Istotnie bardzo szybko ukrył oszołomienie. Od tego zależała jego praca – nie! Kariera! Typowa akcja Carriol – pojawia się jakby nigdy nic, wlecze ze sobą twoje przeznaczenie i nie rozumie ludzkiej słabości. Ani przyzwoitości. Wolałby nie szanować jej tak bardzo, bo w jego przypadku szacunek oznaczał sympatię. Wiedział też, że jeśli spojrzy z innej strony na jej postępowanie, to nie zapowiedziana wizyta okaże się komplementem pod adresem jego zdolności aktorskich.

Kiedy odsunęła go od Operacji Poszukiwanie, był gorzko rozczarowany, ale nie dał się zwieść jej słodkim słówkom i obietnicom.

„Moshe, kochany, jesteś zbyt dobry, żeby marnować się w drugiej fazie. Potrzebuję cię przy usprawnieniu, unowocześnieniu i zreorganizowaniu całego programu przesiedleń”. Jakby coś zakrojonego na tak wielką skalę nie mogło poczekać jeszcze kilka tygodni. Żaden naukowiec z prawdziwego zdarzenia nie lubi, kiedy mu się odbiera pracę przed zakończeniem. I nieważne, jak nęcące jest nowe zadanie wabik czy nagroda pocieszenia. A chociaż dr Carriol była urodzonym teoretykiem, znała naukowców na tyle, by wiedzieć, że poddała go swoistej amputacji. Od pięciu tygodni zbierał w sobie entuzjazm, zapał i obiektywizm, niezbędne przy tak skomplikowanym programie, jak przesiedlenia. A tymczasem wizja tego, co może zdarzyć się w drugiej fazie Operacji Poszukiwanie, tańczyła mu przed oczami. I walcząc ze sobą z trudem zrozumiał, że równie tajemnicza jest Judith Carriol.

A teraz niemal zdradził się, co znaczy dla niego Dr Christian.

Opanował wyraz twarzy, ale nie był pewien oczu. Wiedział, że dr Christian, bardzo przenikliwy i wrażliwy człowiek, coś zauważył, lecz na szczęście nie pojął, co to było, bo brakowało mu poczucia własnej ważności.

Czwartek. Dr Chasen zrozumiał, przepełniony uczuciem wdzięczności, jak szczodrze i prawdziwie subtelnie nagrodzono go za pracę nad pierwszą fazą Operacji Poszukiwanie. Jedynie obserwował drugi etap, to prawda, ale szefowa powiedziała mu, że wyciągnął królika z cylindra: że Operacja Poszukiwanie to nie tylko ćwiczenie, nastąpi trzecia faza, on zaś będzie świadkiem – ale czego, na miłość boską?

I tak od czwartku do soboty wykonał więcej owocnej pracy nad przesiedleniami niż przez pięć minionych tygodni. Zrozumiał bowiem, iż szefowa popiera go z całego serca, a poza tym pomagał mu dr Joshua Christian: tłumaczył, martwił się, analizował, krytykował.

Zwycięzca i nowy mistrz. Ale mistrz czego?

Naprawdę przypadli sobie do gustu. Dlatego dni minęły im na ciekawej, pełnej szczęścia, efektywnej, nowatorskiej współpracy.

A przecież, zanim dr Christian poczuł zaledwie sympatię do dr. Chasena, ten był już zaintrygowany, zafascynowany, w końcu przepełniony głęboką miłością.

– Nie wiem, dlaczego – wyznał Judith w czasie jednego z nielicznych spotkań we dwójkę.

– Nonsens – odpowiedziała sucho. – Kluczysz, Moshe. Oczywiście, że wiesz. To całkiem proste.

Pochylił się ku niej nad biurkiem.

– Kochałaś kiedyś kogoś, Judith?

Ani drgnęła.

– Oczywiście.

– Nie powiedziałabyś mi o tym, prawda? Myślę, że nie mówisz prawdy.

– Kłamię tylko z konieczności – dodała swobodnie. – A teraz nie widzę potrzeby, by cię oszukiwać. Nie muszę bronić się przed tobą, bo mnie nie skrzywdzisz. Nie ukrywam przed tobą pobudek, bo nawet jeśli je odgadniesz, nie wpłyniesz na moje postępowanie. A ty kluczysz, mój drogi, ale nie urazisz mnie. Całkiem proste, nieprawdaż?

Westchnął, raczej rozdrażniony niż pokonany.

– Potrzebowałaś określonego człowieka. Człowieka. Takiego, który pociąga za sobą ludzi, ale nie zagrozi państwu i naszemu modelowi życia. Charyzma, tak? I, jak powiedziałem ci pięć tygodni temu, znalazłem go. Więc skąd wiem, że go kocham? On zmusza, by się go kochało! Ty go nie kochasz?

Zachowała kamienną twarz.

– Nie.

– Dajże spokój, Judith! Kłamiesz!

– Nie! Ja kocham – możliwości, jakie mi daje, a nie jego.

– Dobry Boże. Twarda z ciebie kobieta.

– Jeszcze bardziej kluczę niż ty, Moshe. Dlaczego go kochasz?

– Z wielu powodów. Po pierwsze dał mi największy zastrzyk energii w całej karierze. Nie oszukasz mnie, wiem, że go wybrałaś.

Jak nie kochać człowieka, którego wybrano dlatego, że wzbudza miłość? Jak nie kochać człowieka, który widzi wszystko tak wyraźnie i jest po prostu dobry? Nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo dobrego!

Zawsze myślałem, że ktoś taki zanudzi mnie na śmierć albo go znienawidzę. Ale jak można nienawidzić kogoś naprawdę dobrego?

– Mógłbyś, gdybyś był zły.

– No cóż, dość często mnie irytuje – zamyślił się. – Analizuję tendencje, jakie dostrzegam w tej czy innej statystycznej grupie, a on siedzi, uśmiecha się, kręci głową i mówi: „O, Moshe, Moshe, przecież mówisz o ludziach!” A ja złoszczę się, to chyba niewłaściwe słowo.

Raczej jestem – zawstydzony. Tak, zawstydzony.

Zmarszczyła brwi. Nagle straciła cierpliwość. Powiedziała: „Mmmmm!” i szybko się go pozbyła. Potem siadła za biurkiem i rozmyślała.

W poniedziałek rano dr Carriol zamiast jazdy autobusem zaproponowała spacer do Departamentu Środowiska przez parki i ogrody Potomac. Dzień był ciepły, bezchmurny, pachnący i bezwietrzny.

– Czy uważasz, że zmarnowałeś czas, spotykając się z Moshe? zagadnęła, kiedy szli przez park West Potomac.

Odpowiedział bez wahania.

– Nie. Rozumiem, dlaczego nalegałaś na to spotkanie. Nawet popieram powody, dla których tu przyjechałem. Moshe to naprawdę wybitny, błyskotliwy i nietuzinkowy naukowiec. Ale, jak wszyscy, kocha raczej problemy niż ludzi. Jako człowiek wcale nie jest tak błyskotliwy i oryginalny.

– Zmieniłeś jego sposób myślenia?

– Trochę. Ale kiedy wrócę do Holloman, on zapomni o mnie i zacznie myśleć po swojemu.

– Nie posądzałam cię o defetyzm.

– Odróżnijmy realizm od defetyzmu. Przeobrażenie Moshe Chasena to nie rozwiązanie, Judith. Chodzi o przeobrażenie ludzi, którzy są przedmiotem jego badań.

– Jak byś to zrobił?

– Jak? – Zatrzymał się na porośniętym trawą zboczu. Poruszał się swobodnie, choć większość ludzi z trudem zachowywałaby tu równowagę.

– Tak. Jak byś to zrobił? – powtórzyła.

Nagle usiadł na trawie, oplatając kolana ramionami.

– Powiedziałbym ludziom, że najgorszy szok mają już za sobą, że czas zobojętnienia minął. Powiedziałbym, by wydobyli dumę z błota, a z chłodni uczucia, by zaakceptowali los i nauczyli się z nim żyć. A więc, że nasze zimy są mroźne i będą gorsze, że jak wszystkie państwa, a przynajmniej te na północnej półkuli – musimy radzić sobie z masową migracją, iż jesteśmy skazani na rodziny z jednym dzieckiem. Nie możemy ciągle wspominać dobrych dawnych czasów i przeklinać los, bezczynnie znosząc nieuniknione. Wczoraj przeminęło i nigdy już nie wróci.

Powiedziałbym też, żeby myśleli o jutrze, Judith! Że sami wyleczą się z nerwicy tysiąclecia, gdy zaczną myśleć pozytywnie i zaakceptują życie. Ludzie muszą zrozumieć, że dzisiaj cierpimy, bo ze starym tysiącleciem pokonaliśmy coś więcej niż kamień milowy. Musimy cierpieć, a nostalgia jest naszym wrogiem. Powiedziałbym, że przyszłość wnuków naszych dzieci będzie piękniejsza i warta więcej niż jakikolwiek okres w historii człowieka – jeśli zaczniemy już teraz pracować dla jutra. Powiedziałbym też, że nie wolno wychować dzieci w starym duchu pobłażania i bezwładu. Nasze dzieci i wnuki muszą być silne i dumne z ciężkiej pracy oraz własnych zdolności. Nie wolno im poprzestać na osiągnięciach rodziców. I powiedziałbym każdemu Amerykaninowi bez względu na wiek, żeby nie oddawali tak łatwo tego, o co tak ciężko walczyli. Bo nie zaskarbi im to wdzięczności i przyjaźni, nawet ze strony własnych dzieci.

– Świetnie. Świetnie. Jesteś zwolennikiem pracy, samodyscypliny. Niezbyt to oryginalne.

– Oczywiście, że nie! – warknął rozdrażniony. – Zdrowy rozsądek to prozaizm! A właściwie, co tak fascynuje w oryginalności?

Czasami to najbardziej wyświechtany banał, czego ludzie nie rozumieją, bo każdy rządzący sili się na oryginalność! A zdrowy rozsądek towarzyszy ludziom od zarania!

– Słusznie. Wytrzymaj jeszcze trochę, Joshua. Nie odgrywam roli adwokata diabła dla przyjemności. No dalej, co jeszcze byś im powiedział?

Jego głos nabrał ciepłych, mruczących tonów.

– Że ktoś ich kocha. Chyba nikt im tego nigdy nie mówił.

W dużej mierze z tego wynikły nasze problemy. Współczesne władze są sprawne, przewidujące, oddane. Ale odmawiają nam miłości, tak jak niepewny i słaby mężczyzna nie wyznaje miłości żonie czy kochance i uważa, że powinna o niej wiedzieć. Och, Judith! – wszyscy pragniemy usłyszeć, że ktoś nas kocha! Wówczas dzień staje się jaśniejszy! Dlatego powiedziałbym im, że zasługują na miłość, że nie są źli ani grzeszni, że nikt nimi nie gardzi, nikomu nie zawadzają. Powiedziałbym im, że mają predyspozycje, by uratować się i stworzyć lepszy świat.

– Skoncentrować się raczej na tym niż na tamtym świecie?

– Tak. Chciałbym, by zrozumieli, że Bóg celowo stawia ich w tej sytuacji, by uczynili coś ze świata, który im podarował. Zbyt wielu ludzi myśli o zbawieniu po śmierci, zaniedbując życie doczesne.

– Odchodzisz od tematu – stwierdziła, chcąc go rozdrażnić.

Ciekawiło ją, jak sobie radzi ze skrajnym i małostkowym sceptycyzmem.

– Błądzę, błądzę, błądzę! – wysyczał przez zęby, uderzając do taktu pięściami w kolana. Później odetchnął głęboko, opanował się, bo znowu przemówił pewnie. – Judith, gdy ludzie zwracają się do mnie o pomoc, patrzą na mnie błagalnie – to takie łatwe! Kiedy patrzysz na mnie jak na jakiś okaz pod mikroskopem, nie mam pojęcia, co ja tu do diabła robię. Nie obchodzą cię moje poglądy o Bogu, człowieku… Właściwie, co cię frapuje? Dlaczego ja cię interesuję, a przecież nie powinienem! Zdaje się, że wiesz o mnie cholernie dużo, a ja o tobie nic! Jesteś… jesteś tajemnicą!

– Interesuje mnie nadanie światu praw – powiedziała chłodno. – Może nie całemu światu. Ameryce.

– Mogę w to uwierzyć, ale to wymijająca odpowiedź.

– Później przyjdzie pora na zajmowanie się moją osobą. Teraz ty jesteś ważny.

– Dlaczego?

– Wyjaśnię ci za chwilę. Opowiedz mi jeszcze o sobie i swoich poglądach.

Roześmiał się głośno i urągliwie.

– Skoro chcesz mnie zaszufladkować, jestem meliorystą.

Zabolało ją, że użył nie znanego jej słowa, ale ciekawość zwyciężyła. Zamiast siedzieć cicho, a potem sprawdzić to określenie w słowniku, spytała: – Meliorystą?

– Kimś, kto wierzy, że świat mógłby stać się nieskończenie lepszym miejscem dzięki wysiłkowi człowieka, a nie boskiej interwencji.

– Wierzysz w to?

– Oczywiście.

– I w Boga?

– O, jestem pewien, że Bóg istnieje – powiedział poważnie.

– Mówisz to z przekonaniem.

– Bo Bóg po prostu istnieje.

– A, pieprzyć to! Nic mi to nie daje! – syknęła z wściekłością i zerwała się na równe nogi. Spojrzała na jego twarz; jej własna wyostrzyła się, bo aż cofnęła brodę.

Roześmiał się z uciechą.

– Fantastycznie! Wreszcie szczelina w twoim pancerzu!

– Nieprawda – była zła. – Nie mam żadnego pancerza. Chcesz usłyszeć zagadkę?

– Jaką?

– Jeśli ją rozwiążesz, Joshuo Christianie, dowiesz się wszystkiego o Judith Carriol.

– A więc słuchani. Zaczynaj!

– Jasny jest słowa dźwięk, kiedy z barda ust pada, wartki jest pieśni pęd, kiedy mistrz ją układa…

Nie ścichnie słowa dźwięk i ptakiem pieśń powróci, nawet, gdy umrze bard, gdy mistrz się w proch obróci.

Milczał zmieszany.

– Zabiłam ci ćwieka?

– Odgrywasz się, że użyłem terminu, którego nie znałaś – powiedział na wpół żartem.

– Wcale nie. Zgadniesz?

– Nie jestem Edypem. To ładne, ale niezrozumiałe.

– A więc dobrze, opowiem nie o sobie, ale o tobie. Wyjaśnię ci, dlaczego mnie tak interesujesz.

Od razu spoważniał i zaczął słuchać.

– Muszę to wiedzieć. Wal.

– Masz wiele pomysłów, Joshuo Christianie. Ważnych i ośmielę się twierdzić – nieprzemijających. Napisz książkę.

– Nie potrafię, Judith.

– Do tego są duchy – odwróciła się i ostrożnie schodziła po zboczu. Poszedł za nią.

– Duchy? – nadał temu słowu znaczenie nadnaturalne, tak dalekie od jej myśli.

– Och, Joshua! Nie upiory! Ludzie, którzy piszą książki za innych.

– Upiorna nazwa dla upiornego zajęcia.

– Możesz mnóstwo zaoferować wielkiej rzeszy ludzi, a nie tylko garstce, z którą spotykasz się w klinice. No więc, skoro twierdzisz, że nie umiesz pisać, dlaczego by nie miał zrobić tego duch?

– Mam mnóstwo do ofiarowania ludziom, wiem o tym. Ale tylko bezpośrednio.

– Nonsens. Pomyśl o tym w ten sposób. Obecnie pomagasz grupie pacjentów w Holloman. Świetnie, że założyłeś taką małą klinikę i przyjmujesz tylu pacjentów, że sam ich dopilnujesz. Twoja metoda leczenia wymaga ścisłego kontaktu, a to zależy raczej od ciebie niż od innych terapeutów, których mógłbyś wykształcić. Wyłączam z tego rodzinę, bo oni są jakby częścią ciebie. Ale książka – nie podręcznik, napisany przez ekspertów, zwykła książka dla ludzi, rozpaczliwie czekających na przesłanie, które ty pragniesz im przekazać – byłaby dla nich darem niebios! Możesz w niej wyrazić siebie tak, jak to robisz w bezpośrednim kontakcie. Książka dotrze do milionów. Jej wpływ na rozwiązanie problemu nerwicy tysiąclecia w kraju będzie niezwykły. A może i na całym świecie, jeśli świat zechce cię wysłuchać. Powiedziałeś, że ludzie rozpaczliwie potrzebują miłości, a nikt im nie mówi, że są kochani. Więc powiedz im to w książce! Joshua, książka to jedyne rozwiązanie!

– Świetny pomysł, przyznaję, ale nierealny. Nawet nie wiedziałbym, jak zacząć.

– Powiem ci – zachęcała. – Przedstawię ci nawet zakończenie.

Och, to nie znaczy, że napiszę tę książkę za ciebie! Ale znajdę wydawcę, a ten wyszuka odpowiedniego współpracownika.

Skubał wargę, rozdarty między zapałem a obawą. Wreszcie szansa. I to jaka! Do iluż ludzi przemówiłby tą książką! Ale jeśli nie uda się, czy jedynie pogorszy wszystko? Czy nie lepiej pozostać przy tej garstce w Holloman, której naprawdę pomagał, niż wtrącać się do życia i szczęścia tysięcy anonimowych ludzi?

– Obawiam się takiej odpowiedzialności – powiedział ostrożnie.

– Przecież kochasz odpowiedzialność, żyjesz nią! Bądź uczciwy wobec siebie, Joshua. Wahasz się, bo nie wiesz, czy książka będzie twoja, gdyż potrzebujesz pomocy przy redagowaniu. To naturalne, bo jesteś na równi człowiekiem czynu i myślicielem. Napisz tę książkę, bo twoje pomysły są naprawdę wartościowe. Masz odwagę, by nieść duchowe przesłanie. To dość rzadkie w naszych czasach. Zgadzam się z tobą, ludzie potrzebują wsparcia duchowego bardziej niż jakiegokolwiek innego. Nie winie cię za to, że boisz się – była bardzo poważna, gdy podniosła ku niemu oczy. – Musisz napisać tę książkę, Joshua!

Tylko tak dotrzemy do ludzi.

Jaki piękny świat! Rozejrzał się dokoła, próbując spojrzeć na niego nowymi, niewinnymi oczami. Oto świat, o który walczył i nie przestanie walczyć, by kiedyś, kiedyś znów stał się rajem pełnym miłości i wygód, jakim pewnie był, zanim pojawił się człowiek.

Człowiek zaś powinien nauczyć się żyć w tej rzeczywistości! I gdzieś pod pancerzem lęku i niezdecydowania czuł, że on, Joshua Christian, musi spełnić bardzo ważne zadanie. Właściwie zawsze o tym wiedział. O Napoleonie, czy Cezarze pisze się, że mieli „świadomość przeznaczenia”. On też miał tę świadomość. Ale nie myślał o sobie jako o Napoleonie czy Cezarze, by nie czuć się wybranym, wyjątkowym i uprzywilejowanym. To straszne – manipulować ludźmi w przekonaniu, że wyjątkowa pozycja uprawnia cię do tego, wręcz wymaga tego od ciebie! A jednak, jednak, jednak… A jeśli zaprzepaści szansę i w rezultacie kraj legnie w gruzach?

Czy ośmieli się myśleć o takiej przyszłości? Przecież już zastanawiał się nad taką misją, ciągle ją widział w snach, a ostatnio i na jawie. No tak, powiedział do siebie, rozpaczliwie szukając wymówki, dzieci też marzą o fabrykach czekolady, zamknięciu szkoły oraz piesku, który by sam wyprowadzał się na spacer i karmił. Nie uważał się za kogoś wyjątkowego.

A jeśli odrzuci tę możliwość i kraj ucierpi, bo ludzie zbyt długo wędrowali bez przewodnika? Może jednak mógłby zrobić coś, co by ich uratowało? Może powinien dla kogoś innego, silniejszego i lepszego, utorować drogę… Zagryzając wargę patrzył na ptaki i dokazujące w słonecznym parku psy. Czy mógłby jeszcze bardziej zepsuć ten świat? Czy jego praca miała aż taką wagę? Czy nie był zarozumiały?

Czy czy czy czy, ale ale ale ale ale, może może może może… Jeżeli!

Czy przysłano ją, by zadała mu to pytanie? Kto ją przysłał? Bóg?

Nie. Bóg nie interweniuje osobiście. Może to diabeł ją przysłał? A czy diabeł istnieje? Wydawało mu się, że kreowanie diabła jest bardziej potrzebne ludzkiej psychice niż stworzenie Boga. Bóg był, jest i będzie. A diabeł to chłopiec do bicia. Zło istnieje, ale jako czysty duch; nie ma kształtu, kopyt, ogona, rogów czy ludzkiego umysłu. Ach, przecież taki jest również Bóg! Też bez kształtu, ramion ani nóg, ani genitaliów, ani ludzkiego umysłu. A jednak duch Boga jest mądry, świadomy, zorganizowany, a diabeł to tylko siła.

Czy była kimś ważniejszym niż urzędniczką państwową w stolicy USA? Życzliwą. Złośliwą. Znak zapytania. Życie to nieprzewidywalny znak zapytania. Rzucasz się na niego na szczycie i spadasz. Rzucasz się na niego na dnie i nie możesz wejść wyżej.

– Więc dobrze, spróbuję. – Nerwowo zacisnął pięści.

Nie popełniła błędu. Nie wybuchnęła radością. Skinęła tylko głową i powiedziała: – Dobrze.

Potem pośpiesznie zawróciła do Georgetown.

– Chodź, przyjacielu, może zdążymy na popołudniowy pociąg do Nowego Jorku.

– Nowy Jork – powtórzył głupio, jeszcze nie ochłonąwszy po podjęciu decyzji.

– Nowy Jork. Tam jest Atticus Press.

– Tak, ale…

– Kropka! Nie chcę zwlekać! Dziś mam czas, kto wie, co będzie w przyszłym tygodniu? – odwróciła się z uśmiechem tak czarującym, aż odwzajemnił ten uśmiech. I od razu poczuł się lepiej. Pozwolił, by przejęła ster, ona, która tak wiele wiedziała o tym, o czym on nie miał bladego pojęcia – na przykład o książkach i wydawcach. Sprytnie manipulowała ludźmi, a tej sztuki nigdy nie opanował. Poza tym na razie wystarczy, że podjął decyzję. Niech go prowadzi, dopóki on nie odzyska wigoru. Nie przyszło mu do głowy, że ostatnią rzeczą, na jaką mu pozwoli, to odzyskanie wigoru.

– Musimy natychmiast spotkać się z Elliotem MacKenzie przyśpieszyła jeszcze bardziej.

– Kto to?

– Wydawca z Atticusa. Tak szczęśliwie składa się, że to mój stary i bardzo dobry przyjaciel. Z jego żoną chodziłam do Princeton.

Atticus Press mieścił się w siedemdziesięciopiętrowym budynku, gdzie zajmował dwadzieścia dolnych pięter oraz foyer, służące jako wejście do wydawnictwa. Kiedy następnego ranka weszli do tego prywatnego westybulu, mieli wrażenie, że składają wizytę monarsze. Czekała na nich przepięknie ubrana urzędniczka; natychmiast zaprowadziła ich do windy, nacisnęła guzik i bez zatrzymywania wjechali na siedemnaste piętro.

Elliot MacKenzie czekał na nich przy windzie. Wyciągnął serdecznie rękę do dr. Christiana i nadstawił policzek do pocałunku dr. Carriol. Potem usiedli w zawalonym książkami biurze i pili kawę razem z urzędniczką Lucy Greco. On wysoki, schludny, elegancki i przystojny krzepką urodą, ona – atrakcyjna, drobna, dojrzała. Kłębek rozedrganej energii.

– Kiedy Judith powiedziała mi o pańskiej książce, byłem naprawdę poruszony – wycedził Elliot MacKenzie. Miał lekko nosowy głos i sztywną wymowę osoby, obracającej się w najlepszych sferach.

Kiedy powiedziała… naprawdę poruszony… Dr Christian siedział oniemiały, a w brzuchu go mrowiło – niczym dziecko, jeżdżące po raz pierwszy na wrotkach.

– Lucy będzie pańską redaktorką – dodał Elliot MacKenzie. Jest niezwykle doświadczona w pracy z ludźmi, mającymi problemy z pisaniem. To ona przeniesie pańską książkę na papier, a jest w tym najlepsza.

Dr Christian wyraźnie się odprężył.

– Dzięki Bogu! Współautorka.

Ale MacKenzie zmarszczył brwi w królewskim grymasie dezaprobaty kogoś, kto nie tylko zasiada w fotelu wydawcy, ale jest również właścicielem całego wydawnictwa.

– Pan będzie jedynym autorem, doktorze. Idee i słowa są pańskie, Lucy odegra jedynie rolę Boswella.

Dr Christian uparł się.

– Boswell to biograf. Dr Johnson sam pisał i był niedościgniony.

– A więc: rolę pańskiej sekretarki – powiedział gładko Elliot MacKenzie, nie zdradzając się, jak bardzo nie lubił, gdy go poprawiano.

– Ale to nie fair – stwierdził dr Christian.

Teraz do walki przystąpiła pani Greco.

– Skądże, doktorze. Proszę mnie uważać za swoją akuszerkę.

Muszę pomóc prześlicznej, zdrowej książeczce wydostać się na świat tak szybko, jak to możliwe. Nazwiska akuszerki nie wpisuje się do rejestrów urodzeń Komisji do Spraw Pierwszego Dziecka. Zapewniam pana, nic nie upoważnia mnie do pretendowania do miana autorki.

– A zatem nie ma pani żadnego prawa do książki – powiedział dr Christian, nagle ogromnie przygnębiony.

Czuł się naciskany, poganiany, pozbawiony możliwości poruszania się we własnym tempie. Rozdarty nie zauważył, że wszyscy ci ludzie wiedzieli o jego kłopotach z pisaniem znacznie więcej, niż to okazali. Później uświadomi sobie ten fakt, ale wypadki potoczą się z tak przerażającą szybkością, że zignoruje tę błahą sprawę zbyt pochłonięty swoją śmiertelnością, by interesowało go cokolwiek innego.

Elliot MacKenzie był wrażliwy na niuanse, a przy tym najlepszy w zawodzie.

– Doktorze Christian, nie urodził się pan pisarzem – powiedział łagodnie, lecz stanowczo. – Wszyscy to akceptujemy i – może pan wierzyć lub nie – taka sytuacja ma miejsce w bardzo wielu wydawnictwach, zwłaszcza tych, które nie wydają beletrystyki. Ktoś chce przekazać coś istotnego, rozpropagować idee, ale brak mu czasu lub talentu, by ubrać je w słowa. W takich przypadkach książka to tylko nośnik, skonstruowany przez specjalistów w taki sposób, by uniósł idee, które pan stworzył. Jako zdolny pisarz nie pojawiłby się tu pan bez rękopisu. Nie ma sensu rozpatrywanie teraz wyższości pisania samemu nad korzystaniem z pomocy. Z tego, co mówiła doktor Carriol, wynika, że ma pan do ofiarowania światu coś, co nie może czekać. Wszyscy chcemy to urzeczywistnić. I proszę mi wierzyć, to dla nas pasjonujące zadanie! Powstanie dobra książka, która wiele znaczy!

– Nie wiem! – krzyknął żałośnie dr Christian.

– A ja wiem – powiedział Elliot MacKenzie bardzo stanowczo i rzucił szybkie spojrzenie na swoją kohortę.

