15.

Czy nam się to podoba, czy nie, przymus i groźby stanowią integralną część naszego życia. I nie chodzi tu o kategoryczne ultimatum, które jeden kraj wystosował do drugiego, nie chodzi o bandytę wymachującego nożem, czy surowego milicjanta Chodzi o najprostsze sytuacje z dnia codziennego.

„Jak nie zjesz kaszy, nie obejrzysz kreskówki! „.

„Jak dostaniesz trójkę na semestr, nie kupimy ci rolek!”.

„Jak zawalisz sesję, pójdziesz w kamasze!”.

„Jeśli jeszcze raz zobaczę cię z Maszką, koniec z nami!”.

„Jak wrócisz ze spotkania pijany, będziesz spał na kanapie!”.

„Ten, kto nie zostanie po godzinach, może już pisać podanie o zwolnienie na własną prośbę!”.

„Jak nie przyniesie pan zaświadczenia, nie wyliczymy emerytury!”.

Obawiam się, że nawet po śmierci usłyszymy: „Bez harfy i aureoli do raju nie wpuszczamy!”. Zmuszanie, przekonywanie, przymuszanie – o, to cała sztuka. I my, chcąc nie chcąc, uczymy się tego, łykając niesmaczną kaszę i żebrząc u nauczyciela o czwórkę. Jeśli jednak człowiek nie jest w tej kwestii profesjonalistą, nie powinien grozić.

Zrozumiałem to rano, gdy się ubrałem, wyszedłem na pokład i zobaczyłem, że jestem zupełnie sam.

Przesadziłem. Tak, to była smutna prawda – przesadziłem z groźbami. Dzielny kapitan Wan Tao (o dzielności mówię bez cienia ironii) zawinął do portu, przycumował i zmył się wraz z załogą, porzucając cały swój dobytek. Widać nie spodziewał się niczego dobrego po funkcyjnym, któremu w dodatku się naraził.

– Tak naprawdę to jestem dobry… – wymruczałem, stojąc na pokładzie. Ale nikt mnie nie usłyszał.

Tu również były góry, ale już normalne, nadmorskie góry, niezbyt wysokie, takie jak na Krymie. Ze zboczy gór ku morzu schodziło miasto – zwykłe nadmorskie miasto, kilkusetletnie, u nas takie miasteczko byłoby oblężone przez turystów. Wzdłuż brzegu biegły liczne cumowiska, dalej było widać plażę, zwykłą, miejską, od rana pełną ludzi. Wszystko wyglądało tak banalnie, jakbym znalazł się gdzieś na Ziemi.

Ale jednak już po chwili rzucały się w oczy pewne różnice.

Po pierwsze, nigdzie nie było widać anten, kabli, czy latarni elektrycznych. Najwyraźniej nie używano tu elektryczności.

Po drugie, budynki były w większości typowo śródziemnomorskie, europejskie. Ale wyżej w górach było widać dachy pagód, i w ogóle w architekturze wyczuwało się koloryt azjatycki. Miejscowe Chinatown?

A po trzecie, bardzo wysoko w górach, oddzielony od miasta zielonym pasem lasu, wznosił się zupełnie niepasujący tu gmach, przypominający futurystyczny wieżowiec: szkło, metal i beton, zagięte łagodnie wokół niewidocznego ośrodka. Wyglądało to jak… jak złożony do połowy wachlarz, skręcony wokół własnej osi. Budynek do tego stopnia tu nie pasował, że nie od razu się go dostrzegało, zupełnie jakby świadomość wyparła go jako zbyt irracjonalny.

Od razu poczułem się lepiej.

To „coś” należało do funkcyjnych. To był ich budynek, równie żywy jak moja wieża.

Znalazłem serce ciemności! Lśniące, szklane serce!

– Ha, ale się zabawimy! – powiedziałem, raczej dodając animuszu sobie, niż grożąc swoim wrogom.

W mojej głowie powoli łączyły się kawałeczki puzzli.

Kto powiedział, że ojczyzna funkcyjnych to raj na ziemi, królestwo najwyższej techniki, nietknięta przyroda, piękno, bogactwo i powszechna szczęśliwość? Zresztą, może kiedyś tak właśnie było. Kiedyś.

