CZĘŚĆ DRUGA

MIASTO

Zejście z orbity zaplanowałem bardzo starannie. Chcąc zaoszczędzić sobie poprawek kursu i manewrów w pobliżu powierzchni, wyznaczyłem dokładnie punkt lądowania, na tyle bliski miasta, by dotrzeć tam pieszo w czasie co najwyżej kilku godzin. Nie miałem przecież pojęcia, czy będę mógł liczyć na jakiekolwiek środki komunikacji naziemnej.

Rakieta weszła w atmosferę, milczące dotąd czujniki temperatury powłoki niskim buczeniem zasygnalizowały obecność rozrzedzonych gazów. Sprawdziłem prędkość. Była zgodna z programem, pozostawiłem wiec automatowi kontrole lotu i obserwowałem ekran, po którym przesuwały się kontury znajomych kontynentów. Oceany i morza miały tę samą barwę, jaką zapamiętałem z moich lotów orbitalnych. Tylko lądy wyglądały jakoś inaczej. Pokrywały je rozległe plamy matowej czerni. Sprawiało to przykre wrażenie – jak widok pogorzeliska… Brakowało mi także na tej widzianej z wysoka mapie niektórych rzek i jezior. Miasta – te największe, widoczne z tej wysokości – wyglądały jak rozgrzebane kopce mrowisk… Wszystko to przemykało pode mną z taką szybkością, że trudno było przyjrzeć się dokładniej szczegółom krajobrazu. Ponadto dość obfite zachmurzenie utrudniało obserwacje. Oderwałem oczy od ekranu. Czujniki temperatury gwizdały na wysokim tonie, chwilami niepewnie zapalały się i gasły jasnoczerwone lampki sygnalizujące granicę niebezpiecznego przegrzania powłoki.

Automat włączył stabilizatory i pomocnicze dysze manewrowe. Obraz powierzchni Ziemi zniknął z ekranu, przesłonięty warstwą kłębiastych obłoków. Nagle ekran zgasł. To kamera skryła swą kwarcową źrenicę pod powieką płyty osłonowej. Krótko zadźwięczał sygnał przekroczenia temperatury, lecz niemal równocześnie huknęły na pełnym ciągu hamowania główne dysze silników. Promień szperacza, omiatający powierzchnię aż po daleki horyzont, sygnalizował przeszkodę, która na ekranie radaru zarysowała się jako grupa regularnych prostopadłościennych brył. Poza tym teren był płaski i gładki. Przełączyłem silniki na ręczne sterowanie i ująłem dźwignię ciągu. Nie potrafiłem odmówić sobie przyjemności własnoręcznego posadzenia rakiety na tej właśnie planecie; podobnie zresztą, jak robiłem to wielokrotnie na innych, zupełnie innych… Stabilizatory włączyły się, by ustawić rakietę w pionie. Śledziłem teraz tylko wskaźnik odchylenia i wysokościomierz. Schodziłem po batalistycznej aż do tysiąca metrów, mając pod sobą gładką równię. Przy tysiącu zredukowałem napęd i przeszedłem na bardziej stromą parabolę, by po chwili na pełnej mocy stanąć nad samą powierzchnią, z jasnożółtym płomieniem liżącym grunt pod rufą. Włączyła się kamera wizyjna, pokazująca poprzez rozedrgane, gorące powietrze panoramiczny obraz terenu, na którym lądowałem. Był jednolicie czarny. Gdyby nie odbicie promienia radarowego lokatora, można by sądzić, że rakieta zawisła nad bezdenną otchłanią…

Zmniejszyłem ciąg, rakieta osunęła się niżej i po chwili przeciążenie wprasowało mnie w fotel. Silniki zgasły, wyłączone przez samoczynny układ bezpieczeństwa, połączony z dynamometrami wsporników amortyzujących. Kilka sekund trwała gonitwa świateł wskaźników, zanim na ekranie zapłonął zielony napis "koniec lądowania". Rakieta stała pewnie, z niespełna dwustopniowym odchyleniem od pionu, a więc niemal idealnie.

Przez kilka minut nie ruszałem się z fotela, pogrążony w paraliżującym bezwładzie. Wiedziałem, że to nie ciążenie obezwładnia mnie w tym momencie. W pewnej chwili miałem nawet niedorzeczne pragnienie włączyć automat startowy i poderwać rakietę w przestrzeń, uciec stąd dokądkolwiek…

Z nawyku, a może także po części z powodu sprzeczności i niejasnej informacji, jakimi uraczono mnie na Księżycu, włączyłem analizator środowiska. Odpowiedział czerwonym sygnałem, a po chwili wyrzucił z drukarki odcinek taśmy z szeregiem liczb i symboli. Spojrzałem na nie przelotnie. Dotyczyły składu atmosfery na zewnątrz. Była przesycona substancjami trującymi o niewielkim stężeniu. Arsen, selen, tlenki metali… Odczekałem jeszcze kilka minut i ponownie uruchomiłem analizator. Tym razem w pobranej próbie powietrza było tego wszystkiego znacznie mniej… Odetchnąłem z ulgą. Jasne! Znałem to zjawisko, choć nie spodziewałem się go tutaj, na Ziemi. Płomień silników trafił na materiał zawierający te wszystkie składniki, powodując termiczny rozkład i odparowanie niektórych substancji. Wystarczy cierpliwie poczekać, aż grunt ostygnie, a wiatr przewieje nieco przytrutą atmosferę wokół rakiety.

Ciekawe na czym właściwie usiadłem? – pomyślałem wpatrując się w ekran, ukazujący gładką jak stół, czarną powierzchnię rozciągającą się dokoła, jak okiem sięgnąć. Przypomniałem sobie wielkie czarne plamy pokrywające lądy widziane z orbity. Widocznie wylądowałem na obszarze takiej plamy.

Po niespełna półgodzinie analizator uznał atmosferę za nieszkodliwą, uruchomiłem więc wentylację dla wyrównania ciśnień. Napływające z zewnątrz powietrze zawierało jeszcze nikły ślad obcego zapachu, mieszaniny seleno-wodoru, spalenizny i czegoś tam jeszcze.

Wciągnąłem mój stary, znoszony kombinezon roboczy i przepasałem się pasem od skafandra, za który zatknąłem porażacz. Przez ramię przewiesiłem torbę wypchaną wszystkim, co wydało mi się przydatne w mojej wyprawie. Tak wyekwipowany stanąłem w klatce podnośnika, by po chwili wynurzyć się wraz z nią z otwartego luku.

Czarna płaszczyzna, w miarę jak zbliżałem się do niej, stawała się układanką z sześciobocznych jednakowych płytek, ułożonych precyzyjnie jak kamienna posadzka. Płomienie moich dysz wytopiły w niej prawie regularne koło o promieniu kilkudziesięciu metrów. Wyrwa odsłaniała zwykły, piaszczysty grunt. Jej brzegi, pozwijane i spływające szarymi soplami, wznosiły się o kilkadziesiąt centymetrów nad poziomem gruntu, wskazując misterne rusztowanie w postaci kratownicy cienkich prętów czy rurek, na których wsparte były płytki. Brzegi płytek nie przylegały do siebie, tworząc w powierzchni mozaiki sieć szczelin.

Zeskoczyłem z platformy windy na osłonięty grunt przy wsporniku rakiety. Rozgarnąłem butem szare strzępy żużla – pozostałość stopionej i spalonej konstrukcji – i sięgnąłem dłonią, by dotknąć piasku. Był jeszcze dość ciepły. Zaczerpnąłem go pełną garścią i zbliżyłem do oczu. Tak, to był ten sam, niepowtarzalny, zapamiętany od dzieciństwa, szarożółty piasek z równin mojego kraju, mojej planety… Nigdzie, na żadnej z planet Dżety nie widziałem podobnego. Ten piasek był pierwszą rzeczą, której tu dotknąłem, nie zmienioną po dwustu latach nieobecności.

Domyśliłem się, czym była ta aksamitna czerń wokół mnie. Już skład atmosfery po lądowaniu powinien był mi to podpowiedzieć. Wylądowałem wśród pola – doskonale pochłaniających wszelką energię promienistą – fotoogniw, a może bardziej jeszcze skomplikowanych elementów przetwarzających energię słoneczną… W co? W elektryczność? A może… Tak, to możliwe! To wielkie obszary czerni zamiast dawnej zieleni… Zieleń pochłania tylko czerwoną część widma, a więc stosunkowo niewiele spośród całej dostępnej energii dostarczonej przez słońce. Czerń pochłania wszystko. A ponadto z pochłoniętej energii roślinność zużywa zaledwie setną część dla wytwarzania produktów fotosyntezy. Plon z jednego hektara uprawnego pola zawiera więc tylko maleńki ułamek energii, jaką Słońce dostarczyło tej powierzchni w okresie wegetacji roślin. A czarna płyta fotoogniw pochłania i przetwarza prawie całą energię! Z punktu widzenia wykorzystania energii słonecznej przeznaczenie dobrze nasłonecznionych obszarów pod uprawę roślin jest oczywistym, nie budzącym wątpliwości marnotrawstwem! Rzecz jasna, pod warunkiem opanowania wydajnej technologii produkcji żywności syntetycznej przy użyciu energii elektrycznej. Czyżby udało im się to osiągnąć?

Spojrzałem wokoło, ogarniając wzrokiem lekko falistą równinę. Na północno-zachodnim horyzoncie, pod nisko nawisłymi chmurami majaczyło lekkie wybrzuszenie, jakby zarys rozległego wzgórza. Sięgnąłem po lornetkę. W jej szkłach jednolity kontur zbocza rozpadł się w graniaste ziarna, odsłaniając swą nieciągłą, jakby krystaliczną strukturę.

Zrozumiałem. To właśnie było Miasto, do którego zmierzałem. Wyglądało, jakby zbudowano je na wzgórzu. Ale to nie mogło być wzgórze! Pamiętałem dokładnie topografię tego miejsca, jego położenia na dwóch brzegach rzeki, wśród równiny. Jednak to było ono, bez wątpienia. Wybrzuszyło się, nabrzmiało jak bąbel na oparzonej skórze. Wzniosło się soczewkowatym obrzmieniem ponad linię horyzontu, opuchły wrzód na ciele planety, gromadzący to wszystko, co okazało się zbędne, a nawet niepożądane wkoło, na tej równinie pozbawionej wszelkiego życia, pokrytej czarną powłoką chłonącą światło… Światło, które pozwalało żyć temu tworowi i zapewne wielu innym, podobnym. Pozwalało żyć za darmo…

Zabrzmiały mi w uszach słowa usłyszane tam, na Księżycu: że zapewniono minimum warunków życia, że nie pozostawiono na łasce losu… Humanitarnie. Moralnie. Przyzwoicie…

Lata spędzone w układzie Dżety nauczyły mnie widzieć i rozumieć. Mój krótki pobyt w Lunie I potwierdził moją wiedzę i doświadczenie. Wiem, co potrzebne jest rozumnej istocie – oprócz "minimum warunków"…

Za sobą, gdzieś nisko nad ziemią, usłyszałem cichy warkot silnika. Spojrzałem tam. Mały punkt, zbliżający się szybko, rozwijał się w kształt pojazdu powietrznego przypominającego śmigłowiec. Wskoczyłem na platformę podnośnika i podjechałem w górę, w stronę luku. Zatrzymałem windę w trzech czwartych wysokości i z dłonią na dźwigni, gotów w każdej chwili skryć się za osłoną pancerza rakiety, czekałem.

Maszyna zbliżała się niskim lotem. Czyżby przybyli do mnie? Widocznie zauważyli moje lądowanie – pomyślałem.

Spod brzucha śmigłowca wydęły się cztery baloniaste poduszki pneumatyczne amortyzatorów. Pojazd delikatnie usiadł na powierzchni fotoogniw. Jego śmigło wirowało nadal, pewnie dla odciążenia podłoża. Właz z dolnej części kadłuba rozwarł się, wyrzucając z wnętrza dwie małe postacie na cienkich, obutych w miękkie przylgi kończynach. Gdy zbliżały się do brzegu wyrwy, wśród której stała moja rakieta, dostrzegłem metaliczny pobłysk ich pancerzy. To były automaty.

Nie interesując się rakietą, jeden z nich metodycznie obszedł brzeg wyrwy, obmacując nawisłe strzępy stopionych płytek. Drugi przemierzył w poprzek wypalone kolisko, przechodząc obojętnie pomiędzy wspornikami rakiety, jakby krokami mierzył średnicę ubytku. Po chwili oba przystąpiły do systematycznego usuwania szczątków uszkodzonych płytek, składając złom na stertę w pobliżu śmigłowca.

Po oczyszczeniu brzegów wyrwy automaty zniknęły we wnętrzu pojazdu, by po chwili wywlec z niego kilka skrzyń, wypełnionych elementami do naprawy uszkodzenia. Jeden z robotów wprawnymi ruchami uzupełnił ubytki konstrukcji wsporczej, jakby cerując wyrwę ażurową siatką prętów. Drugi układał płytki.

Patrzyłem na ich pracę z rosnącą ciekawością. Interesowało mnie, co zrobią, gdy dotrą do zarytych w gruncie wsporników mojej rakiety.

Nie zrobiły nic szczególnego. Po bezskutecznych próbach usunięcia przeszkody po prostu obudowały każdy ze wsporników dokoła tak dokładnie, że po zakończeniu pracy rakieta wyglądała, jakby brodziła po kostki w czarnym tuszu.

Automaty starannie pozbierały zniszczone płytki, załadowały je do skrzyń i wniosły do śmigłowca, który wzniósł się i płasko poszybował w kierunku, z którego przybył.

Moja rakieta, moje przybycie, ja sam wreszcie – wszystko to nie miało znaczenia, nie zostało zauważone. Automatyczny system naprawczy szybko i sprawnie usuwał przypadkowe szkody, nie analizując ich przyczyn…

Zablokowałem właz rakiety i opuściłem się windą na powierzchnie świeżo położonych płytek. Powoli ruszyłem w stronę mglistego wzgórza na horyzoncie.


Rozglądając się po bezkresnej gładkiej pustyni, w myślach poszukiwałem sensu tego, co zaczynało jawić się tutaj moim oczom. Jakże obłędnie konsekwentni byliśmy zawsze w realizacji naszych planów – my, ludzie związani z techniką, nauką, postępem… A wszystko zaczynało się od humanistycznych, głębokich uzasadnień: wszystko dla człowieka, w imię ludzkości… A potem w ferworze realizacji szczytnych celów, ucieleśniając swe zbawienne pomysły, czyniliśmy zadość swym ambicjom, nie umiejąc położyć w odpowiedniej chwili rozsądnej granicy naszym poczynaniom… Wtedy okazało się, że wiemy, czego potrzebuje ludzkość, lepiej niż ona sama… Lekceważyliśmy interesy i pragnienia pojedynczych ludzi, podporządkowując je rzekomym interesom całej społeczności. A równocześnie – kształtowaliśmy nieomal siłą owe "interesy całości" – naginając je do potrzeby samorealizacji wybitnych jednostek…

Mało kto potrafił zrezygnować z wprowadzenia w życie własnego i we własnym mniemaniu doskonałego pomysłu, tając sam przed sobą lub po prostu pomijając w rozważaniach perspektywiczne skutki swej działalności.

Chlubnym wyjątkiem, jednym chyba jaki znam, był van Troff… Mimo wszystkich gorzkich słów, które pod jego adresem cisną mi się na usta – nie mogę odmówić mu jednego: poczucia proporcji, umiejętności pytania samego siebie o sens własnych poczynań.

Przekonałem się o tym raz jeszcze przed startem naszej wyprawy. Może właśnie to przekonanie o jego odpowiedzialności za własne słowa i czyny przechyliło w końcu szalę i uległem sile jego sugestii…

Na parę tygodni przed odlotem do Dżety udało mi się odwiedzić van Troffa w Instytucie, gdzie nadal prowadził swoje prace, choć już od kilku lat nie wykładał.

Znalazłem go w małym pokoiku, który zajął jako emerytowany profesor, ustępując miejsca nowemu kierownikowi zespołu. Siedział przed końcówką systemu komputerowego. Na ekranie przelewały się zielonkawe linie, tworzące misterną siatkę złożonych brył, przecinających się nawzajem i zmieniających w czasie. Prześwidrował mnie wzrokiem spod nawisłych gęstych brwi, uśmiechnął się i wskazał krzesło. Przez następną godzinę musiałem cierpliwie słuchać. Nie wszystko, co mówił, docierało do mojej świadomości. Chwilami traciłem wątek, a przez cały czas nie potrafiłem odgadnąć celu tego wykładu.

– Czy zdarzyło ci się kiedyś, młody przyjacielu, zrobić coś zupełnie niepotrzebnego? Bo mnie przytrafiło się to właśnie. Dziś, blisko mojej mety, widzę to zupełnie jasno. To, na co poświęciłem pół życia, jest mi właściwie niepotrzebne… Aż drugiej strony trudno powiedzieć, by mi się nie udało.

Zrobił przerwę, zamyślił się wpatrzony w zielony obraz na ekranie, po czym wyłączył monitor i ciągnął dalej:

– Wszyscy znają mnie jako teoretyka… A moją prawdziwą pasją był zawsze eksperyment fizyczny… Jednakże, jak wiesz, różnie bywa z zastosowaniem teorii fizycznych. Nigdy nie wiadomo, ile dobrego, a ile złego przyniesie nadanie im formy materialnej, technicznej… A potem mówi się o odpowiedzialności uczonych… W tej sytuacji nie zrezygnowałem wprawdzie z eksperymentowania, lecz… robiłem doświadczenia sam, w tajemnicy i na własny użytek… Jeśli można to nazwać użytkiem…

Chyba miałem rację, nie publikując ani podstaw teoretycznych, ani wyników eksperymentu. Nie oznacza to, że moje odkrycie mogłoby być zgubne w skutkach. Ono jest po prostu nieprzydatne, choć pozornie otwiera niezwykłe możliwości… Może gdybym miał przed sobą drugie życie czy choćby dalszych pięćdziesiąt lat, doprowadziłbym sprawę do końca. Wszystko, co osiągnąłem, to być może nawet – ta łatwiejsza połowa odkrycia… Ale czasu mam już niewiele, a wśród moich następców nie widzę nikogo, komu z całym zaufaniem mógłbym przekazać to zagadnienie i tę… zabawkę, którą zrobiłem. Bo to wreszcie tylko zabawka…

Pamiętaj, że czasu oszukać się nie da. Każdy z nas ma swój własny, sobie przypisany czas życia i nie może go przekroczyć. Można co najwyżej odroczyć ostateczny termin, ale to nie oznacza przedłużenia życia. Hibernacja, loty podświetlne… Cóż to innego, jeśli nie odroczenie terminu? Czy lecąc do Dżety z podświetlną prędkością i w hibernatorze przeżyjesz choćby o dzień dłużej, niż gdybyś pozostał tutaj? Nie biorąc pod uwagę oczywiście innych okoliczności, wpływających na długość twojego życia, tu czy tam… Podróżować w czasie można – jak dotychczas – tylko naprzód i to w ramach biologicznych możliwości organizmu. Ilość i czas trwania "przerw w podróży" nie wpływają na dystans, jaki efektywnie przebywa każdy z nas – od urodzenia do śmierci…

Van Troff mówił wtedy jeszcze o innych sprawach, o teorii grawitacji, modelach czasoprzestrzeni – a ja ciągle nie mogłem pojąć, do czego zmierza. Potem zjechaliśmy windą do piwnic budynku. "Mefi" prowadził mnie ciemnymi korytarzami, schodziliśmy jeszcze niżej do dalszych kondygnacji piwnic, o której istnieniu nawet nie wiedziałem. Wreszcie u kresu ślepego korytarza van Troff zatrzymał się, wsunął dłoń w szparę stropu i po chwili betonowy blok przed nami obrócił się nieco, ukazując ciasną komórkę, z której biegły w dół, w głąb wąskiego szybu, metalowe spiralne schodki. Gdy stanęliśmy u ich szczytu, profesor ręcznie obrócił betonowy blok. Świecąc latarką, zaczął zstępować w dół. Poszedłem za nim… Szyb miał kilkanaście metrów głębokości. Schodki kończyły się w stożkowatej niszy. W środku stalowej płyty podłogi widniała okrągła klapa z uchwytem.

– To jest właśnie ten g a d g e t… – powiedział van Troff podnosząc klapę. Od kolistego włazu biegła w dół metalowa drabinka, niknąc w ciemnej czeluści. – Zdejmij zegarek.

Odpiąłem z przegubu mój elektroniczny chronometr. Profesor wziął go ode mnie. Z kieszeni wyjął kłębek nici i odmotał kilka metrów. Do jednego końca przywiązał mój zegarek, drugi owinął sobie wokół palca.

– Popatrz! – przyłożył mój zegarek do swojego. Czerwone cyferki na obu czasomierzach zmieniały się w identycznym rytmie, pokazując ten czas z dokładnością do jednej sekundy.

Van Troff opuścił ostrożnie w otwór włazu uwiązany na nitce zegarek i zamknął klapę.

– Zaczekamy chwilę – powiedział, patrząc na mnie ze swym szatańskim uśmieszkiem.

Gdy upłynęło około minuty, odchylił klapę i wyciągnął mój zegarek.

– No i co powiesz? – spytał kładąc znów mój zegarek na przegubie, obok swojego.

Mój niezawodny, astronautyczny chronometr późnił się o minutę i kilka sekund…


Po godzinie marszu – dość uciążliwego, bo płytki podłoża okazały się śliskie i szedłem po nich jak po tafli lodowiska – dotarłem do szerokiej, dwupasmowej autostrady, przecinającej prostą wstęgą czarną płaszczyznę. Szosa była pokryta warstwą białego asfaltu, podzielonego czarnymi o liniami na pasy ruchu. Stałem przez długą chwilę na skraju autostrady, lecz w żadnym kierunku nie przejechał po niej choćby jeden pojazd. Ruszyłem skrajem asfaltowego pasma w stronę miasta. Teraz szło się znacznie lepiej. Krajobraz nie zmieniał się, tylko wypukłość wzgórza przede mną rysowała się coraz wyraźniej. Po kilku dalszych kilometrach dostrzegłem pojawiające się po obu stronach autostrady, w pewnej od niej odległości, niskie zabudowania, wynurzające się spośród zielonych krzewów.

Jest tu jednak jakaś roślinność – pomyślałem i ucieszyła mnie ta myśl. Zszedłem z szosy i na przełaj przez czarną taflę ruszyłem w kierunku jasnego budynku ukrytego częściowo za żywopłotem.

Już z odległości dwustu metrów dostrzegłem, że krzewy są tylko nad miarę wybujałym zielskiem ponad siatkowy parkan, pod którym kończyła się czarna płyta. Zbliżyłem się do furtki wiszącej na przerdzewiałych zawiasach i otworzyłem ją. Przebijając się przez kłębowisko łodyg i liści dotarłem do betonowego podjazdu przed budynkiem. Willa była w stanie kompletnej dewastacji, ze szmatami i tekturą w oknach, z widocznymi uszkodzeniami dachu i ścian. Wyglądała na dawno opuszczoną.

Wewnątrz było ciemno, tylko przez szpary zasłoniętych okien wnikało nieco światła. Zapaliłem ręczny reflektor. W pomieszczeniach, do których wchodziłem przez powyłamywane lub otwarte drzwi, było pusto. Tylko gdzieniegdzie poniewierały się szczątki połamanych mebli ze sztucznych tworzyw, jakieś szmaty, strzępy plastykowej folii. Wnętrza wyglądały na splądrowane i celowo zdewastowane.

Wróciłem na autostradę. Ściemniało się; sylweta miasta, widoczna teraz w postaci spiętrzonego kopca różnokształtnych brył, odcinała się od fioletoworóżowych obłoków, podświetlonych zapadłym za widnokrąg słońcem. Jasna smuga autostrady rozwidlała się przede mną, wbiegając po pochyłości dwiema odnogami na wysoką estakadę i łącząc się z poprzecznie biegnącą obwodnicą. W prawo, jeszcze na poziomie gruntu, odgałęziała się od pasma, którym przybyłem, lokalna wąska droga dojazdowa. Gdy w nią skręciłem, za moimi plecami prawie bezszelestnie przemknął po autostradzie duży pojazd, rozświetlając przed sobą kilkudziesięciometrowy odcinek drogi. Zdziwiłem się, że nie dostrzegłem wcześniej jego świateł, choć chwilę przedtem oglądałem się za siebie.

Odnoga szosy wiodła w kierunku zwartej masy zieleni, w której widać było zabudowania podobne do willi napotkanej poprzednio. One też wyglądały na zapuszczone i niezamieszkane. Droga zmieniła się w ulicę biegnącą między parkanami, przez które przelewała się bujna roślinność. Wokoło panowała doskonała cisza. Mrok gęstniał szybko, wiszące nad ulicą lampy nie świeciły. Idąc środkiem jezdni usłyszałem chrzęst pod butami. W świetle latarki zabłysły szkliste okruchy. Spojrzałem w górę. Wisząca nade mną oprawa oświetleniowa była pusta.

Kolejno mijane latarnie były tak samo potłuczone. Ulica tonęła w gęstniejącym mroku. Szedłem szpalerem ciemniejącego po obu stronach zielska, zza którego wystawały zarysy budynków. W żadnym oknie nie zauważyłem nawet odblasku światła, jakby to przedmieście wielkiej aglomeracji wymarło ze szczętem.

Ulica skręcała nieco w prawo. Zza zakrętu wyłonił się odcinek oświetlony kilkoma lampami. Na środku ulicy stał pojazd z zapalonymi światłami pozycyjnymi. Z górnej jego części wybiegał długi wysięgnik, dotykający wiszącej lampy. Po chwili lampa zajaśniała, wysięgnik opuścił się nieco, a pojazd ruszył w kierunku kolejnej nieczynnej latarni. Usunąłem się z drogi pod parkan, obserwując mijający mnie wóz techniczny. Nie było w nim nikogo, widocznie był to pojazd automatyczny.

Ruszyłem dalej, idąc teraz pod parkanami, skrajem oświetlonej ulicy. Automat naprawczy pozostał o kilkaset metrów za mną. Przede mną jaśniały równym rzędem naprawione latarnie.

Nagle, prawie nad moją głową, rozległ się brzęk i wystrzał pękającej lampy. Najbliższa latarnia zgasła, a wraz z deszczem szklanych odłamków uderzył o jezdnię jakiś ciężki przedmiot. Odruchowo uskoczyłem pod parkan, zakrywając głowę lewym ramieniem. Prawa dłoń błyskawicznie odnalazła za pasem kolbę porażacza. Wokoło jednak panowała cisza. Po chwili dopiero następny brzęk, któremu towarzyszyło zgaśniecie kolejnej z szeregu latarń, przerwał idealną ciszę. Potem znowu i jeszcze kilka razy, w różnych odległościach, przede mną i za mną. Dostrzegłem nawet lot kamienia, rzuconego gdzieś sponad parkanu po przeciwnej stronie ulicy. Upadł nie opodal mnie, chybiwszy celu, którym była jedna z palących się jeszcze w pobliżu lamp.

Wyglądało to tak, jakby przyczajeni w chaszczach za parkanami wandale czekali na oddalenie się wozu technicznego, by w jednej chwili zniweczyć owoce jego działalności.

Pod osłoną mroku chyłkiem przemknąłem na drugą stronę ulicy i ostrożnie zbliżyłem się do miejsca, z którego, jak mi się zdawało, rzucono kamień. Zamarłem w bezruchu i wstrzymując oddech, nasłuchiwałem przez chwilę. Potem, dotykając dłonią parkanu, przesunąłem się o parę kroków do przodu, wciąż niemal w kucki i starając się nie robić najmniejszego hałasu. Dłoń dotykająca ogrodzenia natrafiła na otwór w plastykowej siatce. W ciemności wymacałem jego brzegi. Był dostatecznie duży. Wahałem się przez chwilę, lecz w końcu przeszedłem na drugą stronę, ostrożnie rozchylając miękkie, nie szeleszczące łodygi chwastów, dorodnych jak dobrze wyrośnięta kukurydza. Posuwałem się pod ich osłoną w stronę domostwa, którego dach rysował się na tle nieba ponad wierzchołkami badyli. Poprzez rzednące łodygi zobaczyłem ciemną ścianę, z jeszcze ciemniejszymi plamami drzwi i okien.

Nagle prawie tuż obok mnie usłyszałem czy raczej może poczułem ruch zarośli. Znieruchomiałem. O dwa metry w lewo, z gęstwiny, wynurzyła się zgarbiona sylwetka i, przemknąwszy przez wąski pas betonowej alejki, zniknęła w mrocznej czeluści drzwi.

Przywykłymi już do ciemności oczyma wpatrywałem się w ciemny prostokąt, łowiąc uchem szmery stłumionej rozmowy, dobiegające z wnętrza budynku. Po chwili z drzwi wysunęły się jedna za drugą trzy ludzkie sylwetki. Zatrzymały się obok mojej kryjówki. Zauważyłem, że odzież zwisa z nich w strzępach. Mieli przerzucone przez ramiona jakieś płachty czy worki. Rozmawiali półgłosem. Mogłem dosłyszeć prawie każde słowo, lecz nie wszystko rozumiałem. Odniosłem wrażenie, że spierają się o coś.

– Nie gwo! – mówił jeden. – Byłem tam wczoraj. Ni ful.

– Bo jesteś tufa. Fulowo szukałeś. Jakbyś, dyrba, nie zgwalał przed tymi fulami, zachapałbyś od fula żarła – oponował drugi.

– Ożeż, dyrba, idziem czy nie? – zniecierpliwił się trzeci.

– Bo on tryfi.

– To ful mu w tufę, zostaw go, dyrba, i chodź.

– Z nim, dyrba, tak zawsze… No, to idziesz, fulu?

– Sam jesteś ful. I docent!

– Coo?!

– Docent, dyrba!

Była to widocznie największa obelga, bo dwa cienie zwarły się w krótkiej szarpaninie, a trzeci zaczął je rozdzielać.

– Dogwolę mu! – odgrażał się znieważony.

– Zamknij ryj i nie gwol, fulu, bo te dyrby usłyszą i wszystkim nam dogwolą – warknął stanowczo mediator. – Zagwalamy, bo już wszyscy poszli i ful dla nas zostanie.

