WYLICZANKA

Tkwiłem wraz ze swym stateczkiem w próżni. czekając z utęsknieniem na sygnał wzywający mnie do powrotu. W zasadzie czas mego patrolu skończył się już, ale nie mogłem opuścić posterunku, Zanim nie otrzymam potwierdzenia z Bazy, że mój zmiennik wystartował. To wystarczało, mijaliśmy się potem w połowie drogi, pozdrawiając grzecznie przez radio – ja z radością, w sercu. on ze skrywaną wściekłością. Jego czekało dwutygodniowe bezczynne patrolowanie skrawków układowe) pustki, a mnie wszelkie rozkosze jakie można znaleźć w Bazie na Tetydzie.

Przebierałem nerwowo palcami po klawiaturze pulpitu sterowniczego w oczekiwaniu na upragniony znak. Kurs miałem już od kilku godzin zaprogramowany, teraz wystarczyło jedynie wcisnąć taster uruchamiający procedurę odejścia. Było to wszystko niezgodne z przepisami, bo programowanie lotu należało rozpocząć dopiero po otrzymaniu wezwania, ale nikt tak nie robił. Wcześniejsze ustalanie trajektorii powrotu to był idiotyczny zysk rzędu kilku minut przy kilkunastogodzinnym locie, ale dawał miłą świadomość, że jednak urwało się coś dla siebie. Zwłaszcza w sytuacji takiej jak dziś, gdy sygnał spóźniał się… Trzeba zresztą przyznać, że wezwania zawsze opóźniały się o kilka minut i podejrzewałem. że właśnie w ten sposób dyżurny oficer Bazy dawał nam odczuć wyższość regulaminowej rutyny nad naszymi chęciami. W końcu to on jednak wychodził zawsze na swoje.

Przeciągnąłem się w fotelu i z potwornym ziewaniem rozwarłem paszczękę. tak szeroko, jakbym chciał połknąć panoramiczny ekran wraz z widocznym w nim fragmentem wszechświatu. Chętnie bym to zresztą uczynił, bo nie cierpię kosmosu. Za to lubię pieniądze i wszystko to. co one dają.

Wreszcie jest sygnał!

Rzuciłem się do pulpitu i zanim sygnalizator zdążył rozświetlić się powtórnie, ja już wracałem. Rozparłem się wygodnie w fotelu i pogroziłem pięścią "mojemu" fragmentowi pustki.

– Nienawidzę cię! – powiedziałem mściwie. – Obym tu więcej nie wrócił!

Po wylądowaniu na Tetyd/ie zostawiłem statek pod opieką mechaników, a sam po złożeniu zdawkowego meldunku oficerowi dyżurnemu, że w czasie pełnienia służby nic ważnego nie zaszło, pognałem do baru.

Uwielbiam tę chwilę, chyba tylko dla niej warto jest się dać zapuszkować na te kilkanaście dni. Siadam, jeszcze w kombinezonie, na wysokim stołku przy barze w kantynie i opieram się plecami o filar. To moje ulubione miejsce, wszyscy o tym wiedzą i gdy wracam, jest zawsze wolne. Dba o to Fred. barman. Poprawiam się na stołku i zastanawiając się, co wybrać do picia, rozglądam się leniwie wokół. W barze jest niewielu ludzi, światła przyćmione, cicha muzyka sączy się nienatrętnie w ucho, kilka chichoczących dziewczyn zajmuje stolik w kącie. Mrugam do nich i odwracam wzrok. Jeszcze nie czas. Myślę. Fred wyciera szklanki chuchając w nie, ogląda pod czerwonym światłem. Z powątpiewaniem kręci wielką głową, znów chucha i poprawia ścierką.

Obaj wiemy, że to gra, że jak zwykle zamówię dużą whisky "Komandor Crax" z lodem. Fred nie stawia jej jednak nigdy przede mną, zanim nie zamówię. Udaje, że wierzy, iż tym razem dokonam innego wyboru. Ja tez w to wierzę i mówię:

– Duży,,komandor" z lodem. Fred.

