?

Nie próbowała kluczyć.

– Dr Christian robi się uciążliwy – powiedziała. Co za głupie określenie! – Chciał przejść piechotą z Decatur do Gary.

– Żartuje pani?

– Ani trochę. Pewnie dowiedziałeś się z artykułów o dr. Christianie, że jego ojciec zginął w czasie śnieżycy. Toteż gdy powiedział matce, że zamierza wędrować z miasta do miasta, wpadła we wściekłość. Cieszę się, bo oprzytomniał. Mam nadzieję!

Billy skinął głową.

– Dziękuję pani za wyjaśnienia.

Dochodzili do małego budynku na skraju lotniska dla helikopterów. Billy rozejrzał się po nieznanym otoczeniu.

– Gary, Indiana w Wigilię Bożego Narodzenia. Kurczę, ja chyba też zwariowałem! – powiedział do siebie.

Kiedy dr Joshua Christian szedł po Wisconsin i Minnesocie w pięćdziesięciostopniowy mróz w styczniu 2033 r., dr Carriol zaryzykowała rozstanie i poleciała do Waszyngtonu. Już najwyższy czas sprawdzić osobiście, co mówiło się w kolebce władzy o dr. Christianie. Poza tym czuła, że musi zrobić przerwę, bo oszaleje. Billy odstawił ją do Chicago, gdzie złapała jeden ze specjalnych lotów do Waszyngtonu. Dziękujmy Bogu za Alaskę! I Kanadyjczyków! Ich doświadczenie i wyposażenie dawały gwarancję, że wszystko będzie jakoś funkcjonować przy każdej pogodzie, z wyjątkiem najgorszych śnieżyc.

Moshe Chasen wyszedł po nią na lotnisko. Tu również leżał śnieg, ale bez porównania mniejszy niż tam, skąd uciekła. Piętnaście stopni Celsjusza poniżej zera to prawdziwa fala upału. A widok dużej, szerokiej, prostackiej twarzy Moshe’a niemal doprowadził ją do łez radości. Mój Boże! Co się ze mną dzieje? Czy jestem aż tak zmęczona?

Czyżbym zaczęła wariować?

Moshe śledził z zapartym tchem rozbłyskującą gwiazdę dr. Christiana, odkąd dr Carriol wtajemniczyła go w Operację Mesjasz. Był dumny, jakby Joshua był jego synem (jego syn zajmował się biologią morza i mieszkał na Haiti), a jednocześnie usprawiedliwiał siebie i swojego kandydata. Co za człowiek!

Czy to zasługa charyzmy, czy jego samego?

W każdym razie, gdy podróż reklamowa trwała już drugi miesiąc i dr Chasen zauważył, że się przedłuża i że zmierza na północ w potworną zimę, zwątpił. Co się działo z Joshuą, że robił coś, co nie mogło się udać? A jednak Joshua nie rezygnował! Dlaczego Judith pozwalała mu na to?

– Szalom, szalom! – zawołał. Pocałowali ją w policzek i wziął pod rękę.

– Nie spodziewałam się, że wyjedziesz po mnie – powiedziała, mrugając oczami.

– Co, ja bym nie wyszedł po moją Judith? Meszuge! Chyba mózg ci zamarzł.

– Masz zupełną rację.

Przyjechał samochodem, co dowodziło jej rangi; och, co za pociecha!

Milczeli. Dr. Chasenowi wystarczyło, że przy niej siedzi i od czasu do czasu ściska jej rękę. Wyczuwał jej przygnębienie i doszedł do wniosku, że bez Judith był taki osamotniony. Dr Carriol przybita?

To chyba niemożliwe.

Z jaką rozkoszą weszła do własnego kochanego domu, usiadła na jednym z własnych kochanych krzeseł, spojrzała na własne kochane obrazy na ukochanych ścianach.

– No dobrze, Judith, co się dzieje? – zapytał, gdy podała gorący poncz.

– Sama zadaję sobie to pytanie.

– Kto wpadł na pomysł z wędrowaniem po śniegu?

– Oczywiście, Joshua. Jestem twarda, Moshe, ale nawet ja nie zmusiłabym drugiego człowieka do takiej tortury! – powiedziała cierpko.

– Przepraszam, przepraszam! Nie posądzałem cię o to! On też podawał się bardziej rozsądny.

Roześmiała się niewesoło.

– Rozsądny? Moshe, on nawet nie zna tego słowa! No, może kiedyś, ale to było dawno temu. P. K.

– P. K.?

– Przed Książką.

Zadzwonił Harold Magnus, niecierpliwy i rozdrażniony.

– Prezydent chce się z nami spotkać dziś wieczorem – poinformował.

– Rozumiem – zastanowiła się i zdecydowała na pytanie: Niezadowolony?

– Boże, nie! Dlaczego?

– Jestem trochę oszołomiona – tyle tygodni w drodze, rozumie pan. Zwłaszcza że to nie ja gram główną rolę, a jedynie wtrącam się do wszystkiego.

– Wisconsin i Minnesota w styczniu? Nie dziwi mnie to. Może chcesz specjalne pozwolenie na ogrzewanie, żebyś trochę odtajała, Judith?

Pierwszy naprawdę troskliwy gest, z jakim kiedykolwiek spotkała się z jego strony! I pierwszy raz zwrócił się do niej po imieniu.

Wystarczające dowody, że prezydent jest zadowolony.

– Wierz mi lub nie, ale przyzwyczaiłam się do zimna – powiedziała i roześmiała się z sarkazmem. – Dziękuję ci za propozycję.

Może skorzystam w czerwcu – kolejny wybuch śmiechu, podobny do chrapliwego gdakania. – Tyle mi zajmie odmarzanie, żebym w ogóle poczuła ciepło.

– Spotkamy się u mnie o wpół do szóstej – rozkazał Harold Magnus.

Odłożyła słuchawkę i odwróciła się do Moshe Chosena.

– Wezwanie na audiencję do Białego Domu. O szóstej.

Dr Chasen opróżnił szklankę i wstał.

– Lepiej zejdę ci teraz z oczu. Zapewne chętnie wykąpiesz się i przebierzesz.

– Do jutra, Moshe. Wtedy porozmawiamy. Niech kierowca odwiezie cię do domu. Zanim wróci, będę gotowa.

– Naprawdę mogę skorzystać z samochodu, Judith?

– Oczywiście. No, uciekaj!

Tibor Reece uśmiechał się od ucha do ucha.

– Droga dr Carriol, Operacja Mesjasz z pewnością pomogła ludziom w tym kraju! Jestem zachwycony.

– Ja również, panie prezydencie.

– Kto mu poddał pomysł, żeby szedł piechotą? Wspaniały!

– Sam na to wpadł. Jestem bardzo oddana sprawie, ale w tamtych warunkach nie pomyślałabym nawet o czymś takim.

Harold Magnus wypuścił powietrze zaciskając wargi z wyraźnym parsknięciem. Drażniący nawyk, ale jedynie żona miała mu odwagę mu to wypomnieć, a on nigdy nie zwracał na nią uwagi, nie mówiąc już o przyznawaniu racji.

– Nie sądzi pani chyba, że dr Christian zaczyna wariować? zapytał.

Tibor Reece miał jedną wielką słabość – zawsze interpretował fakty i zdarzenia tak, jak mu było wygodniej.

– Nonsens! – powiedział z mocą, zanim dr Carriol się odezwała. – To najlepsze wyjście. Ja zrobiłbym to samo. – Włożył okulary i przeglądał leżące na biurku papiery. – Nie zatrzymuję was dłużej.

Chciałem tylko osobiście podziękować wam za Operację Mesjasz.

Sądzę, że nadzwyczajnie się sprawdziła, gratuluję.

Dzisiaj dr Carriol dysponowała samochodem z kierowcą, czekał na nią tuż za wozem sekretarza.

– Chcę spotkać się z panią w moim gabinecie – powiedział prezydent.

– Ja również, sir.

Oczywiście, Helena Taverner była na miejscu, gdy dr Carriol weszła do biura sekretarza Środowiska. Uśmiechnęła się do niej i spojrzała na zegarek.

– Nigdy nie bywa pani w domu?

Helena Taverner roześmiała się i oblała rumieńcem.

– Bo on pracuje w takich dziwnych godzinach, dr Carriol, w tym cały problem. A ja najlepiej znam się na wszystkim. Jeśli mnie nie ma, szef przewraca wszystko do góry nogami, szukając czegoś. Dlatego wstawiłam kanapę do mojego prywatnego pokoju wypoczynkowego.

Harold Magnus siedział za biurkiem i czekał.

– Świetnie. Proszę o zupełną szczerość, dr Carriol.

– Dobrze, panie sekretarzu.

– Nie cieszy pani ta sytuacja, prawda?

– Nie.

– Dlaczego? Czy są jakieś konkretne powody, oprócz tego wędrowania?

– Trudno powiedzieć. W końcu sama ochrzciłam tę operację imieniem Mesjasza, więc dlaczego mam się martwić, kiedy on naprawdę zachowuje się jak Mesjasz?

– Czy na tym polega problem?

Westchnęła, oparła się, uniosła głowę i zamyśliła. Harold Magnus obserwował ją z ukosa, wychwytując subtelne zmiany, jakie w niej zaszły. Nie przypominała już tak bardzo węża, nie drażniła tak wyglądem. Cokolwiek stało się gdzieś na drogach Ameryki, zrodziło w niej pewną kruchość.

– Jestem psychologiem, statystykiem i socjologiem z wykształcenia – powiedziała. – Ale nie psychiatrą. Jestem typowym ekspertem od przewidywania zachowania większych grup ludzkich. Nie sądzę, żebym miała w rządzie i poza rządem jakąkolwiek konkurencję. Ale mogę mylnie interpretować procesy myślowe dr. Christiana. Pewnie rozumie pan, dlaczego nie chcę, żeby jakiś psychiatra pomógł mi określić, co złego dzieje się z dr. Christianem.

– O tak! – powiedział z uczuciem.

– Ten człowiek traci siły. Konkretne dowody na to są prawie niezauważalne. Złudzenie wielkości? Ach… Jeśli nawet, to niezbyt oczywiste. Poczucie nieomylności? Ha…! Raczej nie. Utrata kontaktu z rzeczywistością? Hm… A jednak coś się zmieniło. Po przeżyciach w ostatnich miesiącach to logiczne. Może zachowuje się dziwacznie, ale ma bezbłędny instynkt, co odgrywa wielką rolę w jego postępowaniu. Starałam się poznać go bardzo dokładnie. I odkrywam złe wibracje.

Jej odpowiedź wywołała w nim panikę.

– O Boże, Judith, czy to znaczy, że zaraz wszyscy polecimy na mordę?

Znowu jej imię! No, no.

– Nie – powiedziała pewnym głosem. – Nigdy nie dopuszczę do takiej sytuacji. Ale sądzę, że powinniśmy – pan i ja – obmyślić jakieś plany awaryjne. Na wszelki wypadek. I musimy przygotować się do działania.

– Zgadzam się, z całego serca. Jakie sugestie? Czy przewidzi pani, dokąd on poleci, jeśli się załamie?

– Nie.

– A więc?

– Potrzebuję pół tuzina – właściwie nie wiem, jak ich nazwać.

W filmach to są „dragoni gwardii”. No więc, pół tuzina „dragonów”, stale pod ręką, by wykonywali moje wszystkie rozkazy.

– Cholera, chyba nie zabije go pani?

– Oczywiście, że nie! Tylko nie to! Stworzenie męczennika byłoby klęską. Nie, chcę tylko przenieść dr. Christiana do stosownej instytucji, co oznacza, że musi mi pan przydzielić wykwalifikowanych pielęgniarzy radzących sobie z gwałtowną przemocą i szaleństwem.

Nie mogą zawieść i nie powinni być wyznawcami dr. Christiana.

Ostatnia rzecz, jakiej nam potrzeba, to publiczne sceny. Dlatego przydzielcie mi inteligentnych pomocników, gotowych na każdy mój znak, by zgarnąć Joshuę, zanim ktokolwiek zorientuje się, co się stało, i zanim narobi hałasu.

– Do Chicago ci ludzie polecą razem z panią, ale potem powinni mieć własny helikopter i proszę jeszcze w Waszyngtonie poinstruować ich szczegółowo o wszystkim. Bez obawy! Znajdę odpowiednią obstawę.

– Dobrze!

– To w najbliższej przyszłości. A co z dalszą?

– Nie wiem. Mam absolutną pewność co do jednej rzeczy. On nie wytrzyma tej wędrówki. Trasa jest coraz dłuższa, zresztą dzięki naszemu dobremu prezydentowi. A przy okazji, ciekawe, co stałoby się z operacją Mesjasz, gdyby przegrał wybory? Byłam tak zajęta, że zapomniałam zagłosować! W każdym razie, Biały Dom wciąż dodaje nowe miasta do naszego rozkładu jazdy, a odkąd opuściliśmy Chicago, dr Christian sam przegląda i wybiera nowe miejsca spotkań.

– Cholera!

– I to całkiem bez umiaru. O ile do końca marca śnieżyce utrudnią nam podróż, dr Christian skończy swoją misję za rok.

– Cholera!

– Tak, ale pan siedzi sobie spokojnie w mieście, gdzie jest piętnaście centymetrów mokrego śniegu, a ja podróżuję. Szczerze mówiąc, nie wytrzymam kolejnego roku w drodze. Na szczęście, nie muszę martwić się o to, gdyż Joshua padnie, sir. Czuję to przez skórę. Rozleci się na milion kawałeczków i mam nadzieję, że stanie się to w Casper, w stanie Wyoming, a nie na środku Madison Square Garden – przerwała nagle, porażona wspaniałym pomysłem zapierającym dech w piersiach.

– Więc co zrobimy?

– Sądzę, że on czuje się lepiej od Bożego Narodzenia, mimo trudów podróży. Kiedy zmierzaliśmy do Gary, oznajmił, że powinien wędrować, a nie latać helikopterem.

– W zimie?

– Właśnie! Poradziłam z nim sobie, a właściwie jego matka. Już nie będę żałować wydatków, jakie ponosimy wlokąc ją ze sobą. Pamięta pan, że jego ojciec umarł podczas śnieżycy? No więc, gdy mama dowiedziała się, że jej syn zamierza pokonać pieszo trasę z Decatur do Gary, po prostu wpadła w szał. Wtedy Joshua oprzytomniał. Od tej pory jest bardziej podatny na perswazję. Dzięki Bogu!

Harold Magnus podniósł dłoń, by jej przerwać, i nacisnął guzik intercomu.

– Helena? Przynieś kawę i kanapki. Weź notatnik. Wyszukasz dla mnie kilka osób.

Judith przyjęła przerwę z wdzięcznością, jedzenie również. Nawet w przypadku kanapek Harold Magnus był smakoszem, toteż Helena Taverner musiała trzymać chleb i dodatki w swoim prywatnym pokoju.

Ale to nie przerwa, jedzenie czy kawa sprawiły, że dr Carriol poczuła się szczęśliwa, spokojna i zadowolona. Po prostu znalazła się znów tam, gdzie przynależała, jej mózg pracował jak niegdyś, emocjonalne i fizyczne wyczerpanie ustąpiły. Czuła się sobą. I zrozumiała, jak zdradliwy i niebezpieczny był dla niej dr Christian. Przez wszystkie tygodnie, gdy przebywali razem, rozchwiała się jej osobowość. Co więcej, dopiero teraz uświadomiła sobie, jak stawała się nieprzyjemna i żałosna pod jego wpływem. Nie znosiła tego. Tu było jej życie. W Waszyngtonie! W Departamencie Środowiska! Teraz zastanawiała się, czy nienawidziła Joshuy Christiana z każdym dniem coraz bardziej, zmuszona do przebywania z nim. To była jej prywatna czarna dziura.

Harold Magnus rozkazał pani Taverner, by rozpoczęła negocjacje z sekcjami różnych urzędów, zajmującymi się zdrowiem psychicznym, w celu znalezienia dragonów dla dr Carriol. Teraz mógł już dokończyć rozmowę z kierowniczką Sekcji Czwartej.

– A zatem sądzi pani, że dr Christian nie wytrzyma podróży? zapytał osuwając się na krzesło i spoglądając na nią ponad okularami.

Po naprędce przyrządzonym posiłku podano dobrą, starą słodową whisky.

– O, będzie trzymał się na północy. Ale martwi mnie, co się stanie, gdy znów ruszy na południe. Przy obecnym tempie podróży, trzydziesty piąty równoleżnik minie koło pierwszego maja. A później wszędzie będą towarzyszyć mu gigantycznie tłumy. Nie wiem, jak zareaguje na kłębiących się dziko wokół niego ludzi, ale sądzę, że mesjanistyczna żyłka odezwie się w nim wielkim głosem. Gdyby był cyniczny albo działał dla pieniędzy czy po prostu chciał zdobyć władzę, nie mielibyśmy problemów. Ale, panie sekretarzu, on jest bezgranicznie szczery! Myśli, że pomaga innym. No cóż, rzeczywiście. Ale proszę sobie wyobrazić, co stanie się, gdy zjawi się w L. A.? Upiera się przy wędrówce, a miliony ludzi będą mu towarzyszyć – przerwała, głośno łapiąc powietrze. – Mój Boże! Mój Boże!