A teraz to Ziemia-szesnaście. Wypalona pustynia, zatrute powietrze, płonąca ziemia, radioaktywne promieniowanie, ruiny wielkich miast – niemal wszędzie. Tylko w jakichś odległych zakątkach planety, na wyspach lub przy cierpliwym, uzdrawiającym oceanie przetrwały ludzkie osady. Tu żyją zwykli ludzie, którzy dawno temu zapomnieli o przeszłości swojego świata. A także ci funkcyjni, którzy przeżyli globalną katastrofę.

Co się z nimi stało? Wojna jądrowa, a może coś znacznie gorszego? Jakiś eksperyment, który wyrwał się spod kontroli? Zużycie zasobów? Upadek asteroidy? A może wszystko naraz?

Umierający świat. Ludzie, grzebiący w ruinach w poszukiwaniu artefaktów cywilizacji, która odeszła. Funkcyjni-nadzorcy, którzy wolą eksperymentować w innych światach… a może szukają drogi ratunku dla swojego świata?

Nie zimny, bezlitosny rozum, który eksperymentuje z myszkami w klatkach, jak kiedyś myślałem, lecz wystraszeni, zdezorientowani Ludzie-nad-ludźmi, którzy ze swojego świata przenieśli się do innych.

Tak czy inaczej, właśnie tu jest ich serce. Ich ojczyzna.

I mam prawo postąpić z nimi jak zechcę – za to, co oni narobili na Ziemi, Werozie, Opoce, Arkanie. Przecież nawet Arkan jest tylko narzędziem, główną przystanią, bazą, ale nie ojczyzną.

Nie ma nic straszniejszego od ciosu w plecy, ciosu, którego się nie spodziewasz. Tutaj pewnie nawet nie otwierają się zwykłe portale, zapewne zdołali zablokować zamieszkane zakątki swojego świata, ukazując celnikom jedynie radioaktywne pustynie.

Ale ja przeszedłem. Mnie się udało. Gdzieś coś poszło nie tak, zdobyłem więcej siły niż przysługuje szeregowemu funkcyjnemu…

Wzdrygnąłem się. Nie ma co sterczeć na pokładzie, wzbudzając ciekawość aborygenów. Schodząc z powrotem do kajuty, znalazłem na korytarzu swoje ubranie, złożone starannie w kostkę – czyste i chyba nawet uprasowane. Na ubraniu leżała para miękkich pantofli, nawet dobry rozmiar. Załoga zmyła się ze statku, ale mimo wszystko wykonała wszystkie polecenia niebezpiecznego gościa, próbując go ugłaskać. Początkowo wahałem się, czy przebrać się w swoje ubranie, a potem uznałem, że lepsze to, niż paradować w stroju marynarza.

Podobnie jak nie umiałem grozić, nie umiałem też kraść. Jeśli oczywiście nie brać pod uwagę wypadku, gdy w magazynie znalazł się niezaksięgowany twardy dysk, a mój właśnie zaczął się sypać. To głupstwo, w firmach komputerowych nie ma menedżerów, którzy nie zaopiekowaliby się bezpańskim dobrem.

A teraz właśnie miałem zamiar okraść swoich wybawców.

Kajut marynarzy nawet nie sprawdzałem, na pewno nie są idiotami i nie zostawili na porzuconym statku pieniędzy czy innych wartościowych rzeczy. Za to przeszukałem kajutę kapitańską – i niestety, miałem pecha. Albo przezorny Wan Tao nie woził ze sobą pieniędzy, albo nie udało mi się znaleźć skrytki. Chyba raczej to drugie. Wzbogaciłem się jedynie o garść drobniaków, o dziwo, aluminiowych, oraz trzy banknoty pięciomarkowe. Epoka dolarów i euro ustąpiła miejsca odwiecznym markom? Pewnie nie, chyba tutejsze marki nie miały nic wspólnego z europejskimi. Napisy były dwujęzyczne, jeden hieroglificzny, u podstaw drugiego leżała łacina. Chiński i „wysoki”? Możliwe. W zakresie liczebników język wysoki mógł znać cały naród. Niestety, nie mogłem teraz spojrzeć na te języki „z boku” i porównać ich z ziemskimi – umiejętność swobodnego porozumiewania się nimi jakby wyparła z pamięci inne języki.

