CZAS WODNIKA

Od kilku już dni panował upał. Powietrze stało w miejscu i wydawało się gęściejsze niż zazwyczaj. Hoover ze zbolałą miną snuł się od rana po domu nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć. Wmawiał sobie, że ten stan jest wynikiem pogody, ale to nie była prawda. To z powodu urlopu czuł się tak podle. Inspektor nie znosił urlopów i nic nie potrafił na to poradzić. W odpowiednim czasie nie wykształcił w sobie umiejętności spędzania wolnego czasu, co teraz mściło się na nim okrutnie. Inspektor Edwin Hoover umiał tylko pracować, a z kolei charakter pracy nie przysparzał mu ani przyjaciół, ani znajomych. Był samotny. Oczywiście, miał kolegów w pracy, ale to nie to samo. Poza tym, w tej chwili na ich towarzystwo nie miał najmniejszej ochoty.

Hoover nie miał rodziny. Po prostu w odpowiednim czasie nie ożenił się uznając, że charakter jego pracy nie pozwala mu na posiadanie żony i dzieci. Sam był sierotą i gdy na ostatnim roku uninauki podał, gdzie chce w przyszłości pracować, nikt się temu nie sprzeciwiał ani nie dziwił. Wybór był w sumie dobry, ale Hoover znów w odpowiednim czasie nie wykształcił w sobie zdolności do obcowania z ludźmi różnymi od siebie i to mu przeszkadzało w pracy.

Przyjaciółki miewał rzadko, akurat tyle, by nie podpaść żonatym i wzdychającym do wolności kolegom. Seks – zdaniem Hoovera – był śmieszny, a uprawianie go – poniżające, toteż jego dziewczyny szybko zniechęcały się i rezygnowały z uczynienia go spontanicznym i bardziej otwartym. W końcu Hoover doszedł do jedynie w tym wypadku słusznego wniosku, że akt kupna i sprzedaży czyni miłość fizyczną mniej śmieszną i mniej poniżającą. Jedyną w ogóle możliwą do przyjęcia i uczciwą. Kupując ją był pewny, że jego godność w tej transakcji nie tylko nie ucierpi, ale nawet nie uczestniczy. Sam akt nabycia, taki jak przy zakupach w markecie, unormalniał ją w jego oczach i odmitologizowywał. To wreszcie było to.

Dopracowawszy się tej filozofii Hoover poczuł się niemal szczęśliwy. Najgorszy problem został rozwiązany. Inspektor pracował cały tydzień, weekend spędzał w wiadomy sposób i wszystko to doskonale funkcjonowało do czasu, gdy wreszcie kazano mu wykorzystać zaległe urlopy. To był cios. Wolnego było tyle, że Hoover zaczął się obawiać, iż na urlopie doczeka emerytury. Chodził po domu i nudził się, bo w odpowiednim czasie nie wykształcił w sobie żadnych innych zainteresowań poza zawodowymi. Nie polował, niczego nie kolekcjonował, nie uprawiał żadnych sportów poza strzelaniem do tarczy i walką wręcz. Dziwił się, dlaczego – skoro zdarzają się odwołania inspektorów z urlopów, cała literatura sensacyjna jest takimi przykładami wprost naszpikowana! – jego nie wzywają? Czy mają dość ludzi? Na pewno nie, ale zawzięli się w jego wypadku, by wreszcie można było zamknąć statystykę firmy.

Wyszedł przed dom. Duszne powietrze niemal go ogłuszyło. Odetchnął raz i drugi czując, że prawie się dusi. Powoli przychodził do siebie, wyjście z klimatyzowanego wnętrza nie było bezbolesne. Hoover postał chwilę, nasłuchując zbawczego dzwonka holofonu, a nie usłyszawszy go powlókł się do basenu. Stanął na brzegu i długo zastanawiał się, czy warto wskoczyć do ciepłej wody. Nie zdecydował się ostatecznie i poszedł do nastawni, by włączyć urządzenie wytwarzające fale. Wrócił, stanął na słupku i właśnie przymierzał się do skoku, gdy usłyszał stłumiony terkot holofonu. Chcąc się zatrzymać, wykonał jakiś niezgrabny krok w powietrzu i runął do wody. Wściekłymi wymachami rąk wydobył się na powierzchnię, chwycił się brzegu basenu i wykasłując wodę, podciągnął się w górę. Pognał do domu, drzwi prawie nie zdążyły się przed nim otworzyć, więc lekko poturbowany dopadł aparatu. Przed ociekającym wodą Hooverem zmaterializował się Szef Inspektoratu, Kenzo IAkado. Hoover zamierzał zasalutować, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie i niezdarnie odgarnął mokre włosy z czoła. – Witaj, chłopcze – powiedział Akado, poprawiając się w swoim skórzanym fotelu.

Towarzyszyło temu znajome skrzypienie i Hoover poczuł się prawie szczęśliwy. Akado był stary, siwy, pomarszczony jak zleżałe jabłko i sympatyczny jak gnom.

Witam pana – powiedział grzecznie Hoover, a w duszy narastał mu radosny niepokój.

Przepraszam, że cię niepokoję podczas wypoczynku… – Akado przeleciał wzrokiem po stojącym w kałuży wody inspektorze, dla którego każde słowo szefa było niczym niebiańska muzyka – ale zaszły pewne sprawy…

Hoover wypuścił ze świstem powietrze przez zaciśnięte usta.

…które zmusiły mnie do tego. Nadeszła prośba o wysłanie jakiegoś inspektora w dość odległe miejsce, na Ampis. Wiesz, gdzie to jest?

Hoover nie miał pojęcia, ale było mu to obojętne. Ważne było jedno – jest zadanie, jest praca, jest przydział.

– Nie mam pojęcia – powiedział nad miarę radośnie. Akado spojrzał nań badawczo.

Inspektor pomyślał, że stary może podejrzewać, iż cieszy się on nie z otrzymanego zadania, ale z tego, że znów nie wykorzysta całego zaległego urlopu, postanowił więc ograniczyć swój entuzjazm. Szef włożył palec za ściśnięty krawatem kołnierzyk koszuli i odkleił go z ulgą od szyi.

– Upał – stwierdził Hoover bez sensu.

Wiadomo było, że do czasu naprawienia wysadzonych przez terrorystów urządzeń meteo bada się smażyć mimo klimatyzacji.

– Ampis to zapadły kąt – powiedział Akado z westchnieniem tak głębokim, jakby to była jego wina. – Nie ma tam żadnych zakładów super-high-tech, nie ma bogactw, w ogóle niczego. Poza tym daleko do głównych szlaków komunikacyjnych, stuprocentowe zachmurzenie, prawie ciągłe opady, niska kultura materialna. Planeta żyje z deszczu w przenośni i dosłownie. Hodują tam kopratę, która wymaga dużo wilgoci. Tak to w skrócie wygląda. Oczywiście, jest tam kosmoport, stolica, a w niej gubernator, ale jak to działa w praktyce, nie mam pojęcia.

Hoover też nie miał pojęcia, ale w tej chwili takie drobiazgi nie liczyły się zupełnie. Był tylko ciekaw, po co ma tam lecieć. Akado na razie nie kwapił się z oświeceniem go w tej kwestii. Sapał pod nosem, bawiąc się -jak przypuszczał Hoover – niecierpliwością inspektora. Szef miał swoje słabości, które jako szefowi właśnie należało wybaczyć. W końcu Hoover nie wytrzymał.

– Niech pan powie, co się tam dzieje, na tej Ampis?

Akado posapał jeszcze chwilę. Potem westchnął, skrzywił się i wytarł czoło chusteczką.

– Przeklęty upał – powiedział i zamilkł.

Hoover przestępował z nogi na nogę, ale nie odważył się ponowić pytania.

Wprost nie wiem, co ci powiedzieć, chłopcze – Akado schował chusteczkę do kieszeni. – Sam nie wiem, co się tam stało. Dostaliśmy pełną ozdobników prośbę o przysłanie kogoś kompetentnego, a motywacja była zastąpiona wysoce enigmatycznym zwrotem, że,,na planecie dzieje się coś dziwnego, co może być niebezpieczne dla całej Federacji". Koniec cytatu.

– Nic więcej? – zapytał zawiedziony Hoover.

– Podpis. R.R. Rolison, gubernator. I jeszcze jego sekretarz o jakimś dziwnym nazwisku.

– Kiedy mam tam lecieć?

Akado zafrasował się.

– Nic pilnego, nic pilnego – wyrzucił z siebie pośpiesznie. – Jeżeli chcesz jeszcze wypocząć…

– Pan wie, że nie chcę! – zdenerwował się Hoover. – Za dwie godziny będę u pana!

– Nic pilnego – powtórzył z rezygnacją i pewnym roztargnieniem Akado, a potem zebrał się w sobie, jakby podjął ważną decyzję. – Jest jeszcze jedna sprawa. Chodzi o to, że dobrze by było, gdybyś to potraktował jako sprawę prywatną, takie nieoficjalne śledztwo, rozumiesz?

Hoover nie rozumiał.

– To proste! – zapalił się Akado. – Jesteś przecież na urlopie! Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś pojechał zwiedzić Ampis, piękną, deszczową planetę. A przy okazji dowiesz się tego i owego. Na miejscu będziesz działał, jak to się mówi, z otwartą przyłbicą, ale tu, u mnie, nie dostaniesz żadnego zlecenia, żadnych diet, rozkazu wyjazdu, nic! Masz do wykorzystania dwa lata urlopu i nie wolno mi cię nigdzie oficjalnie wysłać, nawet gdyby cały Rząd Federacji został porwany! Jasne? Hoover skinął głową.

Hoover nawet nie pofatygował się do Inspektoratu. Nie było takiej trzeby. Udający się na wycieczkę pracownik nie ma podstaw do pogrania sprzętu, zaliczki ani taśm pamięciowych. Pracownik na urlopie jest wolny i niezależny. Taka sytuacja męczyła Hoovera, który nie lubił żadnych niejasności.