– Co? Co?

– Mam pomysł. Sza! Wróćmy do tematu. Maj to ostateczny termin. Do maja musimy zakończyć jego publiczne wystąpienia. Może po wstępnym leczeniu będzie kontynuował podróże.

– Więc co zrobimy? Po prostu porwiemy go i ogłosimy, że zachorował?

– To już nieaktualne. A co by było, gdybyśmy skończyli z hukiem, zamiast z piskiem? Dręczy mnie to, odkąd wystąpił u Boba Smitha. Eksplozja, pomyślałam wtedy. Nie podróż bez końca, ale długie odliczania przed kosmiczną eksplozją. Super-super-super publiczne wystąpienie.

Na twarzy sekretarza rozlał się uśmiech.

– Judith, moja droga, marnujesz się jako szara eminencja.

W głębi duszy podejrzewam, że jesteś impresariem. Masz rację. Powinien zakończyć z hukiem. Kosmiczny występ publiczny.

– Waszyngton – powiedziała.

– Nie! Nowy Jork!

– Nie! Nie! Wędrówka, panie sekretarzu! Rwie się do tego Decatur! Całą przeklętą drogę na piechotę. Przemarsz z Nowego Jorku do Waszyngtonu w maju. To wymaga organizacji, ale niech ma, czego chce. Niech idzie na wiosnę, kiedy liście rozwijają się na drzewach.

Co to będzie za marsz! Niech ciągnie ludzi od Purgatory aż do wybrzeży Potomacu. Marsz tysiąclecia. – Zesztywniała, nagle podobna do węża. – Oczywiście, tak nazwiemy! Marsz Tysiąclecia! Na koniec niech przemówi do tłumu ze stopni pomnika Lincolna albo z innego punktu, gdzie będzie dość miejsca, by ludzie zebrali się wokół niego. Już po wszystkim odeślemy go na tymczasową emeryturę do miłego spokojnego sanatorium.

– Boże! Mój Boże! – sekretarz Środowiska usiadł wstrząśnięty i trochę przerażony. – Marsz na taką skalę, Judith? Możemy wywołać rozruchy!

– Nie, jeśli dobrze wszystko zorganizujemy. Będziemy potrzebować pomocy wojska, to pewne. Trzeba przygotować jakieś kwatery wzdłuż trasy, punkty pierwszej pomocy, bufety, schroniska, takie rzeczy. I utrzymywać porządek. Ten kraj uwielbia parady, panie sekretarzu! Zwłaszcza takie, w których można uczestniczyć. On poprowadzi lud z miejsca, z którego tak wielu emigrantów przybyło ponad sto lat temu do siedziby rządu. Dlaczego mieliby wszczynać rozruchy? Atmosfera będzie karnawałowa. Widział pan kiedyś maraton, marszobiegi lub wyścigi rowerowe w zimny, słoneczny, rześki weekend w Nowym Jorku? Tysiące ludzi i zupełny spokój, są szczęśliwi, wolni, na świeżym powietrzu, w domu zostawili smutki i problemy razem z portfelami. Przez całe lata wszyscy eksperci twierdzili uparcie, że w Nowym Jorku tak łatwo pogodzono się z nastaniem epoki zlodowacenia, ograniczeniem przyrostu naturalnego, brakiem prywatnych samochodów i całą resztą dlatego, iż lokalne władze dały nowojorczykom alternatywny styl życia. No i proszę! Marsz Tysiąclecia będzie kosmicznym maratonem. Przyznajmy, on wyprowadził ludzi z pustyni bólu i bezużyteczności. Dał im credo, według którego mogą żyć, bo pasuje do naszych czasów. Więc niech ich teraz naprawdę poprowadzi! A kiedy będzie szedł z Nowego Jorku do Waszyngtonu, możemy zorganizować olbrzymie marsze w innych wielkich miastach w całym kraju. Na przykład z Dallas do Fort Worth. Z Gary do Chicago. Z Fort Lauderdal do Miami. Panie sekretarzu, to zagra!

Marsz Tysiąclecia!

Osiągnęła niemożliwe. Sprawiła, że Harold Magnus zapalił się do nierealnego pomysłu.

– Czy on nie zawiedzie? – jednak zapytał przezornie.

– Proszę go powstrzymać!

– Wybadam prezydenta. Jeśli zgodzi się, startujemy. Nie sądzę, żeby odrzucił ten pomysł. Trzecie wygrane wybory dodały mu energii. Teraz rozkoszuje się sukcesem i już wyobraża sobie, że w podręcznikach historii określa się go jako prezydenta lepszego nawet od Gusa Rome. Może pomógł mu też rozwód z Julią. Nie sądziłem, że to zrobi!

Ale do rzeczy, do rzeczy. Marsz Tysiąclecia… Cały kraj poruszony, dosłownie i w przenośni. Damy znać reszcie świata, że koniec z depresją, że zaczyna się rozwój! O, ludzie, jakie to piękne, jakie piękne!

Wstała z grymasem.

– Chciałam spędzić parę dni w Waszyngtonie, ale chyba powinnam wrócić do niego. Może jutro. To on jest osią całej sprawy, więc muszę pilnować, żeby nie rozsypał się przed majem. Ale na każdy weekend wpadnę do Waszyngtonu, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

– Dobry pomysł. Sekcja Czwarta będzie lepiej pracować pod pani nadzorem. Choć muszę powiedzieć, że John Wayne jest znakomity w sprawach administracyjnych i z pewnością świetnie sobie poradzi.

– A zatem bardzo się cieszę, że nie ma mojego umysłu.

Spojrzał na nią zaskoczony, a potem się roześmiał.

– No tak, pewnie. Mam nadzieję, że Helena znajdzie przez tę noc dragonów.

– Wpadnę od razu po spotkaniu z nimi.

– Judith?

– Słucham?

– A jeśli Joshua nie wytrzyma do maja?

– Marsz Tysiąclecia i tak się odbędzie. Dlaczego nie? Byłoby to wotum zaufania dla niego ze strony ludzi. Rozumie pan, taka gigantyczna laurka.

Zachichotał.

– Genialne, niech to! – a potem, jak typowy mężczyzna, musiał zmienić front. – Wiesz, Judith, jesteś najbardziej zimnokrwistą suką, jaką znam.

Zna-ko-mi-cie, Judith Carriol! Właśnie umocniłaś swoją pozycję w Środowisku. Nikt nie zepchnie cię z piedestału! Twoja ranga wzrosła tego roku przynajmniej o dwa szczeble. Pierwszy raz od ośmiu lat ten ohydny, zadufany, bezlitosny stary żarłok Magnus zwrócił się do ciebie po imieniu! Masz władzę! Dopięłaś swego. Osiągnęliście punkt, w którym on polega na tobie bardziej niż na sobie. Wreszcie cieszy się ze statusu urzędnika. Zadziwiające, że w tych czasach nadal gnębi się kobiety. Ale nie ją! Jest lepsza niż wszyscy cholerni mężczyźni w tym mieście i wkrótce tego dowiedzie. Za rok dostaniesz własny samochód, którym będziesz jeździła do pracy i z pracy, wszystkie dodatki, i zaczniesz chodzić na sezonowe aukcje dzieł sztuki w Sotheby’s, i…

Zatrzymała się nagle na chodniku przy K Street, naprzeciw wejścia do Środowiska, gdzie jej szofer zaparkował wóz po powrocie z Białego Domu. Miał odwieźć ją do domu. Zbliżała się dziewiąta.

Temperatura spadła do około czterdziestu stopni poniżej zera. Wiał wiatr i padał śnieg. A ona była ubrana stosownie do podróży autem, a nie czekania na autobus. Ten pieprzony stary drań Magnus odesłał samochód. Umyślnie? Oczywiście, że tak! Żeby pokazać, gdzie jest jej miejsce. O, zapłacisz mi za to!

W połowie drogi do przystanku dostrzegła komizm tej sytuacji i wybuchnęła śmiechem.

Dołączyła do dr. Christiana w Sinoux City w stanie Iowa. Była w Waszyngtonie dłużej niż planowała, ponieważ zebranie dragonów wymagało trochę czasu, a nie mogła wyjechać, nie pouczywszy ich o obowiązkach. W Chicago spędziła jeden dzień z powodu koszmarnej śnieżycy, nawet jak na ten lodowaty Czyściec Michigan. Na szczęście jej sześciu dragonów – dobrych chłopaków, dzięki Bogu – uciekło z Chicago w helikopterze tuż przed zadymką. Ona zaś tkwiła w mieście trzydzieści sześć godzin.

Dr Christian kończył spotkania w Sioux City. Umówili się na lotnisku. Lecieli teraz helikopterem do Sioux Falls w Dakocie Południowej.

Przez całą drogę czuła, jak wzbierają w niej lęk i odraza do tej misji, do życia, narzuconego jej przez dr. Christiana. Jaki śliczny był Waszyngton, jak schludny i przytulny jej dom, z jaką przyjemnością zobaczyła Johna Wayne’a, Moshe Chasena i innych. Od „Wieczoru z Bobem Smithem” a zbyt krótką wizytą w Waszyngtonie minęło dziesięć tygodni. Niewiarygodnych, radosnych, obrzydliwych tygodni.

O dziesięć za dużo z Joshuą Christianem.

Dlaczego tak boi się ponownego spotkania z nim? Czemu martwi się o to, co jej powie?

Christianowie jeszcze się nie zjawili, gdy Billy wylądował, dlatego powiedziała, żeby odstawił maszynę do hangaru, a potem schronili się w niewielkiej poczekalni. Zważywszy humory i kaprysy dr. Christiana, mogli tkwić tu jeszcze kilka godzin, a zaczynał prószyć śnieg. Nie przylatywały tu żadne samoloty. Pas startowy utrzymywano wyłącznie na wszelki wypadek.

Dr Christian przybył po półgodzinie. Ubrany był w strój polarnika, a otaczało go ponad pięćdziesiąt osób. No, nic dziwnego! Gdziekolwiek poszedł, ludzie podążali za nim w każdą pogodę, z wyjątkiem nawałnicy.

Dr Carriol wstała i machała ręką, ale Joshua nie zauważył jej ani Billy’ego. Był zbyt zajęty świtą, tłoczącą się wokół niego. Ktoś strzepywał mu z pleców i ramion topniejące białe płatki. Dr Carriol zauważyła (nie pierwszy raz), że zostawiano mu sporo wolnej przestrzeni. Drobny dowód szacunku. Nikt nie rzucał się na niego, nie szarpał jak aktora lub gwiazdę popu. Wystarczyło, że są blisko.

Zdjął kaptur i szalik, osłaniający mu twarz, a wielkie rękawice wepchnął do kieszeni w kurtce. Stał, z głową odrzuconą do tyłu, jak król.

Kobieta uklękła przed nim, wyrażając przesadne, lecz szczere uwielbienie. Dr Carriol z fascynacją obserwowała, jak dr Christian wyciąga długą delikatną rękę i kładzie ją z czułością na głowie kobiety. Pogłaskał ją po policzku, a potem wykonał ruch przypominający niemal błogosławieństwo. Miłość, wstrząsająca i intensywna, promieniowała z niego na towarzyszy. Jego ludzi. Jego uczniów.

– Idźcie już – powiedział ¦- ale pamiętajcie, że zawsze jestem z wami. Zawsze, moje dzieci.

I odeszli niczym jagnięta, z powrotem w zamieć.

W czasie krótkiej podróży do Sioux Falls dr Carriol kuliła się w swoim fotelu, uparcie odwracając się od mamy. W budynku na lotnisku przywitała się z nią radośnie, a potem zauważyła coś w jej twarzy, co ją przeraziło.

Niezwykłe milczenie zapanowało w zatłoczonym helikopterze, gdy wznosił się w gęsty śnieg, a potem ponad chmury, z czujnym, czarnym wilgotnym dziobem wymierzonym dokładnie w światła Sioux Falls.

Billy nie miał ochoty na rozmowę, bo choć warunki atmosferyczne były niezłe, nie lubił nocnych lotów. Góry rysowały się coraz wyraźniej, w miarę jak posuwali się na zachód. Przyrządy były wspaniałe: na dużym fosforyzującym ekranie tuż powyżej prawego kolana widział rozmiary i kontury każdego pagórka. Wiedział, że helikopter jest równie bezpieczny, jak na ziemi. Ale i tak wolał milczeć.

Dr Christian był szczęśliwy i też nie miał ochoty na rozmowę.

Z jaką radością powitali go dzisiaj! Z jaką radością witali go każdego dnia. Przyszłość jawiła się coraz wyraźniej. Tak długo na niego czekali! On także czekał długo, choć w porównaniu z nimi nieskończenie krótko.

Mama również nie odezwała się ani słowem. Co działo się z Judith? Dlaczego tak wyglądała? O, nadchodziły kłopoty! Jak ich uniknąć? Pod jej nieobecność popełnili jakiś przerażający grzech, a chłodna, bystra dr Carriol potępiła ich, nie dając szansy obrony.

Judith też straciła wszelką ochotę na rozmowę. Potężna, przerażająca wściekłość zmieniła jej chłód w biały żar, a bystrość w płomienie. Musi pomyśleć! Ale nie mogła się skupić.

W motelu, goszczącym tych kilku podróżnych, których spodziewano się w Sioux Falls o tej porze roku, dr Carriol popchnęła mamę do pokoju, jakby zaganiała na noc zwierzę do klatki, po czym z rozmysłem zwróciła się groźnie do dr. Christiana.

– Josh, chodź ze mną!

Jego powolne, znużone kroki towarzyszyły jej ostrym i głośnym z foyer do pokoju. Kiedy zamknęła drzwi na klucz, westchnął i uśmiechnął się do niej słodko.

– Tęskniłem bardzo za tobą, Judith.

Ledwie go wysłuchała.

– Co to za pokaz na lotnisku w Sioux City? – spytała przez zaciśnięte zęby.

– Pokaz? – Wpatrywał się w nią, jakby oddalała się od niego z prędkością światła. – Jaki pokaz?

– Pozwalałeś, żeby ludzie klękali przed tobą! Przyjmowałeś ich adorację! Dotykałeś tej kobiety, jakbyś miał prawo i moc, by ją błogosławić! Myślisz, że jesteś Jezusem Chrystusem? – Chwyciła krawędź stołu, by nie stracić równowagi, a stół trząsł się i skrzypiał. Nigdy nie widziałam czegoś tak obleśnego, obrzydliwego pokazu czystej egomanii! Jak śmiałeś? Jak śmiałeś?

Poszarzał, zlodowaciałe wargi poruszały się niczym niewygodna pokrywa na starych zębach.

– Ona nie… Ona… nie była… Uklękła prosząc o pomoc! Potrzebowała czegoś ode mnie, i niech Bóg mi pomoże, nie wiedziałem, czego! Więc dotknąłem jej, bo cóż innego mógłbym zrobić!

– Bzdura! Cholerne bzdety! Joshuo Jezusie Christianie Chrystusie!

Przestań propagować Boga! Natychmiast! Słyszysz? Nie pozwalaj ludziom klękać przed tobą! Nie zgadzaj się, żeby cię czcili! Nie różnisz się od innych, pamiętaj o tym! Zaistniałeś dzięki mnie! Ja cię tu pchnęłam, ja cię stworzyłam! I nie zrobiłam tego po to, żebyś mi tu odgrywał Mesjasza, nie wykorzystuj przypadkowej zbieżności nazwiska, by ludzie traktowali cię jak Boga! Reinkarnacja Jezusa Chrystusa w osobie Christiana z trzeciego tysiąclecia. Co za nędzny, tandetny, nikczemny trik wobec tych nieszczęśliwych ludzi! Wykorzystujesz ich potrzeby i łatwowierność! To trzeba przerwać! Słuchasz mnie? Natychmiast!

Pieniła się ze złości, czuła, jak bąbelki śliny wyskakują jej z kącików ust. Wciągnęła je z przeciągłym świstem.

A on stał i patrzył na nią, jakby wyciągnęła magiczny gwóźdź z jego pięty z brązu i wypuściła krew, dzięki której niezłomna wola pchała go z miasta do miasta, a on nie czuł zimna, wyczerpania, rozpaczy.

– Naprawdę tak myślisz? – wyszeptał.

– Tak! – odparła zdecydowanie.

Pokręcił powoli głową.

– To nieprawda! – drżenie, drżenie. – To nieprawda! To nie-praw-da!

Odwróciła się od niego i spojrzała na ścianę.

– Jestem zbyt zła, by nadal rozmawiać z tobą. Idź spać, Joshua!

Idź spać jak każda – śmiertelna – ludzka – istota!