Znacznie cenniejszym znaleziskiem była mapa. Niestety (właściwie należało się tego spodziewać), nie była to mapa Ziemi, lecz miejscowa mapa morska. Widniała na niej wyspa – wyciągnięta z lewej strony w prawo, pocięta zatokami od północy i bardziej równa na południu. Zaznaczono mielizny, jakieś okoliczne wysepki, szlaki wzdłuż brzegu oraz szlaki prowadzące do wysepek. Zdaje się, że wyspa była całkiem spora. Z mapy wynikało, że jej centrum stanowiła pustynia, pośrodku której się zmaterializowałem, a na brzegach leżały jakieś miasta. I chyba teraz znalazłem się w największym z nich, o nazwie Ajrak, na środku północnego brzegu.

Gdybym był mocniejszy z geografii, może zdołałbym się zorientować, w jakiej części planety się znalazłem.

Studiowałem mapę jeszcze przez jakiś czas i w końcu odłożyłem ją na miejsce. Kradzież narzędzi pracy kapitana byłaby strasznym świństwem, zresztą mapa nie była mi do niczego potrzebna.

Chyba najcenniejszym przedmiotem na statku był cylinder zasilający. Wyraźnie był echem przeszłości tego świata i pewnie sporo kosztował. Wahałem się chwilę, ale prócz kwestii moralnych należało wziąć pod uwagę również ewentualną reakcję kapitana. Utrata tak cennej rzeczy mogła się okazać silniejsza niż strach. Czy naprawdę zależało mi na problemach z tutejszą milicją?

Nie. Zostanę przy drobniakach.

Zarzuciłem plecak na ramię, wyszedłem na pokład i podszedłem do pirsu. Jacht był bezpiecznie przyciągnięty do ściany wyłożonej wiązkami wikliny. No tak, skąd mieliby wziąć stare opony pełniące rolę amortyzatorów w naszych jachtklubach… Zeskoczyłem na brzeg i poczułem, że wyspa się pode mną kołysze. No proszę, rzeczywiście po nocy spędzonej na jachcie człowiek ma wrażenie, że ląd się chwieje…

Ruszyłem w stronę miasta. Minąłem rybackie łódki, z których wyładowywano połów, minąłem szwendające się grupki nastolatków, grubego faceta, który coś surowo klarował dwóm drabom, stojącym ze spuszczonymi głowami.

W tłumie było wielu Azjatów, nie brakowało też Europejczyków, wśród nastolatków zauważyłem Murzyna i jeśli tylko mi się nie przywidziało, to również chłopca o charakterystycznej twarzy australijskiego aborygena. Pomieszanie ras i narodów, nowy Babilon, zbudowany na gruzach świata. Potomkowie tych, którzy przeżyli. Albo zostali uratowani i przeniesieni tutaj, do podnóża wieżowca-wachlarza.

Usiłowałem nie gapić się na przechodniów, ale pewnie mój strój i wygląd zdradzały, że jestem obcy. Chociaż, stroje i twarze były tutaj tak zróżnicowane, że chyba niepotrzebnie się obawiałem.

O, tam stoi, wystawiając twarz na poranne słońce, miejscowy alkoholik w podartych spodniach i brudnej bluzie. Można by go przenieść na ulice Moskwy albo do nowojorskiego metra – pasowałby wszędzie. I pewnie nawet nie zauważyłby różnicy.

A tam dźwiga ciężki worek jasnowłosy biały chłopak o tak arystokratycznej twarzy, że gdyby go umyć i przebrać, mógłby śmiało iść na przyjęcie do królowej angielskiej; bez trudu wtopiłby się w towarzystwo lordów, sirów i parów.

Czyli wszystko w porządku, po prostu wtopię się w tłum. Miasteczko wygląda na spore, pewnie ma dwieście, trzysta tysięcy mieszkańców, muszą tu bywać przyjezdni, skoro są kupcy i marynarze. No cóż… teraz muszę tylko znaleźć jakąś przystań, ukryć się, odpocząć, zgromadzić informacje i szykować się do wyprawy w góry. Pewnie do wieżowca nie prowadzą przetarte szlaki, ale, z drugiej strony, nie spodziewałem się kordonów. Funkcyjni na pewno czują się tu bezpieczni.