Barman stawia na blat szklaneczkę błyszczącą jak sam Koh-i-noor i stuka butelką o ladę. Potem nalewa, a ja powściągając się czekam, aż wrzuci lód. Wreszcie wszystko jest gotowe i barman powoli przysuwa napój pod mój nos. Wdycham aromat i jestem szczęśliwy.

– Było paskudnie, Fred – odpowiadam na jego nie zadane pytanie i pociągam pierwszy łyk.

Good heavens! Tego było mi brak przez całe szesnaście dni! Piję łapczywie i kilkoma łykami osuszam szklaneczkę. Fred bez słowa napełnia ją. Moje pierwsze pragnienie zostało zaspokojone, teraz nie śpieszę się, mam przed sobą dwa tygodnie wolności. Szum w barze to wzrasta, to maleje, ludzie wchodzą, piją i wychodzą. Sami lub z którąś z dziewczyn.

– Zawsze jest parszywie – dodaję, gdy barman przechodzi obok mnie.

Nie zwraca na mnie uwagi, bo wie, że już mi nie będzie potrzebny. Zamierzam właśnie wybrać cumy i ruszyć w stronę rozbawionego stolika, 8dy jedna z kurewek uprzedza mnie i staje tuż obok.

Jeszcze się nie znamy – mówi. – Postawisz mi drinka?

Wskazuję jej stołek i kiwam ręką na Freda. On musi już ją dobrze znać, bo bez słowa nalewa wiśniówkę. Przyglądam się jej, gdy pije. Dłonie ma wąskie i długie. Bardzo delikatne. I w ogóle to śliczna dziewczyna, najładniejsza z tych, jakie znam. Widać nowa.

– Skąd jesteś – pytam.

Wykonuje nieokreślony ruch ręką.

– Z ogrodu Wenus.

– To nazwa burdelu czy przenośnia? – chcę wiedzieć.

– Metafora – potakuje i malutkimi łyczkami popija swoją wiśniówkę.

Widać po niej, że jest zupełnie pozbawiona przesądów i najprawdopodobniej jeszcze nigdy się nie upiła. Nie jest to jej potrzebne. Ale mnie tak, jak diabli. Czuję już miły, obezwładniający luz. Wszyscy są moimi przyjaciółmi, lubię ich. Tę małą też.

– Jak masz na imię? – pytam znowu.

– Elis – mówi. – A ty jesteś Al.

– Jasne – potakuję. – Ja jestem Al, pilot Patrolu. Lubisz mnie?

Elis przygląda mi się badawczo, jakby to ona chciała mnie kupić, a nie odwrotnie. Oględziny wypadły pół na pół.

– Nie upij się – mówi. – Nie lubię pijanych. Dziewczęta mówiły mi, że jesteś miły i masz gest. Nie jak ci inni, którzy tylko patrzą, jak nas wykiwać.

– Racja – zgadzam się z nią. – Mam gest. Mnie Jelinek nie musi stawiać do raportu, żeby mi przypomnieć, że mam zapłacić dziwkom.

– Nie bądź niegrzeczny. Pochodzę z, arystokracji i nie lubię chamstwa.

– O.K. Co słychać w wyższych sferach?

– Ubożeją – wyjaśniła Elis. – Starsze córki z rodu zostają przeważnie kurtyzanami.

– Starsze? To ile ty masz lat?

– Dziewiętnaście. Mam na utrzymaniu rodziców, dwie młodsze siostry i brata, który chce być pilotem. BWA, czyli Biuro Wynajmu Arystokratek, potrąca część moich zarobków, przekazując ją bezpośrednio do Instytutu Lotów. Dla brata. Biuro to wielka i potężna firma, dlatego te dziewczyny tutaj muszą mnie słuchać, chociaż jestem najmłodsza. I stażem, i wiekiem.

– Słuchaj, podporo kosmolocji – powiedziałem, bo temat zainteresował mnie swoją egzotyką – a co robią twoje siostry?