Zwykle tyrada odnosi skutek, zwłaszcza gdy obiekt tak gorzkiej, zaślepiającej wściekłości jest pod ręką. Ale nie dziś. Nie w Sioux Falls.

Joshua Christian. Kiedy w końcu wyszedł, poczuła się jeszcze gorzej.

Coraz bardziej zła. Opanowały ją emocje, o które nawet się nie podejrzewała. Nie mogła spać, siedzieć ani leżeć. Więc stała, oparłszy rozpalone czoło o lodowatą ścianę sypialni i życzyła sobie śmierci.

W pokoju dr. Christiana było dość ciepło. Ci dobrzy, mili ludzie dali mu to, czego, jak sądzili, najbardziej potrzebował. Ciepło. Ale czyż kiedykolwiek poczuje ciepło? Czy powiedziała mi prawdę? Czyż po to się urodziłem, by tego słuchać? To wszystko nieprawda!

Nogi, dzień po dniu pracujące jak tłoki, nagle nie mogły, nie chciały i nie potrafiły nieść go dłużej. Osunął się na podłogę bez czucia. Uświadomił sobie z rozpaczą, jak bardzo się pomylił.

Oni nie potrzebują Boga, lecz człowieka! Kiedy człowiek zaczyna interesować się boskością, przestaje być człowiekiem. Bez względu na to, co pisze się w książkach i za jaką świętość się je uważa, on, Joshua Christian, wiedział, że Bóg nie cierpi, że Bóg nie czuje bólu, Bóg nie może zgadzać się we wszystkim z ludźmi. Więc Joshua tylko jako człowiek mógł pomóc człowiekowi.

Jak przez gęstą mgłę zobaczył obraz klęczącej przed nim kobiety.

Może Judith Carriol miała rację? Czyżby rzeczywiście odpowiedział na okazane mu uwielbienie niczym Bóg? Uznał je za naturalne.

Zwykły człowiek odrzuciłby je z przerażeniem i obrzydzeniem. Nie, nie! Wtedy inaczej to interpretował! Widział tylko kobietę tak złamaną bólem, że nie mogła dłużej ustać na nogach. To ból rzucił ją na kolana, nie miłość! Pomóż mi! – krzyczała bezgłośnie, pomóż, człowieku, mój bracie! A on dotknął jej, pragnąc, by jego ręce umiały uzdrawiać.

Ale tak naprawdę klęcząc oddawała mu cześć, a więc postępował jak bluźnierca. Jeśli nie był człowiekiem jak oni, to jego działanie nie miało znaczenia, gdyż, dawał im wyłącznie popioły. I jeśli nie był z ludźmi, lecz ponad nimi, to wykorzystali go, by ukraść coś, czego nie mogli sami zdobyć. Niczym wampiry, a on był dobrowolną ofiarą.

Trząsł się, skręcał, dygotał. Płakał rozpaczliwie. Czuł się rozbity.

Jako człowiek czy idol? Nieważne. I nie było nikogo, kto pomógłby mu pozbierać się. Judith go opuściła.

Rano wyglądał na chorego. Dr Carriol, przestraszona i zawstydzona swoim dzikim wybuchem, nagle zdała sobie sprawę, że chociaż często wyglądał na śmiertelnie zmęczonego, nigdy nie sprawiał wrażenia chorego. Kiedy w środku nocy wściekłość wreszcie ją opuściła, pojęła, że poruszyła moce, których nie rozumiała i nie szanowała.

W przeciwnym razie, nigdy nie wściekłaby się tak. Uświadomiła sobie, że rozwścieczyła ją do szaleństwa świadomość, iż ten marionetkowy władca, tej jej twór, uzurpował sobie władzę, której mu nie dała.

Przeraźliwe zimno panujące w pokoju zmroziło i wygoniło z niej gniew. Wtedy zrozumiała swój błąd. To nie zagarnięcie władzy przez dr. Christiana tak ją rozjuszyło, lecz fakt, że to przecież ona ma mu przewodzić, on zaś pokazał jej niezbicie, że nosi w sobie coś, czego nie mogła stworzyć. Kiedy król obraca się przeciw swemu stwórcy, padają wieże i walą się fortece.

Jak naprawić ten błąd? Nie wiedziała, bo nawet nie przeczuwała, na czym polegał. Nie mogli o tym dyskutować logicznie i rozsądnie.

Nie mogła też go przeprosić. Pewnie nawet nie zrozumiałby, za co go przeprasza.

Pierwszy raz w życiu Judith Carriol przyznała, że jest bezradna.

Mama wśliznęła się na śniadanie niczym płochliwy krab, zerknęła na dr Carriol, westchnęła, a potem zwróciła oczy na syna i zaczęła lamentować. Judith jednym spojrzeniem położyła temu koniec. Mama zamilkła i siedziała ze spuszczonymi oczami.

– Joshua, źle wyglądasz – powiedziała dr Carriol sucho i spokojnie. – Lepiej skorzystaj z samochodu.

– Powędruję – z wysiłkiem poruszył ustami. – Muszę iść.

I poszedł. Wyglądał tak źle, że mama bezwładnie siedziała w samochodzie, a rzęsiste łzy spływały jej po twarzy. On mówił, doradzał, słuchał, łagodził i znów szedł. W ratuszu przemawiał z mocą i uczuciem, ale nie o Bogu. Kiedy pytano go o Boga, odpowiadał najbardziej wykrętnie jak potrafił, krótko, usprawiedliwiając się, że ma nowy dylemat, który musi dopiero rozwikłać. Dr Carriol, słysząc to, zesztywniała. Z całego serca i duszy zapragnęła, by czas się cofnął.

Przeklęła swoją głupotę, brak opanowania, emocjonalną nieodporność.

Nikt w Sioux Falls nie zauważył w nim zmiany, bo nikt go przedtem nie znał, a nawet tak chory i przygnębiony, wyglądał nadal wspaniale.

Przepaści dzielącej jego dawną olśniewającą spontaniczność i obecną żelazną determinację nie zauważył żaden z nielicznych mieszkańców Sioux Falls, którzy zostali tu na zimę 2032/33 roku.

Później przemierzył Północną Dakotę, Nebraskę, Colorado, Wyoming, Montanę, Idaho, Utah. Naprzód, naprzód, naprzód, w przerażającym zimnie, wciąż szedł, szedł, jakby jego życie od tego zależało.

Ale krew ducha, ogrzewająca go ciepłem ze środka duszy, wyciekła z niego, gdy dr Judith Carriol wyciągnęła magiczny gwóźdź z jego pięty. A pod wpływem nowej lodowatej duszy jego ciało zaczęło się kruszyć. Bolało go. Świerzbiło. Trzaskało. Ropiało. Krwawiło.

Z każdym tygodniem pojawiały się u niego zewnętrzne oznaki wewnętrznego rozpadu. Wrzody. Czyraki. Wysypka. Siniaki. Rany. Pęcherze. Nikomu nie mówił, nikomu ich nie pokazywał, nie leczył. Wieczorem jadł równie mało, jak w ciągu dnia, później padał na łóżko, zamykał oczy i wmawiał sobie, że śpi.

W Cheyenne zemdlał i minęło sporo czasu, zanim oprzytomniał.

Nie, nie, to nic poważnego, tylko przelotne osłabienie.

I żal, o, żal. Straszny smutek.

Billy, Judith i mama nie mieli na niego wpływu. Wszelkie upomnienia, perswazje, błagania, nawet próby sterroryzowania go były bezskuteczne. Po prostu usunął ich z umysłu, jakby zatracił świadomość własnej tożsamości. Nie wiedział nawet o Marszu Tysiąclecia, bo kiedy wspomniano przy nim o tym, nie okazywał zainteresowania.

Był chodzącym i mówiącym automatem.

Nieustannie mówił o swojej śmiertelności. Coraz częściej uroczyście zapewniał, że jest tylko człowiekiem, nędznym i niedoskonałym przedstawicielem rasy ludzkiej, a jego przeznaczeniem jest śmierć.

„Jestem człowiekiem!” – krzyczał, a później uporczywie wodził oczami po słuchaczach, szukając oznak, że mu wierzą. A kiedy wydawało mu się, że patrzą na niego jak na Boga, wygłaszał dziwne kazania, powtarzał ciągle, że jest takim samym człowiekiem jak wszyscy. Ale ludzie nie słuchali go, wystarczyło im, że go widzą.

Nadal wędrował, a razem z nim tłumy. Nie rozumiano jego bólu ani tego, jak bardzo doskwierała mu odpowiedzialność. Jak ma wbić w te twarde głowy, że jest tylko człowiekiem i nie czyni cudów, nie leczy raka ani nie wskrzesza zmarłych, nie, nie, nie!

Nie potrafi!

Więc idź, idź, Joshuo Christianie. Powstrzymaj łzy. Nie daj poznać po sobie, że cierpisz. Co czujesz? Czy to naprawdę smutek? Czy już dno żalu, czy jeszcze spadam? Idź, idź. Oni potrzebują czegoś!

A ty, biedaku, jesteś pod ręką. Przerażające. O, dlaczego nikt im nie powie, że mogą znaleźć tylko innego człowieka? Bliźniego?

Tchórzliwego. Pustego. Nieważnego. Ale fajnie! Co jeszcze? Tak, jest tego cała masa!

Szedł, bo to jedynie mógł robić, przenosząc ból z jednej części ciała do drugiej, co było lepsze, o wiele, wiele lepsze niż znosić ból duszy.

Największa z licznych tragedii Joshuy Christiana polegała na tym, że nikt nie wiedział, iż teraz stał się lepszym człowiekiem, co zaćmiło nawet ogarniający go obłęd.

Pewnego majowego dnia w Tucson, gdy góry lśniły w słońcu, a powietrze wciąż było rześkie, dr Carriol próbowała powiadomić dr. Christiana o Marszu Tysiąclecia.

Odkąd przybył do Arizony, teraz bez porównania chłodniejszej na wiosnę niż kiedyś, ale i tak pięknej, jego samopoczucie uległo poprawie. Dlatego wybłagała wspólną przejażdżkę. Mieli obejrzeć wspaniale zaprojektowany park między peryferiami Tucson i przesiedleńczym miastem koło Hegel.

Brzozy w parku pokryły się kędzierzawą mgiełką, azalie ozdobiły całe wzgórza japońską mozaiką kolorów, wokół rosły białe, różowe i liliowe magnolie, migdałowce kipiały od białego kwiecia, a żonkile zasłały ziemię, prezentując jawny narcyzm, którego nie powstydziłby się nawet absolwent Cambridge.

– Usiądź przy mnie, Joshua – powiedziała, wskazując ciepłą od słońca sekwojową ławkę.

Ale on oczarowany wędrował tu i tam, brał w dłonie kwiaty magnolii, dziwił się, jakim cudem martwy dąb udzielił oparcia pnączom wisterii, której ciężkie kiście liliowych kwiatów kołysały się na słabym wietrze.

Po chwili chciał opowiedzieć swoje wrażenia komuś przyjaznemu, więc zbliżył się do ławki i usiadł z westchnieniem.

– O, jak tu pięknie! – krzyknął. – Judith, tak bardzo tęskniłem za Connecticut! Przez wszystkie pory roku, ale szczególnie na wiosnę.

Connecticut wiosnąjest nieśmiertelne. Derenie na Greenfield Hill pod tymi olbrzymimi czerwonymi bukami, karłowate wisienki, śliwy, kwiaty jabłoni – tak, to nieśmiertelność! Hymn ku czci powrotu słońca, najdoskonalsza uwertura lata. Widzę to w moich snach!

– Możesz poczekać na to wszystko w Connectitut.

Jego twarz spochmurniała.

– Muszę wędrować.

– Prezydent prosił, żebyś odpoczął aż do jesieni, Joshua. To wakacje, zła pora dla twojego dzieła. Ciągle mówisz, że jesteś tylko człowiekiem. A człowiek musi odpoczywać. Ciężko pracujesz od ośmiu miesięcy.

– Już tak długo?

– Owszem.

– Nie mogę odpoczywać! Mam jeszcze tyle do zrobienia!

Teraz. Ostrożnie, Judith. Powoli. Znajdź właściwe słowa. Czy on w ogóle potrzebował słów?

– Prezydent ma do ciebie specjalną prośbę, Joshua. Chce, żebyś przez lato wypoczywał, ale sądzi też, że ludziom spodobałoby się, gdybyś zakończył tę długą podróż w wyjątkowy sposób.

Skinął głową. Czy słuchał?

– Joshua, poprowadziłbyś ludzi w pochodzie z Nowego Jorku do Waszyngtonu?

To do niego dotarło. Spojrzał na nią.

– Wreszcie nadeszła wiosna. Prezydent uważa, że w obliczu coraz surowszych zim i krótszego lata ludzie mogą nadal upadać na duchu, mimo twoich wysiłków… Więc sądzi, że mógłbyś ich wprawić w letni nastrój. Dokonywałbyś tego, prowadząc pielgrzymkę do siedziby rządu. To długa droga i zajmie wiele czasu. A potem możesz odpoczywać przez całe lato, ze świadomością-jak to określić? – że zakończyłeś podróż olbrzymim wybuchem entuzjazmu?

– Zgoda – odpowiedział natychmiast. – Prezydent ma rację.

Ci ludzie potrzebują ode mnie więcej wysiłku, na tym etapie marsz już nie wystarczy. Tak, zrobię to.

– Och, wspaniale!

– Kiedy? – zapytał, udowadniając, że naprawdę słuchał.

– Za tydzień.

– Już?

– Im szybciej, tym lepiej.

– Cóż. – Przeczesał palcami włosy, teraz obcięte na jeża, dla zaoszczędzenia czasu przy porannym suszeniu. Ale według dr Carriol prędzej był to wyraz coraz częściej okazywanej chęci samobiczowania, pozbawiania się wszelkich przyjemności. W nowym uczesaniu wyglądał fatalnie – podkreślało jego więzienną bladość i wychudzenie niczym po obozie koncentracyjnym, a bardzo gęste włosy wyglądały na rzadkie i bez połysku.

– Pojedziemy do Nowego Jorku, jak tylko skończymy z Tucson – powiedziała.

– Jak chcesz. – Wstał i ruszył w kierunku oblepionej przez pszczoły kępy migdałowców.

Dr Carriol została na miejscu, zaskoczona, jak łatwo jej poszło.

W gruncie rzeczy – oprócz jego dziwactw – wszystko było śmiesznie proste. Książkę sprzedawano w setkach tysięcy egzemplarzy, a ludzie kupowali ją nie tylko po to, by czytać, ale przechowywali niczym skarb. Nikt mądry mu się nie narzucał. Nikt nawet nie odezwał się do niego!

Szaleńcy unikali go jak zarazy. O jego triumfie świadczył fakt, że wiele znanych osobowości dołączyło do grona zwolenników. A były wśród nich gwiazdy telewizji, jak Bob Smith i Benjamin Steinfeld, a także politycy, jak Tibor Reece i senator Hillier. Komisja do Spraw Drugiego Dziecka poniechała testów na sytuację materialną. Program przesiedleń właśnie modyfikowano. A jeśli chodzi o mniej rewolucyjne zmiany, Moshe Chasen zdradził w liście dwie nowinki wprost z waszyngtońskiego źródła. Otóż po rozmowie z dr. Christianem prezydent Reece rozwiódł się z Julią, a po drugie – dzięki dr. Christianowi radykalnie – i najwyraźniej bardzo trafnie – zmieniono metody leczenia córki prezydenta.

No tak. Dr Carriol uderzyła się po udach z rezygnacją. Prawdopodobnie nikt nigdy nie zdoła zdefiniować relacji między dr. Christianem a ludźmi, którym służył.

Moshe Chasen miał zorganizować Marsz Tysiąclecia. O, nie sam, lecz wykorzystując komputer, z którym – jak twierdziła jego żona powinien się ożenić. Ale dr Chasen martwił się coraz bardziej. Nie Marszem Tysiąclecia, który był dla niego bułką z masłem, lecz tym, co działo się z dr. Christianem i Judith Carriol. Nie przyjeżdżała na weekendy do Waszyngtonu, co planowała, jak zdradził mu John Wayne. Nie pisała listów, a kiedy telefonowała, nigdy nie udzieliła mu prawdziwej informacji. Jedyną pełniejszą wiadomość przesłała mu z Omaha telexem, a dotyczyła szczegółowego opisu Marszu Tysiąclecia i zawierała same instrukcje. Sekcja Czwarta ucierpiała na jej nieobecności; teraz zrozumieli, jaką była świetną szefową. John Wayne zajmował się sprawami administracyjnymi, a Millie Hemmingway opracowywała różne pomysły, ale bez wężopodobnej dr Carriol uszły z nich jakoś cała werwa, żywotność i zapał.