Ruszyli gęsiego przez zielsko, mijając mnie o kilka kroków. Kierowali się w stronę dziury w płocie. Odczekałem chwilę i poszedłem za nimi. Nie opuszczając zarośli wyjrzałem na ulicę. Było prawie zupełnie ciemno, zauważyłem jednak jeszcze kilka postaci w łachmanach, przemykających pod płotami, nawołujących się stłumionymi głosami. Wyłazili przez dziury w parkanach, przez furtki zarośnięte dzikim żywopłotem chwastów. Wlokąc za sobą płachty i worki, zmierzali wszyscy w stronę miasta. Zawahałem się. Za bardzo odbiegałem od nich wyglądem. Nie mogłem w moim stroju pokazać się między nimi. Kim byli? Wyrzutkami, wegetującymi na marginesie społeczności miasta, w opuszczonej dzielnicy willowej? Złodziejami, udającymi się na nocną wyprawę?

Ulicą po mojej stronie zbliżał się szybkim krokiem jeszcze jeden, zapóźniony, samotny. Rozglądał się trwożnie, niepewnie – jakby pozbawiony oparcia w gromadzie, spodziewał się jakiegoś niebezpieczeństwa. Zmierzyłem wzrokiem odległość do tych, co przeszli ostatnio. Byli wystarczająco daleko. Nadchodzący zbliżał się do miejsca, gdzie siedziałem u wylotu dziury w płocie.

Nie zdążył krzyknąć. Był słaby, wątły i ciężko przestraszony. Gdy zakneblowanego strzępem szmaty z jego własnego stroju i skrępowanego kawałkiem linki układałem w zaroślach, jego oczy wyrażały śmiertelne przerażenie.

– Nie bój się – powiedziałem możliwie najłagodniej, ściągając z niego brudne, podarte łachy. – Jak wrócą, to cię rozwiążą.

Leżał pokornie, jakby trochę uspokojony. Wciągając przez głowę jego strój – coś w rodzaju długiego poncho z kapturem, z dziurami na głowę i dłonie, zeszytego byle jak z kawałków różnobarwnej ongiś tkaniny – przyjrzałem się jego twarzy. Mógł mieć równie dobrze sześćdziesiąt jak czterdzieści lat. Twarz miał zniszczoną, o szarej cerze i zapadniętych oczach, brudne dłonie z połamanymi paznokciami. Żebrak? Nie miałem czasu na dochodzenie prawdy. Przerzuciłem przez ramię pusty worek, zmierzwiłem włosy i, pokiwawszy ręką leżącemu, ruszyłem w mrok ulicy. Gromada oberwańców była widać daleko, bo nie słyszałem już stłumionego gwaru ich rozmów. Puściłem się truchtem wzdłuż parkanu. Po kilku minutach dogoniłem ich. Wlekli się ostrożnie, zbici w dość ciasną gromadę, przystając co pewien czas. Idący na czele przywódca czy przewodnik dawał im znaki, ruszyli znowu milknąc i kuląc się pod osłoną parkanów lub śmiało krocząc środkiem ulicy. Nie dołączyłem do nich, posuwając się o kilkanaście kroków z tyłu. Wreszcie zebrawszy odwagę ukryłem głowę i twarz pod kapturem – jak wielu spośród idących – i zrównałem się z dwoma, którzy szli na końcu grupy. Jeden z nich, bliższy, zauważył mnie kątem oka, przelotnie spojrzał w moją stronę i mruknął:

– Goog?

– Uhm – odpowiedziałem.

– Masz smuka? Dawaj! – burknął napastliwie.

– Nie mam – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Gwolisz. Dawaj, dyrba, ty stary fulu! – nalegał.

– Odgwol się, dyrba, ful ci do mojego smuka, docencie, bo ci przygwolę takiego kopa w tufe, że fulem gwolniesz o ziemię – powiedziałem półgłosem na jednym oddechu.

Aż przystanął. Ruszyłem szybciej, mieszając się z tłumem obdartusów. Sam byłem zdziwiony, jak szybko udało mi się opanować ten nieskomplikowany w gruncie rzeczy slang. Cóż, widocznie podróże na obce planety wyrabiają w człowieku umiejętność błyskawicznego przystosowania się do środowiska i miejscowych warunków…

Po godzinie marszu ciemnymi uliczkami, na których tu i ówdzie dołączali do nas nowi towarzysze, dotarliśmy do szerszej arterii oświetlonej kilkoma latarniami, zbyt wysokimi, by je można było unieszkodliwić przy pomocy kamieni. Przewodnik gromady zatrzymał nas gestem i sam ostrożnie wysunął się na jasną przestrzeń. Po chwili dał znak i ruszyliśmy, ostrożnie przemykając w cieniu budynków i pawilonów, stojących luźno wśród zachwaszczonych trawników.

Rozejrzałem się wokoło. Byliśmy na skraju dużego osiedla, zabudowanego jednakowymi bryłami bloków. W oknach nie świeciło się jednak, jakby i te budynki były niezamieszkane. Moi towarzysze rozproszyli się pomiędzy blokami i po chwili grad kamieni zbombardował wszystkie dostępne latarnie na osiedlowych uliczkach. W zapadłej ciemności rozbiegli się, niknąc w drzwiach budynków. Poszedłem za dwoma najbliższymi, którzy skryli się w wejściu mrocznej sieni.

Myszkowali tam po omacku, szukając czegoś na ścianach i wymieniając przy tym krótkie uwagi.

– Ni ful. Wszystkie rozgwolone.

– Te dyrby teraz łażą wieczorem, rozgwalają i w nocy takiego fula znajdziesz. Trzeba by z rana dyrba, po przyjściu robotów…

– Przyjdź, fulu głupi, jak chcesz w gwol dostać. Zabiją.

– Można by gromadą.

– Ich też dużo. I gnaty mają niektórzy, robią od razu w łeb…

Rozmawiając wyszli na zewnątrz, a ja zostałem i zapaliłem latarkę. W ściennych wnękach dostrzegłem jakieś urządzenia. Przypominały podajniki żywnościowe, które znałem z Księżyca. Były jednak poniszczone, wręcz zmasakrowane uderzeniami tępego narzędzia…

Wymknąłem się spomiędzy bloków i pozostawiając gromadę myszkującą po osiedlu, ruszyłem dalej sam. Odnalazłem szeroką ulicę, dość dobrze oświetloną, która doprowadziła mnie do niewielkiego budynku z resztkami neonowego napisu. Ocalały w nim tylko szczątki niektórych liter. Wnętrze za potłuczonymi szybami dużych okien było oświetlone. Na ścianach wisiało kilka automatów do napojów i żywności, a także parę aparatów wideofonicznych – wszystko jednak w opłakanym stanie, potłuczone metodycznie i unieruchomione.

Z pomieszczenia wiodły w dół ruchome schody, które ruszyły samoczynnie, gdy stanąłem u ich szczytu. Zjechałem w dół i znalazłem się w długim tunelu, który, jak się zorientowałem, był stacją kolei podziemnej. Po dwóch stronach peronu biegły osiatkowane bariery, oddzielające peron od szerokiej, walcowatej rynny, która była zapewne torem dla wagonów kolei. Rynny po obu stronach peronu niknęły w kolistych tunelach. Po peronie posuwał się z wolna automat czyszczący plastykową wykładzinę. Gdy znalazłem się na jego drodze, ominął mnie w odległości dwóch metrów i pełznąc dalej kontynuował swą pracę. Na ścianie wisiały cztery automaty z napojami – nie uszkodzone, z zapasem plastykowych szklanek. Podszedłem do jednego z nich, podstawiłem naczynie i nacisnąłem przycisk. Pociekł strumyczek gazowanego napoju o słodkawo- kwaśnym, orzeźwiającym smaku. Gdy piłem, rozległ się brzęczyk i głos z megafonu obwieścił: "Pociąg do centrum – dwudziesta trzecia czternaście. Następny: dwudziesta trzecia dwadzieścia dwie".

Z narastającym szumem z wylotu tunelu wypadło długie cygaro bez okien i zatrzymało się przy peronie. Barierka na skraju peronu opadła, kryjąc się pod jego płaszczyzną. Równocześnie boczna powierzchnia cygarowego wagonu rozwarła się w kilku miejscach, ukazując oświetlone wnętrze. Pociąg stał przez pół minuty, po czym barierka uniosła się, drzwi zamknęły, a cygaro z sykiem i szumem pogrążyło się w czeluści tunelu. Po chwili megafon obwieścił kolejny pociąg, tym razem w przeciwnym kierunku, i wszystko powtórzyło się jak poprzednio. Nikt nie wysiadł, pociąg ruszył i zniknął w tunelu.

Równo z pojawieniem się na peronowym zegarze cyfr 23.22 przybył kolejny pociąg do centrum. Z wahaniem przekroczyłem białą linię na brzegu peronu i stanąłem na wprost drzwi wagonu. Zastanawiałem się widać zbyt długo, bo po chwili z megafonu rozległ się beznamiętny, bezpłciowy głos automatu: "Proszę zajmować miejsca w wagonie lub cofnąć się w kierunku środka peronu. Proszę nie opóźniać odjazdu pociągu!" Wsiadłem, drzwi zasunęły się i pociąg ruszył. Wnętrze wagonu było czyste i jasne. Usiadłem na wygodnej kanapie, pokrytej imitacją skóry. Rozejrzałem się. Pociąg był zupełnie pusty. Gdy zatrzymywał się na kolejnych przystankach, głośnik wymieniał ich nazwy. Niektóre były mi znane – nie zmieniły się od czasu, gdy byłem tutaj ostatni raz. Dzięki temu mogłem zorientować się, gdzie jestem. Powinienem wysiąść gdzieś w pobliżu Uniwersytetu. Ciągnęło mnie przede wszystkim tam właśnie. To był przecież mój główny, a właściwie jedyny cel…

Im bliżej centrum, tym mniej znajomych nazw przystanków pojawiało się w zapowiedziach automatu i zacząłem się gubić w topografii. Gdy głośnik obwieścił przystanek "Skarpa", wyskoczyłem na peron. Nim rozejrzałem się wokół siebie, bariera odcięła mnie od wagonu. Cofnąłem się wparty w nią plecami.

Przeciwległy brzeg peronu, aż po białą linie u stóp barierki, zaległa bura, kłębiąca się masa, jak rozlana kałuża żywej mazi, kipiąca, przelewająca się, wydająca piskliwe odgłosy.

Połowę peronu oblegała chmara szczurów. W jednej chwili rozpoznałem je – pospolite, rude miejskie szczury, z obrzydliwymi nagimi ogonami, ze zmierzwioną sierścią, spasione i leniwe.

Nie interesował ich pociąg, którym przyjechałem, były wpatrzone w wylot drugiego tunelu. Tłocząc się, przepychając, łażąc sobie nawzajem po grzbietach, wlokły zębami i łapkami jakieś drobne przedmioty, przejrzyste torebki z folii wypchane czymś szczelnie, szmaciane zawiniątka. Piszczały przy tym i skamlały, tu i ówdzie wybuchały wśród nich drobne nieporozumienia i utarczki.

Stałem bez ruchu z dłonią na kolbie porażacza, którego regulator przełączyłem na szeroki strumień rażenia. Kilka szczurów zauważyło mnie czy może wyczuło węchem, bo zwróciły głowy w moją stronę. Stopniowo inne, zaalarmowane widocznie przez prowodyrów, także zwróciły się ku mnie. Z wyglądającej teraz jak połać rudawego mchu, znieruchomiałej gromady patrzyły na mnie setki par okrągłych błyszczących oczek. Nagie ogony wzniesione ku górze, wiły się w powolnych skrętach jak dżdżownice. Nie ruszyły jednak w moją stronę. Tylko tu i ówdzie dały się słyszeć wysokie głośne piśnięcia, jakby wrogie okrzyki; Po chwili cała czereda piszczała bezładnie, bijąc ogonami i drapiąc pazurkami plastykową powierzchnię peronu.

Odezwał się megafon i w tej samej chwili piski jak na komendę umilkły, ogony znieruchomiały. Gdy automat wymienił nazwę stacji, do której zmierzał nadjeżdżający pociąg, tłum szczurów porwał za swe bagaże i tracąc całkowicie zainteresowanie moją osobą, zwrócił się ku brzegowi peronu. Jeden tylko ogromny, gruby egzemplarz, zrobił truchtem kilka kroków w moją stronę, zatrzymał się i fuknął, jakby spluwając w moim kierunku, po czym dołączył do gromady.

Przez opuszczoną barierkę i otwarte drzwi szczury, tłocząc się i przepychając, hurmem runęły do wnętrza wagonu, gubiąc w pośpiechu swe tobołki, gryząc się, piszcząc i depcąc nawzajem.

W mgnieniu oka peron opustoszał. Pociąg nie ruszył jednak, megafon dwukrotnie powtórzył przynaglenie… Rozejrzałem się po peronie. Jakiś zapóźniony szczur nadbiegał jeszcze od strony nieczynnych ruchomych schodów, wlokąc paczuszkę w kolorowym opakowaniu, niewiele mniejszą od niego samego.

Po chwili dopiero dostrzegłem na peronie jeszcze jednego szczura. Stał na tylnych łapach, zasłaniając swym ciałem obiektyw kamery śledzącej brzeg peronu. Dopiero gdy zapóźniony szczur zniknął we wnętrzu wagonu, drugi odsłonił czujniki i powoli ruszył wzdłuż odjeżdżającego pociągu jak dyżurny ruchu, pilnujący porządku na stacji.

Wyjechałem schodami na górę. Znalazłem się na peronie innej linii, krzyżującej się z tą, którą przyjechałem. Stąd, kolejnymi czterema ciągami schodów, wydostałem się na powierzchnię, pokonując różnicę poziomów co najmniej stu metrów.

A więc miasto dziwnym jakimś sposobem wypiętrzyło się w górę! Nie rozumiałem tego, co najwyżej domyślałem się. Jadąc w górę ruchomymi schodami miałem wrażenie, że posuwam się wzdłuż ścian podziemnych – czy może zasypanych – budynków o zamurowanych otworach okiennych.

Na górze z pawilonu stacyjnego wyszedłem wprost na jasno oświetloną ulicę. Dostrzegłem grupkę jaskrawo ubranych ludzi, którzy otaczali słup latarni. Byli oddaleni o kilkadziesiąt metrów, lecz dobiegł do mnie ich głośny śmiech, wybuchający salwami i przemieszany okrzykami kilku głosów. Zatrzymałem się i rozejrzałem cofnięty w cień portalu mijanego budynku. Ulica była pasażem, z obu stron ograniczonym ciągami kolorowych, przeszklonych pawilonów. Nad dachami migotały neonowe reklamy czy hasła. Środkiem sunęły polewaczki i zamiataczki, kilka automatów przecierało szyby wystawowe, za którymi piętrzyły się kolorowe opakowania. Poza rozbawioną grupką na ulicy nie zauważyłem przechodniów. Wyjąłem lornetkę i przyjrzałem się tym pod latarnią. Siedmiu młodych, zupełnie młodych chłopców o gładkich twarzach bez zarostu, w barwnych, choć prawie jednakowych obcisłych spodniach i bluzach, otaczało słup, na który z mozołem wdrapywała się ciemna postać.

Przyjrzałem się jej dokładnie. Był to człekokształtny robot wspinający się niezdarnie po gładkiej powierzchni słupa. Przy akompaniamencie śmiechów i pokrzykiwań usiłował wejść wyżej, lecz jego metalowe ramiona obsuwały się co chwila i zjeżdżał z powrotem w dół. Młodzi ludzie najwyraźniej znęcali się nad automatem, zmuszając go bezsensownymi rozkazami do wykonania sztuki, która przekraczała jego możliwości.

Wzdłuż ścian budynków zbliżyłem się do rozbawionej grupki. Robotowi właśnie udało się podciągnąć na wysokość około czterech metrów. Szczupły chłopak o długich, ciemnych włosach wysunął się spośród stojących wokoło i patrząc w górę, z dłonią wspartą o słup, wysokim, dziecinnym głosem zachęcał robota do dalszej wspinaczki.

Dłonie robota nie zdołały utrzymać ciężaru. Runął w dół i nim chłopak zdążył uskoczyć, padł przygnieciony masywnym cielskiem do chodnika.

Zupełnie bez udziału świadomości rzuciłem jakieś słowo – ostrzegawczy krzyk, który zabrzmiał tuż przed łoskotem upadku. Chłopcy w pierwszym odruchu skoczyli ku leżącemu. Robot podniósł się niezgrabnie i utykając usunął się na bok. Otoczyli miejsce wypadku, trwając chwilę w milczeniu i bezruchu, a potem kolejno odwracali głowy. I wtedy dopiero dostrzegli mnie.

Sprężyli się nagle, twarze ich ożywiły się, dłonie sięgnęły za bluzy. W jednej chwili pojawiły się w nich krótkie, połyskujące metalem rurki czy pałki. Zapominając o leżącym współtowarzyszu, z dziwnymi uśmieszkami na twarzach ruszyli kocim krokiem w tyralierze w moją stronę. Cofnąłem się o dwa metry, przywierając plecami do ściany domu.

Szli powoli ściskając w dłoniach pałki. Ze sposobu, w jaki je trzymali, wynikało, że nie jest to broń palna. Służyły po prostu do bicia.

– No, cho… dyrba, no, cho… no, no, no, no! – jeden z napastników wysunął się do przodu i kiwając palcem lewej dłoni, jakby zachęcał mnie, bym się zbliżył. Inni tymczasem oskrzydlali mnie z obu stron. Patrząc w oczy nadchodzącemu, powoli cofnąłem dłoń do otworu w moim łachmanie, by ująć kolbę zatkniętego za pas porażacza. Równocześnie lewą ręką uchwyciłem mocniej trzymany na ramieniu worek, którego dotychczas się nie pozbyłem chyba dlatego, że stanowił nieodłączny składnik mojego przebrania. Chłopak zatrzymał się o dwa kroki przede mną i szybkimi spojrzeniami ocenił odległość do stojących po obu stronach towarzyszy.

Skoczyłem do przodu, zamachnąłem się workiem. Chłopak odruchowo wyrzucił do góry lewe ramię. Puściłem worek i chwyciłem jego przegub, usiłując przerzucić go przez biodro. Był jednak zwinny i wyraźnie zaprawiony w walce wręcz. Udało mi się tylko odwrócić go i mocnym kopniakiem w tyłek odrzucić o kilka kroków. Nim upadł, miałem już na karku dwóch najbliższych spośród pozostałych. Strząsnąłem ich z siebie, lecz jednemu udało się przyłożyć mi pałką w lewe przedramię. Drugi uczepił się mojego poncho. Szarpnąłem się w kierunku ściany, tkanina pękła od szyi po sam brzeg i spadła ze mnie, lecz plecy znalazły na powrót oparcie o twardą płaszczyznę. Stałem w rozkroku, z lewą ręką obwisłą bezwładnie, przeszywaną bólem od łokcia po nadgarstek. W prawej trzymałem porażacz.

Napastnicy jakby zamarli, zesztywnieli w pół skoku ku mnie. Wybałuszonymi oczyma wpatrywali się w mój kombinezon, ręce im zwisły, z dłoni któregoś wypadła pałka i z brzękiem potoczyła się w moją stronę. Ten, którego kopnąłem, zbierał się właśnie z ziemi. Spojrzał na mnie i pozostał w przyklęku na jedno kolano, wsparty na dłoni, z rozszerzonymi oczyma.

– Nie tryfić – syknął. – To lunak!

– Nie lunak! – rzucił któryś inny. – Patrz, co ma! To docent!

– Docenta nie widziałeś?! – burknął trzeci. – To jest kosmak!

– Gwolisz! Kosmaków nie ma!

– Ful z nim. Ja zgwalam! – zadecydował prowodyr i długimi susami przemknął na drugą stronę ulicy.

Skierowałem w jego stronę wylot porażacza i nie mierząc pstryknąłem przyciskiem. Zawadziłem go widać swym skrajem rozproszonego pola, bo tylko nogi rnu się poplątały, ale utrzymał równowagę i oparty o ścianę, stękając głośno, rozcierał zdrętwiałe łydki. Reszta stała bez ruchu, patrząc to na mnie, to na niego.

– Ty, kosmak! – odezwał się któryś potulnie i z pewną dozą szacunku. – Daj żyć, pójdziem! No?

Zrobiłem wymowny gest uzbrojoną dłonią. Prysnęli we wszystkie strony i w jednej chwili zniknęli, jakby wsiąknęli w witryny sklepów. Ten, który dostał z porażacza, kuśtykał teraz gdzieś po drugiej stronie ulicy. Podszedłem do leżącego chłopaka. Nie żył. Górna część tułowia była zmiażdżona. Jego okrągłe, szkliste oczy patrzyły w zenit.

– Czym mogę służyć? – usłyszałem obok siebie.

Obejrzałem się. Obok stał robot. Ten sam, który spadł ze słupa. Czekał na rozkazy. Widocznie był przeznaczony do umilania życia przechodniom. Tylko przypadkiem stał się mordercą, choć nie byłbym zdziwiony, gdyby uczynił to przez zemstę…

– Podnieś go i chodź za mną – powiedziałem wskazując na zwłoki. Nie oglądając się ruszyłem w stronę widocznego o kilkadziesiąt metrów trawnika. Robot człapał za mną.

– Wykop dół – powiedziałem wskazując na trawnik i obrysowując czubkiem buta kształt prostokąta. – Taki. A potem zakop ciało.

Robot ostrożnie ułożył zwłoki na trawie, przyklęknął i rozstawionymi palcami mechanicznych dłoni odgrzebał warstwę darni. Po chwili jednak metalowe pazury zazgrzytały o twardą płytę. Pod dwudziestocentymetrową warstwą gleby był beton. Zapomniałem na chwilę, że prawdziwa Ziemia znajduje się gdzieś tam w głębi, zakryta i zapomniana. To, co piętrzyło się nad nią, było tylko chorobliwą naroślą, nowotworem, nad miarę wybujałym obcym ciałem…

– Przestań. Zrób coś z nim! – powiedziałem do robota.

– Wezwę wóz funebralny – oświadczył usłużnie.

Kiwnąłem głową, nie wiedząc nawet, czy zrozumiał ten gest i poszedłem z powrotem w kierunku wejścia do stacji kolei podziemnej.

Dopiero teraz zrozumiałem, jak trudnym i skomplikowanym przedsięwzięciem będzie to, co wydawało się jak najprostsze. To miasto było mi obce, było innym miastem, narosłym nad dawnym, które znałem. Bez planów geodezyjnych trudno będzie odnaleźć miejsce, gdzie należy szukać… A jeśli nawet ustalę miejsce, to czy potrafię dotrzeć tam, o sto metrów niżej, poprzez kolejne kondygnacje i warstwy do powierzchni gruntu, pod którym powinien tkwić cylinder? A jeśli dotrę – czy go znajdę tam, poniżej dolnych piwnic dawnego gmachu?

Budynek Instytutu miał osiem kondygnacji. Pochodził z czasów, gdy wysokie budowle wznoszono z elementów betonowych, zbrojonych stalą. Należy wątpić, by całkowicie zniknął. Sądząc z tego, co widziałem oraz czego się domyślałem, przyjęty system modernizacji miasta wyniknął właśnie z trudności w rozbiórce takich budowli. Już w czasach, gdy opuszczałem Ziemię, problem ten zaczynał się pojawiać w centralnych dzielnicach wielkich miast. Bezkolizyjność tras komunikacyjnych można było osiągnąć jedynie poprzez nadbudowywanie coraz to wyższych wiaduktów i estakad nad istniejącymi trasami. Wielopoziomowe arterie i węzły już wtedy sięgały okien trzeciego czy czwartego piętra sąsiednich budynków, a ślimakowate rozjazdy oplatały jak węże stojące przy trasach gmachy, stając się utrapieniem mieszkańców nękanych hałasem przez całą dobę.

Zaczynałem rozumieć mechanizm tego zjawiska urbanistycznego. Ulice wypiętrzyły się ponad zabudowę, zaś zabudowa usiłowała dorównać poziomowi ulic. Po pewnym czasie na niższych kondygnacjach miasta powstawała nieuchronnie martwa przestrzeń, odcięta od świata stropem estakad i ścianami budynków, których niższe piętra nie nadawały się już do zamieszkania ani nawet jako miejsca pracy dla ludzi. Nieuchronną koniecznością musiało się wreszcie okazać odcięcie tej martwej warstwy miasta, nie uczęszczanej, nie sprzątanej, przydatnej co najwyżej dla potrzeb inżynierii miejskiej, komunikacji podpowierzchniowej lub całkowicie zautomatyzowanych zakładów przemysłowych. Sieć estakad zlała się więc w jeden strop, wyznaczający nowy poziom zerowy dla miasta. Mniejsze budynki zniknęły pod nim, większe wystawały co najwyżej górnymi piętrami. Być może dla umocnienia owego stropu trzeba było w niektórych miejscach wesprzeć go na dawnych budynkach, których ściany jako szalunek wypełniano tworzywem zwiększającym wytrzymałość.

Ile razy, w czasie gdy mnie tu nie było, powtórzyła się taka operacja? Trzy, cztery, może więcej? Ile kolejnych poziomów miasta zniknęło pod nowymi arteriami i nową zabudową? Taki proces może przybrać postać lawiny… Pamiętam, że w czasach, gdy tu mieszkałem, prawie każda nowa trasa komunikacyjna, nowoczesna i dalekowzrocznie na pozór zaprojektowana, przestawała wystarczać już po chwili udostępnienia do ruchu.

Budowle, które widziałem na najwyższej kondygnacji, będącej najmłodszą i ostatnią fazą rozwoju miasta, wyglądały na bardzo lekkie, ażurowe. Potwierdzało to moje przypuszczenia: w miarę wypiętrzania miasta stosowano coraz lżejsze materiały i konstrukcje, by nie obciążać nad miarę niżej położonych warstw.

Miałem nadzieję, że dolne poziomy, choć stanowić mogły konstrukcję komórkową, są jednak przynajmniej w pewnym stopniu drożne. Aby to sprawdzić, musiałem w jakiś sposób wniknąć w głąb, pod naskórek miasta. Wydawało mi się, że jedną z możliwych dróg na niższe poziomy powinny być szyby prowadzące do stacji kolei podziemnej.

Zjeżdżałem teraz w dół kolejnymi ciągami eskalatorów, oglądając starannie ściany szybu. Mimo powłoki tworzywa sztucznego, jakby plastykowego tynku, którym zostały niezbyt zresztą starannie pokryte, widać było, że są to ściany dawnych budowli. W miarę zagłębiania się mogłem prześledzić – jak na skarpie geologicznej odkrywki – kolejne warstwy zabudowy i dzielące je stropy. Znalazłem – na dwóch poziomach, odległych o jakieś dwadzieścia metrów – ślady zasklepionych przejść, prawdopodobnie dawnych tuneli wyjściowych dla pasażerów kolei podziemnej. Mnie jednakże interesował poziom gruntu. Pamiętałem, że przed moim odlotem istniały dwa poziomy tuneli metra. Tu także natrafiłem na dwa, lecz nie wiadomo, czy wyższy nie przebiegał już nad poziomem gruntu. W miarę przesuwania się właściwego miasta ku górze – komunikacja podziemna mogła również wkraczać na wyższe, opuszczone przez mieszkańców poziomy.

Wyszedłem na peron górnej linii kolei, biegnącej prostopadle do kierunku, z którego przybyłem do miasta. Miałem niejasne wrażenie, że udając się w prawo tą właśnie linią, powinienem zbliżyć się do rzeki. Bo przecież ona musi gdzieś istnieć, nie mogli jej zupełnie zlikwidować, jest niezbędna dla funkcjonowania miasta. Jeśli odnajdę ją, ukrytą gdzieś na dnie miasta, posłuży mi jako baza odniesienia dla zorientowania się w topografii.

Tymczasem jednak byłem zbyt zmęczony, by tej jeszcze nocy kontynuować poszukiwania. Zawróciłem w kierunku schodów. Idąc peronem dostrzegłem we wnęce ściany, przy automacie z napojami, dwa rude szczury. Jeden naciskał nosem przycisk, drugi podstawiał pyszczek pod strumyk wypływającej cieczy. Na mój widok zjeżyły się, jeden pisnął ostrzegawczo i oba smyrgnęły w kierunku schodów. Nim dotarłem do ich podnóża, oba zwierzaki były już u szczytu, wdrapując się błyskawicznie na kolejne stopnie. Schody ruszyły dopiero wówczas, gdy się do nich zbliżyłem. Widocznie automat nie reagował na szczury…

Ulica była pusta, tylko pod ścianą po drugiej stronie stał wciąż ten sam robot. Poznałem go po uszkodzonej powłoce. Spojrzałem w kierunku trawnika. Zwłok chłopca już nie było. Jakaś automatyczna maszyna doprowadziła do porządku trawnik rozgrzebany przez robota.

– Robot! – zawołałem w stronę androida.

– Słucham – odpowiedział i podszedł do mnie. – Czym mogę służyć?

– Gdzie dostanę coś do zjedzenia?

– Zaprowadzę do magazynu. To blisko.

Ruszył wzdłuż ulicy, a ja poszedłem za nim. Wskazał mi drzwi obszernego sklepu. Otworzyły się przede mną. Wziąłem z pierwszej z brzegu półki opakowaną w barwny plastyk paczuszkę i wyszedłem na ulicę. Robot czekał przy drzwiach.

– Gdzie mógłbym się przespać? – spytałem.

– W tym domu są wolne pokoje – wskazał najbliższe wejście do budynku. – Życzę dobrej nocy.

– Dziękuję – powiedziałem odruchowo.

Ten robot był – o ironio! – jedyną "osobą", zachowującą się jak… człowiek w tym dziwnym mieście.

Wszedłem do małej sieni, w której natychmiast zapłonęła sufitowa lampa. Otwarte drzwi windy ukazywały przestronne wnętrze z szeregiem przycisków na ścianie. Wszedłem i na chybił trafił nacisnąłem jeden z nich. Drzwi zamknęły się, winda ruszyła.

Wysiadłem na pierwszym piętrze. W obie strony ciągnął się korytarz. Stanąłem na wprost najbliższych drzwi. Rozsunęły się przede mną, ukazując jasno oświetlone niewielkie pomieszczenie. Było prawie puste. Oprócz niskiej leżanki, stolika z wideofonem i dwóch krzeseł nie było tu nic więcej. Za zasłonką, we wnęce, był zainstalowany podajnik napojów z zapasem plastykowych kubków oraz klapa zasłaniająca wlot zsypu na odpadki. Za małymi drzwiczkami obok znajdowała się kabina sanitarna z natryskiem. Drzwi można było zamknąć od wewnątrz, wiec postanowiłem pozostać tu do rana. Zjadłem zawartość paczuszki, którą zabrałem ze sklepu na dole. Było to nawet niezłe, choć o nieznanym smaku. Napój z automatu też dał się pić.

Wykąpałem się i położyłem spać. Leżąc już przy zgaszonym świetle, usłyszałem czyjeś kroki i podniesione głosy na korytarzu, ale nie chciało mi się wstać i wyjrzeć.