Połączył się ze "Speace Travel Center", by zapytać o połączenia z Ampis. Bezpośrednich nie było. Za to następnego dnia odlatywał w tamte okolice próżniowiec pasażerski. Jeszcze dwie przesiadki i można się rozkoszować deszczami do woli i do syta.

Następnego dnia Hoover stawił się na kosmodromie. Wędrujące w powietrzu holonapisy zaprowadziły go do statku. W kabinie próżniowca rozgościł się nadzwyczaj szybko, właściwie prócz paczki papierosów (którą położył na stoliku) i magnetycznego paska bankowego (którego nie wyjmował), nie miał nic do wypakowania. W czasie podróży nic więcej nie było mu potrzebne. Koszt posiłków wliczony był w cenę biletu; wszelkie rozrywki – oprócz alkoholu i panienek – bezpłatne. Hoover przestudiował dokładnie wszystkie propozycje i na czas podróży zarezerwował sobie rudowłosą Grace. Innych zmartwień na razie nie miał, bo miejsca na dwóch kolejnych statkach mających zawieźć go do celu zamówił wcześniej.

Lądowanie na Ampis nie było przyjemne, właściwie należałoby je nazwać upadkiem. Hoover przeklinał End, miejsce ostatniej przesiadki, na którym okazało się, że jedynym zmierzającym na Ampis w najbliższych dniach statkiem jest stary transportowiec o atomowym napędzie. Kapitan Goodley, stary jak jego statek i zapijaczony jak smok Na, nie zrobił na Hooverze najlepszego wrażenia. Było to zresztą uczucie obopólne.

Załoga, przypominająca wyglądem i zachowaniem morskich korsarzy, mówiła do swego dowódcy "Goody", poprzedzając to spieszczenie wieloma przekleństwami w miejscowym narzeczu, których znaczenia inspektor nie usiłował się nawet domyślać. Osoba i stopień służbowy Hoovera nie zrobiły na "Goodym" najmniejszego wrażenia i inspektor został zmuszony do zapłacenia z własnej kieszeni czterystu speallarów gotówką. Za przejazd. Z tym był pewien kłopot, bo Hoover już właściwie nie pamiętał, co to jest gotówka ani skąd sieją bierze. Gdy,,Goody" wyjaśnił tę kwestię, okazało się, że jedyny na Endzie bank jest już zamknięty i w żaden sposób nie da się podjąć owej mitycznej gotówki. Niezmordowany "Goody" znalazł jednak wyjście z tej sytuacji. Polecił inspektorowi zakupić wódkę za całą sumę i tak dobito targu. Gdy kontenery z alkoholem znalazły się na statku, mógł za nimi wejść inspektor. Stara krypa wystartowała i Hoover zaczął się modlić o jedno, żeby już było po lądowaniu!

Lot na Ampis – planetę sąsiednią układu – miał trwać siedemnaście godzin i inspektor stwierdził, że alkoholu nie kupił wcale za dużo. Był on takim samym paliwem dla załogi jak uran dla statku. Gdy "Goody" podjął "manewr upadku", wódy zostało dokładnie połowę – tyle co na powrót.

Transportowiec przebił grubą powłokę granatowych od wilgoci chmur i wylądował na środku smaganego deszczem pola startowego. Hoover żegnany wylewnie przez całą załogę, został opuszczony starą windą na ziemię i pozostawiony własnemu losowi oraz opadom. Ich dotkliwość odczuł natychmiast. To nie był deszcz w jego pojęciu, raczej bombardowanie ogromnych, ciężkich i oleistych kropli, z których jedna tylko była w stanie zalać całą twarz. Oślepiony obracał się w całkowitej ciemności, nie wiedząc, w którą stronę się udać. Każda wydawała się jednakowo zła. Najmniejsze światełko nie zdradzało obecności ludzi w tym zakątku kosmosu.

Klnąc pod nosem ruszył na chybił trafił przed siebie i potykając się w ciemności brnął uparcie naprzód. W końcu wydało mu się, że widzi przed sobą jakiś ognik. Nie dowierzając sobie stanął, wytarł twarz i osłaniając ją od spadających kropli złożonymi dłońmi, wpatrywał się w mrok. Światełko było. Hoover z nową nadzieją ruszył w jego kierunku i z zadowoleniem stwierdził, że zbliża się ono nadspodziewanie szybko, jeżeli wziąć pod uwagę jego, Hoovera, tempo marszu. Po chwili przystanął znowu, bo od zbliżającego się tworu doszło go jakieś mechaniczne dudnienie. W następnym momencie dwie przeraźliwie jasne lampy przemknęły obok inspektora i pojazd, ochlapawszy go błotnistą mazią, zatrzymał się kawałek dalej z piskiem hamulców. Hoover zgarnął błoto z twarzy po to tylko, by ujrzeć spełnienie marzeń i najgorszych obaw jednocześnie: miał przed sobą spowity parą i spalinami samochód! Inspektor z wrażenia nie ruszał się z miejsca, więc pojazd, jazgocząc jakimś tajemniczymi wewnętrznymi mechanizmami, podjechał do niego tyłem. Błysnęło czerwienią i samochód znieruchomiał. Szyba w drzwiach opadła nieco i przez wąską szczelinę doleciał męski głos:

– Inspektor Hoover? Niech pan siada.

Drzwiczki wozu odskoczyły i zdrętwiały inspektor znalazł się w suchym i ciepłym wnętrzu. Rozbłysło światło. Hoover dostrzegł wysokiego, szczupłego mężczyznę z wysoką łysiną czołową na wąskiej ptasiej głowie. Kierowca ubrany był w fałdzistą, szeleszczącą szatę z opuszczonym na plecy kapturem. Hoover pozazdrościł obcemu praktycznego stroju, bo czuł wyraźnie, jak strużki wody płyną po jego plecach i spływając z łydek, gromadzą się w butach.

– Nieco pan przemókł, prawda? Ale u nas to normalne, przyzwyczai się pan.

– Słaba pociecha – odezwał się wreszcie inspektor. – Przysłał pana gubernator?

Obcy uruchomił silnik i pojazd ruszył przed siebie, rozchlapując kałuże.

– Tak. Zabiorę pana do rezydencji, tam dostanie pan wszystko, czego potrzeba, by żyć tutaj.

Zapadło milczenie. Hoover szczękał zębami z zimna, a kierowca wpatrywał się uważnie w wydobywaną z mroku światłami reflektorów drogę.

– Jestem Scopolicky, John Scopolicky. Sekretarz gubernatora – przypomniał sobie, że się nie przedstawił.

Hoover skinął głową, był zajęty szczękaniem. Scopolicky obserwował go spod oka.

– Zimno panu? Ogrzewanie jest włączone.

– Czemu… czemu jeździ pan czymś takim? – wystękał inspektor uważając, by nie przygryźć sobie języka.

Kierowca roześmiał się.

– Wiedziałem, że pan o to zapyta. Nawet założyłem się sam ze sobą, jak szybko to się stanie. I wygrałem!

– A na co pan postawił? – Hoover udał zaciekawienie. Tak naprawdę to umierał z zimna i było mu wszystko jedno.

– Że stanie się to przed przyjazdem do rezydencji. Odpowiem panu, ale myślę, że już sam pan to pojął. Tutaj nie da się latać, jest ciągle ciemno i ciągle pada. Na całej planecie żyje tylko kilkanaście tysięcy ludzi, więc nie opłaca się wprowadzić komputerowego systemu sterowania ślizgo- czy błyskolotów. To za drogie, a poza tym większość ludzi mieszka w stolicy. Ci, co żyją dalej, chcą być z dala. Sprowadziliśmy więc samochody, to zupełnie wystarcza, a w naszych warunkach jest bezpieczniejsze niż śmigłowce czy awionetki.

– Jak można tu żyć? – spytał odruchowo Hoover, zanim ugryzł się w język.

Pomyślał, że mógł tym pytaniem obrazić Scopolicky'ego. Tamten nie poczuł się jednak w najmniejszym stopniu urażony. W końcu musiał sobie zdawać sprawę z tego, w jak dziwnych warunkach mieszka. Wzruszył ramionami.

– Już dojeżdżamy, ale zdążę opowiedzieć panu skróconą historię Ampis. Od jej odkrycia do chwili, gdy przybył tu pierwszy osadnik, minęło sto lat, a i ten pierwszy nie zagrzał tu miejsca. To był jakiś szaleniec, który umyślił sobie, że z tutejszego deszczu będzie pędził bimber. Ale tego, co wyprodukował, nie chciał pić nawet "Goody", a ten facet niczym nie gardzi.

– Przekonałem się o tym – wtrącił Hoover.

– Właśnie. Więc ten bimbrownik zwinął interes. Potem nastąpiła kilkuletnia przerwa, aż nagle zjawiło się kilka rodzin, które zwabione zostały możliwością uprawy kopraty, rośliny wymagającej ciemności, ogromnej ilości wilgoci i będącej podstawowym składnikiem wszystkich leków odmładzających. Niewiele jest miejsc w znanym nam wszechświecie nadających się do uprawy tej rośliny. To był rzeczywiście dobry interes, bo gdzie indziej trzeba było kopracie stwarzać nakładem wielkich środków warunki, które tutaj były za darmo.

– Tylko, że tu ludziom trzeba było stworzyć warunki, które wszędzie są za darmo – uzupełnił Hoover.

Dreszcze i szczękanie zębami minęły i czuł się na siłach podjąć rozmowę. Scopolicky skinął głową.