Jednak teraz nie dowiedziałem się już niczego, bo w barze zadzwonił telefon. Fred nie śpiesząc się wyjął spod blatu słuchawkę i zanim przy łożył ją do ucha, wiedziałem już, kto dzwoni.

– Fred? Jest pan tam? – zapytał skrzekliwy głos komandora Jelinka, naszego dowódcy. – Niech się pan zamelduje, do diabła!

Słuchawka trafiła wreszcie na właściwe miejsce i Fred powiedział spokojnie:

– Słucham, panie komandorze.

– Meldować się! – wrzasnął Jelinek. – Co, zapomniał pan regulaminu?

– Kapral Hughes melduje się!

– No, lepiej – zabulgotała słuchawka z wściekłością. – Jest tam ten bękart Austin?

Bękart Austin to ja. Na wszelki wypadek pokazałem Fredowi, że mnie nie ma, ale to nie pomogło.

– Wiem, że on tam jest! – warczał dowódca. – Niech pan nie kłamie!

Fred wzruszył ramionami i bez dalszych zbędnych słów podał mi rozjazgotaną słuchawkę. Wielka to musiała być sprawa, skoro komandor osobiście trudził się telefonowaniem.

– Porucznik Alexander Austin przy aparacie – szczeknąłem służbowo, przerywając potok wymowy szefa.

– Za pięć minut meldować się u mnie! To rozkaz!

Coś brzęknęło w słuchawce i rozmowa została przerwana.

– Jakieś kłopoty? – zapytała obojętnie Elis.

Oddałem słuchawkę Fredowi i dopiłem swoją whisky. Zapłaciłem za siebie i dziewczynę. Zsunąłem się ze stołka i poprawiłem na sobie kombinezon.

– Żebyś wiedziała, mała – powiedziałem. – Innym razem przedstawisz mnie rodzinie.

Wyszedłem na korytarz i powlokłem się do windy. Mój dobry nastrój prysnął bezpowrotnie. Bałem się Starego i on o tym wiedział. Oczywiście miałem to i owo na sumieniu, ale żeby zaraz tak obcesowo wzywać mnie do siebie po ledwo skończonym patrolu?

To przerastało nawet perfidię Jelinka. Za tym musiało się coś kryć. Spóźnione mrówki przemaszerował}' mi po grzbiecie z góry na dół i z powrotem. Potem jeszcze raz. Czyżby komandor dowiedział się…? Nie, niemożliwe! Co najwyżej może mi zarzucić, że znowu zgubiłem nadajnik wysyłający sygnały o aktualnym położeniu statku. Cudowne to urządzenie Działało automatycznie, nadając impulsy co kilkanaście minut tylko wtedy, gdy przy wzajemnym ruchu mojego patrolowca i Tetydy pojazd Osłonięty przez pierścienie Saturna znikał z ekranów radarów. Specjalne boje przekaźnikowe podawały sygnały bezpośrednio do Bazy. Taak, to mogło być to. Gubiłem nadajnik już kilka razy i widać cierpliwość Starego skończyła się. Moja zresztą również.

Zapukałem do drzwi komandora i po niewyraźnym, a groźnym pomruku z wewnątrz nieomylnie poznałem, że mam wejść. Spojrzałem na zegarek. Minęło dokładnie pięć minut od rozmowy telefonicznej. Spoconą dłonią nacisnąłem klamkę i wszedłem.