Sięgnąłem do wyłącznika wideofonu i poprosiłem o podanie dokładnego czasu. Mechaniczny głos zaczął monotonnie powtarzać godzinę i minuty. Równocześnie na ekranie ukazały się cyfry. Porównałem migocące cyfry sekund z moim zegarkiem. Godzina była inna niż w Lunie – dostosowano tam widać miejscowy czas umowny do innej strefy czasu na Ziemi. Lecz minuty i sekundy zgadzały się dokładnie. Precyzyjne chronometry odmierzały ten sam rytm czasów, tu i tam, pomimo przeszło wiek trwającego rozłamu… Ten sam czas wyznaczał tempo zagłady jednych i drugich, obojętny wobec toczących się zdarzeń, wspólny dla wszystkich ludzi, odkąd nauczyli się go odmierzać…

Wyłączyłem wideofon i oparłem głowę o poduszkę. Z głębi pamięci nadpłynął inny obraz, wywołany widokiem zmieniających się cyfr sekundnika…


Pamiętam ironiczne spojrzenie van Troffa, kiedy porównywałem zegarki, z których jeden przez minutę pozostawał zanurzony w czeluści szybu. Musiałem mieć wówczas niezbyt mądrą minę.

– Na czym polega ta sztuczka? – spytałem wreszcie, gdy zwlekając z wyjaśnieniami bawił się moim zaskoczeniem.

– Musiałbym ci zbyt długo wyjaśniać – powiedział kładąc mi dłoń na ramieniu. – Chodźmy na górę. Wilgotno tutaj, a mój reumatyzm tego nie lubi.

W powrotnej drodze van Troff starannie zamknął za sobą tajemne przejście, a następnie objaśnił mi sposób jego otwierania.

– Lubię was oboje – powiedział, gdy na powrót znaleźliśmy się w jego pokoju. – Ciebie i Yettę, Żal mi was, gdy pomyślę, że możecie się nigdy więcej już nie spotkać… Chcę wam pomóc. Mnie już na nic nie przyda się ten wynalazek; zbyt późno doprowadziłem dzieło do końca. Nie widzę sensu w jego rozpowszechnianiu. Może się to jednak przydać właśnie wam. Jeśli chcecie, możecie z tego skorzystać. Będę miał wówczas przekonanie, że moja praca miała jednak sens. Jednym słowem – chcę dać ci młodość Yetty, zachować ją dla ciebie do czasu twojego powrotu…

– Czy to możliwe? – spytałem.

– Najzupełniej. Będzie na ciebie czekała. O ile znam kobiety, zgodzi się na pewno.

– Myślisz profesorze, że jej uczucie przetrwa przez pół wieku?

– Nic nie rozumiesz! – zachichotał kiwając z politowaniem głową.

– Nie oferuję ci eliksiru młodości dla tej dziewczyny! Chcę ci ją dać taką, jaka jest w tej chwili – za lat pięćdziesiąt.

– Więc to, co zrobiłeś z zegarkiem?…

– To nie kuglarska sztuczka. W głębi szybu, pod klapą włazu, znajduje się cylindryczna komora. W jej wnętrzu po zamknięciu włazu czas nie płynie.

– Jak to? Czy zatrzymuje się w miejscu? – nie mogłem wciąż zorientować się, kiedy "Mefi" mówi poważnie, a kiedy żartuje.

– No, niezupełnie, ale płynie niezmiernie powoli. Zgodnie z regułami ogólnej teorii pól, ujętej relatywistycznie…

– Nie jestem na tyle zorientowany…

– Wiem. Nigdy nie byłeś zbyt mocny w tych zagadnieniach. O ile dobrze pamiętam. Ale nie musisz się wstydzić. Jestem jednym z niewielu żyjących fizyków, którzy w pełni rozumieją te sprawy… Wyjaśnię ci to przez analogię, tak będzie przystępniej.

Wiesz zapewne, że w układach nieinercjalnych czas biegnie niejednakowo. Bliźniak, wysłany w Kosmos w rakiecie przyspieszającej do prędkości podświetlnej, po powrocie będzie młodszy od swego brata pozostającego na Ziemi…

– Ale… przecież cylinder pozostaje wciąż tutaj, nie porusza się… – wtrąciłem.

– Zaczekaj. Wiadomo także, że w pobliżu wielkich mas materii, w silnym polu grawitacyjnym, czas upływa wolniej niż z dala od nich. Przykładem mogą być zjawiska zachodzące w pobliżu tak zwanych czarnych dziur. Jest równoznaczne, inaczej rzecz ujmując, z zakrzywieniem przestrzeni – tym większym, im silniejsze jest pole. Ale na Ziemi grawitacja jest niewielka. Czy można jednak lokalnie zakrzywić przestrzeń tak, by osiągnąć efekt zwolnienia upływu czasu? Otóż można. Wystarczy wykorzystać odpowiednio tę grawitację, którą wytwarza Ziemia…

– Przecież pole ziemskie jest bardzo słabe, jak sam mówiłeś!

– Pole tak, ale masa? Wyobraź sobie, że cała masa Ziemi skupia się w obszarze kuli o promieniu jednego metra. Jak myślisz, ile jednostek "g" wynosiłoby przyspieszenie grawitacyjne na powierzchni takiej kuli?

– Musiałbym przeliczyć… No, powiedzmy, milion?

– Pomnóż to jeszcze przez milion i wciąż będzie za mało! – zaśmiał się van Troff. – Taka kula miałaby właściwości "czarnej dziury"!

– Ale… przecież w realnych warunkach, na Ziemi… nie można tego osiągnąć?!

– Mój drogi! – van Troff uśmiechnął się ironicznie. – Czy chcąc zapalić kawałek papieru, musisz lecieć z nim w kierunku Słońca?

– Wystarczy soczewka…

– Jesteś inteligentny jak na kosmonautę – zakpił dobrotliwie. – Sam odpowiedziałeś na własne wątpliwości. Soczewka da ci lokalny, maleńki obrazek słońca, który w jednej chwili wypali dziurkę w papierze, podczas gdy to samo słońce, oświetlając papier bezpośrednio, niczego podobnego nie wywoła. To wszystko. Zamkniecie klapy włazu do cylindra powoduje odpowiednie ustawienie "soczewek grawitacyjnych", jeśli można je tak nazwać, i skupienie pola na małym obszarze wnętrza komory.

– Nie pojmuje, ale musze ci wierzyć, profesorze – powiedziałem. – Czy zatem czas w komorze nie płynie?

– To byłoby niemożliwe. Czas nie może całkowicie stanąć. Można jednakże dowolnie wstrzymać jego upływ w porównaniu z czasem biegnącym w drugim układzie, którym jest w danym przypadku Ziemia… Wszystko zależy od skuteczności "soczewek"… Udało mi się uzyskać zupełnie niezły rezultat: sto lat naszego czasu trwa w cylindrze około ośmiu minut…

– Czy chcesz przez to powiedzieć, że zegarek pozostawiony przez sto lat we wnętrzu cylindra, posunąłby się tylko o osiem minut?

– Mniej więcej… Robiłem dość dokładne pomiary. Mój zegarek był tam przez rok. Przesunął się o niecałe pięć sekund…

– Ale… człowiek? Czy mógłby…

– Tak.

– Sprawdziłeś?

– Mój zegarek był przypięty do przegubu młodego szympansa. Po roku szympans wyszedł zupełnie zdrowy i nawet nie znudzony pobytem… Zresztą… ja też… ostatnio zrobiłem sobie trzymiesięczny urlop. Wszyscy myśleli, że wyjechałem. Byłem jednak tam, w cylindrze… Zamknąłem klapę i natychmiast ją otworzyłem. Nie muszę ci tłumaczyć, że na tym urlopie nie zdążyłem wypocząć. Dla mnie wszystko trwało sekundę…

Wtedy nie wiedziałem jeszcze, co wyniknie z pomysłów starego profesora…


Obudziłem się późno. Gdy wyjrzałem przez okno, po ulicy snuły się gromadki młodych chłopców. Przystawali, rozmawiali krzykliwie, niektórzy mieli w rękach instrumenty wydające przeraźliwe dźwięki. Robili dużo hałasu, przez drzwi sklepów wylatywały na ulicę różne przedmioty. Miejscami wybuchały bójki, ale kończyły się szybko i bez większych skutków. Obserwowałem przez pół godziny życie ulicy, nie mogąc zrozumieć wielu rzeczy i zdarzeń. Kim byli ci rozbrykani młodzieńcy? Czy nikt nie próbował utrzymać tu porządku?

Owszem, automaty porządkowe cierpliwie sprzątały zaśmieconą ulicę, nikt jednak nie przeszkadzał nudzącym się wyraźnie chłopcom, wynajdującym sobie dziwne rozrywki.

Miasto dzieci? – pomyślałem patrząc na to wszystko. – Czy jakieś nowoczesne metody wychowania?

Nie! Przecież te "dzieci" były zdecydowane zabić mnie wczorajszego wieczora… Czyżby nie było tu ludzi dorosłych? Ci, na ulicach, wyglądali na nastolatków… A tamci, z przedmieścia? To byli przecież ludzie w starszym wieku…

Kiedy mnie zaatakowano w mieście, miałem na sobie strój z przedmieścia. Czyżby to było przyczyną? Chyba tak! Zaczynałem kojarzyć fakty. Tamci obdarci i brudni, wegetujący w starych rozpadających się domkach – podczas gdy tutaj mieszkania stoją puste, w magazynach jest wszystko, co potrzebne do normalnego życia… I ci, młodzi i rozbrykani, napadający kupą na domniemanego przybysza stamtąd…

Najwidoczniej istniał konflikt między jednymi a drugimi, jakiś zagadkowy podział społeczeństwa. Ci, którzy opanowali śródmieście, bez litości odpychali tamtych, nękali ich, zwalczali… Pamiętam zachowanie oberwańców, ich trwożne skradanie się pod osłoną cienia, "gaszenie" latarń… Kogo się bali, przed kim kryli? Czy przed tymi smarkaczami? Kto systematycznie niszczył automaty żywnościowe w bezludnych osiedlach na obrzeżu miasta? Dlaczego osiedla te były niezamieszkałe? Czyżby lunantropi mieli rację mówiąc, że Ziemię zamieszkuje zdegenerowana, wymierająca odmiana ludzi?

Zastanowiło mnie jedno jeszcze: wśród młodych na ulicy ani też wśród bandy z przedmieścia nie zauważyłem kobiet. Nie rozumiałem, co się tu dzieje, choć odkrywałem pewne prawidłowości. W gruncie rzeczy nie interesowały mnie na razie szczegóły dotyczące tutejszego społeczeństwa. Chciałem znaleźć to miejsce, dotrzeć tam jak najprędzej… Czy jednak potrafię poradzić sobie bez niczyjej pomocy?

Odszedłem od okna i usiadłem, by zastanowić się nad planem dalszych poszukiwań. Spojrzałem na wideofon, stojący przede mną na stoliku. Był czynny. Po naciśnięciu przycisku ekran rozjaśnił się i zabrzmiał głos automatu:

– Centrala miejska – proszę podać numer lub nazwę abonenta.

– Proszę informację miejscową – powiedziałem.

– Informacja, słucham.

– Kto kieruje administracją miasta?

– Centralny Zespół Koordynacji.

– Proszę mnie połączyć z szefem.

– CZK jest zespołem komputerów.

– Chcę mówić z nadzorującym je człowiekiem.

– Zespół pracuje bez nadzoru.

– Więc proszę posterunek policji.

– Nie ma takiej instytucji.

– Cholera! – zakląłem wreszcie zniecierpliwiony.

– Abonent nieznany – odpowiedział spokojnie automat. Mógłbym długo tak rozmawiać…

– Trzy siódemki, trzy jedynki – powiedziałem na chybił trafił.

Ekran ściemniał, w głośniku kilkakrotnie zabrzęczało, nim pojawiła się twarz mężczyzny. Wyglądał na trzydzieści lat, miał nie ogolone policzki i długie potargane włosy.

– Czego? – burknął patrząc na mnie z ekranu.

– Masz trochę czasu? – spytałem.

– No, może mam. Kto ty jesteś? Zaczekaj chwile… Odwrócił się do kogoś drugiego. Słyszałem, jak powiedział:

– Nie wiem, jakiś obcy – a po chwili, w moim kierunku: – No, gadaj o co chodzi?

– Przyleciałem wczoraj, dawno tu nie byłem i nie znam miasta – wyjaśniłem.

– Skąd przyleciałeś? – przerwał przyglądając mi się uważnie.

– Z Księżyca – wypaliłem patrząc mu w twarz. Zamilkł na chwile.

– Gwolisz. Przecież widziałem lunaka… Ale na zgreda też nie wyglądasz… – powiedział powoli, z zastanowieniem. – Kto ty jesteś tak naprawdę? Odsuń się trochę od kamery, muszę cię obejrzeć!

Odstąpiłem trzy kroki w tył. Widziałem, jak twarz mu się zmienia z emocji.

– Ty…! Ty jesteś kosmak! Bitt, popatrz, gnypel prawdę mówił, że w mieście jest kosmak!

Na ekranie pojawiła się twarz drugiego mężczyzny, łysiejącego brodacza.

– Skąd wiesz, że kosmak? – mruknął niedowierzająco.

– Nie widzisz? Ma gwiazdę, po tym się ich poznaje! I gada tak inaczej, po staremu. Ty, kosmak, masz broń?

– Mam. Wróciłem z Dżety. Mam tu coś do załatwienia…

– To nie z nami będziesz załatwiał – przerwał brodacz. – Nie zwariowałem, dyrba!

– A nie sprzedałbyś tej broni? – spytał drugi, pakując się w ekran.

– Uważaj, jak ci sprzeda!

– Możemy pogadać! – rzuciłem od niechcenia, żeby przedłużyć rozmowę.

– Ja tam z tobą nie pohandluję. Ale ci pomogę, bo jesteś grzeczny, dyrba. Przyślę ci docenta, znam jednego. Stary ful, ale dogadacie się. Może mi co dasz za to. Jaki numer?

– Numer?

– No, wideofonu.

– Sto jedenaście, pięćset piętnaście – powiedziałem patrząc na tabliczkę aparatu.

– Dobra, to gdzieś w centrum. Nie wychodź lepiej na ulicę, bo ci gnyple dogwolą. Dużo ich tam w centrum. W razie czego rozgwalaj łby, niczego się nie bój, tu bez tego nie pożyjesz. Zadzwonię do docenta.

Ekran zgasł, a ja zacząłem się teraz dopiero zastanawiać, czy dobrze zrobiłem podając numer mojego wideofonu. Kto wie, co zrobią te podejrzane typy… Przed kilkoma smarkaczami mogłem się jakoś obronić, ale… Zresztą, pomyślałem, nie mam innego wyjścia. Ci dwaj przynajmniej wyglądali i rozmawiali dość normalnie, jak na ten nienormalny świat. Wiedziałem już, co w moim wyglądzie wywołało tak piorunujące wrażenie na wszystkich, którzy mnie widzieli: emblemat w kształcie gwiazdy, naszyty na moim kombinezonie – tradycyjny symbol używany od dawna przez wszystkich członków załóg statków międzygwiezdnych. To on identyfikował mnie jako "kosmaka", co miało widocznie oznaczać astronautę wracającego z Kosmosu; tak, jak słowem "lunak" określano tu mieszkańców Księżyca… Widocznie czasem pojawiali się tu jedni i drudzy, lecz jak mi się zdaje, różnie byli traktowani. W każdym razie kosmak budził respekt i to było mi bardzo na rękę.

Leksykon bogacił mi się coraz bardziej. "Gnyple" – to byli ci młodzi, hałaśliwi chłopcy z rurkami za pazuchą. Poza tym byli jeszcze "zgredy" – chyba ci z podmiejskich domków. No i "docenci", o których nie wiedziałem jeszcze nic.


Jakże odmienny był ten świat od wszystkiego, co mogłem sobie wyobrazić w czasie mojej podróży. Prawdę mówiąc, nie próbowałem nawet budować go sobie zbyt szczegółowo w wyobraźni. Powodowałoby to jedynie niepotrzebne dodatkowe rozterki oprócz tych targających mną w chwilach refleksji. Inność przyszłego świata – niezależnie od realiów – była wystarczającym powodem niepokoju. Zbliżający się moment odlotu potęgował psychiczne napięcie między mną a Yettą. W każdym razie, sądząc po sobie samym, uważałem jej spokój za maskę, podobną do tej, za którą sam skrywałem swój stan ducha. Do tego wszystkiego jeszcze "Mefi" dokładał swoje diabelskie pokusy…

Do ostatniej niemal chwili przed moim odlotem z Ziemi na orbitę parkingową "Heliosa" van Troff przy każdej okazji namawiał mnie, bym zaakceptował jego propozycję. Uwierzył, wmówił sobie po prostu, że jest to jedyny sposób potwierdzenia przydatności dzieła jego życia.

– Przecież się kochacie! – mówił wpadając w patetyczne uniesienie.

– Czyż jest coś piękniejszego i cenniejszego niż uczucie, wielkie i prawdziwe?

Nie byłem wówczas, tak jak on, pewien wielkości mojego uczucia. Być może Yetta kochała mnie taką właśnie miłością, jak wyobrażał sobie "Mefi". Ale ja? Czy – gdybym był zakochany aż tak bardzo – nie powinienem był zrezygnować z podróży do Dżety?

Van Troff jakby nie chciał zauważyć tej antynomii… lub może chciał wmówić we mnie to uczucie… Wymyślony przez niego eksperyment stał się ostatnim, być może, celem jego życia.

– Czyżbyś bał się, że miłość Yetty nie przetrwa tych kilku minut po twoim odlocie? – Innym razem kpił sobie, jakby chciał zagrać na mojej męskiej ambicji. – To tak, jakbyś spóźniał się chwilę na umówione spotkanie. Na pewno czekałaby cierpliwie…

– Nie mogę jej tego proponować – powiedziałem wreszcie za którymś razem. – Przecież… mógłbym nie wrócić albo…

– Myślisz, że mógłbyś zakochać się w jednej z pięknych mieszkanek układu Dżety?

– Mówię poważnie. Mogę nie wrócić. Co wówczas? Yetta znajdzie się sama w obcym świecie…

– Nie przesadzaj. Pięćdziesiąt lat to mimo wszystko nie tak ogromny skok w czasie, by nie umiała sobie poradzić. Kobiety są zaradne, łatwo się adaptują…

– Nie wiem, czy zechciałaby… Wiedząc, że nie ma powrotu w swoje czasy, do swojego życia…

– Nie wymagaj ode mnie za wiele… – mruknął i zamilkł. – Powiedziałem ci, że to dopiero połowa odkrycia. Na resztę byłoby mi potrzebne jeszcze jedno życie… A ona… zgodzi się na pewno. Sam powiem jej o tym, niezależnie od twojej decyzji. To wreszcie także jej sprawa…

– Nie rób tego, nie stwarzaj jej złudzeń!

– Jakich złudzeń? Człowieku, uwierz wreszcie, że to, czemu poświęciłem życie, jest coś warte! Zrobiłbym jeszcze więcej, gdybym zdążył… Wówczas być może udałoby się wam obojgu albo jej samej, gdybyś ty nie wrócił, cofnąć wszystko…

– Co masz na myśli? Cofnąć? Wrócić?

– Może… Powiedziałem, że to kwestia jeszcze wielu lat pracy… Antygrawitacja… Wystarczy w teorii zmienić znaki we wzorach… Czy także znak przy symbolu oznaczający czas… Nie wiem. Wybacz, lecz n i e wiem… Na razie tylko czuję, ale tu nie wystarczy intuicja…

Uparł się. Powiedział jej, a ona bez namysłu uchwyciła się tej możliwości. Rozmawialiśmy o tym tylko raz. Jej entuzjazm zagłuszył mój głos rozsądku. Powiedziała: "Do zobaczenia, wiesz, gdzie mnie znajdziesz. Choćby to miało trwać dłużej niż pięćdziesiąt lat…"

Tak wyglądało nasze pożegnanie. Kiedy byłem już w autokarze, Yetta pomachała mi ręką, a potem złożyła obie dłonie i przechyliwszy głowę, oparła o nie policzek. Tym dziecinnym gestem przypomniała mi, że "idzie spać"… Podobnie żegnała mnie wiele razy, gdy odprowadziwszy ją wieczorem do domu, stałem pod jej oknem, by zobaczyć ją jeszcze raz, zanim odejdę. Tylko że wtedy wracałem po kilku dniach, by znów się z nią spotkać. Teraz było to pożegnanie na dłużej, przynajmniej dla mnie, bo ona…

Nie wiedziałem, kiedy zamierza skorzystać z cylindra. Od razu czy za rok, dwa… Zawsze była tak niecierpliwa… Kiedy nie mogłem spotkać się z nią przez tydzień, zajęty w ośrodku przygotowawczym, telefonowała codziennie z pretensjami lub czułościami na przemian. Nie potrafiła znieść mojej nieobecności, jednak ani słowem nie wspominała nigdy o moim bliskim odlocie. A ja wiedząc, że będę musiał ją opuścić, też tchórzliwie unikałem tego tematu. Może początkowo wierzyła, że jej uczucie zdoła mnie zatrzymać, że zrezygnuję z udziału w wyprawie? A może od początku wiedziała o wynalazku van Troffa?

Brzęczyk wideofonu wyrwał mnie z rozmyślań. Na ekranie widniała twarz mężczyzny może sześćdziesięcioletniego, o siwych włosach i gładko ogolonej twarzy.

– Witam cię – powiedział z uśmiechem. – Zmieniło się tu u nas trochę, co? Z której ekspedycji jesteś? Od komandora Glimma?

– Dzień dobry – odpowiedziałem. – Od Harveya. Wróciłem z Dżety. Wyruszyliśmy w dwutysięcznym czterdziestym drugim.

– Ho, ho! Ładny kawałek czasu… Wszyscy myśleli, że… No, że nie wrócicie… A potem… Potem już nie miał kto zajmować się Kosmosem. Dość było własnych kłopotów. Ale pogadamy sobie później. Teraz słuchaj. Jestem blisko, ale nie chcę łazić po ulicy. Masz jakąś broń?

– Mam porażacz.

– Znakomicie. Wyjdź ostrożnie na ulicę. Spojrzyj w prawo. Zobaczysz duży budynek z magazynem obuwia na parterze. Wejdź do tego magazynu^ W głębi, za regałami, zobaczysz drzwi windy towarowej. Wyjadę do ciebie tą windą. Za pięć minut. Gdyby cię ktoś po drodze zaczepiał, wal z porażacza bez ostrzeżenia. Nie daj się tylko zaskoczyć od tyłu. Masz gwiazdę, nie powinni cię atakować. Gnyple boją się kosmaków.

– Dobrze. Zaraz tam będę, docencie – powiedziałem.

– Nie musisz mnie tytułować! – zaśmiał się. – To słowo oznacza teraz coś innego niż w twoim dwudziestym pierwszym wieku.

Wyszedłem na korytarz i zjechałem windą na dół. W sieni przy drzwiach wyjściowych stali tyłem do mnie dwaj krótko ostrzyżeni chłopcy.

– Zgwalać, fule! – powiedziałem groźnie. Spojrzeli równocześnie w moją stronę. Jeden znanym mi ruchem sięgnął w zanadrze… Nie zdążył już wyjąć stamtąd ręki. Upadł, trafiony słabym impulsem z porażacza. Drugi rzucił się do drzwi i uciekł krzycząc coś głośno. Przeszedłem w poprzek ulicy, odprowadzony spojrzeniami kilku innych, czujnie skrytych pod ścianami, i bez przeszkód dotarłem do magazynu obuwia. W otwartych drzwiach windy stał mój rozmówca z wideofonu.

– Wchodź – powiedział zapraszając gestem.

Przyjrzałem mu się. Przez pierś miał przewieszoną jakąś ogromną armatę – chyba miotacz laserowy. Winda drgnęła i ruszyła w dół.

– Musimy dobrze uważać, żeby nam ta hołota nie właziła na dolne poziomy – powiedział, gdy wysiedliśmy. – Z przyjemnością dobraliby się do tego wszystkiego. Nam też by nie dali spokoju.

Prowadził mnie krętym korytarzykiem, otwierał jedne po drugich wąskie drzwiczki, potem jeszcze raz zjeżdżaliśmy windą. Przestronnym tunelem dotarliśmy do wielkiej, słabo oświetlonej hali pełnej pracujących maszyn. Za nią było znów kilka przejść, zeszliśmy schodami o parę pięter w dół, mijając podesty, z których rozchodziły się brudne i ciemne przejścia w głąb podziemnej budowli. Mój przewodnik objaśnił przyświecając reflektorem.

– Jesteśmy w drugiej warstwie, trzydzieści metrów nad poziomem gruntu. Niżej jest miasto, które znałeś z twoich czasów. Zresztą i tutaj, i jeszcze wyżej wystają stare budowle z dwudziestego i dwudziestego pierwszego. Pierwszy strop przeciął je w połowie albo, te wyższe, w jednej trzeciej wysokości. Cała kubatura jest zalana krazolitem, ale klatki schodowe i szyby wind są drożne, przynajmniej w niektórych. Dzięki temu jest dostęp do wszystkich warstw, aż po naturalny grunt. Niestety, nie w każdym miejscu. Tam gdzie strop położono powyżej budynków pierwszej warstwy, nie da się tak prosto zejść. Stare ulice są poprzegradzane litymi podporami stropu i tylko odcinkami dostępne. Ale tam i tak nie ma po co chodzić. Wytwórnie są w trzeciej warstwie, inżynieria miejska w drugiej; na poziomie gruntu została tylko kanalizacja, kolej w wydzielonych tunelach i rezerwowe siłownie, nie używane zresztą.

Rozgadał się objaśniając mijane obiekty. Widać czuł się jak u siebie w tych mrocznych zakamarkach.

– No, to jesteśmy na miejscu – powiedział. – Sam byś pewnie nie trafił.

Stanęliśmy przed betonowym blokiem, zamykającym tunel, którym tu przyszliśmy. Mój przewodnik dotknął ręką ściany. Gdzieś nad nami zaskrzeczał głośnik.

– Ile jest siedem razy osiem? – zabrzmiał tubalny głos z wysoka. "Docent" spojrzał na mnie z uśmiechem.

– Aby dostać się do Hadesu, trzeba mieć obola. Pięćdziesiąt sześć! – odburknął w górę i ściana rozstąpiła się przed nami, ukazując oświetlone wnętrze. – Uważaj, nie potknij się!

Na środku leżał biały ludzki szkielet. Pod ścianami zauważyłem jeszcze kilka. Ściana zawarła się za nami.

– To są ci, którym udało się z tabliczką mnożenia. Dotarli aż tutaj, ale ich radość była krótka. Umarli z głodu. Zostawiliśmy ich tu, dla przykładu… – Dotknął następnej ściany.

– Całka nieoznaczona z iks do minus trzeciej potęgi po de iks? – rozległo się z góry.

– Przez całki elementarne żaden dotąd nie przebrnął! Minus jedna druga iks do minus drugiej potęgi.

Następna ściana rozwarła się, przepuszczając nas do pomieszczenia pełnego światła i zieleni bujnej roślinności. Na środku, wśród kolistego basenu, tryskała fontanna. Promienniki umieszczone wysoko pod stropem dawały złudzenie słonecznego światła i ciepła. Stałem oniemiały ze zdumienia. Mój przewodnik napawał się zaskoczeniem, jakie mi zgotował.

– Ładnie tu, prawda? Trzeba jakoś żyć… Zrobiliśmy sobie tutaj kawałek prawdziwego świata. Niestety, tylko kawałek i nie bardzo prawdziwego. Chodź, należy nam się jakiś obiad.

Zaprowadził mnie do luksusowo urządzonego apartamentu, pełnego żywych roślin i wygodnych foteli. Na półkach pod ścianami stały szeregi książek i kaset z mikrofilmami.

– Usiądź – powiedział wskazując mi fotel i wyjmując z szafki butelkę i kieliszki. – Tutaj mamy bibliotekę. Możemy teraz spokojnie porozmawiać. Miałeś, zdaje się, jakąś sprawę do załatwienia?

– Ilu was żyje tu, na dole? – spytałem rozglądając się po salonie.

– Sześciu.

– Sześciu? – powtórzyłem myśląc, że się przesłyszałem.

– Tak, sześciu. Ostatnich sześciu. Zresztą dla większej liczby osób nie starczyłoby komfortu. Ostatecznie należy nam się. Jedynych sześciu jako tako normalnych w tym mieście…

A przecież to ja, ja sam skazałem na bytowanie w tym nienormalnym świecie dziewczynę, która kochała mnie tak prawdziwie – pomyślałem. Nie wolno było do tego dopuścić! Ona, taka delikatna, wrażliwa, wypieszczona w mojej wyobraźni, podsycanej wspomnieniami jej słów, jej obrazu, wegetuje teraz być może rzucona gdzieś w ciżbę odrażających indywiduów, zaludniających to miasto… Ona, którą przecież tak kochałem i wtedy, i teraz…

Czy kochałem Yettę już wtedy, przed odlotem? Zadawałem sobie to pytanie, lecz fascynacja podróżą odsuwała ów problem na drugi plan. Dopiero w drodze, a właściwie u jej półmetka w układzie Dżety, gdy wydobyto mnie z anabiozy, pytanie wróciło, z odpowiedzią coraz jaśniej rysującą się w mózgu… Może sprawiła to odległość w czasie i przestrzeni od wszystkiego, co zostawiałem, opuściłem na tak długo… Yetta była jedynym oparciem dla myśli wracających na Ziemię. Wszystko musiało się tutaj zmieniać; ona jedna trwała niezmienna, ta sama… Wierzyłem w to niezachwianie, choć nie miałem przecież żadnej pewności, czy w końcu nie zrezygnowała z zamierzonego planu. Dla mnie była tam, w cylindrze. Ta myśl, jak niepodważalny aksjomat, stała się jedynym kryterium mojego działania. Kochałem ją – teraz dopiero świadomie; uczucie to było mi niezbędne. Fotografia Yetty towarzyszyła mi wszędzie – w kabinie statku, w sterowni ładownika; gdy wyruszałem na którąkolwiek z planet, miałem ją zawsze w jednej z zewnętrznych kieszeni skafandra, bym w każdej chwili mógł po nią sięgnąć. Była moją wiarą, moim sensem bytu… Tak było prawie do końca…

Obudzeni z anabiozy, u kresu naszego powrotu, dowiedzieliśmy się, że po osiągnięciu zaledwie około jednej ósmej planowanej prędkości silniki odmówiły posłuszeństwa. Tak więc podróż powrotna trwała sto kilkadziesiąt lat zamiast dwudziestu.