– Tak. Rząd obiecał uruchomienie regularnej linii promowej na End, a stamtąd można dalej, jeżeli tylko są pieniądze. A forsa była, byli tacy, co myśleli, że mieszkać będą na sąsiedniej planecie, a na Ampis tylko latać do pracy. Ale linii promowej jak nie było, tak nie ma, a ludzi przybyło trochę. Trochę się urodziło i tak powstało Rainy City, Deszczowe Miasto. Nikt o nas nie dbał, sami je zbudowaliśmy, wyposażyliśmy, stworzyliśmy władze, a nawet mianowaliśmy gubernatora, bo wiedzieliśmy, że i tak nikt przy zdrowych zmysłach nie przyleci tu rządzić, a "zesłańca" nie chcieliśmy. Wszelkie władze i urzędy funkcjonują jak w całej Federacji i nasz gubernator został przez nią zatwierdzony. Prawdę powiedziawszy, nie byliśmy Federacji do niczego potrzebni ani ona nam. Jedyny kontakt to wysyłka kopraty statkiem,,Goody'ego" i przywóz magnetycznych sejtów odwrotną pocztą.

– A teraz? Co się stało teraz, ze zwróciliście się do Rządu?

– Już dojeżdżamy – powiedział Scopolicky. – Najlepiej będzie, jak wyjaśni panu to sam gubernator.

Pałac gubernatora był dość jasno oświetlony jak na ciemności panujące na planecie. Hoover zdążył się już do nich przyzwyczaić, więc zmrużył oczy, gdy samochód wtoczył się na podjazd. Wysiadł i stojąc pod przypominającym muszlę daszkiem, czekał na swego przewodnika. Na tyle, na ile mógł to dostrzec, nie wychylając nosa na deszcz, siedziba gubernatora przypominała swą architekturą budowle wieku kolonialnego. Być może była nawet wierną kopią posiadłości jakiegoś wicekróla.

Niech pan wejdzie – podszedł do niego Scopolicky. – Tutaj wszystko jest otwarte, a etykieta nad wyraz swobodna. Niech pan tylko nie pluje na podłogę, a wszystko będzie w porządku. Zresztą teraz zaprowadzę pana do apartamentu, musi się pan przebrać, wysuszyć… Spotkamy się na kolacji, przyjdę po pana.

Tylko, że ja nie bardzo mam się w co przebrać. W podróży wszystko kupowałem, wystarczał mi więc pasek bankowy.

W szafie znajdzie pan wszystko, co potrzeba – uspokoił go Scopolicky, otwierając przed inspektorem drzwi apartamentu. – Niech pan się czuje jak u siebie w domu. Porozmawiamy w czasie kolacji, wtedy dowie się pan wszystkiego.

Hoover został sam. Przez chwilę stał na środku pokoju nie ruszając się z miejsca i oglądał wnętrze godne najwybredniejszego sybaryty. Białe, złocone meble w stylu Ludwika któregoś tam, ciężkie aksamitne obicia i zasłony, lustra i mnóstwo dziwnych przedmiotów niewiadomego przeznaczenia. Za to nigdzie najprymitywniejszego nawet odbiornika holo. Tylko zwykły telefon, który inspektor i tak z trudem rozpoznał. Był zamaskowany w porcelanowej figurce psa.

Zajrzał do szafy. Była pełna ubrań, garniturów, swetrów, kurtek, na półkach koszule, bielizna, na drążku krawaty, a w osobnej przegrodzie kilka przeciwdeszczowych kombinezonów. Było jasne, że podejmowani tu goście hołdowali najrozmaitszym modom. Kombinezony były w różnych kolorach i Hoover wybrał dla siebie granatowy ze złotymi lampasami i naramiennikami. Do tego wysokie buty. Dorzucił jeszcze bieliznę i tak wyekwipowany poszedł się wykąpać. W przeciwieństwie do obfitości wody na zewnątrz ta ujarzmiona w rury nad wyraz smętnie sączyła się z prysznicowego sitka. Hoover, zaintrygowany tym, usiłował organoleptycznie dociec jej właściwości.

Nie stwierdził nic ponad to, czego dowiedział się, moknąc na płycie kosmodromu – że woda jest oleista, przezroczysta, bez zapachu, za to ma dziwny mdławy i zarazem cierpki smak, przypominający sok owoców brungo. Inspektor westchnął i zabrał się do mycia, a po skończonej toalecie ubrał się i zastanowił, czy iść samemu na poszukiwanie gubernatora, czy też czekać na jakiś znak życia od Scopolicky'ego. Wreszcie wybrał inne rozwiązanie, złapał za łeb porcelanowego kundla i odczekawszy aż w jego łaciatym, białobrązowym uchu rozlegnie się sygnał, powiedział do ogona.

– Zero!

– Centrala! Słucham? – odezwał się jakiś piskliwy głosik.

– Z sekretarzem Scopo… Nie, dziękuję, już nie trzeba – przerwał Hoover widząc, że drzwi jego apartamentu otwierają się i staje w nich sam wzywany.

Odstawił telefon na miejsce.

– Jestem gotowy – powiedział.

Ruszyli obaj korytarzem wyłożonym chodnikiem z jakiegoś szorstkiego tworzywa. Hoover odniósł wrażenie, że to naturalny materiał i przez cały czas przyglądał mu się, podejrzliwie patrząc pod nogi.

– To włókno kopraty – rzucił mimochodem Scopolicky, otwierając przed inspektorem drzwi.

Znaleźli się w obszernej, białej i prawie pustej sali, jeżeli nie liczyć wielkiego podłużnego stołu, senatorskich krzeseł z wysokimi oparciami i szczupłej szatynki w kanarkowym kombinezonie. Właśnie ku tej kobiecie sekretarz poprowadził Hoovera, a gdy zatrzymali się przed nią, powiedział:

– Inspektor Hoover, gubernatorze. Gubernator Roma Ridley Rolison.

Dokonawszy prezentacji usunął się na bok, a zdziwiony inspektor przywitał się z panią gubernator. Dłoń miała małą, ciepłą i niespodziewanie mocną.

– Proszę siadać – odezwała się Roma Rolison. – Kolacja stygnie! W trakcie posiłku nie rozmawiali i Hoover odniósł wrażenie, że pomimo zapewnień Scopolicky'ego o swobodzie obyczajów dopytywanie się o cel misji byłoby nietaktem.

Okropność! – ocenił w myśli ten stan rzeczy.

Przyzwyczajony był działać w pośpiechu, nie oglądając się na dobre obyczaje. Ale odezwał się dopiero, gdy otarł usta serwetką.

– To też koprata? – zażartował pod adresem jedzenia.

– Czy było aż tak złe? – zaniepokoiła się gubernator, jakby sama sterczała nad nim w kuchni.

Hoover wzruszył ramionami. Widocznie okazywanie poczucia humoru również nie należało tutaj do dobrego tonu.

– Inspektor żartował, Threear – powiedział pobłażliwie Scopolicky, ratując Hoovera przed palnięciem następnego głupstwa. – Wprowadziłem go już nieco w nasze sprawy, głównie mówiliśmy o historii.

– Ach, tak – odparła z roztargnieniem w głosie gubernator.

– Znać było, że nie zrozumiała związku, ale widocznie była do tego przyzwyczajona, bo nie dopytywała się dalej. Hoover westchnął.

– Przejdźmy do gabinetu – zaproponowała. – Przy kawie porozmawiamy o naszych sprawach.

Hoover rączo zerwał się od stołu. Myślał tylko o tym, że im szybciej dowie się, o co chodzi, tym prędzej zacznie działać i będzie mógł niedługo zabrać się do ukochanej pracy. Właściwie już pracował.

– Czy pan wie – zapytała gubernator Rolison, gdy przeszli do jej gabinetu – dlaczego nazywają mnie Threear?

– Wiem – odparł Hoover i pomyślał, że jeżeli pani gubernator takie ma pojęcie o zdolnościach inspektorów, to sprawa, dla której go wezwała, nie powinna mu zająć więcej niż pół godziny i będzie zmuszony wrócić do domu.

– Nie, dopiero następnym rejsem pijaczyny "Goody'ego" – sprostował, przypominając sobie, że jest to jedyny sposób opuszczenia tego zapomnianego przez Federację miejsca. Reprezentacyjnym krążownikiem szos Threear nie dotarłby na End.

W gabinecie kawę podała im piskliwa osóbka z centrali łączności i zostali sami.

– Sprawa, dla której wezwaliśmy pana, jest nietypowa – zaczął Scopolicky, chcąc ułatwić zadanie pani gubernator.

Hoover potulnie skłonił głowę, choć w duchu pomyślał, że pan sekretarz gówno wie, jakie to sprawy są dla inspektorów typowe, a jakie nie. Zmilczał jednak, nie chcąc opóźniać rozwoju wypadków.

– Tak – podjęła temat Threear. – Ta sprawa nie będzie prawdopodobnie wymagała od pana żadnych z waszych osławionych umiejętności, nie będzie pan musiał walczyć, posługiwać się skomplikowanym sprzętem, kamuflować, skradać, et cetera…

Hoover powtórnie pokornie skłonił głowę na znak zgody, chociaż z dużo większym trudem przyszło mu powstrzymać się od wyrażenia zdania na ten temat. Pogodził się z myślą, że w oczach Romy Ridley Rolison jest skrzyżowaniem Indianina Chytrego Lisa z Supermanem.

– Najdziwniejsze, a zarazem najgroźniejsze jest to – ciągnęła Threear – że rzecz dzieje się najzupełniej jawnie, że nikt nie kryje się z przynależnością do Stowarzyszenia, a zarazem jest ono chyba groźne dla całej Federacji. Tak sądzimy.

Gubernator spojrzała wyczekująco na Scopolicky'ego, a ten skinął potakująco głową. Hoover pomyślał, że w końcu wie mniej więcej, o co chodzi. Kolejna organizacja, która nie lubi Rządu, uwiła sobie gniazdko w błotach Ampis.

– Oni zachowują się tak, jakby wiedzieli, że są nie do pokonania, że są silniejsi i nic im nie grozi. A jednocześnie oficjalnie niczego nie pragną, nie żądają – po prostu spotykają się i medytują. To wszystko, co robią.

