CZĘŚĆ PIERWSZA

LUNA I

Po przebudzeniu długo nie mogłem uprzytomnić sobie, gdzie jestem. Z czającym się gdzieś w okolicach skroni bólem głowy, z sennymi wizjami plączącymi się jeszcze z rzeczywistością, w bladym świetle sufitowej lampy przez długie sekundy lustrowałem maleńkie pomieszczenie, próbując odtworzyć wydarzenia sprzed zaśnięcia. Nie wykonując najmniejszego ruchu ciałem, samymi tylko ostrożnymi skrętami szyi kierowałem wzrok na każdą z widocznych czterech płaszczyzn – sufitu i ścian, o tej samej brudnobiałej barwie i matowej gładkości.

To nie było wnętrze statku ani kabina rakiety. Stwierdzenie to jakby zwolniło w mojej podświadomości ten bezpiecznik, który zapobiega bezsensownemu nadrywaniu mięśni podczas prób poruszania czymkolwiek, gdy człowiek spoczywa przykrępowany ciasno do fotela. W jednej chwili usiadłem na posłaniu, a lekkość, z jaką udało mi się tego dokonać, pomogła mi przypomnieć sobie wszystko.

Więc jestem znowu tutaj, wróciłem. No może jeszcze niezupełnie, ale prawie… Mniejsza o drobiazgi, ważne jest to, że naprawdę wróciłem. Wróciliśmy.

Wraz z uczuciem lekkości całego ciała doświadczyłem niezmiernej ulgi, odprężenia, rozluźnienia jakiegoś wewnętrznego napięcia, którego istnienie wskutek wieloletniego przyzwyczajenia nie docierało przedtem do mojej świadomości. Dopiero teraz mogłem odczuć, jak było ono potężne i wszechogarniające przez cały czas, przez cały czas świadomie przeżyty tam, z dala od miejsca kojarzącego się zawsze ze swojskością, bezpieczeństwem, odpoczynkiem.

Spojrzałem na zegarek. Pokazywał dzień ósmy sierpnia, godzinę dziesiątą dwadzieścia dwie. Niewiele mówiły tutaj – ta data i godzina. Przywiezione stamtąd nie miały nic wspólnego z tutejszym czasem. Mój czas był tu obcy, choć przecież stąd wywieziony. Przepuszczony przez machinę przyspieszeń i pól grawitacyjnych, rozbiegł się znacznie z tym spokojnie płynącym, miarowo tykającym czasem Układu.

Był jeszcze i trzeci czas, ten najprawdziwszy, odczuwany we mnie, w kościach, mięśniach, mózgu – biologiczny, efektywnie przeżyty, mierzony procesami przebiegającymi w komórkach ciała. Tego czasu nie potrafiłem określić dostatecznie precyzyjnie, lecz teraz nie miało to istotnego znaczenia. Wystarczyło mi wiedzieć, że w przybliżeniu dobiegał on lat czterdziestu. Była to zaledwie mała cząstka interwału czasowego, który wyznaczał naszą Długą Nieobecność.

Legowisko, na którym siedziałem, rozbudzony już i zorientowany, było niskim tapczanem, niewiele wystającym ponad poziom podłogi pomieszczenia. Tuż obok stała moja torba podróżna, otwarta, z wywleczonymi w pośpiechu częściami ubioru i innymi drobiazgami, porozrzucanymi wokół niej na szorstkiej dywanowej wykładzinie. Wczoraj, gdy wreszcie tu dotarłem, czułem się za bardzo zmęczony, by porządnie rozpakować bagaż. Padłem na posłanie, nie rozejrzawszy się nawet po przydzielonym pomieszczeniu, i przespałem ponad dwanaście godzin.

Lekki ból głowy trwał nadal, w płucach czułem niedobór tlenu. Znałem dobrze to uczucie. Nieraz przecież zdarzała się konieczność przestawienia pokrętła regulatora w położenie "E", gdy zasób powietrza w zbiornikach skafandra spadał poniżej normy. Trzeba było wówczas ograniczyć zbędne ruchy, starać się nie myśleć o niczym ważnym i czekać. Tak ujmowała to instrukcja awaryjna. Co innego zazwyczaj dyktowały okoliczności i jeśli nawet nie dało się nic przedsięwziąć, to nie sposób było opanować myśli gorączkowo szukających wyjścia z sytuacji. Tak było na Drugiej, na Arionie, na Cleo – gdy wydawało się, że nadszedł koniec. Czuło się wtedy wprost fizycznie, namacalnie, jak niedobór tlenu paraliżuje umysł, przemienia myślenie w bezsensowne przelewanie lepkiej mazi pod czaszką, czyniąc nierozwiązalny problem z najprostszej nawet oczywistości. Ben nazywał taki stan "oddychaniem pustym powietrzem". Określenie było trafne, bo regeneracyjny układ skafandra, odsysając z wydychanego powietrza cały dwutlenek węgla, dodawał w tych sytuacjach tylko tyle tlenu, by utrzymać organizm przy życiu.

W pomieszczeniu, gdzie się znajdowałem, powietrze była niedotlenione, choć niewątpliwie doskonale oczyszczone ze szkodliwych substancji, z zapachów nawet. Wstałem trochę zbyt energicznie, znów na chwilę zapominając o niewielkiej grawitacji, mniejszej znacznie niż ta, do jakiej przywykłem podczas ostatnich kilku miesięcy. Unosząc odruchowo ręce w górę, zdołałem ochronić głowę przed zetknięciem z niskim sufitem, podczas gdy stopy oderwały się od podłogi.

Łazienka, a raczej ciasna kabina kąpielowa, przylegająca do mojego pokoju, była od dawna nie używana, bo z sitka natrysku pociekała rdzawa, zimna woda i dopiero po dłuższej chwili mogłem się umyć. Ubrałem się szybko i do reszty rozpakowałem torbę. Zgodnie z poleceniem zabrałem tylko parę osobistych przedmiotów. No i ten drobiazg. Przez chwilę trzymałem go na dłoni. Dziwne, że nikt nie sprawdził zawartości naszych bagaży. A zresztą może wcale nie takie dziwne. Byłoby nawet niezbyt grzecznie z ich strony, gdyby postąpili inaczej. Na wszelki wypadek owinąłem broń w ręcznik i rozejrzałem się w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłbym ją ukryć.

Kratkę ściekową w podłodze łazienki udało mi się bez większego trudu wyjąć, upchnąłem więc zawiniątko w kanale odpływowym, mocując kratkę na powrót w otworze.

Dopiero gdy z tym skończyłem, przyszła refleksja: dlaczego to zrobiłem? Właśnie – dlaczego? Czyżby pośród niewielu wydarzeń, jakie zaszły od chwili naszego przybycia, wśród niewielu zdań, które padły między nami i nimi, było coś szczególnego, co kazało mi tak postąpić.. Przysiadłem na brzegu tapczanu. Jak to było? Czy dostrzegłem wczoraj coś niezwykłego w wyglądzie, zachowaniu, słowach tych ludzi? Byliśmy przygotowani na wszystko i tak nastawieni, by nic nie mogło nas zdziwić ani zaskoczyć. A przynajmniej – by nie dać po sobie poznać zbytniego zaskoczenia. Sytuacja była wszak na tyle niezwykła, niecodzienna i nienormalna, że jakiekolwiek ich zachowanie powinno uchodzić w naszych oczach za normalne i właściwe, powinno być przez nas uznane za zwykłą, obowiązującą procedurę. Co o nich wiemy? Zapewne mniej niż oni o nas. Chociaż… Czy w istocie wiele o nas wiedzą? Czy muszą wiedzieć?

W tym miejscu moich rozważań wyobraziłem sobie konsternację, jaką w moich czasach wywołałaby nagła wiadomość, że oto zmartwychwstała drużyna zakutych w stal rycerzy konno i zbrojnie ciągnie w kierunku miasta stojącego w miejscu, gdzie ongiś była warowna twierdza. Jak zachowaliby się w tej sytuacji moi współcześni? Może by skierowali owych wojowników wprost do muzeum historycznego? A może w nerwowym pośpiechu przystąpiliby do budowy średniowiecznego grodu – oczywiście wedle współczesnych wyobrażeń – aby szacownych przodków przyjąć godnie i aby nie czuli się obco w jakże odmiennym od własnego świecie?

Ciekawe, czy rozbrojono by ich z mieczy i kopii? Czy zabrano by im rumaki i zbroje?

Właśnie! Co z "Heliosem", który pozostał na orbicie stacjonarnej? Co z naszymi lądownikami? Gdzie umieszczono nasze skafandry – nie ma ich wszak tutaj, pozostały gdzieś w komorach Śluzy.

Czy pozwolą nam wrócić na statek, zabrać wyniki naszych badań, eksponaty, sprzęt? Czy w ogóle interesuje ich dorobek wyprawy, zdobywany z takim wysiłkiem, okupiony istnieniem kilkorga spośród nas?

Nie wyglądało na to, by zamierzali z entuzjazmem rzucać się na przywiezione przez nas skarby. Nie pytali o nic, wydając jedynie suche polecenia, dopóki nie znaleźliśmy się tutaj. Potem zadawali dziwne pytania, o rzeczy dla nas oczywiste, a dla nich widać niejasne. Oszołomieni chwilą powrotu, nie zwracaliśmy na to dostatecznej uwagi. Byliśmy zresztą psychicznie nastawieni tak, by nie dać powodu do uznania nas za relikty zamierzchłej przeszłości, za żywe skamieliny czy wręcz za niebezpiecznych przez swe nieokrzesanie dzikusów z innej ery.

Gdy tak zastanawiałem się nad wydarzeniami ostatniej doby, mój wzrok odnalazł leżący na dnie torby notatnik w zielonej okładce. Nie potrafię teraz powiedzieć, dlaczego zabrałem wśród innych drobiazgów z "Heliosa" ten zeszyt, zawierający sto cienkich arkusików metafolu. Był przystosowany do notowania w przeróżnych nienormalnych warunkach, odporny na wysokie i niskie temperatury, wilgoć, chemikalia i wszystkie czynniki, które zdolni byli sobie wyobrazić ludzie ekwipujący nas na wyprawę do planet Dżety. W istocie metafol niejednokrotnie sprawdził się w różnych opresjach i dzięki niemu ocalało wiele- zapisów w sytuacjach, gdy zawiodły inne, bardziej może nowoczesne i wygodniejsze środki utrwalania informacji. Spełniał swoje zadanie na ogół wszędzie, a przynajmniej tam, gdzie człowiek odziany w skafander był jeszcze zdolny notować.

Widocznie pakując mój podręczny bagażów chwili opuszczania "Heliosa", poczułem się jak przed następną nową wyprawą badawczą w ten świat, który wprawdzie nie był dla nas nowy, lecz mógł okazać się równie nie znany jak tamte, odległe o lata świetlne. Od tego naszego też dzieliły nas lata; nie lata światła, mierzące dystans w przestrzeni, lecz lata, całe stulecia dystansu w czasie, który tak czy inaczej dla nas znaczył opóźnienie w stosunku do tych, co tu pozostali.

Trzeba notować – pomyślałem sięgając po zielony zeszyt. Nie wiadomo, co się jeszcze wydarzy, a w związku z tym, co okaże się ważne. Nie trzeba tracić dobrych nawyków, utrwalonych latami przeżytymi w obcych światach. Te nawyki są teraz prawie wszystkim, co jest naprawdę nasze – życiem i światem, bo z tym tutaj światem łączyć nas mogą jedynie sentymenty.

Schowałem notatnik za bluzę razem z pisakiem zatkniętym za jego okładkę i wyszedłem z kabiny na wąski korytarzyk. Zza uchylonych sąsiednich drzwi dobiegały szmery rozmów. Wszedłem tam.

Przy długim stole siedziało kilkoro naszych: Ben, Agga, Komandor, Pavo i jeszcze dwie osoby. Pili z plastykowych naczyń, przegryzając czymś w kształcie foremnych prostopadłościennych kromek o bladożółtym zabarwieniu. Wchodząc napotkałem wzrok Komandora – przeciągłe, trochę zbyt długie spojrzenia, jakby chciał mi w ten sposób coś przekazać lub ostrzec przed czymś, nim się odezwę. Kątem oka dostrzegłem jeszcze jedną osobę. Niski, drobny człowieczek o bladej cerze stał oparty o ścianę z dłońmi założonymi za plecy. Przelotnie spojrzałem w jego stronę, nim usiadłem przy stole wśród pozostałych. Patrzył przed siebie tępo, w zagapieniu, jakby nie dostrzegał nikogo; jego prawa stopa w miękkim pantoflu, oparta piętą o podłogę, wykonywała rytmiczny ruch. Było to lekkie przytupywanie, zdradzające zniecierpliwienie lub może napięcie psychiczne.

Ulokowałem się na wprost Komandora, który siedział twarzą do drzwi, mając obcego po lewej stronie i nieco z tyłu. Zauważyłem, że Komandor znów przez chwilę zatrzymał wzrok na mojej twarzy.

– Zjedz coś – powiedział po chwili, wskazując głową za siebie, gdzie w ścianie widniały wyloty podajników żywności.

Podszedłem tam i napełniłem kubek białym płynem, potem wydobyłem z komory podajnika tackę z dwoma kawałkami żółtej substancji i wróciłem na swoje miejsce. Człowiek pod ścianą przytupywał coraz szybciej i drobniej.

– Brakuje jeszcze dwóch osób – powiedział Komandor, przeliczywszy nas wzrokiem. – Nie ma Luzy i Karsa. Poszukaj ich, Pavo.

Po kilku minutach byliśmy w komplecie. Dwie kobiety i siedmiu mężczyzn. Wszyscy, którym udało się powrócić z tej trudnej, długiej, ale przecież w sumie udanej podróży… W każdym razie mogło być znacznie gorzej. Dla nas, bo tym, co nie wrócili, gorzej już być nie mogło. Tak przynajmniej sądziliśmy wracając, gdy daleka była jeszcze perspektywa spotkania z macierzystym Układem i gdy nikt nie spodziewał się komplikacji podczas wprowadzania statku na tor powrotny.

Mały, blady człowieczek oderwał się niepewnie od ściany, zrobił krok do przodu i odchrząknął. Spojrzeliśmy w jego stronę, co najwyraźniej go speszyło, bo milczał jeszcze przez kilka sekund.

– Taak… – zaczął wreszcie z ociąganiem, jakby wciąż zastanawiał się nad doborem odpowiednich słów. – Zostałem upoważniony… do wprowadzenia was… w sytuację. Mam przejąć opiekę nad wami w początkowym okresie waszego pobytu tutaj. Nie wiem, do jakiego stopnia jesteście zorientowani, więc pokrótce wyjaśnię, gdzie się znajdujemy. Jesteśmy w Osiedlu L-l, trzydzieści metrów pod powierzchnią. Osiedle jest w pełni samodzielne i samowystarczalne, przystosowane do pobytu około dziesięciu tysięcy osób przez dowolnie długi czas. Umożliwia to wykorzystywana do maksimum energia promieni słonecznych, przetwarzana na energię elektryczną przez umieszczone na powierzchni fotoelementy o dużej sprawności. Niezależnie od tego, na wypadek awarii systemu zasilania, dysponujemy relatronem zdolnym pokryć pełne zapotrzebowanie mocy. Odwołując się do waszych doświadczeń, mógłbym porównać nasze położenie do sytuacji załogi gwiazdolotu z układem zabezpieczenia warunków biologicznych, z tym jednak, że w przypadku naszego Osiedla czas trwania tej sytuacji nie jest praktycznie niczym ograniczony, a współczynnik ryzyka o kilka rzędów wielkości niższy aniżeli dla lotu do gwiazd.

– Zasadnicze pytanie: jak długo mamy tu pozostać? – Ben zniecierpliwił się tym przydługim nieco wstępem na tematy ogólne.

Mały jakby się zmieszał, milczał dość długo, aż wreszcie wypalił tonem rozpaczliwie urzędowym:

– Nie zostałem upoważniony do odpowiedzi na takie pytanie.

– Jak to? – mruknął Komandor na wpół do siebie. – Czy mam przez to rozumieć, że jesteśmy więźniami?

– Nic podobnego, Komandorze! – Mały ożywił się nagle. – Traktujemy was na równi z pozostałymi mieszkańcami Osiedla. Powiedziałbym nawet, że traktujemy was ze specjalnymi względami. Ale przebywając tutaj powinniście dostosować się do specyfiki naszej sytuacji. Obowiązują nas wszystkich pewne reguły postępowania i zasady dyscypliny, w szczególności zaś – podporządkowanie się bez zastrzeżeń wszelkim poleceniom REX. Każda niesubordynacja musi być w imię powszechnego dobra surowo karana. Z uwagi na pewne ważne powody żaden z was, podobnie jak żaden mieszkaniec tego czy innych Osiedli, nie może teraz stąd odlecieć. Nie wolno nawet bez specjalnego pozwolenia REX opuszczać Osiedla i przebywać na powierzchni.

– Dlaczego nie możemy stąd odlecieć? – spytałem. – Przecież, gdyby nie wasze sygnały, weszlibyśmy od razu na okołoziemską!

– Zrozumiecie to wkrótce. Lądowanie tam jest obecnie… niemożliwe.

– Niemożliwe? – powiedzieliśmy to niemal wszyscy równocześnie.

– No, powiedzmy… – zawahał się. – Powiedzmy, że niecelowe, niewskazane…

– Co się stało z Ziemią? – Pavo wstał, prostując całą swą dwumetrową postać. Podszedł do tamtego. Górował nad nim o dobre pół metra. – Co z nią zrobiliście?

– Usiądź! – Mały cofnął się pod ścianę, głos mu drżał. – Przede wszystkim, nie my, to nie my odpowiadamy za wszystko, co działo się tutaj podczas waszej nieobecności. Pytasz, co się stało? Odpowiem ci jednym zdaniem: upłynęło dwieście lat. To się stało, a reszta jest tylko konsekwencją tego faktu. Powinniście być nam wdzięczni za to, że ściągnęliśmy was tutaj. To był niezwykle szczęśliwy przypadek, że odebrano wasze sygnały. Nikt się was już nie spodziewał, nikt nie pamiętał o was… A to, co proponujemy wam teraz, jest jedyną ofertą, jaką możemy wam złożyć, i jedyną możliwością, którą musicie przyjąć. To jest konieczność.