Wszyscy byliśmy tym wstrząśnięci. Wtedy po raz pierwszy dopuściłem do świadomości myśl o tym, że ona może już na mnie nie czeka… Przeklinałem na przemian – silniki "Heliosa", van Troffa, siebie…

Gdybym odleciał, pożegnany na zawsze z Yettą – jak ze wszystkimi żyjącymi, których za lat pięćdziesiąt mogłem już nie spotkać – wracałbym teraz, jak moi towarzysze, pogodzony z sytuacją… Dopiero w takich chwilach człowiek zdaje sobie sprawę, jakiego znaczenia mogą nabierać pojedyncze zdania czy słowa, kiedyś przez kogoś wypowiedziane. Przypomniałem sobie słowa Yetty: "…choćby to miało trwać dłużej niż pięćdziesiąt lat…" Uczepiłem się tych słów z nową wiarą i zapałem. Snułem przypuszczenia, wyobrażałem sobie sytuacje… Oto Yetta w oznaczonym czasie wychodzi z cylindra, a przekonawszy się, że "Helios" jeszcze nie powrócił – wraca tam, by czekać dalej…

Wiadomość o naszej awarii nie mogła dotrzeć do Ziemi wcześniej niż kilkadziesiąt lat po starcie z Dżety… Przy szybkości, jaką rozwinął statek w powrotnej drodze, musiało upłynąć dużo czasu, nim znaleźliśmy się w obszarze zasięgu łączności z Ziemią. Komputer pilotujący nadawał meldunek, o tym wiedzieliśmy z zapisu… Czy został odebrany? Potwierdzenie nie nadeszło…

Teraz gdy znam sytuację panującą w tym czasie na Ziemi, mogę sobie wytłumaczyć przyczynę tego braku odpowiedzi… Wszystkie wątpliwości odżyły na nowo. Tam, na Księżycu, i tutaj, w ziemskim mieście… Jedynym sposobem, by wszystko do końca wyjaśnić, mogło być odnalezienie cylindra van Troffa… Czy go znajdę? Czy ona… tam jest? Czy w ogóle była tam kiedykolwiek? A może żyłem tylko złudzeniami?… Nie, ona musi tam być… Dla niej to przecież tylko szesnaście minut! Szesnaście minut! Czyżby nie miała dość cierpliwości… i odwagi… by je przeczekać? A jeśli czeka… Przecież nie mogę pozostawić jej tam na zawsze…


– Musisz mi chyba dużo wyjaśnić; najlepiej od początku. A co do mojej sprawy… Czy potrafisz mi wskazać drogę… Szukam budynku Instytutu Grawitologii… Oczywiście tego z połowy dwudziestego pierwszego wieku… – powiedziałem, rozglądając się po przytulnym wnętrzu.

– Znajdziemy. Mamy tu plany ze wszystkich okresów. Inna sprawa, że mogą być trudności z dotarciem… Zostawiłeś coś tam?

– Właśnie. Muszę poszukać.

– Nie wiem, czy znajdziesz. Wnętrza budynków były zazwyczaj opróżnione przed zasklepieniem.

– To było w piwnicach, a właściwie… pod piwnicami… W głębokim szybie.

– Może się uda tam dotrzeć, zobaczymy. Ale nie ma pośpiechu, czekało dwieście lat, poczeka jeszcze trochę. Czuj się naszym gościem.

– A twoi towarzysze?

– Poszli w teren. Każdy ma swoje interesy. Wrócą na kolację, poznasz ich. Oni też się ucieszą. Ostatni kosmak był w tym mieście chyba ze czterdzieści lat temu.

– Co się z nim stało?

– Wyjechał. Do innego miasta, nie wiem nawet dokąd. Też czegoś szukał. Wy wszyscy czegoś szukacie, pewnie własnych śladów… Chyba wam zazdroszczę…

– Czego? Samotności? Zagubionego czasu?

– Życia. Prawdziwego, z rozmachem…

Zamilkliśmy obaj. Patrzyłem na starego człowieka, nalewającego do kieliszków przejrzysty płyn. Może miał rację…

– No, to… – powiedział podając mi kieliszek. – Sądząc z języka, którego używasz biegle, choć nieco archaicznie, jesteś stąd. A więc, starym zwyczajem – zdrowie!

– Alkohol? – spytałem wąchając zawartość kieliszka. – Przetrwał wszystkie przełomy historyczne…

– Przetrwał. Było już z tym krucho, ale wskrzesiliśmy dobre tradycje – zaśmiał się trącając mój kieliszek.

Trunek był mocny, a ja nie piłem… od dwustu lat, można by powiedzieć.

– Nie pytam, jak ci się podoba świat, który zastałeś, bo z góry znam odpowiedź – podjął odstawiając kieliszek. – Nie musisz go chwalić nawet przez kurtuazję. To nie nasza wina, że jest taki. A zresztą, czy można tu mówić o czyjejś winie?

– Dlaczego właściwie zaprosiłeś mnie tutaj? – spytałem, gdy mój gospodarz zabrał się z wprawą do przygotowania jakiegoś popisowego dania. Używał do tego – oprócz opakowanych produktów, które znałem ze sklepów – także świeżych warzyw i zieleniny.

– Przede wszystkim dlatego, że lubię porozmawiać. Tutaj jest na co dzień dość monotonnie. Nic już nie ma do roboty, chyba że ktoś, jak my, jej szuka. Oni wszyscy, ci z miasta, żyją jak trzoda: między żłobem, wybiegiem i spaniem. Czasem się jeszcze trochę pobodą, ale po prawdzie nie ma już o co ani o kogo. Wszystko dostają pod sam nos: syntentyczne pożywienie, wciąż jednakowe, ale za to w obfitości; mają odzież, mieszkanie, jakieś tam własne rozrywki, których byś zapewne nie rozumiał… Miasto dba o nich i będzie dbało, dopóki pozostanie w nim choćby jeden konsument. Nawet jeszcze dłużej, aż się to rozstroi i rozleci. Nim to jednak nastąpi, nie będzie po nas wszystkich ani śladu. Automatyzacja produkcji, unifikacja konsumpcji, optymalizacja genotypu… Z tych trzech rzeczy dwie pierwsze udały się, nie można powiedzieć… Tylko że nudno jak wszyscy diabli… I tak już od stu co najmniej lat. A my, skoro już przez nierozwagę czy wręcz głupotę znaleźliśmy się tutaj, musimy sobie jakoś tę powszechność urozmaicać. Wolisz sałatę z octem, oliwą czy śmietaną?

– Masz nawet śmietanę? – byłem szczerze zdziwiony.

– Mamy jednego dobrego biochemika. Miasto produkuje różne rzeczy, lecz na użytek ogółu zestawia z tego optymalne kompozycje białkowo-tłuszczowo-węglowodanowe, na ogół obrzydliwe lub zgoła nijakie w smaku. Na szczęście dobraliśmy się do komponentów tych mieszanek i czasem udaje się zrobić coś strawnego. A zieleninę sami hodujemy. Zresztą spróbujesz i ocenisz. A jeśli ci będzie smakowało, to mam nadzieję, zrewanżujesz się paroma informacjami o waszej podróży. Gdzie was, u licha, nosiło tyle czasu? Przecież, o ile pamiętam, powinniście byli wrócić około dwutysięcznego setnego roku…

– Silniki, w drodze powrotnej… A właściwie to który rok macie teraz? Dwa dwieście czterdziesty? Śmieszne, ale nie sprawdziłem tego od chwili lądowania na Księżycu. Jakoś nie pomyślałem o tym.

– Czterdziesty pierwszy. Ja też gubię się czasem w tych rachunkach, szczególnie po paru latach anabiozy. Ostatnio zresztą nie hibernujemy się wszyscy równocześnie, więc jest jakaś ciągłość kalendarza… Widziałeś te szkielety w komorze wejściowej Bunkra. Kiedy wszyscy naraz byliśmy w anabiozie, jacyś wścibscy mieszkańcy miasta dotarli aż tutaj. Na arytmetyce nie dali się zagiąć. Dopiero gdy komputer przepytał ich z elementów analizy matematycznej, nie mogli już wybrnąć, nawet zbiorowym wysiłkiem. Cała bieda w tym, że hibernując się zapomnieliśmy zdjąć blokadę wyjścia z pierwszej przegrody. Zwykle przetrzymywaliśmy trochę takich ciekawskich, żeby ich postraszyć. No, i kiedy się zwitalizowaliśmy, było już cokolwiek za późno… Ten test wejściowy zaprogramowaliśmy na wypadek, gdyby ktoś z Kosmosu albo z Księżyca trafił tu przypadkiem i potrzebował schronienia. Jesteśmy gościnni dla przybyszów, lecz tubylców tu nie chcemy. To nie dla nas towarzystwo. Nasze hibernatory są dobrze ukryte, ale ostrożności nigdy za wiele na tej planecie. Musisz o tym pamiętać, jeśli masz zamiar tu pożyć…

– Przeżyłem na czterech planetach Dżety…

– Ilu was przeżyło?

– Wróciło nas dziewięcioro z piętnastoosobowej załogi. Zwabili nas na Księżyc, a potem zamknęli.

– Sami już nie wiedzą, kogo się bać… Uciekłeś?

– Chcę poznać rzeczywistą sytuację.

– Kolejna planeta do odkrywania! – uśmiechnął się melancholijnie. – Pomogę ci. Znam trochę historię i teraźniejszość. Żyję tu dość długo. Ale trzeba wreszcie powiedzieć sobie: dość! Jak wiesz, wielokrotna hibernacja nie wychodzi na zdrowie, zwłaszcza w starszym wieku. A w tym świecie – im dalej, tym gorzej. Trzeba wreszcie przestać korzystać z odroczenia końca…

– Ja i moi towarzysze mamy podobny problem: co zrobić z dalszym ciągiem życia. Nasza wyprawa okazała się nikomu na nic niepotrzebna. Cały materiał naukowy krąży po orbicie wokół Księżyca, na pokładzie "Heliosa".

– Co znaleźliście?

– Cztery planety. Każda zupełnie inna. Dziesięć lat pracy, cztery osoby zginęły, dwie przepadły bez śladu.

– Życie?…

– Na jednej. Obfita flora, dobra atmosfera z tlenem. Pozostałe – bardzo surowe, niebezpieczne, nawet wrogie. Na jednej z nich ślady pobytu istot rozumnych. Dość świeże.

– W układzie Tau też odkryto jedną dobrą planetę. Pamiętasz może tę wyprawę? Odlecieli przed wami, wrócili po waszym odlocie. Potem jeszcze wielu tam poleciało…

– A inne ekspedycje?

– Kilka wróciło, dwie zaginęły. O ile wiem, nigdzie więcej nie znaleźli warunków do osadnictwa.

– Wszystko na marne! – powiedziałem ze złością. – To, co zdziałaliśmy, nie było warte życia ani jednego z tych wspaniałych, odważnych ludzi… Ani nawet połowy, tej lepszej połowy życia tych, co wrócili.

– Jak tam było? – mój rozmówca rzucił pytanie, siląc się na obojętny ton. Wiedziałem jednak, że pożera go ciekawość.

– Każda z planet to osobna historia. Nazwaliśmy je, dla ułatwienia, nazwami zaczynającymi się na kolejne litery alfabetu. Pierwsza to Arion. Druga nazywała się Bella… ale nie zasłużyła na tak piękną nazwę, choć wyglądała kusząco i mile. Tam właśnie straciliśmy dwóch towarzyszy i odtąd nazywaliśmy ją po prostu Druga. Trzecią nazwaliśmy Cleo. Tu właśnie natrafiliśmy na ślady Obcych, lecz musiał to być okresowy pobyt jakiejś wyprawy. Pozostawili sporą budowlę pod strażą dość perfidnych automatów. Niewiele brakowało, a zostałbym tam na wieki wraz z dwoma innymi… A czwarta, Doria, rokowała duże nadzieje. Zbudowaliśmy tam naszą stałą bazę. Były nawet projekty pozostawienia kilku osób, ale ostatecznie nikt nie został. W chwili odlotu było nas i tak o sześcioro mniej.

– Co wiecie o tych… Obcych?

– O nich samych niewiele: wysoki poziom technologii, rozmiary zbliżone do ludzkich. Żadnych danych o wyglądzie, pochodzeniu… Musieli spodziewać się gości w tej swojej budowli, bo zabezpieczyli ją dość złośliwie. Łatwo tam wejść. Wydostać się znacznie trudniej…

– Jak do naszego Bunkra – wtrącił.

– A… rzeczywiście. Chodziło chyba o to samo. Tylko, że ich tam nie było.

– A może byli, dobrze ukryci?

Zastanowiłem się. Wtedy na Cleo nie braliśmy tego pod uwagę. Budowla Obcych była w naszym mniemaniu tylko zmyślnie skonstruowaną pułapką. Być może kryła w sobie więcej tajemnic, których my, zaabsorbowani ratowaniem własnej skóry, nie byliśmy w stanie dostrzec.

Może otarliśmy się o Obcych, nie wiedząc o tym, nie umiejąc stwierdzić ich obecności – gdy oni śledzili nasze wysiłki, zmierzające do wyplątania się z zadanej nam testowej sytuacji, sami pozostając biernymi obserwatorami, oceniającymi stopień naszej sprawności intelektualnej?

Czy naprawdę udało się nam wyjść zwycięsko z próby dzięki własnym umiejętnościom? A może wyszliśmy tylko w wyniku ich łaskawego przyzwolenia, gdy orzekli, że nie dorastamy do ich poziomu? Za późno teraz zastanawiać się nad tym…

Mój gospodarz nazywał się Mark, tak przynajmniej kazał do siebie mówić. Był wyjątkowo uprzejmy, choć jego sposób bycia i nadmierne gadulstwo drażniły mnie chwilami. Usprawiedliwiłem go jednak tym, że nieczęsto zdarzało się podejmować tu gościa. Miał przy tym jedną niewątpliwą zaletę: nie zadawał zbyt wielu pytań. Z zakamarków wielkiego regału wydobył obiecane plany miasta i próbował przy mojej pomocy ustalić położenie interesującego mnie obiektu.

– Zdaje się, że masz szczęście, kosmaku – uśmiechnął się, podnosząc oczy znad planu. – Ten budynek, o który ci chodzi, wystaje ponad pierwszy strop. Dostaniesz się tam z drugiego poziomu, na pewno jest zejście, bo w pobliżu przebiega jeden z głównych kolektorów wodnych. Widzisz, tutaj… To ujęcie wody do celów przetwórczych, wprost z rzeki…

– Ta rzeka… istnieje?

– Rzeka – uśmiechnął się ironicznie. – Przepływa przez kilka miast, takich jak to. Właściwie to prawie kanał ściekowy. Ale jest – tam, w głębi.

Jeszcze przez pół godziny zestawiał plany różnych poziomów, porównywał coś, szkicował na kawałku kartki.

– Jeśli chcesz, mogę cię zaprowadzić na drugi poziom. Dalej sam sobie poszukasz.

Zgodziłem się skwapliwie. Jego dyskrecja była mi bardzo na rękę. Byłem mu wdzięczny za to, że nie interesował go cel moich poszukiwań.

Wyruszyliśmy jeszcze tego samego dnia, po obiedzie, który Mark przygotował szczególnie starannie i z dużym talentem.

Znów wchłonęły nas ciemne przejścia, brudne klatki schodowe, ponure odcinki ulic, wyłaniające się z grobowej ciemności w smugach naszych latarek. Schodziliśmy w głąb coraz niżej, przechodząc odcinki korytarzy w caliźnie domów wypełnionych szarą, twardą masą. Czasem trzeba było przecinać w poprzek prostokątne podwórza, utworzone pomiędzy ścianami domów i płytami zamykającymi ulicę z obu stron. Kilkakrotnie chcąc wydostać się z takiej przestrzeni, trzeba było forsować parę pięter, by znaleźć się powyżej stropu, na następnym poziomie, i stamtąd na powrót opuszczać się w dół… Trójwymiarowy labirynt miasta chwytał nas w pułapki ślepych korytarzy, utrudniając dotarcie do najniższych swych pięter.

– Tu nikt właściwie nie wchodzi – powiedział Mark przystając, by nabrać tchu po kolejnej wspinaczce po wyszczerbionych schodach. – Oni żyją na powierzchni i na przedostatnim poziomie, gdzie przebiegają główne ciągi komunikacyjne. Niżej żyją tylko szczury. Jest ich mnóstwo…

– Widziałem – wtrąciłem. – Nauczyły się korzystać z udogodnień cywilizacyjnych…

– Są bardzo niebezpieczne. Oczywiście, gdy jest ich dużo. Niezmiernie inteligentne. Mnożą się bardzo szybko i stają się agresywne.

– Czy sądzisz, że… to one w końcu zostaną głównymi użytkownikami miasta?

– Nie na długo, ale niewątpliwie przeżyją nas tutaj. Później stopniowo skończy się wszystko, cały mechanizm zacznie się rozstrajać, a one nie będą już umiały poradzić sobie bez syntetycznej żywności…

– To miasto ginie, prawda? – spytałem, patrząc na Marka w słabym świetle odbitym od szarej ściany przed nami.

– Gdyby tylko ono… Ginie ten świat, już od dawna. Chyba zauważyłeś, że miasto jest prawie puste…

– A ci z przedmieść?

– Ech, to zbyt skomplikowane, by wyjaśnić w paru słowach. Porozmawiamy o tym w wygodnych fotelach.

Ruszył przed siebie, oglądając sypiące się ściany mijanych budynków, jakby próbował odcyfrować z dawna zatarte napisy z nazwami ulic.

– Czy… nie można nic poradzić, zapobiec?… – spytałem cicho.

– Czemu? Wymieraniu ludzkości? Nikt nie zamierza ich ratować, to nie miałoby sensu. Oni wymierają planowo. Po prostu nie rozmnażają się. To bardzo humanitarny sposób likwidacji.

– Przecież jest sporo młodych?

– Niczego nie zauważyłeś? Byłeś tam, na Księżycu… Nie wyjaśnili ci, na czym to polega?

– Oni? Niechętnie i niejasno wspominali coś o degeneracji… O popełnionych błędach…

– Pomówimy o tym kiedy indziej. Dużo kobiet widziałeś w tym mieście?

– No… chyba… żadnej.

– Masz odpowiedź.

– Nie ma ich?

– W każdym razie bardzo niewiele… i coraz mniej. Może Cyryl wytłumaczy ci to szczegółowo, on jest biologiem, zajmował się genetyką. Zdaje się, że jesteśmy na miejscu.

Niebieskoszara elewacja budynku wydała mi się znajoma. Tak, to mogło być tutaj. Przecięty stropem drugiego poziomu na wysokości okien siódmego piętra gmach Instytutu wspierał swą bryłą kolejny strop. W oknach pozbawionych szyb szarzały zwały skrzepłego krazolitu.

– Czyżby nie było wejścia? – mruknął Mark i ruszył wzdłuż ściany. Poszedłem za nim.

– Może z drugiej strony? – podsunąłem.

– Zobaczymy. Powinni zostawić jedno przynajmniej okno. Zwykle tak robili, by można było dostać się do trzonu budynku poprzez jedno z zewnętrznych pomieszczeń.

Obeszliśmy wokoło bryłę budowli, szczelnie wypełnioną twardym monolitycznym tworzywem.

– Nic z tego – powiedział Mark. Poczułem, jakby twarda płyta ugięła się pod moimi stopami. – Ale jest jeszcze szansa. Następny poziom wspiera się o dach budynku. Musimy się tam dostać.

Poświecił dokoła, szukając najbliższej budowli. Instytut stał w środku pustego placu, jak potężny pylon, dźwigający strop w promieniu kilkudziesięciu metrów. Mark ruszył na przełaj w stronę jakiegoś ciemnego budynku.

– W porządku – powiedział, sprawdzając coś na swoim szkicu. – To chyba dawny Ośrodek Obliczeniowy. Chyba do tej pory pracuje tu jakaś jednostka systemu komputerowego miasta.

Drzwi wejściowe budynku były otwarte. Wąskimi schodami ruszyliśmy w górę, pokonując wysokość sześciu pięter.

– Doskonale! – Mark wskazał na metalową drabinkę, zawieszoną u włazu na dach. – Spróbuj otworzyć pokrywę.

Wdrapałem się na drabinkę i, wspierając się plecami o klapę włazu, uniosłem ją w górę. Wionęło stęchłym powietrzem, z góry posypały się grudki ziemi. Uniosłem dłoń z reflektorem i zaświeciłem w szparę pod uchyloną klapą. Powyżej znajdowała się płytka studzienka, pokryta ciężką kratką jak ściek kanalizacyjny. Usunąłem ją bez trudu i wydobyliśmy się na kolejny poziom.

– Tam! – Mark wskazał kierunek i ruszyliśmy po sypkim, wysuszonym gruncie, będącym kiedyś zapewne trawnikiem. Po obu stronach biegły zaniedbane, spękane pasma asfaltowych jezdni, dalej szeregi jednakowych wysokich bloków, których architektura była mi zupełnie obca. To już było miasto powstałe na długo po moim odlocie.

– Tu gdzieś będzie zejście – powiedział Mark, przeszukując pas ziemi w odległości pięćdziesięciu metrów od miejsca, gdzie wyszliśmy na górę. – Twój Instytut jest pod nami… O, do licha. Jest, ale otwarte…

Nachyliłem się nad czarną, prostokątną dziurą w ziemi. Po pochyłych ścianach studzienki szurnęło w górę kilka szczurów.

– Szczurzy szlak. Musimy uważać, może ich być więcej. Przygotuj porażacz – powiedział Mark, przesuwając na pierś swój zawieszony na pasku miotacz gazowy. – Czego one szukają na drugim poziomie?

Schodziliśmy ostrożnie po metalowych krętych schodkach. Tak, to był Instytut. Znałem ten hali na najwyższym piętrze, kiedyś stała tu ogromna palma, tuż przed dyrektorskim gabinetem. Teraz była to przestrzeń ograniczona brudnymi ścianami i stropem pełnym nawisłych pajęczyn kurzu. Z otworów wyjętych drzwi wybrzuszały się zwały krazolitu.

Zbiegłem w dół po lastrykowych schodach, na których pozostał jeszcze jaśniejszy pas po okrywającym je niegdyś chodniku. Mark z trudem nadążył, więc zwolniłem nieco.

– Idź sam, zaczekam tutaj – powiedział, opierając się o poręcz gdzieś na poziomie szóstego piętra. – Nie chce mi się wdrapywać z powrotem tak wysoko.

– Niedługo wrócę – powiedziałem.

– Powodzenia – mruknął, wyciągając z kieszeni woreczek z tytoniem i fajkę.

Do piwnic dotarłem bez przeszkód, jeśli nie liczyć gromadki szczurów rozpierzchłych w strumieniu światła, którym je odnalazłem w ciemności piwnicznego korytarza. Czego tu szukały?

Czyżby jednak było stąd jakieś inne wyjście na niższym poziomie? W podnieceniu dwukrotnie pomyliłem drogę w labiryncie piwnicznych korytarzy, nim dotarłem do ukrytego przejścia. Odblokowałem mechanizm zamka i pchnąłem betonową płytę. Ustąpiła bez trudu. Stanąłem nad wylotem szybu z krętymi schodkami. Były zardzewiałe, lecz trzymały się jeszcze nieźle. Zszedłem powoli na dół.

Klapa włazu była zamknięta. Szarpnąłem uchwyt. Uniosła się łatwo.

Skierowałem snop światła w głąb cylindra. Chciałem zawołać, lecz głos nie zdołał wydobyć się ze ściśniętej krtani…

Zsunąłem się w dół po metalowej drabince. Reflektor oświetlił ciasną przestrzeń. Wnętrze cylindra było puste. Nie… Niezupełnie puste. Pod ścianą, na gładkiej płycie podłogi, leżała ogromna wiązanka kwiatów. Przyklęknąłem oświetlając je z bliska. Na wpół rozwinięte pąki jasno-czerwonych róż były świeże i pachniały mocno. Między płatkami błyszczały uwięzione krople wody. Dłonie drżały mi, gdy rozgarniałem liście, raniąc opuszki palców o ostre kolce. Nie… Nie było żadnego listu, nic oprócz kwiatów… A więc była tutaj, była przed chwilą; gdyby nie silny zapach róż, mógłbym w tej ciasnej przestrzeni odnaleźć jeszcze znany tak dobrze i zapamiętany zapach jej ciała… Przed chwilą była tutaj…

Kiedy stąd odeszła? Czy zostawiwszy kwiaty wyszła od razu, nie zamierzając powrócić? Nie, w takim przypadku pozostawiłaby choć słowo pożegnania. A może, odczekawszy cztery minuty, wyszła, by sprawdzić, czy wróciłem? Nie, wyszłaby zabierając kwiaty, aby mi je dać na powitanie…

– Więc kiedy? Dlaczego?…

Nie wiem, jak długo siedziałem tam, we wnętrzu cylindra, wymyślając i odrzucając przeróżne warianty. Gdyby klapa włazu była zamknięta, na zewnątrz upłynęłyby zapewne całe tysiąclecia…

Teraz gdy minęło nagle całe napięcie oczekiwania, kiedy rozwiały się nadzieje, które utrzymywały mnie w ciągłej gotowości do działania, czułem, jak przybywa mi lat – jakby oszukiwany tak długo czas odbierał sobie należną mu daninę…

Próbowałem nie poddać się jeszcze, utrzymać w sobie wbrew wszystkiemu tę wiarę, która była mi tak potrzebna wtedy, w kosmosie i teraz… Wielokrotnie zestawiałem w różnych wariantach domysły i hipotezy, szeregując je według prawdopodobieństwa. Co mogło stać się tam, na dole? Co stało się później? Dlaczego Yetta opuściła cylinder i nie powróciła tam więcej? Bo w to, że jednak tam była, wierzyłem bez cienia wątpliwości. Kwiaty, którymi miała mnie powitać, były tego wystarczającym dowodem.

Pięćdziesiąt lat – planowany okres mojej nieobecności – we wnętrzu cylindra trwał cztery minuty. Wyobrażałem sobie Yettę, z bukietem w dłoni, spoglądającą na zegarek przez te wszystkie minuty… Kiedy upłynęły, jej spokój w ciągu następnych kilku sekund musiał przerodzić się w popłoch. Świadoma, że na zewnątrz, poza cylindrem, w tempie zegarowego sekundnika migają miesiące i lata, musiała działać błyskawicznie. Wypuściwszy z ręki bukiet, wspięła się zapewne po drabince, by otworzyć właz. Wtedy oszalały czas zwolnił, wracając do normalnego tempa. Mogła się zastanowić.

Co zrobiłbym na jej miejscu? Oczywiście, wystarczyło wyjść na którekolwiek piętro gmachu, wcisnąć kontakt wideofonu, połączyć się z centralą służby kosmicznej. Wówczas, w pięćdziesiąt lat po moim odlocie, Instytut musiał jeszcze funkcjonować. Może tylko dolne piętra znalazły się już poniżej pokrywy pierwszego stropu, ale klatka schodowa pozostała do dziś od dołu do góry nie uszkodzona i nie zasklepiona. Mogła swobodnie wyjść i wrócić, zasięgnąwszy informacji…

Czego mogła się dowiedzieć w centrali? Wówczas jeszcze niczego. "Helios" był już w drodze powrotnej, lecz poza zasięgiem łączności. Dlaczego nigdy przedtem nie usiłowałem wyobrazić sobie tej sytuacji – Yetty opuszczającej cylinder… Umówiliśmy się przecież, że to ja ją tam odnajdę. Ale tego, co zaszło, nie braliśmy pod uwagę. Nie, nieprawda. Na pewno każde z nas myślało o tym, lecz żadne nie chciało poruszyć tej sprawy. Jak dwa cholerne strusie woleliśmy nie ustalać innych wersji spotkania. Być może wydawało się nam, że sama wiara w powodzenie naszego planu uczyni go niezawodnym…

Dlaczego tam nie wróciła? Statek kosmiczny opóźniający się o całe lata – to znowu nie taka rzadkość… Tak. Ale nie o stulecie, półtora stulecia… A zresztą przecież mogła wychodzić stamtąd wielokrotnie. Świeżość kwiatków świadczyła o tym, że za każdym wyjściem zamykała właz. Czy robiła to tylko odruchowo, czy… celowo, by róże nie zwiędły? Jeżeli tak, to musiała wciąż wierzyć, czekać… Aż wreszcie, wyszedłszy kolejny raz, nie powróciła. Co uniemożliwiło jej powrót? Kiedy to nastąpiło? Sto lat temu? Przed rokiem? Przed tygodniem? Może właśnie teraz, niedawno i… jest gdzieś tutaj, w mieście?

Przeraziłem się tej myśli: sama tutaj? Jak straszną rzecz zrobił van Troff, zrobiliśmy obaj…

Ale przecież mogła wyjść w każdej sekundzie tych szesnastu minut; tyle trwała moja nieobecność dla niej, zamkniętej we wnętrzu grobowca, który miał ją zwrócić żywą, młodą po wielu latach…

Znów rozwijam kilka wariantów i nie umiem wybrać żadnego z nich. Nie, nie wiem nic, nie dowiem się nigdy… Zaraz, spokojnie, bez egzaltacji! Są tylko dwie możliwości: ona żyje albo nie żyje…

Truizm. Ale od tego trzeba zacząć. Więc jeśli żyje, to… albo wróci lada chwila do cylindra i znajdzie list ode mnie, i nim zdąży zamknąć właz, ja go ponownie otworzę, bo przecież będę tam wciąż zaglądał…

Albo wyszła dawno temu i teraz…

Wstrząsnęła mną okropna wizja: ujrzałem ją wśród gromady oberwańców z przedmieścia; starą kobietę o zmierzwionych włosach, w poszarpanych łachach, wygnaną z miasta przez czeredę wojowniczych chłopaków ze stalowymi rurkami w dłoniach.

A jeśli nie żyje? Odganiam tę myśl, nie chcę brać jej pod uwagę. Yetta musi być tutaj, laka sama jak dawniej, zjawi się lada chwila.

Ale muszę być tego pewny. Jest na to sposób. Jeśli ograniczę się do przyjęcia dwóch skrajnych możliwości, to wystarczy wejść do cylindra i zamknąć właz. Pierwsze dwie, trzy minuty przyniosą odpowiedź, wyzwolą mnie z udręki dociekań i domysłów. Jeśli się nie zjawi, pozostawię za sobą o kilkadziesiąt lat w tyle ten czas i te sprawy… I co dalej? Jak będzie wyglądała Ziemia za pół wieku?