Dwadzieścia minut później już trochę orientowałem się w strefie przyportowej. Były tu magazyny (idealne miejsce na portal celnika, szkoda, że na Ziemi-szesnaście portale wychodzą wyłącznie w bezludnych częściach świata), kilka sporych targów, gdzie właśnie sprzedawano poranny połów, oraz dzielnice mieszkalne – raczej niezbyt eleganckie, skoro sąsiadują z targami i magazynami. Zresztą, z moimi skromnymi finansami nie mam co szukać eleganckich miejsc. Jak zdołałem zrozumieć z szyldów restauracji i hotelików, nocleg kosztował jedną markę (ale gdy płaciło się za tydzień z góry, wychodziło tylko pięć marek), a obiad można było zjeść za dwadzieścia-trzydzieści kopiejek. No dobrze, nie kopiejek, tylko miejscowych odpowiedników tychże. Z jakiegoś powodu mój funkcyjny „automatyczny tłumacz” zmienił miejscową walutę na marki, a te podzielił na sto kopiejek, zapewne przypadkiem. Równie dobrze mogłem odczytywać szyldy jako „jedna noc – jeden juan, jeden obiad – dwadzieścia pięć centymów”.

W końcu wybrałem mały hotelik w dwupiętrowym, ale wąskim budynku, wciśniętym między wyższe i szersze gmachy. Może wybrałem go dlatego, że to „wciśnięcie” przypominało budynki funkcyjnych? A może skusiło mnie specyficzne poczucie humoru właścicieli, którzy nazwali swój zakład: „Rudy koń bez jaj”? To znaczy, dla tubylców nazwa brzmiała zapewne: „Rudy wałach”.

Wszedłem do hotelu – brzęknął dzwoneczek przy drzwiach – i rozejrzałem się. To chyba była hotelowa restauracja, żadnego westybulu nie widziałem. Cztery nieduże stoły, krzesła, za nimi schody prowadzące na górę. Krzepka ruda dziewczyna przecierająca stoły odwróciła się do mnie, schowała szmatę do kieszeni fartuszka i spytała:

– Śniadanie?

– Chciałbym się tu zatrzymać.

– Dlaczego nie? – spytała dziewczyna. – A czemu właśnie u nas?

– Spodobała mi się nazwa.

– Rudy wałach? Zna pan tatusia?

– Ee… – stropiłem się. – Obawiam się, że nie. A to, co… no…

– No? Na jego cześć, a co pan myślał? – Dziewczyna podeszła do szafki przy ścianie, wyjęła zasmarowany notes i ogryzek ołówka. – Wie pan, ile mamusia nas ma?

– Siedmioro? – zasugerowałem nie wiadomo po co. Styl mówienia dziewczyny był bardzo zaraźliwy.

– Siedmioro? A może jedenaścioro?

– Jeśli wszystkie są takie jak pani, to czemu nie. – Uśmiechnąłem się znacząco.

Dziewczyna zastanowiła się i też się uśmiechnęła.

– Tylko niech pan tak nie żartuje przy mamie, bo wie pan co będzie?

Już zrozumiałem, że nie muszę odpowiadać na wszystkie jej pytania.

– Na pierwszym piętrze nie ma miejsc? – zapytała dziewczyna siebie albo notes. – Nie ma? A na drugim też nie ma? A na mansardzie będzie pan mieszkał?

– Będę.

– Na jeden dzień?

– Na tydzień.

– Piątka.

W milczeniu podałem banknot, który został przyjęty bez żadnych uwag i od razu zniknął w kieszeni fartucha.

– Śniadanie już się skończyło, wie pan?

– Nie, nie wiem.

– No dobrze, ale chce pan jeść?

Skinąłem głową.

– Mamo? – Dziewczyna podniosła głos. – Mamo, zostało coś?

Otworzyły się niepozorne drzwi, zapachniało jedzeniem.

– Czego chcesz.