Hoover zacisnął zęby, policzył pod wyczekującym spojrzeniem obojga rozmówców do dziesięciu, a potem powiedział:

– Może zróbmy tak: ja będę zadawał pytania, a wy będziecie odpowiadać. To system sprawdzony od stuleci. Pytanie pierwsze: jakie to stowarzyszenie?

– Nazywamy je Stowarzyszeniem Tysiąc. Oni…

– Chwileczkę – przerwał Hoover. – Jak są zorganizowani, jaka jest struktura tej grupy?

– To jest właśnie najtrudniejsza kwestia – powiedział wahając się Scopolicky – bo z jednej strony niby wszystko o nich wiadomo, a z drugiej… Zresztą, sam pan zobaczy. Na czele Stowarzyszenia stoi Wielki Wąż, który ma pod sobą – choć to wyrażenie niczego nie tłumaczy – dziewięciu Wodników, ci z kolei przewodzą dziewięćdziesięciu Smokom wybranym spośród około dziewięciuset Adeptów, W sumie jest to około tysiąca ludzi, stąd nazwa.

– I co pan w tym widzi niezwykłego? – nie wytrzymał Hoover. – Zasada stara jak świat i istniejąca od starożytnego Egiptu po dzisiejsze Wojska Galaktyczne. Liczby tylko różne.

Ma pan rację, ale nie w tym jest niezwykłość Tysiąca. Nie wiem czy będę umiał panu wytłumaczyć, na czym to polega. Najkrócej rzecz ujmując, w każdej wymienionej przez pana formacji zasada przekazywania poleceń jest prosta – dowódca wydaje rozkaz swoim oficerom, ci podoficerom, a dalej są żołnierze, którzy rozkaz wykonują i meldunek o tym wraca do głównodowodzącego tą samą drogą. Dla uproszczenia załóżmy, że Stowarzyszenie Tysiąc jest strukturą wojskową. Otóż wtedy mielibyśmy armie, w której poborowi rozkazują oficerom, a nawet marszałkowi!

– Anarchia! – prychnął z pogardą i oburzeniem Hoover.

– Właśnie że nie! – wykrzyknął Scopolicky. – Stowarzyszenie jest zdyscyplinowane. Moje porównanie z wojskiem nie jest najszczęśliwsze, bo wziąłem je z drugiego bieguna U nich nie ma dowódców, nie ma rozkazów, tylko mnie jest brak słów na określenie tego, co się tam dzieje. To jest nowa struktura władzy! Nie możemy jej pojąć, chociaż każdy z tych ludzi zapytany z osobna stara się nam wytłumaczyć wszystko i dokładnie. Wszyscy oni mówią to samo, tylko my nie rozumiemy. Żeby ich pojąć, trzeba być jednym z nich. A ja się boję, mnie oni przerażają i nie wstąpię tam. To jest właśnie pana zadanie.

– Kto jest Wielkim Wężem? – zapytał spokojnie inspektor.

– Kevin Shore, plantator kopraty.

– Porozmawiam z nim – zdecydował Hoover.

Scopolicky westchnął.


– To nic nie da. Myśmy już z nim rozmawiali. Mówił chętnie My nic z tego nie wiemy.

– Ale jak ja…

– Nie – przerwała Roma Rolison. – Scopolicky ma rację. To nic nie da. Pan po prostu nic nie zrozumiał. I trudno się temu dziwić. To nie jest mafia, masoneria czy inny tajny związek. Raczej coś zbliżonego do buddyzmu lub lamaizmu, tylko bez ich hierarchii. Fakt, że Wielkim Wężem jest jakiś tam hreczkosiej, nie znaczy, iż jest ich przywódcą w pańskim rozumieniu tego słowa. Równie dobrze najważniejszą dla nich decyzję może podjąć najmłodszy Adept. Zresztą… John panu coś opowie.

Hoover spojrzał na sekretarza. Czuł się jak w domu wariatów, ale postanowił wytrwać do końca.

– Słucham – powiedział oschle.

– Widzi pan – zaczął niepewnie Scopolicky – my się z nimi liczymy… więc sam pan rozumie, tak na wszelki wypadek…

Inspektor skinął głową. Rozumiał. Rozumiał doskonale, że gubernator Roma Rolison i jej sekretarz panicznie boją się Stowarzyszenia, choć ono nic złego na razie nie czyni. Czują się także odpowiedzialni przed Federacją, czego dowodem obecność tutaj inspektora. Zapalili więc tejże świeczkę, a Stowarzyszeniu ogarek. Lub może nawet na odwrót.

– …no, jednym słowem, powiedzieliśmy im o panu – wyrzucił wreszcie z siebie sekretarz.

– Im, to znaczy komu?

– Właśnie o to chodzi – ucieszył się niespodziewanie Scopolicky. – Ja napisałem do Shore'a, że choć jego Stowarzyszenie trudno uznać za tajne czy spiskujące przeciw Federacji, to jednak gubernator czuje się w obowiązku poinformować Rząd o jego istnieniu, gdyż nie chce za niego brać na siebie odpowiedzialności. W związku z tym należy się spodziewać, że na Ampis przybędzie ktoś, najpewniej inspektor, w celu zbadania tej sprawy. Spytałem też w imieniu Threear, czy będzie pan mógł zapoznać się z ich działaniem.

– I co? – nie wytrzymał Hoover.

Scopolicky popatrzył na niego uważnie, wyraźnie grając na efekt., – Ano, właśnie. Niech pan sobie wyobrazi, że po kilku dniach pojechałem po pocztę i pucybut – w urzędach jest taka profesja, to konieczne przy naszej pogodzie – powiedział do mnie: – "Panie sekretarzu, zgadzam się. Ten inspektor może nawet być z nami". Da pan wiarę?! Ten chłopak, który jest Adeptem zaledwie od tygodnia, "zgodził się" w imieniu Shore'a – Wielkiego Węża! I nie była to drwina czy przejęzyczenie! Oni tak mówią, tak jakby byli jednym… no, jednym, czy ja wiem… jednym ciałem, nie to pompatyczne, jedną jaźnią, jednym człowiekiem… A, niech to cholera!

Scopolicky umilkł. Zapadła cisza, bo Hoover nie śpieszył się z wyrażeniem swojego zdania, a Threear od jakiegoś czasu popijała małymi łyczkami swoją wstrętną kawę.

– A co oni jako Stowarzyszenie w ogóle robią? – spytał po chwili inspektor.

– Nic – powiedziała Roma Rolison odstawiając filiżankę. – Doskonalą się – wycedziła ze złością.

– Jednak porozmawiam z tym Shore'em – zdecydował Hoover. – Gdzie go można znaleźć?


Hoover jechał w zupełnej ciemności, bo światła reflektorów grzęzły w deszczu na kilka metrów przed maską wozu. Jechał powoli, przechylony ponad kierownicą, i wytrzeszczając oczy usiłował przebić wzrokiem zwartą zasłonę wody. Trzy wielkie wycieraczki z trudem utrzymywały szybę w stanie jakiej takiej przejrzystości, przy czym i tak po ich każdorazowym przejściu na szkle pozostawała cieniutka warstwa wodnego filmu. Na to jednak nie mógł nic poradzić, tutejsza woda me dzieliła się chętnie, a jej duża lepkość i napięcie powierzchniowe czyniły ją nieczułą na ludzkie i mechaniczne zabiegi.

Na siedzeniu obok Hoovera leżała rozłożona mapa, a na niej włączona latarka, która oświetlała ciągle ten sam fragment kartograficznego krajobrazu. Drogi ubywało rozpaczliwie wolno i Hoover zaczynał coraz bardziej żałować, że nie zabrał ze sobą Scopolicky'ego, który upierał się, by zostać w tej wyprawie jego kierowcą. Było to rozsądne, zwłaszcza że urodzony tutaj, znał doskonale teren i przyzwyczajony był do tych nieludzkich warunków. Tymczasem inspektor zdecydował, że pojedzie sam. I teraz, mimo że według obliczeń i zapewnień sekretarza powinien być już od godziny na farmie Shore'a, kręcił się beznadziejnie gdzieś na pustkowiu. Scopolicky'ego nie wziął ze sobą, bo liczył, że bez obecności gubernatorskiego utrzymanka dowie się więcej od przywódcy Stowarzyszenia Tysiąc. Teraz jednak żałował swego kroku i zadufania.

Drogi w ścisłym znaczeniu tego słowa w ogóle nie było. Chociaż Hoover mgliście pamiętał, jak wyglądała dawniej szosa, to był jednak przekonany, że to, po czym jedzie, może być najwyżej ocenione jako polny trakt, i to w stanie nadającym się do remontu. Jedyna jej zaleta polegała na tym, iż na szczęście trudno było ją zgubić, gdyż była nie tyle zbudowana, co wydeptana na nasypie podobnym do kolejowego. Dzięki temu woda nie zalewała jej, a nawet nie tworzyły się większe kałuże, gdyż najwyraźniej była zdrenowana. Hoover jechał więc czymś w rodzaju grobli otoczonej zewsząd wodą. Od czasu do czasu od tego ziemnego wału odchodziły prostopadłe ramiona prowadzące do zabudowań poszczególnych farmerów. Na dobrą sprawę jedynym zadaniem inspektora było nie przegapić odpowiedniej odnogi i uważać cały czas, by w ciemności nie zjechać z nasypu. To skończyłoby jego podróż bezapelacyjnie.

Przestrzeganie od kilku godzin tych dwóch prostych warunków zmęczyło Hoovera tak, że gotów był zawrócić, gdyby nie to, że do celu pozostało jednak mniej drogi niż do Rainy City. W pewnym momencie zobaczył przed sobą błyskające pomarańczowe światło, zapowiadające kolejny rozjazd i kolejny drogowskaz. Według mapy powinna to już być właściwa droga. Hoover dodał niecierpliwie gazu i po chwili z poślizgiem zahamował przed słupem dźwigającym sygnalizator i tablicę z odblaskowym napisem.