Jelinek siedział za wielkim biurkiem, o blat którego wsparł się teraz swoimi wielgachnymi, czerwonymi jak u wozaka łapskami, by wstać na mój widok. To nie zapowiadało niczego dobrego, komandor nie wstawał przed byle bękartem. Wstawał tylko przed lepszymi od siebie albo po to, by tym dobitniej zgnieść stojącego przed nim delikwenta. Ja mogłem liczyć tylko na to drugie. Wypita whisky parowała ze mnie gwałtownie, a wraz z nią opuszczały mnie resztki odwagi. Nie tyle jednak, bym zapomniał, jak się zachować. Zameldowałem się przepisowo i czekałem. Jelinek ziewnął jakoś tak nerwowo, półgębkiem i założywszy ręce na plecy począł się przechadzać po gabinecie. Co chwilę zawadzał nogą o róg dywanu i czekałem w napięciu, kiedy potknie się wreszcie i poleci na pysk. Nic się jednak nie stało. Starego męczyła jakaś ważna sprawa. Mnie też. On nie wiedział, jak zacząć, a mnie schło w gardle. Czułem się tak, jakbym wcale jeszcze nie był w barze i nic nie pił.

– Was tylko w barze można znaleźć – zaczął ogólnikowo Stary, nie patrząc na mnie. – Z dziwkami i szklanką. Tam wasze miejsce. Odwalacie swoje czternaście dni w przestrzeni, starając się nie wejść w drogę temu sukinsynowi Kraftowi, i wracacie prędziutko do ciepłych tyłków waszych dziewczyn. Wtedy jesteście bohaterami i Kraft wam niestraszny. Zarabiacie na nim okropną forsę i nie zależy wam, by go złapać, bo wtedy Patrol, ta nowa Legia Cudzoziemska, przestałby być potrzebny! A ja muszę mieć tego przemytnika! Postanowiłem zmienić metody. A zacznę od pana, poruczniku. Pan służył w Cosmopolu?

– Służył – odparłem zdetonowany.

Nie wiedziałem, do czego Jelinek zmierzał, ale na pewno nie było to dla mnie dobre. Widać było po nim doskonałe, że musiał dostać ochrzan od jakiegoś ważniaka z Ziemi, któremu Kraft i jego zgraja psuli interesy. Ale to nie były moje interesy. Moim interesem było napić się czegoś i iść z Elis do łóżka. Zdawało się, że komandor nie ma zrozumienia dla tych chęci.

– Mówi się: służyłem – poprawił mnie.

– Tak jest! Służyłem!

– No, właśnie. Dostanie więc pan teraz ode mnie zadanie – spojrzał na mnie, groźnie marszcząc brwi.

Przyjąłem postawę zasadniczą. Na nic więcej nie mogłem się zdobyć.

– Daję panu dwa tygodnie na zidentyfikowanie i schwytanie Krafta. To rozkaz! – uprzedził mój niemy protest. – Mam nowe materiały, z'których wynika niezbicie, że Kraft ma kryjówkę tu, na Tetydzie, pod samym naszym nosem. Przestudiuje pan tę kasetę, to i pan zrozumie, że mam rację.

Rzucił mi wzięty z biurka plastikowy pojemnik. Schwyciłem go w locie, rozpiąłem zamek lewej kieszeni napierśnej, schowałem kasetę, zasunąłem zamek lewej kieszeni napierśnej, zastygłem z powrotem w postawie zasadniczej.

– Wyjaśnię panu wszystko, żeby pan czegoś nie poplątał. Zasadniczo nie jest pan asem, a ja te nowe wiadomości powinienem przekazać Cosmopolowi. Chcę jednak, żeby schwytanie Krafta przypadło w udziale nam, Patrolowi. Należy się nam to. Z tym, że staniemy się potem niepotrzebni, przesadziłem nieco. Oczywiście dosyć jest szumowin, by zapewnić nam dostatnie życie na całe lata, a przemyt minerałów energetycznych z Ostatnich Planet na Marsa i Ziemię to najlepszy interes od czasów prohibicji. Kraft i jego banda to jest sprawa prestiżowa, bo to najbardziej bezczelny skurwysyn w tym rejonie Układu, najsprytniejszy i najbezwzględniejszy trupojad! Naigrawa się z nas od lat! Muszę go mieć!