Oczywiście wiedzieli, gdzie jest i że wykonuje polecenie prezydenta. Kiedy dr Christian objawił się z Holloman i wziął szturmem cały kraj, przeprowadzono masę obliczeń. Nigdy nie mówiono o Operacji Mesjasz, więc przecieki na ten temat były niewielkie. Millie Hemmingway na tydzień zamknęła się w sobie, kiedy dr Christian ogłosił, że wyrusza w podróż, a biednego starego Sama Abrahama wyprawiono do Caracas ze specjalną misją edukacyjną. Kierownicy grup poszukiwawczych nadal pracowali w Środowisku dla dr. Chasena. Byli to ludzie lojalni, ale jednak tylko ludzie.

Później nadeszła pora na Marsz Tysiąclecia. Pomysł oszołomił dr. Chasena, ale i spodobał się mu. Uznał go za olśniewający i efektowny. Jego ręce zacisnęły się na kilometrowej wstędze telexu, którą dr Carriol przesłała mu skądś z Omaha. Zmienił zdanie. Efektowny – to zamysł tej sprytnej diablicy, ale w rękach Joshuy Christiana zyskiwał wymiar i znaczenie. Będzie posłuszny rozkazom ze względu na Joshuę, nie na Judith. Uwielbiał ją jako idealnego szefa – zawsze.

Jako przyjaciela – czasem. Jako dziecko – nigdy. Czasem użalał się nad nią, a był człowiekiem skłonnym do współczucia. Ze względu na współczucie podjąłby się herkulesowych prac, wybaczyłby to, czego miłość nigdy nie wybacza. Pobożny Żyd, ale najlepszy chrześcijanin wśród dżentelmenów. Grzeszył przez zaniechanie i to jedynie na skutek bezmyślności lub nieuwagi. Jednak u Judith Carriol wyczuwał coś, czego nie dostrzegał nikt inny: zubożenie duszy, która, by przetrwać, musiała pogrążyć się w mroku.

Zmartwienia nie przeszkodziły mu w planowaniu Marszu Tysiąclecia. Swoje opracowania przekazywał Millie Hemingway, która uzupełniała je, a zakodowanym telexem przesyłała Judith. Dr Carriol wprowadzała ostatnie poprawki podczas godzin spędzonych w samochodach i hotelach, gdy czekała, aż dr Christian wróci z wędrówek.

Rezultat był naprawdę na miarę tysiąclecia.

Przywilej obwieszczenia o Marszu Tysiąclecia przypadł Bobowi Smithowi. Ogłosił wieści w trakcie specjalnego, urodzinowego wydania „Wieczoru” pod koniec lutego, 2033 roku. Bob uznał dr. Christiana za swoje „dzieło”. Co tydzień w piątkowym programie wyświetlał film o jego podróży. W studiu ustawiono nowe dekoracje za podium dla gości: olbrzymią iluminowaną mapę Stanów Zjednoczonych, z trasą wędrówki dr. Christiana, zaznaczoną szmaragdowozieloną linią przez południowe, środkowe i północno-zachodnie rejony kraju.

Miasta, które odwiedził, świeciły jasnym szkarłatem, stany – bladym lśniącym różem, odcinającym się wyraźnie od matowej bieli miejsc, w których jeszcze nie zawitał.

Przez cały marzec i kwiecień trwała kampania reklamowa, starannie zaplanowana przez Środowisko. Wykupiono czas antenowy we wszystkich stacjach. Sławiono pod niebiosa ideę Marszu Tysiąclecia, szczegółowo wyjaśniano trudności z nim związane, wyczerpująco opisywano wszelkie udogodnienia na trasie. Znakomite jednominutowe reklamówki pokazywały ćwiczenia kondycyjne dla przyszłych uczestników marszu, medytacyjne, mające wprawić pielgrzymów we właściwy nastrój, o udzielaniu pierwszej pomocy, przekazywano też rady ułatwiające podjęcie decyzji, czy w ogóle wziąć udział w marszu.

Supermarket i domy towarowe zasypano materiałami informacyjnymi, wśród których znajdowały się mapy z trasami marszu, dowozu uczestników z domu i z powrotem, porady, co zabrać ze sobą, jakie włożyć buty i ubranie. Były nawet cudownie wzruszające nuty melodii, zatytułowanej po prostu „Marsz Tysiąclecia”. Skomponował ją na zamówienie Salvatore d’Estragon, muzyczny geniusz operowy, znany w stolicy pod trafnym przydomkiem „Pieprzny Sal”. Może to satyr, uznał Moshe Chasen po wysłuchaniu utworu, ale bez wątpienia był to najlepszy utwór patriotyczny od czasów „Pomp and Circumstance” Elgara.

W połowie maja przywieźli Joshuę Christiana do Nowego Jorku.

Wiatr nadal jęczał na ulicach, a ostatnie płaty lodu wciąż kryły się w ocienionych miejscach po długiej, ciężkiej zimie. Nie chciał od razu pojechać do Holloman, choć mama nalegała. Siedział przy oknie w pokoju i liczył ścieżki w Central Park, a potem spacerowiczów.

I oczywiście chodził.

– Judith, on jest taki chory! – powiedziała mama pewnej nocy, gdy spał już po powrocie. – Co możemy zrobić?

– Nic, mamo. Nic.

– A może jakieś leczenie w szpitalu? – spytała bez nadziei.

– Nawet nie wiem, czy „chory” to właściwe słowo – stwierdziła dr Carriol. – On po prostu oddalił się od nas. Nie wiem, dokąd zmierza i czy on to wie. To nie jest żadna umysłowa czy fizyczna dolegliwość. Na cokolwiek by cierpiał, nikt mu nie pomoże. Mam nadzieję, że wypocznie po zakończeniu marszu. Podróżuje już osiem miesięcy.

Wszystko już zaaranżowano: prywatne sanatorium w Palm Springs i reżim: dieta, ćwiczenia, relaks. Po tygodniu odesłała dragonów do Waszyngtonu, gdyż stwierdziła ponad wszelką wątpliwość, że nie byli potrzebni. Przeklinała się za ten wściekły wybuch gniewu, ale posłużył jednemu celowi: stłumił w dr. Christianie ogień, grożący wybuchem.

James, Andrew i bratowe mieli przybyć do Nowego Jorku na Marsz Tysiąclecia, ale to Mary pierwsza przyjechała z Holloman.

Kiedy mama spojrzała na jedyną córkę, przypomniała sobie Joshuę, ponieważ Mary zmieniła się nie do poznania – urosła jakoś dziwnie.

Sprawiała wrażenie opętanej przez obce demony.

Potem zjawili się pozostali. Młodsi bracia nabrali pewności siebie, po raz pierwszy rozdzieleni z potężnym bratem i zanadto dominującą matką. Zasmakowali w bardzo specyficznej wolności – za granicą zmieniali idee Joshuy na własną modłę, przekonani, że brat nigdy nie dowie się o tym. Idee Joshuy były wspaniałe, ale nie zawsze odpowiadały mentalności mieszkańców innych krajów.

Rzecz jasna, kiedy zjawili się w hotelu, Joshua spacerował gdzieś po okolicy, więc ominęła go pierwsza fala radości, gdy witali się z mamą. Dr Carriol również się nie zjawiła, ponieważ ostatnim miejscem, gdzie chciałaby znaleźć się, gdy wróci Joshua, był pokój pełen Christianów.

Tak więc mama miała chwilę na złapanie oddechu. Zastanawiała się nad tym, gdzie byli w tym samym czasie przed dwoma laty. Na długo przed tą wyczerpującą zimą, procesem Marcusa, na długo przed znajomością z Judith i pisaniem książki. To ta książka. Wszystko przez tę ohydną książkę. „Boże przekleństwo”. Bóg przeklął Christianów. I mnie. Ale czym zasłużyłam na klątwę? Wiem, nie jestem za mądra, trudna ze mnie kobieta i działam ludziom na nerwy, ale czym zasłużyłam na klątwę? Sama wychowałam moje kochane dzieci, nigdy nie poddałam się, nie błagałam o litość, nigdy nie uganiałam się za mężem ani kochankiem, poświęciłam się rodzinie, pokonując kłopoty i cierpienia. A jednak, oto jestem, przeklęta. Resztę życia muszę spędzić w towarzystwie córki, co będzie piekłem, bo ona nienawidzi mnie tak samo jak Joshuy, a ja nie wiem nawet dlaczego!

Joshua wszedł do pokoju i stanął, przyglądając się rodzinie, stłoczonej przy oknie na tle olśniewającego nieba. Ich ciemne sylwetki spowiły aureole, a twarze kryły się w cieniu. Nie powiedział ani słowa.

Oni zaś natychmiast zamilkli. Zwrócili się w jego stronę.

Zanim ktokolwiek wydusił słowa radości, Martha zemdlała.

Olbrzymia para rąk, którą dr Christian wyobrażał sobie jako rozdającą potężne klapsy, zmaterializowała się nagle. Martha nie jęknęła, nie zachwiała się, nie oblała się potem, nie oddychała gwałtownie.

Upadła na podłogę jak powalona ciosem.

Cucenie jej zajęło im sporo czasu. Każdy ukrył reakcję na widok Joshuy i swoje zatroskanie, udając, że zamartwia się Martha. Teraz mogli stosownie powitać tę ofiarę Belsen jak dawno nie widzianego i porażająco sławnego brata. Ale Myszkę musieli zabrać, mama zaś tak lamentowała i wnosiła tyle niepokoju, że Mary ją po prostu wyprowadziła. Zamknęła w salonie wraz z Jamesem, Andrewem, Miriam i Joshuą. Zamknęła ją w zburzonym świecie.

– A więc pójdziecie ze mną do Waszyngtonu, tak? – zapytał dr Christian, zdejmując rękawiczki i rozpinając suwak parki, a potem rzucił je na stół.

– Nie wyciągnąłbyś nas stąd wołami – powiedział James. O rety, chyba jestem zmęczony! – zakrzyknął. – Oczy mi strasznie łzawią!

Andrew odwrócił się, ziewnął i potarł twarz. Potem nagle krzyknął z przesadnym ożywieniem.

– Co ja tu właściwie robię? Powinienem być z Marthą! Wybaczysz mi, Joshua? Zaraz wrócę.

– Wybaczę – powiedział Joshua i usiadł.

– No, z pewnością można nas nazwać wędrowcami! – wykrzyknęła Miriam bardzo serdecznie i poklepała z miłością zgarbione plecy Jamesa. – Wędrowałeś przez Iowa i Dakotę, a my – przez Francję i Niemcy. Ty wędrowałeś przez Wyoming i Minnesotę, my zaś – przez Skandynawię i Polskę. Witały nas tłumy jak tutaj. Joshua, najdroższy! To cud.

Dr Christian spojrzał na nią obcymi czarnymi oczami.

– Takie traktowanie naszego zajęcia jest bluźnierstwem, Miriam – powiedział ostro.

Zapadło milczenie. Nikt nie znajdował słów, by przerwać to straszne napięcie.

W tej właśnie chwili dr Carriol otworzyła drzwi. Zdumiona nagle znalazła się między wykrzykującą coś Miriam a niezwykle wylewnym Jamesem. Mama robiła zamieszanie, gdzieś z tyłu Joshua siedział bezwładnie na krześle, jakby oglądał niemy archiwalny film.

Mama zamówiła kawę i kanapki, wrócił Andrew i wszyscy usiedli – z wyjątkiem Joshuy, który bez słowa wyszedł do swojego pokoju i już nie wrócił. Ale nie rozmawiali o nim z dr Carriol. Skoncentrowali się na Marszu Tysiąclecia.

– Wszystko jest pod kontrolą – wyjaśniła. – Od tygodni przekonywałam Joshuę, żeby odpoczął, ale nie chciał. A więc zaczynamy pojutrze. Wyruszy z Wall Street, przejdzie Piątą Aleją, potem przez West Side ulicą 125, a przy Washington Bridge skręci w Jersey.

Później przez 1-95 do Filadelfii, Wilmington, Baltimore i w końcu Waszyngton. Na 1-95 będziemy trzymać się z dala od tłumu, ale nie izolować. Zbudowaliśmy wysoki drewniany chodnik z poręczą dla Jashuy. Ludzie pójdą po autostradzie. Normalny ruch samochodowy będzie na Jersey Turnpike. 1-95 jest lepsza dla naszych celów, ponieważ nie omija miasta jak Turnpike.

– Jak długo to potrwa? – zapytał James.

– Trudno powiedzieć. Widzicie, on chodzi bardzo szybko, a nie sądzę, żeby powiedział nam z wyprzedzeniem, ile przejdzie w ciągu dnia. Mamy dla niego wygodną przyczepę sypialną. Gdziekolwiek się zatrzyma, ustawimy ją w parku albo na jakimś innym publicznym terenie. Jest ich mnóstwo.

– A co z ludźmi? – zapytał Andrew.

– Szacujemy, że większość weźmie udział w Marszu zaledwie przez jeden dzień, chociaż utworzy się też grupa, podążająca za nim do samego Waszyngtonu. Nowi ludzie dołączą do Marszu na 1-95 i zapewne będą towarzyszyć Joshui parę kilometrów, aż ich wyprzedzi. Punkty transportu są na całej drodze, więc ci, którzy odpadną, z łatwością wrócą do domu. Gwardia Narodowa zajmie się żywnością, kwaterami i punktami pierwszej pomocy, armia zaś dopilnuje porządku na trasie. Spodziewamy się kilku milionów uczestników.

O, nie naraz. Pierwszego dnia co najmniej dwa miliony ludzi weźmie udział w marszu, przynajmniej przez część drogi.

– Jeśli Joshua pójdzie wysokim chodnikiem, czy nie będzie wspaniałym celem dla zabójców? – spytała spokojnie Miriam.

– Zaryzykowaliśmy – powiedziała dr Carriol z wielką ostrożnością. Nie zgodził się na osłony z pancernego pleksiglasu, nie chciał też ochroniarzy ani odwołać Marszu.

Mama załkała cicho i wyciągnęła rękę do Miriam, która ujęła ją uspokajająco.

– Tak, mamo, wiem – powiedziała Judith. – Ale nie ma sensu ukrywać tego przed tobą. Przecież znasz Joshuę! Kiedy wbije sobie coś do głowy, nikt tego nie zmieni. Nawet prezydent.

– Joshua jest zbyt dumny – wycedził Andrew przez zęby.

Dr Carriol uniosła brwi.

– Może. W każdym razie, nigdy jeszcze go nie atakowano. Wszędzie wywiera kojący wpływ na ludzi. Wśród tłumów poruszał się bez obaw i żadnej ochrony. Ani śladu zabójców! Od czasu do czasu zaledwie jakiś świr! Zdumiewające. Ludzie pozytywnie zareagowali na Marsz. Może dlatego, że przypomina dawny festiwal wielkanocny.

Właściwie Wielkanoc była rodzajem Nowego Roku, powitaniem wiosny i odrodzenia się życia. Kto wie? Wiosna rozpoczyna się coraz później, może więc zmienimy datę Wielkanocy, by zbiegła się z nowym początkiem wiosny.

James westchnął.

– To zupełnie nowy świat, bez wątpienia. Czemu nie?

W nocy przed rozpoczęciem Marszu rodzina rozeszła się wcześnie. Mama wyszła ostatnia i dr Judith Carriol miała wreszcie szansę nacieszyć się samotnością w wielkim salonie apartamentów Christianów.

Podeszła do okna i spojrzała na Central Park, gdzie biwakowały pierwsze grupy uczestników z Connecticut w stanie Nowy Jork i innych rejonów. Wiedziała, że w dole są kuglarze, waganci i trupy aktorskie, ponieważ wybrała się tam osobiście. Central Park stał się w tej chwili przystanią dla największej comedii dell’arte, jaką widział świat. Było zimno, ale nie mokro, a obozowicze mieli świetny nastrój.

Rozmawiali ożywieni, dzielili się wszystkim, nie okazywali wobec obcych strachu ani podejrzliwości, nie mieli pieniędzy ani trosk. Przez dwie godziny chodziła wśród nich, obserwowała i przesłuchiwała się.

Wyglądało na to, że nie zapomnieli o dr. Christianie, ale nie myśleli o zobaczeniu go na własne oczy. Mówili, że gdyby chcieli zobaczyć dr. Christiana, oglądaliby Marsz w telewizji. Oni zaś zjawili się tu, by osobiście uczestniczyć w Marszu Tysiąclecia.

To mój pomysł! – chciała krzyknąć, lecz ukryła swój sekretny tryumf.

Pytała wiele osób, jak zamierzają wrócić do domu, choć lepiej niż ktokolwiek wiedziała, że zmobilizowano armię do zorganizowania najpotężniejszej sieci komunikacyjnej w historii kraju. Chciała tylko przekonać się, ilu z tych przyszłych piechurów zapamiętało ciągnącą się tygodniami akcję informacyjną. Ale nikt nie interesował się powrotem do domu. Wiedzieli, że wcześniej czy później ich to czeka, lecz zawracanie sobie głowy podróżowaniem do domu nie mogło im zepsuć tego wielkiego dnia.