A jeśli przyjdzie, lecz… nie taka, jakiej się spodziewałem? Kto wie, ile czasu spędziła dotychczas poza cylindrem? Jeśli zamiast dwudziestoletniej, pięknej dziewczyny, którą kocham, zjawi się stara kobieta? Czy ją także kocham? Czy zdobędę się choćby na pozory uczucia do Yetty sześćdziesięcio… siedemdziesięcioletniej?! Śmieszne i tragiczne zarazem. Kogo właściwie kocham i czy to w ogóle prawda, to uczucie… Czy nie jest tylko urojeniem, wypełniającym myśli przez całe lata dalekiej podróży?

Co robić? Zejść tam zaraz, zatrzasnąć pokrywę cylindra i pędzić na oślep w niewiadomą przyszłość tej planety? Bo przecież nie uda się niczego cofnąć, odwrócić… Cofnąć?

Przeklęte niech będą diabelskie sztuczki starego "Mefi". Nie, teraz jeszcze tego nie zrobię. Dni czy nawet tygodnie nie odgrywają żadnej roli. Mogę uczynić to w każdej chwili… Nie chcę tego zrobić, jeszcze nie… Czyżbym bał się tej szczególnej, dziwnej nieśmiertelności, której widać przeląkł się sam jej wynalazca?

A Yetta? Może i ona przelękła się trwania, może zapragnęła przeżyć swoje normalne, ludzkie życie w jakimś dowolnym, wcześniejszym czy późniejszym czasie – zamiast trwać praktycznie poza czasem? Może, nie wierząc w mój powrót po tylu latach i widząc ku czemu zmierza ludzkość, uznała, że dalsze odraczanie życia nie ma sensu? Jeśli spotkała kogoś, jeśli z nim pozostała – czy mam prawo ją potępić?

Jeśli jednak jest tutaj, w tych piekielnych zakamarkach pełnych potępionych skazańców – znajdę ją…


Wracaliśmy w milczeniu. Mark szedł przodem, oświetlając drogę. Nie pytał o nic. Czy mógł znać tajemnicę podziemi Instytutu? Jego poszukiwania w planach miasta, błądzenie po podziemiach, nim znaleźliśmy wejście, mogły być pozorowane… Ale jaki cel mogłoby mieć takie udawanie?

Nie wiem dlaczego, opadły mnie niejasne podejrzenia, domysły… W pewnej chwili gotów byłem podejrzewać Marka i jego towarzyszy, przypisywać im winę za nieobecność Yetty w cylindrze… Co powodowało te podejrzenia? Zastanawiałem się nad tym. Doszedłem do wniosku, że ten człowiek, jeden z kilku mieszkańców luksusowego schronu, zupełnie nie pasuje do tutejszej rzeczywistości, zajmując w niej wraz z towarzyszami jakąś szczególną pozycję… Czyżby był nie z tego czasu, podobnie jak ja? Nie był "kosmakiem" ani przybyszem z Luny. Kim był? Skąd wziął się w tym wynaturzonym społeczeństwie? Jeśli z przeszłości, to w jaki sposób przebył dystans czasu od swojej epoki do dziś?

Gdy opuszczałem Ziemię, istniała jedna tylko metoda przesunięcia życia ludzkiego w przyszłość: anabioza, osiągalna w stanie hibernacji. Jednak już wówczas, ze względu na problemy techniczne, wynikające z jej stosowania, do hibernacji uciekano się w pojedynczych przypadkach i to głównie w celach medycznych – dla krótkotrwałego utrzymania pacjenta w stanie utajonego życia, w oczekiwaniu na zabieg operacyjny. Poza tym hibernowano astronautów w czasie ich podróży. Sam przecież w czasie mojej dwustuletniej nieobecności postarzałem się zaledwie o kilkanaście lat dzięki temu, że podróż w obie strony odbyłem w anabiozie. Efekty relatywistycznej konstrukcji czasu nie miały w naszej podróży decydującego znaczenia – szczególnie podczas powrotu, odbywanego z prędkością znacznie mniejszą od zaplanowanej.

Mark najwyraźniej nie pasował do teraźniejszości. Jeśli wiedział o cylindrze… Nie, nonsens. Nie mógł wiedzieć…

Postanowiłem raz jeszcze postawić pytania, na które nie uzyskałem dotychczas odpowiedzi. Wydawało mi się, że szczegółowe odtworzenie dziejów Ziemi, ludzkości czy choćby tego miasta pozwoli mi natrafić na jakiś punkt zaczepienia, ślad pozwalający dociec, co się stało z Yettą.

W schronie zastaliśmy jeszcze dwóch jego mieszkańców. Przyjęli mnie

– podobnie jak Mark – ciepło i z zainteresowaniem. Obaj byli w wieku Marka – po sześćdziesiątce, lecz w bardzo dobrej kondycji fizycznej. Cyryl – wysoki, dobroduszny, o dużej, lekko łysiejącej głowie – był biologiem; drugi szczupły i nieduży, imieniem Noam, przedstawił się jako specjalista od demografii. Zaspokoiwszy ich ciekawość, odpowiadając na pytania o Osiedla na Księżycu i o przebieg naszej wyprawy, zapytałem o to, co interesowało mnie najbardziej.

Noam okazał się skłonny do rozmowy na ten temat.

– Już w połowie dwudziestego pierwszego wieku – powiedział

– a więc w czasach, które znasz, a nawet wcześniej jeszcze pojawiły się dwa problemy: przeludnienie i niedobory żywności. Wprawdzie modernizacja procesów wytwórczych łagodziła sytuację, oddalając o dziesięciolecia perspektywę powszechnego niedożywienia ludności Ziemi, lecz granice możliwości zaczynały się rysować dość wyraźnie i konkretnie. Trzeba było pomyśleć o dalszej przyszłości.

Proponowano kilka sposobów zaradzania nadciągającej groźbie. Jeden z nich – ograniczenie liczby ludności Ziemi i ustalenie tak zwanego zerowego przyrostu naturalnego – proponowano już dawniej, w końcu dwudziestego wieku; drugi sposób miałby polegać na ekspansji ludzkości poza Ziemię i poza Układ Słoneczny. Kilka wypraw międzygwiezdnych – takich jak ta, w której uczestniczyłeś – miało między innymi na celu rozpoznanie możliwości kolonizacyjnych na planetach innych słońc. Jedna z wypraw, notabene, natknęła się na planetę znakomicie nadającą się do zasiedlania przez ludzi. Wysłano nawet sporą grupę pionierów – osadników, jednakże koszt przedsięwzięcia był niewspółmierny do efektu. Opinia publiczna domagała się poświęcenia większych funduszów na ulepszenie produkcji białka i węglowodanów, sprzeciwiając się topieniu ich w oceanie Kosmosu. Tak więc ekspansja poza Ziemię okazała się dość iluzoryczną metodą polepszenia sytuacji ludnościowej na Ziemi. Owszem, koloniści mogliby zagospodarować inne planety i dać na nich początek nowym gałęziom ludzkości, jednak masowa emigracja stała się praktycznie niewykonalnym przedsięwzięciem.

– A co się stało z tymi kolonistami, których udało się wysłać? – wtrąciłem.

– Przez kilkanaście lat borykali się z trudnościami, nie wiodło im się najlepiej. Potem z nieustalonych przyczyn kontakty rozluźniły się, wymiana informacji stała się rzadka i uboga… Zresztą wkrótce potem Ziemia wkroczyła w okres kryzysu, o którym chcę ci właśnie opowiedzieć. Wówczas to całkowicie niemal zaniechano przedsięwzięć astronautycznych, zredukowano do minimum fundusze na te cele, a cały wysiłek nauki skupiono na problemach ziemskich…

Tak więc dla przeciwdziałania groźbie głodu i przeludnienia wszczęto akcję w dwóch zasadniczych kierunkach; wzmożonej, intensywnej produkcji żywności i stabilizacji liczby mieszkańców Ziemi. To był początek procesów, które doprowadziły do sytuacji, jaką dziś oglądasz…

– Niezbyt się to udało, jak sądzę – wtrąciłem. – Chyba popełniono jakieś niewybaczalne błędy?

– Być może, gdyby ich nie popełniono, byłoby równie źle. Ale dziś trudno to ocenić… Jak wiesz, procesy demograficzne charakteryzują się dużą bezwładnością. Oznacza to, że przedsięwzięcia demograficzne owocują z opóźnieniem co najmniej dwóch generacji, a więc prawie półwiecza… Już w końcu dwudziestego wieku oszacowano dość trafnie granice możliwości globu ziemskiego w zakresie zapewnienia warunków do życia rosnącej liczebnie populacji. Tyle że futurolodzy jak zwykle nie doceniali tempa przemian. Horyzont przybliżył się gwałtowniej, niż się spodziewano. Pod koniec dwudziestego pierwszego wieku, a więc w czasie gdy twoja wyprawa powinna była wrócić z Dżety, ponownie wymodelowano i przeanalizowano tendencje dalszego rozwoju sytuacji ludnościowej i stwierdzono, że nadeszła ostatnia chwila dla podjęcia radykalnych decyzji.

Prace trwały zresztą od dawna i już w drugiej połowie dwudziestego pierwszego wieku uczyniono pierwszy krok. Powstał, opracowany przez światowe centrum badań demograficznych, program stabilizacji zaludnienia Ziemi. Chodziło o to, by w sposób radykalny kontrolować liczbę urodzeń i nie dopuścić do wzrostu ludności Ziemi ponad pewien docelowy poziom maksymalny. Równocześnie trwały prace w wielu dziedzinach, zmierzające do uzyskania dostatecznej ilości "czystej" energii, a także produktów żywnościowych i innych podstawowych materiałów.

Wobec widocznego w perspektywie najbliższych dziesięcioleci wyczerpania się surowców energetycznych – zdecydowano się w pełni wykorzystać energię Słońca. Już wówczas istniały techniczne możliwości wykorzystania trzydziestu procent energii słonecznej, docierającej do powierzchni Ziemi, poprzez zamianę jej na energię elektryczną. Powstał jednak dylemat: baterie słoneczne umieszczone na znacznych obszarach powierzchni Ziemi zajęłyby miejsce lasów, pastwisk i upraw rolnych, wykorzystujących wprawdzie tylko około jednego procenta energii Słońca padającej na dany obszar, lecz produkujących tak istotną dla życia ludzi biomasę, a także regulujących zawartość tlenu, dwutlenku węgla i pary wodnej w atmosferze oraz stosunki wodne w glebie.

Problem rozwiązano, o czym przekonałeś się zapewne lądując poza miastem. Dziś praktycznie nie ma już roślinności, upraw rolnych, lasów i łąk. Cały obszar lądów poza miastami pokryty jest płytkami Grilla. Nie są to zwyczajne fotoogniwa. To niezwykle pomysłowy wytwór ludzkiej technologii: zintegrowane elementy przetwarzające energie słoneczną, które działają jak liście roślin zielonych, lecz ze znacznie większą wydajnością. Pochłaniają one w dziewięćdziesięciu kilku procentach energie promieniowania Słońca; połowa z tego zużywana jest na produkcje energii elektrycznej, około jednej trzeciej na fotosyntezę. Ponadto płytki pełnią wszelkie funkcje liści – a wiec pochłaniają dwutlenek węgla, wydzielają tlen i parę wodną, a także zbierają wodę opadową z całego obszaru. Wynalazek ten ukształtował w znacznej mierze naszą obecną sytuacje, lecz nie tylko on.

Drugim przedsięwzięciem, podjętym na wielką skalę, stała się powszechna antykoncepcja jako metoda regulacji urodzeń. Istota jej polegała na tym, że wszyscy ludzie zamieszkujący Ziemię poddani zostali działaniu pewnej substancji organicznej, która spowodowała modyfikację kodu genetycznego w obrębie komórek rozrodczych. Modyfikacja ta, przekazywana dziedzicznie na potomstwo, powoduje "blokadę zapłodnienia". Tak więc wszyscy stali się w zasadzie "na co dzień" niezdolni do spłodzenia potomstwa. Odblokowanie możliwości zapłodnienia uzyskuje się przez doraźne podanie innej substancji – aktywatora, uczynniającego komórki rozrodcze na pewien krótki okres. Powszechne zastosowanie takiej blokady daje więc możliwość regulacji liczby urodzeń poprzez racjonowanie aktywatora. Metodę przyjęto jako jedyne wyjście z grożącej sytuacji demograficznej. Jej wprowadzenie nie wywołało specjalnych oporów ze strony ludności Ziemi, albowiem nie krzywdziła ani nie wyróżniała nikogo, nie naruszając też innych podstawowych funkcji biologicznych człowieka. W ostatnich dziesięcioleciach dwudziestego pierwszego wieku przeprowadzono więc operację "blokady prokreacji", wprowadzając ową substancję do wody pitnej i atmosfery na całej kuli ziemskiej. Sytuacja ludnościowa zdawała się być opanowana.

Początkowo wszystko szło jak najlepiej. Zniknął problem niepożądanej ciąży i nie chcianego dziecka. Pary, które pragnęły mieć potomstwo, zgłaszały się do specjalnych placówek leczniczych, gdzie podlegały wszechstronnym badaniom. Pozytywny wynik badań upoważniał do otrzymania porcji aktywatora i spłodzenia potomka – pod kontrolą oczywiście, aby aktywator został użyty przez osoby, którym przysługiwał. Chodziło też o to, by skład tej substancji, będący ścisłą tajemnicą, nie został przez kogoś rozszyfrowany – bo tylko jego ścisła reglamentacja zapewniała skuteczność metody. Badania kandydatów na rodziców także nie budziły społecznego sprzeciwu. Każdy wszak pragnąc mieć dziecko chciał, aby było zdrowe fizycznie i psychicznie.

Odmowa udzielania zezwolenia, umotywowana możliwością powikłań fizycznych lub dziedzicznych obciążeń u potomstwa, przyjmowana była zwykle pozytywnie. Były oczywiście próby obejścia zarządzeń. Zdarzały się kradzieże aktywatora przez pospolitych przestępców, jednak uczeni stanęli na wysokości zadania pod względem moralnym i żaden biochemik nie dał się wciągnąć w aferę nielegalnej produkcji tej substancji. Jak wszystko, co trudno dostępne, aktywator stał się przedmiotem pokątnych spekulacji i na czarnym rynku osiągnął zawrotne ceny, jednakże te drobne przecieki nie groziły naruszeniem ogólnego stanu.

Wyniknęła jednakże zupełnie nowa sprawa. Powszechność badań kandydatów na rodziców, obejmujących także badania genetyczne, spowodowała niepokojące odkrycie. Wśród badanej populacji stwierdzono poważną liczbę niepożądanych mutacji genetycznych, spowodowanych zapewne rozlicznymi czynnikami mutogennymi, występującymi w przemysłowych środowiskach owych czasów – skażeniami chemicznymi i promieniotwórczymi, działaniem pól elektromagnetycznych i tak dalej. – Specjaliści od genetyki uderzyli na alarm, podając równocześnie propozycję rozwiązania problemu. Powszechna antykoncepcja była okazją do oczyszczenia populacji ludzkiej z owych genetycznych obciążeń. Zaproponowano, by spośród ogółu ludzkości wydzielić pewną liczbę jednostek w wieku reproduktywnym, genetycznie "czystych" – i tylko tym ludziom udzielić zezwolenia na rozmnażanie.

Z badań wynikało, że liczba takich absolutnie pewnych jednostek, w przedziale wieku od zera do czterdziestego roku życia, wynosi około dziesięciu procent całej ludzkości. Gdyby zatem stymulować rozród tej grupy tak, aby każda kobieta urodziła przeciętnie czworo dzieci, a równocześnie zakazać rozmnażania się pozostałym, genetycznie niepewnym – to po okresie rzędu osiemdziesięciu lat cała populacja składałaby się z potomstwa owej najwartościowszej genetycznie grupy spośród całej ludzkości.

Ten projekt wzbudził już wiele kontrowersji i dyskusji, jednakże zwyciężył racjonalny pogląd, dający się wyrazić stwierdzeniem, iż jeśli już i tak istnieje konieczność ograniczenia i regulacji urodzeń, to niech prowadzi ona do optymalnych skutków. Na pewno lepiej będzie, jeśli za sto lat ludzkość stanie się czysta genetycznie, pozbawiona wad życia w nowoczesnym społeczeństwie – a zatem nie ma nad czym dyskutować.

Wydano odpowiednie zarządzenia, dziewięćdziesięciu procentom ludzi odmówiono prawa do rozmnażania się (w praktyce dotyczyło to tylko ludzi w wieku reprodukcyjnym, a więc mniej więcej połowy lej liczby), natomiast pozostałe dziesięć procent zostało zobowiązane do dźwigania ciężaru podtrzymywania gatunku homo sapiens. Nie za darmo oczywiście. Ustalono wiele przywilejów dla ludzi posiadających czworo i więcej dzieci. Przywileje te, siłą rzeczy niedostępne pozostałej grupie, budziły zazdrość – choć wszyscy bez wyjątku mieli zapewnione znacznie wiece; niż minimum środków egzystencji i nawet – wobec postępów automatyzacji – praca nie była już w owych czasach obowiązkiem. Dla przeciętnego człowieka jednakże nie jest ważny bezwzględny standard życia lecz porównanie swoich warunków warunkami życia innych ludzi. Tak więc – wobec powszechnej osiągalności innych dóbr -- posiadanie dziecka siało, się dla wielu synonimem luksusu i pozycji społeczne i. Przepisy były jednak twarde i tylko nielicznym "nieuprawnionym" udało się czasem zdobyć aktywator nielegalną drogą. Część ludzkość, obarczona obowiązkiem rozrodu, sprawowała się na ogół dobrze, pobudzona systemem mądrze obmyślonych bodźców ekonomicznych. Jak wynikało z prognoz, w ciągu najbliższych kilku dziesięcioleci liczba ludności świata powinna ulec pewnemu zmniejszeniu – w związku ze stopniowym bezpotomnym ubywaniem owych dziewięćdziesięciu procent, przy niewielkiej jeszcze liczbie rozmnażających się. Miało to dać pewien "oddech" ludzkiej cywilizacji, pozwalając na przygotowanie warunków do życia dla maksymalnej, planowej liczby ludzi. Projektowano przeprowadzenie w tym czasie generalnej modernizacji miast, które – wobec wykorzystania ogromnych terenów wokół nich dla pokrycia płytkami Grilla – stały się jedynymi ośrodkami przebywania ludzi. Całe przetwórstwo, przemyśl energetykę – ze względu na oszczędność terenu i zwartość miejskich aglomeracji – umieszczono we wnętrzu miast. Miały się one stać samowystarczalne pod każdym względem, korzystając z otaczających je wkoło pól energochłonnych Grilla.

Niestety zaszły poważne komplikacje. Ludność świata, jak się wkrótce okazało, zamiast maleć – zaczęła nawet trochę wzrastać, mimo ścisłego przestrzegania zasad systemu regulacji urodzeń. Ograniczono wiec nieco liczbę zezwoleń na prokreację i gorączkowo przystąpiono do badania tego niespodziewanego zjawiska. Po kilku miesiącach sprawa się wyjaśniła. Długo trzymano to w tajemnicy przed opinią publiczną. Okazało się mianowicie, że zastosowana substancja, powodująca zahamowanie płodności, działa wprawdzie skutecznie, ale… nie na wszystkich! Nie działa ona w około dziesięciu procentach przypadków, i to – o zgrozo! – na ludzi noszących w swych komórkach rozrodczych najbardziej wynaturzające mutacje genetyczne! Wynikało stąd, że oprócz owych dziesięciu procent starannie wyselekcjonowanych, zdrowych fizycznie i wysoce inteligentnych – w równym stopniu, choć bez aktywatora, a zatem bez kontroli – rozmnaża się dziesięcioprocentowa część populacji, obejmująca ludzi silnie obciążonych genetycznie, z dziedzicznymi wadami lub o niskiej inteligencji, a nawet wręcz debilnych. Na mocy wydanych przepisów ludzie ci korzystali z przywilejów dla wielodzietnych, i rozmnażali się z dużym zapałem. Wśród sfer naukowych (należących rzecz jasna do owej uprzywilejowanej grupy rozrodczej) powstał niesamowity popłoch. Co teraz robić? Poszły w ruch komputery, które bez trudu wymodelowały sytuację na najbliższe stulecie i dały straszliwa w swej wymowie odpowiedź: przy obecnej dynamice rozrodu za osiemdziesiąt lat społeczeństwo składać się będzie w połowie z potomków owej "najgorszej genetycznie grupy, w połowie zaś z potomków grupy "najlepszej". Grupa "średnia" – około osiemdziesięciu procent wyjściowego stanu liczebnego populacji – zniknie w tym czasie, wymierając bezpotomnie. Przy tym za owe osiemdziesiąt lat zaludnienie osiągnie stan przekraczający nieco planowaną, możliwą do wyżywienia liczbę osób… A w latach następnych wzrost zaludnienia będzie oczywiście jeszcze większy!

Sytuacja przedstawiała się fatalnie. Rozpatrzono kilka wariantów postępowania – wszystkie jednak nie wytrzymywały krytyki z uwagi na skutki.

A więc po pierwsze – można było zrezygnować z całego programu, cofnąć priorytety za wielodzietność: spowodowałoby to spadek urodzeń w grupie pierwszej (genetycznie prawidłowej) i trzeciej (genetycznie silnie skażonej). Obniżyłoby to dynamikę wzrostu ludności, lecz stworzyłoby – choć nieco później – tę sarną fatalną strukturę populacji: połowa ludzi będzie genetycznie silnie obciążona. Gdyby przy tym nadal zapobiegać mieszaniu się obu grup – prowadziłoby to do coraz większego ich zróżnicowania; wymieszanie zaś spowodowałoby, że po paru pokoleniach już nikt nie byłby genetycznie bez zarzutu.

Wariant drugi: dopuścić normalne, żywiołowe rozmnażanie się wszystkich grup, także i tej średniej: ale w tym przypadku wracamy do punktu wyjścia: trzeba szukać nowego sposobu regulacji urodzeń. A tego uczeni chcieli za wszelką cenę uniknąć.

Wariant trzeci: silnie ograniczyć rozmnażanie grupy pierwszej i całkowicie drugiej. Skutek: przeludnienie nastąpi niezbyt prędko, lecz gwałtownie wzrośnie odsetek ludności dziedzicznie obciążonej, potomków trzeciej "najgorszej" grupy.

Nie podjęto żadnych decyzji i na razie pozostawiono w mocy obowiązujące zasady. Narzędzie regulacji przyrostu i czystości genetycznej, jakim miała być "powszechna" antykoncepcja, okazało się nieskuteczne właśnie wobec tych, których miało przedmę wszystkim wyeliminować…

Szukano przez wiele dziesięcioleci nowej substancji, ograniczającej rozmnażanie także tej trzeciej grupy. Trwało to do czasu, aż liczebność obu grup o pierwszej i trzeciej – zrównała się, a grupa druga zniknęła w sposób naturalny. Nastąpiło, mówiąc w uproszczeniu, rozszczepienie populacji. Równocześnie świat stanął na granicy możliwości demograficznych. Należało przedsięwziąć coś radykalnego.

I wtedy znalazł się sposób. Nie taki wprawdzie, jakiego szukano, lecz skuteczny. Nie poddawano go publicznej dyskusji – wręcz przeciwnie, zachowano w ścisłej tajemnicy. Znała go tylko nieliczna grupa uczonych i ludzi odpowiedzialnych za politykę demograficzną. Ta grupa właśnie wprowadziła w życie nowy projekt regulacji liczby ludności. Czy był dobry i humanitarny – trudno ocenie. W każdym razie był jedynym możliwym posunięciem, przynoszącym zamierzony skutek. Potajemnie wybudowano na Księżycu samowystarczalne osiedla dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Wyselekcjonowano z pierwszej grupy pewną liczbę osób – głównie uczonych najwyższych szczebli i ich rodziny, także wszystkich, którzy wiedzieli coś o nowym programie, aby we własnym interesie zachowali tajemnicę.

W krótkim czasie wciąż w tajemnicy przerzucano tych ludzi na Księżyc. Ostatni spośród nich opuszczając Ziemię wprowadzili do atmosfery i wód nowo odkrytą substancję. Nie ograniczała ona wprawdzie możliwości rozrodu trzeciej grupy genetycznej, powodowała jednak, że u wszystkich, którzy ją wchłonęli, powstała dziedziczna skłonność do płodzenia potomstwa prawie wyłącznie płci męskiej. Liczba rodzących się dziewczynek osiągała zaledwie około jednego procenta ogólnej liczby urodzeń. Poza tym uciekinierzy zabrali ze sobą tajemnicę aktywatora, uniemożliwiając tym samym dalszy rozród grupy pierwszej. Tak więc wybrańcy ukryli się w swej arce, zsyłając potop na pozostałych. Trzeba przyznać, że ten potop nie miał cech gwałtownego kataklizmu. Nikogo nie pozbawiono prawa do życia – wręcz przeciwnie: pozostawiono działające, obliczone na wiele lat samoczynnego funkcjonowania urządzenia dostarczające żywność, zabezpieczające pomoc medyczną, zapewniono wszystkim klimatyzowane pomieszczenia mieszkalne, usunięto wszystko, co mogłoby zagrażać życiu ludzkiemu – broń, materiały wybuchowe, trucizny, nawet środki komunikacji indywidualnej, będące – przy braku dostatecznego nadzoru nad ruchem – poważnym źródłem zagrożenia życia… Uciekinierzy zamierzali spokojnie poczekać, aż ziemska ludzkość dożyje kresu.

Zadziwiające są prawa rządzące populacją. Prześledziłem to na prostym modelu matematycznym. Los owej spolaryzowanej populacji na Ziemi został przesądzony: w ciągu następnych osiemdziesięciu lat zniknęła pierwsza grupa genetyczna. A grupa trzecia? W czasie pierwszych lat czterdziestu nastąpił w jej obrębie niewielki wprawdzie, ale zauważalny wzrost ilościowy. W ciągu następnych czterdziestu – spadek, również niezbyt gwałtowny. Kolejne, piąte dwudziestolecie spowodowało redukcję tej grupy o połowę… Dziś, w połowie szóstego dwudziestolecia od początku operacji, na Ziemi pozostało jedynie kilkanaście procent pierwotnej liczby ludzi trzeciej grupy, głównie starców płci męskiej… Za kolejnych kilkanaście lat, gdy odejdą ci najstarsi, pozostanie już tylko trochę dorosłych i starych mężczyzn, niewielka liczba młodych chłopców i… praktycznie nie będzie już kobiet.

Wszystko to wynika z nieubłaganych praw demografii… Popatrz, kosmaku. Oto wydruk z komputera, na którym modelowałem ten proces przy bardzo upraszczających założeniach wyjściowych. A tutaj mam bardzo interesujące krzywe, obrazujące śmierć populacji ludzkiej…

Mój rozmówca pokazał mi kilka wykresów.

– Jak widzisz, obecnie jest nas na Ziemi już bardzo niewielu – mówił po chwili dalej. – Za czterdzieści lat, a może prędzej nie będzie nas wcale… Wówczas, zgodnie ze swym programem, wrócą tu lunacy.

– A jeśli nawet… – powiedziałem z wahaniem. – Czy byłoby dobrze, gdyby to właśnie oni dali początek nowej ludzkości? Ich kwalifikacje moralne wydają mi się dość wątpliwe po tym, co zrobili…

– Nie sądź ich pochopnie, kosmaku. Można na to spojrzeć inaczej. Przecież oni pozostawili ludziom skazanym na bezpotomne wymarcie całą cywilizację, wszystko, co stworzyli tu, na Ziemi. Bo przecież, jak powiedziałem, była to umysłowa elita ludzkości! Nie wyrządzili nikomu bezpośredniej krzywdy. Zapobiegli piekłu przeludnienia. Zapewnili wszystkim żywność, mieszkania, energię, ubrania, rozrywki – w granicach możliwości współczesnej im cywilizacji! Nie spowodowali niczyjej przedwczesnej śmierci – a jedynie uniemożliwili rozmnażanie. Gdyby tego nie zrobili, świat konałby z przeludnienia. A oni sami? Przecież żaden z nich tam, na Księżycu nie przeżył dłużej niż ci, którzy tu zostali. Dzisiejsi lunacy – to ich potomkowie. Czyż więc ci, którzy wyrzekli się wygód w swych ziemskich mieszkaniach, w ziemskich miastach i dobrowolnie zaszyli się w lochach Księżyca, by przechować tam genetycznie czystą część populacji – nie zasługują na miano bohaterów? Pomyśl o tym kosmaku, nim ich osądzisz!

– Bronisz ich…

– Jestem po prostu obiektywny. Gdyby zostali, pożyliby wygodnie do śmierci, nie kłopocąc się o losy ludzkości.

– Obawiam się – powiedziałem – że na nic się nie zdało ich poświecenie. To, co tam widziałem, jest objawem degeneracji, moralnej przede wszystkim. Nawet potomkowie geniuszów, hodowani w tamtych warunkach, przestają być normalnymi ludźmi. Oni tu nie wrócą. Niektórzy już to czują, wiedzą o tym.

– Nie wiem… Nie znam ich, spotkałem zaledwie dwóch czy trzech lunaków, którzy zostali stamtąd przysłani. Rzeczywiście nie przedstawiali się najlepiej, lecz sądziłem, że to wyrzutki tamtejszego społeczeństwa…

– Wyrzutki? To chyba najlepsi spośród nich, za dobrzy, by tam wytrzymać…

– A zatem nie ma nadziei na ponowne zaludnienie Ziemi… – mruknął Mark.

– Nie rozumiem jeszcze jednego – wtrąciłem. – Dlaczego nie pozostawili na Ziemi tajemnicy owego aktywatora? Przecież uniemożliwiając rozród pierwszej grupy…

– …tylko przedłużyliby jej bezsensowną egzystencję. Maskulinizacja objęłaby w jednakowym stopniu obie grupy, a koniec byłby ten sam. Myślę, że mieli w tym zresztą pewien uboczny cel: degeneraci "grupy trzeciej", pozostawieni sami sobie, znikną szybciej. Nie rywalizują ilościowo z nikim, a poza tym, nie trzymani w ryzach przez mądrzejszych od siebie, walczą między sobą, niszczą technikę, dzięki której egzystują, słowem, podcinają gałąź, na której sami siedzą… W ten sposób przyspieszają czas powrotu lunaków…

– …którzy jednak pewnie tu nie wrócą. Czy nie ma rzeczywiście żadnego ratunku dla Ziemi?

– Jest jedna szansa, znikoma wprawdzie, ale jest. W końcu dwudziestego wieku, jak wspomniałem, opuściła Ziemię duża grupa osadników, udająca się na jedną z planet gwiazdy Tau Ceti. Zaczęli wszystko od początku. Może… już nie istnieją. Jeśli jednak przeżyli i zbudowali zaczątki cywilizacji, mogą tu kiedyś wrócić. Ale wtedy nie będzie już ani lunaków, ani tych tutaj…

– …ani docentów – dodałem.