Lucy Greco natychmiast wstała.

– Może zejdziemy do mojego biura, doktorze? Będziemy pracować we dwójkę, więc może zaczniemy od jakiegoś protokołu?

Ruszył za nią bez słowa.

– Na pewno wiesz, co robisz? – zapytał Elliot MacKenzie.

– Tak.

– No cóż, nie bardzo rozumiem, czym się tak podniecasz.

I w ogóle nie sądzę, żeby on chciał napisać tę książkę. Przyznaję, facet robi wrażenie, coś jak Lincoln, ale chyba nie jest wielką indywidualnością.

– Teraz udaje żółwia, brrrp! i siedzi w skorupie. Słusznie czuje się zagrożony i manipulowany. Chciałabym mieć więcej czasu, żeby nad nim popracować, by przywyknął do tego pomysłu i nabrał entuzjazmu. Niestety, z bardzo ważnych powodów musi ukończyć rękopis za sześć tygodni.

– Masz duże i bardzo kosztowne wymagania. Nie wspominając już o mordędze poganiania twojego opornego żółwia.

– Zostaw go mnie i Lucy Greco. A co do książki – ha! Powinieneś się rzucić z pazurami i Departament Środowiska także. Nie co dzień, mój drogi, trafia się taka okazja.

– Dobrze, dobrze. – Zerknął na zegarek. – Mam spotkanie na górze. Twój protegowany pewnie będzie z Lucy chwilę. Nie zanudzisz się?

– Nie martw się o mnie, pomyszkuję w twojej wspaniałej bibliotece – powiedziała z prostotą.

Ale zanim podeszła do wypchanych książkami półek, minęło sporo czasu. Najpierw utkwiła wzrok w olbrzymim oknie z trzema warstwami szyb, odizolowanych dwoma centymetrami przestrzeni. Kiedyś usiłowano zakryć szyby nowojorskich drapaczy chmur, ale nie był to dobry pomysł. Liczba samobójstw gwałtownie wzrosła, jak również ilość przypadków ostrej depresji. W końcu wyjęto wszystkie szyby, zamurowano niektóre okna, a inne zastąpiono takimi jak u Elliota MacKenzie.

Świstaki zwiastowały nadejście wczesnej wiosny. O, gałęzie drzew nadal były nagie, bez względu na pogodę, ale ociepliło się, słońce świeciło, a wokół błyszczały krystaliczne budynki. Po niebie sunęły chmury, ale dr Carriol widziała jedynie ich odbicie w złocistym lustrze drapacza chmur.

Bądź dobrej myśli, Joshuo Christianie, powiedziała cicho.

Wszystko ułoży się i będzie wspaniałe. Wiem, że zaciągnęłam cię tu na siłę. Ale kierowały mną najszlachetniejsze i najlepsze pobudki, których nie powstydziłbyś się, gdybyś je znał. Pokochasz to, do czego cię popycham, gdy tylko oswoisz się z tym, obiecuję. Masz tak wiele zadatków, by czynić dobro, ale nigdy w życiu nie ruszysz tyłka, jeśli ktoś cię nie kopnie. Więc oto jestem! Jeszcze mi podziękujesz. Nie oczekuję od ciebie wdzięczności. Tylko pracuję, i to lepiej, niż ktokolwiek inny. Przez tysiące lat mężczyźni twierdzili, że kobiety nie mogą z nimi współzawodniczyć, bo pozwalają, by uczucia brały górę nad pracą. To nieprawda. Dowiodę tego, choć może nikt w ogóle nie zauważy, ale ja będę wiedziała, a tylko to się liczy.

Zostało siedem tygodni. Można i trzeba to zrobić! Pierwszego maja muszę mieć dowód, że dr Christian jest tym, kogo szukamy. Potrzebuję wywiadów na taśmie magnetofonowej i wideo, przedstawiających go w akcji. Przed spotkaniem z prezydentem muszę skompletować dossier dr.

Christiana. Prezydent nie zadowoli się plewami. A Harold Magnus do ostatniego tchu będzie walczył o senatora Hilliera.

Przysunęła się z krzesłem do biurka Elliota MacKenzie i ujęła słuchawkę jego prywatnego telefonu. Wystukała numer, który miał trzydzieści trzy cyfry, ale nie musiała spoglądać ani na kartkę, ani na klawisze. Wybrała go znacznie szybciej niż większość ludzi krótsze numery.

– Tu doktor Carriol. Czy jest pan Wayne?

Oświadczono, że wyszedł.

– Znajdźcie go – powiedziała zimno.

Czekała cierpliwie, spoglądając przed siebie szklistym wzrokiem i zastanawiając się nad dowodami, jakich potrzebuje.

– John? Nie dzwonię z zaszyfrowanego telefonu, ale ta linia nie jest włączona do centrali Atticusa. Mógłbyś sprawdzić w komputerze i upewnić się, że nikt nie podsłuchuje? Numer 555-6273. Rząd nie powinien interesować się tym, ale należy dopuścić jakieś przestępstwo gospodarcze, nawet w wydawaniu książek. Oddzwoń.

Czekała pięć minut, aż telefon zadzwonił.

– Wszystko czyste – powiedział John Wayne.

– Dobrze. Teraz słuchaj. Potrzebuję kilka kamer wideo i masę mikrofonów. Wszystko trzeba niezwłocznie zainstalować w numerach 1047 i 1045. Oak Street, Holloman, Connecticut. To biuro i dom doktora Christiana. Wszędzie. Nie życzę sobie w tym domu ani centymetra kwadratowego, pominiętego przez kamery. Chcę całodobowej inwigilacji. Sprzęt ma dotrzeć tam w sobotę wieczorem i zniknąć w następną niedzielę rano, bo Christianowie mają zwyczaj obchodzić w niedzielę cały dom przy podlewaniu roślin i mogliby znaleźć kamerę. Zgoda? Przygotuj też kompletną listę pacjentów doktora Christiana, zarówno obecnych, jak i dawnych. Wywiady z nimi nagrywać trzeba oczywiście bez wiedzy rozmówców. Tak samo z rodziną, przyjaciółmi i wrogami. Gromadzenie wywiadów może potrwać dłużej niż sfilmowanie domu i kliniki, ale do pierwszego maja wszystko ma być gotowe. Zrozumiałeś?

Czuła jego podniecenie.

– Tak, doktor Carriol – po chwili wahania zaryzykował pytanie, którego nie ośmielił się zadać podczas pobytu dr. Joshuy Christiana w Waszyngtonie. – Czy to on?

– Tak, John! Ale muszę walczyć, a nie zamierzam i nie mogę przegrać.

Decyzja, którą podjęła tamtej nocy w Hartford, w miarę upływu czasu wydawała się jej coraz bardziej słuszna. Z dziewięciu kandydatów on był tym jedynym. Dlatego musiała dać mu zadanie, które tylko on mógł wykonać, gdyż wymagało kogoś bez aspiracji politycznych czy pretensji do kariery, kogoś bez image’u.

Operacja Poszukiwanie była jej dzieckiem. Wymarzyła ją sobie i tylko ona znała przedmiot poszukiwań. Pięć lat temu mogliby wytypować do tego zadania senatora Hilliera. Ale nawet nie chciała włączyć go do tych stu tysięcy osób, które badały jej zespoły, kierownicy oraz komputery. Tibor Reece opowiadał się wówczas po stronie Harolda Magnusa, ale ona przez pięć lat zbierała siły i teraz nie przyjmowała do wiadomości, że Harold Magnus mógłby jeszcze raz zwyciężyć. Może uważał ją za niezbyt ważną personę; wobec tego wkrótce będzie musiał zmienić zdanie.

Zawsze instynktownie wyczuwała, że istnieje mężczyzna – dziwne: ona, urodzona feministka nigdy tak naprawdę nie wierzyła, że to może być kobieta – któremu los przeznaczył to zadanie. Prawdziwe, nieuniknione przeznaczenie. Ale minęły już czasy, gdy na pustyni lub w dzikich ostępach odnajdywało się swoją drogę. Nastało trzecie tysiąclecie, tak wyrafinowane, że mogło zniszczyć lub wynieść wybrańców, którzy wybili się z tłumu. Może trzecie tysiąclecie było równie niewydarzone, jak dwa wcześniejsze, ale teraz opanowano sztukę przyklejania etykietek bezimiennym milionom – odmiana cynizmu, tkwiąca mocno korzeniami w faktach, liczbach, trendach i wykładnikach.

Etykę zastąpiono syntetyką, filozofię – psychologią, a złoto – papierem. Tylko ona nie uwierzyła, że gigantyczna rzeka przerażającego lodu spływającego z koła podbiegunowego nie zmiecie rasy ludzkiej z powierzchni ziemi. Podobnie jak dr Christian uważała, że człowiek znajdzie w sobie siłę i przezwycięży wszystkie przeszkody, jakie staną mu na drodze.

Ale czy to nie dziwne, że tylko dzięki uporowi i poszukiwaniom odkryła dr. Joshuę Christiana. Gdyby jego nazwisko znalazło się w rejestrach dr. Abrahama lub dr Hemingway, pewnie by gdzieś przepadło. Tak wiele zależy od drobnych zbiegów okoliczności, bez względu na to, jak starannie wybierze się metodę. Kiedy wszystko jest już powiedziane i dokonane, nadal najważniejsi są ludzie. Ich kaprysy, indywidualności, genetyczna unikalność. Przystosowanie. Jeden ze „wzorów” Joshuy.

Oparła brodę na rękach i rozmyślała nad tym, ilu bezimiennych doktorów Christianów nie przeszło przez sito dr. Abrahama i dr Hemingway. Czy Joshua rzeczywiście jest najlepszym kandydatem do tego zadania? A może kogoś lepszego pogrzebano w lochach Federalnego Banku Danych? No cóż, wyjdzie na jaw później, gdy znów wezmą na warsztat te 66 000 nazwisk i przepuszczą je przez program Moshe Chasena. Czy właściwie wybrano 100 000 nazwisk? No tak, za późno na wątpliwości. Joshua Christian zwyciężył. I, z konieczności, jest tym wybranym.

Po trzech godzinach w towarzystwie pani Lucy Greco, dr Christian już pozytywnie myślał o swojej książce. Jako profesjonalista doceniał umiejętności Lucy i – co może dziwić – przekonał się do projektu. Po półgodzinie, spędzonej z nią w biurze, rozmawiał swobodnie, szybko, momentami nawet z zapałem. Tak mu pomogła! Miał kłopoty z logicznym rozumowaniem; przy czym zdawał sobie sprawę z braków, zwłaszcza odkąd zetknął się z Judith i Moshe, bezlitosnymi krytykami. Lucy Greco natomiast posiadła zdolność logicznego rozumowania. i nie tylko to. Pasowali do siebie. Była świetną słuchaczką.

Siedziała jak pisklę z rozdziawionym dziobem, gotowa połknąć wszystko, co jej rzucił. A jednak czasem zadawała tak precyzyjne pytania, że pomagała mu w sformułowaniu klarownych poglądów.

– Powinna pani zostać psychologiem – stwierdził, gdy wracali do biura Elliota MacKenzie.

– I jestem nim.

Roześmiał się.

– Doktorze Christian – powiedziała tak poważnie, aż stanęli. To najważniejsza książka, przy której mam szczęście asystować. Proszę mi wierzyć! Nigdy w życiu nie mówiłam tak serio.

– Ależ ja nie podaję żadnych rozwiązań – powiedział bezradnie.

– Myli się pan! Są szczęściarze, którzy żyją bez duchowego wsparcia i ludzie tak samotni, że nie mają ani jednej przyjaznej duszy, która udzieliłaby im pomocy. A większość ludzi naprawdę potrzebuje podpory. Przez ostatnie parę godzin dowiedziałam się od pana tyle, że wiem, dokąd zmierzamy, a także – jak panem pokierować. Sądzę, że pan się boi.

– Tak, często.

– To bez sensu. – Ruszyła z miejsca.

– Jestem tylko człowiekiem – powiedział. – A człowiek, który nie zaznał strachu, jest ułomny. Lęk równie dobrze jest oznaką zdrowego rozsądku lub wrażliwości, co niekompetencji. Człowiek, który się nie boi, to maszyna.

– Albo nadczłowiek Nietzche’go?

Uśmiechnął się.

– Zapewniam, że nie rozmawia pani z nadczłowiekiem!

Weszli do biura Elliotta MacKenzie.

Ten wrócił już dawno temu. Siedział z dr Carriol, a teraz zaciekawiony spojrzał na wchodzących, chcąc się przekonać, jak Lucy Greco radzi sobie z nowym zadaniem.

Była zaróżowiona, oczy jej błyszczały i wyglądała, jakby właśnie wymknęła się z ramion kochanka. A dr Joshua Christian wrócił ożywiony. Brawo, Judith Carriol! W myślach zobaczył już pierwsze wydanie książki. Lucy Greco była fenomenem wydawnictwa – miała prawdziwy talent pisarski i absolutnie nic do powiedzenia. Ale dajcie jej klienta, a stworzy arcydzieło prozy. Już teraz słowa w niej kipiały.

To będzie KSIĄŻKA.

– Dziś jadę z Joshuą do Holloman – powiedziała, zbyt podniecona, by usiąść.

– Dobrze. – Dr Carriol wstała. Wyciągnęła rękę do Elliota. Dziękuję, przyjacielu.

Wyszli z budynku Atticusa. Lucy Greco poszła do domu, by spakować walizkę. Umówili się za trzy godziny na Grand Central.

Dr Carriol i dr Christian zostali wreszcie sami.

– Chodź. My też musimy wymeldować się z hotelu i dostać się na dworzec. Poczekamy na Lucy w barku – odezwała się.

Westchnął z ulgą.

– Dzięki Bogu! Nie wiem, dlaczego, ale myślałem, że nie wrócisz ze mną do Holloman.

Uniosła w górę brwi.

– Słusznie. Jak tylko wsadzę cię do pociągu, ruszam do Waszyngtonu. Nie rób takiej miny, Joshua! Przecież pracuję, a teraz, kiedy towarzyszy ci Lucy, nie potrzebujesz mnie. Ona jest ekspertem.

Dreszcz przebiegł mu wzdłuż karku.

– Chciałbym w to uwierzyć! To twój pomysł. Ciągle nie wiem, czy chcę napisać tę książkę, nawet z pomocą Lucy.

Nie zwolniła kroku.

– Słuchaj, Joshua. Powiem ci teraz coś bez owijania w bawełnę, dobrze? Masz do spełnienia misję. I wiesz o tym lepiej niż ja czy ktokolwiek inny. Rozumiem twoje obawy. Nie miałeś czasu, by wszystko sobie poukładać, a przyznaję, że poganiałam cię bez litości. Tyle się wydarzyło w ciągu jednego tygodnia, odkąd się poznaliśmy, tylko dlatego że cię popędzałam. Szczerze mówiąc potrzebowałeś tego!

Gdybyś związał się z jakąś sektą religijną, przygotowywałbyś się do tej chwili latami. Gdybyś był ewangelistą już teraz skoczyłbyś na głęboką wodę. Wiem, że przyszłość to niewiadoma. Zwłaszcza dla ciebie jest tak nieprzejrzysta, że nie możesz dojrzeć jutra, nie mówiąc już o nadchodzącym tygodniu czy roku. Ale osiągniesz je! A ja nie będę cię trzymać za rękę.

Religia? Ewangelista?

– Boże! – krzyknął – Więc tak to traktujesz? Jako misję religijną?

– Tak. Przyznaję. Ale nie w tradycyjnym znaczeniu tego słowa.

Nękające go cienie. Szarość.

– Judith, jestem tylko człowiekiem. Nie podołam!

Dlaczego roztrząsali to na nowojorskiej ulicy, skoro jej atmosfera, a także marsz niweczyły całą subtelność i delikatność sprawy. I nie mogła mówić z sensem, bo nawet dla niej wypadki toczyły się zbyt szybko. Przewidywała, że postęp (przynajmniej ten w umyśle Joshuy) będzie raczej przypominał lodowiec, pełznący od punktu A do B, nie zaś lawinę! A może podświadomie zrozumiała, że powinna działać z kimś pokroju senatora Hilliera. Z nieskomplikowanym pragmatykiem, z którym snułaby plany, który pojąłby, dokąd się go popycha i z radością sam się tam skierował. Natomiast praca z kimś takim jak Joshua Christian przypominała raczej spacer na linie nad Doliną Śmierci.

– Zapomnij o wszystkim. Nie wiem, dlaczego to powiedziałam.

Po prostu napisz książkę, Joshua. Tylko to się liczy.

Oczywiście miała rację. Tak uznał gdzieś koło Bridgeport, na pełnej przystanków trasie do domu, we wlokącym się pociągu. Lucy Greco siedziała cichutko obok i nie absorbowała go swoją obecnością. Czuła, że w ciągu tych trzech godzin, kiedy go zostawiła, coś nim wstrząsnęło.

Nie był głupcem, ani na tyle pochłonięty sobą, by nie zauważać zachowania innych. A drobne fakty – oczy Moshe Chasena przy pierwszym spotkaniu, nadzwyczajne obeznanie Elliotta MacKenzie i Lucy Greco z jego problemami z pisaniem, uwagi Judith Carriol o treści książki – te drobne fakty złożone razem nagle zamieniły się w wielką górę. Wszystko, czego do tej pory dokonał, wydawało się ułudą. Nie oszukuj się, Joshuo Christianie! Twoje poczynania stoją w jaskrawej sprzeczności z tym, co pragniesz robić – po prostu pomagać ludziom.

Nie ufał Judith Carriol. Nie wiedział nawet, czy ją lubi. A jednak od pierwszej chwili stała się jego katalizatorem, którego tak rozpaczliwie potrzebował, by podtrzymywał w nim ogień. Ta straszna, wewnętrzna siła reagowała na Judith Carriol jak potężna bestia na dobrze znaną rękę pana.

Rób to, co musisz. A jutro będzie to, co będzie. Nie wiesz, co niesie ze sobą jutro.

Książka, książka. Szansa. Tak wiele do powiedzenia! Co jest najważniejsze? Jakże to zmieścić między okładkami małej książeczki?

Zatem trzeba wybierać. Książka musi być przystępna. Najważniejsze, to wytłumaczyć czytelnikom, dlaczego coś czują, skąd to wrażenie bezwartościowości, przygnębienia, starości, daremności. Chyba zaczynał rozumieć, dlaczego Judith użyła słów „religia” i „ewangelista”.

Książka, którą zamierzał stworzyć, miała dość mistyczny charakter.

Tak, właśnie o tym zapewne myślała. Wiele hałasu o nic.

Kiedy zyskuje się siłę ducha, na której fundamentach można zbudować lepszą egzystencję, trzeba żyć według ściśle określonych reguł.

Bez odrobiny buntu, obrazoburstwa, tęsknot, przerażenia, załamania.

Tego nie potrzeba w przyszłości, przed którą stanęli: gdy ubywa wody, jest przerażająco zimno, kurczą się grunty uprawne, a cały świat nastawił się przeciw Ameryce. Musi dać ludziom wiarę. I nadzieję.

A przede wszystkim – miłość.

Tak! Z tą inteligentną i zdolną Lucy Greco poradzi sobie! Co więcej się liczy? On? Nie. Judith Carriol? Nie. Wreszcie pojął, co takiego pokochał w tej kobiecie. Zdolność zapominania o sobie. On również to potrafił.

Kiedy pojawił się w kuchni z kolejną elegancką kobietą u boku, mama zamarła z łyżką w ręce, z szeroko otwartymi ustami.

Pochylił się i ucałował ją w policzek.

– Mamo, to Lucy Greco. Pomieszka z nami kilka tygodni, więc może wysprzątaj z naftaliny pokój gościnny i znajdź jeszcze jeden termofor.

– Pomieszka?

– Właśnie. To moja redaktorka. Zostałem upoważniony przez Atticus Press do napisania książki i wyznaczono nam termin, rozumiesz. Nie martw się, ona jest psychologiem, więc zrozumie nasze zwariowane gospodarstwo lepiej niż większość ludzi. Gdzie pozostali?

– Jeszcze nie wrócili. Kiedy dowiedzieli się, że przyjeżdżasz, woleli poczekać z obiadem. – Mama nadal stała, uśmiechając się grzecznie i bezmyślnie. – Och, pani Greco, przepraszam! Joshua, pilnuj garnków. Zaprowadzę panią do pokoju. I nie martw się, kochanie, ten numer z naftaliną to tylko świetny dowcip Joshui. U nas nie ma moli i nigdy nie używałam naftaliny!

Joshua posłusznie zajął się garnkami. Może zachował się niegrzecznie, nie informując rodziny, że zaprosił Lucy, zwłaszcza że zawiadomił ich o swoim przyjeździe. Ale czasem potrzebowali wstrząsu, a ten był znakomity, szczególnie w przypadku mamy. Uśmiechnął się, gdy wpadła z powrotem do kuchni. Wyglądało na to, że była z Lucy tylko tyle, ile nakazywała przyzwoitość.

– Mamo, założę się, że nawet nie pokazałaś pani Greco łazienki.

– Jest pełnoletnia, znajdzie. Co to ma znaczyć, Joshua? Przez tyle lat nie patrzyłeś na kobiety, a teraz nagle przyprowadzasz po dwie na tydzień!

– Judith to koleżanka, z którą właśnie skończyłem pracować, a pani Greco jest – dokładnie tak jak powiedziałem – moją redaktorką.

– Nie robisz ze mnie głupka?

– Nie, mamo…

– Nooo… – burknęła znacząco.

– Możesz być oszołomiona, mamo, ale wiesz co? – odstąpił od kuchenki i wziął ścierkę. Uśmiechnął się do matki.

– Co? – odwzajemniła uśmiech.

– Naprawdę dobra z ciebie dusza – i kucnął, by wytrzeć sos z podłogi, zanim mama pośliźnie się na nim.

Natychmiast wykorzystała jego nastrój.

– Jesteś pewien, że ani troszenieczkę nie interesujesz się doktor Carriol? Byłaby dla ciebie doskonała, Joshua!

– Och, mamo! Raz na zawsze: nie! No dobrze. Może posłuchasz o mojej książce?

– Oczywiście. Ale odłóżmy to do obiadu, żebyś nie musiał powtarzać. Mam kilka nowin. Pozostali już wiedzą, więc powiem ci, zanim przyjdą.

– Co to za nowiny?

Zajrzała do piecyka i wyprostowała się.

– Dziś po południu, o czwartej, ogłosili próbny alarm.

Spojrzał na nią.

– Próbny alarm?

– Tak. Ewakuowali całe Zachodnie Holloman. Nic takiego, zważywszy że jest marzec i większość domów stoi pusta – choć przy ulicach zasypanych półtorametrową warstwą zmarzniętego śniegu to dość trudne. Ale byłoby gorzej, gdyby nie odwilż…

Przerwał jej z grymasem.

– Mamo, opisz wydarzenie, a nie oczywiste fakty!

– Ochchch! – warknęła bezsilnie i pospiesznie opowiadała dalej. – Jak już mówiłam, ewakuowali całe Zachodnie Holloman. Po prostu dobijali się do naszych drzwi, pogonili nas do autobusów i piorunem wywieźli na dworzec kolejowy – wiesz, na tę starą część z żebrakami, z którymi nie wiadomo co zrobić. Dali nam zupy, pokazali film o udzielaniu pierwszej pomocy, a potem około piątej pozwolili wrócić do domu. Dlatego wcale się nie martwię, że spóźniam się z obiadem. Zadzwoniłeś w minutę po tym, jak wróciliśmy.

– Jakie to dziwne.

– Może odkryli wysypisko radioaktywnych odpadów obok starej fabryki broni? Wiesz, tam, gdzie zaczęli lokalną akcję porządkową.

W każdym razie, licznik Geigera jednego z robotników nagle zawył jak syrena, a w chwilę potem mieliśmy na głowie Gwardię Narodową, armię i mnóstwo ważnych oficerów. Właściwie to była niezła zabawa.

Spotkałam ludzi, z którymi nie widziałam się od lat.

Przeczucie, że rodzinę oszukano w jakimś niegodziwym celu, ustąpiło. – No tak, zawsze zastanawialiśmy się, co robią w tym swoim laboratorium, po co im wysokie mury i całodobowy nadzór. Teraz już chyba wiemy, co?

– Powiedzieli, że przenieśli to w bezpieczne miejsce i że lepiej, żebyśmy teraz wrócili do domów.

– Miejmy nadzieję, że to coś nie wróci do nas w przyszłorocznych rybach – powiedział sucho. – Nie robią już tego, kochanie. Teraz wysyłają to na ciemną stronę księżyca.

– Tak twierdzą.

– W każdym razie, pewien miły pułkownik z armii powiedział mi, że prawdopodobnie znów nas ewakuują, bo muszą przeczesać cały teren, żeby upewnić się, że jest czysty, a to może im zająć parę dni.

Drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich reszta rodziny, kipiąc radością z powrotu syna marnotrawnego.

– Nie przyjechał sam – powiedziała mama tajemniczo – ale z przyjaciółką.

Mary, Miriam i Myszka usiłowały okazać entuzjazm; mężczyźni nie musieli się do tego zmuszać.

– Jak długo doktor Carriol zostaje? – spytała Mary kwaśno.

– Ależ to nie jest ona – mruknęła mama. – Ta… pani nazywa się Lucy Greco. Czyż nie ładnie? Sama też jest bardzo ładna.

Rodzeństwo i bratowe wytrzeszczyli na niego oczy. Dr Christian wybuchnął śmiechem.

– Gdybym wiedział, że przyprowadzenie kobiety do tego domu to taka zabawa, dawno bym to robił! – powiedział, ocierając oczy. Och, wy głąby!

– No dobrze, wynocha z kuchni – zarządziła mama. – Dokładnie za pięć minut podam obiad, więc bądźcie uprzejmi przygotować stół.

– Kim ona jest? – zapytała Miriam, rozkładając widelce.

– Po obiedzie. – Joshua nie zdradził już nic więcej. Kiedy weszła Lucy Greco, przedstawił ją wszystkim obecnym, a potem powiedział: – A teraz ani słówka.

Później pili kawę i koniak w salonie. Dr Christian opowiedział rodzinie o książce. Zareagowali dokładnie tak, jak się spodziewał.

Byli zaskoczeni, szczęśliwi i chętni do pomocy.

– To wspaniały pomysł, Josh – powiedział ciepło James w imieniu całej rodziny.

– No tak. Muszę za to podziękować doktor Carriol. To jej pomysł.

Dowiedziawszy się, kto jest prawdziwym autorem projektu, trzy młode kobiety trochę się nastroszyły. Jednak po namyśle uznały, że pomysł i tak jest świetny.

– Zawsze uważałam, że powinieneś napisać książkę – powiedziała Mary. – Ale nie sądziłam, że przezwyciężysz opory, skoro nie dokonał tego nawet nowy głosopis, który dostałeś na Gwiazdkę.

– Wierz mi, ja też tak myślałem. Chyba to dla mnie jedyne rozwiązanie, by ktoś za mnie pisał – powiedział z uśmiechem.

– Pani jest redaktorką? – zagadnął Andrew. Wyglądał wyjątkowo pięknie i urzekająco.

Zareagować na pytanie i na niego.

– Tak, ale wyspecjalizowaną. Wnoszę istotny wkład w proces tworzenia książki w przeciwieństwie do zwykłych redaktorów. Na przykład w przypadku beletrystyki redaktorzy są potrzebni wyłącznie jako krytycy. Ja w ogóle nie zajmuję się beletrystyką. Współpracuję z ludźmi, którzy mają do powiedzenia coś ważnego, ale nie umieją przelać swoich myśli na papier.