Dr Joshua zapewne najmniej ze wszystkich orientował się, co się działo: jak liczny będzie pochód, jakie to kolosalne przedsięwzięcie i jaką stałoby się katastrofą, gdyby coś poszło źle. Zamierzał wędrować z Nowego Jorku do Waszyngtonu i dalej, dalej i dalej… Dr Carriol powiedziała mu, że powinien wygłosić końcowe przemówienie na brzegach Potomacu, ale nie czuł konsternacji ani strachu. Z taką łatwością przemawiał. Jeśli chcą, żeby mówił, będzie mówił. To tak niewiele. Dlaczego wszystkie te drobne zajęcia męczą go bardzo?

Iść – czymże to było, jeśli nie najprostszą czynnością? Mówić jakie to łatwe. Wyciągać ręce w kojącym geście – nic. Nie potrafił udzielić prawdziwej pomocy, którą ludzie mogli znaleźć jedynie w sobie, między sobą. Ale czy właśnie nie robili tego? Był dla nich konfesjonałem, katalizatorem ogólnego nastroju, dyrygentem kierującym duchowymi prądami.

Teraz już bez przerwy czuł się źle. Szedł cierpiąc piekielne fizycz-r ne i psychiczne męki. Choć nie mówił o tym nikomu i nie okazywał niczego – był wycieńczony. Poważnie nadwerężone kości nóg i stóp nie wytrzymywały marszu w zimnie. Chował ręce do kieszeni parki, bo gdy przez pierwsze tygodnie trzymał swobodnie wzdłuż boków, ramiona dosłownie wypadały mu ze stawów. Głowa zapadła w szyi, szyja – w ramionach, ramiona w klatce piersiowej – klatka piersiowa – w brzuchu, a brzuch, tors, ramiona, szyja i głowa opierały się na rozklekotanych biodrach. Kiedy ogień go opuścił, bo wyciekła z niego cała duchowa krew, nie dbał już o siebie. Nie wkładał czystej bielizny, którą Billy rano dostarczał ze sklepu, często zapominał o zmianie skarpetek, wciągał spodnie nie zauważywszy, że ocieplający materiał zbił się w twarde rulony wzdłuż chudych nóg i bioder.

To nie miało znaczenia. Wiedział, że to jego ostatni wielki marsz.

Nie zastanawiał się, co zrobi ze sobą, gdy już nie będzie mógł chodzić. Przyszłość nie istniała. Kiedy dokona się czyjeś dzieło, co pozostaje? Pokój, bracie, powiedziała spokojnie jego dusza. Pokój najdłuższego, najgłębszego snu na świecie. Jakże pięknego! I wartego pożądania!

Wyciągnął się na łóżku. Była to ostatnia noc przed Marszem Tysiąclecia. Zaprzestańcie skargi swojej, o kości, zapomnij o ranach swoich, o skóro, odejmijcie ostry ból, o plecy, rozluźnijcie swe sploty, o mięśnie. Spocznę w słodkim zapomnieniu, nie zaznam więcej bólu, nie jestem sobą, tylko próżnią, nicością. Ołowiane przyciski z monet dla Charona czekają w pogotowiu na powiekach, mocno przywarły mi do rzęs, wywracajcie się, o gałki oczu moich, wywracajcie się w tej świadomej agonii…

Kiedy tylko słońce pojawiło się na czystym tle słodkiego, bezchmurnego nieba, a szczyty drapaczy chmur na Wall Street zabłysły złotem, różem i miedzią, dr Joshua Christian rozpoczął ostatni marsz.

Towarzyszyli mu dwaj bracia, siostra, bratowe i matka, dopóki modne pantofle nie zmusiły jej do wśliznięcia się ukradkiem na tylne siedzenie zaparkowanego za rogiem samochodu, przeznaczonego dla ważnych uczestników marszu na wypadek zasłabnięcia. Były również ambulanse dla bardzo ważnych uczestników marszu na wypadek poważnej niedyspozycji.

Burmistrz Nowego Jorku Liam O’Connor szedł i zamierzał dotrwać do końca, jako że ćwiczył od tygodni, a w młodości był niezłym sportowcem. Senator David Sims Hiller VII maszerował tuż za burmistrzem, również chciał dotrzeć do Waszyngtonu. Gubernatorowie Hughlins Canfield z Nowego Jorku, William Griswold z Connecticut i Paul Kelly z Massachusetts także wędrowali, zdecydowani dojść do stolicy. Ćwiczyli od lutego, kiedy to Bob Smith ogłosił Marsz Tysiąclecia. Nawet radni Nowego Jorku brali udział w Marszu, nawet komisarz policji, dowódca straży pożarnej i miejski rewident księgowy.

Wielka grupa strażaków maszerowała w mundurach, a członkowie amerykańskiego związku byłych kombatantów czekali przed hotelem Plaża, by dołączyć do pochodu. Zjawiła się też orkiestra szkoły średniej na Manhattanie, razem z cheerladers i studentami. Ci, którzy zostali w Harlemie, zebrali się na 125 ulicy, a nieliczni portorykańczycy z West Side czekali przy moście George’a Washingtona.

Było zimno, a dość ostry wiatr smagał maszerujących, ale dr Christian szedł z odsłoniętą głową i bez rękawiczek. Wystartowano bez żadnych ceremonii. Joshua wyruszył spod odsłoniętego portalu banku, środkiem ulicy, jakby nie widział nikogo. Rodzina tuż za nim, dalej szli dygnitarze. Machali rękami i uśmiechali się, zaraz po nich orkiestra, nadająca tempo, a dalej tysiące wielbicieli.

Dr Christian był spokojny i nieco posępny. Nie oglądał się na boki, podniósł głowę i utkwił spojrzenie gdzieś pomiędzy furgonetkami telewizji CBS i ABC. NBC przesunięto na czoło pochodu. Dziennikarze otrzymali surowy zakaz wchodzenia w drogę dr. Christianowi i robienia wywiadów podczas marszu. Nikt się nie wyłamał, zwłaszcza że po pewnym czasie żaden reporter nie mógł złapać tchu, a co dopiero zadawać pytania. Dr Christian szedł bardzo szybko, a jeżeli jedynym sposobem na skończenie z tym wszystkim był wysiłek, to nie wolno mu się oszczędzać. Później odpocznie.

Dziesięć tysięcy, dwadzieścia, pięćdziesiąt, dziewięćdziesiąt…

Tłum gęstniał, wychodził z każdej przecznicy, a żołnierze i policjanci kierowali ludzi na właściwe miejsce. Stali wzdłuż drogi, ramię przy ramieniu i uroczyście salutowali dr. Christianowi, gdy przechodził obok. Ten płynny ruch falujących ramion ciągnął się kilometrami.

Guziki, odznaki i sprzączki lśniły, mundury były świeżo uprane i uprasowane, wyglądali i czuli się wspaniale.

Z Soho i Village wypłynął potężny strumień barwnych ludzi, z piórami na czapkach, w różnokolorowych szalikach, z błyszczącymi koralami, cekinami, wstążkami, frędzlami i galonami tańczyli przy dźwiękach wszystkich możliwych instrumentów. Kilka helikopterów krążyło nad Central Park niczym ważki, a kamery znajdujące się na nich filmowały dr. Christiana, wychodzącego z Piątej Alei z półmilionowym tłumem, ciągnącym się za nim.

Z Central Park wyruszyli przyjezdni, którzy rozbili tam namioty, rozmawiali i śmiali się przez całą noc, a teraz szli, śpiewając. Jedni skakali, inni dumnie stąpali, słuchając jazz-bandów, gitar i lutni. Starali się śpiewać ballady razem z muzykami, setki ludzi podskakiwały niczym ptaki w tańcu godowym, a inni maszerowali po wojskowemu, lewa – prawa – lewa – prawa, w rytmie nadawanym przez orkiestrę dętą, a ci w najbliższym sąsiedztwie fletów i piszczałek, jakby unosili się w powietrzu. Niektórzy chodzili na rękach. Widziało się arlekinów i pierrotów, klaunów i Ronaldów McDonaldów, Kleopatry i Marie Antoniny, King-Kongi i kapitanów Haków. Pięćset osób przebrało się w togi i niosło na ramionach lektykę z rzymskim wodzem ze wszystkimi insygniami władzy.

Wojskowi przybyli w białych uniformach z różnokolorowymi paskami. Zabroniono jazdy konnej i rowerami, ale mnóstwo ludzi jechało w fotelach na kółkach, ozdobionych lisimi ogonami, powiewającymi przy prowizorycznych drzewcach i błyszczących proporcach.

Szedł też kataryniarz z małpką na ramieniu, która piszczała i robiła miny, a kataryniarz śpiewał skrzeczącym tenorem. Trzej dżentelmeni w surdutach i cylindrach przybranych pysznymi, nadjedzonymi przez mole pawimi piórami śmigali na unicyklach, ponieważ nikt nie zakazał tej jazdy. Grupa owiniętych w szafranowe szaty uczniów o wygolonych głowach niosła fakira leżącego na gwoździach, z zapadniętym brzuchem przystrojonym liliami wodnymi. Kilka chińskich smoków wiło się i hałasowało w jazgocie grzechotek, bębnów, cymbałów i petard. Ponad dwumetrowy Murzyn, w najwspanialszym pierzastopaciorkowym stroju zuluskiego księcia, szedł wielkimi krokami w tłumie, niosąc włócznię z czubkiem zabezpieczonym kawałkiem korka, pomalowanym i przystrojonym piórami tak, że przypominał czaszkę zabitego w walce wroga.

Dr Christian zmiękł w pobliżu Metropolitan Museum, gdzie tłoczyli się piechurzy. Zarzucili go żonkilami, hiacyntami, krokusami, różami, kwiatami wiśni i gardenii. Zbliżył się szeroką aleją do miejsca, gdzie stali poza kordonem policjantów i żołnierzy. Wyciągnął ręce przez nieprzystępny mur mundurów, by dotknąć ludzi i cieszył się ich radością.

Wkładał kwiaty, które złapał, za uszy, do kieszeni, między palce. Ktoś wcisnął mu na głowę wianek z wielkich stokrotek i girlandę z begonii na szyję. Wszedł na stopnie muzeum, przystrojony niczym książę wiosny. Na szczycie schodów rozpostarł szeroko ramiona i przemówił do mikrofonów, na wszelki wypadek zainstalowanych przez organizatorów Marszu. Tłum nagle zatrzymał się i słuchał z wytężoną uwagą.

– Ludzie tego kraju, kocham was! – krzyknął spłakany. Wejdźcie razem ze mną w ten piękny świat! Nasze łzy uczynią go rajem! Odrzućcie smutki! Zapomnijcie o żalach! Człowiek przetrwa najsroższe zimno! Idźcie ze mną, trzymajcie dłonie waszych braci i sióstr! Kto żali się na brak rodzeństwa, gdy wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami? Idźcie ze mną na spotkanie przyszłości!

Później ruszył w ogłuszającym ryku radości, wśród kwiatów gęsto padających za nim na drogę. Inni zbierali je i wkładali między karty książki Joshuy na pamiątkę.

Ruszył dalej, jego groteskowe ciało poddało się dyscyplinie długich, kołyszących się kroków, pokonując kilometry i zawodząc tych, którzy nie zdołali mu dorównać.

W południe przeszedł most George’a Washingtona i poprowadził trzymilionowy tłum do New Jersey, tę ogromną rozśpiewaną masę ludzi, którzy własnym rytmem spokojnie przeciskali się przez dwa przęsła mostu. Podążali za wymarzonym Srokatym Kobziarzem i nie obchodziło ich, dokąd idą. W tym pięknym, niepowtarzalnym dniu zapomnieli o kłopotach, dolegliwościach i bólu serca.

W New Jersey objawił się prawdziwy duch Marszu Tysiąclecia, ponieważ dr Christian szedł przez całą 1-95, z Nowego Jorku do Waszyngtonu, ogrodzonym niską poręczą chodnikiem, wynoszącym go wysoko ponad tłum.

– Hosanna! – krzyczeli. – Alleluja! Niech będą błogosławione twoje dni za to, że nas kochasz! Niech Bóg cię zachowa i dzięki Bogu za ciebie, Joshuo, Joshuo, Joshuo CHRISTIANIE!

Wyglądali jak powolna, leniwa delta owłosionych, hałaśliwych łożysk kulkowych, ocean podskakujących głów, przelewający się przez hałdy żużlu i rudery umierającego New Jersey, przez stare wymarłe miasta Newark i Elisabeth, zielone, mleczne doliny i splątane jary z dr. Christianem na czele, w wszystkimi troskami z tyłu. Pomagali sobie, bardzo delikatnie przenosili ludzi, którzy zasłabli, zwalniali, ustępowali i odchodzili, przekazywali pałeczkę oczekującym.

Pierwszego dnia w marszu uczestniczyło pięć milionów osób.

Nigdy dotąd nie było tak wiele szczęśliwych i wolnych, kulejących i oczyszczonych, i zespolonych.

Dr Judith Carriol została w hotelu w Nowym Jorku i oglądała marsz w telewizji, gryząc wargę i czując, że jej dzieło wymyka się z rąk. Kiedy olbrzymia procesja mijała hotel, podeszła do okna i obserwowała w udręce, wlepiwszy wzrok w dr. Christiana. Widok tego zintegrowanego tłumu zapierał jej dech. Nigdy nie wyobrażała sobie, ile ludzi jest na świecie. Niezdolna do zrozumienia prawdziwego cierpienia, teraz świadomie go szukała, zdesperowana, przerażona, zagubiona. Ale nie pojmowała wad tego zjawiska, dostrzegając tylko jego rozmiary.

A oni szli, szli, szli tam, w dole, aż słońce zniknęło za horyzontem, a w mieście zapanowała dzwoniąca w uszach cisza.

Wtedy wyszła do parku, gdzie czekał na nią helikopter. Polecieli do New Jersey. Dołączy na noc do swojego inkuba, gdziekolwiek by to nie było.

W Białym Domu panował sądny dzień, ponieważ prezydent był wściekły. Gnębiła go przerażająca myśl, że coś się nie uda, że to żywe morze zupełnie niespodziewanie wzburzy się, że wśród tłumów pojawi się jakiś magnetyzm i zmiażdży te liczne głowy niczym jajka, że czarne ziarno nienawiści, dojrzewające gdzieś niezauważone wybuchnie w ludzkich tkankach krwawą falą gwałtu. Prezydent obawiał się, że jakiś samotny fanatyk wymierzy karabin w bezbronnego i odsłoniętego dr. Joshuę Christiana.

Natychmiast zaakceptował pomysł Marszu Tysiąclecia, gdy zaprezentował mu go Harold Magnus, to prawda. Ale w miarę upływu czasu, coraz bardziej bał się i żałował, że zgodził się na Marsz.

A w maju, gdy Harold Magnus wypominał mu nerwowość, stał się zgryźliwy. Powiedziano mu, że dr Christian nie zgodził się na ochronę. Prezydent żądał więc coraz więcej zapewnień ze Środowiska, armii, gwardii narodowej, że przewidziano i wyeliminowano każdy wypadek.

A jednak wciąż przeczuwał nadchodzącą katastrofę, spowodowaną bezbronnością dr. Christiana, nad którym nikt nie panował.

Dlatego prezydent tak wściekał się pierwszego dnia. Bardziej pozytywne myślenie po prostu do niego nie docierało, ponieważ Marsz Tysiąclecia, sława dr. Christiana i zadziwiający sukces, jaki odniosła za granicą jego filozofia uniemożliwiały konstruktywne myślenie. Po raz pierwszy od czasu Traktatu w Delhi głowy państw całego świata zebrały się w Waszyngtonie, po raz pierwszy od czasów Traktatu w Delhi zanosiło się na prawdziwie przyjazne porozumienie między Stanami Zjednoczonymi i innymi mocarstwami. Tak wiele spoczywało na szerokich, chudych ramionach człowieka widocznego na ekranie wideo, idącego żwawo kilometr za kilometrem, godzina za godziną.

Doskonały obiekt strzałów. Wiedział, że jeśli dr Joshua Christian padnie zbryzgany krwią, Ameryka otrzyma o wiele bardziej paraliżujący cios niż w Delhi. Ponieważ jej lud, a także inne narody mógłby jeszcze raz ogarnąć bezrozumny, destrukcyjny, anarchistyczny żywioł.

Tak wiele powierzono jednej osobie!

Nie istniał dla nikogo. Siedział z Haroldem Magnusem, irytował się i zrywał w panice, gdy wydawało mu się, że kamery zarejestrowały oznaki zagrożenia. Wybrał za towarzysza Harolda Magnusa na wypadek, gdyby coś się stało. Musiał mieć pod ręką chłopca do bicia.