Komandor Jelinek dał się ponieść wściekłości. Komandor Jelinek krzyczał, szamotał się sam ze sobą i bił pięścią w swoje wielkie biurko. Nawet nie mrugnąłem, udawałem, że mnie nie ma. Przed oczyma widziałem Freda, jak powoli napełnia moją szklankę i równie wolniutko wrzuca do niej kawałki lodu. Albo na odwrót – do grzechoczącej kawałkami lodu pustki nalewa podwójną porcję "komandora". Byle nie Je-linka!

– Muszę – powtórzył już spokojniej Stary i przeciągnął dłonią po rzedniejących włosach. – Dlatego wezwałem pana. Służył pan w Cosmopolu, zna pan ich metody dochodzenia. A więc do dzieła! Ma pan dwa tygodnie. Potem chcę zobaczyć wyniki. Jeżeli ich nie będzie lub uznam je za niedostateczne, wyleci pan z Patrolu na zbity pysk! To wszystko. Odmaszerować!

To były te nowe metody Jelinka! Trzasnąłem obcasami, wykonałem Przepisowy w tył zwrot i potykając się o przeklęty róg dywanu, rzuciłem się do drzwi. Nie poszedłem do baru, chciałem być sam. Komandor skutecznie obrzydził mi cały mój wymarzony urlop. Wiedziałem, że nie będę miał spokoju dopóty, dopóki nie uporam się z zadaniem lub padnę.

W pokoju miałem płaską butelkę mojej ulubionej whisky i to powinno na razie wystarczyć. Poza tym byłem ciekaw, co też Jelinek dał 011 na tej taśmie. Wszedłem do siebie i nie rozbierając się z kombinezonu Jedną ręką wrzuciłem kasetę do czytnika, a drugą odkręcałem już flachę.

Łyknąłem porządnie i zakręciłem "Komandora Craxa". Z czytnika dobywały się jakieś dłuższe i krótsze świsty. Po dobrej chwili zrozumiałem wreszcie, że to kod sygnałowy Patrolu podający rozlokowanie jednostek w ubiegłych dwóch tygodniach. Pod koniec nagrania czyjś stentorowy głos wyjaśnił, że nagrania dokonano z nasłuchu obcej radiostacji na terenie Bazy Patrolu na Tetydzie! To było coś! Teraz rozumiałem, dlaczego Jelinek nie kwapił się z tą wiadomością do Cosmopolu. Z nagrania wynikało jasno, że Kraft ma swoją kryjówkę tuż obok nas. Albo to on sam podawał swoim ludziom współrzędne – a więc ma do nich dostęp przynajmniej taki sam jak każdy pilot czy dziwka, która z nim śpi – albo zrobił to jego człowiek – też jeden z nas – który schwytany mógł zaprowadzić do swojego szefa.

Wroga należało szukać wśród personelu Bazy. Latającego i naziemnego. Nawet wśród mechaników, barmanów, elektryków, dziwek (w tym arystokratek), sprzątaczek i – a może nawet przede wszystkim – wśród wyższego dowództwa Patrolu. Nie podejrzewałem, by hipotetycznym Kraftem był sam Jelinek, choćby z tego powodu, iż istniały dowody, że Kraft osobiście uczestniczy w akcjach i jest dobrym pilotem, podczas gdy komandor nie ruszał tyłka za próg Bazy i był jedynie sprawnym oficerem administracyjnym. Ale niżej, pod nim, kłębił się cały tłum bezrobotnych i bardzo tym sfrustrowanych pułkowników, majorów i kapitanów odkomenderowanych za nieudolność z różnych planetarnych pól bitew.

Przeważnie nie mieli pojęcia o lataniu, a ich umiejętności strategiczne kończyły się na kładzeniu jądrowego ognia zaporowego, który im samym smażył tyłki. Wielu z nich walczyło ze sobą po przeciwnych stronach i w obronie różnych słusznych i słuszniejszych spraw i interesów. Teraz godzinami mogli rozpamiętywać popełnione błędy. Jak brydżyści. Rozsiadali się nawet czwórkami – dwóch byłych dowódców oraz dwóch adiutantów sztabskapitanów – i roztrząsali każde wojskowe posunięcie. Potrafili tak całymi nocami. Były to żałosne, stare pryki. Mogli oni jednak – przynajmniej niektórzy – być niebezpieczni. Z nudów byli w stanie wymyślić sobie jakąś zyskowną grę wojenną. Taki McGuin, na przykład, był bardzo błyskotliwy, ale pił niemożliwie. Mógłby wymyślić niejedno ciekawe przedsięwzięcie, lecz nie był zdolny do jego zrealizowania. A już zwłaszcza nie w tajemnicy.