– Docentów już nie ma – powiedział Mark z ironicznym uśmieszkiem. – Nazwano tak wymierającą pierwszą grupę genetyczną po opuszczeniu Ziemi przez lunaków. Odlecieli prawie sami profesorowie, dla docentów, tych prawdziwych z habilitacjami, nie było już miejsca na Księżycu. Stąd żartobliwa – z czasów gdy jeszcze chciało się ludziom żartować – nazwa wszystkich, którzy pozostali z pierwszej grupy. Potem w ustach tych z grupy trzeciej nabrało to znaczenia pogardliwego, coś w rodzaju "mądrala" – podobnie jak kiedyś używane pogardliwe określenie "filozof". Obecnie, gdy "docenci" wymarli, słowo zostało jako obelga, którą raczą się gnyple i zgredy. Zresztą w liczbie mnogiej mówi się teraz "docenty"…

– A wy? Kim właściwie jesteście?

– To osobna historia – powiedział Mark. – Na dobrą sprawę mnie i moich pięciu kolegów też już od dawna nie powinno tu być. Pochodzimy z pierwszej grupy genetycznej. Gdy odlecieli lunacy, byliśmy dziećmi. Potem studiowaliśmy, dopóki działały uczelnie. Wiedzieliśmy, co czeka naszą generację. Postanowiliśmy… pożyć trochę dłużej. W mieście takim jak to musiało się znaleźć parę hibernatorów – w szpitalach na przykład. Zdobyliśmy je. W ten sposób przeżyliśmy naszych rówieśników. Sądzę, że w innych miastach znaleźli się podobni spryciarze…

– Właśnie… Jak jest w innych miastach?

– Sądzę, że podobnie. Trochę lepiej, trochę gorzej, ale warunki wyjściowe były identyczne. Miasta w dwudziestym drugim wieku bardzo się zunifikowały. Może w niektórych nie ma już nikogo. Jednak niełatwo to sprawdzić. Łączność i komunikacja między miastami zostały stopniowo zlikwidowane przez odpowiednio zaprogramowane centralne jednostki sterujące miastem. Lunacy przewidywali rozwój sytuacji na następne dwieście lat po ich odlocie i wszystko uwzględnili w swoich planach. Wobec doskonałej samowystarczalność! i podobieństwa miast – łączność między nimi nie ma zresztą od dawna zasadniczego znaczenia, ani gospodarczego, ani turystycznego…

– Wyjaśniliście mi wiele, dużo zrozumiałem, choć jeszcze mnóstwo spraw mnie dziwi i zaskakuje – powiedziałem. – Co stało się z kulturą? Przecież najbardziej nawet prymitywne społeczeństwa mają jakąś kulturę, sztukę… A poza tym, co oznaczają te dziwne podziały społeczeństwa?

– O kulturze porozmawiamy kiedy indziej. Może zresztą sam się zetkniesz z jej przejawami i nie będę ci musiał lego wyjaśniać… A podziały? To proste. Ci smarkacze, gdzieś tak do dwudziestego roku życia, to gnyple. Nudzą się, szukają sobie rozrywek, biją tych. którzy się ich boją. Ci z przedmieść, po czterdziestce -- to zgredy. Nic są tolerowani w mieście, wygania się ich, muszą zakradać się nocą, by zdobyć coś do jedzenia. Jest ich dużo, ale są starzy, słabi i niedożywieni…

– Kto ich wygania? Gnyple?

– Nie, ci tylko wzorują się na starszych, tych między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia…

– Jak ich nazywają?

– Nijak. To są po prostu "ludzie". Oni właśnie prześladują zgredów, robiąc im regularne pogromy w ich podmiejskich norach za dnia i w mieście, gdy tamci zakradają się nocą.

– Ale dlaczego? Przecież dla wszystkich wszystkiego wystarczy!

– Oficjalna "ideologia" tego konfliktu głosi, iż młodzi mają za złe starym to, że ich urodzili mimo świadomości braku perspektyw na przyszłość i genetycznych obciążeń. To ich kompleks, te obciążenia. Gdyby nie przywiązywali do lego takiej wagi, większość z nich mogłaby żyć zupełnie normalnie. Ale te pretensje to tylko pretekst. Naprawdę to oni po prostu nie mogą patrzeć na starych wiedząc, że ich także czeka ten sam los. Człowiek nie lubi, kiedy mu ktoś podtyka pod nos obraz jego niezbyt świetlanej przyszłości… Zresztą obecni ludzie w średnim wieku pewnie już nie dadzą się wygonić z miasta garstce gnypli, która egzystuje w tym pokoleniu. Ale walki ze zgredami maja wieloletnie tradycje. Każdy uważa je za rzecz naturalną. W ogóle ludzie ci, urodzeni i wychowani w tym mieście po odlocie lunaków, traktują zastany układ warunków, jak człowiek pierwotny traktował dżunglę: po prostu żyją, jak się da. A bijatyki stanowią jedyną rozrywkę. Przecież nie ma tu żadnego szkolnictwa, wszyscy są zdegradowani umysłowo do poziomu ciemnego średniowiecza. Bo po co i czego uczyć członków społeczeństwa, które ginie? l kto miałby to robić? Więc żyją jak prosięta w supernowoczesnej chlewni…

– Straszne – powiedziałem w zamyśleniu.

– Można się przyzwyczaić i jakoś urządzić, jak widzisz. To wszystko, co tutaj mamy, zawdzięczamy naszym zdolnościom. Tutejsi ludzie razem z gnyplami i zgredami niby gardzą nami., ale naprawdę boją się nas i szanują. Robią z nami różne interesy. W ogóle to nas sześciu rządzi tym miastem.

– Interesy? Jakież interesy można tu robić. Przecież oni mają wszystko za darmo, z automatów, z magazynów…

– Nie wszystko, oj, nie wszystko! – zaśmiał się Mark pstrykając palcami w butelkę. – Tego nie mają! A ja jestem z wykształcenia chemikiem i robię to zupełnie nieźle.

– Dajesz im alkohol?

– Sprzedaję. Kiedy potrzebuję czegoś od nich. Jak sądzisz, skąd mamy te rośliny? Najbliższy niewielki rezerwat roślinności znajduje się o dwieście kilometrów stąd, a środków lokomocji brak. To oni przynoszą nam skrzynki z sadzonkami. Mają dużo czasu, a alkohol też lubią… A broń? Czy myślisz, że umieją ją sami robić? Albo dostają w magazynach?

– Dostarczacie im broni? Którym?

– I tym, i tamtym. Żeby była równowaga sił. Ale nie za duża.

– Przecież to…

– Draństwo, chcesz powiedzieć? Nie takie straszne. W historii ludzkości popełniano gorsze. Tutaj są szczególne warunki, a wszystko i tak szlag trafi. Są i inne rzeczy, których im dostarczamy. Na przykład dziewczyny. To bardzo poszukiwany towar.

– Jak to? Skąd?

– Produkujemy! – zaśmiał się Cyryl. Pomyślałem, że żartuje.


Z uzyskanych wyjaśnień wynikało, że byłem jedynym zapewne człowiekiem na Ziemi, który nie został poddany kolejnym eksperymentom genetycznym: nie posiadałem wrodzonej blokady rozrodczości, nie byłem też obciążony cechą odpowiedzialną za wyłącznie męską płeć potomstwa… Jednakże nie miało to istotnego znaczenia, dopóki byłem tylko ja sam… Gdybym odnalazł Yettę…

Ta myśl zaczęta mnie obsesyjnie nawiedzać po kilka razy na dzień. Uwierzyłem, że mogę to uczynić celem swojego istnienia… Dać początek nowej ludzkości… Ja, Yetta i cylinder, który pozwoliłby nam przeczekać do finału tej skazanej na zagładę ludzkości… Lunacy nie wrócą tu nigdy, prędzej wymordują się wzajemnie. Cierpią na fobię wmówioną im od pokoleń. Nie wyrwą się ze swego zamknięcia…

Pomyślałem o moich towarzyszach. Były wśród nich dwie kobiety – w średnim wieku, ale można by je wziąć pod uwagę… Czy jednak zdołają wydobyć się z Luny? Czy zdołam ich wyciągnąć stamtąd nie ryzykując utraty własnej wolności lub… życia? Cóż wówczas?…

Obłudnie odkładam na później sprawę moich towarzyszy; nie chciałem myśleć o nich teraz, dopóki nie znajdę Yetty lub nie przekonam się o jej nieistnieniu. Coraz głębiej wierzyłem w moje posłannictwo, w przeznaczenie do roli drugiego Adama, ojca nowej ludzkości… W chwilach refleksji starałem się otrząsnąć z tego absurdu, lecz obsesja wracała…

Nienawidziłem teraz van Troffa. To on właśnie winien jest, że oto rozprysnęło się wszystko, co przez tyle lat utrzymywało wewnętrzną spójność mojej osobowości. To on, kusiciel, podsunął mi swój diabelski pomysł, wbrew moim oporom wmusił we mnie ten obłędny plan. Obiecując mi Yettę, materialną i żywą, łudził mnie i mamił jej obrazem przez cały czas świadomie przeżyty poza Ziemią. Teraz, choć jej nie było naprawdę, zżyty z jej obrazem, z jej wyimaginowaną obecnością, nie potrafiłem pogodzić się z jej fizycznym nieistnieniem. Szukałem jej, nie ustając w wysiłkach, przemierzając na oślep, na chybił trafił, wszystkie dostępne poziomy i zakamarki miasta. Wypełniałem tym swój czas, bo zaprzestanie poszukiwań równałoby się dopuszczeniu do głosu realistycznych, racjonalnych wniosków, które same się narzucały… Nie umiałem sobie powiedzieć wprost: "nie ma jej, zniknęła, zgubiła się gdzieś na przestrzeni dwustu lat, jak chcesz ją odnaleźć, głupcze?"

Wiedziałem, że rezygnacja z poszukiwań odbierze wszelki sens dalszemu bytowaniu – tutaj czy gdziekolwiek. Yetta była jedynym elementem – teraz już urojonym, ale jednak… – który łączył mnie z tym światem: ginącym w oczach, skazanym na zagładę. Ale to nie był jedyny skutek diabelstwa, którym uraczył mnie stary "Mefi". Był jeszcze cylinder, realny, skutecznie działający… Ciągnął mnie, mimo woli trafiałem tam prawie codziennie w swych samotnych wędrówkach. Bukiet róż, pamiętający dotyk dłoni Yetty, leżał tam zawsze świeży i pachnący; krople wody wśród płatków wciąż jednakowo odbijały światło reflektora, gdy uchylając klapę włazu spoglądałem w głąb cylindra. List, który pozostawiłem dla Yetty, wciąż bielał na środku podłogi…

Być może van Troff nie zdawał sobie sprawy, jakiego okrucieństwa dopuścił się wobec mnie… Dał mi nadzieję, która okazała się złudą, a równocześnie… praktycznie pozbawił mnie tego, co każdy człowiek ma w zapasie: możliwości rezygnacji z dalszego istnienia.

Patrząc w głąb przestrzeni, w której czas można było prawie zatrzymać, wiedziałem, że oprócz tamtej nie spełnionej nadziei dano mi inną jeszcze, równie złudną…

Wiedziałem już na co jestem skazany. Bo któż oprócz diabła wcielonego, jakim niewątpliwie był Vergil van Troff – oprzeć by się zdołał szatańskiej pokusie? Któż odrzuciłby możliwość zaspokojenia żądzy spojrzenia przed siebie – dowolnie, a przynajmniej niewyobrażalnie daleko?

Jak daleko? Wielekroć mnożyłem minuty przez godziny, doby, lata… Dwadzieścia pięć lat tam – to przecież… wieczność. "Ale jeszcze nie teraz" – myślałem patrząc w głąb cylindra. Moja pierwsza nadzieja jeszcze nie wygasła, jeszcze nie chciałem zrobić nieodwracalnego kroku, choć nieraz miałem nieprzepartą chęć zeskoczyć w dół, zatrzaskując klapę włazu… A przecież to był jedyny niezawodny sposób pozostawienia wszystkiego za sobą, oderwania się od całej przeszłości, odcięcia możliwości powrotu…


Pod koniec drugiego tygodnia pobytu w mieście znałem już wszystkie możliwe przejścia, wiodące do gmachu Instytutu. Obsesja oczekiwania zaczęła niebezpiecznie opanowywać mój umysł i wolę. Czułem, że muszę zrobić cokolwiek, by przerwać to ciągnące się w nieskończoność pasmo bezsensu.

Czułem się winny w stosunku do moich towarzyszy, którzy pozostali na Księżycu. Należało im się przynajmniej parę informacji stąd, z Ziemi, aby mogli zadecydować o dalszym postępowaniu. Na razie zbierałem te informacje, ale szło mi to zbyt wolno. Moje wędrówki po mieście miały bardzo konkretny cel – uświadomiłem to sobie… Po prostu szukałem Yetty, jej śladów, jakiejkolwiek wieści o niej.

Zamiast włóczyć się po dolnych poziomach miasta, powinienem raczej wertować zbiory biblioteczne zgromadzone przez Marka i jego towarzyszy. Powinienem możliwie szczegółowo odtworzyć i zrozumieć kolejność wydarzeń, jakie zaszły po naszym odlocie. Jeśli, zgodnie z wyjaśnieniami Marka i Noama, populacja ludzka zamieszkująca Ziemię nie jest w stanie przetrwać następnych kilku pokoleń – my, niejako przybysze z przeszłości, których ominęły skutki genetycznych kombinacji, jesteśmy być może ostatnią szansą ludzkiego gatunku… Bo przecież nie lunantropi z ich degeneracją fizyczną i lękiem otwartej przestrzeni, z wypaczonymi nawykami społecznymi i skażoną psychiką.

Ale tymczasem nie potrafiłem jeszcze opanować przemożnej chęci codziennego zaglądania do cylindra. Moje wędrówki wzbogacały wprawdzie znajomość miasta na wszystkich jego poziomach, lecz nie pomagały mi poznać i zrozumieć przeszłości i teraźniejszości jego mieszkańców.

Pewnego dnia, gdy wracałem z poziomu zerowego, na drugiej kondygnacji natrafiłem na dobrze zachowany gmach ze stylowym, klasycy-stycznym portalem. W ten sposób w różnych okresach budowano chyba tylko teatry czy muzea, nawiązując do tradycji starych kultur śródziemnomorskich. Gmach pochodził z końca XXI wieku. Zainteresował mnie głównie dlatego, że skojarzył mi się z muzeum czy biblioteką, a ponadto wnętrze jego nie było wypełnione, gdyż nie stanowił wsporczego elementu stropu.

Oświetlając fasadę reflektorem, szukałem śladów jakiegoś szyldu czy napisu. Jednak nad wejściem widniała tylko płaskorzeźba przedstawiająca kobietę z lirą.

Jedne z ciężkich drzwi gmachu były uchylone, wszedłem przez nie do przestronnego halki i przemierzając kamienną posadzkę zagłębiłem się w łukowato biegnący korytarz. Mijałem szereg drzwi po wewnętrznej stronie łuku. Tak, to musiała być sala teatralna lub koncertowa.

Nagle przez zamknięte drzwi od strony owej domniemanej sali dobiegł mnie delikatny, cichy dźwięk. Brzmiał jak pobrzękiwanie strun jakiegoś instrumentu. Instrumentu, który musiałem znać…

Ostrożnie naparłem na drzwi. Otworzyły się prawie bezgłośnie. Nie tłumione dźwięki zabrzmiały ostrzej, wyraziście. Spojrzałem w ciemność za drzwiami, gasząc swój reflektor. Sala była nie oświetlona, lecz w głębi, na wprost mnie rysował się na tle czerni jaśniejszy prostokąt. Przyjrzałem się dokładniej. To był otwór sceny, częściowo przesłonięty po obu stronach na wpół rozsuniętą draperią kurtyny. Słabe źródło światła znajdowało się gdzieś za kulisami, wydobywając z mroku matowo połyskujące w głębi sceny rury organowych piszczałek. Łagodne, powolne takty prostej melodii płynęły gdzieś spoza fałdów kurtyny. Tak, to mogła być tylko harfa.

Poczułem skurcz serca i zupełnie irracjonalna myśl przebiegła mi przez głowę: przecież Yetta grała na tym instrumencie!

Zapaliłem reflektor i osłaniając światło dłonią, ruszyłem powoli pomiędzy szeregami foteli, ustawionych tarasowate wokół sceny w szczerbate półkola. Niektóre były połamane, większość miała podarte obicia. Po małych schodkach, ostrożnie, by nie wywołać najmniejszego hałasu, znów ze zgaszoną latarką wszedłem na scenę i zajrzałem za kurtynę.

Mała ręczna lampka stała na deskach sceny obok stylowego taboretu o wytartych złoceniach, na którym siedziała tyłem do mnie kobieta grająca na harfie. Widziałem jej nagie plecy i ramiona, obejmujące stojący przed nią instrument. Jej wąskie biodra opinała lśniąca tkanina, opadająca dalej w obfitych fałdach wzdłuż nóg, po obu stronach harfy.

Śpiewne arpeggia nasilały się przechodząc w fortissirno. Czułem, jak pot spływa mi po karku pod kombinezonem, a tętno rozsadza skronie…

Ten zarys ramion i lekko zgiętych pleców, ten kształt głowy z krótko przystrzyżonymi ciemnymi włosami… Bałem się wykonać jakikolwiek ruch, by nie spłoszyć tego zjawiska… jeśli było tylko widziadłem. A jeśli była to realna istota… Gdyby odwróciła twarz w moją stronę, w jednej chwili prysnęłoby złudzenie…

Stałem patrząc i słuchając. Jakże podobna była do niej, w każdym ruchu ramienia, gdy dłoń przebiegała po strunach, w każdym pochyleniu głowy, w przytuleniu twarzy do ramy instrumentu…

Podłoga trzasnęła, gdy bezwiednie zrobiłem krok do przodu. Odwróciła ku mnie twarz, przerywając grę, a potem nagle wstała.

W słabym świetle padającym od dołu dostrzegłem jej twarz. Skamieniałem. To była twarz Yetty.

Patrzyła na mnie spokojnym spojrzeniem dużych, szeroko rozstawionych oczu, których zewnętrzne kąciki były opuszczone w dół. Jej jasna, owalna twarz, odcinająca się od śniadych ramion, była tą samą twarzą, którą nosiłem pod powiekami przez cały czas mojej podróży. Stała przede mną, niewysoka, smukła, o dużych, rozbiegających się nieco na boki, sterczących pod cienką tkaniną piersiach – ta sama, nie zmieniona, bliska.

– Yetta… – udało mi się wykrztusić, lecz nie mogłem zrobić żadnego ruchu, wyciągnąć dłoni. – To ja, to ja…

Patrzyła na mnie – bez lęku, ale też bez uśmiechu, tylko jakby zaciekawiona. Zauważyłem, jak wzrok jej przebiega po mojej twarzy, potem ześlizguje się w dół i powraca zatrzymując się na piersi.

– Kosmak! – powiedziała cicho. – Prawdziwy kosmak…

– Yetta! – zawołałem, ruszając ku niej z wyciągniętymi ramionami. Nie cofnęła się, stalą bez ruchu z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, bezwładna jakby, nie reagując nawet wówczas, gdy objąłem ją mocno i zacząłem całować jej twarz. Jej oczy były wciąż szeroko otwarte, lecz patrzyły w przestrzeń, jakby omijając moje spojrzenie.

– Yetta, to ja, nie poznajesz mnie? – powiedziałem szeptem.

– Nie znam cię. Nazywam się Sandra – powiedziała cicho.

Rozwarłem ramiona, cofając się o pół kroku. Patrzyłem na nią niczego nie rozumiejąc.

Sandra została ze mną. A raczej ja z nią zostałem, nie mogąc uwierzyć, że nie jest tą, której szukałem. Pamięć mnie nie myliła. Sandra była identyczna z Yettą z fotografii, którą miałem zawsze przy sobie. Była w tym samym wieku, powtórzona w najdrobniejszych szczegółach, wraz z lekką asymetrią zarysów twarzy, ze sposobem poruszania się. Tylko pamięć miała inną, a właściwie nie miała jej prawie lub nie chciała o sobie niczego powiedzieć.

Zaprowadziła mnie do swojego mieszkania na przedostatnim poziomie miasta. Maleńki pokój zapełniony był mnóstwem drobiazgów, gromadzonych bez ładu i sensu, zarzucony strojami, jakby wydobytymi z teatralnej garderoby, tak różnorodnymi i z rozmaitych epok.

Nie chciała lub nie umiała nic o sobie powiedzieć. Próbowałem usystematyzować i rozważyć wszelkie hipotezy, starałem się wyjaśnić, kim jest. Pozostałem wreszcie przy jednej – tej, która była najbardziej zgodna z moimi pragnieniami. Wymyśliłem sobie, że Sandra jest Yettą… Nie była nią pod względem osobowości, lecz i to próbowałem wytłumaczyć. Przecież nikt nie zbadał ubocznych skutków tak długiego trwania w cylindrze van Troffa! Sam "Mefi" przebywał w nim zaledwie sekundy. Być może działanie pola wpływało na zawartość pamięci i Yetta, wyszedłszy z cylindra, nie pamiętała niczego z przeszłości! Niczego oprócz umiejętności gry na harfie.

Przez trzy tygodnie, które spędziłem z nią razem, od czasu do czasu tylko zaglądając do schronu, stała się dla mnie Yettą. Cieszyłem się jej odnalezieniem, odpychając od siebie każdą myśl o tym, że może nią nie być. Czego więcej mogłem żądać! Po tylu zwątpieniach w jej istnienie – oto odnalazła się, tym bardziej droga i niezastąpiona, choć nieodgadniona do końca, obca wewnętrznie, bez tej ciągłości wspomnień i uczuć, która stanowi o ludzkiej osobowości…

Chodziliśmy razem po labiryncie miasta, które dobrze znała. Było mi teraz obojętne, gdzie chodzę i co robię – mój cel został osiągnięty, odnalazłem ją, nie byłem już tutaj sam. Jej obecność nadawała sens mojemu istnieniu w czasach, kiedy od dawna już powinno mnie nie być.

…I wtedy pośród tej euforii, tego szczęścia, w które chciałem uwierzyć, poraziła mnie nagła myśl, nie dająca się odepchnąć, natrętna. A jeśli Sandra nie jest Yettą? Tak niezwykłe podobieństwo nie może być przypadkowe! Czyżby…

Tak, to było bardzo prawdopodobne! Brałem przecież pod uwagę tę możliwość. Yetta mogła przecież zniecierpliwić się wreszcie, zwątpić w mój powrót, wyjść z cylindra, rozpocząć normalne życie w tym mieście, jeśli można je nazwać normalnym. Sandra może być jej córką… Jeśli tak, to Yetta żyła na pewno jeszcze dwadzieścia lat temu… Więc może jest – gdzieś w mieście, może – korzystając z cylindra – zachowała młodość, może jest niewiele starsza od Sandry… Nie, to absurd! Jeśli już zdecydowała się opuścić cylinder, urodzić córkę, to nie wróciła tam zapewne. Córka? Mogłaby ją mieć tylko z którymś z tutejszych mężczyzn – ale przecież wiadomo, że urodzenie córki jest w tym społeczeństwie niezmierną rzadkością. Wprawdzie Yetta nie podlegała genetycznym zabiegom w przeszłości, lecz o ile wiem, o płci decydują chromosomy męskiego partnera i to one zapewne w tym przypadku nie dopuszczają do powstania żeńskiego potomka… Zbyt wiele nieprawdopodobnych zdarzeń, jak na jeden przypadek.

Wprawdzie Sandra mogła być dzieckiem mężczyzny z mojej epoki – lecz po cóż by Yetta podejmowała swą podróż w przyszłość, jeśli znalazł się w jej życiu inny mężczyzna? A jeśli Yetta była w ciąży już przed moim odlotem? Wówczas… Sandra może być moją córką! To zupełnie prawdopodobne! Upór Yetty, z jakim postanowiła trwać do mojego powrotu, mógł oznaczać, że chciała dać mi to dziecko, nie powstrzymując mnie od podróży, nie przyprawiając o rozterkę i wyrzuty sumienia. To nawet byłoby do niej podobne… Wzdragałem się przed przyjęciem tej wersji, bo pociągała za sobą nieuchronny wniosek, że od trzech tygodni żyję z własną córką. Właściwie to wszystko teraz wydawało mi się możliwe, a każda hipoteza – lepsza od tej właśnie. Przecież – myślałem

– Sandra może być córką Yetty i kogoś z jej epoki albo nawet jej prawnuczką, która przetrwała do teraz w cylindrze zamiast Yetty!

Ratowałem się w ten sposób przed zaakceptowaniem prawdopodobieństwa nie chcianej sytuacji. Nie mogłem wyrzec się Sandry, którą kochałem. Ta miłość była kontynuacją uczucia niesionego we mnie z Ziemi do układu Dżety i z powrotem. Jakże mógłbym teraz znowu zawiesić to uczucie w próżni, pozbawić je obiektu… Opędzałem się od wątpliwości i trwałem w poczuciu spełnienia pragnień.

Sandra też wydawała się szczęśliwa. Rozstawaliśmy się czasem na krótko, gdy odwiedzałem Marka i jego towarzyszy lub gdy ona wychodziła po żywność na górny poziom.

Moje myśli uporczywie powracały do przypuszczenia, że Sandra jest jednak Yettą, która utraciła pamięć. Czy mogła ją odzyskać? Myślałem nad tym. Postanowiłem nawet pokazać jej coś, co mogłoby przypomnieć jej przeszłość.

Podczas kolejnej wizyty w schronie zapytałem Marka o możliwość dotarcia do najbliższego rezerwatu roślinności.

– Owszem – powiedział. – Jest taki rezerwat. Byłem tam kiedyś, ale to bardzo daleko…

– Czy nie ma tu żadnych pojazdów? Widziałem znakomitą autostradę za miastem.

– Pojazdy istnieją, lecz nie potrafimy ich uruchomić. Są sterowane automatycznie, prowadzone przez samą autostradę, a wiec pozbawione układu kierowniczego i urządzeń sterowania silnika. Zostały jednak stopniowo unieruchomione, wycofane z ruchu czy może nawet celowo uszkodzone przez automaty konserwatorskie, zgodnie z programem lunaków opuszczających Ziemie. W ogóle wszystkie urządzenia miasta kierowane są przez system komputerowy, a my, nie znając się na tym zupełnie, nie próbujemy ingerować w jego działanie, by czegoś nie popsuć. Chronimy jedynie ten mózg miasta przed jego mieszkańcami, bo gdyby się do niego dobrali… Lepiej sobie tego nie wyobrażać! Na szczęście centrum sterowania jest znakomicie zabezpieczone.

Może jednak – powiedziałem – uda mi się uruchomić jakiś pojazd. Chciałbym spojrzeć na żywe rośliny pod gołym niebem.

– Możesz spróbować. Pojazdy są zmagazynowane w garażach na przedostatnim poziomie. Mapę okolic miasta też mogę pożyczyć.

Odnalazłem garaże, w których stały pojazdy. Większość z nich nosiła ślady wandalizmu mieszkańców miasta. Automaty konserwatorskie były jednak zupełnie głuche na moje żądanie uruchomienia pojazdu – podlegały centralnemu programowi i nie sposób było je do czegokolwiek zmusić. Zabrałem się sam do rozgryzienia skomplikowanego układu elektrycznego jednego z pojazdów. Na szczęście nie był poważnie uszkodzony, Po paru godzinach udało mi się uzyskać pewien efekt. Silnik pojazdu zaczął pracować. Okazało się, że baterie energetyczne były naładowane do maksimum – widocznie automatom nie cofnięto polecenia ich doładowywania.

Teraz należało tylko sprawdzić, czy drogi zechcą przejąć sterowanie uruchomionym pojazdem. Przypomniałem sobie, że idąc w kierunku miasta, spotkałem pojazd jadący autostradą. Był to wóz techniczny, ale fakt jego poruszania się po drodze znaczył, że sterowanie działa.

Teraz, zrozumiałem, dlaczego lunacy wyłączywszy pojazdy polecili automatom utrzymywanie w porządku dróg. Widocznie chcieli – po powrocie – zastać je w stanie nadającym się do użytku. Świadczyły o tym choćby syzyfowe wysiłki wozów technicznych, naprawiających bezsensownie niszczone oświetlenie ulic na przedmieściach. Więc jednak opuszczając Ziemię liczyli na to, że ich potomkowie odnajdą ją, bezludną wprawdzie, lecz nadająca się do natychmiastowego zamieszkania. W swoich kalkulacjach uwzględnili także ową walkę wandalizmu zdziczałych mieszkańców z mechanicznym uporem automatów.

Równocześnie łatwość, z jaką udało mi się uruchomić pojazd, świadczyła niezbyt pochlebnie o poziomie technicznych umiejętności mieszkańców Ziemi w czasach, gdy opuszczali ją Junacy. Widocznie już wówczas wszelkich napraw dokonywano wyłącznie za pośrednictwem wyspecjalizowanych automatów.

Sterowanie pojazdem było proste. Na pulpicie rozdzielczym znalazłem tylko kilka przycisków; "start", "stop", "w lewo", "w prawo" "na wprost". Szybkość i promienie skrętu narzucała sama droga. Wyjechałem z garażu poprzez tunel prowadzący pod górnym poziomem miasta. Była noc. Światła reflektorów włączyły się samoczynnie, oświetlając puste, rozgałęziające się tunele. Na chybił trafił przejechałem przez kilka z nich, wprawiając się w prowadzeniu pojazdu. Nie miałem z tym najmniejszych trudności. Droga prowadziła mnie bezbłędnie, jedynie na skrzyżowaniach i rozgałęzieniach tuneli należało odpowiednio wcześnie zaprogramować kierunek jazdy. Po kilku próbach stwierdziłem, że można nawet z góry określić kierunki jazdy na kolejnych skrzyżowaniach, naciskając wielokrotnie odpowiednie przyciski. Znając plan dróg, można było zatem od razu zakodować w pamięci pojazdu całą podróż. Być może możliwości pojazdu były jeszcze bardziej wyrafinowane, ale to mnie na razie nie interesowało. Pojazd był niewielki, o owalnym kształcie; górną jego cześć stanowiła przejrzysta kopuła, zapewniająca znakomitą widoczność. Było w nim miejsce dla dwóch osób.