Inspektor z trudem wycofał wóz w lepkim błocku i skręcił w lewo. Dodał gazu. gdyż droga, utrzymywana najwyraźniej w porządku przez samego Shore'a była w lepszym stanie. Miękkie pacnięcia kropel wody o dach samochodu przyśpieszyły swoje staccato i Hoover poczuł mdłości. Przez całą drogę wyobrażał sobie, ze to nie woda tłucze o blaszane nadwozie, a nieprzerwany grad ślimaków, małży, meduz i jakichś amorficznych tworów wydających ten ohydny, mlaszczący dźwięk. Po chwili odgłosy zmieniły się, gdyż wóz wpadł na wyasfaltowany odcinek drogi,

Hoover jechał w jakimś sapiąco-świszczącym poszumie rozcinanej galarety. Czuł wręcz opór, jaki spadająca z czarnego nieba i lepiąca się do karoserii maź stawia maszynie.

Wokół pojaśniało, ukazał się rząd latarń zawieszonych nad drogą i inspektor zaczął gwałtownie hamować, gdy zrozumiał, ze dotarł na miejsce. Samochód wjechał łagodnie wznoszącą się pochylnią na podjazd w kształcie tunelu. Tunel był jasno oświetlony, szeroki, jednocześnie pełnił funkcję garażu i parkingu. Ślimaki przestały spadać z nieba, wszystko ucichło i Hooverowi minęły mdłości. Zjechał na wolne miejsce i wysiadł z wozu. Ruszył do drewnianych, zamczystych wrót odcinających się czernią od prawej strony tunelu, będącej jednocześnie ścianą wielkiego, ponurego domu.

– Bunkier – ocenił go w myśli Hoover z niechęcią i poszukał obok drzwi sygnalizatora.

Nic takiego nie było. tylko na czarnych dechach błyszczała głowa złotego lwa z ciężkim kółkiem w kształcie połykającego swój ogon węża w zębach. Inspektor poruszył kółkiem, ale bez specjalnego akustycznego efektu. Jednak po chwili coś zaskrzeczało nad nim. Podniósł odruchowo głowę.

– Kto tam9 – usłyszał z głośnika schrypnięty głos.

– Inspektor Hoover. Do pana Shore'a.

Drzwi odskoczyły i Hoover stanął oko w oko z pytającym.

– Czego się pan napije"? – zapytał Shoie. – Gin. whisky, brandy?

Shore był niskim, chudym mężczyzną, miał rzedniejącą czuprynę nieokreślonego koloru, wydatny nos, bladobłękitne oczy i rude wąsy. Poruszał się zdecydowanie, sprężyście, a uścisk jego dłoni był mocny i krótki. Pomimo swej chudości, z powodu której przypominał zagłodzonego niewolnika, znać po nim było niepospolitą siłę fizyczną i dynamizm. W rozchełstanej kraciastej koszuli, spranych spodniach i gumowych butach przypominał pierwszych osadników Dzikiego Zachodu

– Whisky – powiedział Hoover. – Bez lodu.

Rozglądał się wokół, podczas gdy Shore przygotowywał drinki. Gabinet gospodarza był ogromny, wysoki, pełen skórzanych, przepastnych kanap i foteli, z ciemnym biurkiem, obrazami i bronią na ścianach. Na podłodze znalazły dla siebie miejsce aż cztery różne dywany. Nie było tu ani jednego nowoczesnego sprzętu, za to pod ścianą stały wielkie oszklone szat\ biblioteczne pełne książek. W pomieszczeniu me było okna.

– Sam pan tu mieszka? – spytał inspektor, odbierając podawanego mu drinka

Gospodarz skinął głową. Usiadł na fotelu naprzeciw Hoovera i nogi wsunął pod niski stolik. Upił mały łyk trunku i odstawił szklaneczkę. Inspektor nie poszedł w jego ślady, łyknął najpierw połowę i czując, jak miłe ciepło rozlewa się w nim, bawił się ptzetaczając szkło między dłońmi.

– Sam – dodał Shore, jakby się czuł zobowiązany do wyjaśnień. Założył obie ręce za głowę i świdrował inspektora swoimi bladymi oczkami.

– Żona mieszka w Ramy City, ale wybiera się na End, a może dalej. Nie wiem dokładnie.

– Dzieci?

– Brak.

– Pojedzie pan za żoną? – zapytał Hoover zły na siebie, ze grzęźnie w prywatnym życiu tamtego.

Shore nie czuł się tym w najmniejszym stopniu zażenowany czy obrażony.

– Nie. Tu jest moje miejsce, tu mam dom, który sam zbudowałem. Nie, nie chcę wyjeżdżać.

– Nie chce pan, czy nie może? – inspektor przypuścił atak czując, że wypływa wreszcie na czyste wody.

– Co pan ma na myśli, mówiąc.,,nie może"? – zapytał spokojnie Shore.

– Stowarzyszenie. Jest pan przywódcą. Wielkim Wężem. Nie sądzę, żeby mógł pan stąd wyjechać.

– Dlaczego nie?

– Nie puściliby pana.

– To niezupełnie jest tak. Pan nie rozumie tego – rzekł Shore, podnosząc szklaneczkę.

Wypili obaj.

– Właśnie po to przyjechałem. Żeby zrozumieć. Więc puściliby pana czy nie? Ja twierdzę, że nie.

– Może ma pan rację… Tak, w pewien sposób…

– W pewien sposób?

– Ja czuję, że jestem im potrzebny. A oni mnie. Inaczej nie da się tego powiedzieć.

– Ale pan podobno jest szefem. Załóżmy, że wzywa pan do siebie swoich dziewięciu Wodników i mówi im, że wyjeżdża. I co się dzieje dalej?

Shore uśmiechnął się pobłażliwie.

– Nic. Po pierwsze nie wezwałbym ich. bo nikogo wezwać nie mogę. Najmłodszego nawet Adepta. To zresztą nie jest potrzebne. Prędzej oni mogą wezwać mnie.

Hoover zacisnął szczęki.

– A dalej? Gdyby jednak?

– Dalej? Jeżeliby wszyscy chcieli, żebym wyjechał i gdybym ja tego chciał – to tak.

– Chcieli czy pozwolili? Nazywajmy rzeczy po imieniu!

– Chcieli. Aleja nie chcę.

Inspektor westchnął, kółko się zamknęło.

– Zacznijmy jeszcze raz – powiedział z rezygnacją – jest pan szefem…

– Panie Hoover! – przerwał mu gospodarz. – Niech pan zrozumie, że przykłada pan złą miarkę! Nie jestem niczyim szefem, jak pan to nazywa. Jutro może się okazać, że jestem jednym z dziewięćdziesięciu Smoków lub Adeptem!

– Degradacja? – zapytał żywo inspektor.

Shore wybuchnął śmiechem.

– Nic pan nie rozumie, drogi inspektorze. Uważa pan Stowarzyszenie – zostańmy przy tej nazwie, chociaż m'y się tak nie nazywamy – za formację typu wojskowego, hierarchicznego, trwałą jak piramidy i doskonale panu znaną. Zwłaszcza to ostatnie jest ważne, bo prze? to utożsamia pan formę z treścią. Nie winie pana o to, bo nasza forma, forma stowarzyszenia sugeruje to. Jest przywódca – Wielki Wąż, są (w pana pojęciu) zastępcy – Wodnicy, dalej Smoki i Adepci. Słowem klasyczna piramida. Czyż nie tak?

Zgnębiony Hoover skinął głową.

– Właśnie. W pańskim rozumowaniu tkwi błąd. Nie potrafi pan pojąć, że pod tą znaną formą kryje się twór całkowicie amorficzny. Jak plazma. Gdy zdjąć z niej foremkę, to rozlezie się we wszystkich kierunkach, a w nieważkości przyjmnie kształt kuli – i dalej jest sobą, dalej funkcjonuje!

– Po co więc wam foremka?

– Nam? Ależ, inspektorze! Nam ona wcale nie jest potrzebna. To wam ona jest potrzebna i wtłoczyliście nas w nią. Wy jesteście tą formą!

– A pańskie Stowarzyszenie to treść?

– Widzę, że pan zaczyna rozumieć. Tak. Jak ten deszcz padający na zewnątrz. Ujęty w rowy, zbiorniki, rurociągi, rury, zdławiony zaworami, kranami i sitkami pryszniców jest nadal tym samym deszczem. Twierdzenie, że jestem przywódcą jakiegoś stowarzyszenia, jest równie zasadne co uważanie, że woda w garnku jest szefem deszczu tylko dlatego, że jej jest "raz", a kropel tysiące!

Zapadła cisza. Ogłupiały Hoover wpatrywał się przez chwilę w Sho-re'a, a potem otrząsnął się, jakby właśnie wyszedł spod owych tysięcy kropel.

– Pan jest szalony – powiedział spokojnie i z przekonaniem.

Shore podniósł się, wziął obie szklaneczki, dopełnił je alkoholem i wróciwszy wręczył jedną inspektorowi.

– Woda? Dlaczego właśnie woda? – zapytał Hoover.

Łyk whisky przywrócił mu jasność widzenia.

– To proste – odparł Shore, zakładając znowu ręce za głowę. – Woda to jest coś najbardziej naturalnego i od początku swego istnienia wtłoczonego w zbiorniki. Zbiorniki oceanów, mórz, jezior, et cetera. Woda to kolebka życia, chyba słyszał pan o tym? Powstałe życie było równie wolne i amorficzne jak ona, potem zaczęło się wspinać na wyższe stopnie organizacji, później jeszcze z trudem wylazło na ląd. A potem stworzyło sobie foremkę – cywilizację!

Inspektor odetchnął z ulgą. Nareszcie był w domu. Nawet odczuł zawód graniczący z rozczarowaniem. A więc ma do czynienia z kolejną grupą propagującą powrót do natury, grupą zwalczającą cywilizację, a Rząd Federacji w szczególności! Zastanawiał się właśnie nad rodzajem środków prewencyjnych, gdy Shore odezwał się znowu.