Zrozumiałem nagle, że w ten sposób nie dojdę do niczego. Trzeba wziąć się do sprawy systematycznie. Wyłączyłem świergoczący czytnik, rozebrałem się wreszcie, wykąpałem, zjadłem jajecznicę na prawdziwym boczku i z prawdziwych jaj i uzbrojony w kilka arkuszy papieru, pisak i kalkulator zasiadłem do pracy. Dla dodania sobie animuszu popatrywałem na etykietę stojącej przede mną butelki, którą obiecałem sobie dopiero w nagrodę. Uzyskane od Jelinka informacje znakomicie zwiększały moje szansę, zawężając krąg osób podejrzanych o to, że mogą być Kraftem lub jego kumplem.

Przedtem szukaliśmy i polowaliśmy na przemytnika w przestrzeni, od pasa asteroid po orbitę Plutona, upatrując jego kryjówki w każdej dziurze. Przedsięwzięcie to z wielu przyczyn przerastało nasze siły. Patrol nie był liczny, a eksploatacja energodajnych złóż rozwijała się coraz szybciej. Coraz więcej statków buszowało w przestrzeni, rósł zamęt i bałagan. Mnożyły się spory kompetencyjne pomiędzy wyspecjalizowanymi w tępieniu przestępców agendami, znakomicie ułatwiając tym samym życie wszelkim mętom. Ścierały się sprzeczne interesy Dwunastu Sióstr, które przerzuciły się z ropy na minerały Planet Ostatnich. Liczne łachudry ściągały zewsząd na grożących natychmiastowym wybuchem pudłach w poszukiwaniu łatwego zysku i łatwej śmierci.

Jednym z nich, tak myślano wtedy, był Kraft. Nikt nie wiedział, jak się naprawdę nazywał. Pseudonim zawdzięczał swej sile i zdecydowaniu, jakie przejawiał w dążeniu do celu. Początkowo Patrol nie zwracał nań większej uwagi niż na innych, a Kraft na równi z nami zwalczał drobnych szmuglerów. Cieszyliśmy się z tego widząc, że ułatwia nam robotę. Byliśmy pewni, że później łatwo rozprawimy się z nim. Potem jednak było po herbacie. Z ogólnego chaosu wyszedł najsilniejszy i najbardziej przebiegły. Kraft. Niektórzy obliczali, że już teraz stać by go było na utworzenie Trzynastej Siostry – Kraft and Co. – i przejście do działalności legalnej.

Widać był jednak jeszcze za słaby, Dwunastka nie chciała go, choć i nie zwalczała tak silnie jak wprzódy, licząc się z tym, że kiedyś może się stać ich partnerem. W końcu to Siostry utrzymywały Patrol i tylko od nich zależało, byśmy, otrzymawszy odpowiednie środki, stali się w krótkim czasie na tyle silni, by znokautować przemytnika w jego kryjówce. A tej upatrywano w podziemnych grotach Neptuna, blisko jądra, gdzie temperatura i grawitacja podobne były do ziemskiej, na którymś z księżyców Jowisza lub w podziemnym mieście Plutonidów. Byli i tacy, co twierdzili, że Kraft zbudował – według innej wersji odnalazł – pozostawiony przez Obcych wielki statek, coś na kształt naturalnego satelity i na nim bezpieczny i nieuchwytny przemierza Układ, nie dbając o Patrol ani o Dwanaście kłótliwych Sióstr.