– Czyżby autorzy powieści nie mieli nic ważnego do powiedzenia? – zdziwił się James, który uwielbiał beletrystykę.

Pani Greco wzruszyła ramionami.

– To zależy od punktu widzenia. Redaktorzy beletrystyki powiedzą panu, że jedynie literatura piękna przetrwa próbę czasu. Ja osobiście nie jestem zwolenniczką powieści. I to wszystko.

Ożywiona i ciekawa dyskusja toczyła się dalej, a z tuzina starannie wybranych punktów w całym pokoju kamery wideo bezgłośnie nagrywały każde wypowiedziane słowo. Kiedy w niedzielę rodzina przystąpi do pielęgnacji roślin, te błękitnozielone soczewki znikną, ponieważ ludzie, którzy zainstalowali je podczas jakże dogodnego próbnego alarmu, zaaranżują następny w sobotni wieczór.

Gdyby w pokoju nie było tylu roślin, czułoby się słaby zapach świeżej farby, ale liście chłonęły zapachy równie skutecznie, jak absorbowały nadmiar dwutlenku węgla. Użyto taśmy filmowej nowego typu; rejestrowała obrazy i dźwięki na tak krótkim odcinku błony, że wziąwszy pod uwagę ilość ścieżek – wystarczyłaby na ponad dwa tygodnie. Nawet zasilającą kamery energię czerpano poza domem Christianów, by nie pozostał żaden ślad po tej czterodniowej inwigilacji.

Kiedy dr Christian tak nagle wyjechał z Waszyngtonu, dr Moshe Chasen znowu nie mógł skoncentrować się nad programem przesiedleń. W poniedziałek wszedł do biura i wiedział, że nowy kolega wkrótce go opuści, ale spodziewał się jeszcze zobaczyć to długie, chude ciało, zgarbione nad biurkiem, te oczy w ciemnej, zapadłej twarzy. Ale nie było go. W końcu dr Chasen zadzwonił do Johna Wayne’a w poszukiwaniu Judith Carriol i wtedy dowiedział się o ich niespodziewanym wyjeździe.

– Proszę nie kontaktować się z doktorem Christianem – ton Johna Wayne’a wskazywał, że instrukcje wydała szefowa.

– Potrzebuję go! – zawołał dr Chasen.

– Przykro mi. Naprawdę nic na to nie poradzę.

I na tym się skończyło – aż do środy po południu, gdy dr Judith Carriol zjawiła się w jego gabinecie.

– Judith, do ciężkiej cholery, dlaczego nie pozwoliłaś mi pożegnać się z nim? – wrzasnął.

Uniosła brwi.

– Wybacz, Moshe, nie pomyślałam o tym – powiedziała chłodno.

– Akurat!

– Tęsknisz za nim?

– Tak.

– Musisz dać sobie radę bez niego.

Zdjął okulary do czytania i spojrzał na nią badawczo.

– Judith, czym właściwie jest Operacja Poszukiwanie?

– Poszukiwaniem pewnego człowieka.

– Po co?

– Na to odpowie czas. Ja nie mogę. Przepraszam.

– Czy raczej nie chcesz?

– Po trosze jedno i drugie.

– Zostaw go, Judith! – krzyknął z głębi serca.

– O co ci chodzi, do licha?

– Prezentujesz najgorszy rodzaj wścibstwa. Wykorzystujesz innych, by osiągnąć własne cele.

– To nic nadzwyczajnego, wszyscy to robimy.

– Ale nie tak jak ty – powiedział ponuro. – Jesteś zupełnie inna. Może ukształtowały cię te czasy, nie wiem. A może tacy, jak ty, byli zawsze. Ale osiągnęłaś takie wpływy, że możesz naprawdę szkodzić.

– Frazesy – powiedziała pogardliwie i wyszła z gabinetu. Zamknęła cicho drzwi, by pokazać mu, że nic a nic ją to nie obeszło.

Dr Chasen siedział chwilę, gryząc oprawkę okularów, a potem westchnął i wziął do ręki plik wydruków komputerowych. Ale nie mógł ich odczytać bez okularów. Nie włożył ich, gdyż oczy miał pełne łez.

Przez sześć tygodni dr Judith Carriol ani razu nie skontaktowała się z dr. Joshua Christianem. Przez trzy tygodnie oglądała go z rodziną w najdrobniejszych detalach na taśmie wideo, słuchała jego pacjentów i byłych pacjentów, ich krewnych, jego przyjaciół oraz wrogów, nagranych na taśmę magnetofonową. Ciekawe, że żadne informacje w niczym nie umniejszały jej entuzjazmu.

Nawet wtedy, gdy dr Chasen tak ostro wytknął jej konsekwencje postępowania, uważała, że załatwiając swoje sprawy służy jednocześnie sprawie Joshuy. A jej sekretne wywiadowcze działania świadczą o najczystszym, altruistycznym poświęceniu. Gdyby Joshua Christian wiedział o jej poczynaniach i oskarżył ją, tak jak Moshe Chasen, nadal mogłaby spojrzeć mu prosto w oczy i zapewnić z największą szczerością, że wszystko to robiła dla jego dobra. Nie szkodziła świadomie, gdyż dr Christian wyczułby to od razu. I nie była pozbawiona serca, lecz nic w życiu nie skłaniało jej do etycznego zachowania i szlachetności.

W dzieciństwie cierpiała nędzę i pustkę emocjonalną. Gdyby jej sytuacja była gorsza, władze stanowe przeniosłyby ją w bardziej przyjazne środowisko. W nieco lepszych warunkach może ocalałoby w niej trochę łagodności, właściwej każdemu dziecku. Dziesięć lat starsza od dr. Christiana wychowywała się w daleko bardziej okrutnych warunkach. Była dziesiątym z trzynastu dzieci w rodzinie z Pittsburga w czasach, gdy w przemyśle żelaznych nastąpiła recesja.

Nazywała się wtedy nie Carriol, lecz Carroll. Kiedy patrzyła na te lata z perspektywy dokonań, dochodziła do wniosku, że nadmiar dzieci w jej rodzinie był rezultatem raczej zaniedbań i alkoholizmu, niż katolickich frazesów, na które powoływali się rodzice. Z całą pewnością domową atmosferę zdominował odór taniej whisky, a nie pobożność. Judith przeżyła jako jedyna z trzynaściorga dzieci dlatego, że przejmowała się jedynie własnym losem. W wieku dwunastu lat podjęła dorywczą pracę, w której wytrwała przez wszystkie szkolne lata.

Była schludna, prawa i zdrowa, a ponieważ nie kokietowała w pracy, zawsze miała zajęcie. Błagania rodziny o pomoc puszczała mimo uszu. Wkrótce przekonali się, że nawet na torturach nie wyjawi, gdzie schowała pieniądze. W końcu zostawili ją w spokoju, pogardzali nią, dokuczali, ale i bali się jej. Kiedy osiągnęła niemal idealne wyniki w testach i zaproponowano jej pełne stypendium w Harvardzie, Chubb lub Princeton, oznajmiła rodzinie, że zdecydowała się na Harvard, po czym wstąpiła do Princeton. Potem natychmiast zmieniła nazwisko.

Od tego czasu nigdy nie interesowała się rodziną w Pittsburgu.

Traktat w Delhi już podpisano, ona zaś wkrótce po tym historycznym wydarzeniu z wyróżnieniem ukończyła studia. Obroniła dyplomy z psychologii oraz socjologii i wygrała walkowerem konkurs o wolne miejsce w nowo powstałym Departamencie Środowiska. Była też niestrudzonym pracownikiem Augustusa Rome, który przygotował program reorganizacji narodu. Dr Judith Carriol nienawidziła wielodzietne rodziny chyba najbardziej ze wszystkich ludzi na świecie.

Kiedy prezydent Rome ustawicznie przekonywał naród, że nieodwołalnie muszą dołączyć do reszty świata, preferując rodziny z jednym dzieckiem, ona uczyła się wprowadzać tę ideę w czyn. Pojechała do Chin, pioniera na tym polu od 1978 r., Indii, Malezji, Japonii i Rosji, Wspólnoty Bliskiego Wschodu, Eurowspólnoty i wielu innych miejsc.

Nawet do Australii i Nowej Zelandii, które również podpisały traktat w Delhi, pod jednym warunkiem: że (tak jak Kanadę i USA) zostawi się ich w spokoju, począwszy od militarnej inwazji aż do imigracji.

Z chińskim zespołem zjeździła dziesiątki krajów, obserwowała życie, słuchała wykładów, rad.

Departament Środowiska od pierwszego dnia stał się jej domem.

Należała do awangardy olbrzymiego przedsięwzięcia – walki z przeciwnikami rodzin z jednym dzieckiem. Oczywiście postępowali według chińskich metod: apelowali do zdrowego rozsądku, patriotyzmu i kwestii finansowych, unikając indyjskiej metody – przymusowej sterylizacji. To, że program odnosił skutek, bez wątpienia zawdzięczali wszystkim poważnym ciosom, które otrzymał kraj i z których nie zdążył się otrząsnąć. Program powiódł się także dzięki osobistemu wkładowi prezydenta Rome, który na szczęście miał tylko jedno dziecko. Wreszcie dzięki jednemu bezlitosnemu faktowi – wiek oziębienia atmosfery nastał nagle i nic nie należało odkładać na bardziej odpowiedni moment.

Błyskotliwa kariera nie wypełniła emocjonalnej pustyni, po której błąkała się jej dusza, ale umocniła w niej przekonanie, że inteligencją i odwagą wybija się spośród kolegów i koleżanek. I tak nigdy nie uważała, że jej koncepcje i działania mogą mieć jakieś poważne mankamenty. Była realistką, wierzyła w potęgę faktów, a cokolwiek im zagrażało, podlegało anatemie.

Dlaczego doprowadziła do tak niebezpiecznej sytuacji, by kontaktować się z kimś nielogicznym, mistycznym i kierującym się instynktem, jak dr Joshua Christian. Klęła w duchu jego przekorę. Jak mógł nie dostrzegać, że doskonale realizuje jej cele? A kiedy to już zrozumiał, czemu nie podziękował jej, nie polubił, a może nawet pokochał?

Teraz niczym szara eminencja dzień po dniu, godzina po godzinie obserwowała na kasecie Joshuę Christiana w najintymniejszych sytuacjach i nie czuła wyrzutów sumienia, nie zadawała sobie pytania, czy ma do tego prawo. Dowiedziała się, że dłubał w nosie, że nie masturbował się, śpiewał, chichotał i robił śmieszne miny podczas porannych wypróżnień (wiedziała nawet, iż nie ma tendencji do zaparć), że mówił do siebie w samotności (czasami z fantastyczną pasją!), że z trudem zasypiał i chętnie wstawał, że matkę, braci, siostrę i bratowe darzył najszczerszą miłością. Dowiedziała się nawet – niestety – że bratowa, którą nazywał Myszką, zakochała się w nim, a siostra go nienawidziła. Ta wiedza dotyczyła całej rodziny, a zdobyła ją niczym złodziej.

Pod koniec szóstego tygodnia dr Judith Carriol – jak zwykle z Johnem Wayne u boku – zakończyła zbieranie dowodów, włącznie ze szkicem książki „Boże przekleństwo; nowe ujęcie problemu nerwicy tysiąclecia” autorstwa Joshuy Christiana, doktora filozofii uniwersytetu Chubb.

W tym samym czasie spotkała się z dr. Samuelem Abrahamem i dr Millicent Hemingway, którzy wręczyli jej wywiady z kandydatami. Podziękowała im i skierowała do pracy nad indywidualnymi aspektami przesiedlenia, które dr Moshe Chasen wyodrębnił z całego programu jako łatwiejsze do realizacji. Nie przyszło im do głowy, że cel Operacji Poszukiwanie już osiągnięto.

Powiadomiła Harolda Magnusa, że jest gotowa, a ten zawiadomił Tibora Reece.

Spotkanie trójki odbyło się w Białym Domu. Dr Carriol nie podobało się miejsce spotkania. Kręciło się tu pełno nieznanych ludzi, którym nie ufała. Podejrzewała, że Harold Magnus myśli podobnie.

Kto wie, ile mikrofonów i kamer założyli w pokoju konferencyjnym Białego Domu i kim w ogóle byli ci „oni”? To, że skrycie obserwowała dr. Christiana wynikało z najszlachetniejszych pobudek, czego nie można powiedzieć o tych szaleńcach od inwigilacji, szwendających się po korytarzach Departamentów Stanu, Sprawiedliwości i Obrony.

W każdym razie, na pozór było to rutynowe spotkanie prezydenta z dwoma departamentowymi mózgami – cholerne nudziarstwo, które prezydent chętnie zwaliłby na kogoś innego, gdyby nie to, że musiał koniecznie przyjąć ich osobiście. Dlatego należy modlić się, żeby ochroniarze Stanu i wywiadowcy Sprawiedliwości, i stróże Obrony spokojnie pilnowali swoich terenów, nieczuli na zapach tego współczesnego ogniska narodowych bolączek – Środowiska.

Nie bała się. Nie była nawet zdenerwowana. Odpowiadało jej, że spadł na nią obowiązek mówienia, bo świetnie znała słuchaczy. Harold Magnus mógł twierdzić, że Operacja Poszukiwanie to jego dziecko, ale ona dobrze wiedziała, czyje ono było i nikomu, a już z pewnością nie szefom, nie odda kontroli nad programem. To nie oni podejmą decyzję. Jej wózek z jabłkami był już załadowany. Nieważne, który owoc wybiorą, i tak na wszystkich widnieje nazwisko Joshuy Christiana. Oczywiście miała nad nimi przewagę, gdyż świetnie znała program, mogła więc planować atak.

W gruncie rzeczy oni spodziewają się tylko jednego poważnego kandydata do realizacji zadania, mianowicie senatora Davida Simsa Hilliera VII. Magnus preferował Hilliera, ale co do Reece’a nie była już taka pewna. Dr Carriol miała na obronę dwa argumenty. Po pierwsze, bezsporny fakt, że zadanie to dawało olbrzymie wpływy.

Jeśli powierzy się je senatorowi żądnemu władzy, obecny lokator Białego Domu będzie poważnie zagrożony. Po drugie – to Tibora Reeca i Joshuę Christiana łączyło fizyczne podobieństwo. Obaj nazbyt wysocy, szczupli, o bardzo ciemnej karnacji i zapadłych twarzach.

Rzecz jasna, również genetycznie nie różnili się tak bardzo: w żyłach dr. Christiana płynęła krew rosyjska, armeńska i nordycko-celtycka, a prezydenta – węgierska, żydowska i celtycka.

Naturalnie Harold Magnus wiedział, że Tibor Reece miał zastrzeżenia do senatora Hilliera i dlatego dobrze zaplanował atak. Ale prezydent świadom tego również ułożył własny plan ataku. Gdyby przekonała Tibora Reece’a do swojego projektu, z całą pewnością przepchnęłaby kandydaturę Joshuy. Musiała tylko zasugerować prezydentowi, że wybierając dr. Christiana nie przedłoży korzyści osobistych nad dobro kraju, czego by nigdy nie zrobił. Augustus Rome wybrał na następcę Tibora Reece’a wierząc, że będzie on najlepszym prezydentem. I nie pomylił się. Dlatego nie należało wątpić w prawość Tibora Reece’a.

Prezydent serdecznie przywitał sekretarza Magnusa i dr Judith Carriol, dając im do zrozumienia, jak wielką wagę przywiązuje do wyników Operacji Poszukiwanie. Powiedział mianowicie, że mają dużo czasu na dyskusję. Dlatego też dr Carriol czekała zniecierpliwiona, podczas gdy Tibor Reece i Harold Magnus wymieniali uwagi o żonach, dzieciach, przyjaciołach, wrogach. W czasach, gdy płodzenie dzieci było sprawą prywatną, Harold Magnus został ojcem dwóch synów i dwóch córek. Tibor Reece, który zbliżał się do pięćdziesiątki, ożenił się dopiero w wieku trzydziestu paru lat, dlatego też miał tylko jedno dziecko – upośledzoną umysłowo dziewczynkę. Jego żona bezskutecznie zasypywała Komisję do Spraw Drugiego Dziecka podaniami pełnymi wściekłości. To, że szczęście jej nie dopisywało, nie było przypadkiem. Otóż jej mąż poprosił Harolda Magnusa o spotkanie na osobności i z całym rozmysłem zaaranżował owo niepowodzenie. Poświęcił ją dla dobra kraju. Gdyby wyciągnęła czerwoną kulkę, nikt nie uwierzyłby w zbieg okoliczności. Tibor Reece zaś nie mógł ryzykować. A teraz za to płacił. Julia oszalała na punkcie mężczyzn, co dla męża było nawet większym utrapieniem, niż niestrudzone szturmowanie bram KSDD.

Oczywiście skrzętnie omijali bolesne tematy. W końcu prezydent zadzwonił i natychmiast zabrano tacę z kawą. Dr Carriol mogła wreszcie przystąpić do rzeczy.

Siedzieli w Owalnym Gabinecie, ulubionym przez Tibora Reece’a. Dr Carriol poprosiła o magnetowid z pilotem, by przeprowadzić wizualną prezentację bez niczyjej pomocy. Na stoliku stał magnetofon, ale wolała z niego nie korzystać. Czuła bowiem, że samo słuchanie głosów nie wpłynie pozytywnie na decyzję prezydenta. W każdym razie, lepiej solidnie się przygotować.

Najpierw krótko przedstawiła znaczące fakty, dotyczące siedmiu z dziewięciu kandydatów. Podała ich fotografie prezydentowi nie troszcząc się o to, czy trafiają również do Harolda Magnusa, który doskonale radził sobie bez jej pomocy.

– A teraz – powiedziała – nasz czarny koń. Doktor Moshe Chasen preferuje senatora Hilliera. Ale senator nie był jego pierwszym kandydatem. Został pokonany w bardzo ważnej kategorii przez pewną osobę. Wobec tego zaskakującego odkrycia postanowiłam osobiście sprawdzić kandydatów doktora Chasena i również doszłam do wniosku, że nasz czarny koń jest bezkonkurencyjny, nawet przy senatorze.

Nacisnęła guzik w pilocie i ekran wielkiego monitora na ścianie przed biurkiem prezydenta nagle ożył.

– Oto doktor Joshua Christian, psycholog prowadzący prywatną klinikę w Holloman, Connecticut.

Ujrzeli na ekranie wysokiego, uroczo niezgrabnego mężczyznę, chodzącego w gąszczu roślin w cudownym pokoju. Pomruk stereofonicznych głośników hi-fi narastał, aż głęboki i czysty głos dr. Christiana wypełnił Owalny Gabinet.

– Mamo, masz szczęście. Dziś odkryłem naprawdę istotny powód, dla którego powinienem napisać tę książkę. Pewien człowiek poprosił mnie po pomoc. Ale ja nie potrafiłem mu jej udzielić przynajmniej jako psycholog – ponieważ to, na co się uskarżał, nie ma nazwy. Jego jedyne dziecko umarło tydzień temu! Oczywiście dostali z Komisji do Spraw Drugiego Dziecka zezwolenie na urodzenie następnego, ale jego żona poddała się sterylizacji. Tego faktu w żaden sposób nie zmienią. On jeszcze mógł szukać pomocy, ale jego tona już nie.

Po fatalnej sklejce montażowej, doktor pojawił się przed obiektywem innej kamery.

– No więc masz szczęście, mamo! Urodziłaś czworo dzieci.

Wiem, wiem, straconego dziecka nie można zastąpić innym, ale zrównoważyć stratę mogą jedynie inne dzieci. Ten mężczyzna stanął wobec klasycznego koszmaru rodzin z jedynakiem, który umarł. Łzy płynęły mu po twarzy i błagał mnie o pomoc – nie tyle dla siebie, co dla żony. Jakby sądził, że mógłbym mu pomóc. Nikt nie mógł mu pomóc. Powiedziałem mu, że musi znaleźć Boga. Po to, by zrozumieć. Oświadczył, że nie wierzy w Boga, bo żaden Bóg nie pozwoliłby umrzeć dziecku. A zwłaszcza jego dziecku. Do tego właśnie się to sprowadza, mamo. Bóg to coś osobistego, wiąże się z nami.

Na chwilę na ekranie pojawiła się piękna twarz kobiety w średnim wieku i pełne łez oczy (Jego matka” – sotto voce dr Carriol), po czym kamera wróciła do dr. Christiana.

– Pytałem go, czy kiedykolwiek wierzył, a on wyjaśnił, że jego rodzina już od trzech pokoleń odrzuciła religię, gdy zaczęły się zbrojenia nuklearne. Ale trochę czytał o religii. Wymieniał nazwy niezliczonych wojen, stoczonych w imieniu Boga, opowiedział nawet o wojnach Allaha i Jehowy! Rzucił mi w twarz mit o wybranym narodzie, wyliczył różne religie, wciąż nauczające, że tylko ich wyznawcy dostąpią zbawienia. Od czego? – zapytał? Powiedział, że nienawidzi Boga – interesująca sprzeczność, prawda? Potem dodał, że nie jestem pierwszą osobą, do której zwrócił się o pomoc. Najpierw poszedł do pastora (żona wierzyła), przed którym nigdy nie ukrywał pogardy wobec Boga. A pastor z wyraźną satysfakcją oznajmił mu, że śmierć dziecka jest karą za jego grzechy! Jak człowiek, którego wzywa na pomoc ktoś cierpiący, mógł powiedzieć coś takiego? Stary, żądny zemsty Bóg nadal żyje i mieszka w nas. Zadałem sobie pytanie: jak daleko zabrnęliśmy? Taką odpowiedź można było usprawiedliwić trzy tysiące lat temu ludzką ignorancją! Wydawałoby się, że przez te trzy tysiąclecia człowiek lepiej zrozumiał Boga, niż wskazywałoby na to zachowanie tego tak zwanego chrześcijańskiego pastora, prawda? Tak nędzna, małostkowa, żałosna żądza zemsty? Istoty doskonalszej od nas o tyle, o ile my jesteśmy doskonalsi od żyjących na drzewach przodków. Ogarnia mnie rozpacz!

Nie z powodu Boga, lecz człowieka!

Rozgniewana, wykrzywiona twarz zniknęła nagle z ekranu, na którym na moment zapadła ciemność. Potem pojawiła się piękna twarz mężczyzny (sotto voce dr Carriol: „Jego brat James”).

– Doszedłeś do czegoś? – zapytał James.

– Po trosze tak. Ale mogę mu ofiarować wyłącznie pocieszenie, tak ulotne! Jutro odwiedzę jego żonę, ale nie mogę pozostać z nią przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zresztą żadne z nich nie oczekuje tego ode mnie. Chcą tylko, żeby ktoś silny, serdeczny i współczujący był z nimi przez te pierwsze, najbardziej mroczne dni.

I w tym przypadku moja książka bardziej im pomoże niż ja, ponieważ ona ich nie opuści. Sięgną po nią w środku nocy, gdy ból stanie się nie do zniesienia, a samotność – przerażająca. Nie twierdzę, że w książce znajdą odpowiedzi na wszystkie pytania, ale przynajmniej skorzystają z niej ludzie, którzy muszą przeżyć takie dni. Ta książka jest niemal jak chleb i ryby – może nakarmić tłumy.

Dr Carriol zatrzymała taśmę i wręczyła prezydentowi kopię dzieła dr. Christiana. Drugą podała Haroldowi Magnusowi.

– Atticus Press opublikuje to jesienią. Planują kampanię reklamową w radiu, telewizji, prasie, wykłady i spotkania w różnych miastach. Zbyt wcześnie na recenzję manuskryptu, to tylko szkic.

Może to nie całkiem w porządku wobec autora, ale warto już teraz przeczytać.

Harold Magnus pochylił się naprzód, z niedowierzaniem i wściekłością, gdyż spodziewał się pomocy z jej strony. Czyż nie powiedział wyraźnie, o kogo mu chodzi?

– Czy twierdzi pani, że ten… doktor Joshua Christian jest pani kandydatem do wykonania zadania?

– Ależ tak – odrzekła spokojnie i z uśmiechem.

– Zabawne! Przecież nikt go nie zna!

– Tak samo było z Jezusem Chrystusem i Mahometem – stwierdziła z namysłem. – Chrześcijańska i muzułmańska lawina ruszyła dopiero po kilkunastu latach. A obecnie mamy więcej możliwości, by rozsławić nieznanych ludzi, niż kiedykolwiek w historii świata. Jeśli zwycięzca Operacji Poszukiwanie jest jeszcze nie znany, uczynimy go sławnym dosłownie w jedną noc i pan o tym dobrze wie.

Prezydent znieruchomiał, przymknąwszy wielkie czarne oczy.

– Doktor Carriol, pięć lat temu zleciłem pani pracownikom znalezienie mężczyzny lub kobiety, bez różnicy, jeśli okazaliby się właściwą osobą – jedyną, zdolną uleczyć chory naród. Osobą, trzymającą rękę na pulsie zwykłego człowieka, zdolną rozpalić jego wyobraźnię tak, jak nie zrobiłby tego ktoś związany z religią. A teraz wybiera pani religię?

– Tak, panie prezydencie.

– Co się tu dzieje, do diabła? – warknął Harold Magnus. Nikt nie wspominał o religii!

Dr Carriol odwróciła się do niego.

– O, proszę pana! Z pewnością już pan zrozumiał, że jedynym lekarstwem na choroby tego kraju jest nie moralne, lecz duchowe wsparcie! Człowiek, którego szukamy, musi mieć wyjątkową zdolność wpływania na innych. Potrzebujemy amerykańskiego sposobu na współczesne życie, obmyślonego dla obywateli USA przez człowieka, który jest jednym z nich! Człowieka, który rozumie i przyciąga właśnie ich, nie Irlandczyków, Niemców, Żydów czy jakąkolwiek grupę etniczną, nieważne, od jak dawna przebywającą w Ameryce! Gdybyśmy kiedyś spokojnie siedzieli na tyłkach, nie zajmowalibyśmy się teraz najbardziej kosztowną akcją poszukiwawczą, jaką kiedykolwiek przedsięwzięto!

Tibor Reece obserwował ją, pamiętając o głównym problemie dnia, zafascynowany prawdziwymi obliczami Judith Carriol i Harolda Magnusa. Można przebywać z innym człowiekiem, sądzić, że dobrze się go poznało, ale nie ma jak zażarta kłótnia. Wówczas odsłania się prawdziwe oblicze. Ta kobietka była jak terier, a Harold Magnus potrafił tylko szczekać.

– Spójrzcie – rozkazała, przerywając spór w interesującym momencie. Nacisnęła guzik w pilocie i na ekranie pojawiła się niewyraźna, szara twarz dr. Christiana, tym razem siedzącego przy biurku.

Był spięty, z wyrazem cierpienia w oczach.

– Nie wiem, dlaczego czuję się dzisiaj tak podle, Lucy. Zdaję sobie sprawę, że w ogóle nie powinienem o tym mówić, ale zawsze uważałem, że mam do zrobienia coś więcej, niż doglądać moich biednych pacjentów. Walczę z tym, naprawdę! Ale wiem, że mam misję do spełnienia, Lucy! Daleko stąd, wśród milionów, których nie znam.

Chcę wziąć ich w ramiona i okazać miłość! Pokazać im, że komuś na nich zależy! Komukolwiek – choćby mnie.

Dr Carriol wyłączyła wideo.

– Ten człowiek – powiedział Harold Magnus, wskazując palcem ekran – to rewolucjonista albo szaleniec!