– Chyba wiem, o czym pan myśli – powiedział. – Myli się pan. Nie jesteśmy kontestatorami, nie zamierzamy niczego rozwalać, nie chcemy cywilizacji wysadzić w powietrze, nie. To nie ten etap. My jesteśmy już dalej czy może wyżej. Oczywiście, podważamy od środka naszą foremkę cywilizację, ale uwalniamy umysły, a nie ręce. Chcemy, by ludzkość stała się jak woda – amorficzna i jednorodna. Wszyscy rządzą i nikt nie rządzi. Demokracja amorficzna – tak to nazwę na pana użytek, bo chyba musi pan złożyć jakiś meldunek czy sprawozdanie? Prawda?

Hoover skinął głową.

– Tak – powiedział. – Ale niestety muszę także zakazać wam dalszej działalności, dopóki rzecz nie zostanie dokładnie zbadana. Pańskie poglądy uważam za wysoce niebezpieczne. Jeżeli dobrze zrozumiałem, zamierza pan zatrzymać rozwój cywilizacji, a nawet cofnąć ludzkość do stanu praameby!

– Zamierzamy dać ludzkości to, co sama utraciła. Powiem inaczej, nie podważamy foremki, tylko zrywamy kajdany z naszych umysłów. Umysłów, powtarzam. Doskonalimy się, sta, r my wznieść na poziom, na którym cywilizacja pojmowana tak jak dotąd, cywilizacja techniczna jest bez znaczenia. Niechże pan wreszcie zrozumie: do tej pory ludzkość była larwą, poczwarką – widocznie było to konieczne! – a teraz następuje przemiana w motyla. Motylowi nie jest potrzebny kokon!

– Motyl krótko żyje – przypomniał Hoover.

– Zgoda. Dla nas krótko. Ale i tak dłużej niż nasze istnienie wobec czasu trwania wszechświata. A życie naszego motyla może trwać miliardy lat! Pan wie, że byli już wcześniej tacy, którzy dążyli do tego. Niech pan przypomni sobie filozofie i religie Wschodu. Tajemne praktyki, medytacja, itp. Cała mitologia hinduska oparta jest na opowieściach o ludziach, którzy poprzez medytacje (trwające i tysiąclecia wedle legend) stawali się równi bogom. Można powiedzieć, że to byli nasi prekursorzy, choć tak naprawdę, to rzecz tyczy ludzi, u których odzywały się reliktowe, atawistyczne cechy życia w morzu, cechy zgubione i stłamszone przez rozwój materialny, a nie duchowy. Ale powtarzam, może tak trzeba było, może najpierw ludzkość, a ogólnie wszelkie wysoko zorganizowane życie musi zbudować sobie kokon i przeżyć w nim wszelkie plagi, by wreszcie móc rozwinąć skrzydła!

– Tamte systemy jednak upadły.

– Jak wszystko dobre, co przychodzi za wcześnie. Może jednak nie tyle upadły, co zostały przysypane gadżetami cywilizacji. Pod spodem, pod warstwą popiołu, tli się jednak cały czas. żar. Pan wie, że na Ziemi po dziś dzień dalajlama ma swych wyznawców i tajemnice Lhasy nie zostały zgłębione? Pan przyleciał tu, na Ampis, ale równie dobrze mógłby pan zwiedzać Tybet czy hinduskie świątynie. Czemu im nie zakazuje pan działalności? Zresztą i nam nie ma pan czego zabraniać, bo nie prowadzimy żadnej działalności w pańskim rozumieniu. Nie agitujemy, nie rozrzucamy ulotek, nie wysadzamy w powietrze pałacu gubernatora. Nic. Co prawda, spotykamy się od czasu do czasu, ale nawet i to nie jest konieczne.

– Telepatia?

– Coś w tym stylu. Może raczej empatia, bo to polega na przekazywaniu uczuć i stanów emocjonalnych, a nie myśli. My to nazywamy po prostu czuciem. Nie spotykamy się, tylko czujemy. Ale to najmniej ważne, to tylko wstęp. Czujemy, co myślą inni.

– Ja też? Czyta pan w moich myślach? – przeraził się Hoover.

– Oczywiście, że nie. W ogóle nie czytamy w myślach, jak to pan nazwał, a nasze czucie zachodzi tylko pomiędzy tymi, którzy tego chcą. Jeżeli ktoś nie chce mieć z nami nic wspólnego, to jego umysł jest dla nas zamknięty jak magnetyczny sejf. To sprawa dobrowolności, nie sądzi pan chyba, że budujemy boski świat przemocą.

– Były już precedensy.

Shore skinął głową.

– Wiem…


– Zastanawiam się – zaczął z wahaniem inspektor – dlaczego pan mi to wszystko mówi? Tak otwarcie? A może to nie jest wszystko, może to tylko pierwsza warstwa, pod którą czają się kolejne prawdy? Taka cebula dla przygłupich inspektorów Federacji?

– Pan sądzi wszystko i wszystkich po sobie. Po pierwsze, wiem, że nawet jeżeli nie pan sam w tej chwili, to Federacja jest w posiadaniu środków, które wydobędą dowolną prawdę. Nie gram jednak na zwłokę, mówię z panem szczerze z tych samych przyczyn, o których było wyżej. Nic nie budujemy na przemocy ani fałszu. To słabe fundamenty, wzniesiony na nich choćby najsolidniejszy gmach zawsze się w końcu rozleci. Zresztą, nie musiał pan wcale rozmawiać ze mną. To samo powiedziałby panu każdy Adept. Zaoszczędziłby pan sobie drogi. Pan po prostu odcisnął na mnie formę mojego przywództwa.

Hoover zamarł. Zdawało mu się, że nareszcie odkrył słaby punkt.

– Nie sądzi pan – zaczął ostrożnie – że to, co pan proponuje, doprowadzi ludzkość do zguby? Do zatraty? Posłużę się pańskim porównaniem z wodą. Wszak takie amorficzne społeczeństwo jeden człowiek lub jedna istota może ująć w karby. Jak wodę. Kazać jej płynąć betonowym korytem i obracać łopatki generatorów. Za darmo. To samo z pańskimi ludźmi. Widzę społeczeństwo doskonałych niewolników. Doskonałych, bo nie wiedzących, że są niewolnikami i nie buntujących się przeto! A chyba pan słyszał o odkryciu Obcych? Czy nie sądzi pan, że stworzył pan tutaj piątą kolumnę? To woda na ich młyn, że powiem dosadnie i obrazowo.

Shore uśmiechnął się.

– Myśli pan wciąż tymi samymi ciasnymi kategoriami. Obcy to też woda. Inna, ale woda.

Hooverowi opadła szczęka.

– Utopia – wyszeptał. – Utopić się można!

– A poza tym – ciągnął Shore, nie zważając na oszołomienie inspektora – woda może też być groźna. Wie pan, jak wygląda powódź lub przerwanie tamy? Nikt wtedy nie odmawia wodzie siły i niszczycielskich zdolności.

– Do tego jednak potrzebna jest forma – otrząsnął się Hoover. – Ktoś musi pokierować, spiętrzyć, ująć w koryto. Musi być przywódca wydający rozkazy. Kto? Pan?

– Nikt. Albo potrzeba. Warunki zewnętrzne. Ktoś, kto chce odcisnąć nową formę. To powoduje, że pojawia się reakcja, ciśnienie, napór. Boi się pan, że staniemy się niewolnikami kosmitów? Żeby tak było, muszą ująć to nasze nowe społeczeństwo w ramy. To forma. My te ramy rozerwiemy. To treść. Każdy układ hierarchiczny, jakiego pan jest reprezentantem, zagorzałym wyznawcą i orędownikiem, jest do zburzenia. Jak piramida, z której wziął wzór. Z trudem, ale można ją rozbić. Układu amorficznego nie. Nie zburzy pan oceanu, nie zniszczy chaosu. To prawo natury – entropia stale wzrasta, chaos rośnie, a my cały czas staraliśmy się działać na przekór: porządkować i budować. Chcieliśmy przeciwdziałać niepodważalnym prawom natury. Zamiast brać z niej przykład. To nielogiczne, stąd nasze niepowodzenia.

– A my? A człowiek? Przecież nie może istnieć bez formy?

– Kto to wie? Może człowiek to forma przejściowa do… boja wiem, skupisk wolnej woli? Człowiek też idzie na przekór entropii i płaci za to śmiercią, którą jest naznaczony od poczęcia. Wysoka organizacja kosztem skomplikowanej sieci i dużej energii musi się kiedyś rozpaść. My

robimy dopiero pierwszy krok, nie wiemy, co będzie dalej, podejrzewamy tylko. Więc medytujemy, pracujemy, niczego nie burzymy, bo i tak samo zniszczeje, a nawet budujemy, bo kokon ciągle jeszcze jest potrzebny. Jesteśmy poczwarkami, a tu, na Ampis, zaczął się proces przemiany. Ja na niego czekam. Wie pan, ile mam lat?

– Pięćdziesiąt? – zaryzykował Hoover.

– Osiemdziesiąt pięć – wyznał Shore. – To koprata. Odmładza. Ja zaczekam.

– To wszystko bzdury, szaleństwo i rojenia chorego umysłu – myślał Hoover, przewracając się po posłaniu i daremnie starając się zasnąć.

Pomimo zmęczenia sen nie nadchodził. Inspektor był tak poruszony rozmową z Shore'em, że myśli kłębiły się w nim jak wir wodny.