– Co się stało? – nalegał Pavo, wciąż stojąc nad przerażonym człowieczkiem z Księżyca. – Skażenie biosfery? Zatrucie wód i powietrza? Promieniowanie?

– Nie, nie! – Mały, cofnięty pod ścianę, wił się niespokojnie i wybałuszył przerażone oczy. Widać było, że ma już serdecznie dość swej nieprzyjemnej misji. – To coś zupełnie innego…

– Od jak dawna? – spytałem.

– Trudno to określić… Wszystko trwało dziesiątki lat. Jesteśmy tu od kilku pokoleń.

– A zatem na Ziemi… Czy tam nie ma już… nikogo? – głos Luzy był nienaturalnie schrypnięty.

– Są… Oni tam są, będą jeszcze długo… Musimy poczekać tutaj, przechować ludzką cywilizację do czasu, aż… tam znikną ostatni z nich…

– Kto to są "oni"? Czy nie możesz wyrażać się jaśniej? – burknął Ben, kołysząc się na stołku. – Czy to jacyś… obcy?

– Nie, nie było i nie ma żadnych obcych. To ludzie czy może… należałoby powiedzieć… No, właściwie niby-ludzie, ale… – Mały zaplątał się zupełnie. Wciąż zerkał z przerażeniem na wielkiego Pava, pochylającego się nad nim złowrogo. – Zrozumcie mnie! Jestem tylko waszym kuratorem, wyznaczonym przez REX… Nie mam żadnych uprawnień, nie jestem odpowiedzialny za żadne decyzje dotyczące was ani czegokolwiek, co się tu dzieje. Nawet nie o wszystkim wiem, urodziłem się tutaj, w Osiedlu, trzydzieści dwa lata temu i nigdy nigdzie nie byłem. Nie widziałem na oczy Ziemi ani tamtych. Wątpię, czy istnieje tu ktoś, kto ich widział, kto ich zna, kto był tam… Może ktoś z REX, ale bardzo dawno. Oni są bardzo starzy, podobno dawniej zaglądali tam niekiedy, ale teraz… Wiem tyle, że nam nie wolno, że musimy czekać, bo tam się nie da żyć. Kiedyś tam wrócimy. Może nie my sami, może nasi wnukowie. Naszym celem jest przetrwanie. Jedynym celem, któremu przyporządkowano wszystko inne prawa i zasady życia w Osiedlach, interesy każdego z nas… Więc czekamy cierpliwie, by w jednym z następnych pokoleń osiągnąć nasz cel…

– Człowieku! – powiedział Komandor wstając. Zmierzył Małego spojrzeniem, jakby chcąc przekonać się, czy zwraca się do niego właściwym słowem. – Człowieku! Czy nie pojmujesz, że my wszyscy, których masz tu przed sobą, też mamy swój cel? Wracaliśmy tutaj uparcie przez sto pięćdziesiąt lat uszkodzonym kosmolotem po to, by znowu stanąć na Ziemi. To do niej wracaliśmy, bo przecież nie do żadnego z jej mieszkańców. A teraz, gdy jesteśmy o krok od celu, wy chcecie odebrać nam prawo postawienia stopy na Ziemi. Tłumaczysz nam niezbyt jasno, że tam nie można żyć. A czy wydaje ci się, że lecąc do Dżety spodziewaliśmy się rajskich ogrodów i życzliwie nastawionych tubylców? Czy to, że wasi przodkowie poróżnili się z resztą mieszkańców Ziemi i schronili się tutaj, ma nas zatrzymać do końca życia w tym waszym mrocznym kretowisku?

– To nie jest tak, jak myślisz! – Mały znów energicznie odbił się od ściany. Minę miał rozpaczliwie głupią. Zaczynałem mu współczuć, bo najwyraźniej wił się w pętach narzuconych mu ograniczeń, bojąc się o jedno choćby słowo przekroczyć udzielone mu pełnomocnictwa.

– Zaczekajcie – powiedziałem – nie znęcajcie się nad… jak się nazywasz?

– Nasso – powiedział cicho, patrząc na mnie chyba z odrobiną wdzięczności, jeśli dobrze odczytałem przelotny grymas uśmiechu na jego twarzy.

– Otóż, posłuchaj, Nasso. Idź do REX, czy jak tam nazywa się wasze dowództwo, albo może do twojego szefa i powiedz, że nie możemy przyjąć żadnych warunków, dopóki nam ktoś porządnie nie wyjaśni, co się dzieje na Ziemi i tutaj. Wciąż uważamy się za załogę kosmolotu "Helios"; zgodnie z obowiązującą nas pragmatyką, naszym dowódcą jest wciąż Komandor i nie zamierzamy podporządkować się komukolwiek innemu, dopóki nasza podróż nie skończy się u właściwego celu. Jeśli nasza obecność jest wam nie na rękę, odlecimy ładownikami na "Heliosa", przeniesiemy go na okołoziemską orbitę i będziemy udawać, że nigdy nas tu nie było.

– Na to Rada Ekspertów na pewno się nie zgodzi. Ale powtórzę wszystko szefowi. O ile jednak wiem, poprzednio…

– Wiec nie jesteśmy pierwszymi, którzy znaleźli się w takiej sytuacji? – przerwał Komandor.

– Byli tu jacyś… ale dawno, nie pamiętam ich, może jeszcze przed moim urodzeniem. Nie wiem, co się z nimi stało, ale słyszałem, że byli. Od czasu jak jesteśmy tutaj, a właściwie nawet dawniej jeszcze, zaniechano dalekich wypraw… Tylko wy, przez wasze opóźnienie… Dobrze, zrobię, jak chcecie: pójdę i przekażę Radzie wasze postulaty.

– Jeszcze jedno – zatrzymał go Ben. – Może nam wyjaśnisz, co oznacza ta krata w poprzek korytarza, o sto kroków od naszych kwater?

– Ach, więc już zauważyliście? No cóż… To też na polecenie REX. Uważają, że nie powinniście się stąd oddalać do czasu ustalenia modus vivendi. Proszę, dla waszego dobra, nie próbujcie…

Wycofał się chyłkiem, a gdy minął drzwi, puścił się prawie kłusem wzdłuż korytarza.

– Można by popatrzyć, jak się otwiera tę kratę – mruknął Pavo.

– Nie trzeba. Mam palnik.

Wybuchnęliśmy krótkim, stłumionym śmiechem. To był właśnie cały nasz dowódca. W paru słowach potrafił zawsze wyrazić swój stosunek do każdej sprawy. Prawie nic nie mówiąc, powiedział wszystko. A więc on też nie zamierzał podporządkować się, kapitulować.

– Nędzny szczur – powiedział Pavo, wyglądając przez drzwi.

– Po prostu zalękniony urzędas. – Komandor wzruszył lekceważąco ramionami. – Myślę, że udało się nieco go przestraszyć. To dobrze. Powinni się trochę nas bać.

Gdy się rozchodziliśmy, Ben wszedł za mną do pokoju.

– Co o tym myślisz? – spytał zamykając drzwi. – Czy oni naprawdę uciekli z Ziemi? A może ich wyrzucono, zesłano?

– Dowiemy się z czasem. Ale tak czy owak nie zamierzam tu długo siedzieć.

– Jakie masz plany?

– Nasze ładowniki mają wystarczający zapas paliwa, by wystartować.

– Przedtem jednak trzeba się stąd wydostać.

– Myślę, że potrafię. Oni nas nie doceniają i nie powinniśmy przedwcześnie zdradzić naszych możliwości.

Nie zapominaj, że znajdujemy się pod powierzchnią, licho wie jak daleko od miejsca lądowania. A poza tym zabrali nam skafandry.

– Posłuchaj, Ben. Ja muszę tam polecieć – powiedziałem z naciskiem. – Muszę, bo w przeciwnym razie wszystko traci resztę sensu.

– Wszystko jest bez sensu już od dawna. Może nawet od chwili naszego startu w tę wariacką podróż dwieście lat temu… Ja też nie zamierzam tu zostać. Najpierw jednak trzeba się trochę rozejrzeć na miejscu. Mam palnik.

– Zdaje się, że każdy zabrał ze sobą coś takiego…

– Dziwisz się? Sam wiesz, jak głupio bywa znaleźć się z gołymi rękami w niejasnej sytuacji…

– Dziwi mnie raczej to, że nie zrewidowali dyskretnie naszych bagaży. Mają albo zbyt wiele zaufania do nas, albo… zbyt ubogą wyobraźnię.

– Obawiam się, że wynika to z czegoś innego: są przekonani, że niewiele możemy zdziałać prostymi środkami. Na wszelki wypadek schowaj jednak dobrze ten swój palnik czy co tam masz.

– Porażacz. Już go schowałem.

– Świetnie. Kiedy więc ruszamy?

– Zaczekamy. Potrzebne nam są jeszcze pewne informacje. A poza tym trzeba porozumieć się z Komandorem.


Krata była dokładnie wpasowana w ściany i podłogę korytarza. Otwierała się prawdopodobnie przez opuszczenie do wnętrza szczeliny biegnącej pod nią w podłodze, jednak na zewnątrz nie było widać żadnego urządzenia do jej uruchomienia. Oglądałem ją dokładnie nie ukrywając swego zainteresowania, mimo że po drugiej stronie od czasu do czasu kręcili się jacyś osobnicy.

Próbowałem sobie wyobrazić ogólny plan struktury podksiężycowego Osiedla, w którym, początkowo zdezorientowani i nieświadomi skutków, pozwoliliśmy się umieścić.

Osiedle było podobne do ogromnego liścia z siecią żyłek – korytarzy o różnych szerokościach, rozgałęziających się w miąższu księżycowego gruntu. Węższe korytarze zbiegały się ku szerokim arteriom, te zaś – do wspólnego, głównego tunelu, kończącego się Śluzą wyjściową. Tyle udało mi się zaobserwować, gdy wieziono nas, a następnie prowadzono pierwszego dnia po wylądowaniu. Odległość naszych kwater od Śluzy oceniałem na trzy, może cztery kilometry, lecz mogłem się mylić.

Przez korytarz za kratą przemknęła skulona sylwetka i skryła się w wylocie jednego z bocznych odgałęzień.: Po chwili głowa o jasnych włosach wychyliła się znowu, niski człowieczek spojrzał trwożliwie w stronę, z której przybył, a potem w paru susach przypadł do kraty.

– Pomożemy wam – powiedział ochryple. – Będziemy w kontakcie.

Wcisnął mi w dłoń złożony arkusik i wycofał się pospiesznie, klucząc od ściany do ściany.

Wróciłem do pokoju i rozwinąłem otrzymaną kartkę. Na jednej jej stronie widniał naszkicowany odręcznie plan korytarzy Osiedla. Na drugiej drobnym pismem skreślono kilkanaście zdań. Czytałem je powoli, z trudem odcyfrowując niektóre słowa.

"Wiemy o was tylko tyle, że przybywacie z dalekiej podróży kosmicznej, ale już samo to oraz wasza obecna sytuacja czyni was naszymi sprzymierzeńcami. Tak jak my, wy też pochodzicie z Ziemi, której wprawdzie nie znamy, jednak czujemy się z nią związani i chcemy tam powrócić. Społeczeństwo nasze, zamieszkujące to i trzy inne Osiedla, od paru pokoleń hodowane jest w przeświadczeniu, że powrót na Ziemie jest obecnie niemożliwy, że Ziemia nie nadaje się do życia dla nas z powodu jej obecnych mieszkańców. Nikt z nas nie wie, jak z tym jest naprawdę. Przodkowie nasi opuścili Ziemie, jak się wydaje, umykając przed skutkami procesów społeczno-biologicznych, które sami zapoczątkowali. Panuje pogląd, że z bliżej nie znanych nam przyczyn ludzie pozostali na Ziemi skazani są na zagładę, co umożliwi nam, a raczej chyba dopiero naszym potomkom, powrót i ponowne zaludnienie Ziemi, odbudowe cywilizacji. Jednak życie od pokoleń w warunkach księżycowych powoduje postępującą i widoczną już w naszym pokoleniu fizyczną i psychiczną degenerację gatunku. Obawiamy się, że lunantropi za kilka pokoleń staną się niezdolni do życia w ziemskich warunkach.

Rada Ekspertów, kierująca życiem w Osiedlu, przy pomocy wszelkich dostępnych środków utrzymuje istniejący stan rzeczy, podporządkowując wszystko podstawowej idei przetrwania. Członkowie Rady nie mogą nie zdawać sobie sprawy z tego, że znajdujemy się w ślepym zaułku. Jednak sianie defetyzmu jest Radzie nie na rękę, bo utrudnia utrzymanie ładu w Osiedlu.

Jest wśród nas wielu, którzy chcieliby coś zmienić, zapobiec ostatecznej klęsce, spowodować, póki czas, powrót do normalnego życia, do warunków, w których moglibyśmy żyć jak nasi przodkowie. Jesteśmy nawet w pewnym stopniu zorganizowani, lecz prawie bezsilni i pozbawieni informacji o prawdziwej sytuacji na Ziemi. Współdziałanie z wami leży w naszym wspólnym interesie. Rozważcie to!

Komitet do Sprawy Powrotu"


Patetyczna odezwa anarchistów czy głos rozsądku tych, co zachowali go jeszcze wśród absurdu istnienia w podziemiach Osiedla? Brzmiało to dość przekonująco, lecz mogło być także prowokacją. Jeśli to rzeczywiście buntownicy, widać Rada Ekspertów nie przywiązuje zbyt wielkiej wagi do ich działalności. W przeciwnym razie nie pozwolono by im na tak łatwy kontakt z nami.

Jakkolwiek by było, wydarzenie pozwalało podejrzewać rozłam w zamkniętym społeczeństwie mieszkańców księżycowego Osiedla. Należy to niewątpliwie wziąć pod uwagę i w miarę możności wykorzystać w moich planach – pomyślałem, czytając raz jeszcze treść otrzymanej odezwy.

Zastanawiałem się, do jakiego stopnia należy wtajemniczać współtowarzyszy. Niewątpliwie będzie mi potrzebny ktoś do pomocy. Najlepiej – Ben… Poza tym należy uzyskać zgodę Komandora. Przedstawiłbym mu propozycję wydostania się i przeprowadzenia rozpoznania warunków powrotu na Ziemię. Własnych celów nie chciałem zdradzać nikomu. Niektórzy mogliby tego nie zrozumieć, poczytać mnie za obłąkanego albo co najmniej za opętanego beznadziejną obsesją. A przecież muszę dotrzeć na Ziemię! Jeśli wszystko dokonało się zgodnie z zamierzeniami, według ustalonego planu – to upływ czasu nie ma tu żadnego znaczenia. Muszę dopełnić ostatniego punktu tego planu, aktualnego, dopóki istnieje Ziemia. Nie wolno mi pozostawić tej sprawy bez zakończenia; zresztą chcę ją zakończyć tak czy inaczej… Cokolwiek miałoby to oznaczać…


Stało się to za sprawą miłego, choć nieco niesamowitego staruszka "Mefi" van Troffa. Naprawdę miał na imię Yergil i był profesorem, specjalistą w dziedzinie teorii pola. Znałem go z czasów, gdy wykładał fizykę teoretyczną dla studentów wydziału astronautyki pozaukładowej. Już wówczas był dość stary, lecz gdy spotkałem go ponownie po kilku latach, nie zmienił się prawie wcale. Był drobny, szczupły i ruchliwy, o ciemnych, świdrujących oczach, z czarną bródką i czupryną – które bez wątpienia starannie farbował. Nadane mu przez studentów przezwisko pasowało do niego znakomicie. To był prawdziwy Mefisto, który uwijając się za katedrą sali wykładowej, diabelskimi sztuczkami wyczarowywał tasiemcowe ciągi równań i w niepojęty dla nas sposób wyprowadzał zawiłe zależności ogólnej teorii pola.

Jego zachowanie na sali wykładowej nie było pozą ani grą. Przekonałem się o tym później, gdyż zdarzało mi się spotkać go na zupełnie prywatnej stopie – w domu Yetty, której był dalekim krewnym. Ten sam diaboliczny błysk oczu, kocie ruchy i intrygujący sposób formułowania myśli.

– Nie masz pojęcia jak niezwykłe możliwości tkwią jeszcze w naszej poczciwej, jak dobrze nam znanej czasoprzestrzeni – mówił dopadłszy mnie gdzieś w kącie pokoju, z kieliszkiem w dłoni. – Wystarczy wyciągnąć rękę, nieomal że tylko pstryknąć palcami i dzieją się rzeczy niespodziewane. A wy młodzi wędrujcie po te niezwykłości gdzieś tam, do gwiazd…

Miałem wówczas dwadzieścia sześć lat i niezłomne przekonanie, że podróże pozaukładowe są jedynym sposobem wyzwolenia ludzkości ze wszystkich nękających ją problemów. Uśmiechnąłem się tylko pobłażliwie, nie chcąc sprzeciwiać się staruszkowi, lecz on nie dał za wygraną.

– Wiem, że i tak polecisz na Dzetę – ciągnął. – Nie rozumiem tylko, w jakim celu zawracasz głowę tej dziewczynie?

Dotknął bolesnego miejsca: i ja, i Yetta przeżywaliśmy to, każde osobno i ani słowo na ten temat nie padło między nami. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasza wzajemna sympatia narodziła się z piętnem niechybnej krótkotrwałości. Gdy poznałem Yettę, byłem już kandydatem do załogi "Heliosa".

– Zostawiam tutaj wszystko, nie tylko przyjaciół… Żegnam się z teraźniejszością – powiedziałem chłodno.

– Czy myślisz, że tak jest dobrze?

– To konieczność.

– Do kogo powrócicie?

– Do Ziemi, do ludzkości…

– Nie wiem, czy to wystarczy do codziennego utwierdzania w was woli powrotu. Pomyśl: gdy wrócisz, będziesz starszy o dziesięć, może o kilkanaście lat. A twoi dzisiejsi rówieśnicy będą starcami.