– Nie, panie sekretarzu – sprzeciwiła się. – Zupełnie nie pasuje do typu rewolucjonisty. W głębi serca jest wyjątkowo prawomyślny, a jego etos jest bardziej konstruktywny niż destruktywny. On nie nienawidzi, lecz kocha! Nie podpala, lecz krwawi! To nie szaleniec.

Rozumuje logicznie i konsekwentnie, mocno stoi nogami na ziemi.

Zgadzam się, że potencjalnie może deprymować, ale jeśli będzie robił to, do czego najwyraźniej jest stworzony – rozkwitnie.

– Na ekranie sprawia duże wrażenie – powiedział z namysłem prezydent.

– Jest obdarzony prawdziwą charyzmą, panie prezydencie, co skłoniło doktora Chasena i jego zespół do przedłożenia go nad senatora Hilliera. Po osobistym kontakcie z doktorem Christianem przekonałam się, że jest bezkonkurencyjny. Przez cały dzień mogłabym prezentować jego przemówienia, ale nie zrobię tego. To, co już pokazałam, jest istotne dla Operacji Poszukiwanie. Najlepszy dowód to ta książka. Musi ją pan przeczytać.

– Rozumiem, że pani nie ma żadnych wątpliwości co do przydatności doktora Christiana? – zapytał prezydent przyglądając się jej uważnie.

– Sir. To jedyny człowiek, który wykona zadanie jak należy.

– Hillier, Hillier! – warknął Harold Magnus.

– A co z senatorem? – zapytał Tibor Reece nie sekretarza Departamentu, lecz dr Judith Carriol.

Dr Carriol odłożyła pilota na stół i pochyliła się do przodu. Zacisnęła palce na kolanach, lecz głowę podniosła tak, by patrzeć wprost na Tibora Reece.

– Panie prezydencie, panie sekretarzu, będę absolutnie szczera.

Nie mogę udowodnić dostatecznie tego, co powiem, ale wywnioskowałam to na podstawie pewnych zachowań. Jestem przekonana, że senatora Hilliera nie należy brać pod uwagę z jednego powodu pomijając charyzmę, którą ma lub nie. Niedawno spędziliśmy bardzo przyjemne popołudnie. Po spotkaniu nie miałam już wątpliwości, że nasz dobry senator kocha władzę dla niej samej. Nie wolno powierzać zadania szaleńcowi! To proste.

– Interesujące – stwierdził prezydent z nieprzeniknioną twarzą.

– Poza tym senator nie ma przeświadczenia, jak doktor Christian, że jest wybrańcem losu. Słyszeliście tego ostatniego. Zgodziliśmy się, że do tej roli nie nadaje się żaden zakonnik. Po pierwsze, z powodu różnych uprzedzeń religijnych i dlatego, że jesteśmy świadkami ostatecznej klęski religii, tracącej wyznawców. Ale nasz kandydat musi roztaczać wokół siebie religijną aurę. Kiedyś, gdy nie było samochodów, samolotów, komputerów, powszechnej edukacji i innych zdobyczy naszych czasów, tylko zakonnik wykonałby to zadanie.

Nie mam prawa ani zamiaru wypowiadać się na temat aktualnej kondycji religii, panowie. Wiem, że obaj wierzycie i praktykujecie, że wiele osób nadal wierzy. Ale co roku odchodzą miliony! Umiarkowany wzrost frekwencji w kościołach w ostatnich dwudziestu pięciu latach zeszłego wieku był oczywiście wynikiem agresywnej polityki nuklearnej ówczesnej władzy. Wraz z ustąpieniem zagrożenia, świątynie znów opustoszały. Według ostatnich statystyk tylko jedna osoba na pięćdziesiąt tysięcy regularnie chodzi do kościoła. Nie twierdzę, że zadanie ma zwrócić ludzi ku Bogu, ale sądzę, że to również należy do programu. Dr Joshua Christian cieszy się charyzmą, ale nie chodzi z głową w chmurach, co zrozumie pan po przeczytaniu jego książki pełnej metafizyki i praktycznych rad: jak uczynić pięknym dom bez okien, jak oswoić się z zimnem, przeprowadzić przesiedlenie, jak postępować w urzędach, biurach, komitetach, zgromadzeniach, jak spędzać wolny czas, jak dbać o to, by nie rozpuścić jedynaka fantastyczne sprawy! Z książki można również wywnioskować, że doktor Christian kocha wszystkich obywateli świata, ale szczególnie rodaków. Jest przede wszystkim Amerykaninem.

– To ważne – powiedział Harold Magnus. Słuchał jej, lecz wciąż rozważał słowa o senatorze Hillierze. Sprytna, sprytna ta Carriol! Dokładnie to należało powiedzieć obecnemu prezydentowi o potencjalnym rywalu.

– Pięć lat temu zgodziliśmy się, że musimy zrobić dla naszych obywateli coś więcej i znaleźć na to sposób, nie wymagający milionów, których po prostu nie mamy. Projekt „Phoebus” jest zbyt ważny, by uszczuplać finanse, przeznaczone na jego realizację. Więc dlaczego nie ofiarować ludziom osoby, której zawierzą, nie jak Bogu czy politykowi, po prostu jak dobremu, życzliwemu, mądremu człowiekowi!

Człowieka, który ich kocha! Stracili tak wiele z tego co kochali rodziny, wygodne domy, długie lata i krótkie zimy. To przeszłość! Ale czy – jak w Sodomie i Gomorze – to kara za pokolenia żyjące w grzechu, co tak wielu kaznodziejów wmawiało wiernym? Większość ludzi nie sądzi, że byli źli. Żyją szalenie skromnie i oczekują za to nagrody. Nie wierzą, że muszą płacić za grzechy przodków tylko dlatego, że przyszło im żyć w początkach tego tysiąclecia. Nie wierzą w Boga, który – jak się im wmawia – zesłał wiek lodu, by ich ukarać! Kościoły to instytucje, a każdy ogłasza się jedynym prawdziwym, uznawanym przez Boga. Ale ludzie są teraz sceptyczni i jeśli już zaakceptują jakiś Kościół, to raczej na swoich warunkach.

– Rozumiem, doktor Carriol, że pani nie wierzy – stwierdził sucho prezydent.

Zamilkła natychmiast. Zastanawiała się pospiesznie z bijącym sercem, czy powiedziała za dużo, za mało, czy po prostu nie to, co trzeba. Później odetchnęła głęboko.

– Tak, panie prezydencie. Jestem ateistką.

– Dość uczciwie – dodał tylko.

Odczytała to jako sygnał do zmiany kursu, co też zrobiła.

– Chcę wyjaśnić, że chyba nikt nie mówi ludziom, że ich kocha, nawet w Kościołach. A rząd może dbać o obywateli, ale już z założenia nie może ich kochać – powiedziała. – Panie prezydencie, dajmy im człowieka, którego nie interesuje władza, zaszczyty czy pieniądze! – Rozluźniła uścisk palców i wyprostowała się. – To już chyba wszystko.

Tibor Reece westchnął.

– Dziękuję, doktor Carriol. Przejrzę akta siedmiu kandydatur, które mi pani dostarczyła. Chciałbym, by pani również wyraziła w paru słowach opinię o każdym z nich. Teraz pojąłem ideę Operacji Poszukiwanie lepiej niż kiedykolwiek, przyznaję to z zadowoleniem.

Ale czy mógłbym o coś zapytać?

Uśmiechnęła się z wdzięcznością.

– Oczywiście, sir.

– Czy zawsze tak dobrze rozumiała pani istotę Operacji Poszukiwanie?

Zastanowiła się.

– Raczej tak, panie prezydencie. Ale odkąd spotkałam doktora Christiana, rozumiem ją jeszcze lepiej.

Spojrzał na nią.

– Tak. – Włożył okulary do czytania i wziął siedem teczek. Maestro Benjamin Steinfeld?

– Zbyt długo był ulubieńcem świata muzycznego, by nie ucierpiało na tym jego ego.

– Doktor Schneider?

– Sądzę, że zbyt związała się z NASA i projektem „Phoebus”, by chciała je porzucić.

– Doktor Hastings?

– Wątpię, czy kiedykolwiek wyzwolił się od image’u piłkarza, a wielka szkoda, bo jest więcej wart niż futbol.

– Profesor Charnowski?

– W wielu kwestiach liberał, ale sądzę, że nadal jest zbyt przywiązany do rzymskiego katolicyzmu, by postępować tak jak powinien nasz człowiek.

– Doktor Christian?

– Według mnie – to on, panie prezydencie.

– Senator Hillier?

– Pożąda władzy.

– A burmistrz d’Este?

– To dobry, najmniej samolubny człowiek na świecie. Ale zbyt prowincjonalny.

– Dziękuję, doktor Carriol. – Prezydent zwrócił się do sekretarza Departamentu: – Masz jakieś uwagi, Harold, poza tym, że faworyzujesz senatora Hilliera?

– Nie podoba mi się, że do projektu wkradła się religia, panie prezydencie. To niebezpieczna sprawa. Może bierzemy na siebie więcej, niż zdołamy unieść.

– Dziękuję. – Prezydent skinął głową obojgu; sygnał, że to koniec spotkania. – Za jakiś tydzień powiadomię was o mojej decyzji.

Przekroczywszy próg Białego Domu, dr Carriol uświadomiła sobie, jak wielki jest gniew sekretarza. Wiedział, że ona nie faworyzuje senatora Hilliera, ale nie spodziewał się, że tak otwarcie przemówi do prezydenta. I oczywiście nie miał pojęcia, że dr Christian wywróci jego wózek z jabłkami. Razem przyjechali wygodnym cadillakiem, a podczas tej podróży dokładnie poinstruował ją, jak ma postępować.

A teraz okazał swoją wściekłość nakazując szoferowi, by zatrzasnął drzwi tuż przed nosem dr Carriol. Stała na chodniku i patrzyła, jak cadillac sunie przez Pensylvania Avenue, skręca na wschód i znika. No i dobrze. Łatwo przyszło, łatwo poszło. W takim razie wracamy do pracy na piechotę.

Decyzja prezydenta nadeszła po czterech dniach. Sekretarza Środowiska i dr Judith Carriol poproszono, by dokładnie o drugiej osobiście przybyli do Białego Domu na spotkanie z panem Reece’em.

Przyszła pieszo, jako że sekretarz nie zaproponował jej jazdy samochodem, a ona nie zamierzała upokorzyć się i prosić go o to. Na szczęście było ciepło i słonecznie. Jak cudownie znów zobaczyć wczesną wiosnę! Minęła już pora kwitnienia wiśni, ale za dwa tygodnie miały zakwitnąć derenie. Za to trawniki były pełne żonkili, drzewka pokryły się kwiatami. Przechadzka stała się prawdziwą przyjemnością.

Przybyła do Białego Domu w tej samej chwili co szef. Weszli razem w milczeniu. Uśmiechnęła się do niego radośnie, kiedy wysiadał z wozu, ale on tylko sapnął. Interesujące. Chyba sądził, że przegra. Oczywiście znał Tibora Reece o wiele lepiej niż ona. Do zeszłego tygodnia raz tylko spotkała się z prezydentem – pewnego doniosłego dnia w lutym 2027 r., gdy już trzy lata pełnił swoją funkcję i spodziewał się, że zostanie ponownie wybrany w listopadzie 2028.

Poprzednik Tibora Reece nie pomylił się, popierając go. Na owe czasy była to rozumna kandydatura. Wybrano człowieka troskliwego i uczciwego. „Jak Lincoln” – to porównanie najczęściej pojawiało się w prasie, a Reece najwidoczniej był z tego zadowolony, choć różnili się osobowościami i polityką. Ameryka, którą chciał stworzyć każdy z nich, nie była tym samym krajem. A to dlatego, że między epoką Lincolna i Reece’a zaginął cały etos – ideały, marzenia, model życia i nadzieja.

Kiedy weszli, prezydent rozmawiał przez telefon. Wskazał im krzesła. Mówił o Rosjanach, nic nadzwyczajnego. Bo też nic wstrząsającego nie wydarzyło się na świecie od czasów traktatu w Delhi.

Świat był zbyt pochłonięty problemami, by tracić czas, energię (dosłownie lub w przenośni) i pieniądze na kosztowne, bezsensowne wojny.

Teraz rozmawiał o pszenicy. Tylko trzy państwa nadal eksportowały duże ilości ziarna: USA, Argentyna i Australia. W centrum kraju ludzie pojawiali się i znikali, ale pszenicę sprzedawano zawsze.

W Kanadzie okres wegetacji zbyt skrócił się, ale w Stanach nadal był urodzaj, a faceci od genetyki pracowali nad wynalezieniem odmian, które przetrwają zimne wiosny i lata. W przyszłości groziły kłopoty z wodą. Na razie wystarczało, ale ilość opadów sukcesywnie spadała poniżej normy, tak że musiano obniżyć średnią. Dwa państwa na południowej półkuli były wiepszym położeniu, ale nikt nie wiedział, jak długo jeszcze to potrwa.

Prezydent skończył rozmowę.

– Wiesz, Harold, twój wydział jest najważniejszy w kraju powiedział. Nie twierdzę, że rozwiązujecie wszystkie problemy, ale na pewno większość. Przesiedlenia, regulacja urodzin, zabezpieczenie malejących zasobów. Dostajecie połowę pieniędzy z budżetu federalnego. I może dlatego, że nie zajmujecie się sprawami wymagającymi użycia siły, nie sprawiacie swojemu prezydentowi prawdziwych kłopotów – uśmiechnął się. – Środowisko nie spędzało mi dotąd snu z oczu. W gruncie rzeczy jesteście zapaleńcami, wierzycie w siebie i tworzycie zwarty zespół. Macie najlepszy sprzęt komputerowy na świecie i kilka świetnych pomysłów. A więc przemyślałem dokładnie Operację Poszukiwanie. Zwłaszcza to, czy naprawdę trzeba ją realizować.

Dr Carriol zamarła na chwilę. Haroldowi Magnusowi spadł kamień z serca. Nie odezwali się ani słowem. Patrzyli tylko na prezydenta.

– Problem każdej osoby na stanowisku polega na tym, że musi wyrzec się zwykłych myśli i uczuć na rzecz tego zadania. To coś takiego, jak tłumaczyć komuś urodzonemu i wychowanemu wśród bogactw, jaka bieda nas otacza. Umysł to wspaniała rzecz, ale czasem wolałbym, żeby bardziej ceniono uczucia. Wciąż kocham i szanuję Augustusa Rome, ponieważ nigdy nie stracił z oczu zwykłego człowieka, gdyż był po prostu jednym z nich.

Harold Magnus kiwał z zapałem głową przy ostatnich słowach prezydenta. Dr Carriol ukryła uśmiech, dobrze wiedząc, co Magnus naprawdę sądzi o starym Gusie Rome. Ty nadęty stary lizusie!

– W ciągu ostatnich czterech dni przemieniłem się w bezwstydnego podglądacza. Pod byle pretekstem wchodziłem do kuchni, pokoi, gadałem z ogrodnikami, sekretarkami i pokojówkami. A jednak to w końcu żona pomogła mi najbardziej – wypuścił ze świstem powietrze. – Nie będę roztrząsał szczegółów mojego związku z żoną, to nieszczęśliwa kobieta, ofiara naszych czasów. Musiałem z nią porozmawiać o tym, co myśli, kiedy jest sama, jak radzi sobie z córką, gdy nie widzę ich razem, jakiego życia pragnie, kiedy wyprowadzimy się stąd…

Zamilkł na chwilę. Zapewne dla obojga był to bolesny wywiad, głównie dlatego, że zwykle nie rozmawiali ze sobą. Zachowywała się skandalicznie, a jednak nigdy nie czynił jej wyrzutów, ukrywając wyczyny żony przed prasą. Jak mógłby mieć do niej pretensję, skoro to on na zawsze pozbawił ją praw do drugiego dziecka? Ich sporadyczne kłótnie dotyczyły zbyt małego zainteresowania córką, która powoli stawała się podlotkiem. Tibor Reece gorąco ją kochał, ale nie miał czasu na wychowywanie córki, a matka nie troszczyła się o nią należycie.

– No cóż, nie będę was dłużej trzymał w niepewności – powiedział. – Zdecydowałem, że Operację Poszukiwanie należy realizować. Uwagi doktor Carriol, dotyczące charakteru człowieka, któremu powierzymy to zadanie, są słuszne. Program wchodzi w trzecią fazę i zgadzam się, że jedynym kandydatem jest doktor Joshua Christian.

Harold Magnus nie mógł oczywiście zaprotestować, ale zacisnął mocno usta. Przypominał teraz rozkapryszonego, bezwzględnego egocentryka. Dr Carriol pozostała niewzruszona.

– Organizacja tego zamierzenia to sprawa Środowiska i nie zamierzam w to wnikać – ciągnął Tibor Reece. – Ale oczekuję częstych raportów i mam nadzieję na szybkie rezultaty. Jeszcze nie zatwierdziłem budżetu, na pewno jednak dostaniecie wystarczającą ilość pieniędzy. O jedno chciałbym spytać. Czy doktor Christian dowie się o Operacji Poszukiwanie? Zastanawiała się pani nad tym?

Skinęła głową.

– Tak, panie prezydencie. Hillier musiałby wiedzieć. Ale absolutnie nie zgadzam się, by doktor Christian zorientował się, że rząd interesuje się nim. Jest idealnym wykonawcą zadania, dlatego nie musimy wspierać jego morale ani dodawać mu zapału do pracy.

Natomiast jeżeli poinformujemy go o Operacji Poszukiwanie, zniweczymy cały program.

Tibor Reece uśmiechnął się.

– Zgadzam się.

– Panie prezydencie, obdarzamy ślepym zaufaniem kogoś, kogo nie możemy kontrolować! – Harold Magnus akcentował każde słowo. – To budzi moje poważne wątpliwości co do osoby doktora Joshuy Christiana. Nigdy nie przypuszczałem, że wybierzemy człowieka, któremu nie możemy nic wyjaśnić – wzdrygnął się, dotknięty do żywego. – To znaczy, że musimy mu zaufać!

– Nie mamy wyboru – powiedział prezydent.

– Zaufanie nie gra tu najważniejszej roli – wtrąciła chłodno dr Carriol. – Doktor Christian będzie pod stałym nadzorem. Nawiązaliśmy dość ścisły kontakt i nie zamierzam usunąć się z jego życia. To oznacza, że musicie mnie zaufać. Ilekroć zauważę, że doktor Christian naraża nasz projekt na szwank, zadziałam, zanim nam zaszkodzi.

Daję na to słowo.

Byli zaskoczeni. Tibor Reece uśmiechnął się, a Harold Magnus odprężył. Zrozumieli oczywiście, że dr Carriol mówi o romansie.

– Mogłem się domyślić – powiedział sekretarz.

– Czego jeszcze oczekuje pani ode mnie? – zapytał prezydent.

Zmarszczyła brwi z namysłem.

– Nie sądzę, że poniesiemy duże koszty, przynajmniej w tym stadium. Kwestia kilku tysięcy dolarów, to wszystko.

– Miła odmiana – roześmiał się prezydent.

Ciągnęła dalej.

– Doktor Christian sam stworzył sobie publicity, a to duży plus. Elliott MacKenzie z Atticus Press twierdzi, że sprzeda jego książkę w milionach egzemplarzy, a Elliott nie jest głupcem. Dlatego pierwotna propozycja Środowiska, dotycząca wynagrodzenia mu wszystkich stTat, jakie poniesie wydając książkę, jest nieaktualna.

W dodatku doktor Christian bardzo się wzbogaci. Panie prezydencie, oczekuję od pana zupełnie innego rodzaju pomocy. Proszę o zgodę na podróże w najbardziej luksusowych warunkach; chciałabym mieć do dyspozycji samochody, samoloty, helikoptery. – Spojrzała ironicznie na Harolda Magnusa. – Ja również potrzebuję funduszy, jako że zamierzam towarzyszyć doktorowi Christianowi w podróżach.

– Dostanie pani wszystko – zapewnił Tibor Reece.

– Nie zgadzam się z pańską decyzją, panie prezydencie – powiedział Harold Magnus. – Ale czuję się lepiej wiedząc, że doktor Carriol wybiera się z nim.

Teraz, gdy sądził, że Judith romansuje z dr. Christianem, Tibor Reece zainteresował się nią jako kobietą.

– Doktor Carriol, czy mogę zadać pani osobiste pytanie?

– Oczywiście, sir.

– Czy doktor Joshua Christian znaczy coś dla pani jako człowiek?

– Oczywiście!

– A więc, co pani zdecyduje w razie konieczności wyboru między nim a dobrem projektu? Co będzie pani odczuwać?

– Będę nad wyraz nieszczęśliwa, ale zrobię wszystko, by uratować projekt, bez względu na mój stosunek do doktora Christiana.

– Mocne słowa.

– Tak. Ale poświęciłam pięć lat na ten program i nie zamierzam wyrzucić mojej pracy przez okno z powodu prywatnych uczuć. Przykro mi, jeśli to brzmi nieludzko, ale to prawda.

– Czy byłaby pani szczęśliwa, wyrzucając za okno swoją pracę?

– Nie, sir – powiedziała stanowczo.

– Rozumiem – prezydent położył ładnie ukształtowaną dłoń na pokaźnej stercie kaset wideo, akt i rękopisów. – Operacja Poszukiwanie jest już nieaktualna. Musimy nadać jej nową nazwę.

– Już ją wymyśliłam, panie prezydencie – powiedziała szybko, by nie mieli czasu na zastanowienie.

– Ach! Wyprzedziła nas pani! A więc, słuchamy.

Odetchnęła głęboko z uczuciem tryumfu.

– Operacja Mesjasz.

– Brzmi złowrogo – ocenił Tibor Reece.

– Zawsze taka była – odpowiedziała.

Joshua Christian nie tęsknił za Judith, niewiele o niej myślał. Zbyt był pochłonięty książką i prowadzeniem normalnej praktyki. Pisanie inspirowało go i porywało. Przepiękne, płynne, wyjątkowo trafne słowa łączyły się w takie same zdania, brzmiące jak jego głos. To cud!

Mama, James, Andrew, Mary, Miriam i Martha niezmordowanie wspierali go z całego serca, pomagali mu w obowiązkach, nie zadawali żadnych pytań, cierpliwie znosili jego roztargnienie. Przemeblowali cały numer 1047, by był jak najwygodniejszy dla niego i jego niedostępnej sekretarki, gotowali, prali i doglądali za niego rośliny, wtajemniczając w to wszystko pacjentów (wiecie, on pisze książkę, pomyślcie, co to znaczy dla ludzi, którzy go potrzebują, a dla których nie ma czasu!). Nigdy nie narzekali, nie krytykowali go ani nawet nie oczekiwali, że zauważy i doceni ich poświęcenie. Gdy zaś wyrażał wdzięczność, ogarniał ich zapał i miłość.

Wiele godzin spędził z Lucy Greco na bezowocnych rozmowach, gdy myślał bezładnie albo mówił o sobie, choć był najmniej ważny.

Ale te godziny zaowocowały, gdy skierował entuzjazm i myśli na drogę, którą podążała za nim Lucy Greco. A później, kiedy szedł do pacjentów lub zaszywał się gdzieś, żeby przemyśleć jakiś szczególnie zawikłany problem, ona zasiadała w numerze 1047, przeznaczonym na jej gabinet i zapisywała te cudowne słowa, które tak go porywały, gdy je czytał. Wielki głosopis IBM-u, z którego dr Christian nigdy nie korzystał, teraz się jej przydał.

Kiedyś zastał ją przy tym urządzeniu. Spojrzał na plakietkę z boku maszyny i westchnął.

– Co? – zdziwiła się. – Wyprodukowane w Scarlatti, Południowa Karolina – powiedział smutno. – Widzisz, kiedyś w Holloman wytwarzano sporo maszyn do pisania. Fabryka nadal stoi. Chodzę tam czasem. Łatwo wejść do środka, gdyż od dawna nie ma tam nawet dozorcy. Kto by kradł matryce, uchwyty i tłoki, nieprzydatne do innych celów. Tak więc fabryka stoi pusta, pełno w niej rdzewiejących warsztatów, podłogę zalegają odpadki, a z krokwi zwisają sople.

– Może pojedziesz do Scarlatti? – zapytała Lucy, nie rozumiejąc o co chodzi. – Jest tam z pół tuzina fabryk, produkujących maszyny do pisania. Z pewnością nowoczesnych, świetnie zagospodarowanych.

– Nigdy w to nie wątpiłem – powiedział z urazą.

Lucy westchnęła.

– Josh, czasami strasznie utrudniasz mi życie. Jestem tu, by pomóc ci napisać książkę o pozytywnych wartościach, a co mnie spotyka? – Zamknęła oczy, by skupić się i nie brać niczego do siebie. – Mnóstwo twoich rozważań wynika z tęsknoty za światem, który-jak tłumaczysz czytelnikom – przemknął i nigdy nie wróci.

Pomyśl o straconym czasie! I o tym, jak rażące było twoje postępowanie! Kiedy ruszysz w podróż, reklamującą książkę, nie popadnij w nostalgię. Zrozum, przecież chcesz przekonać ludzi, że nie stać ich na nostalgię! A zatem ciebie tym bardziej, Josh. Przyjmij to do wiadomości. Nie postępuj w stylu „róbcie to co wam mówię”, ale „róbcie to co i ja”. W przeciwnym razie wszystko obróci się przeciw tobie.

Ukłuty. Przekłuty. Oklapły. Zniszczony.

– O Boże! Masz absolutną rację! – krzyknął i nagle skulił się jak zepsuta, porzucona marionetka. Później roześmiał się, zerwał z krzesła i puścił w pląsy po całym pokoju, szarpiąc swoje sztywne czarne włosy. – Absolutną rację! Absolutną! Och, kobieto, tak strasznie brakowało mi ciebie i Judith Carriol! Waszych świeżych umysłów i dusz, które wysłuchałyby mojego bajdurzenia zamiast tych słodkich, uległych, pełnych poświęcenia fanatyków zza ściany! Jak mogę uporządkować myśli, kiedy oni słuchają mnie z nastawieniem: „Kochamy cię, Joshua, ty się nie możesz mylić” i nie odważą się na konstruktywną krytykę? Dziękuję, dziękuję, dziękuję!

Zatrzymał się.

– Chcę powiedzieć – och, jak wspaniałe są mocne uczucia, jeśli nie damy się im opętać i jakim wspaniałym przyjacielem może być czas, a wszystko, co wydarzyło się kiedykolwiek, ma swój cel. Chcę powiedzieć, że stare może ustąpić nowemu, a odwaga i siła są równie godne miłości, co słabość – zamilkł i spojrzał na nią. – Dlaczego nie potrafię tego napisać – zezłościł się. – Umiem przemawiać do każdej publiczności! Jakbym miał język ze srebra, słowa ze złota i skrzydlatą duszę. Ale połóżcie przede mną czystą kartkę, magnetofon albo jeden z tych fantastycznych głosopisów, a wszystkie słowa gdzieś mi uciekają, kryją się, nie umiem ich przywołać.

– No cóż, to może być blokada psychiczna lub fizyczna stwierdziła, raczej po to, by go uspokoić, niż zaspokoić ciekawość.

– Na pewno – odpowiedział natychmiast. – To jakaś forma upośledzenia mózgu – skrzep, zator, narośl, blizna czy coś podobnego, a na tym wszystkim gnijąca kloaka mojej podświadomości.

Nie mogła powstrzymać śmiechu.

– Och, Joshua! Jesteś tak delikatny i dobry, że nie wierzę, by twoja podświadomość odbiegała od normy!