Co, do cholery, z tą wodą? – zdenerwował się. – Czy ja też już zwariowałem? To ta przeklęta planeta, ten deszcz. Boże jedyny! Od samego deszczu padającego latami bez przerwy można oszaleć, a co dopiero w takim zakazanym miejscu! Tych wszystkich ludzi trzeba leczyć. Wyłapać, wywieźć w jakieś suchsze miejsce i samo im przejdzie! Byle nie mieli za dużo kontaktów z wodą. Z piaskiem też nie, bo to niebezpieczne jak każde przeciwieństwo, a poza tym piasek stanowi równie wdzięczny obiekt do porównań. Gotowi się jeszcze pozamieniać w wydmy!

Mimo że tak się uspokajał, to czuł jednak, że nie o to chodzi. Nie szaleństwo ogarnęło tych ludzi, tak jak nie uważał za szaleńców wyznawców różnych pokutujących jeszcze gdzieniegdzie religii. To było coś podobnego. Wiara. Wiara zaprawiona domieszką w nowy sposób pojmowanego adwentyzmu, masonerii i naturalnej filozofii. Pomimo zapewnień Shore'a czuł pod tym wszystkim rewolucyjne zapędy. Nie wierzył mu.

– Niech pan się sam przekona – powiedział mu wtedy plantator. – Niech pan otworzy swój umysł, pozwoli czuć innym i sam niech pan czuje.

Hoover przeraził się. Nigdy! Uznał propozycję za bezwstydną. Miałby pozwolić, by inni ludzie, obcy i niebezpieczni, najpewniej wrogowie Federacji, której był jednym z milionów strażników, mieli dostęp do jego mózgu!? Do jego wiedzy, tajemnic służbowych? Mieliby wpływać na niego, by zaraził się tym samym niebezpiecznym szaleństwem? Nie.

A jednak, leżąc teraz w jednym z pokoi niesamowitego domu Shore'a, czuł obrzydliwie pociągającą chęć spróbowania, sprawdzenia na sobie samym, jak jest naprawdę. Co jest tą prawdą. W pewien sposób było to nawet jego obowiązkiem, bo inaczej nie mógłby złożyć obiektywnego meldunku. Czy jednak po takim doświadczeniu jego sąd byłby nadal bezstronny? Bardzo w to wątpił. I bał się. Bał się, że wtedy nie byłby już sobą. Buntował się przeciwko propozycji plantatora, bo była przeciwna całej historii ludzkości, której i Hoover był spadkobiercą.

Wstał. Przeszedł się po bezokiennym pokoju. Dotknął ściany i wstrząsnął nim dreszcz. Nie wiedział dlaczego. Ściana nie była wilgotna ani specjalnie zimna, wewnątrz niej szły rury ogrzewające budynek. To raczej jego wyobraźnia podsuwała mu widok wielkiego, betonowego, pozbawionego okien bloku o zaokrąglonych kantach i płaskim dachu, po którym ciągle spływają tony wody. Inspektorowi zdawało się nawet, że słyszy, jak ta lepka ciecz spływa z szelestem po ścianach. Jak się tam ślini i mlaszcze.

Przemierzył jeszcze raz pokój i wrócił na posłanie. Położył się i przykrył. Był zdecydowany. Zdecydował się, chociaż wszystko się w nim buntowało przeciwko uznaniu, że ten zwariowany Shore może mieć rację. Przeciw niemu świadczyło wszystko – całe kulturowe dziedzictwo człowieka, cały z trudem wzniesiony gmach jego wiedzy, wielusetletnia praktyka, wychowanie, dążenia, marzenia, a nawet wiara. Nawet ludzkie niebo miało strukturę hierarchiczną. I nagle okazuje się, że to, z czego ludzkość była tak dumna, jest jedynie okresem przejściowym i najzupełniej zbędnym.

Hoover przewrócił się na bok. To, że podjął decyzję, choćby błędną, uspokoiło go na tyle, że próbował zasnąć.

Rano, gdy zjawił się w jadalni, plantator kończył śniadanie. Przywitali się.

– Dobrze, że pan wstał – powiedział Shore. – Chciałem zapytać, kiedy zamierza pan wracać? Nie wypraszam pana, ale nie mogę dotrzymywać panu towarzystwa. Mam robotę, nazwijmy ją polową, choć to raczej zajęcie dla nurka. Jeżeli zamierza pan zostać u mnie dłużej, to może się pan okopać w domu lub zapraszam ze sobą. Nie jest to, co prawda, zbyt interesujące i można nieźle zmoknąć, ale zawsze stanowi jakąś rozrywkę.

– Chętnie pójdę z panem.

Hoover pośpiesznie zjadł śniadanie, ubrał się według wskazówek plantatora i ruszyli do wyjścia. Jednak Shore poprowadził inspektora nie w stronę podjazdu, na którym został krążownik szos Romy Rolison, lecz do podziemi swego bunkra i w przeciwnym kierunku. Znaleźli się w czymś w rodzaju wewnętrznej przystani, betonowej, wilgotnej i ponurej. Hoover po raz pierwszy zobaczył, jak wygląda dzień na Ampis. Nie był to miły widok.

W szarym, męczącym półmroku rozjaśnianym przez nieliczne lampy mieszczące się w betonowych niszach wsiedli do łodzi uzbrojonej w przedziwne oprzyrządowanie. Jego zastosowanie Hoover miał poznać dopiero za dobrą chwilę. Płaskodenna łódź zahuczała silnikiem i wpłynęła na pole kopraty. Shore włączył reflektory i wycieraczki rozmazujące wodę po szybach nadbudówki, tak że Hoover w miarę wyraźnie zobaczył po raz pierwszy tajemniczą roślinę. Nie była imponująca; chociaż przywieziona z odległej planety, zdawała się nieodłącznie należeć do Ampis. Czarne, sękate i pokrzywione jak palce rachityka gałęzie ozdobione seledynowymi listkami wyrastały prosto z wody. Shore zatrzymał łódź i inspektor zobaczył wtedy jeszcze coś. Z większości rozgałęzień zwieszały się, moknąc na deszczu, ciemne, dosyć grube i gęste nici. Cały krzew sprawiał upiorne wrażenie, a ich plantacja mogła wstrząsnąć najodporniejszym miłośnikiem horrorów. Inspektor nie zaliczał się do nich.

– Zbieracie te listki? – spytał Hoover, żeby w ogóle coś powiedzieć, i głośno, z wysiłkiem, przełknął ślinę.

Shore wyłączył silnik i najbliższe krzaki wyciągnęły po nich swe gruzłowate ręce topielców. Gałęzie skrobnęły po nadbudówce. Hoover zamknął oczy.

– To nie są listki – wyjaśnił Shore. – To kwiaty. Koprata właśnie zaczęła kwitnąć. Za miesiąc, dwa nie poznałby pan plantacji. Wszystko tu będzie seledynowe, nawet woda, bo w niej się będą odbijać kwiaty. Każdy ma około pół metra średnicy i podobny jest do goździka. Wtedy je zbieramy. A liście to owe nici, które, jak zauważyłem, nie zrobiły na panu najlepszego wrażenia.

Hoover chciał odruchowo potwierdzić, ale ugryzł się w język. Płynęli więc w milczeniu po "lesie topielców", jak inspektor nazwał w myślach plantacje, a uprawom końca nie było widać. Co jakiś czas drogę zagradzała im ziemna grobla, niosąca na sobie drogę podobną do tej. którą wczoraj nadjechał Hoover, i dzieląca teren na płytkie baseny. Wtedy Shore zatrzymywał łódź, z jej burt wysuwało się sześć metalowych, szczudłowatych nóg i pojazd przekraczał przeszkodę. Inspektor dziwił się takiemu rozwiązaniu do chwili, gdy przybyli na miejsce i okazało się, że nogi nie służą wyłącznie do pokonywania grobli, ale są napędem podczas pracy.

Shore oczyszczał spory akwen ze starych krzewów. Polegało to na tym, ze specjalny siłownik, tak zwana łapa śmierci, zamocowany na rufie łodzi wyrywał krzaki z podłoża. Szło to dosyć opornie i łódź musiała być podczas tego zabiegu mocno zakotwiczona. Czasami nie dawało się jednak wyrwać jakiegoś bardziej wyrośniętego "topielca" i Shore, w gumowym stroju, wskakiwał do wody sięgającej mu do pasa i zakładał pod korzenie mały ładunek wybuchowy. Wracał na łódź, detonował ładunek i "topielec" wylatywał w powietrze.

– Nie używamy tu kół ani gąsienic – odpowiedział Shore na nie zadane pytanie inspektora. – Dla dojazdu są zbyt powolne, a na plantacji niszczą ziemię, ubijając ją zanadto.

Hoover skinął głową. Miał dosyć i nic go to nie obchodziło. Obiad zjedli w ciasnej nadbudówce łodzi, która najwyraźniej była przeznaczona dla jednej osoby. Potrącali się co chwilę łokciami, rozlewali napoje i przepraszali co kilkanaście sekund.

Po obiedzie nic się nie zmieniło. Shore nadal wyrywał swoje krzaki, a Hoover stojąc pod małym daszkiem nadbudówki, obserwował pracującą "łapę śmierci". Co jakiś czas Shore wyskakiwał z łodzi do wody i zakładał ładunki. Wybuch, mlaszczące bicie wody o burty, kołysanie i spokój. Potem znów kilka kroków i operacja powtarzała się. Shore prawie już za każdym razem musiał zakładać ładunki, bo dotarli do najstarszych krzewów. Tempo pracy spadło i Hoover zaczął się zastanawiać, czy nie pomóc plantatorowi choćby w prowadzeniu łodzi, by nie musiał za każdym razem wracać za stery, gdy po kolejnym wybuchu coś uderzyło go w ramię. Niezbyt mocno. Rozejrzał się wokół siebie. Jest. Koło jego obutych w gumowce nóg leżał odłamany wybuchem kawałek gałęzi. Nie dłuższy niż pięć cali.