Przemykając pustymi tunelami ulic przedostatniego poziomu, zauważyłem zaledwie paru przechodniów. Wszyscy z zainteresowaniem oglądali się za pojazdem, jakby pierwszy raz w życiu widzieli coś takiego w ruchu. Kiedy zatrzymałem się przy trzyosobowej grupce stojących na chodniku, cofnęli się pośpiesznie do bramy budynku.

Wróciłem do garażu i wyłączyłem pojazd. Odchodząc zauważyłem dwa automaty naprawcze, zbliżające się do niego z wyciągniętymi manipulatorami. W jednej chwili zrozumiałem, co to znaczy: miały w pamięci rozkaz unieruchomienia każdego czynnego pojazdu pasażerskiego. Oprócz nieprzydatnego w tej sytuacji porażacza nie miałem żadnej broni, którą mógłbym je powstrzymać. Ze zgrozą patrzyłem, jak zbliżają się, by zniweczyć owoc mojej pracy. Roboty zatrzymały się w połowie drogi.

W pierwszej chwili miałem zamiar wyprowadzić pojazd na ulicę, lecz od razu zrezygnowałem z tego pomysłu. Miasto działało konsekwentnie. Zgodnie z programem mój pojazd zostałby pewnie natychmiast odstawiony na właściwe miejsce przez automaty porządkowe…

Rozejrzałem się po garażu. Naliczyłem sześć robotów, stojących bezczynnie w różnych miejscach rozległego pomieszczenia. Co robić? Jak je wyłączyć? Nie mam pojęcia, czy to w ogóle możliwe. I nagle, w jednej chwili znalazłem rozwiązanie. Wyskoczyłem z pojazdu i szybkim ruchem porwałem wiszący na ścianie plazmowy aparat do cięcia metalu. Kabel zasilania był na szczęście dostatecznie długi. Włączyłem aparat i w ciągu kilkunastu sekund odciąłem głowy dwóm robotom, które znów rozpoczęły wędrówkę w stronę mojego pojazdu. Zatrzymały się z opuszczonymi bezwładnie manipulatorami. Potem zrobiłem to samo z czterema pozostałymi automatami i zgasiwszy palnik szybko wyszedłem z garażu. Drzwi zamknęły się za mną samoczynnie.

Teraz dopiero dotarło do mojej świadomości, że po tym, co zrobiłem, stałem się naprawdę obywatelem tego miasta… Tu po prostu nie można było inaczej, jeśli chciało się w czymkolwiek przeciwstawić zamysłom twórców miasta, cieleśnie nieobecnym, lecz wciąż narzucającym swą wole zapisaną w mózgu molocha…

Jak należało nazwać postawę mieszkańców tego miasta? Czy byli anarchistami? Anarchia wbrew pozorom nie potrafi istnieć bez władzy i porządku, któremu się przeciwstawia. Pozbawiona obiektu działań anarchia umiera albo szuka sobie nowego przeciwnika. Społeczeństwo nie może być zbiorem anarchistów, bo wcześniej czy później uformuje się z tego jakiś porządek, jakiś mniej lub bardziej wynaturzony układ stosunków.

W tym mieście nie było władzy, a raczej była, lecz nieuchwytna, nieosobowa. Mark i jego towarzysze nie dawali odczuć mieszkańcom miasta, do jakiego stopnia mogą nimi kierować. System sterowania miastem, przejawiający się w działaniu jego elementów, był jeszcze bardziej niewidoczny dla oczu mieszkańców. W tej sytuacji jedynymi realnymi przeciwnikami, których można by obwiniać i karać za bezsens egzystencji – byli inni ludzie, równie uwikłani w ten sam bezsens, lecz słabi, a wiec znakomicie nadający się na przeciwników.

Wydawało mi się teraz, że lepiej zrozumiałem istotę konfliktu pomiędzy poszczególnymi grupami społeczeństwa miasta. Ale być może zbyt mało wiedziałem o nich, by zgłębić do końca ten problem.


Któregoś dnia, wędrując poprzez dolne poziomy z. Sandrą przytuloną do mojego ramienia, stanęliśmy niespodziewanie przed gmachem Teatru Muzycznego, gdzie spotkałem ją po raz pierwszy. Gdy wchodziliśmy do wnętrza, zapytałem, kto nauczył ją grać na harfie. Spojrzała na mnie lekko zdziwiona, jakby nie rozumiejąc. Dopiero gdy za kulisami sceny wskazałem na instrument i ponowiłem pytanie, uśmiechnęła się.

– To było dawno. Pamiętam, że kiedyś… Pewna kobieta uczyła mnie tego, a potem przychodziłam tu sama, próbowałam…

– Kim była ta kobieta?

– Nie wiem. Spotkałam ją kiedyś. Tu, w mieście… Potem jeszcze kilka razy.

– Kiedy to było?

– Chyba bardzo dawno… Tak dawno, że nie pamiętam… Może byłam wtedy zupełnie mała?

– A później nie widziałaś się z nią?

– Ja naprawdę nie wiem, kiedy ostatni raz ją spotkałam. Pokazała mi, jak się gra, prowadziła moje dłonie. To było bardzo piękne. Przychodziłam tu później sama, kiedy… kiedy nie mogłam już wytrzymać tam, na górze.

Usiadła przy instrumencie. Jej palce przebiegały po strunach z taką wprawą, że trudno było uwierzyć, iż biegłość ta jest wynikiem zaledwie kilku lekcji i własnych ćwiczeń. Czyżby więc owa kobieta, która uczyła małą dziewczynkę gry na harfie, była jakąś przebitką utraconej pamięci, obrazem pierwszych lekcji muzyki z wczesnego dzieciństwa? Chciałem w to uwierzyć, chciałem uczepić się czegoś, pociągnąć za jakąś nitkę jej pamięci, by wywlec z powłoki, którą stanowiła Sandrą, skrytą w niej osobowość Yetty… Nie udało się jednak zrobić ani jezdnego kroku naprzód. Te nikłe okruchy dawnej pamięci rozsypały się, nie dając się złożyć w trwały motyw.

Wychodząc z teatru, skierowałem się bezwiednie w stronę zejścia na drugi poziom, skąd można było dotrzeć do włazu nad dachem Instytutu. Nie zdając sobie z tego sprawy, dotarłem tam w zamyśleniu, którego Sandrą nie przerwała ani jednym słowem. Zatrzymałem się nad otwartą studzienką. Sandrą spojrzała na mnie i sądząc, że chcę przepuścić ją przodem, zaczęła zstępować w głąb po szczeblach rdzawej drabinki. Po chwili zniknęła mi z oczu, więc pospieszyłem za nią. Gdy zszedłem, stała na środku hallu górnego piętra gmachu, u szczytu schodów wiodących w dół. Patrzyła pytająco. Skinąłem głową. Zaczęła zwinnie zbiegać po kolejnych ciągach schodów, a ja z trudem nadążając schodziłem za nią. W piwnicy na dole spojrzała z wahaniem w obie strony korytarza, świecąc ręczną lampką. Pod ścianą tuż obok niej przemknęło kilka szczurów. Popatrzyła za nimi bez lęku czy odrazy, raczej z zaciekawieniem. Ruszyła w stronę, gdzie pobiegły, i idąc ich śladem dotarła do zejścia wiodącego na niższy poziom piwnic.

– Byłaś tu kiedyś? – spytałem idąc za nią. Nie odpowiedziała śledząc kolejnego przebiegającego szczura.

– Popatrz! – powiedziała. – Tędy przechodzą.

W głębi ciemnej wnęki bocznej ściany korytarza widniał otwór, obwiedziony nieregularnym kołem utłuczonej kamionki. To musiał być wlot starego kanału, połączony gdzieś niżej, pod ziemią, z głównym kolektorem miejskim. Kiedyś widocznie odprowadzano tędy ścieki z Instytutu. Wlot kanału zaczynał się w połowie wysokości ściany, a więc około czterech metrów pod powierzchnią gruntu. Zaświeciłem do wnętrza. Kamionkowa rura o średnicy kilkudziesięciu centymetrów krótkim, prostym odcinkiem opadała nieco w dół, a potem ostrym łukiem skręcała w prawo.

– Zaczekaj chwilę! – powiedziałem do Sandry, stojącej za mną, i wślizgnąłem się do wnętrza rury. Wyjrzałem zza zakrętu kanału. Dalej rura wnikała do pionowej studni. Na jej bocznej powierzchni widać było stalowe klamry stanowiące stopnie. Popełzłem w tamtą stronę z latarką w jednej i porażaczem w drugiej ręce, czołgając się na łokciach i kolanach.

Studzienka była dość szeroka. Zszedłem po klamrach kilkanaście metrów niżej. Tu w ścianie studni zaczynał się inny poziomy kanał, biegnący, jak mi się wydało, z powrotem pod fundamenty Instytutu.

Zagłębiłem się w ten odcinek rury. Była znacznie szersza niż ta, którą dostałem się do studni. Mogłem iść nią na ugiętych nogach i pochylony, świecąc przed siebie reflektorem. Między moimi stopami przebiegł szczur i wyprzedzając mnie pobiegł dalej. Poświeciłem za nim. Smuga światła padła na jakaś rudawą nieruchomą masę, leżącą na dolnej powierzchni rury, o kilka kroków przede mną. Podszedłem bliżej, oświetlając rudy kłąb. To byty szczury. Sterta martwych, nieruchomych szczurzych ciał… Nie! Nieruchomych, lecz…

Jeden z nich zawisł w powietrzu nad innymi, jakby skamieniał w skoku i trwał w tym zawieszeniu, nie poruszając łapkami ani wyprężonym ogonem. Inne, skłębione niżej, miały otwarte, błyszczące oczy, niektóre ogony sterczały ku górze, u niektórych pyszczki były otwarte, ukazujące rzędy ostrych zębów. Trwały w przypadkowych pozach, jakby sfotografowane w migawkowym zdjęciu…

Stałem przez chwilę ogłupiały, nim spojrzałem na górną powierzchnię rury nad szczurami. W górę biegł kiedyś szyb, studzienka podobna do tej, którą przed chwilą schodziłem. Teraz zatkana była dnem metalowego walca. O trzy kroki przede mną, w nieczynnym widać od dawna odcinku pionowego przewodu kanalizacyjnego tkwił cylinder van Troffa. Widziałem właśnie jego dolną część, zawierającą prawdopodobnie instalację, nazwaną przez "Mefiego" "soczewkami grawitacyjnymi".

A więc nie tylko we wnętrzu cylindra, lecz także tutaj, pod jego dnem, musiało występować pole. Być może słabsze, rozproszone, jakieś jego peryferia, lecz wywołujące efekt zwolnienia upływu czasu.

Sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem pierwszy drobny przedmiot, który wpadł mi w rękę – mikroogniwo elektryczne do latarki. Rzuciłem je przed siebie. Poleciało po płaskiej paraboli, lecz nagle, jakby przekroczywszy niewidzialną granicę, zawisło tuż koła ogona szybującego szczura.

W odcinku starej rury kanalizacyjnej powstała najdziwniejsza pułapka na szczury, jaką kiedykolwiek skonstruował człowiek. Każde przebiegające tędy zwierzę musiało przebywać ten odcinek milion razy dłużej, niż gdyby nie było pola. Oczywiście dla szczurów było to niezauważalne. W ich subiektywnym odczuciu czasu przebycie tej przestrzeni trwało dokładnie tyle, co w normalnych warunkach.

Wycofałem się z kanału i dotarłem z powrotem do piwnic gmachu.

Sandra niepokoiła się o mnie. Gdy wynurzyłem się z kanału, przylgnęła do mojego ramienia.

– Nie zostawiaj mnie samej – powiedziała cicho. – Ja już nie umiem być bez ciebie.

Pocałowałem ją i poprowadziłem dalej. Patrzyła uważnie, jak po drodze otwierałem ruchomą ścianę, a potem z ciekawością zajrzała do otworu cylindra, gdy podniosłem klapę włazu. Zszedłem w dół i podniosłem z dna komory wciąż jednakowo świeże kwiaty.

– To dla ciebie – powiedziałem podając jej bukiet. – Uważaj na kolce.

Wyciągnęła dłonie, a potem zanurzyła twarz w kwiatach, chłonąc ich nieznany, intrygujący zapach. Spojrzała na mnie nie wiedząc, co ma zrobić z wiązanką.

– Zabierzemy je stąd. Kwiaty nie powinny żyć dłużej niż ludzie – powiedziałem.

– Co jest… tam? – wskazała w dół.

– Tam? – uśmiechnąłem się. – To moja ostatnia kryjówka. Ale teraz niepotrzebna, dopóki jesteś ze mną.

– Nie mów "dopóki"! – krzyknęła i uderzyła mnie pięścią w ramię.

Zatrzasnąłem właz. W tym samym momencie pomyślałem, że z chwilą gdy go otwierałem wyłączając pole, uwolniłem szczury z pułapki. Teraz zaczęły działać na nowo.

– A jeśli… – pomyślałem – jeśli one nie przypadkiem tylko przebiegały przez kanał? Jeśli dążyły tam celowo, świadomie zanurzając się w obszar deceleracji? Bzdura! Świadomość u szczurów?!

Mogłem to sprawdzić. Jeśli były tam nadal, to znaczy, że pułapka nie schwyciła ich w biegu, lecz trwały w niej dobrowolnie. Ale doprawdy zupełnie nie miałem ochoty ponownie włazić do kanału.


Na przedostatnim poziomie miasta przebiegały główne arterie komunikacyjne, po których poruszały się obecnie tylko samoczynne wozy techniczne i dostawcze. Tu – w odróżnieniu od poziomu powierzchniowego – spotykałem znacznie mniej wałęsających się chłopców. Przeważali mężczyźni w sile wieku, ubrani mniej pstrokato i zachowujący się nieco ciszej. Jednak i oni też wystawali na ulicach, ospale włóczyli się wzdłuż witryn, czasem znikali we wnętrzach domów.

Odkąd zamieszkałem z Sandrą, zamieniłem mój kombinezon na ubranie podobne do tych, które nosili mieszkańcy miasta. Mimo to zwracałem na siebie uwagę. Mijając grupki mężczyzn, dostrzegałem wśród nich lekkie poruszenie, pomruki cichych narad czy wymianę uwag. Ich spojrzenia odprowadzały mnie, dopóki nie zniknąłem im z oczu. Początkowo myślałem, że być może moje ubranie, wzięte z magazynu, wygląda zbyt świeżo. Nie goliłem się od dłuższego czasu, by podobnie jak wielu widywanych mężczyzn dochować się brody, która zamaskowałaby nieco moją twarz, o cerze znacznie ciemniejszej niż u większości tutejszych mieszkańców, z rzadka widać opuszczających ten sztucznie oświetlony poziom miasta. Starałem się nieco przybrudzić i wygnieść moje ubranie, ale i to nie pomogło. Byłem wciąż zauważany i śledzony nieufnie, chwilami nawet z pewnymi objawami wrogości, wyrażającymi się w słownych zaczepkach, wypowiadanych w niezbyt eleganckim slangu miasta. Dopiero Sandra, gdy ją o to spytałem, wyjaśniła mi, o co chodzi.

– Usiądź i popatrz! – powiedziała, stając za moimi plecami i podtykając przed oczy lusterko w stylowej, drewnopodobnej oprawie – jeden z jej teatralnych rekwizytów. Prawy policzek przytuliła do mojej twarzy, dłonią odgarnęła pasmo włosów z mojej skroni. Spojrzałem na nasze twarze w lustrzanej tafli i zrozumiałem.

Od chwili powrotu, używając automatu do golenia i strzyżenia włosów, nie miałem potrzeby przeglądania się w lustrze. Nie miałem go nawet w swoim podręcznym bagażu, zabranym z "Heliosa". Teraz dopiero uświadomiłem sobie, jak dawno nie przyglądałem się własnej twarzy. Pamiętałem ją wciąż taką, jaką była w czasach, gdy oboje z Yettą przystawaliśmy przed dużym lustrem w hallu konserwatorium, skąd zabierałem ją czasem po jej muzycznych zajęciach. Patrzyliśmy wtedy nawzajem na nasze twarze, ciesząc się nimi, tak pasującymi do siebie, młodymi, o gładkiej skórze… Potem wielokrotnie patrząc na fotografię Yetty w wyobraźni widziałem siebie obok niej, wciąż tak samo młodego jak jej wizerunek. Bieg czasu, który nie miał wpływu na nią – na fotografii i, jak wierzyłem, w rzeczywistości także – mnie wszakże nie omijał, o czym zupełnie zapomniałem w moich kalkulacjach.

Teraz patrząc na tę samą, nie zmienioną ani na jotę twarz dziewczyny, wciskającą się obok mojej w ciasny owal lusterka, odczułem dziwny, przykry skurcz serca. Więc to jestem ja, ten człowiek z bielejącymi włosami na skroniach, z rysującą się wokół oczu siateczką gęstych zmarszczek, z przyciężkimi powiekami i przygaszonym spojrzeniem… Takiego siebie przywiozłem z podróży, w którą wyrwałem się, jakby miała być jedyną szansą osiągnięcia szczytu zadowolenia. Takiego siebie miałem do zaoferowania dziewczynie, która pozostawiła wszystko – najbliższych, swój dom, swoje czasy, pamięć o nich nawet – by spotkać się tu ze mną, oczekiwać mnie w każdym czasie, gdy powrócę.

Poczułem gwałtowny przypływ wdzięczności dla tej małej, ciemnowłosej dziewczyny o dziecinnych biodrach i nie bardzo już dziecinnych piersiach. Nie myślałem o tym, czy jest Yettą, czy tylko Sandrą, nie wiadomo jakim sposobem posiadającą wszystkie fizyczne cechy tamtej. Odwróciłem się w jej stronę i objąłem mocno. Lusterko wypadło z jej ręki i uderzyło o podłogę, rozpryskując się na kilka kawałków. Było z prawdziwego starego szkła…

– Musisz uważać – powiedziała, leżąc na podłodze obok mnie. Uniosła się na łokciu i palcami powiodła po moich skroniach. – Zaczyna się z ciebie robić zgred. Oni tu nie chcą zgredów. Ale ja chcę ciebie takiego. Musisz wyglądać jak prawdziwy kosmak, z gwiazdą i z tym… – wskazała dłonią na porażacz leżący obok mnie. – Muszą to widzieć, bo mogliby cię obić. Zgredy wiedzą, że trzeba się na czas wynieść z centrum. Zawsze tak było.

– Nie zawsze – powiedziałem, przyciągając ją do siebie – ale to nie ma znaczenia. Bądź ze mną, dopóki potrafisz.

– Będę zawsze – powiedziała. – Bo ty jesteś inny, nie taki jak ludzie. Ty jesteś prawdziwy kosmak, nie zmanipulowany i będę miała od ciebie córkę. Będę miała, prawda? – w jej głosie brzmiała prośba i nadzieja.

– Co to znaczy "zmanipulowany"? – spytałem, patrząc ze zdziwieniem w jej zielonkawe, wilgotne oczy.

– Wszyscy mężczyźni są zmanipulowani, mają preferowany igrek w chromosomach płci i dlatego rodzą się sami chłopcy.

– Skąd znasz się na tym?

– Wiem ze szkoły.

– Z jakiej szkoły?

– Jest tylko jedna. U Tessa.

– To docent?

– Nie. Bardzo stary zgred. On daje prawdę. Każdemu, kto chce.

– Tutaj, w mieście?

– Tak. Nikt go nie tknie. To zofofil.

– Chyba filozof? – zaśmiałem się.

– Nie, zofofil. Filozofów było dużo i każdy mówił co innego. A Tess jest jeden i mówi prawdę. Jedną dla wszystkich.

– Zaprowadzisz mnie do niego?

– Tak… Ale… Będę miała córkę, prawda? Syna też… I on nie będzie zmanipulowany. Ale najpierw córkę.

– Bardzo chcesz?

– Każda przecież by chciała.

– Dlaczego?

– No… bo to… tak trudno. Rzadko się zdarza. Dziewczynkom jest dobrze w mieście. Chłopcom gorzej, dużo gorzej…

– Ale… przecież i tak później… i mężczyźni, i kobiety muszą opuścić miasto?

– No to co? Takie jest życie. Jeszcze później wszyscy umierają. Czy dlatego mają od razu nie chcieć żyć?

Zamilkłem, nie znajdując odpowiedzi. Bo czy istniało kiedykolwiek logiczne uzasadnienie dla pragnienia życia i jego tworzenia, w najbardziej nawet beznadziejnych warunkach… Świadomość braku perspektyw istnienia nie wyklucza woli życia jednostek.

– Czego jeszcze dowiedziałaś się od Tessa? – spytałem po chwili.

– Prawdy o wszystkim. O tym, że nim miną trzy pokolenia, nie będzie tu prawie wcale ludzi ani nawet docentów. A potem przylecą kosmacy. Kto doczeka ich przybycia, będzie szczęśliwy.

– Skąd przylecą? Z Księżyca?

– Nie. Na Księżycu są lunacy. Oni są źli. Kosmacy są daleko, w niebie.

Następnego dnia poprosiłem Sandrę, by zaprowadziła mnie do Tessa. Ubrałem się znowu w mój kombinezon z gwiazdą na piersiach i wyruszyliśmy w kierunku dolnych poziomów. Klucząc korytarzami ulic, dotarliśmy do okazałego budynku, przed którym stała gromada 'mężczyzn. Sandrą podeszła sama i wymieniła z nimi kilka zdań. Jeden skinął na mnie i poprowadził w głąb budynku. Tam przekazał mnie następnemu, uzbrojonemu w nie znany mi rodzaj ręcznej broni. Strażnik kazał mi iść przodem, a gdy poprzez kilka korytarzy i pustych pomieszczeń dotarliśmy do dużych podwójnych drzwi, wysunął się naprzód.

– Daj! – powiedział wskazując na mój porażacz. – Potem ci oddam.

Zawahałem się, lecz podałem mu broń. Zatknął ją za pas i uchylił drzwi. Powiedział kilka słów do kogoś po drugiej stronie. Czekaliśmy chwilę przed drzwiami, a potem strażnik przepuścił mnie, pozostając na zewnątrz. Śniady chłopak o twarzy Mulata przyjrzał mi się z zaciekawieniem.

– Mistrz czeka na ciebie, kosmaku! – powiedział z szacunkiem i ruszył przodem przez salę zastawioną regałami pełnymi starych książek.

Za następnymi drzwiami był mały pokoik. W głębi, w kręgu światła rzucanego przez stojącą stylową lampę, zobaczyłem Tessa. Był starcem, drobnym i zasuszonym, o żółtawej twarzy, otoczonej rzadkimi, siwymi włosami. Półleżąc na poduszkach rozłożonych na grubym dywanie, patrzył w moją stronę, lekko kiwając głową. Wokół niego leżało kilka książek.

– Witaj, kosmaku! Wiedziałem, że wkrótce przyjdziesz do mnie – powiedział głosem nadspodziewanie dźwięcznym, jak na jego wiek i wygląd. – Możesz odejść, Pim! – zwrócił się do Mulata. – I niech nam nikt nie przeszkadza.

Chłopak skłonił się nisko i wyszedł zamykając drzwi.

– Nie dziw się tym ceremoniałom – powiedział starzec, podsuwając w moim kierunku jedną z poduszek. – Siadaj. Stworzyłem im wiarę i musiałem dać jej odpowiednią oprawę. Ale z tobą mogę rozmawiać zwyczajnie.

– Czy… jesteś jednym z "docentów"? – spytałem siadając. Skrzywił się z niesmakiem.

– To są kombinatorzy, spryciarze. Nie lubię ich i nie radzę im ufać. Niczego nie robią bezinteresownie. Ja jestem normalnym człowiekiem. Urodziłem się prawie dziewięćdziesiąt lat temu.

– Pochodzisz więc… z tych, którzy…

– Tak. Z tych, których lunacy nazywają degeneratami. Ale prawda jest nieco inna od tego, co słyszałeś na Księżycu. Także to, co wiesz od docentów, jest niezupełnie prawdziwe.

– Podobno głosisz prawdę. Chciałbym ją usłyszeć…

– Prawda, którą mam dla tych biedaków, jest bardzo uproszczona. Chciałem dać im coś, co wypełniłoby pustkę w ich głowach. Ale tobie mogę powiedzieć więcej. Widziałeś moje książki. To one pozwoliły mi wszystko zrozumieć. Miałem na to wystarczająco dużo czasu…

– Nie wygnano cię z miasta?

– Jak widzisz, pilnują mnie nawet, aby nie stała mi się krzywda. Docentów i mnie broni to, że jesteśmy potrzebni tym ludziom. Oni zaspokajają ich niższe potrzeby. Ja próbuję zaspokoić wyższe… Bo i takie też posiadają. Musisz wiedzieć, że to są wciąż ludzie. Są bardziej ludzcy od lunaków… Nie myśl, że to banda degeneratów. To prawda, że genetycznie są silnie zdeformowani, ale nie oznacza to, że wszyscy przejawiają jakieś wynaturzone cechy. Oni są po prostu bezradni, nie nauczeni niczego, zdani na łaskę miasta z jego automatami. Żyją tutaj tak samo jak szczury, których wszędzie pełno. Tylko że szczurów jest coraz więcej, a ludzi coraz mniej… – starzec przetarł palcami powieki i nie otwierając oczu, z twarzą uniesioną ku górze, ciągnął równym, spokojnym głosem: – Metoda, którą próbowano zastosować dla pohamowania eksplozji "bomby populacyjnej", jak kiedyś nazwano zjawisko lawinowego wzrostu ludności Ziemi, przyniosła nieprzewidziane skutki uboczne. Trudno teraz kogokolwiek obwiniać za to, że zastosowano środki niedostatecznie sprawdzone. Po prostu nie było czasu. Każde dziesięciolecie zwłoki oznaczało pogłębienie problemu…

Lunacy uzurpowali sobie przywilej stwarzania nowej ludzkości. Genetycznie wyselekcjonowani, postanowili zbudować "arkę" i przeczekać, aż wywołany przez nich "potop" zlikwiduje pozostającą na Ziemi populacji.

Można powiedzieć, że działali humanitarnie. To, co pozostawili na Ziemi – miasta produkujące wszystko, co potrzebne do życia mieszkańców – zapewniało przetrwanie kolejnych pokoleń, które miały jeszcze szansę narodzenia się tutaj. Ale musieli być konsekwentni w swoich planach. Ziemia miała pozostać zagospodarowana na tyle, by przyjąć powracające pokolenie lunaków i umożliwić im szybkie jej zaludnienie.

W grupie genetycznie obciążonej było wielu ludzi zdolnych, a nawet genialnych. Niektóre błędy kodu genetycznego wpływają na mniej ważne elementy struktury organizmu, niektóre zaś w ogóle nie dają jawnych efektów w kilku następnych pokoleniach, ulegając z czasem eliminacji przez krzyżowanie się z materiałem genetycznie czystym. Poza tym trzeba pamiętać, że skrajne przypadki mutacji same eliminują się z populacji na drodze czysto biologicznej, dając efekty letalne.

Jednak większość tych ludzi opanował marazm wynikający stąd, że zdawali sobie sprawę, iż stanowią usychającą gałąź ludzkości. Mogąc korzystać z tego, co zapewniały ludziom miasta, mało kto już miał ochotę uczyć się, tworzyć, pracować. Robili to tylko nieliczni, którym sprawiało to jeszcze satysfakcję. Ale każdemu, kto sobie uświadomił, że tylko kilka pokoleń dzieli jego czasy od końca ziemskiego społeczeństwa, opadały ręce. To właśnie brak motywacji, brak celów stały się przyczyną rozkładu. Nie debilizm, skłonność do agresji i inne skutki genetycznych obciążeń – lecz poczucie beznadziejności i bezcelowości działania. Człowiek od początku istnienia jako gatunek rozumny był świadomy skończoności swego życia – a jednak powstała cywilizacja doskonalona przez przemijające pokolenia dla pokoleń następnych. Tu zabrakło spadkobierców, odbiorców owoców działania. Co robię w tym mieście? Po prostu próbuję niektórych z nich przekonać o tym, że powinni do końca zachować człowieczeństwo. Może ich łudzę i mamię zmyślając cele, ku którym każę im zmierzać. Ale dla każdego z nich czyż nie łatwiej będzie dożyć kresu swoich lat z poczuciem pewnego sensu swego istnienia? Tak jak dla mnie dziś to wszystko, co robię, stanowi o sensowności mojego bytu. Starzec zamilkł, patrząc na mnie błyszczącymi oczyma. Z trudem oddychał, zmęczony długą przemową. Jego dłoń sięgnęła po książkę, którą kartkował przez chwilę. Szukał czegoś, patrząc przez dużą lupę, z widocznym trudem odczytując słabym wzrokiem drobne litery.

– Oni tutaj wszyscy nienawidzą lunaków – powiedział cicho. – Nie podsycam w nich tej nienawiści. Wynika ona z legendy, przekazywanej przez kilka pokoleń. Prymitywne ujecie całej sprawy rzeczywiście wskazuje na lunaków jako na zdrajców, którzy tak "urządzili" ludzkość. Tylko że dzisiejsi lunacy to przecież potomkowie tamtych, też przez nich nieszczególnie "urządzeni". Ale aby ludzie mieli w kogo wierzyć, uczę ich, że wrócą tu kiedyś tacy jak ty, którzy opuścili Ziemię, nim się to wszystko zaczęło. Zdaję sobie sprawę, że nie nastąpi to prędko – o ile w ogóle nastąpi. Ale przecież istnieje jakaś szansa… Ufam, że gdzieś daleko stąd przetrwali do dziś potomkowie tych, co wyruszyli ongiś zasiedlać obce planety. Jeśli istnieją, to wrócą na pewno odszukać ślady przeszłości swojego gatunku.

– Czy udało ci się przekonać ich o tym?

– Niektórzy wierzą, inni nie. Ale tych, co wierzą, jest coraz mniej. Wierzą w kosmaków i w inny, zaludniony nimi świat. Niektórzy wierzą nawet w to, że bliski jest czas, gdy oni tu przybędą i uratują pozostałych na Ziemi ludzi, umożliwią im normalne rozmnażanie. Ciągłość swej populacji traktują jak nieśmiertelność, jej koniec – jak własną śmierć. Nie masz pojęcia, jak ważne stało się to dla nich! Resztki populacji bronią się przed zagładą. Powstał niewyobrażalny wprost kult kobiety jako brakującego a niezbędnego elementu dla przetrwania gatunku. Kobiety zdolne do rodzenia zajmują wśród nich szczególnie uprzywilejowaną pozycję. Urodzenie się dziewczynki jest jedynym chyba wydarzeniem zdolnym wzbudzić ich entuzjazm. Dobrze, że tu jesteś. Byłeś mi potrzebny, czekałem na taką okazję. Teraz kiedy widziano cię w mieście, będę mógł im powiedzieć, że jesteś zwiastunem rychłego przybycia kosmaków. A potem gdy już mnie nie będzie, zostawię tu ciebie. Będziesz kontynuował moje dzieło, podtrzymując w nich wiarę w sens ich bytu.