Był wystraszony i przerażony. Po raz pierwszy zrozumiał znaczenie owych abstrakcyjnych milionów. Przybyli tu we własnej osobie nieznani władcy. Obserwował pięć milionów tych małych niezliczonych kropek w New Jersey, a każda kropka zawierała mózg, który głosował za nim lub przeciw. Jak odważył się rządzić nimi? Jak odważyli się na to poprzednicy? Czemu kiedykolwiek łudził się, że zdoła kontrolować coś o tak astronomicznych rozmiarach? Czy kiedykolwiek w życiu coś jeszcze postanowi? Chciał uciec i schować się tam, gdzie nikt go nie znajdzie. Kim był Joshua Christian? Dlaczego pojawił się znikąd i zdobył taką władzę? Jakim prawem komputer rozstrzygał o losie innych? Czy ten człowiek naprawdę jest tak bezinteresowny, że nie pojmuje, jakie przerażające możliwości daje mu ten żywy ocean? Boję się, tak boję się! Co ja zrobiłem?

Harold Magnus dobrze wiedział, jakie problemy nurtują Tibora Reece, ale sam wręcz był zachwycony. Co za widok! Co za pieprzony cud! Co za tryumf, że zorganizował happening na taką skalę! Co za osiągnięcie! Nie wydarzy się nic strasznego, był tego absolutnie pewien. I chłonął chciwie obraz Nowego Jorku na ekranach i dziewięć innych marszów w całym kraju, krótszych niż Marsz Tysiąclecia, kończących się najdalej za dwa dni – z Fort Lauderdale do Miami, z Gary do Chicago, z Fort Worth do Dallas, z Long Beach do Los Angeles, z Macon do Atlanty, z Galveston do Houston, z San Jose do San Francisco, z Puebla do Mexico City i z Monterry do Laredo.

Chłonął widok milionów ludzi, fascynował się marzeniami i aspiracjami, figlował, rozkoszował się i swawolił, samotny wieloryb pławiący się w najbogatszym na świecie morzu ludzkiego planktonu.

Och, ależ ze mnie sprytny chłopczyk!

Moshe Chasen oglądał telewizję w domu razem z żoną Sylwią, a jego emocje bardziej przypominały furię Tibora Reece’a niż beztroski zachwyt Harolda Magnusa.

– Ktoś go dopadnie – mruknął, zobaczywszy jak dr Christian maszeruje po wysokim chodniku przez 1-95.

– Masz rację – powiedziała Sylwia bezlitośnie.

Przewrócił oczami w rozpaczy.

– Dlaczego zgadzasz się ze mną?

– Jako żona kłócę się trochę z tobą! Ale kiedy masz rację, Moshe, nie oponuję. Może więc uprzytomnisz sobie, jak rzadko masz rację.

– Ugryź się w język, kobieto. – Objął głowę rękami i zakołysał się.

– Aj, aj, co ja zrobiłem!

– Ty? – Sylwia oderwała oczy od ekranu i spojrzała na niego. – Co to znaczy, Moshe?

– Posłałem go na śmierć.

W pierwszej chwili chciała go wyszydzić, lecz zdecydowała się na inną taktykę.

– Dajże spokój, wyglądasz jak trzy ćwierci do śmierci! Nic mu nie będzie, Moshe.

Ale dr Chasen nie rozchmurzył się.

Ciemności zapadły godzinę wcześniej, niż dr Christian opuścił garnące się do niego tłumy. Szedł ponad dwanaście godzin bez przerw na posiłki, bez chwili wytchnienia. Nawet nie pił. Niedobrze, pomyślała dr Judith Carriol. Czekała w obozowisku z namiotami, gdzie mieli spędzić noc: on z rodziną oraz uczestniczący w marszu dygnitarze.

Stał się fanatykiem, obdarzonym nadludzkimi siłami i wytrzymałością, nie dbającym o siebie. Wkrótce się wypali. Ale nie przed Waszyngtonem. Tacy ludzie nigdy nie płoną długo.

Oczywiście przedsięwzięto wszystkie środki ostrożności, by go chronić. Krążyło nad nim kilka helikopterów, z których nieustannie obserwowano tłum, w poszukiwaniu błysku luf pistoletów. Chodnik nieco go osłaniał, gdyby więc ktoś z tłumu chciał zastrzelić dr. Christiana, musiałby podnieść broń i w ten sposób pokazać wszystkim.

Zabójca mógł też czyhać w jakimś budynku. Wszystkie gmachy usytuowane przy autostradzie w zasięgu strzału sprawdzono.

Joshua wszedł do wielkiego namiotu, przeznaczonego dla niego i rodziny. Judith pomogła mu zdjąć parkę. Wyglądał na krańcowo wyczerpanego. Zasugerowała, żeby skorzystał z toalety, skinął głową i ruszył w kierunku, który mu wskazała, ale za chwilę był już z powrotem.

– Przygotowaliśmy dla was wanny typu whirlpool – obwieściła wszystkim. – Nie ma nic lepszego na skurcze.

– Och, Judith! To było wspaniałe! – powiedział Andrew. Policzki zaróżowiły mu się od wiatru.

– Jestem skonany, ale tak szczęśliwy, że chce mi się płakać stwierdził James, padając na krzesło.

Żaden z nich nie szedł z zapamiętaniem dr. Christiana. Tylko on obywał się bez jedzenia, picia czy chwili wytchnienia. Co dwie godziny, podczas godzinnej przerwy dla wyższych uczestników marszu, podwożono ich w miejsce, gdzie czekali na dr. Christiana.

– Chodźcie, chłopcy, dam wam coś do picia – odezwała się mama zza zastawionych stołów.

Wróciwszy z toalety dr Christian milczał, ani drgnął, wpatrzony jakby nicość.

Mama zauważyła, co się z nim działo, gotowa była narobić hałasu, więc dr Carriol pierwsza zareagowała. Delikatnie ujęła go za ramię.

– Joshua, pora na kąpiel – powiedziała.

Poszedł za nią do pomieszczenia na końcu namiotu, gdzie wstawiono wanny. Ale gdy znalazł się w wyjątkowo dużej kabinie, przeznaczonej wyłącznie dla niego, znowu zamarł bez ruchu.

– Pomóc ci? – spytała, z sercem bijącym na alarm.

Chyba nawet jej nie usłyszał.

Rozbierała go w milczeniu, a on stał potulnie i nie protestował.

Stał przed nią nago, ona zaś poczuła przeraźliwy ból.

– Joshua, czy ktoś wie? – zapytała, gdy znalazła w sobie siły i przestała się bać, że zemdleje.

Przynajmniej to usłyszał; zadrżał i zaprzeczył.

Spoglądała na niego z niedowierzaniem. Stopy miał koszmarnie spuchnięte, palce u nóg częściowo odmrożone.

Łydki pokrywały z przodu głębokie rany, z których sączyła się krew. Uda od wewnątrz były krwawym mięsem, każdy włosek odchodził ze skórą. Pachy, krocze i pośladki drążyły wrzody, całe ciało pokrywały siniaki – ciemne, blade i na wpół zaleczone.

– Mój Boże, człowieku, jakim cudem się poruszałeś?! – krzyknęła, opanowując gniew. – Dlaczego nie poprosiłeś o pomoc, na miłość boską!

– Naprawdę, nie czuję żadnego bólu – powiedział.

– No dobrze, koniec z tym. Jutro odpoczywasz.

– Nie, pójdę.

– Przykro mi, nie zgadzam się.

Odwrócił się do niej, chwycił ją oburącz i cisnął brutalnie na wannę, w której wstrętne bąbelki syczały niczym w kadzi z kwasem, jak w horrorach. Uderzał nią miarowo o wannę. Odezwał się, niemal dotykając twarzą jej twarzy.

– Nie mów mi, co mam zrobić, a czego mi nie wolno! Pójdę, bo muszę! A ty milcz! Ani słowa, nikomu!

– Przestań, Joshua, nie zmuszaj mnie… – gwałtownie złapała powietrze.

– Przestanę, kiedy zechcę. Jutro pomaszeruję, Judith. I pojutrze.

Pokonam całą drogę do Waszyngtonu, by spotkać się z moim przyjacielem, Tiborem Reece.

– Nie przeżyjesz!

– Wytrzymam.

– Przynajmniej pozwól mi sprowadzić doktora.

– Nie!

Szarpnęła się wściekle. Wyrywała się i zaczęła go bić.

– Nalegam! – krzyknęła.

Roześmiał się.

– Dawno już minęły czasy, gdy mnie kontrolowałaś! Naprawdę myślisz, że nadal masz nade mną władzę? Nie! Straciłeś ją w Kansas City! Od chwili, gdy powędrowałem z moim ludem, słuchałem jedynie Boga i wypełniałem tylko Jego rozkazy.

Spojrzała mu w twarz z narastającym strachem i nagle pojęła.

Naprawdę oszalał. Może zawsze był szalony, ale ukrywał to lepiej niż inni.

– Przestań, Joshua. Potrzebujesz pomocy.

– Nie zwariowałem, Judith – powiedział łagodnie. – Nie miewam przywidzeń, nie komunikuję się z pozaziemskimi siłami. Mam większy kontakt z rzeczywistością niż ty. Jesteś twardą, ambitną, energiczną kobietą i wykorzystałaś mnie do swoich celów. Myślisz, że nie wiem? – znów się roześmiał. – A teraz role się zmieniły, madame. To ja cię wykorzystam do własnych celów! Skończyła się twoja walka o władzę i subtelne manipulacje. Zrobisz to, co ci każę, będziesz posłuszna. Jeśli nie, zniszczę cię. Nie obchodzi mnie, czy rozumiesz moje postępowanie. Znalazłem powołanie, wiem co robić, a ty mi asystujesz. Dlatego żadnych lekarzy! I ani słowa nikomu.

Oczy szaleńca. Był obłąkany! Jak mógł ją zniszczyć? Później zastanowiła się: dlaczego walczę z nim? A niech padnie podczas marszu!

Dotrwa do Waszyngtonu, jest wystarczająco szalony i zawzięty. Tyle musi dokonać, by przysłużyć się moim celom! I tak chciałam go wyeliminować. Może przesadnie reaguję na to wszystko – na to… szaleńcze samobiczowanie. Jego serce, jelita, żołądek mają się dobrze, to tylko fasada się kruszy. Przeżyje, spędziwszy trochę czasu w szpitalu. Doznałam szoku. Straciłam głowę zobaczywszy jego ciało. To nie widok ran, lecz przerażenie, jakie musi odczuwać każda zdrowa na umyśle osoba, świadoma tego, co szaleniec potrafi zrobić ze sobą w imię Boga czy innej obsesji. Chce dotrzeć do Waszyngtonu? Niech idzie! Mnie to na rękę. Więc dlaczego protestuję? Przecież opuściłam dom i pracę na całe miesiące po to, by zrealizować to kosmiczne przedsięwzięcie. Pomylił się! Nadal to ja go wykorzystuję.

– Dobrze, Joshua – powiedziała. – Ale pozwól mi chociaż pomóc sobie. Znajdę na twój ból jakąś maść, dobrze?

Puścił ją natychmiast, jakby miał pewność, że dotrzyma tajemnicy.

Pomogła mu wejść na schodki prowadzące do wanny i zanurzyć się w musujących bąbelkach. Rzeczywiście chyba nie odczuwał bólu, bo pławił się w izotonicznym roztworze leczniczych soli z westchnieniem rozkoszy.

Kiedy wyszła z kabiny, wszyscy szybko odwrócili się do niej.

Przez jedną straszną chwilę pomyślała, że usłyszeli, co zaszło między nią a Joshuą. Ale szybko zorientowała się, że szum powietrza wtłaczanego do wody zagłuszał każde słowo, bo na ich twarzach malowała się tylko troska.

– Kąpie się – powiedziała lekko. – Może i wy pójdziecie w jego ślady? Muszę na chwilę wyjść. Mamo, coś naprawdę ważnego możesz zrobić dla Joshuy.

– Co? Co? – Mama poderwała się; biedna istota skazana na instynkt macierzyński.

– Jeżeli zdobędę kilka jedwabnych piżam, czy przyszyjesz spodnie piżamy wewnątrz tych, które Joshua włoży jutro? Trochę otarł nogi, a na szczęście jest na tyle ciepło, że nie potrzebuje kaleson.

Polarne ubranie to pewnie też za dużo, ale jest wygodne i lekkie, jedwab zaś sprawi mu ulgę – O, biedak! Natrę go kremem.

– Zdaje się, że nie chce żadnej opieki. Musimy być równie delikatni, jak jedwabna piżama. Niebawem wrócę. – Zarzuciła na ramię pakowną torbę i wyszła z namiotu.

Major Withers był dowódcą obozowiska. Dr Carriol przedstawiono mu jeszcze w Nowym Jorku, więc wiedział, że podczas tego zadania ona jest zwierzchnikiem. Uznała go za szczególnie twardogłowego, drobiazgowego i obowiązkowego pedanta. Teraz kazała mu zdobyć tyle jedwabnych piżam, ile zdoła, a dziś przynajmniej jedną. Nawet nie drgnęła mu powieka. Kiwnął tylko głową i zniknął.

W namiocie szpitalnym poprosiła o leki na otarcia i czyraki, nie wdając się w szczegóły. Zasypki i maści wepchnęła do torby wraz z ubraniem i wróciła do kąpiącego się Joshuy.

Nie czuł bólu, który ustąpił, gdy zarzucono go kwiatami. Była to oznaka takiej miłości i wiary, że upewnił się, iż słusznie postępuje.

Miliony ludzi towarzyszyły mu w ostatnim marszu, a on ich nie zawiedzie. Nawet gdy przypłaci to zdrowiem fizycznym i psychicznym.

Judith nigdy nie wierzyła w niego, tylko w siebie, ale nie oni. Dla niej nigdy nic nie zrobi. Wszystko przeznaczył dla nich. Marsz stał się łatwy, odkąd kwiaty zagłuszyły ból. Po tym, co zniósł podczas zimy, brnąc w głębokim śniegu, stąpając po ostrym lodzie, Marsz Tysiąclecia przypominał przechadzkę. On musiał tylko poruszać nogami po miękkiej, równej drodze, ciągnącej się daleko przed nimi. Była jak narkotyk, tak równa, niezmienna, bezpieczna dla piechura. Przemierzał kilometry i tego pierwszego dnia zdawało mu się, że mógłby tak iść wiecznie. A ludzie podążali za nim, wolni, szczęśliwi.

Nie przejmował się reakcją Judith Carriol na widok jego ciała.

Sam nie zwracał na siebie uwagi, a nic go nie bolało. Nigdy nie przyszło mu do głowy obejrzeć się w lustrze, więc nie wiedział, jak strasznie wyglądał.

Aaach! Nie trzeba się martwić. Rozkaz: do nogi! – i usłuchała, tak jak przewidział. Przypomniał jej, by dla własnego dobra pozwoliła mu dokończyć Marsz. Oparł głowę o krawędź wanny i odprężył się zupełnie. Cudownie! Jak relaksuje pławienie się w czymś bardziej kipiącym od niego.

Z początku dr Carriol myślała, że umarł, bo głowa zwisała mu pod takim kątem, iż chyba nie mógł oddychać. Krzyknęła przerażona, aż podniósł głowę, otworzył oczy i spojrzał na nią mętnie.

– Pozwól, pomogę ci wyjść.

Ręcznik z pewnością podrażniłby rany, więc zostawiła go, by wysechł w ciepłym, przewiewnym, nie zaparowanym pokoju, ponieważ woda w wannie była letnia. Później położyła go na składanym łóżku, wyłożonym prześcieradłami. Służyło do masażu, co teraz oczywiście nie wchodziło w grę. A jednak okazało się użyteczne. Uznała, że lepiej poczekać na efekty leczniczej kąpieli solankowej, więc nie dotykała odmrożeń, otarć i ran, tylko smarowała maścią wrzody z ropnymi czopami.

– Zostań tu – rozkazała. – Przyniosę ci zupę.

Mama szyła, gdy dr Carriol weszła do głównego pomieszczenia w namiocie. Inni gdzieś zniknęli, prawdopodobnie kąpali się albo drzemali po posiłku.

– O, jak mądrze postąpił major Withers, wysyłając ci jedwabne piżamy. Ciekawe, gdzie tak szybko je zdobył?

– To jego własne – powiedziała mama, przegryzając nitkę.

– Dobry Boże! – roześmiała się Judith. – Kto by pomyślał?

– Jak miewa się Joshua? – zapytała mama, tak bezceremonialnie, że najwyraźniej podejrzewała, iż syn choruje. Dr Carriol nie miała co do tego wątpliwości.

– Dość kiepsko. Chyba zaniosę mu tylko wielką porcję zupy, nic więcej. Może spać tam, gdzie jest, będzie mu wygodnie. – Podeszła do stołu, wzięła talerz w lewą rękę, a łyżkę w prawą. – Mamo?

– Tak?

– Bądź tak miła i nie zbliżaj się do niego, dobrze?

Wielkie błękitne oczy mamy zaszkliły się, ale mężnie przełknęła rozczarowanie.

– Oczywiście, jeśli sądzisz, że tak trzeba.