Hoover schylił się, podniósł znalezisko i przyjrzał mu się ciekawie. Zanim jeszcze na dobre zrozumiał, co widzi, żołądek podjechał mu do gardła. Czarny, krótki i lekki patyk miał jasnoróżowy przełom, w którym perliły się czerwone kropelki soków rośliny. Z obu końców odłamanego fragmentu zwisały, czy też może -jak się wydawało Hooverowi – wiły się białe włókna kojarzące się nieodparcie z nerwami. Stanął mu przed oczami chodnik z kopraty. Rzucił histerycznym gestem ułomek za burtę i zwymiotował. Teraz rozumiał, dlaczego hydrauliczny siłownik nazywano "łapą śmierci". Zrzucił z głowy kaptur pozwalając, by deszcz zmoczył mu głowę. Umył twarz i wrócił do sterówki.

– Niech pan włazi do wody – powiedział do Shore'a. – Poprowadzę łódź.

Wieczorem siedzieli w jadalni wielkiego domu. Skończyli posiłek i przeszli do gabinetu Shore'a. Plantator napełnił kieliszki, nie pytając już Hoovera, co podać.

– Jutro rano wracam – powiedział inspektor, pociągając pierwszy

Shore skinął głową.

– Dziękuję za pomoc. Sam nie skończyłbym dzisiaj.

Hoover nie odpowiedział, wolał nie rozwijać tematu.

– Chciałem też powiedzieć, że zdecydowałem się.

Shore podniósł brwi w geście wyrażającym uprzejme zdziwienie i umiarkowaną ciekawość.

Zdecydowałem się spróbować – brnął dalej inspektor – czuć.ie wiem tylko, jak to zrobić. Chciałbym, żeby pan jako Wielki… tonaczy, żeby mi pan wyjaśnił, co mam robić…

Nic. Jeśli pan naprawdę chce, to nic więcej nie trzeba robić. Aleonieważ to pierwszy raz, więc dam panu radę: proszę iść do swojegookoju i położyć się lub usiąść wygodnie. Na początku, żeby nawiązaćontakt, potrzebne jest odosobnienie i zamknięcie, brak wszelkich dźwięków i widoków. Potem to bez znaczenia, chociaż izolacja wzmaga doznania.

Hoover potoczył wzrokiem wokół.

– To dlatego – powiedział.

Plantator skinął głową.

– Właśnie. A dalej już nic. Jeżeli pan odreaguje, uwolni od zahamowań, poczuje pan. I to wszystko.

Hoover bez słowa dopił swoją whisky i ruszył na górę. W pokoju, nie rozbierając się, ułożył się wygodnie na posłaniu. Przymknął oczy. Czuł lekkie zdenerwowanie, które rosło wraz z przekonaniem, że to właśnie ono przeszkodzi mu w kontakcie. Nie bardzo wiedział, jak ma sam sobie pomóc. Zaczął równo oddychać i rytmicznie naprężać mięśnie jak w treningu izostatycznym. Przerwy pomiędzy kolejnymi skurczami robił coraz dłuższe, aż wreszcie poczuł, że jest pusty i spokojny. I w tej pustce coś się wykreowało. Nie wiedział jeszcze co, było niewyraźne. Pierwsze doznanie przypominało muśnięcie skóry skrzydłem motyla.

Dlaczego właśnie motyla? – zastanowił się. – Kto mówił o motylu?

Drugie wrażenie było wyraźniejsze i zdecydowanie nieprzyjemne. Nieprzyjemne, bo po raz pierwszy odczuł w sobie obecność kogoś innego. Nie jednego, kilku istnień. Przeraził się, zastanowił, czy nie pora się cofnąć. Potem może być za późno i goście pozostaną w nim na zawsze. Wrażenie momentalnie minęło. To go uspokoiło, bo doszedł do wniosku, że w razie potrzeby zawsze może się wyłączyć. Mimo oczekiwania i spokoju wrażenie nie wracało.

Zastanawiają się – pomyślał.

Zaczął sobie wyobrażać wodę – równy jak stół, jednorodny ocean otaczający planetę. Ślizgał się po jej mokrej powierzchni, nie mogąc w nią wniknąć. I nagle zanurzył się. Krzyknął z przestrachu i bólu. Poczuł w sobie już nie kilka istnień, ale setki. Wrażenie było nie do opisania i opanowania, jak orgazm i śmierć. Po pierwszych skurczach psychiki przyszło rozkołysane uspokojenie, obce jaźnie rozgościły się w nim, nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Na razie czuł jedynie ich obecność, czuł w całkowitej ciemności, że nie jest sam, a właściwie, że jest jednocześnie częścią i całością, mieścił w sobie wszystkich i sam był wchłonięty przez setki umysłów. Poczuł, że jego zachwyt był też ich udziałem. Zaniepokoiło go to. Czyżby dlatego? Czy to stowarzyszenie wampirów polujących na takie psychiczne dziewice jak on?

Wrażenie bliskości nieco zbladło, zrozumiał, że wszelkie jego wahania i wątpliwości zamykają mu drogę w głąb. Musiał oddać bez reszty i przyjąć bez reszty. Gdy to zrobił, zaczął widzieć. I to nie ponury, ciemny pokój, w którym ktoś leżał na posłaniu z zamkniętymi oczyma, tylko pochmurny dzień na plantacji kopraty po drugiej stronie planety, czuł wodę, trzymał na długiej, ostrej, aluminiowej żerdzi przypominającej oszczep ładunek wybuchowy. Wbijał go głęboko pod korzenie, jednocześnie tańcząc w nocnym lokalu Rainy City z atletycznym, łysiejącym blondynem. W pałacu gubernatora łączył rozmowę z namiestnikiem Endu, gdy z hukiem wywaliło mu oponę na drodze do Rainy Willage, gdzie czekała na niego żona z kolacją.

Poczuł pieczenie ręki, gdy sparzyła się promiennikiem. Umierał na resid w nędznym szpitaliku w osadzie plantatorów, a zaraz potem poczuł swą pierwszą rozkosz młodziutkiej dziewczyny i usłyszał oklaski, jakimi nagrodzono go w teatrze "Rainbow" przy Rainbow Street w stolicy. Tępy ból rozdarł mu nagle miednicę, dziecko było mokre i okrwawione, łaskotało mu pierś, gdy ssało, popił więc łykiem whisky na dole w gabinecie, i wyrżnął w pysk Scopolicky'ego, z którym szamotał się na ulicy

Nagle, jakby ktoś przekręcił przełącznik, znalazł się gdzieś daleko i wysoko Niczym bóg spoglądał z wyżyn na tysiące gwiazd i planet, a na każdej ktoś umierał, bił, kochał, pracował Zrozumiał, ze jest Nadjaźnią, która choć powstała ledwo z tysiąca umysłów, to może sięgnąć poza zasłonę tajemnicy poznania A gdyby wszyscy Zrozumiał, ze miała rację, gdy sprzeczała się wczoraj sama ze sobą na temat wyższości wody nad piramidą Wszechświat ciągle się rozszerzał, bezwład rósł, należało za nim podążać, rozpełznąć się do jego granic Piramida tego nie potrafi, nawet przesuwanie wciąż dalej i dalej małych piramidek granicznych, wyznaczających obszar poznania i władzy (co do tej pory robiono) nic nie da. Trzeba się rozlać od krańca do krańca, a potem przecieknąć czy przelać do innego kosmosu1

Miałam rację – pomyślała Nadjaźń – Jeszcze jestem za mała, za słaba, by ogarnąć sobą wszystko Za słaba, by zatopić Wielką Piramidę Rozpuszczę ją powoli w sobie, kamień po kamieniu, głaz po głazie Jest człowiek, który może mi w tym przeszkodzić, mały kamyczek, który nazywa się Edwm Hoover i jest jednym ze strażników Wielkiej Piramidy Jego pierwszego chcę wyrwać z jej fundamentów.


Hoover rozsiadł się wygodnie w swoim poRoju w hacjendzie! na Pulhoo i czekał na połączenie z Akado Nawet się nie rozebrał, miał nadal na sobie te same gumowe buty, w których odleciał z Ampis

– A to pan, inspektorze1 Już pan wrócił

W Hoover uśmiechnął się do hologramu szefa

– Właśnie

Bezceremonialnie zaczął z mozołem ściągać wysokie buty, aż poczerwieniał na twarzy z wysiłku

– No i co? Chce pan złożyć meldunek?

– Tylko notatkę – wysapał Hoover – Nie ma po co pisać raportów. Miał pan rację, tam się nic groźnego nie dzieje, a gubernator jest zbyt nerwowy Uspokoiłem go Kilku plantatorów kopraty, jak pan wie głównego składnika wszelkich leków i odżywek odmładzających, śni o nieśmiertelności Trudno się dziwić, ze wariują, bo toną w deszczu i nie mają na co wydać zarobionej ciężko forsy To wszystko

– Dobra – westchnął Akado – W nagrodę za pomyślne wieści może pan dokończyć urlop1

Zabrzmiało to ironicznie i inspektor wzruszył ramionami.

Akado zniknął Hoover postał chwilę boso na środku salonu, potem włożył na powrót te same butv i pomaszerował do pawilonu z narzędziami Wyjechał stamtąd małą koparką i zabrał się do pracy Przez trzy godziny wrzucał ziemię do basenu, aż jej warstwa sięgała prawie metra Potem wszedł tam z łopatą, wyrównał ziemię i wyjął z wnęki pojemnik z sadzonkami kopraty otrzymanymi od Shore'a Rośliny posadził w równych rzędach, a potem odkręcił zawór wody i poszedł cos zjeść

Gdy woda zrównała się z brzegiem basenu, zamknął jej dopływ Deszczownice, agregaty chłodzące i tunel zaciemniający nad basenem postanowił zrobić w najbliższych dniach Nie musiał się śpieszyć, zanim krzewy urosną ponad lustro wody, minie kilka tygodni Popatrzył na swoje dzieło Był zadowolony

Może to śmieszne, ale postanowił żyć najdłużej, jak tylko się da, zwłaszcza ze od niedawna nie czuł się samotny


1986

Загрузка...