Bytem zły na niego za te słowa, chociaż to, co mówił, było oczywiste. Dławiłem w sobie te świadomość, odpychałem od siebie wizje siedemdziesięcioletniej staruszki, jaką miała się stać ta dziewczyna, nim powrócę…

– Kochasz Yettę? – spytał znienacka, patrząc mi prosto w oczy. Nie wytrzymałem tego spojrzenia.

– To nie ma i tak znaczenia – powiedziałem udając obojętność.

– Lubię was oboje – powiedział cicho, kładąc mi na ramieniu wąską, kościstą dłoń. – Może uda mi się… Przyjdź do mnie któregoś dnia do Instytutu, porozmawiamy o tym.

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, wyszedł nie żegnając się z nikim. Zawsze pojawiał się i znikał niespodziewanie.


W dwa dni po naszej rozmowie z Nasso nadeszła odpowiedź Kady Ekspertów. Przyniósł ją siwy staruszek w eskorcie czterech uzbrojonych strażników. Starzec pozostawił ich przy kracie, a potem, gdy zebraliśmy się wszyscy, trzęsącym się głosem odczytał tekst z rulonika folii. Widać było, że czytanie sprawia mu trudności, jego starcze oczy z wysiłkiem łypały zza szkieł kontaktowych, głos załamywał mu się co chwila.

– Przybysze! – czytał starzec. – Żądacie uzasadnienia naszej decyzji o pozostawieniu was w Osiedlu Luna I na czas nieokreślony. Wyjaśniamy wiec, że postanowienie to nie jest w żadnej mierze formą dyskryminacji czy restrykcji wobec was. Nie jest to także kwarantanna, gdyż organizmy wasze zbadane zostały przez aparaturę medyczno-sanitarną i nie stanowią zagrożenia dla mieszkańców Osiedla. Pozostawienie was tutaj konieczne jest wyłącznie ze względu na wasze bezpieczeństwo. Dwieście lat nieobecności sprawia, że nie jesteście w stanie od razu zrozumieć pewnych zmian, jakie zaszły na Ziemi i doprowadziły ludzką cywilizację do obecnego stanu. Wasz powrót na Ziemię jest w tej chwili niemożliwy z powodów, dla których my także nie możemy na nią powrócić.

Ziemię zamieszkuje teraz zupełnie nowa, nie znana wam odmiana ludzkich istot. Jest to zdegenerowana forma gatunku homo sapiens, która za kilka pokoleń powinna zniknąć. Powstała ona w wyniku pewnych błędnych posunięć i decyzji naszych przodków. Na ich usprawiedliwienie należy powiedzieć, że działali w dobrej wierze dla uniknięcia nieuchronnej katastrofy demograficznej i klęski głodu. Degeneracja, o której mówiłem, dotyczy w głównej mierze psychiki i umysłowości ludzi zamieszkujących obecnie Ziemię. Jedyne, co nam pozostaje to oczekiwanie. Nasi przodkowie zrobili, co było możliwe, aby nie zostawić tych nieszczęśników na łasce losu. Nim opuścili Ziemię, by schronić się tutaj, stworzyli warunki zabezpieczające podstawowe potrzeby życiowe pozostałym tam ludziom. Jednak procesu degeneracyjnego nie można było już zatrzymać, a przynajmniej nie było to w mocy ówczesnych specjalistów. Jedynym sposobem uratowania gatunku ludzkiego było więc wydzielenie i zabezpieczenie czystego genetycznie materiału ludzkiego bez degresywnych cech większości. To my właśnie jesteśmy kontynuacją tej wyselekcjonowanej gałęzi gatunku. Wy także, pochodząc sprzed owego krytycznego okresu, należycie do nas i stanowicie wartościowy materiał ludzki do zasiedlenia przyszłej, nowej Ziemi. Dlatego nie wolno wam narażać się na śmierć – a taką tylko perspektywę stwarza wasz upragniony powrót na Ziemię w chwili obecnej. Ufajcie naszej wiedzy, nie próbujcie działać wbrew naszym wskazówkom. Jesteśmy zdecydowani odwieść was od prób niesubordynacji w imię waszego dobra.

Starzec skończył czytanie i schował w zanadrze zwinięty rulon. Patrzył na nas mętnym spojrzeniem, a my milczeliśmy długo, rozważając każde zdanie usłyszanego expose. Trzeba przyznać, że zostało zredagowane z całą dyplomatyczną ostrożnością, bez jednego zbędnego słowa. Nie wnosiło jednakże zbyt wielu nowych informacji na temat najbardziej nas interesujący. Równocześnie obecność czterech uzbrojonych strażników w zestawieniu z ostatnim zdaniem przemówienia była najwyraźniej demonstracją siły i zdecydowania Rady.

Pierwszy odezwał się Komandor.

– Dziękujemy za wyjaśnienia – powiedział – choć nie wyczerpują one wszystkich interesujących nas zagadnień… Rozumiemy jednak, że istnieją względy, dla których nie możemy obecnie być lepiej poinformowani. Rozumiemy także i doceniamy troskę o nasze dobro i przyjmujemy do wiadomości konieczność podporządkowania się decyzjom Rady. Zgadzamy się pozostać tutaj przez czas nieokreślony. Później, gdy poznamy bliżej okoliczności, które są przyczyną obecnej sytuacji, postępowanie nasze opierać będziemy na świadomym i racjonalnym przekonaniu, do tego jednakże czasu polegać będziemy na waszej wiedzy i doświadczeniu.

Komandor skłonił się z powagą, a starzec odpowiedział mu skinieniem głowy. Patrzyłem na ten dyplomatyczny rytuał, napinając z wysiłkiem mięśnie twarzy, by nie parsknąć śmiechem. Starzec poczłapał w kierunku kraty, która zamknęła się za nim.

– Dobrze mu powiedziałem, co? – Komandor zrobił śmiesznie dumną minę.

– Arcydzieło dyplomacji! Majstersztyk makiawelizmu! – pochwaliliśmy skwapliwie.

– Ciekawe, co powie Rada, gdy to zanalizuje słowo po słowie…

– Myślisz, że nagrał to wszystko? – spytałem. – Widziałem, że miał na szyi, pod ubraniem, zawieszony mikrofon.

– Ładnie powiedziałeś, Komandorze: na czas nieokreślony. Może do jutra, może na tydzień…

– On też niczego konkretnego nie powiedział, więc czemu miałbym wyrażać się jednoznacznie. Zresztą ten staruszek to najwyraźniej tylko figurant, kukła… Widocznie tutaj starcy uważani są za autorytety. Ale nie sądzę, by tacy jak on trzymali na swoich barkach ten dziwny światek.

Gdy zaczęliśmy się rozchodzić, ująłem Komandora pod łokieć i poprowadziłem do mojego pokoju. Tu pokazałem mu kartkę otrzymaną od konspiratora. Czytał ją kilkakrotnie z uwagą, jakby porównując jej treść z tym, co usłyszeliśmy przed chwilą.

– Tak… – mruknął oddając mi pismo. – Zdaje się, że nasi potomkowie, a ich przodkowie, narozrabiali trochę… Zaczęli grzebać w chromosomach swoich bliźnich i wyszło stąd coś niedobrego. Nie wiadomo tylko, co właściwie… Ile w tym wszystkim, co nam tu opowiadają, jest prawdy, ile niewiedzy, a ile świadomego kłamstwa…

Wyczułem, że moment jest odpowiedni. Teraz gdy pozornie podporządkowaliśmy się Radzie, można by spróbować… Bo o tym, że podporządkowanie miało być tylko pozorne, byłem przekonany, znając naszego dowódcę.

– Trzeba to sprawdzić osobiście, Komandorze. Pozwól mi się stąd wydobyć. Dam sobie radę.

– Za wcześnie… – powiedział w przestrzeń.

Dwa słowa – i sprawa jasna. Ceniłem zawsze Komandora za jego lakoniczność. A więc w zasadzie nie sprzeciwia się mojej propozycji.

– Kiedy zatem?

– Gdy przedstawisz mi realny plan. Bez luk i bez zbędnego ryzyka. Pamiętaj, że to jednorazowa rozgrywka. Gdy złapią jednego, nie wyjdzie już żaden z nas.

– Zrozumiałe. Proponuję wziąć do współpracy Bena. Pamiętasz, Komandorze, naszą ucieczkę z Labiryntu? Ben jest niezastąpiony w takich akcjach.

– Zgoda. Ale przede wszystkim plan działania.

– Będzie plan. Przedtem jednak muszę jeszcze rozejrzeć się w terenie, poznać obyczaje, z ludźmi porozmawiać… Niech tylko otworzą nam tę kratę…

Krata zniknęła jeszcze tego samego dnia, to znaczy przed kolejnym przyćmieniem świateł w korytarzach, bo w ten właśnie sposób znaczono tu pory doby, trwającej tradycyjnie dwadzieścia cztery godziny. Doszliśmy z Benem do wniosku, że kratę zamknięto na początku po to, by teraz, usuwając ją, dać namacalny dowód dobrej woli i zaufania do nas. Bo przecież jej usunięcie nie zmieniało w sposób istotny naszego położenia. Po prostu jakby nas przeniesiono do większej klatki, o czym przekonaliśmy się niebawem. Drugą przyczyną kilkudniowego odizolowania naszej grupy od reszty Osiedla mogła być potrzeba poinformowania i przygotowania ludności, aby nasze pojawienie się nie spowodowało zakłócenia w normalnym życiu. Byliśmy, bądź co bądź, dość odmienni wyglądem i usposobieniem od tych skarlałych, bladych szczurów, jak nazwał ich Ben.

Zaraz po otwarciu kraty wybraliśmy się z Benem na wycieczkę w stronę głównego tunelu. Rzeczywiście, wzbudzaliśmy sporą sensację wśród przechodniów, patrzono na nasze stroje i dość okazałe postacie, jednak nikt nas nie zatrzymywał, nie rozmawiał z nami i odnieśliśmy wrażenie, że usuwają się nam dyskretnie z drogi.

Do wylotu głównego korytarza było istotnie ponad cztery kilometry. Szło się nam dość dobrze, chociaż musieliśmy po drodze odpocząć. Pomimo słabej grawitacji szybki ruch powodował pewne wyczerpanie objawiające się dusznością. Raz jeszcze przekonaliśmy się, że niedotlenienie nie było subiektywnym odczuciem. Nie mieliśmy przy sobie żadnych przyrządów, pozwalających stwierdzić zawartość tlenu w powietrzu, jednak wieloletnie doświadczenie pozwoliło nam ocenić ją na jakieś osiemdziesiąt procent normy.

– Czy nie sądzisz – zagadnął Ben w pewnej chwili – że ten niedobór tlenu może być zamierzony?

– Dla oszczędności? Nie sądzę, przecież to tylko kwestia energii dla zasilania urządzeń regenerujących, a energii nie muszą specjalnie oszczędzać.

– Nie o tym myślę. Niedotleniony mózg nie funkcjonuje zbyt sprawnie.

Miał rację. To musiał być jeden ze sposobów oddziaływania miejscowych władz na społeczeństwo. Mając kontrolę nad dozownikami tlenu, można było w pewnych granicach wpływać na sprawność umysłową i fizyczną mieszkańców Osiedla. Co więcej, można było, dodając do powietrza odpowiednie składniki, powodować określone zachowania się ludzi. Gdy dotarliśmy do końca korytarza, drogę przegrodziła nam bariera. Oparty o nią strażnik nie wyglądał zbyt groźnie. Przez pierś miał przewieszony krótki, gruby pistolet. Próbowaliśmy go zagadnąć, ale pokręcił przecząco głową i poprosił, abyśmy cofnęli się od bariery.

– Dalej nie można. Do strefy śluzowej trzeba mieć przepustkę – wyjaśnił nam mały, drobny chłopiec, kręcący się w pobliżu i z zainteresowaniem przyglądający się naszym kombinezonom.

Mrugnąłem na Bena. Pojął natychmiast.

– Spieszysz się? – zagadnął chłopca.

– Trochę. A co?

– Wiesz, my jesteśmy…

– Wiem. Kosmonauci. Mówili o was w telewizji. Przylecieliście z Dżety.

– No, właśnie… Chcielibyśmy, żebyś nam powiedział, co to za broń, ta, którą ma strażnik?

– To? Eee, nic takiego. Trochę piecze, a potem nie można się ruszać z pół godziny. Raz dostałem z tego, jak mnie złapali w starym szybie. Ale ja już muszę iść. W telewizji mówili, żeby nie gadać z wami za dużo.

Chłopak ruszył szybkim krokiem wzdłuż korytarza, a po kilkunastu krokach puścił się biegiem i wkrótce zniknął za zakrętem chodnika.

– Musieli nagadać o nas głupstw w tej telewizji – powiedziałem.

– Na pewno. To dlatego nie dali nam jeszcze odbiorników. W pokojach są gniazdka wtykowe. Teraz kiedy już nałgali o nas tym ludziom, pewnie i my dostaniemy telewizory.

Nie mylił się. W naszych kabinach pojawiły się odbiorniki telewizyjne, będące równocześnie wideofonami łączności wewnętrznej. Oglądając codziennie programy mogliśmy teraz śledzić oficjalną stronę życia Osiedla.

Jesteśmy tu dopiero pięć dni. Chodzimy po korytarzach, spotykamy ludzi spacerujących jak my, czasem nam się udaje zamienić z kimś parę stów, jednak wciąż nie możemy nawiązać z nimi jakiegoś ściślejszego kontaktu. Są ostrożni, jakby ostrzeżeni przed nami – choć nie okazują rezerwy czy lęku. Wciąż nie wiemy, czym się zajmują na co dzień, jakie mają obowiązki i rozrywki, jak wygląda ich życie poza korytarzami, we wnętrzach kabin mieszkalnych. Czy pracują? Czym zajmują się poza jedzeniem, spaniem, oglądaniem kiepskich programów telewizyjnych?

Nam także nikt dotychczas nie przydzielił żadnych obowiązków. Pożywienie czerpiemy z podajników żywnościowych, łazimy bez celu i próbujemy zgłębić socjologię tego zamkniętego układu. Być może Rada chce, abyśmy sami poznali wszystko, abyśmy zrozumieli. A może po prostu nie chcą, abyśmy zrozumieli pewne sprawy zbyt prędko? W każdym razie nie starają się jakoś pokierować naszą adaptacją do tutejszych warunków. Nasz opiekun, Nasso, nie pojawił się ani razu od czasu pierwszej rozmowy.

Oglądamy więc programy telewizji. Przeważa w nich, nadawana do znudzenia, prymitywna rozrywka – płaskie żarty, hałaśliwa muzyka… Między tym wszystkim, powtarzany prawie bez zmian, program oświatowy na temat Ziemi – równie ogólnikowy i niejasny jak informacje, którymi uraczyła nas Rada.

Jest jednakże oprócz tego rozrywkowo-popularnego drugi kanał telewizyjny. Nadaje on przez cały dzień zupełnie poważne i na wysokim poziomie postawione wykłady z różnych dziedzin wiedzy. Jak zdołaliśmy się zorientować, jest to podstawowy element tutejszego systemu oświatowego, obejmującego wszystkich, dzieci i dorosłych. Istnieje też, jak się wydaje, jakaś forma sprawdzania stopnia przyswajania tej wiedzy.

W codziennych wiadomościach podawane są różne bieżące informacje, lecz nie wszystkie są dla nas zrozumiałe. Na przykład taki komunikat, powtarzający się w podobnej formie codziennie:

"Stan zaludnienia osiedla Luna I na dzień dzisiejszy wynosi dziewięć tysięcy dziewięćset osiemdziesiąt trzy osoby, w tym cztery tysiące trzystu dwóch mężczyzn. W ciągu ostatniej doby ubyło: dwie osoby z powodu przekroczenia limitu, jedna wskutek wypadku, jedna na własne życzenie. Przybyło pięć, w tym dwa noworodki płci męskiej. Udzielono sześciu zezwoleń na prokreację, z tego: trzy zezwolenia za szczególne zasługi dla Osiedla; dwa za zasługi w dziedzinie porządku wewnętrznego; jedno zezwolenie z listy powszechnej według kolejności zgłoszeń. Udzielono ponadto pięcioletniego przedłużenia limitu jednej osobie za zasługi specjalne."

Komandor miał rację. Trzeba mieć jasny, precyzyjny plan, aby moje zamiary nie zakończyły się wpadką. Rozumiem to coraz lepiej, krążąc po Osiedlu. Ludzie są nieufni, trudno z nich cokolwiek wydobyć. Poza tym nie do wszystkich zakątków Osiedla udaje się dotrzeć. Wiele korytarzy kończy się zamkniętymi na głucho drzwiami, całe odcinki niektórych tuneli obstawione są strażnikami.

Nikt właściwie nie utrudnia nam poruszania się po Osiedlu. Udało mi się nawet nanieść na posiadany szkic położenie niektórych ważnych obiektów: wiem, gdzie znajdują się wymienniki regeneracyjne powietrza i wody, główna rozdzielnia energetyczna, syntetyzatory żywności, magazyny materiałów i sprzętu. Wszystko to jest oczywiście za pozamykanymi drzwiami, lecz sądząc z zachowania się strażników, niezbyt pilnie strzeżone. Cóż z tego, kiedy najważniejszy, najbardziej mnie interesujący rejon

– Śluza wyjściowa, gdzie zostały nasze ubiory próżniowe – jest niedostępny dla nikogo prócz straży i bezpośredniej obsługi. Jak zdołałem ustalić, poza Osiedle wychodzić mogą tylko osoby nadzorujące wywóz odpadków i kontrolujące stan fotoogniw energetycznych, umieszczonych na powierzchni.

Nieustannie krążę po labiryncie korytarzy Osiedla, patrzę, słucham i staram się zebrać wszystko w jedną całość. Nie wszystko jednak jest od razu jasne i zrozumiałe.

Idąc jednym z bocznych korytarzy, przy którym znajdują się pomieszczenia mieszkalne, przez uchylone drzwi jednego z nich usłyszałem głośną rozmowę.