– Nawet na świetnie zorganizowanym statku gromadzą się brudy. I w idealnym domu potrzebna jest kanalizacja, więc ludzkie umysły też podlegają temu prawu.

– To już sofistyka.

Roześmiał się.

– Myszka przebadała mnie wszystkimi testami. Mam dysgrafię, jeśli to jakieś pocieszenie.

– Jesteś też niezwykle chytry – odparowała Lucy Greco.

Elliott MacKenzie przeczytał brudnopis książki, zanim przesłał ten jedyny egzemplarz dr Judith Carriol. Obiecał jej, że nie zatrzyma ani jednej kartki. Ale nie podobało mu się, że nie pozwolono zrobić kopii.

Lucy miała jedną w Holloman, dla niego nieosiągalną. A co będzie, jeśli ta cenna książka zginie? Albo w Departamencie Środowiska zadecydują, że zawiera wywrotowe myśli, i nie zezwolą na publikację? Judith Carriol dopilnowała, by mieli prawa autorskie dr. Christiana.

Lucy Greco kontaktowała się z wydawcą. Była pełna entuzjazmu, którego wcześniej nigdy nie zdradzała. Naprawdę, zachowywała się jak młoda zakonnica w religijnej ekstazie. Najwyraźniej uważała się za wybrane naczynie, pełne słów Joshuy Christiana i z najwyższą rozkoszą przenosiła je na papier.

Elliott MacKenzie ostrożnie ją zapytał, czy dr Christian potrafiłby wyrazić swoje myśli przed kamerami.

– Zwali wszystkich z nóg – odpowiedziała Lucy. – Dopóki ma przed sobą twarze ludzi, w które może patrzeć, jest fantastyczny.

Dr Carriol zadzwoniła do niego w dwa tygodnie po otrzymaniu rękopisu.

– Ruszamy, Elliott – powiedziała. – Mam pozwolenie. Im szybciej, tym lepiej. Kiedy Lucy skończy ostateczną wersję?

– Twierdzi, że za miesiąc. Problem w tym, że on ciągle dostarcza mnóstwo nowego materiału, którego ona nie ma serca wyrzucić.

A przecież książka tego rodzaju powinna mieć co najwyżej dwieście pięćdziesiąt sześć stron. Oczywiście możemy wydrukować drugą część w przyszłym roku, ale to oznacza zwłokę, jako że musielibyśmy przejrzeć cały materiał i zdecydować, co zamieścić w pierwszym tomie, a co w następnym.

– Ile mamy czasu?

– Pod koniec września książka powinna znaleźć się w sklepach.

– Może być koniec października, pod warunkiem, że natychmiast się sprzeda.

– Bez problemu – zapewnił szczerze.

– Milion egzemplarzy w twardej oprawie i około pięciu w miękkiej?

To było zbyt wiele, nawet dla Elliotta MacKenzie.

– Hej, hej, hej, czekaj no! Książkę tak nowatorską możemy wydać jako broszurę dopiero za rok, Judith.

– Obydwie musisz wydrukować razem.

– Przykro mi, nie.

– Przykro mi, ale tak, Elliot… Nie stracisz.

– Drogie dziecko, tylko rozkaz prezydenta zmusi mnie do zmiany zdania, a i wtedy będę walczyć!

– Najpóźniej do jutra otrzymasz rozkaz, jeśli tak stawiasz sprawę. Tylko nie marudź, Elliott, proszę. Nie masz szans.

Przycisnął dłonie do oczu. To niewiarygodne. Nie bluffowała.

Czym, do diabła, była książka Joshuy Christiana?

– Daj spokój, mówisz o bestsellerze w historii wydawnictw. Jak mógłbyś stracić? Nie bądź pazerny. Dałam ci tę książkę i równie dobrze mogę ci ją odebrać. Nie podpisałeś kontraktu z Joshuą Christianem, tylko Środowisko – najwyraźniej bawiła się, a jednocześnie mówiła absolutnie poważnie.

Poddał się.

– No dobrze, niech cię!

– Grzeczny chłopczyk. Teraz propaguj książkę, ale na razie nie rozdawaj kopii. Jeśli potrzebujesz dodatkowej ochrony, dostarczę ci ją gratis. Ostrzegam, Elliott. Żadnego czarnego rynku kopii, odbitek ani handlowania manuskryptem. Zagroź swoim ludziom śmiercią, wszystko mi jedno. Dopóki nie zezwolę na opublikowanie, książka ma pozostać tajemnicą.

– Dobrze.

– Świetnie. Chcę, żebyś sprzedał na aukcji prawa do wydań broszurowych i powiadom o tym uprzednio prasę.

Odetchnął głęboko.

– Zawrzemy umowę, Judith. Zagwarantuję kampanię reklamową, godną twoich najdzikszych pomysłów. Ale zrezygnuj z aukcji.

Cholera, jestem wydawcą! A instynkt podpowiada mi, że książka będzie nieprzemijającym bestsellerem. Dlatego warto zatrzymać prawa do wydań broszurowych.

– Upieram się przy aukcji.

– Słuchaj, Judith. Myślałem, że nie chcesz, by dowiedziano się o udziale Środowiska w tej sprawie? Gdy spełnię twoją prośbę, inni wydawcy poczują, że coś tu nie gra. Podobnie dziennikarze nowojorskich gazet. Znają mnie z bystrości, a twoja prośba jest bezsensowna.

W słuchawce na chwilę zapadła cisza.

– No dobrze, wygrałeś. Zatrzymaj prawa autorskie dla Atticusa pod warunkiem, że od razu wydasz książkę w twardej oprawie i jako broszurę.

– Zgoda.

– A teraz jak najszybciej sporządźcie w wydziale reklamy plan kampanii propagandowej. Oczekuję reklamy w telewizji, radiu, gazetach w całym kraju. A właśnie, co sądzisz o tytule? Może twoi specjaliści powinni go zmienić?

– Nie. Podoba mi się boski pierwiastek, ten posmak tajemnicy.

Ciekawe, że świat wciąż wzdycha za Bogiem, a nie przyznaje się do tego.

– Pan Reece chciałby wiedzieć, czy tytuł wymyśliła Lucy, czy Joshua?

– Nie. Znaleźli go w „Księdze cytatów”. To słowa Elisabeth Barret Browning: „Zwróć się ku pracy… bo przekleństwo boże większym jest darem niż ludzkie miłosierdzie”. To wszystko tłumaczy, jak sądzę – zamilkł na chwilę. – Powiedziałaś: pan Reece? Tibor Reece, czyli: prezydent?

– Właśnie. Pan Reece bardzo żywo interesuje się doktorem Christianem i jego książką, ale to informacja jedynie do twojej wiadomości.

Elliott był zszokowany i zaskoczony.

– Czy on to przeczytał?

– Tak. Książka wywarła na nim duże wrażenie.

– Co tu właściwie się dzieje, Judith?

– Dla odmiany trochę altruizmu, Elliott. Wierz mi lub nie, rząd tego kraju troszczy się o obywateli. A pan Reece, Magnus i ja przeczuwamy, że doktor Joshua Christian lepiej wpłynie na morale narodu niż ktokolwiek w pięćdziesięciu ostatnich latach – zmieniła ton. Czytałeś książkę. Zgadzasz się?

– Z całego serca.

Kiedy wrócił do domu, opowiedział o wszystkim żonie. Tak ufał jej dyskrecji, że ani chwili nie wahał się, czy ją wtajemniczyć. Sally nigdy nie plotkowała i nie lubiła słuchać plotek. Zawsze dzieliła jego zainteresowania i świat, z którymi łączyły ją jedynie więzy małżeńskie. Ich jedyny syn uczył się spokojnie w Darmouth, równie zakochany w książkach, jak rodzice. Po ojcu miał żyłkę do interesów, co gwarantowało, że Atticus pozostanie w rodzinie. Od kiedy prapradziadek Elliotta ufundował to wydawnictwo, zawsze u steru znajdował się jakiś MacKenzie. A firma coraz bardziej liczyła się w Ameryce i umożliwiała właścicielom życie na wiele wyższym poziomie niż kiedyś w górach Szkocji.

Teraz zagroził wszystkiemu model rodziny z jednym dzieckiem.

Och, mieć więcej dzieci! Gdyby Alastairowi cokolwiek się stało nie! Nawet nie chciał o tym myśleć. Z drugiej strony w tylu rodzinach wielodzietnych nie było odpowiedniego spadkobiercy… Wszystko zależy od genów.

– Muszę natychmiast przeczytać książkę! – krzyknęła Sally.

– Nie mam kopii – wyznał.

– Dobry Boże! To bardzo dziwne, Elliott. Czy ty aby rozumiesz, co się tu dzieje? Przecież sprawą interesuje się prezydent Stanów Zjednoczonych.

– Wiem jedynie, że zarobimy na tym – odpowiedział. – Zapewniam cię, że Atticus wyda najważniejszą książkę w historii druku.

– Łącznie z Biblią?

Po chwili roześmiał się, wzruszył ramionami i zaryzykował śmiałe pytanie.

– Kto wie?

Wszystko szło świetnie, Judith Carriol pogratulowała sobie, wysiadając z małego helikoptera, którym przyleciała z Waszyngtonu do Holloman w niespełna godzinę. Maszyna wściekle pruła puste niebo, jakby ścigały ją Furie. O, to było życie! Jedyny rządowy samochód w Holloman czekał na nią na polu startowym starego lotniska, wśród wysokich chwastów i stert zwietrzałego gruzu, z umundurowanym człowiekiem, który miał jej towarzyszyć. Kiedy Operacja Mesjasz zakończy się, znów wróci dojazdy autobusami i chodzenia na piechotę. Na razie rozkoszowała się luksusem, przeznaczonym jedynie dla wybranych dostojników. A w wolnych chwilach powtarzała sobie, że nie może przyzwyczaić się do zbytku, by nie odczuć boleśnie powrotu do normalnego życia. Weź przykład z Joshuy Christiana. Ciesz się, ale kiedy wszystko się skończy, nie patrz za siebie, lecz ku przyszłości.

Dziwne. Nie widziała go od dwóch miesięcy, ale nie weszła tylnymi drzwiami do numeru 1045, gdzie o tej porze przyjmował pacjentów. Zadzwoniła do numeru 1047.

Mama uściskała ją serdecznie, jakby powitała córkę.

– Och, Judith! Tyle czasu! – Wydawało się, że w głębi jej oczu widać prawdziwą miłość. – Samochód! Widzę, że stałaś się kimś.

Wieszałam pranie na podwórku. Czy to nie cudowne, że nie trzeba suszyć bielizny w piwnicy?

Ból. Och, nie, nie chcę czuć bólu! Nie wolno mi czuć bólu!

Cokolwiek was spotka, nikt nie ponosi za to odpowiedzialności.

Mamo, mamo, jak sobie poradzisz, kiedy spełnią się wszystkie twoje marzenia i ambicje? Jak wielką duszę kryjesz? Dlaczego witasz mnie, jakbym była jego przyszłą żoną i to taką, którą sama wybrałaś? On zaś nie będzie miał czasu ani sił na żonę, a ja na męża.

.- Nie wiedziałam, czy mu nie przeszkodzę, więc przyszłam tutaj.

Mama robiła kawę.

– Joshua czuje się dobrze, Judith. Wyśmienicie. Ale z ulgą pozbędzie się Lucy. Pisanie książki tak go absorbowało. Ciągle zajmował się kliniką, w tym cały kłopot. Ta Lucy Greco była bardzo dobra.

Naprawdę. Miła. Bardzo dobra. Ale on ciebie potrzebował. Ciągle miałam nadzieję, że przyjedziesz! Nie powinien być teraz sam.

– Mamo, to śmieszne! Spotkałyśmy się tylko raz, nic o mnie nie wiesz! To absurdalne, że traktujesz mnie jak jego ukochaną! Nie jestem narzeczoną Joshuy! Nie kocha mnie, ani ja jego. Proszę, nie myśl o naszym małżeństwie, bo to niemożliwe.

– Głuptas – powiedziała mama przyjaźnie. Postawiła filiżanki na stole (najlepszy serwis Lenoxa) i sprawdziła, co z kawą. – Uspokój się. Nie złość się tak. Wypijemy kawę, a potem zaczekasz na niego w salonie. Zadzwonię, żeby przyszedł, jak tylko będzie wolny.

W równym stopniu interesujące, co irytujące. Coraz mniej matek było na świecie, a ta należała do najmłodszych, przed pięćdziesiątką.

Rzadki już przypadek matriarchatu w domach pełnych dzieci.

Między zielenią widniały tajemniczo okna, schludne, prostokątne szklane płaszczyzny bez framug, przez które wpadało słońce.

Rośliny wyglądały radośnie w powodzi kwiatów, błyszczące i najeżone, aksamitne i splątane, i jedwabiście gęste. Różowe i kremowe, żółte i niebieskie, liliowe i brzoskwiniowe. Bardzo mało białych.

Jakie to mądre, że w białym pokoju nie zasadzili białych kwiatów.

Była to kraina czarów, która pewnie przejmowała ich zachwytem, kiedy tylko przypomnieli sobie, by naprawdę ją zobaczyć. Tylko jak często to się zdarzało?

To piękni ludzie. Tylko tacy mogą stworzyć cudowne otoczenie, zamiast pogrążyć się w smutku.

Kiedy matka zadzwoniła z wiadomością, że dr Judith Carriol czeka w salonie, dr Christian poczuł lekkie zaskoczenie. Tak wiele zdarzyło się od czasu ich spotkania, że prawie zapomniał, iż wszystko zaczęło się od niej. Ach tak – Judith Carriol. Judith Carriol? Niewyraźne wspomnienie purpury i fioletu, kogoś wesołego w rozmowie, dozgonnego przyjaciela i odwiecznego wroga…

Zdążył zasiać ziarno, wyhodować je, zebrać żniwo i przesiać na rozległym polu myśli. A teraz patrzył na ściernisko i łamał sobie głowę, co ma znowu zasiać. Rozpierały go możliwości, niedostępne znanym mu mężczyznom i kobietom. Ośmielał się marzyć, że może jednak pisane jest mu coś więcej niż klinika w Holloman.

Dlaczego ma być mi smutno? – zapytał siebie, skręcając z korytarza łączącego oba domy nie w stronę tylnych schodów i kuchni mamy, lecz ku frontowym schodom, prowadzącym do salonu. Między nami nic nie było. Zupełnie nic, poza intelektualną stymulacją i porozumieniem. Po prostu wiedziałem, że ma dla mnie wyjątkowe znaczenie i bałem się jej, to prawda. Ale nie zaszło nic więcej. Bezowocne igraszki w ramionach kochanka, choćby najbardziej drogiego – to solipsystyczna alternatywa, którą odrzucaliśmy dawno temu. Ona nie wnika w moje obecne życie, ciągnie za sobą przeszłość niczym ślubny welon. Więc dlaczego tak boję się spojrzeć jej w twarz? Dlaczego chcę o niej zapomnieć?

Po czym rozwiały się wszystkie wątpliwości. Tak ucieszyła się na jego widok – tak, tak! – nie chciała zawładnąć jego duszą, witała go jedynie jako drogiego przyjaciela.

– Mam tylko godzinę czasu – powiedziała. – Chciałam cię zobaczyć, dowiedzieć się, co sądzisz o książce – przypadkiem przeczytałam ją i uważam, że jest wspaniała. Co masz zamiar robić, gdy już wydamy książkę, czy myślałeś o tym?

Spojrzał na nią zaskoczony.

– Wydacie książkę? Jakie mam plany?

– Po kolei. Książka. Czy ty jesteś zadowolony.

– O tak, oczywiście. I wdzięczny, że skierowałaś mnie do Atticusa, Judith. Kobieta, którą mi przydzielili była… była… – wzruszył bezradnie ramionami – właściwie nie umiem tego wyjaśnić. Ale przy pracy stała się częścią mnie, której mi zawsze brakowało. Napisaliśmy dokładnie taką książkę, jakiej pragnąłem – roześmiał się z lekkim smutkiem. – A opierałem się. Prawda? Trudno szperać w tak odległej przeszłości. Tak wiele wydarzyło się. – Zmarszczył brwi i poruszył się na krześle. – Trzeba pracować, by osiągnąć efekt, ale w jakiś sposób ta książka jest podarunkiem z zewnątrz. Jakbym podświadomie wyraził życzenie, które spełniono od ręki.

Jaki to skomplikowany człowiek. Czasem niebezpiecznie spostrzegawczy, a kiedy indziej prosty i niewinny, wręcz naiwny. Zadziwiające; gdy światło w nim gasło, przypominał roztargnionego i rozczochranego profesora, z tych, którym przyszywa się do marynarki karteczkę z nazwiskiem, adresem i numerem telefonu na wypadek, gdyby powędrowali w nieznane i zaginęli. Ale światło rozjaśniało jego wnętrze, jawił się niczym półbóg, nieugięty i elektryzujący. Joshua, najdroższy, pomyślała, ty nie wiesz, a ja modlę się, żebyś nigdy nie dowiedział się, ale zamierzam zapalić wszystkie reflektory twojej wyjątkowej duszy.

– Czy poinformowano cię już, czego oczekują od ciebie po wydaniu książki? – spytała.

Znowu spojrzał na nią z zakłopotaniem.

– Lucy coś mówiła, ale cóż mogą ode mnie chcieć? Mój udział w tym przedsięwzięciu już się skończył.

– O, z pewnością liczą na wiele więcej, niż napisanie książki powiedziała szorstko. – To bestseller, więc staniesz się kimś bardzo ważnym. Poproszą cię, żebyś uczestniczył w podróży reklamowej, wystąpił w telewizji, radiu, brał udział w bankietach i wykładach, takie tam rzeczy. Chyba będziesz też musiał udzielić masę wywiadów dla prasy.

Chyba spodobało mu się to.

– Wspaniale! Chociaż książka mówi za mnie – a nie masz pojęcia, z jaką radością to stwierdzam! – wolę sam mówić o moich pomysłach.

– Fantastycznie, Joshua. Bo tak się składa, że zgadzam się z tobą – najlepiej przekazujesz swoje myśli w bezpośrednim kontakcie z odbiorcą. Więc chciałabym, żebyś uznał podróż reklamową za idealną okazję, by dotrzeć do wielu ludzi, nie tylko do garstki pacjentów w klinice – zamilkła wymownie.

Po czym oznajmiła.

– Zawsze traktowałam tę książkę za pretekst do zaprezentowania cię mass mediom.

– Naprawdę? Myślałem, że interesuje cię tylko książka.

– Nie. To dodatek do człowieka.

– No tak, Lucy z pewnością wspominała o tej podróży, tylko nic nie pamiętam. Przepraszam cię, Judith. Jestem bardzo zmęczony.

Zapominam o różnych rzeczach. Ostatnie tygodnie były ciężkie, pisanie i normalne zajęcia, leczenie pacjentów…

– Masz całe lato na odpoczynek – powiedziała wesoło. Atticus wyda książkę na jesieni, tuż przed masowym exodusem, który wywoła powszechną depresję. To dobry czas. Ludzie dojrzeją do przeczytania książki.

– Tak… Mmm… Dzięki za mądre słowa, Judith. Lubię cię słuchać. I chyba rzeczywiście powinienem wypocząć przez lato.

Najwyraźniej czuł się rozdarty: niecierpliwie oczekiwał osobistego kontaktu z rzeszą ludzi, ale niepokoiła go perspektywa podróży jakimś wehikułem z humorzastym szoferem. Boże, był oderwany od świata zewnętrznego, nie oglądał telewizji, nie słuchał radia, czytał tylko „New York Times”, „Washington Post” i literaturę fachową. A jednocześnie lepiej wiedział, co trapi ludzi, niż gdyby korzystał ze wszystkich dostępnych źródeł informacji.

Patrzyła na niego spod przymkniętych powiek. Zauważyła w nim coś nowego, dziwnego, niepokojącego. Wrażliwość? Początki upadku? Czyżby niszczył sam siebie? Bzdury. Przywidzenia. Nie był słaby, tylko wrażliwy. Nie brakowało mu siły, lecz twardego egocentryzmu. A przede wszystkim dawał z siebie wszystko, kiedy czuł się potrzebny.

W końcu została na kolacji, wiedząc (i czując z tego powodu lekkie rozbawienie), że młodsze kobiety nie traktują jej już z taką rezerwą jak za pierwszym razem. Cokolwiek Mary, Martha i Miriam wyczuły w jej związku z ich ukochanym Joshuą, najwidoczniej uspokoiło je. Co mogły zauważyć? Czy czegoś jej brakowało? A jemu?

Jakie to dziwne, skoro ich stosunki w gruncie rzeczy były poprawne.

Dr Carriol wyruszyła do Waszyngtonu, nie rozwikławszy tej zagadki.

– Judith opowiedziała mi, co będzie po opublikowaniu książki oznajmił rodzinie dr Christian tego samego wieczoru w salonie.

– Pewnie poproszą cię, żebyś pojechał w jakieś tournee reklamowe? – zapytał Andrew, który zorientował się nieco w cyklu wydawniczym, gdy brat zaryzykował napisanie książki. Obejrzał też kilka programów telewizyjnych, a gdy nie miał pacjentów, ani wymagającej skupienia pracy, słuchał radia w gabinecie.

– Tak. Co z jednej strony mnie cieszy, ale z drugiej pewnie okaże się kłopotliwe. Tej wiosny obarczyłem was tyloma obowiązkami, a teraz zapewne wyjadę jesienią.

– Nic się nie bój – Andrew uśmiechnął się.

Mama była szczęśliwa. Najdroższy Joshua wrócił na łono rodziny po dwóch miesiącach duchowej nieobecności. Jak dobrze patrzeć na niego, gdy tak sączy koniak i kawę i nie zrywa się od stołu z ustami pełnymi jedzenia. Nawet nie czuła potrzeby, by zmuszać go do wygłoszenia przemówienia.

– Pojechać z tobą? – spytała Mary. Konała z chęci wyjazdu.

Wegetowała w tym martwym miasteczku, a wokół tyle można zobaczyć! Pod pasywnością i świadomością, że nie jest tak mądra jak Joshua, piękna jak mama, ani tak potrzebna jak James, Andrew, Miriam i Martha, szamotała się w niej niespokojna, zgorzkniała i zrozpaczona dusza. Jako jedyna spośród Christianów chciała podróżować, poznawać nowe miejsca, doświadczać nowych przeżyć.

Ale bierna z natury, nie umiała wyjawić swoich pragnień. Po prostu wiodła jałowe życie, czekając, aż ktoś z rodziny to zauważy. Nie rozumiała, że pasywność i neutralność zepchnęły jąna boczny tor; tak dobrze ukrywała swoje pragnienia, iż nikt nie domyślał się nawet ich istnienia.

Dr Christian uśmiechnął się do niej i energicznie zaprzeczył.

– Nie, skąd! Doskonale poradzę sobie sam.

Mary nie odpowiedziała. Nie okazała żadnego uczucia.

– Długo cię nie będzie? – spytała Myszka, wpatrując się w stopy.

Dla niej, tak małej, słodkiej i szarej, zawsze czuł szczególną czułość. Teraz również obdarzył ją specjalnym, cudownym uśmiechem i powiedział łagodnie: – Nie sądzę, Myszko, kochanie. Tydzień lub dwa.

Podniosła oczy, by przyjąć jego błogosławieństwo. Wielkie, tęskne i lśniące od łez oczy.

Andrew poderwał się z krzesła i ziewnął.

– Jestem zmęczony. Chyba pójdę spać, jeśli pozwolicie.

James i Miriam również wstali, zadowoleni, że ktoś wspomniał o łóżku. Byli dobrym małżeństwem, głównie dlatego, że związek przyniósł im niespodziewaną radość. Połączeni świętymi więzami, odkryli rozkosz płynącą z dotyku skóry o skórę, ciała o ciało. A latem godzinami zabawiali się w łóżku. Może intelektualnie Joshua odpowiadał Miriam bardziej niż James, ale z pewnością tylko intelektualnie.

– Leniuchy. – Joshua wstał. – Idę na spacer. Kto ma ochotę?

Mama od razu zaczęła szukać wygodnych butów. Myszka nieśmiałym głosikiem powiedziała, że właściwie powinna towarzyszyć Andrew.

– Nonsens! – zaoponował Joshua. – Chodź z nami. A ty, Mary?

– Dzięki, nie. Sprzątnę kuchnię.

Martha wahała się jeszcze kilka sekund. Przerażona i zalękniona wodziła spojrzeniem od Joshuy do Mary.

– Pomogę Mary i chyba pójdę spać – stwierdziła w końcu.

Mary spojrzała na nią ponuro, a potem wyciągnęła dłoń i pociągnęła najmłodszą z Christianów z krzesła. Nie był to delikatny gest, ale gdy mocne palce Mary dotykały ją, Martha zawsze czuła, jakby wyławiały ją z odmętów wątpliwości i niosły w bezpieczne miejsce.

– Dziękuję – powiedziała już w kuchni. – Nigdy nie wiem, co robić w trudnej sytuacji. I pewnie mama chce mieć Joshuę dla siebie.

– Masz cholerną rację – zgodziła się Mary. Znów podniosła rękę, tym razem by sięgnąć za ucho Myszki i wyswobodzić kosmyk ślicznych, ciemnobrązowych włosów, przypominających futerko myszy.

– Moja ty biedna Myszeczko – powiedziała. – Ale głowa do góry! Nie tylko ciebie trzymają w pułapce.

Mama i Joshua spacerowali spokojnie w cichej, bezwietrznej nocy, i – mimo różnicy wzrostu – szli równym krokiem, bo on objął matkę za ramiona.

– Cieszę się, że Lucy wyjechała, a ty uwolniłeś się od książki wykonała pierwszy gambit.

– Ja również, na Boga! – roześmiał się.

– Jesteś szczęśliwy, Joshua?

Nie odpowiedziałby szczerze, gdyby to pytanie zadał mu ktoś inny.

– Tak i nie – zawahał się. – Otwiera się przede mną tyle możliwości, które witam z prawdziwą radością. To mnie uszczęśliwia.

Ale widzę problemy. Trochę się ich boję. Dlatego jestem również nieszczęśliwy.

– Rozwiążą się.

– Nic pewniejszego!

– Zawsze chciałeś osiągnąć taką pozycję, by pomagać ludziom.

Wiesz, Judith jest zdumiewająca. Nigdy nie myślałam o książce wiedząc, jakie masz kłopoty z pisaniem.

– Ani ja. – Poprowadził ją w stronę Trasy 78, a potem do parku. Olbrzymie ćmy trzepotały wokół nielicznych latarni, liście drzew wzdychały na lekkim wietrzyku, zapach jakichś nieznanych kwiatów delikatnie muskał ich nozdrza, wokół spacerowali mieszkańcy Holloman. – Wiesz, mamo – ciągnął – chyba to właśnie przeraża mnie najbardziej. Tego popołudnia myślałem o Judith jako o dżinie z mojej prywatnej lampy Alladyna. Wypowiadam życzenie, a ona wyskakuje i na wszystko ma odpowiedź.

– Nie! To przypadek, Joshua. Gdybyś nie pojechał do Hartford na proces, nigdy nie spotkałbyś Judith. To strasznie ważna osoba, tak?

– O, tak.

– No, proszę! Wie o tylu sprawach, o których my, tu w Holloman, nie mamy bladego pojęcia. I zna pewnie wszystkich ważnych ludzi.

– Rzeczywiście.

– No więc, czy to nie brzmi sensownie?

– Nie. W tym coś jest, mamo! Wypowiadam życzenie, ona zaś je spełnia.