Te bzdury skończyły się dla mnie definitywnie. Kraft był tuż obok, może za ścianą, być może wiele razy rozmawiałem z nim lub spałem, jeżeli to kobieta. Tego wykluczyć me mogłem. Piekielna przebiegłość i konsekwencja wskazywałyby nawet na to. Od czegoś musiałem jednak zacząć Proces eliminacji. Na początek połączyłem się z Informacją, by dowiedzieć się, jaka była liczba osób przebywających w Bazie w dniu nadania przechwyconego sygnału. Było ich siedemset trzydzieści sześć. Poprosiłem o pełną listę z najważniejszymi danymi – wiek, zawód, cel pobytu lub przybycia, etc. Po chwili drukarka mojego terminalu zaczęła wypluwać z delikatnym drganiem białą kartę.

Siedemset trzydzieści sześć nazwisk to sporo. Na początek odjąłem z tej listy, według wcześniejszych ustaleń, komandora Jelinka. Siedemset trzydzieści pięć. Westchnąłem. Tą drogą daleko nie zajdę. Innej jednak nie było. Dalej. Dalej poszło lepiej. Przy założeniu, że nadawał sam Kraft, człowiek mający dostęp do informacji wewnętrznej, umiejący pilotować i mający ku temu prawie nieograniczone możliwości, pozbyłem się całego personelu naziemnego – mechaników, elektryków, sprzątaczek, barmanów, kancelistów tajnych i jawnych, sekretarek, dziwek (nikt nie słyszał o odrzutowej kurtyzanie!), by otrzymać pięćset pięćdziesiąt cztery nazwiska. Od tego odjąłem osoby, które przybyły na Te-tydę już po udokumentowanym zadomowieniu się Krafta w otaczającej nas pustce. Odpadło dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć osób. Pilotów jeszcze nie tykałem. Zostało więc dwieście pięćdziesiąt pięć osób. Przez szacunek dla nauki odjąłem od tego grupę naukowców i ich personel – siedemdziesiąt osiem osób – którzy od lat grzebali się z upodobaniem w jakiejś śmierdzącej dziurze o trzy wiorsty od Bazy. Nie mieli własnych rakiet i nie latali. Mieli natomiast nadajnik, ale był chyba pod kontrolą. Jeżeli nie, to objęcie ich nadzorem było pierwszą rzeczą, jaką zrobił Jelinek po zapoznaniu się z taśmą. Stu siedemdziesięciu siedmiu. Niedobrze, została mi już ścisła czołówka i odejmowanie stało się coraz trudniejsze i niebezpieczniejsze.

Ktoś zapukał do drzwi. Byłem pochłonięty wyliczanką i chciałem być sam. Jednakże zapomniałem zablokować zamek i teraz w powiększającej się z każdą sekundą szparze dostrzegłem kobiecy kształt. Elis.

Moje siostry – powiedziała – chcą również być kurtyzanami i ja opłacam ich naukę w Unitarnej Szkole Arystokratek. Podobno robią szybkie postępy.

– A ty? – zapytałem, zwijając wydruk z nazwiskami w zgrabny rulon i rzucając go pod łóżko – Byłaś pilną studentką? Prymuską?

– Nie mam przy sobie dyplomu. Musisz sam sprawdzić.

Sprawdziłem. Jestem pewien, że Elis w szkole nie leżała nigdy w oślim łóżku.

Rano byłem nieco nieswój. Zmęczony i niewyspany. Wysączyłem kilka ostatnich kropli z butli "Komandor Crax" i zastanowiłem się, czy iść coś zjeść, czy wrócić do rachunków. Obawa przed spotkaniem gdzieś Jelinka wymogła to ostatnie. Elis już nie było, gdy się obudziłem, jeden problem miałem więc na razie z głowy. Tak ją widać wychowali w tej szkole. Wczołgałem się pod łóżko i wyjąłem mój popstrzony arkusz. Raźno zabrałem się do dzieła.