– Wiesz dobrze, że to niczego nie zmieni. Czas upłynął, nie ma podstaw do przedłużania – mówił ktoś zniecierpliwionym tonem.

– Przecież złożyłem podanie… – drugi głos był skrzypiący, rozstrzęsiony.

– Nie uwzględniono. Niby dlaczego mieliby uwzględnić? Prawo jest jednakowe dla wszystkich.

– Dla wszystkich? Taak? A oni, oni sami? Ich to nie dotyczy?

– Milcz! Dzieci słyszą!

– To draństwo! Ja się nie zgadzam!

– Możesz się nie zgadzać. Mam pisemną decyzję. Zabieraj się, idziemy. Wiedziałeś od urodzenia, że tak musi być…

Usłyszałem odgłosy szamotaniny za drzwiami. Usunąłem się w porę, bo po chwili z drzwi wypadło dwóch strażników, wlokąc pod ramiona opierającego się starszego mężczyznę. Ukryty w niszy ściany korytarza widziałem, jak gryzł ich po rękach i kopał po nogach.

– Ach, wy parszywe sługusy, reksiarze, żeby was próżnia rozdarła – wrzeszczał przy tym tak donośnie, że rozwarło się kilkoro drzwi sąsiednich pomieszczeń i na mroczny korytarz wychyliły się głowy ciekawych sąsiadów.

– Co się dzieje? Kto to? – pytali się nawzajem.

– E, nic takiego – wyjaśnił ktoś uspokajająco. – Starego Mosa biorą na emeryturę.

– Tfu! – splunął ktoś stojący blisko niszy, w której się ukrywałem.

– Niech diabli wezmą to wszystko…

– Co powiedziałeś? – pytanie zadał młody mężczyzna, nadchodzący z głębi korytarza. Trzymaną w dłoni latarką zaświecił w twarz tego, który splunął.

– Nic ważnego.

– A mnie się wydawało, że coś ci się nie podoba?

– Spieprzaj, latarniku. Co się czepiasz? – krzyknął ktoś z cienia. Młody z latarką skierował tam światło. Równocześnie nad jego głową zgasła lampa sufitowa trafiona czymś ciężkim. Trzasnęły drzwi, ludzie pochowali się do mieszkań. Snop światła omiótł korytarz, właściciel latarki wydobył z kieszeni notes i przyświecając sobie, przez chwilę coś zapisywał.

– Ej, kolego! – powiedziałem z cienia niszy.

Tamten uskoczył pod ścianę, szukając mnie równocześnie smugą światła.

– A, to kosmonauta… – powiedział na wpół do siebie, jakby z ulgą.

– O co chodzi?

– Dlaczego on nie chciał z nimi iść?

– Ten stary? A czasem się taki zdarza, co, jak przyjdzie jego pora, nie chce zwolnić etatu.

– Dokąd go zabrali?

– Słyszałeś chyba. Na emeryturę. Skończył się limit, musi ustąpić miejsca innym.

– Przecież… jednak pozostanie w Osiedlu?

Człowiek z latarką przyjrzał mi się ze zdumieniem, jakby podejrzewał, że z niego kpię.

– Przecież powiedziałem, że go wzięli na emeryturę. To chyba jasne i zupełnie normalne?

– Ach… – mruknąłem. – Rozumiem.

Nie bardzo rozumiałem. Mogłem się jedynie domyślać. Wiele słów zmieniło swe znaczenie, gdy nie było nas tutaj.

Była już właściwie późna noc, gdy znalazłem się przy barierze. Strażnik nie zwracał na mnie szczególnej uwagi, stałem więc i przez kilka minut przyglądałem się, jak służba porządkowa przetacza wózki z pojemnikami na odpady i podstawia je pod barierę. Z jej drugiej strony pojawili się inni ludzie w uniformach służby strefy śluzowej. Zadźwięczał dzwonek, strażnik potoczył wkoło czujnym spojrzeniem, bariera powoli uniosła się w górę. Przepchnięto wózki na drugą stronę. Strażnik podszedł teraz do pojemników i, gdy bariera zamknęła się, przytknął do każdego z nich końcówkę przyrządu, który wyjął z kieszeni. Potem podniósł rękę na znak, że wózki mogą ruszyć dalej w kierunku wyjścia.

Trudno byłoby tędy się wydostać. Szczególnie, gdy nie wiadomo, co jest dalej, ilu jeszcze strażników po drodze. Rejon Śluzy był zbyt czujnie strzeżony, by planować ucieczkę tą drogą.

Miałem już zawrócić w stronę mojej kwatery, gdy spostrzegłem, że z głębi głównego tunelu nadciąga korowód ludzi i pojazdów. Przodem sunęła odkryta platforma, na której siedział siwy starzec w uroczystym stroju – niewątpliwie członek Rady, bo wśród zwykłych mieszkańców nie spotykało się ludzi w tak sędziwym wieku. Otaczało go kilku uzbrojonych strażników. Za pierwszą platformą posuwała się druga, na której spoczywał metalowy walec dwumetrowej długości, o średnicy ponad pół metra.

Bariera otworzyła się, strażnik wyprężył się na baczność. Pojazdy nie zwalniając powlokły się dalej i po chwili zniknęły w półmroku tunelu wiodącego ku wyjściu.

Obok mnie zatrzymała się młoda szczupła kobieta. Patrzyła na niknący korowód z jakimś dziwnym, zaciętym wyrazem twarzy.

– Co to było? – spytałem nachylając się nad nią. Spojrzała ze zdziwieniem, lecz w jednej chwili wyraz jej twarzy zmienił się, jakby się uspokoiła czy odprężyła.

– Kosmonauta… – powiedziała cicho. – Nie stójmy tu, chodź! Pociągnęła mnie w głąb ciemnego korytarza. Pod lampą słabo tlącą się u stropu przyjrzała mi się raz jeszcze.

– Pierwszy raz widzę z bliska jednego z was. Wyglądasz inaczej niż nasi mężczyźni. Wstąp do mnie, to blisko. O tej porze tylko kapowniki – latarniki kręcą się po korytarzach. Ale ty nie jesteś kapuś. Tylko w stosunku do was można być pewnym…

W małej kabinie, do której mnie wprowadziła, było ciemno. Zapaliła lampę ścienną. W jej świetle dostrzegłem na dużym tapczanie śpiące trzy postacie – starszą kobietę i dwoje dzieci. Dziewczyna otworzyła następne drzwi. W maleńkiej klitce też ktoś spał na legowisku pod ścianą. Po przeciwnej stronie stała wąska kanapa.

– Siadaj! – powiedziała dziewczyna. – Zaraz odpowiem na twoje pytanie.

Wyszła, po chwili zjawiła się z dwoma kubkami chłodnego napoju. Podała mi jeden z nich i usiadła obok. Przyjrzałem się jej. Była wątła i blada jak wszyscy lunantropi, wyrośli w słabym polu grawitacyjnym i w sztucznym świetle pozbawionym ultrafioletu. Z podwiniętych nogawek luźnych spodni wystawały cienkie nogi w miękkich pantoflach, jakich używali tu wszyscy. Twarz miała dość ładną, lecz z podsiniałymi oczyma i rysującą się siateczką zmarszczek wokół nich. Ona też przyglądała mi się otwarcie, nie ukrywając zaciekawienia.

– To, co widziałeś, było deportacją, najwyższym wymiarem kary. Wywieźli degenerata. Odeślą go tam… no, wiesz dokąd… Tam gdzie miejsce dla degeneratów.

Mówiła to ze złym błyskiem w oczach i dopiero po chwili zrozumiałem, że w jej słowach brzmi gorzka ironia.

– Dokąd go odeślą?

– Na Ziemię. To kara za działalność wywrotową, szerzenie niepokoju i nieprawomyślnych idei. Tak postępują z przywódcami, agitatorami, którzy nawołują do przyspieszenia powrotu na Ziemie.

– Nie rozumiem? Wysyłają ich tam? Za karę? Skinęła głową.

– Kerra wysłali rok temu. Mojego męża. Za to, że wyjaśniał ludziom skutki dalszego przebywania tutaj. On jest… On był dobrze zorientowany w naukach społecznych, antropologii, genetyce… Był dla Rady niewygodny. Kiedyś nadzorował magazyny biblioteczne, czytywał różne zabronione dzieła. Był bardzo zdolny, aż za bardzo. Nie mieścił się w granicach normy, był niebezpieczny.

– Wciąż nie rozumiem, dlaczego deportacja na Ziemię uważana jest za karę? Przecież dla tych, którzy chcą tam wrócić…

– Wysyłają ich w pojedynkę, bez żadnych środków do życia, bez broni… A tam, nie znając warunków…

– Więc dlaczego nie stosują kary śmierci? Taka deportacja jest przecież diabelnie kłopotliwa!

– Śmierć nie jest karą, nie może nią być. Śmierć jest zaszczytnym obowiązkiem każdego członka naszej społeczności i każdy ma do niej prawo we właściwym czasie… chyba, że na własne życzenie wcześniej, Deportacja – to coś o wiele gorszego niż śmierć. Tam nie umiera się tak po prostu. Do umierania po prostu wszyscy są tutaj przyzwyczajeni od wczesnego dzieciństwa. Każdy wie, ile lat może przeżyć. To jedno z podstawowych założeń umożliwiających przetrwanie społeczeństwa zamkniętego: planowy wzrost i planowy ubytek, stała struktura wiekowa ludności… Nasze społeczeństwo nie może się nadmiernie starzeć, liczba etatów jest ograniczona. Przyrost i ubytek muszą się bilansować na zero.

– Straszne… Więc emerytura to…

– Właśnie to. Kerro mówił mi kiedyś, że dawniej oznaczała zasłużony odpoczynek. Tutaj oznacza też odpoczynek, ostateczny. W społeczności, której jedynym celem jest przechowanie ludzkich istnień przez kilkanaście, być może, pokoleń – ci, którzy nie biorą czynnego udziału w pro-kreacji i wychowywaniu potomstwa, nie mają nic do roboty. To trwa już od pokoleń i wszyscy są do tego przyzwyczajeni.

– Niektórzy jednak buntują się… Dziewczyna patrzyła w kąt pokoju. Milczała.

– Jak oni wysyłają tych… skazańców? – spytałem. – Mówiono mi, że od dawna nikt stąd nie był na Ziemi.

– Nikt stamtąd nie wrócił. Ale są automatycznie pilotowane wahadłowce, kursujące między tutejszym kosmoportem i orbitą okołoziemską. Kiedyś przewoziły materiały do budowy i wyposażenia Osiedli. Z orbity pojemniki z deportowanymi wystrzeliwane są na Ziemię ładownikami niezdolnymi powrócić z ładunkiem. Wszystko to odbywa się pod kierunkiem automatów.

– Mogliby mnie tak wysłać. Nawet zależałoby mi na tym – powiedziałem ściszając głos.

– Nie zrobią tego z żadnym z was – pokręciła z powątpiewaniem głową. – Wiedzą, że dalibyście sobie radę przy waszym doświadczeniu. Znacie Ziemię, nie tę dzisiejszą, ale zawsze… Was będą trzymać tutaj. O ile nie zaczniecie im przeszkadzać.

– Im, to znaczy…? Radzie Ekspertów? Uśmiechnęła się kpiąco.

– Rada! – powiedziała wydymając wargi. – To gromadka staruszków, przygłuchych i z daleko posuniętą sklerozą. Pozwolono im żyć, a oni za to firmują swym autorytetem poczynania tej szajki.:.

– Więc ktoś stoi za nimi?

– Tak się powszechnie uważa, ale… nie należy o tym rozmawiać.

– Któż to więc ci inni?

– Nikt nie wie nic pewnego. Ale to na pewno ci, którzy dają sobie dodatkowe przydziały pomieszczeń mieszkalnych, przedłużenia limitu dla swoich wujków i ciotek, zezwolenia na dzieci. Za wybitne zasługi, ma się rozumieć.

Milczałem, zestawiając w myślach fragmenty układanki, która zaczynała ukazywać coraz większe, łączące się ze sobą części ogólnego obrazu.

– A wam wszystkim każą żyć po to, by przetrwała ludzkość? – powiedziałem dotykając jej ręki.

– Oni już wiedzą, że ta droga wiedzie donikąd. Dlatego nie chcą dopuścić, by ktokolwiek przyniósł tu wiarygodną wiadomość o sytuacji na Ziemi. Mogłoby się okazać, że powrót jest możliwy, lecz… my nie nadajemy się już do tego, by tam żyć… A wówczas oni utraciliby władzę nad nami. Mało tego: mogliby zostać pociągnięci do odpowiedzialności.

– Przecież pozostają nie znani!

– Myślisz, że trudno byłoby ich wykryć? Czy sądzisz, że ich mieszkania wyglądają tak jak to? Wystarczyłoby naruszyć tę nienaruszalność mieszkania prywatnego, którą sami wymyślili. Od razu można by poznać, kto jest kto… Boją się każdego, kto podsyca choćby w najmniejszym stopniu nastroje powątpiewania w sens naszego pobytu. O was mówili w telewizji także. Ostrzegali.

– Przed czym?

– By nie brać was zbyt poważnie. Tego, co mówicie. A najlepiej, żeby nie wdawać się w dłuższe rozmowy z wami. Sugerowali, że jesteście… trochę…

– Nienormalni?

– Coś w tym sensie, a może raczej… że nie wróciliście jeszcze do równowagi emocjonalnej po waszej podróży.,

– Czy i ty tak sądzisz?

Spojrzała mi w oczy i ścisnęła mnie za rękę.

– Ty mi się podobasz – powiedziała. – Innych nie znam, ale wiem, że to, co o was mówią, ma jasno określony cel. Oni już tylko chcą utrzymać spokój. Za wszelką cenę.

– Nie ma tutaj jakiegoś… podsłuchu? – spytałem rozglądając się po pokoju.

– To mój brat, Adi – powiedziała, wskazując na śpiącego pod ścianą mężczyznę.

– Miałem na myśli ukryte mikrofony.

– Nie, tego tu nie ma. Nie przewidziano takich urządzeń, gdy budowano te Osiedla. Oni zresztą i tak wiedzą, co się mówi. Pełno tu szpicli – na korytarzach, w stołówkach. Każdy o tym wie. Jedna połowa ludności donosi na drugą. To się opłaca. To są "zasługi dla porządku wewnętrznego", można za to dostać coś ekstra, poza listą normalnych przydziałów.

– Powinienem już iść – powiedziałem wstając. Nie puściła mojej ręki.

– Kiedy będziesz… tam… Bo wiem, że będziesz! Nie zostaniecie tutaj wy wszyscy… Więc kiedy tam będziesz, spróbuj odnaleźć choćby ślad Kerra… Może on jest tam, może żyje? On był taki mądry, rozsądny… Może sobie jakoś poradził, przetrwał. Jeśli go spotkasz, powiedz mu… Powiedz, że czekam na niego…

– Jak się nazywasz? – spytałem, uwalniając delikatnie dłoń z jej bezwiednie zaciskających się palców.

– Edna.

– Bądź zdrowa. Będę tam. Tyle mogę ci obiecać.

Przypomniała mi o czymś… O czymś, czego nie zapomniałem właściwie ani na chwilę, lecz tylko oddaliło się trochę, przysłonięte wydarzeniami ostatnich dni. Teraz znowu zaczynało palić jak świeża rana, z której zdarto opatrunek.

– Trudno ci będzie stąd wyjść – powiedziała Edna odprowadzając mnie do drzwi. – Ale ty sobie poradzisz. Bo dla nas jest stąd tylko jedna droga ucieczki: przez krematorium.

Spojrzałem na nią. Powiedziała to zupełnie spokojnie, bez patosu, z ironią raczej.

– Wiesz? – powiedziałem w zamyśleniu. – To jest nawet niezła myśl.

Wracając pustymi korytarzami rozważałem pomysł, który narodził się w czasie rozmowy z Edna. Byłem tym tak pochłonięty, że nie zwróciłem uwagi na przechodnia, który wyłonił się skądś tuż przede mną.

– Tss! To ja, pamiętasz? – szepnął, gdy mijałem go, rozpłaszczonego na ścianie.

Drgnąłem zaskoczony.

– Podałem ci wtedy kartkę, przy kracie…

Przyjrzałem mu się. Tak, znałem tę twarz o białych brwiach i rzęsach. Konspirator…

– Chodź tutaj – powiedział cicho, pociągając mnie w stronę bocznego korytarza. – Potrzebujemy twojej rady.

Prowadził mnie w jakieś zakamarki, przez źle oświetlone przejścia. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami, do których zapukał. Weszliśmy do ponurej nory, zastawionej starymi meblami i częściami urządzeń. W jednym z kątów siedziało trzech lunantropów, czwarty wyszedł zza sterty skrzynek dopiero wówczas, gdy mój przewodnik zamknął drzwi wejściowe. Patrzyli na mnie z ciekawością, robiąc nam miejsce na ułomkach starych foteli i krzeseł.

– Jesteśmy członkami Komitetu do Spraw Powrotu – powiedział jeden. – Dziś znowu deportowali jednego z naszych przywódców. Postanowiliśmy zacząć działać radykalnie, bo w przeciwnym razie wszystkich nas zniszczą. Potrzebujemy kogoś, kto pokierowałby akcją.

– Liczycie na mnie? – spytałem.

– Na ciebie i na twoich towarzyszy. Nie możemy zwlekać dłużej. Jeśli nie wrócimy na Ziemię w ciągu najbliższych kilku lat, to już nigdy nam się nie uda.

– Dlaczego?

– Przeprowadziliśmy pewne badania. Wszystko wskazuje na to, że organizmy nasze w szybkim tempie tracą pewne właściwości niezbędne do życia w warunkach ziemskich. Przebywanie tutaj w polu zmniejszonego ciążenia powoduje między innymi odwapnienie kośćca. Nasze kości stają się słabsze, utrzymują ciężar ciała tutaj, lecz będą zbyt miękkie w silniejszym polu grawitacyjnym. Podobnie mięśnie, gospodarka energetyczna, wydolność krążenia. Następne pokolenie może być jeszcze mniej predysponowane do powrotu…

– A wy? Czy jesteście pewni, że dacie sobie radę na Ziemi?