– Tak. Dobra z ciebie dusza, mamo. Przeżyłaś okropny okres, wiem, ale jak tylko skończymy z Waszyngtonem, poślemy Joshuę na długi odpoczynek, a ty będziesz go miała dla siebie. Co myślisz o Palm Springs, hę?

Ale mama tylko uśmiechnęła się smutno, jakby nie wierzyła w te słowa.

Kiedy dr Carriol wróciła z talerzem zupy, dr Christian usiadł, spuszczając nogi z wysokiego łóżka. Teraz wyglądał na bardzo zmęczonego, ale nie wyczerpanego. Owinął się bawełnianym prześcieradłem niczym sarongiem, przykrywając najgorsze obrażenia poniżej klatki piersiowej i pod pachami. Nawet stopy przykrył. Bez wątpienia przygotował się na przyjęcie mamy. Judith bez słowa podała mu zupę i przyglądała się, jak siorbie.

– Dokładkę?

– Nie, dziękuję.

– Śpij tutaj, Joshua. Rano przyniosę ci ubranie. Nie martw się, rodzina sądzi, że jesteś strasznie zmęczony i trochę rozdrażniony.

Mama przyszywa jedwabną podszewkę do twoich spodni. Nie jest tak zimno, więc lepiej ci będzie z jedwabiem niż w kalesonach.

– Dobra z ciebie pielęgniarka, Judith.

– Tylko wtedy, gdy kieruję się zdrowym rozsądkiem. W przeciwnym razie gubię się. – Spojrzała na niego, trzymając pusty talerz. Joshua, dlaczego? Wytłumacz mi!

– Co dlaczego?

– Dlaczego ukrywasz chorobę?

– To nigdy nie było dla mnie ważne.

– Jesteś szalony!

Przechylił głowę rozbawiony.

– Boskie szaleństwo!

– Mówisz serio, czy kpisz ze mnie?

Położył się na wąskim łóżku i patrzył w sufit.

– Kocham cię, Judith Carriol. Kocham cię bardziej niż ktokolwiek na świecie – powiedział.

To wyznanie wstrząsnęło nią bardziej niż widok jego ciała, aż z wrażenia opadła na krzesło obok łóżka.

– No pewnie! Twierdzisz, że mnie kochasz, a co mi powiedziałeś przed godziną?

Odwrócił głowę na płaskiej poduszce i spojrzał na nią tak smutno i dziwnie, jakby tym pytaniem go rozczarowała.

– Kocham cię, bo najbardziej potrzebujesz miłości spośród wszystkich znanych mi ludzi.

– Kochasz mnie jak starą, brzydką, zniekształconą kalekę! Dzięki! – Zerwała się z krzesła i wypadła z pokoju.

Rodzina była znów w komplecie. Boże, ratuj mnie przed Christianami! Dlaczego nie znalazła właściwych słów, by mu odpowiedzieć?

Jak mógł oczekiwać szczerej reakcji wobec takich rewelacji? Niech cię diabli, niech cię diabli, Joshuo Christianie! Jak śmiałeś potraktować mnie z góry?

Odwróciła się na pięcie i wróciła do kabiny. Leżał z zamkniętymi oczami, ujęła go za podbródek i nachyliła się. Dzieliło ich dziesięć centymetrów. Otworzył oczy. Czarne, czarne, czarne ma oczy mój ukochany…

– Zabieraj swoją miłość! – powiedziała. – Wsadź ją sobie w tyłek!

Rano asystowała przy toalecie Joshuy, choć właściwie to on jej asystował. Najgorsze otarcia i rany przyschły. Dziś przemeblowała łazienkę – wstawiła inne łóżko i zdobyła urządzenie pochłaniające parę z powietrza. Kiedy go ubierała, nie odzywał się ani słowem, siadał, wstawał, odwracał się, wyciągał ręce – automatycznie wykonywał jej polecenia. Ale jakby nie zaprzeczał, najwyraźniej czuł ból.

Momentami trząsł się jak zwierzę albo drgał niczym epileptyk.

– Joshua?

– Mmmm?

– Nie sądzisz, że kiedyś każdy z nas musi podjąć decyzję, jak żyć? To znaczy, dokąd zmierza, co chce osiągnąć, czy plany dotyczą życia osobistego, czy czegoś większego?

Nie odpowiedział. Nie miała pewności, czy w ogóle ją usłyszał, aie uparcie drążyła.

– Wykonuję tylko swoją pracę, w której jestem dobra, pewnie dlatego, że nie pozwalam, by ktokolwiek wszedł mi w drogę. Ale nie jestem potworem! Naprawdę! Nigdy nie wędrowałbyś z tymi ludźmi, gdybym ci tego nie umożliwiła, rozumiesz? Wiedziałam, czego im potrzeba, ale nie potrafiłam im tego dać. Więc znalazłam ciebie. A ty byłeś szczęśliwy, zanim zalęgły ci się w głowie robaki. Joshua, nie możesz winić mnie za to, co się stało! Nie możesz! – ostatnie słowa zabrzmiały rozpaczliwie.

– Och, Judith, nie teraz! – krzyknął żałośnie. – Nie mam czasu! Chcę tylko dojść do Waszyngtonu!

– Nie możesz mnie winić!

– A muszę? – zapytał.

– Chyba nie – powiedziała posępnie. – Och, chciałabym być kimś innym. A ty?

– Pragnę tego w każdej sekundzie każdej minuty każdej godziny każdego dnia! Ale muszę skończyć wzór, póki żyję.

– Jaki wzór?

Oczy błysnęły mu nagle jak iskra w kadzidle.

– Gdybym wiedział, Judith, byłbym więcej niż człowiekiem.

Maszerował, a za nim miliony ludzi. Pierwszego dnia z Manhattanu do New Brunswick, choć już nie tak szybko i nie w takim tłumie.

Szedł przez Filadelfię, Wilmington i Baltimore, aż ósmego dnia doszedł do peryferii Waszyngtonu.

Ci, którzy wędrowali z nim, przycichli, gdy mieszkańcy Nowego Jorku wrócili do domu, choć niektórzy barwni i zapalczywi nowojorczycy zostali do końca. W pochodzie cały czas uczestniczyło około miliona osób. Szedł chodnikiem przez 1-95. Helikoptery krążyły nad nim, wozy telewizyjne jechały z przodu, rodzina dreptała tuż za nim, a roześmiani i śmiertelnie zmęczeni rządowi dygnitarze na czele tłumu. Od New Brunswick towarzyszył im gubernator New Jersey.

Gubernator Pennsylwanii dołączy! w Filadelfii, gdzie dr Christian wygłosił krótkie przemówienie. Gubernator Maryland, ze względu na wiek i tuszę był w komitecie powitalnym w Waszyngtonie, natomiast przewodniczący zjednoczenia dowódców sztabowych, dziewiętnastu senatorów USA, ponad stu kongresmanów i pięćdziesięciu generałów, admirałów oraz astronauci włączyli się do pochodu, gdy dr Christian przechodził w Baltimore koło na wpół wykończonych murów z czerwonej cegły. Były to pozostałości po ambitnej społecznej inicjatywie budowy fabryki, porzuconej u schyłku stulecia.

Maszerował. Dr Carriol nie pojmowała, jakim cudem, ale maszerował. Co noc pielęgnowała jego zmaltretowane ciało. Mama co noc przyszywała nową jedwabną podszewkę do nowej pary spodni, a rodzina próbowała nie upadać na duchu, kiedy odchodził z zazdrosną strażniczką, której – a tylko oni to wiedzieli – niezwykle zależało na trzymaniu ich w nieświadomości co do stanu Joshuy.

Za New Brunswick wyłączył się zupełnie. Myślał jedynie o Waszyngtonie.

Umysł zdradził go, choć przybył zaledwie do Greenbelt na peryferiach Waszyngtonu. To była ich ostatnia noc na biwaku. Tu puściły jego systemy obronne, odprężył się, jakby dotarł już nad Potomac.

Nie poszedł do kabiny, lecz usiadł wraz z rodziną w głównym pomieszczeniu namiotu i rozmawiał oraz śmiał się jak niegdyś. Zamiast siorbać zupę, zjadł porządny obiad w towarzystwie bliskich: gulasz cielęcy, tłuczone ziemniaki i fasolka szparagowa, a potem kawę i koniak.

Czuł ostry ból. Dr Carriol wychwytywała już drobne, wymowne oznaki cierpienia: oczy wlepione gdzieś w przestrzeń, skurcz mięśni przy niewłaściwym ruchu (na użytek rodziny nazywał je skurczami), napięta, martwa skóra na policzkach i nosie, chaotyczna rozmowa.

W końcu poleciła, by wykąpał się i położył spać, na co chętnie przystał.

Odkręciła dopływ powietrza do wanny i szczelnie zamknęła brezentową klapę przy wejściu do kabiny, gdy pognał do toalety. Wymiotował, aż nie miał już czym, w bólu, przerażeniu, szarpany paroksyzmami. Po wszystkim pomogła mu dojść do łóżka. Skulił się na brzegu i chrapliwie dyszał. Był tak wyczerpany i napięty, że jego twarz przybrała odcień czarnej perły.

Wyjaśnienia i wzajemne obwinianie się, oskarżenia i usprawiedliwienia skończyły się w New Brunswick. Od tej pory połączyli się w bólu i cierpieniu, zjednoczeni w obliczu świata koniecznością dochowania tego sekretu za każdą cenę. Była jego służącą i pielęgniarką, jedynym świadkiem walki, by dalej funkcjonował, jedyną osobą, która wiedziała, jak kruche było istnienie Joshuy Christiana.

Teraz trzymała na łonie jego głowę, a on z wysiłkiem usiłował zaczerpnąć powietrza w płuca. Kiedy poczuł się lepiej, obmyła mu gąbką twarz i dłonie, przyniosła kubek i miednicę, by wypłukał usta.

Milczeli. Zjednoczeni.

Dopiero gdy otuliła go w jedwabną piżamę i posmarowała wszystkie rany, przemówił powoli, niewyraźnie.

– Pomaszeruję jutro.

Nie mógł dalej mówić, zbyt się trząsł. Miał sine usta.

– Zaśniesz? – spytała.

Cień uśmiechu wokół dzwoniących zębów. Skinął głową i natychmiast zamknął oczy.

Została przy nim. Siedziała cicho i nie spuszczała z niego oczu, dopóki się nie upewniła, że śpi. Wtedy wstała i wymknęła się na palcach, by zatelefonować do Harolda Magnusa. Wreszcie wrócił z wygnania i zasiadał do bardzo późnego, wytęsknionego posiłku.

– Muszę z panem natychmiast pomówić – oświadczyła. – To nie może czekać, poważnie.

Był wściekły, ale znał Judith na tyle, by z nią nie dyskutować.

Mieszkał po drugiej stronie rzeki w Arlington, co oznaczało, że do Departamentu jest bliżej z Greenbelt. Poza tym, nienawidził przyjmowania personelu w domu i pospiesznego jedzenia.

– A zatem do zobaczenia w moim biurze – powiedział krótko i odwiesił słuchawkę. Na kolację miał być wędzony łosoś z Nowej Szkocji oraz coq au vin, które musiały zaczekać, aż wróci.

Szlag by to trafił!

Departament Środowiska zbudowano w czasach ścisłego racjonowania ropy naftowej, dlatego też brakowało lądowiska dla helikopterów na dachu, który od dawna wykorzystywano na ciągle powiększające się archiwa. Dr Carriol dojechała z Greenbelt samochodem, przeznaczonym dla uczestniczących w Marszu dygnitarzy. Podróż trwała trzy godziny. Waszyngton pękał w szwach od ludzi, pragnących dołączyć do ostatniego etapu Marszu Tysiąclecia. Wszystkich opanował karnawałowy nastrój, biegali po szosie, a nawet rozbijali na niej obozowisko. Choć po Waszyngtonie jeździło więcej samochodów niż gdziekolwiek w kraju, nikt nie przejmował się teraz, że tarasuje szosę.

Pojazdy sunęły powoli wśród tłumu, bez przerwy ryczały klaksony, auta wymijały zygzakami grupy śpiących obozowiczów i czasem zjeżdżały aż na chodnik. Irytowało to dr Carriol, ale nie martwiła się zanadto, bo wiedziała, że Harold Magnus doświadcza tego samego, a musi pokonać dłuższą drogę. Nie ma sensu, by dojechała do Środowiska przed nim.

Tak się złożyło, że na skraju Potomacu od strony Virginii było znacznie mniej ludzi. Harold Magnus jechał tylko dwie godziny. Na miejsce dotarł w koszmarnym nastroju, głównie ze względu na nietknięty posiłek. Od ośmiu dni był uwiązany przy boku Tibora Reece’a, a nienawidził Białego Domu. Prezydent nie miał zrozumienia dla smakoszy, w dodatku został znów kawalerem, więc w Białym Domu jadło się rzadko i w nudnej atmosferze. Nie mógł wymknąć się nawet w środku nocy, bo Tibor Reece koniecznie musiał mieć pod ręką chłopca do bicia na wypadek, gdyby coś się stało z dr. Joshuą Christianem. Dlatego Harold Magnus okupował automaty ze słodyczami w kawiarni dla personelu i przez osiem dni wygnania pochłonął olbrzymie ilości batoników Harsheya M &M’s oraz Good and Plentys, bezskutecznie usiłując wypełnić pusty żołądek i równie bezskutecznie osłodzić sobie swoje położenie. Ale ostatniego wieczoru sekretarz Departamentu zbuntował się. Zadzwonił do żony i zadysponował ulubioną kolację. O dziewiątej opuścił posterunek. Prezydentowi powiedział, że musi przejrzeć garderobę. Wpadł do biura o drugiej nad ranem. Pani Helena Taverner rozanieliła się. Kiedy tkwił uwięziony w Białym Domu, kierowała dosłownie wszystkim i czuła się wykończona.

– Sir, cieszę się, że pana widzę! Rozpaczliwie potrzebuję pańskich decyzji, dyrektyw i podpisów – powiedziała.

Minął ją, machnąwszy ręką, by przyszła do gabinetu. Westchnęła, zebrała wielką stertę dokumentów, notes, ołówek i podążyła za nim.

Pracowali godzinę. Sekretarz zerkał na zegar wiszący przed nim na ścianie, jako że sam nie nosił zegarka.

– Gdzie ona jest, do cholery? – spytał, gdy skończyli.

– Pewnie wolno jedzie, sir. Porusza się po zatłoczonej trasie Marszu – powiedziała kojąco pani Taverner.

Carrol zjawiła się niespełna pięć minut później, dokładnie wtedy, gdy pani Taverner siadała przy swoim biurku, by zająć się pracą.

Kobiety wymieniły spojrzenia pełne zrozumienia, a potem uśmiechnęły się do siebie.

– Aż tak źle? – spytała Judith.

– No cóż, tkwił przez osiem dni w Białym Domu, a tamtejsze jedzenie zupełnie mu nie leży. Ale odkąd zasiadł we własnym fotelu, ma nieco lepszy nastrój.

– O, biedactwo!

Humor zaczął mu się poprawiać. Kolację zje później. Helena nie popełniła w czasie jego nieobecności zbyt wielu błędów – musi dać jej czasem ładny prezent – a wygnanie już się skończyło. Powitał dr Carriol dość uprzejmie, w kąciku ust tkwiła mu corona, a brzuch śmiesznie sterczał pod zielono-różową brokatową kamizelką.

– No, no Judith, świetnie, co?

– Tak, panie sekretarzu – odpowiedziała, zdejmując płaszcz.

– Dzisiaj Greenbelt, a jutro ostatni etap marszu. Wszystko jest zorganizowane, solidna platforma z marmuru z Vermont, która posłuży za podstawę pomnika Tysiąclecia, głośniki na każdym rogu ulicy i w parkach w promieniu kilku mil oraz niezły komitet powitalny!

Prezydent, wiceprezydent, kongres, wszyscy ambasadorzy, premier Rajpani, prezes rady ministrów Hsaio, masa innych głów stanu, gwiazdy telewizyjne, rektorzy college’ów – oraz król Anglii!

– Król Australii i Nowej Zelandii – poprawiła go.

– No, ale przecież tak naprawdę jest królem Anglii. Po prostu komuchy nie lubią królów. – Zadzwonił po panią Taverner i poprosił o kawę i drinki. – Masz ochotę na szklaneczkę brandy, Judith? Wiem, że nie pijesz, ale słyszałem od prezydenta, że dr Christian nawrócił cię na koniaczek po kawie, ja zaś nie mam nic przeciwko temu.

Kiedy nie odpowiadała, przyjrzał się jej, rozwiewając ręką chmurę gęstego, wonnego dymu.

– Przeszkadza ci cygaro? – spytał z niezwykłą u niego troską.

– Nie.

– O co chodzi? Nie przygotował przemówienia?

Westchnęła głęboko.

– Panie sekretarzu, on jutro nie będzie przemawiał.

– Co?

– Jest chory – dobierała słowa z niezwykłą uwagą. – W gruncie rzeczy, jest śmiertelnie chory.