Dwadzieścia siedem osób liczył personel medyczny. Zostało okrągłe sto pięćdziesiąt. Patrol. W tym było siedemdziesięciu dwóch pilotów latających na dwie zmiany. A więc minus trzydzieści sześć. Zostaje stu czternastu, w tym pozostałych trzydziestu sześciu pilotów, którzy byli wtedy w Bazie, a nie na patrolu. Odjąłem pijanicę McGuine'a. Sto trzynaście (w tym trzydzieści sześć). A więc siedemdziesiąt siedem plus trzydzieści sześć. Nasłuchowców jest pięciu. Odjąłem wszystkich. Siedemdziesiąt dwa plus trzydzieści sześć. Z tych siedemdziesięciu dwóch osób część ma dostęp do informacji, część do latania, a część do jednego i drugiego. Zostawiłem tych ostatnich. Piętnaście plus trzydzieści sześć. Na arkuszu została mi już mniej niż jedna dziesiąta początkowej liczby nazwisk. Reszta była przekreślona kolorowym mazakiem. Zatrzymałem się. Brak mi było kolejnego wyróżnika.

Zastanowiłem się, co wiem o Krafcie. Nikt go nie widział, a jeżeli nawet, to nie wiedział, z kim ma przyjemność. To nie to. Nikt go nie słyszał. Nie, zaraz, zaraz… Ktoś opowiadał mi, że był na akcji przeciwko przemytnikom jeszcze w czasach, gdy Kraft zwalczał ich na równi z nami, by oczyścić sobie pole, i słyszał z odbiornika głos niewątpliwie samego Krafta wydającego rozkazy. Według tego, co mówił mój rozmówca, właściciel głosu posługiwał się płynnie kilkoma językami, wydając polecenia swej wielonarodowej hałastrze.

Zajrzałem do listy. Oczywiście ktoś mógł zataić fakt swej erudycji, ale i tak skreśliłem wiele nazwisk. Siedem plus czternaście. Tych siedmiu to byli: pułkownik Dwight Mallory, majorzy Allan Fogerthy i Buzz Colins, radiowiec Wissotzky i trzech techników z działu łączności. Wziąłem ich wszystkich pod lupę. Połączyłem się z lotniskiem i uzyskałem informacje na temat tego, gdzie byli wtedy, gdy Kraft przeprowadzał swe dawniejsze akcje. Wszystkich siedmiu mogłem skreślić. Nie latali nigdy ani tak daleko, ani tak długo. Polowania na Krafta trwały dniami, a czasem i tygodniami, i zdawało się nam, że depczemy mu po piętach. Jeżeli była to prawda, to i on musiał wtedy przebywać poza Bazą. A więc zero Plus czternaście. Sami piloci. Tego się obawiałem, tu będzie najtrudniej. Odjąłem tych, którzy przyszli do Patrolu w ostatnim roku (czego nie uczyniłem odejmując dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć osób przybyłych na Tetydę po pojawieniu się przemytników) i zostało mi ośmiu. Ośmiu. Cofnąłem się jeszcze o rok i zostało dwóch. Jeden z nich, przechodząc na drugą stronę Saturna, nie zgubił nigdy swojego nadajnika pozycji, by w ten sposób zmylić radarowców i zniknąć w przestrzeni, więc ten drugi…

Obudziłem się. Przede mną jaskrawym światłem pulsował sygnalizator powrotu. Przetarłem dłonią zaspane oczy. To tylko koszmar. Wyciągnąłem rękę w stronę wielkiego przycisku uruchamiającego procedurę powrotu i… zawahałem się. Mogłem już wracać do Bazy, ale z jakiegoś powodu nie czyniłem tego. Mój zmiennik wystartował już. Trzeba lecieć. Na Tetydzie czeka Fred z butelką najlepszego "Komandora Craxa" i najmilsze dziewczynki. Zamiast startować, skasowałem procedurę odejścia do Bazy i zaprogramowałem inną. Elis musi poczekać. Swój sen uznałem za proroczy, a mało kto wiedział, że ja, Kraft, jestem przesądny i wierzę w sny!

Загрузка...