– Bez waszej pomocy na pewno nie… Ale wielu z nas potajemnie ćwiczy, by utrzymać sprawność organizmu.

– A pozostali?

Przez chwilę milczeli wszyscy, wreszcie któryś odezwał się niepewnie, z zakłopotaniem.

– Nie myślimy o wszystkich… Chcemy wyselekcjonować pewną grupę.

– Czego spodziewacie się od nas?

– Nie potrafimy obsługiwać wahadłowców i rakiet, którymi można było by dostać się na Ziemię. Liczymy na wasze ładowniki. Poza tym wasz udział w opanowaniu strefy Śluzy bardzo by nam ułatwił wydostanie się z Osiedla.

– Jak zamierzacie tego dokonać? Siłą?

– Nie mamy broni. Gdyby udało się nam opanować dozowniki powietrza, moglibyśmy zmusić Radę do wypuszczenia nas stąd pod groźbą unieruchomienia układu regeneracji. W Śluzie jest pewna ilość skafandrów próżniowych, używanych przez służbę powierzchniową…

– Czy sądzicie, że Rada ugięłaby się wobec takiego szantażu? – przerwałem. – Przecież spełnienie groźby byłoby w równym stopniu zgubne dla nich i dla was.

– Nie mamy innego wyjścia. A Rada zdaje sobie sprawę z naszej desperacji. Wiedzą, że nie dajemy się zastraszyć deportacjami. Przecież to, że wysyłają co pewien czas kogoś na Ziemie, jest nie tylko karą dla samego delikwenta, lecz przede wszystkim postrachem dla tych, co tu zostają. To zresztą właściwie nie jest kara, lecz pozostałość dawnej procedury, która straciła pierwotny sens. Kiedyś na początku wysyłano co pewien czas grupy zwiadowcze dla rozpoznania sytuacji na Ziemi. Ludzie ci wracali tutaj, relacjonując rozwój sytuacji demograficznej. Ale tamci zwiadowcy byli jeszcze z pierwszego czy drugiego pokolenia, przystosowani do życia na Ziemi. Dlatego udawało im się wracać… Później coraz więcej takich patroli nie powracało. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu wpływał na to ich brak przystosowania i umiejętności, a w jakim wrogie im środowisko Ziemi. Doszło do tego, że udział w takim rozpoznaniu stał się wyprawą praktycznie bez szans powrotu, karą, zsyłką wbrew woli i chęci… Zwiadowcy stali się sondami próbnymi, gołębiami wysyłanymi z arki Noego. Równocześnie Rada interpretowała wyniki zwiadu, to znaczy mnożące się przypadki zaginięcia patroli jako dowód, że na Ziemi panuje sytuacja wykluczająca powrót. Z drugiej strony, wiedząc wcześniej to, do czego my doszliśmy niedawno, Rada, a raczej stojący w jej cieniu funkcjonariusze w obawie, by wreszcie ktoś nie obalił tych poglądów, zmienili nieco tryb postępowania. Przeprogramowano ładowniki wahadłowców tak, że po wylądowaniu na Ziemi pozostawiały pasażera i puste wracały same na orbitę. W ten sposób powrót w samym założeniu stawał się niemożliwy, choć znaczenie tego faktu nadal interpretowano jak przedtem.

Człowiek, który to mówił, przerwał na chwilę. Drugi, siedzący obok, wstał i bez słowa wyszedł z pomieszczenia. Nie zwrócili na to uwagi.

– Rozumiesz chyba, przybyszu, dlaczego Rada i jej poplecznicy za wszelką cenę chcą utrzymać pogląd o niemożności powrotu? Tutaj mają nad nami władzę, tam – nic by nie znaczyli. Nie dość tego. Tam – gdyby się okazało, że popełnili błędy, eksperymentując na naszym społeczeństwie – mogliby zostać ukarani. Wolą pozostać tutaj, gdzie nie grozi im odpowiedzialność przed kimkolwiek. Dysponują systemem, który pozwala im utrzymać wszystkich mieszkańców Osiedla w stanie umysłowego bezwładu i strachu. Chcemy przełamać ten impas…

– Uciekając stąd? – powiedziałem z ironią.

– Kiedy znajdziemy się na Ziemi, będziemy mogli udowodnić nasze racje. O ile oczywiście potrafimy tam żyć.

– Wydaje mi się, że wówczas już nie będziecie mieli ochoty zajmować się tymi, którzy zostali na Księżycu – powiedziałem wstając.

W tej samej chwili drzwi otworzyły się z hukiem. Wtargnęło przez nie czterech uzbrojonych strażników. Spojrzałem ponad ich głowami. Z tyłu w korytarzu stał ten, który wyszedł w czasie mojej rozmowy z konspiratorami. Pozostali czterej, którzy rozmawiali ze mną, stali teraz jak sparaliżowani, patrząc na wymierzone w nich lufy.

– To oni? – jeden ze strażników rzucił pytanie w kierunku korytarza.

Donosiciel wśliznął się do pomieszczenia.

– Tak, to oni. Tylko ten to…

– Widzę przecież, że kosmonauta – burknął strażnik.

– Ty, Farro?… – wykrztusił albinos, który mnie tu przywiódł. – Od kiedy… byłeś?…

– Od niedawna – powiedział cicho ten, który sprowadził strażników. – Wiedziałem, że nic nie zdziałacie. Przestałem w to wierzyć. Wcześniej czy później i tak by nas wszystkich… A ja mam rodzinę, rozumiecie, żonę, dzieci…

– Nie tłumacz się – strażnik odepchnął go łokciem. – Wychodzić pojedynczo!

Dwóch strażników ustawiło się na korytarzu, dwaj zostali wewnątrz. Ruszyłem pierwszy ku drzwiom, a potem nie zatrzymując się poszedłem dalej korytarzem. Nie usiłowali mnie zawrócić, widocznie woleli nie zadzierać z naszą grupą. Słyszałem tylko, jak popędzali aresztowanych konspiratorów.


Utwierdzony w przekonaniu, że nikomu z mieszkańców Osiedla nie należy ufać, zmuszony byłem opierać swoje plany wyłącznie na współtowarzyszach z załogi. Na razie nie wiedziałem jeszcze, jak zdołam wydostać się z hermetycznie zamkniętego i strzeżonego Osiedla, nie posiadając nawet ubioru próżniowego. Zdawałem sobie jednak sprawę, że to właśnie – ów brak możliwości opuszczenia Osiedla – jest główną barierą, którą Rada traktuje jako gwarancję naszej bezsilności. Mając skafander, można by zaryzykować ucieczkę, wyrwać się stąd podstępem lub siłą, gdyby inne możliwości zawiodły.

Ustaliliśmy z Benem, że plan mojej ucieczki opracujemy sami i przedstawimy tylko Komandorowi. Im mniej osób znać będzie szczegóły, tym bezpieczniej. Jednak ucieczka nie mogłaby się odbyć bez współudziału pozostałych członków załogi. Postanowiliśmy ich wtajemniczyć tylko częściowo – o tyle, o ile było to konieczne.

Najpierw odbyliśmy dłuższą konsultację z Karsem, który był specjalistą od budownictwa. To on kierował pracami przy budowie naszych baz na planetach Dżety. Kiedy dowiedział się, o co nam chodzi, uśmiechnął się ironicznie.

– Telepatia czy co? – powiedział mrużąc jedno oko. – Jakbym przeczuł, że będziecie mnie o to pytali. Przez cały ostatni tydzień chodziłem po Osiedlu i oglądałem ściany… Niestety, sprawa jest dość poważna. Siedzimy w litej skale. Nie jest ona specjalnie twarda, lecz mamy nad głową prawie trzydziestometrową jej warstwę. Przypuszczam, że drążono to metodą mikroeksplozji. Tak się zwykle postępuje na planetach bez atmosfery gazowej, gdzie są kłopoty z urządzeniami pneumatycznymi. Sam kiedyś pracowałem tu, na Księżycu, przy budowie jednej niedużej stacji badawczej. Ale te podziemia – to przedsięwzięcie na wielką skalę. Domyślam się, jak rozwiązali problem transportu urobionej skały podczas rycia tak długich tuneli. Podejrzewam, że Śluza nie jest jedynym wejściem do Osiedla. Wiedzie z niej na górę pochyła sztolnia, pod dość małym kątem do poziomu. Zauważyliście to pewnie, gdy nas tutaj wieźli z lądowiska. Oprócz niej jednakże w różnych punktach, prawdopodobnie na końcach najszerszych korytarzy, musiały być jeszcze inne, pionowe lub skośne, którymi wyrzucano rozdrobnioną skałę bezpośrednio na powierzchnię. Próbowałem nawet sprawdzić tę hipotezę, lecz nie znalazłem podejrzanych miejsc w stropie żadnego z korytarzy. Przy okazji jednak odkryłem coś ciekawego. Otóż sufity korytarzy i pomieszczeń mieszkalnych, pokryte warstwą sztucznego tworzywa, maskują konstrukcję-nośną podtrzymującą prawdopodobnie podłogę wyższego poziomu. Próbowałem znaleźć przejście przez strop, lecz widocznie na ten drugi poziom wchodzi się z rejonu Śluzy. Odkryłem jednak miejsce, w którym niewielki fragment wykładziny sufitu wydał mi się nie połączony z sąsiednimi arkuszami. Chodźmy tam, sami zobaczycie…

Kars poprowadził nas przez kilka przejść i korytarzy aż do końca jednej z odnóg, dość ciemnej i najwyraźniej nie uczęszczanej. Świecąc latarką i potykając się o jakieś stare meble, zmagazynowane przy ścianach, doszliśmy do miejsca, gdzie wąski korytarzyk urwał się, kończąc się poprzeczną ścianką o nierównej powierzchni.

– W tym miejscu zaniechano dalszego drążenia korytarza – powiedział Kars, dotykając dłonią ściany. – Być może planowano rozbudowę, bo ściany nie wygładzono i nie pokryto wykładziną, a tylko natryskowo zabezpieczono warstwą jakiejś żywicy dla polepszenia szczelności. A tutaj – wskazał na strop – jest chyba jakiś właz.

Ben podsadził mnie, tak że mogłem dłońmi wesprzeć się o ten fragment sufitu. Pchnąłem płytę. Jedna jej strona uniosła się nieco, odsłaniając szparę wzdłuż linii łączących ją z sąsiednimi.

– Wyżej – powiedziałem do trzymającego mnie Bena.

Podstawił dłonie pod moją stopę. Chwyciłem za krawędź otworu, zawisłem przez chwilę na ugiętych rękach i wsunąłem się po pierś w zagłębienie stropu. Świecąc latarką, którą mi podali, rozejrzałem się po małej pustej niszy, a następnie bez trudu podciągnąłem moje niewiele tu ważące ciało jeszcze wyżej. Siedziałem teraz na skraju otworu, z nogami zwisającymi w dół. Głową prawie dotykałem metalowej pokrywy z zawiasami z jednej i otworem zamka z drugiej strony. Pokrywa miała kształt kwadratu i była szczelnie dopasowana do krawędzi otworu. Wlazłem cały do niszy, opuszczając płat wykładziny sufitowej na miejsce. Teraz z dołu nie byłem widoczny. Przytknąłem ucho do pokrywy. Z góry słychać było jednostajny szum.

– Co tam? – usłyszałem z dołu głos Bena.

– Klapa. Zdaje się, że z lekkiego stopu, ale mocna. Zamknięta na klutz.

– Trzymaj!

Uchyliłem brzegu wykładziny pode mną. Ben podał mi palnik.

– Nosisz to ze sobą? – zdziwiłem się sięgając po narzędzie.

– Nigdy nie wiadomo, co się może przydać. Spróbuj przeciąć. Ale najpierw wypal jak najmniejszy otwór, na wylot. Tam może być próżnia! Jak zacznie gwizdać, to…

– Wiem, wiem. Tylko… nie będę miał czym zakorkować w razie czego…

– Byle nie palcem – zaśmiał się Ben – bo się sparzysz. Zaraz ci coś znajdę.

Odszedł w stronę stosu gratów, złożonych pod ścianą korytarza. Słyszałem, jak pomiędzy nimi grzebie, podczas gdy ja regulowałem szerokość strumienia plazmy w palniku.

– O! – powiedział nagle Ben, wydobywając jakiś przedmiot.

– Patrz, Kars!

Świecili latarką, oglądając coś z zaciekawieniem.

– Co z tym korkiem? – spytałem niecierpliwie.

– Masz, trzymaj!

Ben włożył do mojej opuszczonej z góry dłoni kawałek plastykowego obicia, oddarty z jakiegoś mebla. Zwinąłem go ciasno w rulonik.

– No,.co tam? – spytałem.

– Okazuje się, że nie tylko my chcemy stąd wiać. Ktoś tu studiuje nawigację.

W ręce Bena zobaczyłem znany mi dobrze stary podręcznik Mertena.

– Niedaleko z tym zaleci. To antyk! – powiedziałem.

– Ktoś go ukrył wśród starych mebli. Z zakładką na początku rozdziału "Wyznaczanie optymalnych kursów na trasie Ziemia-Księżyc"…

– Zostawcie to na miejscu. A teraz asekurujcie mnie, bo zaczynam – powiedziałem, zakrywając dokładnie otwór pode mną.

– Gdy zaczniemy głośno rozmawiać, przerwij i siedź cicho – powiedział Kars i obaj odeszli kilkanaście kroków.

Postukałem ostrożnie w pokrywę. Nie mogła być zbyt gruba. Przyłożyłem palnik ukośnie do jej powierzchni w pobliżu zamka i wcisnąłem spust. Igiełka fioletowego płomienia nakłuła metal, który błyskawicznie rozjarzył się białą plamką i ściekł w kilku kroplach. Płomień wniknął w głąb otworu. Za klapą nie było próżni, ciśnienie musiało być nawet nieco większe niż po tej samej stronie, bo zbliżywszy dłoń do otworu poczułem lekki wietrzyk. W tej samej chwili z dołu dobiegały mnie dwa podniesione głosy.

– Mówiłem ci, że nie tędy! Widzisz, to jest ślepy korytarz! – darł się Ben. – Leźliśmy niepotrzebnie taki kawał drogi.

– A niech to diabli – wtórował mu Kars. – Cholerny labirynt.

Do ich głosu dołączył trzeci. Pewnie spytali o drogę, bo zawile coś im tłumaczył. Słyszałem oddalające się kroki, lecz tkwiłem nadal w bezruchu. Okazało się, że słusznie… Wąska szczelina na złączeniu płyt pode mną rozświetliła się na chwilę, widocznie ktoś skierował na nią światło latarki. Po minucie usłyszałem, że odszedł, ale dopiero głos Bena, który wrócił po kwadransie, upewnił mnie, że mogę pracować dalej. Po odcięciu fragmentu pokrywy wraz z zamkiem uniosłem jej pozostałą część. Ostrożnie wyjrzałem z otworu. Na górnym poziomie było zupełnie ciemno. Powietrze było tu chłodne, przesycone ozonem. Włączyłem latarkę. Znajdowałem się w rogu rozległej, lecz niskiej hali. Ustawione w dwóch rzędach maszyny pracowały dość głośno. Przyjrzałem się… Wyglądały na pompy czy wentylatory napędzane silnikami elektrycznymi. W przeciwległym rogu hali stał duży, walcowaty zbiornik, pokryty białym szronem. Podszedłem bliżej. Na siatce, która go ogradzała, zauważyłem tablicę ostrzegawczą: "Uwaga ciekłe powietrze". Była to chyba stacja uzdatniania powietrza. Krążące w obiegu zamkniętym powietrze Osiedla było tu oczyszczane, wzbogacane w tlen i tłoczone do układu nawiewnego. Poszukałem drzwi wejściowych. Były zamknięte od zewnątrz. Nadsłuchiwałem przez chwilę pod nimi, lecz po drugiej stronie także szumiały maszyny.

Wracając do włazu, którym fu wszedłem, przypadkowo skierowałem światło reflektora na wiszący na ścianie rząd srebrzystych cylindrów. Były to butle z dwutlenkiem węgla, połączone z kolektorem układu gaśniczego. System zaworów pozwalał na odłączenie każdej z nich z osobna. Kiedy na nie spojrzałem, nie wiedziałem jeszcze, do czego mogą mi posłużyć. To moja podświadomość zwróciła na nie uwagę. Odłączyłem dwie z nich. Przyjrzałem się gwintom. Teraz wiedziałem, że trzeba je zabrać. Sprawdziłem jeszcze wielkość ciśnienia próbnego wybitą na ich korpusach. Powinny wytrzymać – pomyślałem, niosąc je w kierunku włazu. – Tylko zawartość nie taka. Ale to nic.

Ben czekał na dole. Pokazałem mu butle. Obejrzał jedną.

– Dobra! – mruknął. – Ale.

– Tam jest ciekłe powietrze. Cały zbiornik.

– Świetnie! Z tym już można działać!

– Owszem. Potrzebna jeszcze tylko beczka po oleju! – powiedziałem.

Obaj parsknęliśmy śmiechem na wspomnienie tamtej historii. Kiedy opowiadaliśmy ją naszym towarzyszom po powrocie do bazy na Cleo, długo nie mogli uwierzyć, że ich nie nabieramy. Ale to była prawda, choć wydarzenie zakrawa na anegdotkę do opowiadania przy butelce dobrego wina, w barze kosmoportu… Zdarzyło się to na planecie Cleo, gdy razem z Benem ustawialiśmy stację pomiarową w terenie dość odległym od naszej głównej bazy.

Na samotnym, niewysokim pagórku, pośród ciągnącej się dziesiątkami kilometrów kamienistej równiny, zbudowaliśmy hermetyczny "barak" z gotowych elementów przywiezionych tu śmigłowcem. Potem śmigłowiec wrócił do bazy, a my przystąpiliśmy do instalowania aparatury obserwacyjnej.