– A tam! Wygląda świetnie! Obserwowałem go z prezydentem przez całą tę cholerną drogę. Prezydent wyrwałby mi jaja, gdyby ktoś zastrzelił dr. Christiana, więc zapewniam cię, że obserwowałem faceta niczym jastrząb! Wygląda świetnie. Chory? I chodzi tak szybko?

Bzdura! Co się naprawdę dzieje?

– Panie sekretarzu, proszę mi uwierzyć. Choruje tak bardzo, że boję się o jego życie.

Zapatrzył się na nią z rosnącym niepokojem, w końcu przekonała go, ale nie pohamował ostatniego protestu.

– Bzdura!

– Prawda. Każdego wieczora i ranka opiekuję się nim. Wie pan, jak wygląda jego ciało? To żywe mięso. Wykończył się podczas morderczej wędrówki w zimie na północy. Traci mnóstwo krwi, cierpi ból, który doprowadza go niemal do obłędu. Jego gruczoły potowe to przeraźliwie bolesne guzy pełne cuchnącej ropy. Palce u stóp odpadają mu. Od-pa-da-ją! Słyszy pan?

Pozieleniał, otworzył usta i zgasił pospiesznie cygaro.

– Jezu Chryste!

– On kończy się, proszę pana. Nie wiem, jakim cudem zaszedł tak daleko, ale proszę mi wierzyć, to już jego łabędzi śpiew. Jeśli jednak chcemy utrzymać go przy życiu, musimy powstrzymać go od jutrzejszego marszu do Potomacu.

– Dlaczego, u diabła, pani milczała?! Dlaczego mi pani nie powiedziała! – krzyczał tak głośno, że nie zauważył, jak sekretarka otworzyła drzwi i szybko zamknęła, nie wchodząc.

– Miałam swoje powody – stwierdziła dr Carriol, wcale nie speszona. – Przeżyje i nic mu nie będzie, jeżeli natychmiast zabierze się go w jakieś spokojne miejsce i zapewni najlepszą opiekę pod naszym nadzorem. – Z sekundy na sekundę czuła się lepiej. Jak miło dominować nad Haroldem Magnusem.

Powziął już decyzję.

– Dzisiaj?

– Tak.

– Dobrze, im szybciej, tym lepiej. Cholera! Co powiedzieć prezydentowi? Co pomyśli król Anglii? Odbył długą, kosztowną podróż i nawet nie przywita się z dr. Christianem! Cholera! Co za przeklęty pech! – Łypnął ku niej podejrzliwie. – Jest pani tego pewna?

– Oczywiście. Proszę spojrzeć na to od tej strony, sir – zaczęła, zbyt zmęczona i zrozpaczona, by zapanować nad tonem pogardliwej ironii. – Pozostali są w świetnej formie. I nic dziwnego. Nie maszerowali całą zimę i nie przeszli całej drogi do Waszyngtonu tak jak on.

Senator Hillier, burmistrz O’Connor, gubernatorzy Canfield, Grinswold, Kelly, Stanhope i de Matteo, generał Pickering i tak dalej, i tak dalej, wszyscy mają fantastyczną kondycję i chętnie zwrócą na siebie uwagę. Więc dzień jutrzejszy może do nich należeć. Dr Joshua Christian był motorem Marszu Tysiąclecia, to prawda, od ośmiu dni kamery i oczy całego świata zwrócone są na niego, a inni – bez względu na to, jak wielce ważni – wiedzą, że są tylko tłem. I przyznajmy, dr Christian ma gdzieś króla Anglii czy cesarza Syjamu, a król Anglii ma w nosie dr. Joshuę Christiana. Więc niech pan Reece, senatorzy, gubernatorzy i cała reszta zabłysną jutro. Niech Tibor Reece wlezie na tę platformę i przemawia do tłumu! Uwielbia dr. Christiana. Wygłosi znakomite przemówienie. Ludziom na tym etapie jest obojętne, kogo wysłuchają. Uczestniczyli w Marszu Tysiąclecia, to wszystko, co zapamiętają.

Nadążał za jej rozumowaniem nieco mniej skupiony niż zwykle.

Od ośmiu dni nie dosypiał, od wielu jadł wyłącznie słodycze, słodycze, słodycze i trochę go mdliło.

– Chyba ma pani rację. – Zamrugał oczami i ziewnął. – Zaraz pójdę do prezydenta.

– Prrr, chwileczkę! Zanim postąpi pan pochopnie, proszę zdecydować, dokąd i jak zabierzemy dr. Christiana. Palm Springs odpada, zorganizowałam to, zanim dowiedziałam się, jak bardzo jest chory. Za daleko. Najbardziej niepokoi mnie konieczność zachowania tajemnicy. Dokądkolwiek go zawieziemy, nie zapobiegniemy miejscowym plotkom i domysłom. Przecieki na temat stanu, do jakiego doprowadził się podczas wędrówek, zrobią z niego męczennika. Musi go leczyć wąska, wyselekcjonowana grupa lekarzy i pielęgniarek, w pobliżu Waszyngtonu, ale w miejscu, gdzie nikt go nie znajdzie. Oczywiście lekarze i pielęgniarki to muszą być nasi, absolutnie pewni ludzie.

– Tak. Tak. Nie możemy sobie pozwolić na zrobienie z niego męczennika, żywego czy martwego. Za jakiś rok pokażemy go ludziom, zdrowego, w świetnej formie i gotowego do działania.

Dr Carriol uniosła brwi.

– Więc?

– Dokąd? Jakieś sugestie?

– Nie, panie sekretarzu, żadnych. Myślałam, że może pan zna stosowny, cichy zakątek jako osoba pochodząca z Wirginii. Niezbyt daleko, bo nie wiemy, jakie wynikną problemy.

Wydłubał z popielniczki niedopałek, obejrzał i sięgnął po nowe cygaro do skrzynki, stojącej na biurku.

– Najlepsze cygara – zaciągnął się – to zawijane na wewnętrznej stronie kobiecego uda.

Dr Carriol spojrzała na niego uważniej.

– Panie sekretarzu, dobrze się pan czuje?

– Oczywiście! Po prostu nie umiem myśleć bez cygara. Pykał jeszcze przez chwilę, po czym się odezwał. – No więc poleciłbym opuszczoną wyspę w Pamlico Sound w Karolinie Północnej.

Należy do rodziny Binkmanów, handlujących tytoniem. W ciężkich czasach zbankrutowali, rzecz jasna. Chyba jako jedyni w tym interesie nie ulokowali pieniędzy w innym przedsiębiorstwie. – Wydmuchnął dym.

No dalej, człowieku! Dr Carriol chciała krzyczeć, ale siedziała spokojnie.

– Tuż przed Marszem powiedzieli mi o tym ludzie z Rezerwatów. Blinkmanowie chyba podarują wyspę państwu jako rezerwat, jeśli nie zdołają jej sprzedać. Od lat jest to sanktuarium ptaków i dzikich zwierząt, ale Blinkmanowie nie mąją już pieniędzy na utrzymanie. Na wyspie stoi stary dom, w którym spędzali lato – cholera, niemal od stuleci! Wyremontowali go, bo mieli ofertę kupna wyspy, ale transakcja nie doszła do skutku. Płacą straszne podatki. Mają nadzieję, że państwo kupi od nich wyspę, by wypoczywał tam prezydent. To idealne miejsce na wakacje. Marsz zaabsorbował prezydenta i jeszcze nie poruszałem z nim tej sprawy. Dom i wyspa są opuszczone, ale w Departamencie Rezerwatów zapewniono mnie, że wszystko tam działa. Jest woda i niezbędne instalacje włącznie z generatorem diesla o mocy 50 kilowatoamperów. Czy to wystarczy?

Przeciągnęła się i zadrżała.

– Wydaje się idealne. Jak nazywa się ta wyspa?

– Pocahontas Island. Leży koło Cape Hatteras. Ma tylko trzy kilometry długości i jeden szerokości. Jest na mapach. – Zadzwonił na panią Taverner. – Co z tą kobietą! Gdzie moja kawa i koniak?

Przyniosła błyskawicznie, lecz gdy chciała równie szybko opuścić pokój, zatrzymał ją.

– Zaraz, zaraz! Dr Carriol, proszę powiedzieć Helenie, jakich potrzebujemy specjalistów?

– Chirurga naczyniowego i wykonującego operacje plastyczne, dobrego internisty, anestezjologa, dwie najlepsze pielęgniarki. Pacjent jest w szoku, wyczerpany, poraniony, z poważnymi odmrożeniami, prawdopodobnie również z gangreną, niedożywiony, niedomaga na nerki. Musimy mieć pełny zestaw leków, mnóstwo opatrunków, przyrządy chirurgiczne do operowania wrzodów i usuwania tkanek, aha, i jeszcze przyda się psychiatra.

Przy ostatnich słowach spojrzał na nią z ukosa, ale zamiast komentować tylko chrząknął.

– Pamięta pani wszystko? – zapytał. – Dobrze. Po wyjeździe Carriol wydam pani instrukcje. Teraz proszę zatelefonować do prezydenta.

Pani Taverner pobladła.

– Sir, czy to konieczne? Dochodzi czwarta rano!

– Tak? Trudno. Obudź go.

– Co powiedzieć adiutantowi?

– Cokolwiek, nic mnie to nie obchodzi! To pani sprawa!

Sekretarka umknęła. Dr Carriol wstała, nalała kawę, koniak i postawiła przed sekretarzem, po czym usiadła.

– Nie wiedziałam, że tak późno. Muszę wracać do Joshuy.

Cholerne tłumy! Jeśli pan pozwoli, polecę helikopterem. Chyba zapakujemy dr. Christiana prosto do helikoptera przed świtem i zawieziemy go na Pocahontas Island. Zwykle podróżował z naszym pilotem Billym, więc nie będzie niczego podejrzewać. Ja oczywiście pojadę z nim. Zespół medyczny zabierzemy z Pocahontas. Niech się pan pośpieszy – dodała groźnie.

– Zapewniam panią, że nie zamierzam zwlekać! Narażanie życia dr. Christiana nie leży w moich planach – powiedział z wielką godnością. Wziął kieliszek i skrzywił się, widząc, jak mało brandy nalała.

– Lubię pić w stylu teksańskim – wyjaśnił. Opróżnił kieliszek jednym haustem i podał jej. – Proszę o przyzwoitą porcję.

Sekretarka zadzwoniła, gdy dr Carriol zajmowała się karafką.

– Sir, budzą już pana Reece’a. Oddzwoni.

– Dobrze. Dziękuję. – Przełknął łapczywie koniak. – Lepiej już idź, Judith.

Spojrzała na zegar wiszący za nim na ścianie.

– Cholera! Dotrę na miejsce o piątej, nawet helikopterem. Proszę udzielić stosowne instrukcje zespołowi medycznemu i poinformować ich, że spotkają się z pacjentem na Pacahontas Island. Aha, dobrze byłoby znaleźć fachowca od generatorów.

– Niech to, jest pani gorsza od mojej żony! Dość tego rządzenia!

Wszystko gra! Do diabła, przecież spodziewają się inspekcji prezydenta! Dobry Boże, będę szczęśliwy, gdy skończy się to całe zoo.

– Ja również, sir. Dziękuję. Będę pana informowała o wszystkim.

Kiedy go zostawiła, zerwał się i nalał sobie trzeci koniak, a potem zapalił kolejne zwijane na kobiecym udzie cygaro.

Dr Carriol zatrzymała się jeszcze przy biurku pani Taverner, by zadzwonić po Billy’ego. Miał spotkać się z nią przy Capitolu na lądowisku dla helikopterów.

– Chciałabym, żeby Środowisko dysponowało własnym helikopterem – powiedziała, odłożywszy słuchawkę. Później przyjrzała się Helenie Taverner. – Pani jest zupełnie wykończona!

– Owszem. Nie byłam w domu od wyjazdu dr. Christiana z Nowego Jorku. No cóż, pan Magnus tkwił w Białym Domu, więc musiałam tu wszystkiego dopilnować, a zna go pani. Nigdy nie dowierzał pełnomocnikom ani zastępcom.

– Drań. Dlaczego męczy się pani z nim?

– O, nie jest taki zły, gdy wszystko idzie gładko, mam jedną z najlepszych posad w służbie państwowej.

– Proszę iść do niego, gdy tylko skończy rozmowę z prezydentem.

– Dobrze. Dobranoc, dr Carriol.

Czwarta rano, pomyślał Harold Magnus, jednym łykiem opróżniając trzeci kieliszek. Zamrugał oczami, ziewnął, w głowie mu zawirowało. Cholera. Brandy nigdy nie uderzała mu do głowy! Boże dopomóż! Nie czuł się najlepiej, naprawdę. Za wiele słodyczy, za mało konkretnego pożywienia. Ale pieprzyć doktorów, nie ma cukrzycy! Czwarta rano. Nic dziwnego, że czuje się podle. Bez kolacji.

Pieprzyć dr Judith Carriol. Pieprzyć dr. Joshuę Christiana. Pieprzyć lekarzy. Pieprzyć wszystko. Rozmyślanie o doktorach i zdrowiu przypomniało mu dr. Christiana. Wyciągnął rękę, by zadzwonić po panią Taverner, ale go uprzedziła.

– Pan Reece na linii, sir. Nie robi wrażenia szczęśliwego.

– Po cholerę mnie budzisz? – spytał zaspany i rozdrażniony.

– Cóż, panie prezydencie, skoro ja nie śpię i nie zjadłem jeszcze kolacji ze względu na dobro narodu, to niby dlaczego pan miałby spać? To pański naród, nie mój! – zachichotał.

– Harold? To ty?

– Ja-ja-ja-ja-ja! Oczywiście, że ja! – zaśpiewał. – Jest czwarta o świcie i czuję się znakomicie!

– Jesteś pijany.

– Dobry Boże, rzeczywiście! Przepraszam, panie prezydencie. Po prostu wypiłem brandy na pusty żołądek. Przepraszam, sir. Naprawdę przepraszam.

– Obudziłeś mnie, żeby mi powiedzieć, iż upiłeś się i jesteś głodny?

– Skądże! Mamy pewien problem.

– Tak?

– Dr Christian nie pójdzie dalej. Spotkałem się z dr Carriol.

Powiedziała, że Joshua jest śmiertelnie chory, więc chyba Marsz Tysiąclecia zakończy się bez przywódcy.

– Rozumiem.

– Reszta ważnych uczestników Marszu jest w świetnej formie, dlatego pozwolę sobie przekazać im przewodnictwo. Oczywiście jego rodzina pomaszeruje na przedzie! Ale ktoś powinien wygłosić za dr.

Christiana przemówienie i sądzę, że najlepiej pan to zrobi.

– Tak, zgadzam się. Przyjdź do Białego Domu, powiedzmy o ósmej. Zaproszę też dr Carriol. Chcę osobiście usłyszeć, co dzieje się z biednym dr. Christianem. Harold, weź się w garść, dobrze? Dziś jest wielki dzień.

– Tak, sir. Oczywiście, sir. Dziękuję, sir.

Sekretarz Środowiska odłożył słuchawkę z wdzięcznością. W głowie mu wciąż wirowało, czuł się okropnie chory i tak obezwładniająco zmęczony, że zdawało mu się, iż nigdy nie wstanie zza biurka.

Bezwiednie skłonił głowę na biurko, ciężką, skołowaną, wypełnioną przecukrzoną krwią… natychmiast zasnął. Albo raczej zapadł w stan świadomości, wskazujący na ostrą hiperglikemię.

Pani Taverner poszła do swojego prywatnego pokoju. Pomyślała, że mogłaby przysiąść na chwilę na brzegu kanapy, bo nogi trzęsły się jej z wyczerpania i napięcia. Ale położyła się i natychmiast twardo usnęła.

Z jakiegoś powodu tego wieczora dr Christian czuł, że musi poświęcić trochę czasu ukochanej rodzinie. Wiedział, że haniebnie ich zaniedbywał, gdy opublikował „Boże przekleństwo”, traktował krzycząco niesprawiedliwie. Nie zawinili, że klinikę w Holloman zamknięto, wina leżała po jego stronie. Jednak to ich obwiniał. Biedacy, tak rozpaczliwie od niego zależni, tak gorliwie pragnący go zadowolić, tak żałośnie zdezorientowani bez jego przywództwa.

Dlatego usiadł i rozmawiał z nimi, nawet śmiał się, trochę żartował. Zjadł to, co mama w niego wepchnęła, udzielał porad Jamesowi, Andrew i Miriam, uśmiechnął się ze szczególną słodyczą do małej Myszki i nawet usiłował zjednać sobie Mary. Ale ona go nie lubiła, właściwie nie wiedział dlaczego, choć przyznawał, że zapewne miała wiele powodów.

O, zapłacił za te podarowane im godziny! Czy to przez jedzenie, które zalegało mu w żołądku i zwymiotował? A może zawinili też bliscy? Koszmarne bolesne odkrycie. Jak kochać swoich oprawców?

Загрузка...