– Podczas następnego spotkania – chyba że ja zobaczę się z nią wcześniej – poprosisz ją, by spełniła moje życzenie?

Zatrzymał się pod latarnią i spojrzał na nią.

– Ty? A czego ci brakuje?

Roześmiała się, a uśmiech dodał jej jeszcze urody.

– Ciebie i Judith.

– Nie ma mowy, mamo. – Ruszył dalej. – Szanuję ją. Może nawet lubię. Ale nie pokochałbym. Widzisz, ona nie potrzebuje miłości.

– Nie zgadzam się z tobą – oznajmiła mama zdecydowanie. Niektórzy doskonale kryją się ze swoimi uczuciami. Ona też. Wiem tylko, że to odpowiednia kobieta dla ciebie.

– O, spójrz, mamo! Koncert! – przyspieszył kroku, schodząc po zboczu pagórka w stronę jeziora, na którym czterej muzycy na umajonym pontonie grali Mozarta.

Mama dała za wygraną. Trudno konkurować z Mozartem.

Lato nabrzmiało upalnym powietrzem, świeżym i och, tak odurzającym. Było bardziej ulotne teraz, gdy ludzie zdawali sobie sprawę z krótkotrwałości kanikuły, ale ani trochę mniej gorące, gorące, gorące; jak miejsce tak arktycznie lodowate w zimie zmienia się w tropik latem? Już przed epoką lodu, od siedemnastego wieku, mieszkańcy północnych stanów zadawali sobie to pytanie. Jedyna różnica między latem drugiego i trzeciego tysiąclecia polegała na tym, że teraz trwało krócej o blisko cztery tygodnie.

W opustoszałych zimą miastach północy i środkowym zachodzie zapomniano o wakacjach, gdy ludzie w pierwszych dniach kwietnia wyruszali w długą i żmudną powrotną podróż z południa i rozpoczynali ciężką harówkę po przymusowym lenistwie. Podobnie jak w poprzednich latach, wiosną 2032 r. mniej osób wróciło na północ niż ewakuowano. Coraz więcej ludzi osiedlało się w południowych miastach Grupy A i B na linii Mason-Dixon.

Dwadzieścia lat temu, gdy przesiedlenia dopiero rozpoczęto, nikt nie chciał wynosić się z północy. Teraz stan rzeczy zmienił się i lista starających się o przesiedlenie wydłużała się, a nękany przez przesiedleńców rząd wciąż mnożył liczbę stałych miejsc zamieszkania. Oczywiście, wielu wzgardziło pomocą rządu. Sprzedali wszystko co mogli i kupowali cokolwiek na południu. Ponieważ jednak wartość własności na północy i środkowym zachodzie wciąż spadała, większość ludzi po prostu nie stać było na przesiedlenie, bez wsparcia rządu. Nowe fortuny powstawały w taki sposób, w jaki stare upadały; budowniczowie, pośrednicy w handlu nieruchomościami i spekulanci nabijali sobie kabzę, a drobni przedsiębiorcy z północy i ludzie z wykształceniem podupadali. W najcieplejszych południowych stanach rozpaczliwie walczono o ograniczenie koczowisk i przyczep mieszkalnych, wykrzykując żale do lewego ucha Waszyngtonu, z kolei z najbardziej wysuniętych na północ stanów wykrzykiwano prośby do prawego ucha.

Wszyscy zaś uczynili najważniejszym punktem w walce o zrównanie praw model rodziny z jednym dzieckiem. I, co dość dziwne, więcej osób nalegało, by rząd pozwolił im zostać na południu, niż zwalczało ustawę o ograniczeniu urodzin.

Wyjąwszy rejony, niegdyś zamieszkane przez społeczność murzyńską i hiszpańską, całe Holloman ożyło po pierwszym kwietnia. Nadal było więcej domów pustych, ale w każdym bloku w jednym lub dwóch mieszkaniach zdjęto zimowe oszalowania, a firanki w otwartych oknach powiewały dumnie jak flagi. Na ulicę wyszli przechodnie, otworzono podmiejskie centra handlowe, autobusy jeździły częściej i liczniej, a w kilku istniejących fabrykach pracowano przez siedem dni w tygodniu. Zimowy brud uprzątnięto z każdego zakątka, więc opłakany stan miasta się poprawił. W kinach znów wyświetlano filmy, otworzono wiele restauracji, kawiarni, barów i budek z lodami.

Na szosach nagle pojawiły się elektryczne pojazdy na baterie słoneczne. Ci, którzy spieszyli się do pracy i szkoły, łapali autobusy i trolejbusy. Inni korzystali z powolnych elektrycznych pojazdów. A wielu wolało spacer. Może duchowo ludzie pogrążali się w depresji i apatii, ale fizycznie nigdy nie byli w lepszej formie.

Pod koniec września ta krótka letnia euforia zanikała. Za dwa miesiące rozpoczną się przesiedlenia, ale słońce już teraz słabiej grzało. Dwa miesiące na spakowanie rzeczy, niepotrzebnych na południu, zlikwidowanie interesów, a potem zaczną wydzwaniać i wystawać w kolejkach do urzędu, by dowiedzieć się, jak i kiedy odbędzie się zimowy exodus. A tymczasem wspaniałe babie lato, które teraz nastało we wrześniu, nie zaś w październiku, rozpoczęło swoje czary z upalnymi dniami i zimnymi nocami, barwiąc drzewa na czerwono, żółto, pomarańczowo, miedziano, bursztynowo i purpurowo. Ale w Holloman myślano tylko o tym, jak zimne będą noce i zamykano okna oraz drzwi. Tępy, monotonny, przerażająco cierpliwy smutek opadł na miasto wraz z pierwszą mgłą. Ludzie opowiadali, z jaką przyjemnością wyjadą, najlepiej na stałe. Komu podoba się takie życie, wieczne pakowanie się i przenoszenie? Komu w ogóle podoba się życie? Wskaźnik samobójstw wzrastał, oddziały psychiatryczne w szpitalu Chubb-Holloman i Katolickim Szpitalu w Holloman pękały w szwach, a w klinice Christianów odprawiano pacjentów z kwitkiem z braku miejsc.

Z Waszyngtonu nadeszły pocieszające wiadomości, że od roku 2033 czasowe przesiedlenia bardziej dopasuje się do warunków atmosferycznych: tylko pół roku na północy, od początku maja do końca października, i pół roku na południu, zamiast dotychczasowych czterech miesięcy. Oczywiście nie wszyscy wyjadą tego samego dnia; przesiedlenie na tak wielką skalę zajmie kilka tygodni, choć miało być przeprowadzone z maksymalną sprawnością ze względu na oszczędność nafty, węgla, drewna i przy minimalnych formalnościach.

W żadnym kraju na świecie nie dokonano by tak wiele w tak krótkim czasie co w Stanach Zjednoczonych, gdy zależało na tym władzom.

Ale dla ludzi pokroju burmistrza d’Este z Detroit nie były to dobre wieści; dla niego oznaczały początek końca i widmo zagłady dla miast północy i środkowego zachodu. Miasta z zachodniego wybrzeża, jak Vancouver, Seattle i Portland przetrwają dłużej, ponieważ tam jest cieplej, ale w końcu też upadną. Ci, którzy chcieli pozostać całą zimę w skazanych na zagładę miastach (szacowano, że to potrwa jeszcze z dziesięć lat), nie będą zmuszani do wyjazdu, tak jak kobiet protestujących przeciw modelowi rodziny z jednym dzieckiem nie zmuszano do aborcji czy sterylizacji. Po prostu nie udzielano im pomocy, ulg podatkowych, opieki społecznej.

– Nie chcę jechać na południe! – krzyknęła mama, gdy zebrali się w salonie, by porozmawiać o tych hiobowych wieściach z Waszyngtonu.

– Ani ja – stwierdził spokojnie dr Christian i westchnął. – Ale musimy, mamo. To nieuniknione. Chubb poprosił o przeniesienie, zaczynają od następnego roku, skończą koło 2040. Margaret Kelly dzwoniła wczoraj, żeby mi to powiedzieć. A propos, jest w ciąży.

Andrew wzruszył ramionami.

– No, skoro Chubb odchodzi, to już koniec z Holloman. Dokąd?

Dr Christian roześmiał się cicho.

– Z pewnością nie do żadnej ze swych filii w Unii. Kupili sporo ziemi pod Charlestonem.

– Mamy jeszcze czas, żeby zastanowić się, dokąd pójdziemy powiedział James. – Och, Josh! Kiedy wydarza się coś nowego, przystosowujemy się, wraca stabilność. Można powtarzać, że to złudne uczucie, ale nie tłumi to szoku, gdy nadchodzi następny wstrząs, prawda?

– Tak.

– Skąd ta decyzja? – spytała Miriam.

– Chyba wskaźnik urodzin i populacji obniżył się gwałtowniej, niż przewidziano – powiedział dr Christian. – Albo… kto wie?

Może mój przyjaciel doktor Chasen i jego komputer uznali, że nadszedł czas na ruch. Fenomen przesiedlenia – jeśli wolno mi to tak nazwać – trzeba przeprowadzić na wyczucie. To rzecz bez precedensu, chyba że weźmiemy pod uwagę masowe migracje narodów środkowej Azji. Ale ostatnia miała miejsce ponad tysiąc lat temu. Jedno jest pewne. Tej decyzji nie podjęto bez zastanowienia. Więc chyba wyruszymy.

– Nasza piękna klinika! – rozpaczała Miriam.

Mama płakała.

– Nie wyjadę, nie wyjadę! Och, proszę, Joshua, zostańmy. Nie jesteśmy biedni, przetrwamy!

Wyjął z kieszeni chusteczkę, podał ją Jamesowi, który przekazał ją Andrew, a ten pochylił się i osuszył twarz matki.

– Mamo, zostaliśmy w Holloman, bo wiedzieliśmy, że ci, którzy nie pojechali na południe, a także ci, którzy przenoszą się tylko na zimę, będą nas potrzebować najbardziej – tłumaczył cierpliwie dr Christian. – Ale teraz musimy przenieść się na południe, bo sądzę, że najgorsze będą pierwsze lata tego nowego etapu. Jedziemy tam, gdzie nas teraz potrzebują.

Mama skuliła się i zadrżała.

– Pewnie do jakiejś dziury w Teksasie, prawda?

– Jeszcze nie wiem. Może moja podróż reklamowa w listopadzie naprowadzi mnie na jakiś trop, jeśli odwiedzę wiele miejsc. W każdym razie, pora się rozglądać.

Andrew ucałował powieki mamy i uśmiechnął się do niej.

– No już, mamo, dosyć łez, uszy do góry!

– Och! – westchnęła Myszka, tak niespodziewanie, że wszyscy spojrzeli na nią.

– Och? – powtórzył dr Christian z miłością.

Ale ona wiedziała, co to za uczucie: miłość ojca do najmłodszego dziecka, brata do małej siostrzyczki. Dlatego przytuliła się do Mary, siedzącej obok na kanapie, a ta podała jej rękę, przywarła konwulsyjnie.

– Pani Kelly w ciąży – wykrztusiła wreszcie. – Czy to nie miła wiadomość?

– Owszem. – Dr Christian wstał. Spojrzał na matkę. – Nie opłakuj zmarłych, mamo. Mała Myszka ma rację. Ciesz się z żywymi.

Wyszedł na ganek, zamykając drzwi tak szybko, by nikt nie podążył za nim. Widoczny znak, że chce zostać sam.

Było cicho i bardzo zimno, ale sucho. Zbyt wiele zmian. Oparł się o oblodzoną drewnianą balustradę ganku. Ostatnio rodzina przeszkadzała mu myśleć, ale dziś było inaczej. Przypomnieli mu, że jest odpowiedzialny nie tylko za społeczeństwo, ale i za los najdroższych najbliższych. Uciekam od nich, im szybciej idę ku bezimiennemu tłumowi, tym bardziej oddalam się od rodziny. Dlaczego zmieniamy się?

Oni się boją, są smutni. I mają podstawy po temu. A jednak nie potrafię wykrzesać z siebie uczuć równie silnych, co kiedyś. Jestem zbyt wyczerpany, by obchodzić się z nimi tak cierpliwie i łagodnie jak powinienem!

Bestia mieszkająca w jego wnętrzu zatopiła w nim kły i szarpała go bezlitośnie. Puścił poręcz i włożył rękę pod sweter, a potem pod koszulę, okrywającą jego chudą pierś, jakby chciał wyrwać to coś, co dręczyło go i rozdzierało. Chciał zapłakać, by złagodzić ból. Zamknął oczy; nie wykrzesał łez.

„Boże przekleństwo: nowe ujęcie problemu nerwicy tysiąclecia” ujrzało światło dzienne pod koniec września. Pudło egzemplarzy autorskich dostarczono dr. Joshui Christianowi nazajutrz, gdy pierwsza partia książek opuściła drukarnię Atticusa pod Atlantą w stanie Georgia. Atticus posiadał też drukarnię w Kalifornii Południowej, zaopatrującą zachodnią część kraju.

Cóż za nadzwyczajne uczucie – zrozumiał dr Christian – zobaczyć na pięknie wydrukowanej i oprawionej książce swoje nazwisko.

Nigdy w życiu nie doświadczył czegoś tak nierealnego. Nie czuł szczęścia, którego się spodziewał. Oznaczałoby ono, że wszystko to dzieje się naprawdę, a wszystko, co dotyczyło książki, było nierzeczywiste.

Oczywiście ma dość czasu, by przywyknąć, że książka naprawdę istnieje, zanim wyruszy w podróż reklamową. Premierę wyznaczono na koniec października. Następne tygodnie upłyną komiwojażerom Atticusa na prezentowaniu książki księgarzom w całej Ameryce. Potem książkę w wielkich ilościach roześlą do księgarni. Poszczególne egzemplarze rozda się też za darmo ludziom, którzy po przeczytaniu przedstawiają w telewizji, radiu i prasie.

Gdy książka pojawiła się na Oak Street w Holloman, życie stało się dla dr. Christiana nierealne. Nie miał ani chwili wytchnienia, bo w tym samym dniu, w którym dostał egzemplarz, Mary zadzwoniła do jego gabinetu.

– Joshua, nie wiem, czy rozmawiałam z umysłowo chorym pacjentem, czy to było na poważnie – powiedziała dziwnym głosem. Może lepiej sam odbierz, dobrze? Mówi, że jest prezydentem Stanów Zjednoczonych, ale to nie brzmi jak mowa wariata.

Dr Christian z pewną obawą podniósł słuchawkę telefonu.

– Tu Joshua Christian. Czym mogę służyć?

– O, świetnie – usłyszał niski, znajomy głos. – Nazywam się Tibor Reece. Zwykle nie muszę wyjaśniać, kim jestem, ale dzwonię do pana osobiście z bardzo ważnego powodu.

– Tak, panie prezydencie?

– Przeczytałem pańską książkę, doktorze, i jestem poruszony.

Ale nie telefonuję, by powiedzieć tylko o tym! Chciałbym prosić pana o przysługę.

– Oczywiście, panie prezydencie.

– Czy zechciałby pan przyjechać na parę dni do Waszyngtonu?

– Tak, panie prezydencie.

– Dziękuję. Przykro mi, że przeszkadzam w pracy. Niestety, poufny charakter całej sprawy uniemożliwia mi zorganizowanie dla pana środka transportu lub udzielenia gościny. Ale jeśli dotrze pan do Waszyngtonu na własną rękę, zarezerwuję na pańskie nazwisko miejsce w hotelu Hay-Adams. Jest wygodny, a mieści się blisko Białego Domu. Czy zniesie pan te niedogodności, doktorze?

– Oczywiście, panie prezydencie.

W słuchawce rozległo się westchnienie ulgi.

– Skontaktuję się z panem w Hay-Adams w… sobotę?

– W tę sobotę, panie prezydencie. – Czy trzeba mówić „panie prezydencie”, czy też czasem można wtrącić „sir”? Dr Christian zdecydował, że podczas spotkania zaryzykuje i od czasu do czasu powie „sir”. Jak inaczej uniknąć sztuczności?

– Bardzo dziękuję, doktorze. I jeszcze jedno, jeśli można.

– Naturalnie, sir – odważył się dr Christian.

– Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby zachował pan to dla siebie.

A więc, do soboty?

– Tak, panie prezydencie – lepiej nie przeciągać struny z tym „sir”.

– Jeszcze raz dziękuję. Do zobaczenia.

Dr Christian z zakłopotaniem wpatrywał się w słuchawkę. Po chwili wzruszył ramionami i odłożył ją.

W interkomie rozległ się głos Mary.

– Josh? Wszystko w porządku?

– Tak, dziękuję.

– Z kim rozmawiałeś?

– Jesteś sama, Mary?

– Tak.

– To naprawdę był prezydent. Muszę jechać do Waszyngtonu, ale prosił, żeby o tym nie rozpowiadać – westchnął. – Jest czwartek po południu, a on chce, żebym zjawił się w sobotę rano. Ale to sprawa poufna, więc tym razem nie będę korzystał w podróży z żadnych przywilejów. Załatwisz mi bilet na jutrzejszy pociąg?

– Zgoda. Pojechać z tobą?

– Dobry Boże, nie, poradzę sobie! Jaką by znaleźć wymówkę dla rodziny na tak nagły wyjazd do Waszyngtonu?

– Proste – stwierdziła Mary sucho. – Powiedz, że musisz spotkać się z doktor Carriol.

– Dlaczego o tym nie pomyślałem? Ależ z ciebie mądra dziewczynka!

– Nie jestem mądra. To tylko ty czasami głupiejesz, Joshuo Christianie! – Przerwała połączenie z głośnym trzaskiem.

– Chyba czymś się jej naraziłem – mruknął do siebie.

Poufny charakter sprawy nie pozwolił prezydentowi na udzielenie dr. Christianowi gościny w Białym Domu, ale zarządzenia, jakie wydał z okazji jego przyjazdu do Waszyngtonu były naprawdę miłe, a gdy chciał okazać kartę Totocred, machnięto ręką. W sobotnie popołudnie siedział już w hotelowym pokoju i czekał na telefon od Tibora Reece.

Prezydent zadzwonił około drugiej i dr Christian wyczuł, że nie telefonował po raz pierwszy. O, rety. Ale nie czynił mu żadnych jawnych czy zakamuflowanych wymówek; po prostu był szalenie zadowolony, że Joshua przyjechał.

– Przyślę po pana samochód o czwartej – poinformował i odłożył słuchawkę tak szybko, że dr Christian nie zdążył powiedzieć, iż chętnie się przespaceruje.

Nie miał nawet okazji dobrze przyjrzeć się Białemu Domowi, tak szybko pokojówka poprowadziła go przez różne korytarze do pomieszczenia, sprawiającego wrażenie prywatnego salonu. Kiedy później przypominał je sobie, pamiętał głównie uczucie zawodu. Wnętrze nie równało się pod względem piękna lub elegancji z jakimkolwiek europejskim pałacem ani nawet większymi posiadłościami, które w szkole oglądał na filmach wideo. Uznał je za zimne i ponure. Może spowodowały to częste zmiany lokatorów i odmienne gusta każdej kolejnej First Lady? Z pewnością odstawało od parteru numer 1047 przy Oak Street, przynajmniej w skromnej opinii dr. Christiana.

On i prezydent Tibor Reece byli do siebie bardzo podobni, a wyczuli to od pierwszej chwili. Ich oczy znajdowały się na tym samym poziomie, co dla obu było miłe i zaskakujące. A mocne, o długich palcach i gładkiej skórze dłonie pasowały do siebie w uścisku.

– Moglibyśmy być braćmi – powiedział Tibor Reece i wskazał krzesło. – Proszę, doktorze.

Dr Christian usiadł nie komentując uwagi prezydenta. Podziękował za alkohol, zamówił kawę i milczał, dopóki jej nie przyniesiono.

Nie był ani trochę skrępowany, co gospodarz przyjął z wdzięcznością.

Tak często musiał marnować energię, której nie miał zbytwiele, na ośmielanie gości.

– Pan nie pije, doktorze?

– Tylko dobry koniak po posiłku, panie prezydencie. Ale nie określam tego mianem nałogu. Musimy rozgrzewać się przed snem.

Prezydent uśmiechnął się.

– Proszę się nie usprawiedliwiać, doktorze. To bardzo cywilizowany nałóg.

Po chwili zapanowała między nimi spokojna i pełna szacunku atmosfera. W końcu prezydent z westchnieniem odstawił filiżankę.

I – To bardzo ważny okres, prawda, doktorze?

– Tak sądzę, sir.

Tibor Reece wpatrywał się w milczeniu w splecione dłonie. Później poruszył lekko ramionami.

– Doktorze Christian, mam pewien ważny problem natury osobistej. Ufam, że mi pan pomoże. Po przeczytaniu pańskiej książki jestem tego pewien.

Dr Christian milczał. Skinął tylko głową.

– Równowaga mojej żony jest poważnie zachwiana. Doszedłem do wniosku, że to klasyczny przykład nerwicy tysiąclecia. Wszystkie jej problemy wynikają z realiów, w których żyjemy.

– Jeśli naprawdę jest w złym stanie, może to coś więcej niż nerwica. Mówię tak tylko dlatego, by nie łudził się pan, że jestem uzdrowicielem.

– Oczywiście.

Prezydent opowiadał, ani razu nie przypominając o poufnym charakterze sprawy, choć zwierzenia stawały się coraz bardziej krępujące, upokarzające i niebezpieczne dla niego, jeśli źle ocenił dr. Christiana. Chociaż nie polegał jedynie na własnym zdaniu. Judith Carriol sprawdziła doktora z niezwykłą dokładnością i nie zauważyła tendencji do zdradzania tajemnic pacjentów czy wrodzonego braku zasad.

Tibor Reece był zrozpaczony. Jego szczęście rodzinne ani małżeństwo nie istniały. Córka była pozbawiona miłości i opieki. A egoizm żony pogłębiał się. Zżył się z widmem skandalu, nie przejmował się nim aż tak, jak sprawami osobistymi. Najwidoczniej bardziej zależało mu na zdrowej żonie.

– Czego pan ode mnie oczekuje? – zapytał dr Christian, gdy opowieść dobiegła końca.

– Nie wiem, naprawdę. Na razie proszę zostać na kolacji, dobrze? W sobotnie i niedzielne wieczory Julia jest zawsze w domu uśmiechnął się krzywo. – To miasto żyje od poniedziałku do piątku, każdy ucieka na weekend, nawet chłopcy Julii.

– Bardzo chętnie – zgodził się dr Christian.

– Spodoba się jej pan, doktorze. Każdy mężczyzna jej się podoba. A pan jest podobny do mnie – roześmiał się jak ktoś, kto ma zbyt mało okazji do śmiechu. – Oczywiście to może oznaczać, że znienawidzi pana od pierwszego wejrzenia! Chociaż wątpię. To nie leży w jej charakterze. Pod koniec głównego dania wyjdę, zostaniecie sami.

Zniknę na jakieś pół godziny. – Spojrzał na zegarek. – Dobry Boże!

Już po piątej! Zawsze spotykamy się z córką tu o wpół do szóstej.

Ledwie skończył mówić, do salonu weszła dziewczynka z kobietą w stroju angielskiej niani, która z wielką godnością skinęła prezydentowi głową i wyszła, dokładnie zamykając za sobą drzwi. A dziewczynka została, zbyt wysoka, szczupła, o wydatnym nosie i zapadniętych policzkach, zbyt podobna do ojca, by uchodzić za atrakcyjną, choć czas i dobry kurs gimnastyki lub baletu poprawiłyby jej postawę i figurę.

Również miała na imię Julia, ale ojciec nazywał ją Julie. Skończyła dwanaście lub trzynaście lat i wkroczyła w okres dojrzewania. Osiągnęła już niemal sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Biedactwo.

Zachowywała się bardzo niedojrzałe, przypominając raczej dwuletnie dziecko. Ojciec za rękę poprowadził ją do stołu i posadził na kolanach. Bawiła się jego krawatem, pomrukując coś do siebie.

Wydawało się, że nie widzi dr. Christiana. Ignorowała go. Nie odzywała się. A jednak co chwilę zerkała na niego ukradkiem, a w jej spojrzeniu widniała niezaprzeczalna inteligencja. Joshua usadowił się tak, by obserwować ją spod powiek, pozornie patrząc zupełnie gdzie indziej. Po kilku minutach takiej zabawy zastanawiał się, czy czasem to nie przypadek z pogranicza autyzmu. Z pewnością była raczej psychotyczką niż opóźniona w rozwoju. Przed laty doszedł do wniosku, że ludziom bogatym, sławnym i z wyższych sfer medycyna nie poświęca tyle uwagi co gorzej sytuowanym. Dlatego teraz dociekał, czy dziewczynkę kiedykolwiek dokładnie przebadano i poddano testom. Korciło go, by na parę dni podesłać ją Myszce. Nikt na świecie nie robił testów lepiej niż Myszka.

– Panie prezydencie – powiedział po dziesięciu minutach obserwowania córki i ojca. – Czy mógłbym obejrzeć pański dom? To chyba moja jedyna szansa. Czy byłoby zbyt wielkim kłopotem, gdyby ktoś mnie oprowadził?

Tibor Reece spojrzał na niego z wyraźną wdzięcznością. Podniósł słuchawkę i załatwił to w dwie minuty, choć w sobotnie popołudnie w budynku nie było już zawodowych przewodników.

– Tylko powoli – powiedział dr Christian do gospodyni. Chciałbym naprawdę wiele skorzystać.

Wrócił do salonu około siódmej, doprowadziwszy gospodynię prezydenta do rozpaczy wścibstwem, setkami pytań, niezaspokojoną ciekawością i nieustępliwością.

Julie odeszła. Nadeszła Julia.

Zachowanie Pierwszej Damy nie było dla Joshuy nowością po licznych spotkaniach z podobnymi kobietami. Przysiadł na końcu kanapy, ona zaś naprzeciwko z podwiniętą nogą, zwrócona ku niemu całym ciałem. Ta poza miała nie tyle podkreślać jej wdzięki, co zirytować męża, który nie widział dokładnie ze swojego miejsca, co i do jakiego stopnia pokazywała gościowi. Cokolwiek mówił dr Christian, w odpowiedzi zmysłowo mruczała, a gdy tylko mogła wyrazić zachwyt, wywołany przeraźliwie nudną rozmową, pochylała się i dotykała lekko jego ramienia, policzka lub ręki. W czasach, gdy można było palić, odegrałaby wspaniały spektakl: on zapalałby jej papierosa, a ona dotykałaby jego dłoni, by okazać, jak wielką sprawia jej to przyjemność.

Julia Reece, co za piękna kobieta. Blondynka, niemal albinoska, z dość wyrazistymi bladobłękitnymi oczami, cudowną jasną cerą i wspaniałym biustem, szczodrze wydekoltowanym, ale w granicach dopuszczalnych dla żony prezydenta. Również była bardzo wysoka (co oznaczało, że genetyka nie dała ich dziecku żadnych szans), ale zbudowana niczym Wenus – wąska talia, krągłe piersi i biodra oraz długie, piękne nogi. Ubierała się dobrze i bardzo drogo. Była o piętnaście lat młodsza od prezydenta.