W odległości około kilometra od stacji, na równinie, stał nasz mały rakietoplan, którym mieliśmy powrócić. Nie udało się niestety wylądować nim bliżej, ze względu na pochyłość terenu. Atmosfera planety była bardzo niesympatyczna. Zawarte w niej gazy działały dusząco, a ponadto drażniły skórę i błony śluzowe. We wnętrzu stacji, które napełniliśmy powietrzem, można było pracować bez ubiorów ochronnych, koniecznych na zewnątrz.

Podczas wyposażania stacji zdarzył się mały wypadek: spawając coś, Ben potknął się wśród porozstawianych na podłodze skrzynek i upadł wypuszczając z ręki palnik. Pech chciał, że jego skafander leżał właśnie w tym miejscu… Jednym słowem, powłoka ubioru została przepalona w kilku miejscach, nim Ben zdążył się pozbierać. Na szczęście nie było w pobliżu żadnych zapalnych materiałów.

Znaleźliśmy się w dość głupiej sytuacji: nie było zapasowego skafandra, a musieliśmy przecież obaj dotrzeć jakoś do rakietoplanu, by wrócić do bazy. Poza tym radiostacja nie była jeszcze zainstalowana, antena nie postawiona, a cały sprzęt łączności leżał w skrzynce na zewnątrz baraku. Wszystko byłoby stosunkowo proste, gdyby udało mi się wyjść na zewnątrz. Mógłbym wówczas dotrzeć do rakietoplanu, polecieć do bazy po nowy skafander albo próbować wznieść się dostatecznie wysoko i nawiązać łączność z bazą. Trwałoby to jednak dość długo, doliczając czas potrzebny dla przybycia pomocy. Były to wszakże możliwości czysto teoretyczne, bo z baraku wyjść nie mogłem, choć mój ubiór był w porządku: stacja nie posiadała śluzy… Była przewidziana do pracy bez obsługi, a osoby sporadycznie tu zaglądające miały posługiwać się ubiorami izolacyjnymi. Powietrzem napełniliśmy wnętrze tylko na czas wykonania prac montażowych, dla wygody…Aby wyjść teraz na zewnątrz, trzeba by rozhermetyzować pomieszczenie… A tego nie mogłem zrobić "ze względu na uszkodzony ubiór Bena. Siedzieliśmy więc w pułapce, bez możliwości wezwania pomocy. Czasem w ferworze pracy zapomina się o takich "drobiazgach" jak zabranie choć jednego zapasowego skafandra. Było to zresztą na początku pobytu w układzie Dżety, przed pierwszym wypadkiem śmiertelnym. Wtedy wydawało się nam jeszcze, że planety tego układu nie są dla nas specjalnie niebezpieczne, ufaliśmy naszej technice i nie braliśmy pod uwagę faktu, że niezależnie od działania zewnętrznych zagrożeń, sami sobie także możemy stwarzać niezamierzone a groźne sytuacje. Siedzieliśmy więc z Benem, nie bardzo jeszcze przestraszeni, ale pełni fantastycznych projektów wydobycia się z tej przygody. Padały różne pomysły, lecz żaden nie wytrzymał próby krytycznej analizy. Zaczynało się to przedłużać. Nasze butle miały ograniczoną pojemność i trzeba było liczyć się z ilością powietrza, która wyznaczała czas, w jakim musieliśmy się zmieścić, łącznie z lotem do bazy.

Wtedy właśnie przekonałem się, że proste środki są czasem o wiele skuteczniejsze od wymyślnych metod. Nie wiem, czyj był to pomysł, bo narodził się w czasie wymiany myśli, pośród różnych, w większości absurdalnych propozycji.

Wewnątrz stacji stała duża, plastykowa beczka. Była pusta, bo olejem silikonowym, który w niej przywieziono, napełniliśmy układ chłodzenia stosu energetycznego. Beczka miała dobrze dopasowaną, szczelną pokrywę.

Kiedy o tym pomyśleliśmy, reszta wydała się prosta: Ben wejdzie do beczki, a ja zamknę go tam, ubiorę się w skafander i otworzę właz stacji, żeby wyjść… Tak. Ale… co dalej? Jak długo Ben wysiedzi w beczce, zanim się udusi? Obliczyliśmy, że krótko… W każdym razie nie tyle, abym zdążył dotrzeć do rakietoplanu, wznieść się w górę, nawiązać łączność, wylądować, wrócić, napełnić wnętrze stacji powietrzem i uwolnić Bena.

Znów zaczęliśmy szukać dobrego pomysłu… Następna wersja planu przewidywała, że Ben wejdzie do beczki z butlą sprężonego powietrza… No, tak… Ale co z powietrzem, które będzie wydychał? Wypuszczanie powietrza z butli wewnątrz beczki spowoduje wzrost ciśnienia, którego nie wytrzyma najpierw Ben, a potem – beczka… A poza tym zatruje się dwutlenkiem węgla…

Kolejna wersja była prawie idealna, lecz… nie dawała się zrealizować, co jest zresztą immanentną cechą idealnych rozwiązań. Otóż Ben mógłby po moim wyjściu i zamknięciu stacji sam wyjść z beczki, rozcinając ją po prostu od wewnątrz… Tylko że przedtem, wychodząc, musiałbym włączyć pompę, opróżniającą wnętrze stacji z trującej atmosfery'- a po jej wypompowaniu zostałaby próżnia, której nie zdołałbym, będąc na zewnątrz, zapełnić powietrzem… Zresztą pompowanie i napełnianie stacji powietrzem trwałoby zbyt długo…

Przytaczam te wszystkie nierealne pomysły, by wykazać, jakimi krętymi drogami myśli ludzkie dochodzą do prostych rozwiązań… Olśniło mnie po paru godzinach bezowocnych rozważań. "Stary!- wykrzyknąłem nagle, waląc Bena w ramię. – Zakładaj ten dziurawy skafander i hełm na głowę, dołącz butlę do zaworu i właź do beczki!"

W paru zdaniach wyjaśniłem mu mój projekt. Skrzywił się trochę, ale innego wyjścia nie było. Po chwili siedział w beczce, w którą się z trudem mieścił, a ja zamknąłem pokrywę. Zrobiliśmy próbę: ja patrzyłem na zegarek, a Ben, rozkręciwszy lekko i na krótko zawór butli, próbował normalnie oddychać. Wytrzymał około minuty, nim zapukał w ścianę beczki. Wtedy zwolniłem nieco pokrywę, powietrze zaczęło z lekkim sykiem uchodzić z beczki na zewnątrz, a Ben bardziej rozkręcił zawór. W ten sposób uchodzące powietrze nie dopuszczało do wtargnięcia atmosfery do beczki, a jej wnętrze "przewietrzało się" nieco, przepłukiwane świeżym podmuchem z butli. Nie będę opisywał naszej drogi do rakietoplanu. Minęło prawie dwadzieścia pięć minut, nim doturlałem beczkę na miejsce, robiąc co pewien czas przystanki dla jej przewentylowania. Dla mnie to była fraszka, bo teren był pochyły i miejscami musiałem tylko uważać, żeby mi się przyjaciel za szybko nie staczał ze zbocza pagórka. Ale Ben… Dotarliśmy wreszcie do rakietoplanu i udało mi się z niemałym trudem wpakować beczkę z zawartością do ładowni. Rakietoplan miał śluzę wejściową, więc mogłem od razu uwolnić Bena. Był bliski morskiej choroby, przyduszony i poobijany, bo teren, jak wspomniałem, był kamienisty, a ściany beczki dość miękkie.

Opowiadaliśmy z dumą tę historię jako przykład zaradności dzielnych kosmonautów. Ben oczywiście na pewien czas został przezwany Diogenesem.

Butle z dwutlenkiem węgla, które wywołały z naszej pamięci to dawne wydarzenie, opróżniłem powoli, pozostawiając je lekko odkręcone w pomieszczeniu pompowni. Szum maszyn zagłuszał syk uchodzącego gazu, a wentylatory szybko go wchłonęły. Następnie udało mi się wypełnić obie butle powietrzem. Nie było go zbyt dużo, bo musiałem ograniczyć się do ciśnienia, które wytrzymywały butle. Potem, klucząc chyłkiem po korytarzach, udało nam się donieść je do naszych pokoi.

Na żądanie Komandora zgłosił się do nas delegat Rady. Nie był to tym razem staruszek, lecz mężczyzna w średnim wieku, przedstawiający się jako pełnomocnik Rady do spraw związanych z naszym pobytem w Osiedlu.

Komandor przekazał mu nasze życzenia.

– Moi ludzie mają już dość tej bezczynności! – perorował głosem celowo podniesionym, gestykulując żywo przed nosem pełnomocnika. – Przywykli do intensywnej pracy, a tutaj skazuje się ich na przymusowe lenistwo. Zaczynają domagać się obowiązków, zajęć… Jeśli nie wyznaczycie im zadań, nie odpowiadam za dyscyplinę! Zaczną się buntować.

Pełnomocnik dał się nastraszyć. Następnego dnia kilkoro z nas wezwano do prostych zajęć porządkowe-organizacyjnych, a Pavo został nawet przydzielony do ekipy konserwatorów instalacji wewnętrznych, na górnym poziomie Osiedla. Po pierwszym dniu pracy wszyscy zgodnie orzekli, że najwyraźniej traktowani są jak piąte koło u wozu. Wynikało stąd, że w Osiedlu nie ma zbyt wiele do roboty, a pracę dla naszych towarzyszy Rada usiłuje "wymyślić" naprędce, by spełnić nasze żądania.

Chodziło nam oczywiście nie o pracę, lecz o możliwość zajrzenia do różnych, niedostępnych dotychczas zakamarków Osiedla. Po tygodniu już każdy z nas miał wyznaczone pewne niewielkie obowiązki. Mnie na przykład przypadł w udziale nadzór przy centrali łączności wewnętrznej. Roboty było oczywiście niewiele, a praktycznie nieraz przez cały dzień siedziałem z dyżurnym technikiem i nudziliśmy się obaj. Było mi to nawet na rękę, bo – po przełamaniu pierwszej nieufności – udało mi się stopniowo wciągać go do rozmowy. Unikałem tematów związanych z czymkolwiek poza samym życiem w Osiedlu. Pytałem o codzienne sprawy, a mój nowy znajomy coraz śmielej odpowiadał na pytania. Był to zupełnie młody chłopak, jak stwierdziłem niegłupi, lecz jak wszyscy tutaj, bardzo ostrożny w wypowiadaniu jakichkolwiek własnych sądów.

Starałem się rozmawiać z nim na tematy ogólne, zahaczając o filozofię bytu, o sprawy życia i śmierci – by wreszcie, niepostrzeżenie, zadać w odpowiednim momencie właściwe pytanie. Dowiedziałem się od niego, że każdy mieszkaniec Osiedla posiada – określony w zasadzie do 60 lat – limit wieku. Po osiągnięciu tej granicy obowiązkiem każdego jest po prostu umrzeć, o ile nie uzyska oficjalnego przedłużenia terminu. Mówił o tym tak obojętnie, jakby chodziło rzeczywiście o przejście na emeryturę… Było to dla niego – jak dla wszystkich tutaj – tak samo oczywiste, jak dla nas – nieuchronność śmierci w wieku przeciętnie, powiedzmy, około osiemdziesiątki… Po zastanowieniu stwierdziłem, że właściwie różnica jest niewielka: polega tylko na bardziej precyzyjnym określeniu terminu. Tak jak my nie myślimy na co dzień o śmierci, oni także nie traktowali tego terminu jak miecza Damoklesa, który zatruwałby im codzienność.

Szczególne warunki kształtują szczególne konieczności, organizacja każdego typu społeczeństwa narzuca pewne ograniczenia. W przypadku społeczeństwa zamkniętego hermetycznie w Osiedlu, pozbawionego możliwości ekspansji na zewnątrz – a równocześnie stawiającego przed sobą zadanie przetrwania przez szereg pokoleń – takie postawienie sprawy nie budziło jawnych sprzeciwów wśród członków tego społeczeństwa.

– Jak sądzisz? – spytałem mojego rozmówce. – Czy dla nas także zostanie określony limit wieku?

– Nie wiem. Może pozwolą wam zadecydować samodzielnie?

– Wydaje mi się, że w tych warunkach niektórzy z nas zrezygnują wkrótce z takiego życia – powiedziałem. – Wyobraź sobie: z otwartego Kosmosu prosto do takich lochów…

– Wszystko jest względne – uśmiechnął się blado. – Ja na przykład zupełnie nie wyobrażam sobie otwartej przestrzeni. Czułbym się w niej chyba… ze wszystkich stron zagrożony.

– Ale przecież niektórzy z was muszą wychodzić na zewnątrz Osiedla.

– Tak, na przykład technicy od konserwacji ogniw słonecznych. Ale do takiej pracy trzeba mieć specjalne predyspozycje. A poza tym oni wychodzą tylko w nocy. Podobno w ciemności nie odczuwa się tego tak drastycznie.

Zanotowałem w pamięci ten ważny szczegół. A więc za dnia na zewnątrz nie powinno się spotkać lunantropów…

– Powiedz mi, co robicie z ciałami zmarłych?

– Są palone w krematorium.

– Czy… wiążą się z tym jakieś ceremonie?

– Raczej nie. Śmierć jest sprawą powszednią, naturalnym prawem i obowiązkiem człowieka… Ale jeśli ktoś chce, może asystować przy likwidacji zwłok. Miejsce gdzie się to odbywa, jest dostępne dla każdego…

– Czy mógłbym je zobaczyć? Chciałbym… wiedzieć, co mnie czeka. t.

– Czyżbyś zamierzał odejść na własną prośbę? – spytał tak obojętnie, jakby chodziło o zmianę adresu.

– Nie wiem jeszcze – odpowiedziałem, dostrajając się do jego tonu.

– Może to zrobię…

– Zaprowadzę cię tam po pracy. To niedaleko. Pomieszczenie przypominało kaplicę cmentarną, było tu nawet parę ławek dla uczestników ceremonii – widocznie w pierwszych pokoleniach zachowywano jeszcze pewien rytuał pogrzebowy. Trafiliśmy właśnie na przygotowania do "pogrzebu". Nieboszczyk, przywieziony na małym wózku, leżał teraz w ukośnej rynnie, na wprost zamkniętych drzwiczek, przypominających wlot zsypu na odpadki… Opakowany był w worek z mlecznobiałej folii plastykowej. Oprócz człowieka obsługującego urządzenie pogrzebowe w pomieszczeniu była tylko jedna osoba – starsza kobieta, być może żona zmarłego. Wszystko odbyło się w milczeniu i beznamiętnie. Technik pociągnął za uchwyt drzwiczek, otworzył je, a następnie przechylił rynnę. Worek zsunął się w czeluść zsypu.

– Bardzo to proste – mruknąłem, gdy wyszliśmy.

– To tylko finał. Przedtem jeszcze stwierdza się oficjalnie zgon.

– Jak się to odbywa?

– Wózek z ciałem, zanim tu dotrze, przejeżdża przez komorę czujników. Na wypadek, gdyby to był na przykład, stan głębokiego letargu lub katalepsji… Ale to się raczej nie zdarza…

– Nie stwierdza tego urzędowy lekarz?

– Tu nie ma lekarzy. Są tylko automaty medyczne, komputery diagnostyczne…

– Taak… – powiedziałem. – Może to zrobię…

– Jak uważasz. To twoja osobista sprawa – powiedział obojętnie.


Pavo pracował na górnym poziomie. Okazało się, że aby się tam dostać, nie trzeba było przechodzić przez rejon Śluzy. Wejście znajdowało się, w jednym z pomieszczeń pierwszego poziomu. Było to pomieszczenie wymiennika ciepła, gdzie nikt zazwyczaj nie przebywał. Drzwi z korytarza były zamknięte, lecz klucz do nich miał każdy upoważniony do przebywania na górze. Pavo klucza nie otrzymał. Na górny poziom prowadził go zawsze jeden z zatrudnionych tam konserwatorów. Z dolnego pomieszczenia biegł ku górze szeroki szyb z krętymi schodami. Schody kończyły się wprawdzie o piętro wyżej, lecz szyb biegł dalej w górę. Na jego wewnętrznej powierzchni wisiała metalowa drabinka, sięgająca – jak zauważył Pavo – do poprzecznej przegrody, zamykającej szyb o kilka metrów wyżej.

– Nie wystarczy, że wydostaniesz się z Osiedla. Wszystko musi być przeprowadzone w ten sposób – mówił Komandor – aby oni nie dowiedzieli się, że kogoś z nas brakuje. To musi być podstawowe założenie całego przedsięwzięcia.

– Postaramy się – powiedziałem i przedstawiłem dowódcy moją propozycję.

Słuchał z uwagą, pytając o różne szczegóły, wytknął parę drobnych niedociągnięć, ale w rezultacie zaakceptował nasz plan. Następnego dnia przystąpiliśmy do realizacji pierwszej jego części.

Z samego rana Komandor połączył się z pełnomocnikiem Rady i w wielkim wzburzeniu wygłosił długą przemowę. Słuchałem jej leżąc w ciasnym, maleńkim pokoiku przylegającym do kabiny Komandora.

– Macie już pierwsze rezultaty waszej decyzji! – grzmiał Komandor do wideofonu. – Jeden z moich ludzi odebrał sobie życie! To wasza wina! Jak można zamykać w lochach ludzi przywykłych do swobody, do kosmicznych bezkresów, do działania, ruchu, wolności! To hańba! Człowiek, który zniósł tyle trudów, wyszedł cało z tylu niebezpieczeństw, nie załamywał się nerwowo w żadnej sytuacji – teraz, tutaj, w tej waszej przeklętej norze rezygnuje z dalszej egzystencji!

Mówił jeszcze dość długo, w tym samym duchu i tonie. Pełnomocnik słuchał cierpliwie i pokornie, nie chcąc widocznie komplikować i tak napiętej sytuacji. Potem obiecał przysłać pracowników służby porządkowej w celu przygotowania pogrzebu.