– Nie wiem, czy naprawdę tak trzeba – powiedziałem w zamyśleniu. – To przecież oszustwo.

– Jedno z wielu, jakimi w różnych czasach karmiono ludzkość. Ale w tym przypadku to oszustwo służy najlepszemu celowi. Pomyśl nad tym. Nie wymagam, abyś się natychmiast zgodził. Chcę ci jednak przekazać władzę nad tymi, którzy mi ufają. Nastawię ich przychylnie do ciebie.

Wychodząc od Tessa byłem tak zamyślony, że zapomniałbym o porażaczu. Strażnik jednak, odprowadziwszy mnie do wyjścia z budynku, sam wcisnął mi broń do ręki. Zatknąwszy porażacz za pas, w słabym świetle jedynej lampy płonącej nad portalem budynku rozejrzałem się szukając wzrokiem Sandry. Nie było jej wśród grupki stojących na ulicy mężczyzn. Spytałem o nią stojącego najbliżej. Nie był pewien kierunku, w którym się oddaliła. Ruszyłem więc drogą, którą tu przybyliśmy, lecz nie znając jej, szybko zabłąkałem się w ciemnych przejściach i zupełnie przypadkowo towarową windą wyjechałem na przedostatni poziom. Znalazłem się w hallu jakiegoś gmachu. Minęło mnie kilku niechlujnych, zarośniętych drabów, od których wionęło alkoholem. Z głębi budynku dobiegały odgłosy hałaśliwej muzyki, zmieszane z gwarem rozmów. Zajrzałem tam. W słabym świetle kinkietu, przysłoniętego zawieszoną na nim brudną szmatą, na podłodze niedużego pokoiku siedziało kołem paru mężczyzn. Na środku, pomiędzy nimi, stało kilka plastykowych butelek. Powietrze było ciężkie od oparów alkoholu. Nie zauważyli mnie, gdy stanąłem w drzwiach oparty o framugę. Rozmawiali głośno i bezładnie. Przysłuchiwałem się przez chwilę, lecz były to zwykłe, bezsensowne pijackie wywody, przeplatane gęsto przekleństwami. I nagle nad tym wszystkim wystrzelił wysoki, płaczliwy głos któregoś z siedzących.

– Ludzie! Ludzie, zróbcie coś, ja tak dalej nie mogę! Zagłuszył go chóralny wybuch pijackiego śmiechu.

– Dajcie mu, bo trzeźwieje! – poradził ktoś i wszyscy rzucili się poić owego nieszczęśnika.

Ruszyłem dalej, by wydostać się na ulicę, z której mógłbym trafić do mieszkania Sandry. Poszedłem jednak w złym kierunku, bo korytarz kończył się zamkniętymi drzwiami. Zawróciłem i w tej samej chwili zza jednych z mijanych drzwi dobiegł mnie głośny, kobiecy śmiech. Znieruchomiałem, a potem bez zastanowienia pchnąłem drzwi. Na środku pokoju kłębiło się kilka ciał. To spośród nich dobywał się ów wysoki, ostry śmiech. Przyjrzałem się znieruchomiałym na chwilę, patrzącym w moją stronę czterem mężczyznom. Spoza nich wychyliła się kobieta. Była naga. Śmiała się jeszcze. To była Sandra. Wstała i podeszła w moją stronę, patrząc jakoś dziwnie, obco.

– Przyłącz się do nas, kosmaku! – powiedziała. – To jest Armo, to Avis – mówiła wskazując swych towarzyszy. – To Jack i Milo. A ja jestem Sandra… Chodź, zapraszam cię – znów zadźwięczał jej przejmujący, wysoki śmiech. Pamiętam, że uniosłem dłoń, by ją uderzyć, ale powstrzymałem się i tylko pchnąłem ją tak, że upadła na powrót na legowisko pomiędzy swoich kompanów.

Krew huczała mi w skroniach, gdy biegłem na oślep przez ulice miasta. Nie wiem, kiedy znalazłem się przed wrotami schronu. Tam dopiero, z głową opartą o zimny beton, odzyskałem jasność myśli.

– Siedem razy osiem? – zapytał głośnik.


Nie chciałem wracać do mieszkania Sandry, nie chciałem nawet myśleć o niej… Wymazywałem ją z pamięci, lecz nie udawało mi się to żadną miarą, bo jej postać zbyt silnie splotła się w mojej wyobraźni z wizerunkiem Yetty, który był już zrośnięty ze mną częścią mojej osobowości. Próbowałem teraz wykazać samemu sobie, że Sandra nie była Yetlą, że to niemożliwe… Za wszelką cenę chciałem uratować mit o wiernie oczekującej mnie dziewczynie.

W chwilach chłodnej refleksji zmuszony byłem uznać, ze Sandra, będąc mieszkanką tego miasta i tego czasu, musiała akceptować istniejące tu układy społeczne jako obowiązującą normę.

W społeczeństwie o tak znikomej liczbie kobiet musiał uformować się zupełnie odmienny od tego, który znałem, typ wzajemnych stosunków pomiędzy płciami. Poliandria była jedyną możliwą formą współżycia, jaka mogła tu obowiązywać. Ale nie potrafiłem się z tym pogodzić, gdy miało to dotyczyć Yetty. To nie mogła być ona! Przecież przebywając tak krótko poza cylindrem nie mogła wyzbyć się od razu całego bagażu nawyków i obyczajów, w których się wychowała!

Zapomniałem w tym momencie o mojej hipotezie utraty pamięci podczas przebywania w cylindrze, odrzucałem podświadomie wszystko, co mogłoby podtrzymać moją dotychczasową wiarę w odnalezienie Yetty w osobie Sandry. Wolałem, by pozostała zaginiona. Mit o jej istnieniu był mi już niezbędny do życia, szukanie jej stało się jedynym celem; wyrzucałem sobie, że tak łatwo dałem się omamić pozorom.

Mieszkańcy Bunkra przyjęli mnie bez żadnych pytań, choć ostatnio zaglądałem tu rzadko i rozluźniłem nieco kontakty z nimi. Musieli dostrzegać moją apatię, w którą popadałem po zdarzeniu z Sandrą, lecz widocznie nie dziwiło ich to. Sądzili zapewne, że mój nastrój wynika z trudności w zaakceptowaniu tego, co znajdowałem w mieście.

Znów zaczęły się częste wędrówki do cylindra. Jakże żałowałem teraz, że podarowałem Sandrze kwiaty, które były jedynym dotykalnym śladem Yetty. Teraz usychały w pokoju, do którego postanowiłem więcej nie zaglądać. Odczuwałem to jak najcięższą zdradę wobec Yetty.

Któregoś dnia, gdy siedząc w bibliotece Bunkra wpatrywałem się bezmyślnie w fotografię Yetty, usłyszałem nagle za plecami głos Marka.

– Kto to? – spytał, wyciągając rękę ponad moim ramieniem w kierunku ramki z fotografią, którą trzymałem przed sobą. Odruchowo zakryłem zdjęcie, jakby zawstydzony, przyłapany na czymś zdrożnym.

– Pokaż, pokaż! – Mark wyjął mi z dłoni fotografię. – Chyba znam tę twarz!

Drgnąłem. Odwróciłem głowę, obserwując twarz Marka, wpatrującego się w wizerunek Yetty.

– Cyryl! – Mark przywołał jednego z towarzyszy. – Spójrz, poznajesz?

– Oczywiście! Przecież to Sandra! Mój najlepszy model! Skąd to masz?

– To własność naszego gościa – powiedział Mark oddając mi zdjęcie. – Czyżby to była przyczyna twojego przygnębienia? Znikałeś ostatnio na dłużej. Teraz rozumiem. Cyrylu, czy mógłbyś zrobić coś dla naszego gościa?

– Mogę spróbować. Mam jeszcze trochę materiału wyjściowego z tej serii… Chcesz? – zwrócił się do mnie. – Będziesz miał Sandrę, ale to trochę potrwa.

Patrzyłem na nich nie rozumiejąc, o czym mówią. Chichotali, rozbawieni widać moim zdziwieniem.

– Nie wiesz nawet, jak zdolnego mamy towarzysza! – powiedział Mark, wydobywając spomiędzy kart jakiejś książki złożony kawałek folii gazetowej. – Przeczytaj sobie. To wycinek sprzed stu lat.

Artykuł dotyczył jakiegoś głośnego procesu sądowego. Pod dużym tytułem "Afera profesora Ordena" następował długi opis sprawy. Przebiegłem oczyma tekst, by wreszcie zatrzymać się na fragmencie zawierającym skrót aktu oskarżenia.

"Profesor Orden, kierując zakładem biologii molekularnej, dopuścił się między innymi przestępstwa przeciwko artykułowi 3125 Kodeksu Karnego, wykorzystując swą wiedzę i posiadane możliwości techniczne w celu sporządzenia z chęci zysku kopii osób żyjących. Zastosował on metodę sztucznego pobudzenia komórki organizmu ludzkiego do partenogenetycznego rozwoju. W wyniku takiego postępowania oskarżony wraz ze swymi współpracownikami hodował duplikaty kobiet znanych z urody – gwiazd filmu i holowizji. Powstałe twory, będące organizmami dokładnie identycznymi z oryginałami, były następnie poddawane działaniu substancji stymulującej szybki wzrost i rozwój. W wyniku zbrodniczej działalności profesora powstały liczne kopie słynnych piękności, całkowicie dojrzałe fizycznie, lecz na poziomie rozwoju kilkuletnich dzieci. Były one następnie obiektami handlu żywym towarem.

W ostatniej fazie swej działalności szajka kierowana przez oskarżonego podejmowała się dostarczać na zamówienie kopie kobiet dowolnie wskazanych przez klienta. Pobierając podstępnie próbki tkanek od wskazywanych osób, zbrodniczej grupie udało się wyprodukować co najmniej czterysta kopii, których ceny uzależnione były od urody i pozycji oryginału. Nie znana jest liczba kopii, które zostały przez właściciela zniszczone. Stanowi to przedmiot osobnego śledztwa. Przypuszcza się, że przypadki takie były dość częste, ponieważ kopie – dorosłe kobiety o umysłowości małych dzieci – stawały się w stosunkowo krótkim czasie uciążliwe dla właścicieli żądnych nowych atrakcji i nowych, aktualnie modnych "mo-deli" partnerek. Pozbycie się kopii było sprawą stosunkowo prostą ze względu na to, że nie posiadały one tożsamości i osobowości prawnej. Niemniej jednak orzeczeniem Najwyższego Trybunału zostały one uznane za pełnoprawne osoby fizyczne i tym samym fakt likwidacji kopii traktowany jest jako morderstwo z premedytacją.

– Teraz rozumiesz? – uśmiechnął się Mark – Nasz przyjaciel Cyryl był wówczas bliskim współpracownikiem Ordena. Tyle że był dość sprytny, by wymknąć się sprawiedliwości. Ale umiejętności zachował do dziś. Był specjalistą od partenogenetycznego rozwoju żeńskich komórek rozrodczych. Zrobił na tym niezły majątek…

– Może byś wspomniał o aferze z syntetycznymi narkotykami w dwa tysiące sto trzydziestym? – odgryzł się Cyryl. – Ty też byłeś zdolnym chemikiem.

– Więc Sandra… jest kopią? – wyjąkałem.

– Sandra to nazwa modelu. Wyhodowałem kilkanaście takich egzemplarzy. Wszystkie nazywają się "Sandra". Tu jest duży popyt na dziewczynki. Oprócz modelu "Sandra" były jeszcze "Gracje", "Marylin", "Margerity"… Ale "Sandry" były najbardziej udane…

– Kto był oryginałem? – zerwałem się stając przed Cyrylem. Cofnął się, trochę przestraszony.

– Różne dziewczyny, z miasta…

– Ale ta… z której… pochodzi Sandra, kim była?

– Usiądź. O co ci chodzi? – Mark odciągnął mnie od Cyryla.

– Zaraz ci odpowiem – wtrącił Cyryl. – Pamiętam tę dziewczynę…

– Kiedy to było?

– Dawno. Może ze dwadzieścia lat temu. Tutaj nie bawiłem się w przyspieszenie rozwoju. Klienci brali małe dziewczynki na wychowanie… One są wszystkie normalnie rozwinięte, umysłowo i fizycznie. Przecież w tym świecie przy braku kobiet taki proceder nabiera cech pozytywnych… Musisz to przyznać…

– Wiec kim była ta dziewczyna? Co się z nią stało?

– Spotkałem ją na jednym z dolnych poziomów, niedaleko stąd. Chyba zabłądziła w nie znanym terenie, bo znalazłem ją zagłodzoną i w stanie kompletnego wyczerpania. Była tutaj ze dwa tygodnie, gorączkowała, majaczyła… Pamiętam, że plotła jakieś nonsensy… Potem gdy odzyskała siły, zniknęła nagle któregoś dnia. Nie szukałem jej, nie widziałem więcej. Miała wtedy około dwudziestu lat, teraz miałaby pewnie ze czterdzieści. Może jest jeszcze w mieście, a może już na przedmieściach… Zostało po niej trochę komórek, pobranych jeszcze w czasie jej choroby. Nie wszystkie wykorzystałem, mam jeszcze mały zapas. Jeśli ci na tym zależy, mogę wyhodować dla ciebie jedną kopię, ale to trwa parę miesięcy, a potem jeszcze ze dwa lata, żeby stała się dojrzałą kobietą… Więc może lepiej poszukaj w mieście, tam powinno być kilkanaście egzemplarzy, mniej więcej dwudziestoletnich.

Teraz wszystko stało się jasne… Yetta była tutaj. Była dwadzieścia lat temu! Wyszła z cylindra, może nie po raz pierwszy, lecz nie udało się jej wydobyć samodzielnie na powierzchnię miasta.

Na ileż cierpień naraziłem tę dziewczynę! Co stało się z nią później? Czy udało się jej dowiedzieć czegokolwiek o nas, o tym, że nie powróciliśmy jeszcze z Dżety? Wątpliwe, by ktoś mógł ją wówczas o tym poinformować. Cyryl nie przywiązywał wagi do tego, co mówiła, biorąc jej słowa za majaczenie w gorączce.

Czy wróciła do cylindra? Może nie udało się jej tam trafić… Może została w mieście…

A Sandra była jej córką – kopią wyhodowaną bez udziału męskiej komórki rozrodczej, co dawało gwarancję identyczności z oryginałem… Była jedną z wielu jej córek, doskonale podobnych do niej, rozsianych po tym mieście…

To dlatego znalazłem Sandrę. Wśród nielicznych kobiet w tym mieście prawdopodobieństwo spotkania wreszcie jednej z kopii modelu "Sandra" było dość duże.

Teraz dopiero dotarło do mnie, że Sandra, którą przyłapałem na erotycznych harcach z mieszkańcami miasta, mogła być, a nawet na pewno była inną osobą… Czy jednak miało to jakieś znaczenie? Czy ta "moja" Sandra, wychowana tutaj od dziecka, mogła posiadać inną mentalność, inne obyczaje? A może… pokochała mnie naprawdę? Może chciała zostać tylko ze mną? Nie! Trudno przypuszczać, by w jej umyśle narodziła się nagła myśl, że można być zawsze z jednym tylko mężczyzną. Przywykła do obowiązującego tu obyczaju. Nawet gdybym miał być jej szczególnie bliski, nie widziałaby powodu, aby zaniechać kontaktów z innymi. Tutejsi mężczyźni także nie odczuwali zapewne nie dającej się tu od dawna realizować chęci posiadania kobiety wyłącznie dla siebie…

Czułem się jednak winny wobec Sandry, którą bez powodu opuściłem. Czy znajdę ją teraz? Jak mnie przyjmie? Czy powinienem szukać Yetty? Nie ma jej w cylindrze – mogła tam dotrzeć po ucieczce z Bunkra… Mogła przetrwać tam następne dwadzieścia lat i wyjść teraz znowu, wciąż w wieku bliskim lat dwudziestu… Jeśli jest w mieście, to czy odróżnię ją od tych kilkunastu kopii, które mogę tu spotkać? Czy mam do każdej zwracać się imieniem Yetty, aż znajdę tę właściwą? Czy rozpoznałaby mnie, zmienionego trudami dalekiej i długiej podróży? Czy może – zamiast beznadziejnie gonić za cieniem przeszłości – powinienem raczej spróbować pomóc moim towarzyszom uwięzionym w Lunie I?


Nie bez trudu odnalazłem wśród wielu podobnych wejście do garażu, gdzie pozostawiłem uruchomiony kiedyś pojazd. Znalazłem go na miejscu. Uszkodzone przeze mnie roboty stały tak, jak je pozostawiłem. Widocznie w normalnych warunkach naprawiały się nawzajem lub sygnalizowały potrzebę naprawy innym automatom. Ponieważ uszkodziłem wszystkie naraz, system naprawczy nie zadziałał i tylko dzięki temu nie miał kto popsuć ponownie pojazdu. Wyprowadziłem go na ulicę i pomknąłem w kierunku południowego skraju miasta. Wybierając drogę, starałem się korzystać z najszerszych tuneli i arterii przedostatniego poziomu. Wkrótce wyprowadziły mnie one poza strefę centralną. Tutaj przedostatni poziom stał się ostatnim, wypadłem z tunelu na estakadę biegnącą wśród budynków, zniknął jednolity strop, tylko tu i ówdzie przemykałem pod biegnącymi wyżej pierścieniami kolejnych obwodnic. Estakada schodziła coraz niżej, biegła teraz wśród bloków osiedli podmiejskich, chyba już co najwyżej o jedną kondygnację nad poziomem naturalnego gruntu. Obejrzałem się do tyłu. W jasnych promieniach słońca piętrzyło się za mną miasto oświetlone od południa, wznoszące się tarasami kolejnych kondygnacji.

Pojazd wtoczył się na pasmo autostrady biegnącej nasypem. Po obu stronach w dole widać było zapuszczone ogrody z wysokim zielskiem. Kto tu mieszkał, nim opanowali ten teren wypędzeni z miasta starzy ludzie? Kto w ostatniej fazie istnienia starego porządku uciekał poza miasto, ratując resztki roślinności w przydomowych ogródkach? Czy zamieszkiwanie tutaj było luksusem, czy raczej wygnaniem z zaspokajającego wszelkie potrzeby raju, jakim miało być miasto?

Po kilku minutach szaleńczej jazdy, z wciśniętym do oporu przyspiesznikiem, pozostawiłem w tyle także i te pojedyncze zabudowania. Po obu stronach autostrady rozciągała się teraz bezkresna czarna powierzchnia płytek Grilla. Nawet w pełnym słońcu wyglądały tak samo czarno, jak przed wieczorem, gdy widziałem je po raz pierwszy.

Po prawej stronie szosy, w oddali dostrzegłem jakiś jaśniejszy punkt na czarnym pyle płytek. Zwolniłem nieco przyglądając się baczniej.

W odległości kilkudziesięciu metrów od skraju pasma autostrady leżał podłużny, jasny kształt. Zatrzymałem pojazd i wysiadłem. Pojazd ruszył, gdy zatrzasnąłem kopułę i przez chwilę myślałem, że pojedzie dalej, pozostawiając mnie tutaj. Jednak to tylko samoczynne zabezpieczenie spowodowało, że zjechał na pobocze i tam zatrzymał się ponownie.

Ruszyłem w stronę leżącego przedmiotu. Już po kilkunastu krokach rozpoznałem to, co leżało na czarnej płaszczyźnie.

Nagi zupełnie człowiek, o bardzo jasnej skórze i wątłych kończynach, spoczywał bezwładnie, twarzą w dół, z rękami wzdłuż ciała. Gdy podszedłem, zauważyłem, że jego dłonie i łokcie są otarte do krwi i pokryte skrzepami. Był nieprzytomny, lecz żył. Odwróciłem go na wznak. Kolana miał także starte i pokrwawione.

Wydobyłem z mojej torby zestaw pierwszej pomocy i zrobiłem zastrzyk pobudzający. Po kilkunastu minutach poruszył się, lecz nie odzyskał przytomności. Zaniosłem go do pojazdu.

Przyjrzałem mu się dokładnie. Miał wszelkie cechy lunantropa: zwiotczałe mięśnie, bladą cerę. Wyglądał na skrajnie wyczerpanego wędrówką przez czarną pustynię. Jak daleko mógł zajść, pełznąc na kolanach i łokciach – bo na taki sposób poruszania wskazywały obrażenia jego ciała?

Rozejrzałem się wokoło przez lornetkę. W oddali, w kierunku, z którego, jak należało sądzić, przybył ten człowiek, zobaczyłem słaby odblask światła wśród czerni. Odległość była jednak zbyt duża, by tam dotrzeć pieszo w upale południa, a mój pojazd nie mógł poruszać się poza wyznaczonym szlakiem.

Jeśli był to rzeczywiście zesłaniec z Księżyca, to w pobliżu mógł jeszcze znajdować się ładownik, który go tu wysadził. Nim jednak udałoby mi się do niego dotrzeć, zapewne wystartowałby z powrotem na orbitę, gdzie oczekiwał go macierzysty wahadłowiec. Ponownie zabrałem się do cucenia nieprzytomnego, wykorzystując wszystko, co miałem w podręcznej apteczce. Po piętnastu minutach otworzył oczy i zaczął wracać do przytomności. Bałem się przedawkować medykamenty, czekałem więc, dopóki sam nie spróbował unieść głowy z powierzchni fotela, na którym go położyłem. Jego wargi zadrgały, próbował coś powiedzieć, lecz udało mu się to dopiero po kilku próbach.

– Ty… ty… jesteś… – wychrypiał patrząc na rnój emblemat. – Jesteś z Kosmosu?

– Jestem człowiekiem.

– Tak, wiem, ale…

– Nie bój się. Skąd się tu znalazłeś?

– Z Luny…

– Wysłali cię? Tak bez odzieży?

– Przecież oni tak… wszystkich. A tutaj… tak trudno… się poruszać. Sił brakuje… Jestem głodny.

Zawróciłem na pierwszym rozjeździe i pomknąłem w stronę miasta. Po drodze usiłowałem wydobyć jakieś bliższe informacje od lunantropa, lecz mówienie sprawiało mu trudność. Ze względu na niego zrezygnowałem z zamiaru dotarcia do mojej rakiety, oczekującej gdzieś po drugiej stronie autostrady,, o godzinę drogi od niej. Nie potrafiłem pozostawić własnemu losowi tego półżywego biedaka, dla którego następnych kilka godzin mogło decydować o życiu. Gdybym go nie znalazł w takim stanie wśród pustyni płytek Grilla, będących – jak na urągowisko – podstawą życia tej planety, zapewne siedziałbym już za sterami mojej rakiety i wyznaczał trajektorię lotu w kierunku Księżyca. Jak potoczyłyby się wówczas dalsze moje losy?

To był taki właśnie punkt w czasie, od którego zaczynać się muszą rozgałęzienia rzeczywistości, o jakich mówi teoria czasów równoległych… Takimi punktami mogły być też wszystkie inne chwile mniej lub bardziej ważkich decyzji, przypadków, zdarzeń, z których składał się mój lor czasoprzestrzenny. Gdybym mógł powrócić do któregokolwiek z takich punktów rozgałęzienia, wybrać inny wariant…

Gdyby dano mi możność wyboru – do którego z nich powróciłbym teraz, mając za sobą, widoczny w zwężającej się perspektywie, cały przebyty szlak?

Znów na chwilę powrócił obraz Yetty, wyraźny, choć nie odświeżony w pamięci wizerunkiem, na który nie patrzyłem od chwili, gdy dowiedziałem się, że w mieście istnieje wiele żywych portretów Yetty.

Powrócić tam, do własnej epoki, do czasu przypisanego mi chwilą urodzenia… Jak powrócić, jeśli mogę jedynie poruszać się naprzód, nieograniczenie daleko, lecz tylko naprzód? A może… Może w tej właśnie nieograniczoności tkwi możliwość, jedyna wyobrażalna?

Gdy znaleźliśmy się w mieście, lunantrop zemdlał ponownie przy próbie postawienia go na nogi, więc przerzuciłem go sobie przez barki i zaniosłem do Bunkra. Byt dość lekki, więc po drodze przystawałem tylko ze dwa razy. Mieszkańcy miasta napotkani na ulicy przyglądali się nam z uwagą. Słyszałem prowadzone między nimi spory na temat tożsamości niesionego przeze mnie osobnika. Przeważał pogląd, że to lunak, jednak byli i tacy, co brali go za zgreda lub docenta. Nagość – nawet tu i teraz – zacierała różnice klasyfikacyjne.

Przekazałem lunantropa Cyrylowi, który podjął się doprowadzić go do przytomności i wzmocnić na tyle, by można było z nim porozmawiać. Udało mu się to dopiero na drugi dzień.

– Jego organizm jest niedostosowany do ziemskich warunków – powiedział rozkładając ręce. – Kości ma łamliwe i cienkie, mięśnie do niczego, a przy tym przystosowany do bardzo oszczędnej gospodarki energetycznej i niskiej zawartości tlenu w powietrzu błyskawicznie traci siły, spala natychmiast wszystko, co jest w stanie przyswoić. Jeśli oni wszyscy są w takim stanie, to…

Machnął ręką z rezygnacją, co zrozumiałem jako wyrok dla lunantropów. Jeśli nawet mieliby kiedykolwiek powrócić na Ziemię, musieliby przedtem być poddani długotrwałej adaptacji w przejściowych warunkach. Nie mówiąc już o innych elementach składających się na ich przystosowanie do życia na Ziemi, na otwartej przestrzeni, w otwartym układzie społecznym…

Nie obchodzili mnie zresztą w tej chwili lunantropi. Nim znalazłem tego nieszczęśnika, byłem zdecydowany powrócić do Luny I i choćby kosztem życia wszystkich mieszkańców Osiedla wydobyć moich towarzyszy… Ile było w tym postanowieniu autentycznej solidarności z nimi, a ile potrzeby uspokojenia własnego sumienia, zadośćuczynienia za opieszałość, zdradę nieomal, wobec nich zamierzoną?… Dziś trudno mi to rozstrzygnąć.

Jak napisałem, spotkanie zesłańca z Księżyca było tym szczególnym punktem w czasie, tą zwrotnicą biegu rzeczy, decydującą o wszystkim.

Na drugi dzień lunantrop był zdolny do krótkiej rozmowy. Poczuł się na tyle bezpieczny, że nawet sam nieco się rozglądał. Dowiedziałem się od niego, że w chwili jego startu z Księżyca sytuacja w Osiedlu Luna II, z którego pochodził, przedstawiała się dość ponuro. Grupa anarchistów opanowała centralny węzeł energetyczny i groziła odcięciem dopływu prądu do układów powietrznych i regeneracji wody. Bunt udało się zlikwidować, winnych zabito w czasie akcji, a dla odstraszenia pozostałych mieszkańców wybrano na chybił trafił trzech podejrzanych o sympatyzowanie z ruchem anarchistycznym i wysłano ich na Ziemię. Jednym z nich był właśnie ten, którego znalazłem. Biedak na własnej skórze mógł się przekonać, że na Ziemi nie ma warunków do życia. Niewiele brakowało, a umarłby w tym przekonaniu.

– W innych Osiedlach też były rozruchy – powiedział, gdy zapytałem o przyczynę zajść. – A wszystko zaczęło się od tego, że w jednym z Osiedli anarchiści spowodowali wybuch tlenowni… Eksplozja wyrwała zamknięcie jednego z szybów. Nastąpiła gwałtowna dekompresja. Technicy, którzy byli w tym czasie na zewnątrz, zawiadomili inne Osiedla. Wysłano ekipy ratunkowe. Wydano skafandry i sprzęt wielu mieszkańcom, którzy nigdy nie byli na zewnątrz. Ale nie udało się nikogo uratować.

Zginęli wszyscy z tego Osiedla. A ci, którzy uczestniczyli w akcji ratunkowej, przekazali wiadomość o tym swoim współmieszkańcom. Nie dało się opanować ogólnej fali oburzenia, wrogości w stosunku do władz Osiedli, które obwiniano za doprowadzenie do takiej sytuacji. Odtąd nie ma spokoju…

– Które… to było Osiedle? To, gdzie był ten wybuch? – spytałem ze ściśniętym gardłem.

– Luna I – powiedział.

Wybiegłem z Bunkra bez celu i bez jednej myśli pod czaszką, z poczuciem winy, obrzydzenia i nienawiści do samego siebie i wszystkiego wokoło.

Teraz nic już nie wiązało mnie z tym miastem, z tym czasem, z przeszłością. Utraciłem wszystko: przyjaciół, których przez własną opieszałość nie zdołałem uratować; dziewczynę, której już tu nie ma – przynajmniej takiej, jaką chciałem znaleźć.

Miasto stało się dla mnie obce, jak obce były wszystkie poznane przeze mnie planety – bo człowiek jak roślina nie może istnieć po odcięciu od korzeni łączących go z glebą, na której wyrósł…

Pozostała przede mną tylko niewyobrażalnie odległa przyszłość, a raczej szansa przyszłości.

Zagłębiłem się w cylindrze, podtrzymując jego pokrywę uniesioną w górę ręką. Następny krok, jeszcze jeden szczebel w dół…

Klapa na ułamek sekundy przywarła do krawędzi otworu, lecz odskoczyła natychmiast, szarpnięta od zewnątrz, odrywając się od wspierającej ją dłoni.

Snop światła padł na mnie z góry. Wbiegłem po drabince kilka szczebli wyżej. Smuga z reflektorem ześliznęła się z mojej twarzy, pozwalając oślepionym oczom rozpoznać w odbitym od ścian świetle zarys drobnej postaci. Stałem bojąc się odezwać słowem, które cisnęło się na wargi.

– Jesteś! Dlaczego odszedłeś? Szukam cię tak długo…

To była Sandra. Moja Sandra…

Odnalazła mnie w mojej ostatniej kryjówce. Widocznie zapamiętała drogę tutaj. Wyrwała mnie ze studni czasu, w której chciałem się pogrążyć, zostawiając wszystko za sobą, opuszczając tę teraźniejszość. Zatrzymała mnie w ucieczce. Cóż z tego, że jedna z wielu identycznych, ale przecież w jakiś sposób niepowtarzalna, jak niepowtarzalne są ulotne słowa i gesty, migawkowo utrwalone w pamięci na tle rozmytej smugi pędzących zdarzeń.

Poszedłem za nią, niosąc jednak na dnie świadomości przeczucie, że wrócę tu jeszcze, że coś się zdarzy, że coś powróci i że nie wszystko stracone…

Загрузка...