Jeśli Reece oczekiwał, że gość zabłyśnie jako mówca, doznał wielkiego zawodu. Dr Christian podtrzymywał wprawdzie rozmowę, lecz nie powiedział niczego, co nawet najbardziej wyrozumiały słuchacz mógłby nazwać błyskotliwym, dowcipnym, głębokim lub oryginalnym. Obecność tak niesympatycznej, drażniącej kobiety, jak Julia Reece, deprymowała go. Miała okropny zwyczaj mówienia rzeczy, które skutecznie niweczyły wszelką przyzwoitą rozmowę. Biedny Tibor Reece! Albo przeżywał charakterystyczny dla starszych mężczyzn okres fascynacji nad wiek rozwiniętymi dziewczętami, albo został złapany jak nie spodziewająca się niczego ryba. Dr Christian pomyślał, że w grę wchodzi chyba to drugie. W przeciwnym razie Julia zachowywałaby się inaczej.

Wniesiono i zabrano rosół, sałatę, wreszcie pojawiło się główne danie – pieczony kurczak. Tibor Reece wstał i obiecał, że wróci na kawę i koniak.

Dr Christian został sam z panią Reece.

– Masz ochotę na deser, Joshua? – spytała. Mówiła mu po imieniu od chwili, gdy przedstawiono ich sobie. Jej mąż zwracał się do niego używając tytułu i nazwiska. Nie dlatego, że go nie lubił, lecz przez uprzejmość, którą dr Christian doceniał.

– Nie – odpowiedział.

– Więc chodźmy do salonu, dobrze? Nie sądzę, żeby Tibor wrócił, ale lepiej zaczekajmy na niego jakąś godzinkę dla zachowania form – ostatnie słowa wypowiedziała z naciskiem.

– Oczywiście, pro forma – powtórzył.

Z uniesioną wysoko głową i królewskim krokiem przeszła przez pokój, na tyle go wyprzedzając, by mógł podziwiać jej dużą pupę, kołyszącą się w rytm kroków.

– Zadzwonię po kawę – powiedziała, sadowiąc się w rogu kanapy i wskazując mu drugi koniec.

Mimo to usiadł w fotelu i obrócił się do niej, by go dobrze widziała. Założył nogę na nogę z niezwykłą swobodą i łatwością, właściwą ludziom bardzo szczupłym, splótł palce niczym pełen namaszczenia duchowny i spojrzał na nią mrocznie.

– Mój Boże, aleś ty zimny!

– Pani też.

Wciągnęła gwałtownie powietrze i obnażyła dolne zęby.

– No, nie owijasz niczego w bawełnę!

– To prawda.

Przechyliła głowę na bok, a potem spojrzała na niego spod wpółprzymkniętych powiek.

– Co tak naprawdę o mnie myślisz, Joshua?

– Pani Reece, nie jestem na tyle z panią zaprzyjaźniony, by odpowiedzieć na to pytanie.

Była zaskoczona. W rezultacie zmieniła taktykę. Skrzywiła się jak nadąsane dziecko, a jej oczy wypełniły się łzami.

– Joshua, tak strasznie potrzebuję przyjaciela! – powiedziała. – Proszę zostać moim przyjacielem.

Roześmiał się serdecznie.

– Nie!

Wściekła się, ale opanowała i spróbowała jeszcze raz.

– Dlaczego?

– Nie lubię pani.

Przez chwilę myślał, że uderzy go i wezwie pomoc, poszarpawszy sobie stanik sukni, ale coś w jego twarzy powstrzymało ją. Odwróciła się i uciekła, zanosząc się płaczem.

Gdy dwadzieścia minut później Tibor Reece wszedł do salonu, zastał dr. Christiana samego.

– A gdzie Julia?

– Wyszła.

Prezydent usiadł ciężko na krześle.

– Nie polubiła pana, prawda? Cholera! – Rozejrzał się za kawą. – Nie przyniesiono jeszcze kawy i alkoholu?

– Czeka na pana, sir.

Kiedy Tibor Reece uśmiechał się, jego twarz jaśniała, stając się o dziesięć lat młodsza i bardzo przystojna.

– Dziękuję, doktorze! Doprawdy jest pan niezwykle uprzejmy. Znowu wyszedł, wołając jakiegoś służącego.

Podano koniak marki Hennessy (dr Christian spodziewał się tego, zważywszy, że gościł u prezydenta Stanów Zjednoczonych), ze wszech miar przyzwoity trunek, serwowany w odpowiednio ogrzanych kieliszkach. Kawa była równie wspaniała.

– Nie może mi pan pomóc, prawda? – zapytał smutno prezydent.

Dr Christian chwilę wpatrywał się w kieliszek, a potem westchnął.

– Panie prezydencie, w tej sytuacji tylko pan może sobie pomóc.

– Tak z nią źle?

– Raczej dobrze. Sir, pańska żona nie jest nimfomanką ani nie cierpi na jakąś szczególną neurozę. To rozpuszczony dzieciak, któremu powinno się pokazać w dzieciństwie, że nie jest pępkiem wszechświata. Oczywiście, teraz na to za późno. I nie wiem, co powinien pan zrobić, żeby uleczyć małżeństwo, bo ona pana nie szanuje. A to wyjaśnił dr Christian, stawiając wszystko na jedną kartę – wyłącznie pańska wina. Ona wymaga uwagi, nie ma poczucia obowiązku ani odpowiedzialności. Dlatego z przyjemnością przeszkadza panu w pracy, którą traktuje jak swoją rywalkę. Powiem panu na pocieszenie, że bardzo wątpię, czy ktokolwiek oskarżyłby ją o zdradę małżeńską. Ona robi wszystko na pokaz, nic naprawdę.

Nikt nie lubi, gdy ktoś obcy mówi mu, że własnymi rękami przygotował sobie łoże tortur, ale Tibor Reece był dżentelmenem i człowiekiem sprawiedliwym. Dlatego przełknął to. Z trudem, ale przełknął.

– Rozumiem. A zatem, jeśli dałbym jej do przeczytania pańską książkę…

Dr Christian wybuchnął śmiechem.

– Dostałby pan nią po głowie! W czasie pańskiej nieobecności posprzeczaliśmy się. Powiedziałem pańskiej żonie – dość zwięźle, ale wystarczająco dobitnie – co o niej sądzę. Nie spodobało się to jej.

Prezydent westchnął.

– No, to koniec. Nie ma łatwych rozwiązań, prawda?

– Nie – odpowiedział łagodnie dr Christian.

– Wiązałem z panem wszystkie nadzieje.

– Niestety. Naprawdę mi przykro, sir.

– Rozumiem, doktorze. Wiem doskonale, że sam zawiniłem, ale tak mi jej żal, czuję się taki winny… och, dosyć! Nie martwić się.

Życie toczy się dalej, jak powiadają. Proszę, niech pan wypije jeszcze koniaku! Niezły, prawda?

– Znakomity. Dziękuję.

Prezydent rozejrzał się nagle jak spiskowiec, cieszący się z niedozwolonych uciech.

– Moja funkcja daje mi kilka przywilejów. Między innymi jako jeden z nielicznych mogę wypalić cygaro w domu. I guzik mnie obchodzi, czy to panu przeszkadza. Ale – zechce się pan przyłączyć?

– Sir – powiedział dr Christian – w odpowiedzi przytoczę słowa Kiplinga: „Kobieta jest tylko kobietą, ale dobre cygaro to Dym”.

Tibor Reece zatrząsł się od śmiechu.

– Na Boga, zważywszy na okoliczności, jakże to trafne! stwierdził i przyniósł cygara.

Przy trzecim Hennessym całkiem się rozluźnili. Siedzieli w fotelach i z nie skrywaną przyjemnością wydmuchiwali ku sufitowi obłoczki niezdrowego dymu.

Wreszcie dr Christian zdobył się na odwagę, by powiedzieć to, co tak długo w sobie dusił.

– Panie prezydencie, co się tyczy pańskiej córki…

Tibor Reece spojrzał na niego z nieufnością.

– O co chodzi?

– Nie sądzę, że jest niedorozwinięta umysłowo.

– Ach tak?

– Tak. Zrobiła na mnie wrażenie wysoce inteligentnej, więc albo odniosła głębokie urazy psychiczne, albo w jej organizmie zaszły jakieś procesy biochemiczne. Trudno zawyrokować po tak krótkiej obserwacji.

– Co to znaczy? – spytał prezydent głosem pełnym bólu. Zabiera pan jedną rękę i daje drugą, czy jak? Boże, Boże, zniosę prawdę o Julii, ale proszę nie manipulować moją córką!

– Nie robię tego, sir. Chciałbym pomóc Julie. Kto ją badał?

Jakie ma pan dowody na to, że jest niedorozwinięta? Czy poród był trudny? Czy żona zażywała lekarstwa w pierwszych miesiącach ciąży? Czy w rodzinie ktoś chorował umysłowo?

Prezydent spojrzał na niego, zdezorientowany.

– Ciąża i poród przebiegły bez komplikacji. I nie sądzę, by w rodzinie żony ktoś chorował. W mojej na” pewno nie. Po prostu zostawiłem wszystko w rękach Julii. Przychodzili lekarze. Julia od początku upierała się, że z córką jest coś nie w porządku. To dlatego tak pragnęła drugiego dziecka.

– Sir, czy wybaczy mi pan porażkę z pańską żoną i wyświadczy mi ogromną przysługę?

– Jaką?

– Proszę pozwolić mi zbadać Julie.

Poczucie sprawiedliwości zwyciężyło w nim od razu.

– Ależ oczywiście! W końcu, cóż stracę? – odetchnął głęboko. – Co spodziewa się pan znaleźć?

– Podejrzewam pańską córkę o autyzm. Jeśli tak, nie będzie panu lżej, przynajmniej nie od razu. Diagnoza nie przełamie też niechęci pańskiej żony do dziecka. Ale mamy tu do czynienia z potencjałem umysłowym, co oznacza, że nie jest to zwykłe opóźnienie w rozwoju.

Długotrwałe leczenie autyzmu i psychozy jest obecnie bardzo skuteczne. Ale ja chcę ją tylko dokładnie przebadać. Może się mylę, może jednak jest opóźniona w rozwoju. Testy wykażą to z całą pewnością.

– Poślę ją do pańskiej kliniki, gdy tylko pan zechce.

Dr Christian z zapałem potrząsnął głową.

– Nie, sir! Raczej przyślę za parę dni moją bratową Marthę, jeśli pan pozwoli. W ten sposób przeprowadzimy dyskretne badania, by nikt nie wiedział o moim udziale w tej sprawie. Nie chcę zbijać majątku na chorobie dziecka prezydenta. Kiedy testy wykażą, że wskazane jest intensywne leczenie, podam panu nazwiska kilku bardzo kompetentnych specjalistów.

– Nie chce pan jej leczyć?

– Nie mogę, sir. Jestem psychologiem, co w roku pańskim dwutysięcznym trzydziestym drugim rzeczywiście oznacza coś bardzo bliskiego psychiatrii, ale ja specjalizuję się w nerwicach, czego nie podejrzewam u pańskiej córki.

Prezydent odprowadził dr. Joshuę Christiana do samochodu i uścisnął mu ciepło dłoń.

– Dziękuję za przybycie.

– Przykro mi, że bardziej nie pomogłem.

– Ogromnie mi pan pomógł. I nie mówię o córce. Towarzystwo uprzejmego i wrażliwego człowieka, zupełnie bezinteresownego, trafia się tak rzadko, że uczyni ten wieczór niezapomnianym. I życzę panu, żeby książka odniosła sukces. Sądzę, że jest wspaniała, naprawdę.

Prezydent stał na ganku i patrzył, dopóki czerwone tylne światła samochodu nie znikły za zakrętem. No! A więc to był ten surogat Mesjasza, wyprodukowany przez dr Carriol, by uleczyć zagubiony lud trzeciego tysiąclecia. Nie wywołał w nim dzikiego entuzjazmu, nie promieniował też tak okrzyczaną charyzmą. Ale coś było w nim.

Ciepło, dobroć, troska o innych ludzi. Prawdziwy człowiek. Z niezwykłym charakterem, na Boga. Spróbował sobie wyobrazić, jak wyglądała konfrontacja jego żony z kimś tak niezdolnym do kompromisu i uśmiechnął się. Ale rozbawienie przeszło mu bardzo szybko.

Co zrobić z Julią? Do wyborów zostały dwa miesiące, a zatem nie może działać teraz. O, bywali w Białym Domu rozwiedzeni prezydenci, a nawet pod koniec wieku zdarzył się taki, który rozwiódł się w czasie prezydentury i wybrano go ponownie. Rzecz jasna, stary Gus Rome nie popełnił w małżeństwie żadnych błędów. Sześćdziesiąt lat małżeńskiego szczęścia. Uśmiech pojawił się i zniknął z twarzy Tibora Reece. Stary lis! Podobno w wieku dwudziestu lat bez końca uganiał się za wszystkimi żonami w Waszyngtonie. Wybrał żonę senatora Black, Olive, bo była piękna, mądra, genialna w sprawach organizacyjnych i w życiu publicznym, a potem po prostu ukradł ją senatorowi. I udało się, chociaż ona była starsza od niego o trzynaście lat. To najwspanialsza Pierwsza Dama w całej historii tego kraju. Ale w zaciszu domowym – rety, co za piekielnica! Oczywiście nikt nigdy nie słyszał, żeby Gus narzekał. Lew w życiu publicznym prywatnie z przyjemnością zmieniał się w mysz. Gus, zrób to, Gus, nie rób tamtego – a kiedy umarła, był tak zagubiony, że opuścił Waszyngton zaraz po pogrzebie, wrócił do domu w stanie Iowa i umarł w niespełna dwa miesiące później.

No, ale Julia to nie Olive Rome. Chyba zbyt długo był kawalerem. Liczył już tylko na jedną kadencję. Chciał wrócić do pięknego domu, na zdradliwym urwisku Big Sur, domu, który widywał zbyt rzadko i w którym mieszkałby spokojnie z córką, izolując ją od szalejącego tłumu. Chodzić czasem na ryby. Spacerować alejkami usłanymi liśćmi, igliwiem i mchem. Wyobrażać sobie nimfy, kryjące się za skałami i wszelkiego rodzaju driady w koronach drzew. Palić cygara, aż płuca zadymią się nie gorzej niż autostrada. I nigdy już nie patrzeć na Julię.

– Cholera, cholera, cholera! – syczała dr Carriol, wpadłszy do zagraconego gabinetu dr. Moshe Chasena.

Wstrząs to zbyt słabe słowo; dr Chasen przeżył szok. Przez wszystkie lata ich znajomości nigdy nie widział szefowej ogarniętej tak prawdziwie królewską furią. Jej oczy stwardniały jak wypolerowane przez wodę kamienie, miotały bazyliszkowate błyski, a całe ciało trzęsło się wyraźnie.

Od razu pomyślał o dr. Christianie i świeżo przemianowanej Operacji Mesjasz. Nic innego nie mogło tak wstrząsnąć tą kobietą!

– Co się stało?

– Ten cholerny głupiec! – Była wściekła, że nie znalazła mocniejszego słowa. – Wiesz, co mi zrobił?

– Nie – odpowiedział dr Chasen, automatycznie przyjmując, że mowa o Haroldzie Magnusie.

– Przyjął zaproszenie do Tibora Reece i spotkał się z tą głupią flądrą, jego żoną! Bez porozumienia ze mną! Jak śmiał?

– Judith, ale kto?

– Za kogo on się uważa? Pcha się do Białego Domu, nie pytając mnie o zgodę! Powiem ci, co zrobił! Spieprzył wszystko!

Teraz zrozumiał.

– Nasz Czyngis-chan? Joshua?

– Oczywiście! Kto inny popełniłby takie szaleństwo?

– Boże! – Dr Chasen znowu wykonał błędną kalkulację i ujrzał dr. Christiana jako upadłą ofiarę niezaprzeczalnych wdzięków Pierwszej Damy. Cały Waszyngton wiedział o jej swawolach, ale nie zawracano sobie nimi głowy. Każdy urzędnik państwowy ma swoją piętę achillesową.

– Na miłość boską, Judith, powiedz, co się stało! Czyżby T. R.

przyłapał naszego Joshuę ze spuszczonymi spodniami w alkowie Pierwszej Damy?

Dr Carriol odzyskiwała równowagę, więc posłała swojemu powiernikowi spojrzenie pełne miażdżącej pogardy.

– Och, Moshe! Jakiś ty czasami głupi! Nie to! T. R. poprosił go, żeby przyjechał do Waszyngtonu i znalazł lekarstwo dla Rozkosznej Rozpustnicy Reece. A on pojechał i nie zawiadomił mnie! Więc oczywiście to sknocił. Zjawił się tam bez przygotowania, nie wiedząc, w jakie piekło wchodzi. I z pewnością nie było tam żadnego nakładania rąk, zapewniam cię! R. R. R, zamiast paść mu w ramiona, zmieniła front. Może dlatego, że jest tak podobny do T. R.? Ja wiem tylko, że teraz R. R. R. absolutnie nie podziela wspaniałej opinii prezydenta na temat Joshuy i zamierza go dopaść, żeby nie wiem co!

– O, faktycznie, cholera – ale jego umysł pracował już prawidłowo, więc zapytał: – Skąd się dowiedziałaś?

– Parę tygodni temu umówiłam się na randkę z Gary Manneringiem, bo wiedziałam, że to jeden z najbardziej zaufanych paziów Julii.

Po cóż innego spotykałabym się z taką szmatą! Macho w każdym calu, a IQ ma o sześć punktów wyższy od rośliny. Za to rodowód bez zarzutu, śpi na pieniądzach.

Dr Chasen słuchał zafascynowany. Nigdy przedtem nie zauważył u Judith tej kobiecej cechy charakteru. Czuł zakłopotanie, nie wiedząc właściwie dlaczego. Jej nastrój niebezpiecznie ocierał się o to, co nazywał buduarem.

– Dlaczego Gary Mannering, a nie adiutant prezydenta albo jakiś podoficer? Chyba interesuje cię prezydent, a nie Julia.

– Adiutant lub podoficer zaczęliby coś podejrzewać, gdybym wypytywała ich o prezydenta. A Joshua nie należy do tych, o których dyskutuje się podczas pracy. Raczej prezydent wspomni o nim mimochodem przy obiedzie. A więc, by dowiedzieć się, co prezydent myśli o doktorze Christianie, musiałam poznać jednego z chłopców jego żony. To proste, Moshe.

– Mój Boże, Judith, aleś ty przebiegła! Opowiedz mi o wszystkim.

– Pięć minut temu telefonował Gary Mannering i poinformował mnie o wizycie Joshuy i reakcji Julii. A ja musiałam gdzieś wyjść, żeby wyładować się, bo cały budynek wyleciałby w powietrze.

W korytarzu Magnusa jest zbyt wiele osób.

– Może raport jest zbyt jednostronny?

Wściekłość niemal ją opuściła.

– Może – przyznała niechętnie. – Miejmy nadzieję. Ale jak on śmiał, Moshe? Jak śmiał postąpić tak bez porozumienia ze mną, bez pytania mnie o radę?

Dr Chasen spojrzał na nią chytrze.

– A może dowiedzieć się prawdy do Joshuy?

Posłała mu kolejne złowróżbne spojrzenie.

– Niby jak to zrobić dyskretnie? W jednym ze swoich wcieleń jest kochanym, słodkim, fajtłapowatym głupcem, ale w innym to najinteligentniejszy i najbardziej spostrzegawczy facet, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Nie wiem, czy poznam go na tyle, żeby wiedzieć, kiedy zmienia wcielenia. Cholera! Cholera, cholera, cholera!

Moshe Chasen wpadł na pomysł, który wydał mu się rozwiązaniem.

– Mój Boże! Nie wiedziałem.

– Czego?

– Ty kochasz Joshuę!

Zerwała się na równe nogi, szybka i przerażająca niczym kobra.

Dr Chasen szarpnął się do tyłu wraz z krzesłem.

– Nie kocham Joshuy – obnażyła zęby. – Kocham Operację Mesjasz.

Odwróciła się i wyszła.

Moshe podniósł słuchawkę i wystukał numer Johna Wayne’a.

– John? Jeśli masz trochę zdrowego rozsądku, wykop sobie jakąś dziurę i schowaj się. Wraca szefowa w nie najlepszym humorze.

Wydruki komputerowe straciły jakoś zwykły urok. W końcu dr Chasen dłuższy czas po prostu wyglądał przez okno. Cholera. O ileż łatwiej radzić sobie z tłumami, gdy zredukuje się je do ładnych, anonimowych cyferek. Ciekawe, czy Judith przeżyje pierwsze spotkanie z człowiekiem z krwi i kości.

„Boże przekleństwo – nowe ujęcie problemu nerwicy tysiąclecia” autorstwa Joshuy Christiana, doktora filozofii (Chubb), ukazało się w piątek, 29 października 2032 roku, jednocześnie jako broszura i w twardej okładce, wydane przez Atticus Press, choć na broszurze widniał nadruk Scroll Books.

Plotki w wydawnictwie osiągnęły punkt wrzenia pod koniec września. Natomiast wśród handlowców zaczęły rozprzestrzeniać się od Nowego Jorku przez Londyn, Paryż, Mediolan i Frankfurt od końca lipca; wreszcie w połowie sierpnia niespotykaną tajemnicę, do tej pory okrywającą książkę, ujawniono przez wydanie odbitki szczotkowej, prezentowanej w wielkich księgarniach. Wykonano dwa tysiące kopii, rzecz jasna, nie na sprzedaż. A ponieważ każdy spodziewał się po cichu, że kiedyś staną się białymi krukami, ci szczęściarze, którym je powierzono, zabierali je wszędzie, nawet do toalety.

W całym przemyśle wydawniczym powtarzano nazwisko dr. Joshuy Christiana, w gazetach publikowano drobne artykuły o książce i tylko męka podróży powstrzymywała dziennikarzy od przedwczesnego najazdu na Holloman. Oczywiście znalazło się kilku nieustraszonych łowców sensacji, ale ich wysiłki nie opłaciłyby się zupełnie, gdyby nie mama, będąca kimś o wiele znaczniejszym niż jedynie godnym przeciwnikiem. Poza tym wyglądała o wiele za młodo jak na matkę wybitnego doktora filozofii. Prawdę powiedziawszy, zagustowała w komplementach.

Po gorącej debacie w Atticusie zdecydowano, że świat nie powinien wiedzieć zbyt wiele o dr. Joshui Christianie, dopóki nie wystąpi w programie NBC „Wieczór z Bobem Smithem” w piątek 29 października. Kierowniczka działu reklamy Atticusa nadal nie wierzyła własnemu szczęściu – załatwiła wspaniały, najlepszy w kraju program.

Nigdy dotąd w historii „Wieczoru” nie goszczono nieznanego pisarza, zanim książki nie przeczytano przynajmniej w części kraju. Ale kiedy kierowniczka działu reklamy podniosła słuchawkę, by rozpocząć starą gadkę: „cześć – jak – leci – kochany – staruszku mam – dla – ciebie – gościa”, nagle wszystko potoczyło się jak pod wpływem czarów, zwykle spotykanych tylko w bajkach. Zgadzano się na występ dr. Christiana, zanim oszołomiona kierowniczka rozpoczęła przemowę. Jasne, jasne, w każdej chwili, oczywiście, tylko powiadomcie nas wcześniej. A autorzy programów takich jak „Wieczór z Bobem Smithem” nigdy nie pozwalali gościom na występ, nie przeprowadziwszy z nimi wyczerpującego wywiadu wstępnego. Teraz łamano odwieczne zasady, by zaprezentować dr. Christiana. Niejeden usiłował załatwić sobie wyłączność. Niesłychane! Wspaniałe! Co się działo, jak rany?

Oczywiście książka była znana na długo przedtem, zanim została oficjalnie wydana, a na liście bestsellerów „Timesa” zajęła pierwsze miejsce. „Publishers Weekly”, „Kirkus Reviews” i „Times Book Review” zaczynały się artykułami o „Bożym przekleństwie…” i autorze.

Ale najbardziej napawała nadzieją wszystkich przedstawicieli Atticusa reakcja księgarzy. Nie tryskali entuzjazmem, nie wykrzykiwali pochwał. Mówili o książce z najwyższym szacunkiem i nie chcieli rozstawać się z kopiami, jeśli nie były to zazdrośnie strzeżone odbitki szczotkowe.

Całe kierownictwo NBC nie zdołało sprawdzić, czy Bob Smith przeczytał „Boże przekleństwo…” Odmówił bowiem poznania książki, której autora miał gościć w programie. Uważał, że jego stosunek do pisarza będzie pozbawiony obciążeń. Metoda ta wyjątkowo dobrze przeszła próbę czasu.

Atlanta w stanie Georgia była siedzibą wszystkich państwowych stacji nadawczych. Przeniosły się tu z Nowego Jorku w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zeszłego stulecia, a z Los Angeles w początkach trzeciego tysiąclecia, z powodu wygórowanych podatków, kłopotów z lotniskami, związkami, opłatami za gaz i masą innych problemów. Nie wiedzieli, dokąd pójdą, gdy Atlanta przestanie ich potrzebować, ale uważali, że zawsze znajdzie się miejsce, w którym powitają ich z otwartymi ramionami, i prawdopodobnie mieli rację.

Zanim dr Joshua Christian wyjechał do Atlanty, by uczestniczyć w „Wieczorze z Bobem Smithem”, przeżył koszmar wielkiej konferencji prasowej, przeznaczonej wyłącznie dla dzienników. Periodyki, magazyny, niedzielne dodatki i inne gazety musiały czekać na dr.

Christiana w Atlancie. Dotyczyło to również radia. Joshua spisał się na konferencji zaskakująco dobrze, bez skrępowania znosząc oślepiające błyski fleszy i pytania, rzucane przez ludzi, których niemal nie widział. Ale nie nadarzyła mu się żadna okazja do zabłyśnięcia, co ucieszyło kierowniczkę działu reklamy, zamierzającą zachować najlepsze dla Boba Smitha.

Tego człowieka otaczały tajemnice, których nie potrafiła zgłębić.

Na przykład: jak Atticus zorganizował dla niego helikopter, którym latał, gdziekolwiek mu się podobało. Nawet Toshio Yokinori, laureatka nagrody Nobla w dziedzinie literatury i w dodatku jedna z największych gwiazd filmowych, nie mogłaby o to poprosić. Nie zrażona niczym kierowniczka pojechała z dr. Christianem samocho’ dem spod Atticusa przy Park Avenue na stare lotnisko helikopterów przy East River, niespokojna o niego jak kwoka o jedyne pisklę.

Strzepywała mu pyłki ze starej tweedowej marynarki i użalała się nad błękitnym śladem zarostu na jego twarzy. A on, kochany, nawet nie mrugnął okiem.

Przewieźli go z Nowego Jorku do Atlanty w małym, zgrabnym helikopterze, należącym, jak wiedział, do floty lotniczej prezydenta.

Helikopter osiągał niemal prędkość dźwięku. Wewnątrz urządzony był jak luksusowy salon. Dr Christian, nigdy nie zdradzający naiwności w sprawach gnębiących jego rodaków, prywatnie bywał na tyle naiwny, że uznał ten środek transportu za standardowe udogodnienie, przeznaczone dla autorów Atticusa (kierowniczka trzymała język za zębami). Z pewnością nie miał pojęcia, że całe przedsięwzięcie finansował rząd Stanów Zjednoczonych – od helikoptera po auta i hotele.

Szybki, zwrotny helikopter wylądował na chwilę w Waszyngtonie, by zabrać dr Judith Carriol.

Dr Christian niezwykle ucieszył się na jej widok. Oczywiście mama chciała z nim pojechać, a James mężnie zgłosił swój akces, ale nie mogli sobie pozwolić na podróż, trwającą 10 tygodni. Mary również oferowała mu pomoc, ponuro i niechętnie. Odmówił jej z tego samego powodu. Miał nadzieję, że Lucy Greco poleci z nim do Atlanty, a jeśli nie ona, to Elliott MacKenzie, albo kierowniczka działu reklamy. Wizja samotnego lotu na pokładzie helikoptera nieco go zniechęcała.