Ben i Luza pracowali w służbie porządkowej i mieli za zadanie rozwożenie po poszczególnych mieszkaniach świeżo upranej odzieży i pościeli. W czasie gdy Komandor beształ pełnomocnika, z przeznaczonych do prania kombinezonów roboczych i prześcieradeł sporządzili zupełnie niezłą kukłę, którą zapakowali w plastykowy worek. (Worki takie, jak się okazało, w większych ilościach znajdowały się w nie zamkniętym schowku obok "kaplicy pogrzebowej"). Następnie Luza wpadła do pomieszczenia pogrzebowego i bez wstępów nawrzeszczała na znajdującego się tam pracownika za to, że ma brudny kombinezon. Potem, jak na zawołanie, rozpłakała się l chlipiąc w klapy owego brudnego kombinezonu wyjaśniła, że dziś właśnie zmarł jeden z jej towarzyszy, więc należy jej wybaczyć brak opanowania, bo po prostu chciałaby, aby uroczystości pogrzebowe miały należytą oprawę. Skołowany technik bez protestów przyjął od Luzy czyste ubranie i poszedł się przebrać.

Tych kilku minut wystarczyło. Ben wziął pod pachę paczkę z nieboszczykiem, przygotowanym do pogrzebu, zastępując go kukłą w plastykowym worku, i ulotnił się ze zdobyczą ukrytą pod stertami bielizny na wózku.


Dwóch pracowników służby porządkowej wtoczyło długi wózek do pokoju Komandora. Jeden z nich trzymał w ręce plastykowy worek. – Co to jest? – ryknął Komandor, wyszarpując mu worek z garści.

– W tym chcecie spalić członka mojej załogi? O, nie! Ja do tego nie dopuszczę! Czy wiecie, jaki obyczaj panuje od wieków wśród nas, kosmonautów? Zmarłego towarzysza ubiera się w jego skafander próżniowy. Nie odstąpię od tego! Ma tu być zaraz jego skafander! Inaczej nie będzie pogrzebu! Każdy z nas życzy sobie odbyć ostatnią podróż w pełnym rynsztunku kosmicznym!

Zaskoczeni lunantropi wycofali się pospiesznie. Po chwili w wideofonie zjawił się pełnomocnik. Próbował coś perswadować Komandorowi, lecz ten nie dał mu dojść do słowa, więc zrezygnował z oporu. Nie minęło pół godziny i przyszli ponownie dwaj "grabarze" ze skafandrem. Jak się o spodziewaliśmy, nie było przy nim butli. Tym razem jednak grabarzom towarzyszyło jeszcze dwóch – najwyraźniej byli to strażnicy przebrani za służbę porządkową, bo ich podejrzanie świeże kombinezony jakoś nienaturalnie odstawały na piersiach. Widocznie polecono im dopilnować, by skafander został spalony wraz z ciałem… Byliśmy na to przygotowani. Ukradziony nieboszczyk był już ubrany w makietę hełmu, owinięty szmatami w sposób imitujący skafander i zapakowany w nieprzejrzysty worek. Na nim to właśnie, przykrytym dodatkowo poduszkami, jak na katafalku przez cały czas leżałem w małym pokoiku w mieszkaniu Komandora.

Byłem odpowiednio ucharakteryzowany, ze sztuczną bladością na twarzy, z wstrzykniętym dezaktynem, który właśnie zaczynał działać. Ostatnim wysiłkiem świadomości wzdrygnąłem się na myśl, że coś się może nie udać.

Udało się… Resztę opowiedzieli mi koledzy po moim "pogrzebie".

Kradzieży sprawdzonego już nieboszczyka nikt nie zauważył i kukła powędrowała do pieca. W przyniesiony skafander koledzy ubrali mnie, nieprzytomnego, na oczach zaglądających przez drzwi strażników. Teraz nastąpiła kulminacja całej ceremonii. Ben i Pavo zaciągnęli wartę honorową, a Komandor wygłosił mowę pogrzebową tak przekonująco, że obie koleżanki z załogi "Heliosa" autentycznie płakały. Podobno nikt nigdy nie słyszał tylu pochwał, ile padło z ust Komandora pod moim adresem. Cała załoga oczywiście wepchnęła się do małego pomieszczenia (którego metraż też był wkalkulowany do naszego planu), wypychając siłą rzeczy lunantropów za drzwi i skutecznie uniemożliwiając im obserwację, moich "zwłok". W czasie ceremonii wciągnięto na mnie plastykowy worek, a gdy Komandor skończył mowę, wszyscy hurmem ruszyli ku drzwiom, odpychając od nich czterech funkcjonariuszy porządkowych, którzy – będąc niewysokiego wzrostu – stracili na chwilę wszelką kontrolę nad domniemanym nieboszczykiem. Ta chwila wystarczyła, abym znalazł się pod prześcieradłem i poduszkami, na których dotąd spoczywałem, a worek z prawdziwym zmarłym, niesiony przez Bena i Pava, powędrował na wózek. Dalej wszystko poszło gładko, bo dla automatu kontrolnego worek zawierał rzeczywiście martwe ciało. Strażnicy bacznie śledzili dalsze losy "skafandra" z zawartością i nikt nie interesował się mną, leżącym pod stertą poduszek…

W ten sposób zakończył się pierwszy etap mojej ucieczki. Odtąd już nie było mnie w Osiedlu Luna I. Teoretycznie…


Kars był prawie pewien, że sztolnie, którymi wydobywano urobek podczas drążenia korytarzy Osiedla, przebiegały ukośnie; jego fachowość była niepodważalna, a argumenty przekonywały mnie i Bena.

– Przy tego typu pracach stosuje się dwie metody: materiał skalny usuwa się windą skipową w pionowym szybie albo przenośnikiem taśmowym. Przy płytkich robotach, jak na tym Osiedlu, taśmociąg jest znacznie bardziej dogodnym środkiem, bo działa w sposób nieprzerwany. Z rachunku ekonomicznego wynika, że jest także w tym przypadku tańszy, choć wymaga dłuższej sztolni. Ale tu, przy słabej grawitacji, kąt pochylenia taśmociągu może być większy, wiec i chodnik nie tak długi…

– Mam nadzieje, inżynierze – przerwał jego wywody Ben – że w kilkadziesiąt lat po naszym odlocie, gdy to budowano, zasady rachunku ekonomicznego nie uległy zasadniczym zmianom.

– Niewątpliwie.

– Dobrze. Przyjmuje, że sztolnie są ukośne – powiedziałem. – Jak sądzisz Kars, co zrobiono z tym chodnikiem po zakończeniu prac ziemnych?

– Posłużył do transportu na dół elementów maszyn i urządzeń. Montaż przeprowadzono jeszcze przed hermetyzacją podziemi, a wiec można było swobodnie korzystać ze wszystkich wejść, a na pewno nie opłacało się wlec ciężkich i dużych elementów przez całe podziemia, od głównego wejścia. Potem szyby pomocnicze zasklepiono…

– Na górze czy na dole?

– Myślę, że z obu stron.

– A może tylko u dołu, a od góry zasypano? – podsunął Ben.

– Zbędna robota. A poza tym zawsze muszą istnieć awaryjne wyjścia, drogi ewakuacyjne. Zgodnie z przepisami bezpieczeństwa, które obowiązywały za naszych czasów, taki awaryjny wyłaź powinien posiadać z obu końców 'otwierające się zawory.

– No, dobrze. Przypuśćmy, że i tu zastosowano się do przepisów – a więc uda się otworzyć dolną pokrywę. Czego należy spodziewać się wewnątrz? Próżni?

– Raczej powietrza pod normalnym ciśnieniem.

– Przecież to prawie śluza!

– Tak, bierna śluza, bez pomp. Pozwala na przejście w obie strony, ale tylko pomiędzy obszarem wypełnionym powietrzem a próżnią. W atmosferach gazowych…

– Rozumiem. Ale wobec tego nie pojmuję, dlaczego oni tak pilnują Śluzy, a na te szyby nie zwracają uwagi…

– Tu nie chodzi o Śluzę, tylko o skafandry. W rejonie głównego wejścia zgromadzili wszystkie, jakie są w Osiedlu.

– Ciekawe, ile ich tu mają.

– Pewnie niewiele.

– Zatem ewakuacja mieszkańców i tak nie byłaby możliwa.

– Wszystkich naraz – na pewno nie. Myślę, że przy zasiedlaniu przywieziono ludzi prosto z pokładu statku w zbiorowych hermetycznych pojemnikach. Musiano tę operację powtarzać wielokrotnie. Tak samo można by sobie wyobrazić sposób opuszczania Osiedla.

Ben podsumował nasze rozważania.

– Radzę dobrze naładować baterię od palnika plazmowego. Na pewno przyspawali pokrywę, żeby jakiś terrorysta nie zagroził rozhermetyzowaniem Osiedla!


Według naszych obliczeń na powierzchni kończył się właśnie długi księżycowy dzień – najdogodniejsza pora dla przeprowadzenia zamierzonej operacji.

Wyekwipowany do wyjścia, w nie nadętym jeszcze ubiorze kompensacyjnym, z hełmem pod pachą i palnikiem w dłoni ukryłem się w łaźni dla personelu konserwatorskiego, o kilkanaście metrów od drzwi, wiodących poprzez pomieszczenie wymiennika ciepła na górny poziom Osiedla.

Słyszałem kroki nadchodzących. Niby przypadkowe puknięcie w drzwi, za którymi byłem ukryty, oznajmiło mi, że minął je Pavo, udający się do pracy z ekipą konserwatorską.

Czekałem nadsłuchując. Równocześnie z trzaśnięciem drzwi rozległa się syrena pożarowa. A więc Ben wypełnił swoją rolę: płonący wiecheć naoliwionych szmat wylądował w którymś z pobliskich magazynów odzieży.

Z głośnika, w przerwach między sygnałami syreny, dało się słyszeć donośne nawoływanie automatu: "Pożar w sektorze B-3! Pracownicy sektorów B-l, 2 i 3 natychmiast do akcji!"

Tupot nóg na korytarzu, a po kilku sekundach – ponowne stuknięcie w drzwi. To znowu Pavo.

– Można – powiedział, gdy uchyliłem drzwi.

Spojrzałem w obie strony korytarza. Po lewej gęste kłęby dymu zasnuły cały odcinek między mną i miejscem pożaru. W dymie uwijało się kilka postaci.

– Tędy – popchnął mnie Pavo.

Drzwi do wymiennika były tylko przymknięte. Pavo schylił się i podniósł jakiś drobny przedmiot, zabezpieczający je przed samoczynnym zatrzaśnięciem. W hałasie syreny trudno było usłyszeć brzęczek sygnalizujący, że nie są domknięte.

– Starałem się wybiec ostatni – wyjaśnił.

Odszedł szybko w kierunku gaszących pożar, a ja, zatrzasnąwszy drzwi, pobiegłem w górę po krętych schodach, tłukąc po drodze jedyną lampę ścienną oświetlającą to miejsce. Po omacku znalazłem pierwszy szczebel drabinki zwisającej wzdłuż ściany szybu i wtykając na głowę hełm, który mi przeszkadzał, wspiąłem się o kilka metrów wyżej. Hełm zderzył się z poziomą przegrodą. Zapaliłem ręczny reflektor, by obejrzeć płytę nade mną, lecz natychmiast musiałem go zgasić. W dole słychać już było głosy powracających techników.

Trochę za krótki był ten pożar – pomyślałem.

Technicy z ekipy Pava byli tego samego zdania.

– No i po pożarze! A tak ładnie się paliło! – powiedział z żalem jeden, przechodząc tuż pode mną, uwieszonym u szczytu drabinki.

– Tu nie ma się co palić. Wszystko trudnopalne! – westchnął drugi.

Uświadomiłem sobie, że lunantropi właściwie nigdy nie mają okazji oglądać prawdziwego otwartego ognia. Pamiętam, jaką radość sprawiło nam pierwsze ognisko, rozpalone na Dorii po wylądowaniu… Jak cudownie strzelały w niebo snopy iskier z płonących suchych badyli miejscowych roślin! Cieszyliśmy się jak malcy, bo przez wiele miesięcy w podróży i potem, na planetach bez atmosfery tlenowej i roślinności, nie widywaliśmy ognia oprócz płomyka zapalniczki, którą Komandor zapalał swą fajkę…

– Lampa zgasła – zauważył któryś, potykając się na schodkach.

– Zaraz wymienię – zaofiarował się Pavo, pozostając za nimi. Poszli dalej. Gdy ich kroki umilkły, usłyszałem stłumiony głos Pava.

– Jak tam?…

– Ciemno, zaraz popatrzę.

Zapaliłem latarkę. W płycie była kolista klapa, przytwierdzona zawiasami i czterema nakrętkami o dźwigniowych uchwytach. Ponadto, zgodnie z przewidywaniami Bena, klapę zabezpieczono dodatkowo dwiema sztabkami metalu, przyspawanymi na krzyż do płyty.

– Cztery śruby i cztery cięcia – powiedziałem do Pava, próbując poruszyć jedną z nakrętek. Poszła.

Następne też ruszyły się bez oporu. Były dobrze nasmarowane.

– Pięć minut roboty – powiedziałem.

– Pospiesz się. Idę po lampę.

Nim wrócił, klapa zwisała na zawiasach, a ja siedziałem już po drugiej stronie. Kars miał rację. W sztolni było powietrze. Jej kąt nachylenia wynosił około połowy radiana.

– Trzymaj!

Podałem Pavowi przez otwór dwie sztabki i ścisnęliśmy sobie dłonie.

– Przyspawaj to w wolnej chwili. Może się nie zorientują.

– Trzymaj się! – mruknął. – Zazdroszczę ci. Przyślij widokówkę!

Zamknął od dołu klapę. Usłyszałem chrobot nakrętek i jeszcze jedno pożegnalne stuknięcie w metal.

Odetchnąłem głęboko zimnym, stęchłym nieco powietrzem sztolni. Odnalazłem w nim zapach metalu, smarów, przegrzanej izolacji przewodów – wszystko to, co kojarzyło się ze statkiem, z maszynownią, a dalej – ze swobodą otwartego Kosmosu.

Biegnąc prawie, wielkimi susami dotarłem do szczytu sztolni. Górna pokrywa nie była nawet zaspawana.

Jakie to proste – pomyślałem. – Aż trudno uwierzyć! Jak skomplikowane byłoby, gdybym był tu zdany na samego siebie… Wyciągnę ich stamtąd, wszystkich, całą załogę. Muszę. Jestem im winien co najmniej tyle… – powtarzałem w myślach, by zagłuszyć inną myśl, wyłażącą z zakamarków podświadomości.

Odpowietrznik. Świst ulatującego powietrza. Ładny ucisk wypełniających się komór skafandra. Nakrętka… Druga… Trzecia… Czwarta…


Dopiero teraz, gdy rakieta znalazła się na trajektorii bezwładnego lotu ku Ziemi, poczułem się wolny. Uczucie to trwało zaledwie krótką chwilę. Odprężony, bezwładnie rozparty w fotelu, nie potrafiłem stłumić w sobie głosu sumienia. Oszukaliśmy lunantropów. Wprowadziliśmy w życie śmiały plan ucieczki. Na pozór wszystko było w porządku… Na pozór. Bo wiedziałem dobrze, że ponad wszystkie motywy, kierujące mną od chwili uwięzienia nas w Lunie, wybijał się jeden, najbardziej osobisty, prywatny, egoistyczny…

Czułem się winien wobec pozostałych. Wiedziałem, że to nie ja, lecz którykolwiek z nich powinien teraz lecieć w kierunku Ziemi. Moje myśli pochłonięte były przede wszystkim pragnieniem odnalezienia cylindra. Czy spełnię, obok tego, nadzieję moich współtowarzyszy? Czy powrócę, by wydobyć ich stamtąd? Nie byłem tego pewien. Trudno będzie coś dla nich zrobić. Nie mogłem odeprzeć wrażenia, że zostawiłem ich tam na zawsze, bez szans…

Jak niespodziewanie może się odmienić człowiek, postawiony wobec trudnego wyboru. Tam, na planetach Dzeta nigdy nie wahaliśmy się nieść pomocy naszym towarzyszom. Ryzykowaliśmy życiem dla ratowania życia, nawet wówczas, gdy najbardziej prawdopodobnym wynikiem naszej akcji mógł być tylko pogrzeb… Czyżby tutaj, w Układzie Słonecznym, obowiązywała inna skala wartości? Czy zmieniłem się tak bardzo z chwilą powrotu? Skąd wypełzł nagle egoizm, przez tyle lat spętany poczuciem solidarności?

A może tam, zdani tylko na siebie nawzajem, kierowaliśmy się także egoizmem w pozornie uszlachetnionej formie: dziś ja tobie, jutro ty mnie pomożesz w potrzebie…

Nie, zbyt to przygnębiające, by było prawdą. Więc dlaczego teraz uciekam ku własnym celom, pomoc dla kolegów traktując tylko jako pretekst? W samotności długich dni powrotnego lotu ku Ziemi napływały myśli i obrazy, do których nie wracałem przedtem…

Wtedy, na Belli, było ich pięciu. Wyruszyli do jednej ze stacji pomiarowych, dość odległej od głównej bazy. Planeta nie objawiła dotychczas żadnych wrogich nam właściwości. Czuli się bezpieczni. Mieli wrócić za kilkanaście godzin. Grupą dowodził Dawe. To on opowiedział mi tę historię o wiele później; na krótko przedtem, nim bez wieści zaginął na Ario-nie. Nie było mnie tam, lecz słuchając Dawego, tworzyłem w wyobraźni własną wizję wydarzeń, jak gdybym w tym uczestniczył jako jeden z nich.

Na progu komory stał Dawe. Pozostali, stojąc lub siedząc w jej wnętrzu, dyszeli jeszcze ciężko po gwałtownym wysiłku. Patrzyli na niego poprzez szkło hełmów.

– Połączyłem się. Już wyruszają. Przyjadą tutaj drugim moverem…

Przerwał na chwilę, jakby nie chciał płoszyć ogników nadziei, które zapłonęły w skierowanych na niego spojrzeniach. Przymknął oczy i powiedział jednym tchem:

– Nie nastąpi to jednak wcześniej niż za cztery godziny. Zrozumieli wszyscy. Każdy z nich miał przecież na ustach to nie zadane pytanie: "kiedy?", i to tylko lek przed prawdą kazał im milczeć.

– To znaczy… – powiedział po chwili Lukas.

– Nie starczy! – przerwał mu gwałtownie Eber, cofając się pod ścianę komory i kurczowo obejmując zawieszony na piersi zbiornik ciekłego powietrza.

– Spokojnie! – powiedział Dawe ostro. – Niech każdy sprawdzi, ile ma…

– Na dwie godziny… – powiedział cicho Leman, unosząc głowę znad wskaźnika.

– Prawie na trzy – mruknął Eber.

– Dwie i pół – powiedział Lukas obojętnie, nie otwierając oczu. Dawe przeniósł wzrok na czwartego, lecz Seuga milczał, skulony w odległym kącie komory.

– Seuga! – wrzasnął Dawe. – Mówi się do ciebie! Zgięty kark Seugi wyprostował się powoli, a przez szkło hełmu błysnęły złowrogie rozszerzone oczy.

– Nie dam! – wychrypiał nie swoim głosem. – Nic was nie obchodzi, ile mam…

Dawe postąpił dwa kroki w jego stronę, lecz Seuga wyszarpnął pistolet i skierował na dowódcę.

– A więc bant? – powiedział Dawe spokojnym głosem, choć twarz nabiegła mu krwią. – Dobrze. Ja mam na trzy godziny.

– Nie zdążą… – westchnął Leman. – Ja umrę pierwszy, potem Lukas, Eber i ty, Dawe. Tamta świnia dożyje – wskazał głową w kąt, na Seugę. – Świnia zawsze się wywinie. To się nazywa: "mieć szczęście"… Wiem, że ma co najmniej na cztery.

– Nieprawda! – Seuga zaprotestował ostro, gwałtownie. – Nie na całe cztery… Zresztą, oni mogą się opóźnić.

– Dość! – uciął Dawe. – Przypominam, że zapas każdego obliczony jest na stan pasywny organizmu. Wszelki ruch, a nawet emocje psychiczne, poważnie skracają…

– … nasze życie! – dokończył Lukas cierpko. – Myślę jednak, że to nie ma znaczenia. I tak żaden z nas nie doczeka pomocy. Można właściwie zasygnalizować im, że nie muszą się śpieszyć.

– Nie! – warknął Seuga, podrywając się na nogi. – Nie zrobisz tego!

Lukas popatrzył bezmyślnie na wylot skierowanej w jego stronę broni, potem na wykrzywioną dziko twarz Seugi.

– Na twoją usilną prośbę… – wycedził – nie zrobię tego. Nie musisz mnie jednak straszyć bronią. Ja przecież i tak umrę, a ty przeżyjesz i wrócisz do bazy. Jako morderca nie będziesz tam mile widziany…

Seuga opadł na swoje miejsce. Leman, jakby chcąc się ostatecznie przekonać, ile godzin życia pozostało mu jeszcze, spojrzał na wskaźnik i powiedział głośno:

– Właściwie mogę wam od razu oddać moją butlę… Dwie godziny to dla mnie żadna różnica, a wam… może starczy, aby przetrzymać…

Seuga spojrzał bystro w jego stronę. Leman położył dłoń na zaworze.

– Daj! – wysyczał Seuga wyciągając dłoń.

– Ty masz dosyć. Masz i tak najwięcej.

– Im nie pomoże, a ja…

Dawe ujął przegub Lemana i zdjął jego dłoń z zaworu.

– Nie trzeba – powiedział. – Będziesz oddychał, dopóki ci starczy. Potem dam ci połowę mojego zapasu.

– Dlaczego?! – ryknął Seuga. – To jego sprawa! Po co ma zużyć powietrze skoro i tak umrze. Mnie potrzeba jeszcze tylko pół godziny, rozumiesz? Chcesz, abym umarł? Ty… ty morderco… Pozwól mu oddać butlę. Podzielimy się sprawiedliwie, na czterech… No, powiedzcie! – spojrzał w kierunku pozostałych, rozpaczliwie szukając poparcia.

Lukas siedział z oczami wbitymi w ziemie. Eber uśmiechnął się szyderczo.

– Sprawiedliwie, mówisz… – mruknął przymykając oczy. – Bo tobie tyle wystarczy. Tobie brakuje na pół godziny, by potem żyć. Dla nas jednak te pół godziny oznacza tylko późniejszą śmierć. Piękny przykład przechodzenia ilości w jakość.

– Nie będzie żadnych takich rzeczy! – powiedział Dawe ostro. – Słyszysz, Leman? Nic nikomu nie oddasz. Co najwyżej… ja oddam połowę mojego zapasu, gdy twój się skończy. To, co każdy z nas ma w butli, nie jest jego prywatną własnością. Powinniśmy podzielić cały zapas na pięć równych części…

– Bzdura! – warknął Seuga z kąta. – Wszystko razem nawet dla czterech nie starczy. Mamy zapas na czternaście i pół godziny…

– Czternaście i pół godziny do podziału między pięciu… – powiedział melancholijnie Lukas. – Po niecałe trzy godziny na łebka.

– Powiedziałem, że nawet na czterech za mało, by doczekać pomocy! – krzyczał Seuga. – Wyzdychamy wszyscy, razem albo po kolei!

– Więc wyzdychamy… – zgodził się Leman.

– Nie każdemu jest tak wszystko jedno jak tobie! – Seuga poderwał się gwałtownie z podłogi. – Trzech mogłoby tym oddychać przez niespełna pięć godzin. Gdyby pozostali dwaj oddali swoje butle natychmiast.

Lukas wyprostował się i oparty plecami o stalową przegrodę komory, wlepił spojrzenie w miotającego się Seugę.

– Chcesz powiedzieć, że dwóch z nas już w tej chwili niepotrzebnie marnuje powietrze… Dwóch, to znaczy ja i Leman, tak?

– A może wylosujemy tych dwóch? – rzucił Eber, obserwując bacznie twarz Seugi, który na te słowa zareagował nagłym skurczeniem dłoni na butli. – Tak będzie jeszcze sprawiedliwiej, nie sądzisz?

– Nie… – burknął Seuga. – Co mam, to moje.

– A wiesz, dlaczego masz najwięcej z nas? – ciągnął Eber, podchodząc do Seugi i odpychając w bok lufę jego pistoletu. – Bo kiedy my torowaliśmy dostęp do radiostacji, zużywając nadmierne ilości powietrza, ty leżałeś sobie na wznak i oddychałeś równiutko, oszczędnie… Z tą twoją przytłuczoną nogą, to też, zdaje się, niezupełnie prawda.

– Odejdź… – Seuga wpił lufę w brzuch Ebera. Dłoń trzęsła mu się lekko. – Odsuń się, bo…

– Zostaw go Eber – powiedział Dawe półgłosem. – Kłócąc się skracamy sobie życie. Usiądźcie spokojnie i wyregulujcie zawory na minimalny wypływ.

Pokładli się pod ścianami, od czasu do czasu tylko rzucając bystre spojrzenia na Seugę, który czuwał w napięciu, nie wypuszczając broni z ręki.

– Mam tu kilka ampułek dezaktynu – ciągnął Dawe, sięgając do kieszeni skafandra. – Gdyby udało się zrobić zastrzyki, moglibyśmy jakoś wytrzymać cztery godziny. We śnie zużywa się znacznie mniej powietrza. Obawiam się tylko, że… nie potrafimy tego wstrzyknąć. Nie można roz-hermetyzować skafandrów, to oznaczałoby śmierć w ciągu kilku minut. Co o tym sądzisz, Leman?

– To samo, co ty… – mruknął niechętnie zapytany. – Przestań wyszukiwać nowych nadziei. Sam wiesz, że nic się nie da zrobić…

– Może… śluza? – zaczął Eber. – Może uda się uszczelnić komorę śluzy i wypełnić ją częścią powietrza z którejś butli… No, powiedzmy, z każdej po trochu… I tam zrobimy zastrzyki?

– Nie ma jak wyprzeć atmosfery ze śluzy – przypomniał Dawe. – Pompy nie działają. Poza tym nie wiem, czy wystarczyłoby powietrza na jej napełnienie.

Opadli znów bezsilnie na podłogę, oddychając powoli, jakby z rozmys-łem wciągając w płuca każdy haust cennego powietrza.

– Zresztą – powiedział Eber po chwili – ten bydlak pozarzynałby nas we śnie i zabrał nasze butle… A swoją drogą ciekaw jestem, ile on ma naprawdę…

Seuga nie zareagował tym razem, rzucił tylko nienawistne spojrzenie w stronę Ebra i przewrócił się na wznak patrząc w sufit.

– Pójdę jeszcze raz – powiedział Dawe wstając.

– Dokąd? Do radiostacji? – zainteresował się Lukas. – Przedstaw im nasze położenie, niech przynajmniej wiedzą…

Lufa pistoletu Seugi powędrowała nieznacznie w stronę Dawego. _ Nie – powiedział Dawe. – Idę na zewnątrz, może jednak…

– Nie oszukuj się, do magazynu tamtędy nie dotrzesz. – Lukas oparł głowę na zgiętym łokciu, twarzą zwrócony ku podłodze. – Zostań.

– Po co masz tracić powietrze w ruchu? – zatroszczył się niespodziewanie Seuga. – Siedź, Dawe, i nie ruszaj się. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

– Zostań! – powiedział głośniej, gdy Dawe znikał w otworze włazu.

Dowódca ogarnął wzrokiem mętniejący krajobraz. Niskie chmury przesłaniały słońce. Łagodne obrzeża krateru srebrzyły się żyłkami wilgoci, spływającej po zboczu. Odwrócił się i spojrzał na żleb, którym sześć godzin temu zeszła owa nieszczęsna lawina.

Wrak movera sterczał tak samo, jak ujrzeli go, gdy ogłuszeni i przerażeni wybiegli z przedsionka stacji. To był po prostu cud, że nie zdążyli jeszcze dotrzeć do jej wnętrza… Rzeka poszarpanych głazów, która runęła na strop i przerywając go wdarła się do komór składowych, zasypała doszczętnie wszystko. Wybuch w magazynie chemicznym dokonał reszty i tylko komora wejściowa – jakby na urągowisko – pozostała nietknięta… Mover dostał tylko jednym odłamem, ale tak nieszczęśliwie, że zbiorniki ciekłego tlenu pękły natychmiast i zalały wszystko spienionym, lodowatym wrzątkiem. Patrząc na to myśleli tylko o jednym: co z radiostacją? Niezachwiana wiara w to, że wystarczy wezwać pomocy, by ją otrzymać, kazała im własnymi rękami rozgrzebywać pogięte płyty i osłony… Radiostacja dała się uruchomić…

Dawe przypominał sobie to wszystko, jakby od tego czasu minęła nieskończoność. Spojrzał na zegarek, potem na wskaźnik powietrza. Odczytał z nich – jak wyrok śmierci – że pozostały jeszcze trzy godziny do przybycia pomocy. Dla niego jednak zostało zaledwie dwie i pół… Pomyślał o innych, którzy mieli przed sobą jeszcze mniej, i westchnął. Jakże są spokojni mimo tej nieubłaganej świadomości końca… Cóż, właściwie przeżyli to już nieraz w wyobraźni, nim tu przybyli. Teraz nie pozostało nic innego, jak czekać i nie myśleć już o niczym. Tylko ten Seuga… Jakże zawodne są jednak wszelkie metody badań psychologicznych! Załamał się, stał się agresywny… Trudno mu się jednak dziwić: obrona własnego życia to przecież najnormalniejszy odruch psychiki ludzkiej, odartej ze wszystkiego innego. Nie każdy ma predyspozycje na bohatera. Tylko… skąd u niego ta nagła troska o mnie? – pomyślał przypomniawszy sobie ostatnie słowa Seugi.

Spojrzał na pusty horyzont, jakby raz jeszcze chciał się upewnić, czy spodziewana pomoc jakimś nadprzyrodzonym cudem nie przybędzie wcześniej. Nagła myśl poraziła go w chwili, gdy obchodził rumowisko po osypanej lawinie. Zawrócił szybko w kierunku wejścia do komory. Stanąwszy w drzwiach wyprostował się i powiedział:

– Od południa zbliża się jakiś pojazd…

Seuga zerwał się pierwszy, za nim Eber. Dawe nie usunął się jednak z wąskiego przejścia i uderzywszy Seugę ramieniem wyrwał mu pistolet. Leman nie podniósł nawet głowy, a Lukas spojrzał z niedowierzaniem.

– Stać! – powiedział Dawe. – Przepraszam was, koledzy. Musiałem to zrobić…

Potrząsnął pistoletem i odepchnął Seuge. Eber wrócił na swoje miejsce i usiadł, kiwając głową ze zrozumieniem.

– Musiałem to zrobić – powtórzył Dawe. – Jego troskliwość o mnie zmusiła mnie do tego. Wiecie, o co mu chodziło? Dlaczego tak mu zależało na moim zapasie powietrza? Bo obliczył sobie, że gdy was… już nie będzie, on zostanie ze mną. Każdy z nas będzie miał powietrza na pół godziny, a pomoc przybędzie za godzinę. Rozumiecie?

– Ach, ty… gadzie… – syknął Seuga, drżąc z wściekłości. – W ten sposób t y masz teraz pistolet!

– Nie – powiedział Dawe spokojnie opróżniając magazynek. Zebrał ładunki na dłoń i cisnął je w stronę Seugi, który pełzając na czworakach pozbierał wszystkie i przeliczywszy ukrył w kieszeni.

– Teraz nikt nie będzie strzelał. – Dawe zatknął pistolet za pas.

– On jest silniejszy od ciebie, Dawe. Zabije cię rękami, to szaleniec… – powiedział Lukas cicho.

– Wiem – skinął głową Dawe. – Dlatego też… zamieńmy butle, Ler.ian! Ty mu się nie dasz! Niech przynajmniej… Leman! – Leman leżał bez ruchu. Oawe skoczył w jego kierunku, lecz zderzył się z Seugą, który także spostrzegł to samo: butla Lemana była zakręcona, wskaźnik dopływu powietrza pokazywał zero.

– Puść – krzyknął Seuga, gdy Dawe drżącą dłonią próbował odkręcić zawór. – Skoro już to sam zrobił…

– Precz! – warknął Dawe. – On jeszcze żyje!

– Zostaw go! – Seuga szarpał dłoń dowódcy. – Zostaw go, to jego sprawa! Nie puszczaj powietrza, jemu już nic nie pomoże, a ja… a my…

Eber chwycił go z tyłu za ramiona i rozciągnął na podłodze. Szamotali się przez chwilę. Dawe rozkręcił zawór, ale Leman naprawdę już nie żył.

– Zaoszczędził dla nas… zapas na półtorej godziny… – powiedział Dawe wstając i oglądając wskaźnik trzymanej w dłoniach butli. – Lukas, weźmiesz dwie trzecie. Eber resztę.

– Daj spokój… – powiedział Lukas. – Już się przyzwyczaiłem… do tej myśli, że… ja następny. To wystarczy dla was dwóch, dociągniecie na tym do czterech godzin…

– Nas jest trzech! – przypomniał Seuga.

– Weźcie to wy, Dawe i Eber. Przeżyjcie tego drania… – powtórzył Lukas.

– Nie – powiedział twardo Dawe. – Zrobicie, jak powiedziałem. To rozkaz. W ten sposób będziemy mieli wszyscy jednakowy zapas… Przy oszczędnym oddychaniu mamy pewne szansę…

– A kto ci powiedział, że oni będą tu za trzy godziny? – burknął Seuga, sadowiąc się z dala od innych. – Może przylecą za pięć?

Seuga patrzył z niepokojem na zegarek. Minęło już dość czasu, by tamci, leżący bez ruchu pod ścianami, wyczerpali swój zapas… Czy żyli jeszcze? Seuga bał się zbliżyć, by to sprawdzić… Pomoc powinna nadejść lada chwila… Co zrobić? Jeśli żyją jeszcze jakimś cudem, jeśli choć jednego da się uratować, opowie o wszystkim… O pistolecie i o histerii Seugi… Pistolet sterczał zza pasa Dawego. Seuga zmacał w kieszeni ładunki. Wystarczyłoby… Ale to na nic… Jak wytłumaczy tamtym…

Teraz, a gdyby tak… wetknąć potem pistolet w dłoń Lemana? On zmarł przez uduszenie. Można by powiedzieć, że dostał szału i strzelał na oślep, gdy on, Seuga, wyszedł na chwilę z komory… Ale to na nic: gdyby Leman strzelał, to zabrałby potem pełne jeszcze zbiorniki pomordowanych i sam by przeżył. Nie uwierzą w takie karkołomne wyjaśnienie. Mogą zresztą stwierdzić, w jakiej kolejności umierali…

Seuga spojrzał na wskaźnik swojej butli. Miał jeszcze zapas na półtorej godziny… Myśleli, że ma tyle samo, co oni. Miał półtoragodzinną nadwyżkę… Gdyby im oddał wtedy po te pół godziny, teraz umieraliby wszyscy razem – usprawiedliwiał się przed samym sobą.

Jeśli jednak tamci… przyjdą za kilka minut i znajdą mnie z taką ilością ciekłego powietrza, podczas gdy reszta ma puste zbiorniki?…,

Wrota włazu zgrzytnęły ostro. Wpadliśmy wlokąc za sobą nosze, utleniacze i hermetyczne pojemniki ratunkowe. Na wprost wejścia, rozpłaszczony plecami na stalowej ścianie, stał Seuga. Rozszerzonymi oczami patrzył w podłogę, dłonie zaciskał na kranie butli. Przed nim, na stalowej płycie, wrzało błękitne jeziorko szybko parującego ciekłego powietrza…

Uratowaliśmy wtedy trzech. Na Belli pozostali Leman i Eber… Dawe zaginął później na Arionie. Lukas powrócił, jest teraz w Osiedlu, a Seuga… W kilka miesięcy później runął w przepaść w górach planety Cleo. W brawurowym podejściu śpieszył na pomoc, ku przełęczy, gdzie rozbił się wirolot z trzyosobową załogą. Byłem jednym z tej trójki…

Загрузка...