Jeszcze nigdy nie podróżował w powietrzu. Zanim dorósł na tyle, by marzyć o lataniu, samoloty wycofano z użytku, z wyjątkiem kilku rejsów o szczególnej ważności. Zawsze były zarezerwowane przez osoby, posiadające z racji zawodu lub potrzeb odpowiednie przywileje. Zwykli śmiertelnicy podróżowali zatłoczonymi autobusami lub pociągami, z miasta do miasta, ze stanu do stanu, od granicy do granicy.

– Och, Judith, to cud! – wykrzyknął, ściskając jej rękę. Usiadła obok niego na tylnym siedzeniu.

– Pomyślałam, że chętnie spojrzysz na jakąś przyjazną twarz.

Mam pozwolenie na wyjazd, a Elliott uprzejmie zgodził się, bym pełniła rolę twojej oficjalnej eskorty i nieoficjalnej przyjaciółki. Mam nadzieję, że nie będę ci przeszkadzać.

– Jestem zachwycony!

– Wieczór z Bobem Smithem, co?

– Tak.

– Oglądałeś kiedyś ten program?

– Nigdy. Miałem zamiar, ale Andrew mi odradził. Obejrzał wszystkie programy z listy, którą przysłał mi Atticus i powiedział, żebym po prostu tam wszedł i zachował spokój.

– Zawsze słuchasz jego rad?

– Drew zawsze mądrze doradza.

– Zdenerwowany?

– Nie. A powinienem?

– Skądże. To dla ciebie bułka z masłem, Joshua.

– Zależy mi tylko na dotarciu do ludzi. Mam nadzieję, że Bob Smith przeczytał książkę.

– Mam nadzieję, że nie – powiedziała z pełną świadomością, że ma rację. – Opowiesz mu o nerwicy tysiąclecia. Nic nudniejszego nad słuchanie dwóch osób zadających sobie szczegółowe pytania.

– Słusznie. O tym nie pomyślałem.

– Dobrze. – Wzięła go za rękę. Odwróciła się do niego z uśmiechem. – Och, Joshua! Dobrze cię znów zobaczyć!

Nie odpowiedział. Odchylił tylko głowę na oparcie siedzenia, zamknął oczy i rozkoszował się nadzwyczajnym doznaniem – pędem w powietrzu niczym wystrzelony pocisk.

Poważne spotkania z zaproszonymi gośćmi to już przeszłość.

Z telewizji zniknęły wszelkie istotne tematy, chyba że poruszano je w programach muzycznych, klasycznych lub historycznych. Szekspir i Molier cieszyli się niezwykłą popularnością. Nawet w bardzo cenionych programach, prowadzonych przez Benjamina Steinfelda i Dominica d’Este omawiano poważne zagadnienia tylko wtedy, gdy dyskutowano o współczesnych problemach. W rzeczywistości tak je opracowywano, by nie wywoływały smutku ani gniewu. Środki masowego przekazu miały minimalizować wszelkie urazy i tłumić prawdziwą dociekliwość.

Zwłaszcza telewizja aż iskrzyła się od tańców, śpiewów i śmiechu.

„Wieczór z Bobem Smithem” zaczynał się o dziewiątej i trwał dwie godziny. Po piętnastu latach nadal elektryzował większość kraju.

W chwili gdy świeża, wesoła, piegowata twarz Boba Smitha pojawiała się na ekranie, uśmiechnięta do ucha do ucha, ze zmierzwioną rudą czupryną, zaczynało się nieprzerwane pasmo gagów, skeczy, numerów taneczno-wokalnych.

Schemat programu ukształtował się na długo przed narodzinami Boba Smitha – spontanicznie dowcipny i atrakcyjny gospodarz wraz z niezmordowanym i cierpliwym pomocnikiem, monolog na początek, rozmowa z gościem, piosenka albo numer wokalno-taneczny, wywiad z drugim gościem, skecz komediowy, prezentacja trzeciego gościa, piosenka albo numer wokalno-taneczny, rozmowa z czwartym gościem i tak dalej.

Zwykle zapraszano cztery do ośmiu osób. W zależności od tego, co Bob Smith sądził o każdym z nich, a także od ich stosunku do prezentera i widowni w studio. Po mistrzowsku wpadał rozmówcom w słowo i trafnie decydował, czy nie dopuszczać innych gości, jeśli aktualny rozmówca radził sobie lepiej, niż przewidywano.

Naprawdę nie nazywał się Bob Smith, lecz Guy Pisano, a swoją prostacką twarz ulicznika zawdzięczał jakiemuś dziewiętnastowiecznemu Wizygotowi, który przemaszerował przez Brenner Pass i skierował się na południe do Calabrii. W telewizji wybrano dla niego imię Bob, bo to najbardziej popularne imię męskie, a Smith – najbardziej popularne nazwisko. Nie kojarzyły się z religią lub nacją, a nieodparcie przywodziły na myśl zwykłego szarego człowieka. Jego pomocnik Manning Croft (prawdziwe nazwisko – Otis Green) był uroczy, czarny, zniewieściały i nieskazitelnie wytworny w najmodniejszym stroju od Rochestera lub Bensona. Znał swoje miejsce w „Wieczorze” i nigdy nie usiłował go zmieniać, choć w głębi duszy marzył, że pewnego dnia poprowadzi swój własny program.

Andrew mądrze doradził dr. Christianowi, by nie oglądał programu. Gdyby to zrobił, pewnie odwołałby podróż i uciekł w zacisze kliniki w Holloman, ufając, że przez książkę dotrze do mas, którym tak pragnął pomagać. A może rada Andrew wcale nie była mądra.

W każdym razie, dr Christian jechał teraz wielkim czarnym samochodem, z błogą nieświadomością tego, co go czekało, a dr Judith Carriol siedziała za nim. Jechali z lotniska w Atlancie przez Peachtree Street do wielopiętrowego, wyłożonego różowym lustrzanym szkłem studia NBC. Gmach stał na okazałym placu, przy budynkach CBS, ABC, Metromedia i PBS.

Studio „Wieczór z Bobem Smithem” zajmowało dwa piętra w północnej części NBC. Dr. Christiana powitała z najwyższym szacunkiem niedbale ubrana młoda dama, jedna z piętnastu asystentek.

Zawiozła go z dr Carriol windą na trzynaste piętro, a potem poprowadziła ich przez dziesiątki splątanych korytarzy, bez przerwy szczebiocząc do telefonu, przy czym część tego, co mówiła, mimo woli słyszeli posłusznie podążający za nią podopieczni.

W końcu, na jakąś godzinę przed rozpoczęciem programu usiedli razem w zielonym pokoju. Krzesła były obszerne i wygodne, a pochodziły z Widdicomb. Liczne stoliki do kawy ozdobiono flakonami pełnymi świeżych kwiatów, a co najmniej sześć gigantycznych monitorów wideo ustawiono tak, by można je było obserwować z każdego krzesła. Jedną ścianę zajmowała wyłożona lustrami minikawiarenka, z hożą dziewoją za ladą. Dr Christian podziękował za wszystko z wyjątkiem kawy, padł na pierwsze krzesło i rozejrzał się wokół z uznaniem.

– Dlaczego mam ochotę mówić szeptem? – powiedział do dr Carriol z figlarnym uśmiechem, którego nie umiał powstrzymać.

– Zupełnie jak w świątyni – odpowiedziała rozbawiona.

– No tak – rozejrzał się dokoła, lecz już poważniej. – Nikogo tu nie ma, tylko my.

– Jesteś pierwszym gościem. Zawsze proszą, żeby goście przychodzili co najmniej na godzinę przed występem. Następni zaraz się tu pojawią.

Obserwowanie gości było dla niego nowym, pouczającym doświadczeniem, które przyjmował z prawdziwą radością. Nikt nie przyjechał sam, niektórzy przyprowadzili całą świtę, chyba jakieś sławy, bo wśród obecnych wybuchła nagła sensacja. Byli bardziej przejęci niż jakikolwiek zwykły śmiertelnik, oglądający ich w domu. Milczeli, trzymali się na dystans. Ale zerkali ukradkowo na boki, strzygli czujnie uszami, bębnili palcami, jakby w oczekiwaniu na coś. Z każdego emanowało jakieś poczucie winy, zmieszane z odrobiną dręczącego strachu. To miejsce ma dla tych ludzi kolosalne znaczenie – zawyrokował pod koniec obserwacji.

Na półtorej godziny przed rozpoczęciem programu inna młoda asystentka zabrała go „na dół do makijażu”, jak to ujęła. Poszedł z nią posłusznie, zostawiając dr Carriol, która wyglądała wspaniale, swobodnie i sprawiała, że każdy w zielonym pokoju był dziwnie niespokojny.

W charakteryzatorni czuł się jak jakaś narośl lub brodawka.

Usadzono go w fotelu dentystycznym, a mrukliwy starszy mężczyzna wymamrotał coś o ciemnej cerze i rozszerzonych porach, po czym przystąpił do ozdabiania tej nie rokujących najmniejszych nadziei lilii.

– Piernik – powiedział nagle dr Christian.

Ręce zatrzymały się. Charakteryzator spojrzał na jego odbicie w lustrze, jakby nagle dotarło do niego, że jego klient to istota ludzka.

– Piernik? – powtórzył jak echo.

– Wyobraziłem sobie, że jestem lilią, ale to strasznie śmieszne wyjaśnił dr Christian. – Nigdy nie będą lilią, zbyt ciężko haruję. Ale można by mnie sklasyfikować jako piernik.

Charakteryzator wzruszył ramionami, znudzony. Szybko skończył z tym dziwnym gościem.

– Gotowe, doktorku! – oznajmił, gestem magika zdzierając z niego fartuszek.

Dr Christian popatrzył ironicznie na swoje odbicie w lustrze: o dziesięć lat mniej, skóra o wiele gładsza, oczy pozbawione worków i tajemniczo powiększone.

– Trzydziestka! Dziękuję – powiedział, po czym znów powędrował nie kończącymi się korytarzami z trzecią asystentką.

– Nie bawiłem się tak od lat – powiedział do dr Carriol, siadając obok niej. – To dla mnie zupełna nowość.

Spojrzała na niego z aprobatą.

– Teraz wreszcie wyglądasz na swoje lata! Naprawdę elegancko.

I to był koniec ich rozmowy. Pod jego nieobecność na monitorach pojawiła się publiczność, a ponieważ zgromadzonych zabawiał Manning Croft, wszyscy coraz częściej wybuchali śmiechem.

Na razie nie widział Boba Smitha, bo gdy tylko zabrzmiały pierwsze fanfary, zwiastujące rozpoczęcie programu, przyszła kolejna młoda asystentka i zabrała go z zielonego pokoju.

W burzy gwałtownych szeptów stanął na skraju landrynkowej kurtyny. Ciężki jedwab zwisał prosto, płynnie i wdzięcznie.

– Proszę zaczekać tutaj, aż damy znak, potem wejdzie pan na scenę, zatrzyma się, odwróci i uśmiechnie szeroko do widowni.

A następnie przejdzie pan do podium. Bob wstanie, uściśniecie sobie ręce, po czym usiądzie pan na krześle z prawej strony. Kiedy zapowiedzą następnego gościa, przeniesie się pan na brzeg długiej sofy i za każdym wejściem nowego gościa będzie się pan przesuwał coraz dalej. Jasne?

– Jasne – powiedział wesoło i zbyt głośno.

– Łśśśś!

– Przepraszam.

Wstępne przekomarzania pomiędzy Bobem Smithem i Manningiem Croftem dobiegły końca przy wtórze chichotów widowni. Bob Smith przeszedł na środek wielkiego, błyszczącego parkietu. Na podium oszałamiająco lśniła w świetle reflektorów dekoracja, przedstawiająca Atlantę o zachodzie słońca.

Dr Christian nie słyszał monologu. Jakiś człowiek chwycił go za ramię i przedstawił się jako producent programu.

– To dla mnie zaszczyt i przyjemność gościć pana, doktorze Christian – wyszeptał. – Czy… eee… występował już pan w telewizji?

Dr Christian zaprzeczył i wysłuchał kojącego, cichego przemówienia o tym, jakie to łatwe, jeśli tylko skoncentruje się na Bobie i zapomni o kamerach.

Monolog dobiegł końca, audytorium szalało. Producent, wciąż uczepiony ramienia dr. Christiana, zamarł.

– Niech pan będzie bystry, miły, dowcipny… I żeby Bob wypadł dobrze – rzucił pospiesznie, zwolnił chwyt i wypchnął go w światła sceny.

Pamiętał, by zatrzymać się i uśmiechnąć do widowni, po czym pokonał wielką pustą przestrzeń, dzielącą kurtynę od podium. Siedzący za biurkiem Bob Smith wstał, by uścisnąć mu dłoń i powitał go z szerokim uśmiechem. Dr Christian usiadł i pochylił się, by zajrzeć w ożywioną, wesołą twarz po lewej stronie. Zastanawiał się, dlaczego właściwie nie siedzą naprzeciw siebie. Cholernie niewygodnie wyginać się tak nienaturalnie.

Bob Smith podniósł egzemplarz „Bożego przekleństwa…” W dziale plastycznym Atticusa zaprojektowano wspaniałą okładkę: biało-purpurowe litery i postrzępiona, pionowa kreska srebrnej błyskawicy, przecinająca tytuł i nazwiska autora. Ekrany monitorów zaprezentowały ją całą, dramatyczną, wymowną.

Prezenter nie był zadowolony, choć nie zdradził się z tym przed kłopotliwym gościem. Poważny temat, poważny doktor i poważne implikacje, a wszystko razem w jednym punkcie programu. Nigdy przedtem szefowie stacji nie odrzucili tak zdecydowanie jego słusznych protestów. Na próżno tłumaczył, że poglądy dr. Christiana są sprzeczne z filozofią programu, że cały kraj przełączy telewizor na inny kanał po pięciu minutach rozmowy, że to największa chała w całej historii „Wieczoru”. Producent i zwierzchnicy tylko kiwali głowami, a potem oświadczyli, że musi zaprosić dr. Christiana i poradzić sobie z nim najlepiej, jak potrafi.

Dlatego pod koniec monologu Bob Smith oznajmił, że teraz przedstawi pewną książkę i autora, może nie rozrywkowego, niemniej na tyle ważnego, że zasługuje na reklamę. Zakończył prośbą o uwagę i bardzo poważnie spojrzał w kamerę, potęgując silne podniecenie publiczności.

Potem podniósł książkę do kamery, odwrócił się do siedzącego na krześle Joshuy i zadał mu pytanie.

– Doktorze Christian, czym jest nerwica tysiąclecia?

Dr Christian również nie zachowywał się jak zwykły gość. Nie uśmiechał się, nie skupiał uwagi na prezenterze. Utkwił wzrok wysoko w rusztowaniach nad sceną, podniósł podbródek; ręce, luźno zwinięte, spoczywały na skrzyżowanych kolanach.

– Urodziłem się w początkach trzeciego tysiąclecia – rozpoczął. – W pierwszych dniach dwutysięcznego roku. Mam troje rodzeństwa. Ja jestem najstarszy. Dzieci rodziły się co rok. Kiedy przyszedł na świat mój najmłodszy brat Andrew, ojciec zamarzł w samochodzie, gdzieś w Thruway, w stanie Nowy Jork. Jechał do pacjenta.

Był psychiatrą.

Umarł w styczniu dwutysięcznego czwartego, ale odkopano go dopiero w kwietniu. Tysiące osób zginęły w czasie tej burzy. Była to najgorsza zima w ówczesnej historii kraju. A nam brakowało ropy naftowej. Morza zamarzły, brakowało lodołamaczy, by oczyścić porty i szlaki morskie, nie mogliśmy uprzątnąć śniegu z dróg i szyn. Od stycznia do kwietnia tak sypało, że w całej Ameryce Północnej powyżej czterdziestego równoleżnika umierali ludzie. Ta zima była pierwszym z wielkich wstrząsów, które nas zniszczyły.

Spuścił głowę i spojrzał w obiektyw kamery, na której paliło się czerwone światełko. Zrobił to bardzo naturalnie. A w reżyserce, przyklejonej jak pasożyt do ściany piętro wyżej, wszyscy byli zszokowani i podnieceni. Coś, co promieniowało z ekranu, koncentrowało się właśnie na nim – ogromna dawka mocy i współczucia.

– W trzecim tysiącleciu nie nastąpił koniec naszej cywilizacji ciągnął. – Nie spełniły się przewidywania ludzi, kupczących wizją Sądu Ostatecznego. Nie walczyliśmy na wojnie, która położyłaby kres wszystkim wojnom, nie zginęliśmy w płomieniach. Zamiast tego ruszyły lodowce – i ludzie. Mieszkańcy północnej półkuli przemieszczali się na słoneczne i ciepłe południe. Rozpoczęła się masowa migracja, większa niż kiedykolwiek w historii tej planety.

Podjęto trudne decyzje, że nigdzie na świecie nie będzie się płodzić dzieci bez ograniczeń. Że wszelka dalsza ekspansja musi nie tylko zatrzymać się, ale wrócić do punktu wyjściowego. Że należy oszczędzać paliwa. Alternatywą był nuklearny holocaust, redukujący populację na Ziemi i przywracający równowagę w zamarzającym środowisku, o ile po nuklearnej zagładzie zostałoby coś, co można by nazwać środowiskiem.

Byliśmy na tyle mądrzy, że zrozumieliśmy to boskie przesłanie.

O tak, ale ludzie opuścili Ziemię Obiecaną i pogrążyli się w ignorancji i strachu. Zbyt często najpierw ustalano zasady, a potem je wyjaśniano niezrozumiałym językiem. Do ludzi docierały wyolbrzymione dramatyczne wieści na poziomie brukowców. I – oto tragedia ludzkości trzeciego tysiąclecia – zbyt często nasze emocje i żądze pchały nas tam, gdzie zdrowy rozsądek i dalekowzroczność krzyczały, byśmy nie szli.

Publiczność w studiu zamarła. Dr Christian nie mówił nic nowego, ale tak szczerze i z taką mocą, że słuchali go niczym celtyckie plemię barda. A on znał ich sztuczki, polegające na doborze słów, rytmie, kadencjach, czyli na trudnej do określenia umiejętności oczarowania publiczności osobowością.

– Dzieci to nasz największy problem i cierpienie. Chociaż nie dotyczy to jedynie nas. Narody całego świata znoszą ten sam los, narody całego świata gnębi ten sam smutek. Mężczyzna pragnie syna, a ma córkę. Tradycja posiadania syna trwa nieprzerwanie od początku świata. Albo małżeństwo pragnie córki, a rodzi się syn. Kobieta przepełniona instynktem macierzyńskim pragnie po prostu wiele dzieci. Nawet ci, którzy dobierają partnera tej samej płci, odczuwają silną potrzebę prokreacji. Do przeszłości należy jedna z podstawowych ludzkich zasad – rozmnażaj się lub giń, oraz przesłanie niektórych organizacji religijnych, głoszących, że każda próba regulacji urodzin jest sprzeczna z bożymi naukami, a karą jest wieczne potępienie.

Ani chwili dłużej nie usiedzi na tym absurdalnym krześle, zwrócony w niewłaściwą stronę. Wielkimi krokami przeszedł na środek sceny. Wreszcie miał przed sobą widownię. Bob Smith wściekle gestykulował za kamerą, dając znaki zapatrzonemu kierownikowi planu, by przyniósł krzesło. Bob ustawił je w przejściu między rzędami i usiadł. Ponieważ program nagrywano od szóstej do ósmej wieczorem czasu wschodniego, dopiero za trzy godziny widzowie w całym kraju ujrzą niewzruszonego Boba Smitha, taszczącego krzesło, zobaczą, jak siada niczym student pierwszego roku na wykładzie absolutnie wspaniałego profesora. Manning Croft zachował się bardziej swobodnie. Po prostu usiadł po turecku na podłodze u stóp widzów w pierwszym rzędzie.

– Większość z nas kocha dom i rodzinę miłością równie wielką jak dzieci – powiedział łagodnie dr Christian. – A te trzy elementy łączą się ze sobą. Ognisko domowe jest źródłem ciepła i wspólnoty, dom jest schronieniem i twierdzą rodziny, a dzieci są jej naturalnym celem. Człowiek to istota głęboko konserwatywna. Nie znosi, gdy wyrywa się go z korzeniami, chyba że w żaden sposób nie może już utrzymać miejsca, w którym żyje, albo jeśli inne miejsce wyda się mu równie pociągające. Ten kraj stworzyli emigranci, którzy przybyli tu w poszukiwaniu tolerancji religijnej, przestrzeni życiowej, nowego sposobu życia, wygód, bogactw i wyzwolenia od przestarzałych obyczajów i przesądów. Ale osiedliwszy się w tym kraju przypomnieliśmy sobie o miłości rodziny i o domu. Na przykład ja. Moi przodkowie przybyli z Isle of Man i Cumberland w Brytanii, z fiordów Norwegii i południowozachodnich stepów Rosji. Kolejne pokolenia żyły w USA.

Stany stały się ich ojczyzną, bo gdzie jeszcze mogłyby się zmieszać tak różne nacje i co miały wspólnego z wyjątkiem nowej ojczyzny?

Zamilkł i rozejrzał się po widowni, jakby dopiero teraz odkrył, jak wiele różnych twarzy widzi. Skinął głową, jakby do własnych myśli i nagle – po raz pierwszy – uśmiechnął się. Nie zwyczajnym uśmiechem, lecz wyjątkowym, kochającym, ujmującym, łagodzącym i skierowanym do każdego z osobna.

– Nadal mieszkam w Holloman, w stanie Connecticut, w domu, w którym dojrzewałem, blisko szkół, do których chodziłem, i wspaniałego uniwersytetu, gdzie studiowałem. Kiedy nastały mrozy, ważyłem wszystkie za i przeciw i z całym rozmysłem zostałem w Holloman. Mimo braku ogrzewania i racjonowania elektryczności oraz gazu, w domu nadal znajduję serce i miłość, czego brakowało mi w jakimkolwiek mieszkaniu na południu. Dzięki zapobiegliwości moich przodków, mam trochę pieniędzy. Stać mnie na płacenie rządowi podatków federalnych, stanowych, miejskich i od nieruchomości, nawet gdyby ciągle rosły, a decydując się na pozostanie w Holloman straciłem wszelkie ulgi. Nie skorzystam z prawa do jednego dziecka, więc poddałem się sterylizacji. Dziś, niestety, musimy opuścić nasze miasto. A jednak z całą pewnością stwierdzam, że jestem szczęśliwy.

W zielonym pokoju również zapadło milczenie. Dr Carriol pilnie obserwowała pozostałych gości. Ale nikt się nie poruszył. Nikt nawet nie skomentował faktu, że kamery pracują nieustannie i zapomniano o przerwach na reklamy. Wszyscy skoncentrowali się na monitorach.

– Większość osób, żyjących w naszym wieku, nie uważa się za szczęśliwe – mówił dr Christian. – A tę głęboką, przeraźliwą nędzę ich egzystencji nazywam nerwicą tysiąclecia. Określam ją jako negatywne nastawienie lub stan umysłu wywołane przez błahe lub wręcz całkowicie wyimaginowane zdarzenie. Ale nerwicę wywołują również realne przyczyny. Poważne. Nieuniknione. Nerwicę tysiąclecia wywołała rzeczywistość, Bóg wie, jak bardzo poważna! Wciąż powtarzamy, że jesteśmy dorosłymi, dojrzałymi i odpowiedzialnymi ludźmi.

Ale w każdym z nas gdzieś głęboko tkwi dziecko, które płacze, jeśli nie rozumie, dlaczego nie może dostać czegoś upragnionego. Dziecko, które może poczynić psychiczne spustoszenia w umyśle. I często to robi. Albo manipuluje nieświadomym niczego dorosłym ego.

Jego głos zmienił się, nabrał mocy, lecz i czułości. Stał się pełen miłości. Nadzwyczajna i zniewalająca przemiana, pokrewna różnicy między brylantem a rozpaloną do czerwoności barwą złota. I tak jak zmienił się jego głos, odmienił się i on.

– Dlaczego płaczecie? – zapytał. – Ja, nigdy nie rozczulałem się nad sobą, ale przez was wylewam łzy. Opłakujecie dzieci, których nie możecie mieć. Opłakujecie tymczasowość waszych domów, utratę swobody działania, łagodniejszy, cieplejszy klimat. Płaczecie, bo nie pojmujecie już Boga. Nie rozumiecie i dlatego jest wam źle.

W całym kraju nikt jeszcze nie oglądał telewizji, z wyjątkiem Białego Domu. Prezydent Tibor Reece i sekretarz Środowiska usiedli w wygodnych fotelach w Owalnym Gabinecie i przez specjalną linię, na stałe zainstalowaną między Waszyngtonem i Atlantą, bardzo uważnie obserwowali nagrywanie „Wieczoru z Bobem Smithem”, wyczuleni na każdy ton głosu dr. Christiana. Czekali na jakieś oznaki, wskazujące na to, że zwycięzca Operacji Poszukiwanie zawiedzie ich nadzieje, rozczaruje ich lub wręcz zacznie zdradzać tendencje wywrotowe. Ale na razie wszystko szło bardzo dobrze.

– Naturalny żal – mówił dr Christian – to tylko żal. Czujemy go po stracie kogoś lub czegoś, co już nie wróci. Śmierć. Niewinność.

Zdrowie. Młodość. Płodność. Spontaniczność. Kiedy żyjemy w normalnych warunkach, potrafimy opanować naturalny smutek. I nie zapominajmy nigdy, że jest on spontaniczny. Czas najlepiej łagodzi rany, ale dla nerwicy tysiąclecia charakterystyczny jest ciągły, bezlitośnie odnawiający się żal. Przemijanie nie ma uzdrawiającej mocy.

Moi rówieśnicy i osoby starsze cieszą się z licznego rodzeństwa.

Znamy radość posiadania licznej rodziny – mnóstwa kuzynów, ciotek i wujków. Nasze dzieci są jedynakami, a ich dzieci nie będą miały ciotek, wujków ani kuzynów. Wielu z nas wciąż podróżuje między starym a nowym domem, albo już na stałe przeniosło się do nowych: gorszych, mniejszych, pozbawionych intymności. A może wyszliśmy ze slumsów na północy, by zamieszkać w szałasach na południu.

Wielu z nas już nikt nie potrzebuje, dlatego nie możemy nawet szukać pociechy w pożytecznej pracy. Ale nie głodujemy, odżywiamy się nieźle. Nikt nie jest aż tak źle sytuowany jak mieszkańcy północnej Europy lub Azji Środkowej. Mamy odpowiedzialny rząd. Prawo tego kraju jest niemiłosiernie sprawiedliwe i okrutnie bezstronne. Wszystkich czeka ten sam los. Ale to, co znosimy, nie rozpala naszych emocji, tylko je tłumi. I oto właśnie – nerwica tysiąclecia.

Zamilkł, ponieważ był urodzonym mówcą, a instynkt podpowiadał mu, że nadeszła pora na pauzę. Nikt się nie poruszył.

Po chwili mówił dalej.

– Jestem optymistą – stwierdził. – Wierzę w przyszłość człowieka. I wierzę, że to, co się stało, staje się lub stanie, to nieunikniony etap ewolucji człowieka i przesłania bożego. Wierzę, że rozpaczanie nad przyszłością człowieka to dla Boga nieznośna obraza.

Загрузка...