W odróżnieniu od córki matka lekceważyła intonację pytającą. Rozumiałem ją, jedna taka dziewczyna to w rodzinie aż nadto.

– Gość, zgadza się mieszkać w mansardzie, zapłacił za tydzień z góry, nakarmimy?

– Nakarmimy.

Siadłem przy już uprzątniętym stole. Bohaterska matka nie zjawiła się, jedzenie przyniosła dziewczyna. Małe kawałki smażonej ryby, kromka chleba, gęsty sos, imbryk i filiżanka, pałeczki, nie jednorazowe, ale czyste. Tak, chińska kultura pod pewnymi względami odniosła pełne zwycięstwo.

– Smakuje? – zapytała dziewczyna, patrząc, jak maczam rybę w sosie.

Dobrze, że w Moskwie nie brakuje japońskich i chińskich restauracji – nieumiejętność posługiwania się pałeczkami mogłaby zaskakiwać.

– Tak – odparłem. Co prawda danie nie było jakimś specjałem, poza tym nigdy nie jadłem ryby na śniadanie, ale za to była świeża, i to wiele wynagradzało.

– Jest pan przyjezdny?

– Po co zatrzymywałbym się w hotelu, gdybym nie był przyjezdny?

– Może żona wygoniła pana z domu? – powiedziała w zadumie dziewczyna, wyraźnie myśląc o swoich sprawach.

Nie zdążyłem odpowiedzieć na tę interesującą sugestię – drzwi wejściowe lekko się uchyliły, wsunęła się chuda ręka i szybkim ruchem przytrzymała dzwoneczki. W ślad za ręką do hotelu wcisnął się chudy, niemłody i niewysoki łysiejący rudzielec. Słowo „konus” idealnie oddawało jego wygląd.

– Tatuś! – zawołała dziewczyna. – To ty? Mama obiecała, że cię zabije, wiesz?

– Wiem, wiem – szepnął mężczyzna, wsuwając się do środka. – Pracowałem.

– Pracowałeś? – spytała z niedowierzaniem dziewczyna.

– Tak, pracowałem! – odparł twardo rudy koń z defektem anatomicznym. – O!

Wyjął z kieszeni garść monet i nieostrożnie podrzucił je na dłoni. Brzęk aluminiowych drobniaków nie był zbyt imponujący, ale to wystarczyło – drzwi do kuchni uchyliły się i rozległ się twardy głos:

– Chodź no tu, stary capie.

Mężczyzna popatrzył na mnie ze smutkiem i wzruszył ramionami, szepcząc z niespodziewaną czułością:

– Kobiety, cóż poradzić…

A potem pocałował córkę w policzek (w tym celu musiał stanąć na palcach) i dzielnie wmaszerował do kuchni. Ja i dziewczyna nasłuchiwaliśmy w napięciu. Rozległy się ciche głosy. A potem pocałunek.

A potem coś huknęło, jakby upuszczona patelnia.

Dziewczyna zaczęła wycierać czysty stół, mamrocząc:

– Ciągle obiecuje i obiecuje, ale przecież w końcu go zabije, prawda?

Z kuchni dobiegł jęk rozkoszy. Zabrzęczały naczynia, drzwi zamknęły się z hukiem.

Dziewczyna zrobiła się purpurowa, co w połączeniu z rudymi włosami stanowiło niezapomniany widok.

– Nie, nie zabije – powiedziałem. – Ile was mama ma, jedenaścioro?

Nawet skinienie głowy wypadło pytająco.

– No, no – powiedziałem złośliwie. – Dzięki, śniadanie było bardzo smaczne. Odprowadzisz mnie?

Nie wiem, co sobie pomyślała, ale odpowiedziała ostrym tonem:

– Niech pan sam idzie, nie zabłądzi pan.

I jakby się zorientowała, że mówi coś niewłaściwego, dodała:

– To na samej górze, tam są tylko jedne drzwi, jasne?


* * *

Mansarda faktycznie była nie najlepszym pokojem. Spadzisty dach (jedynie na środku pokoju można było się wyprostować), z mebli jedynie łóżko, na szczęście duże, i pełniący rolę szafki nocnej stoliczek przy łóżku. Stoliczek był zaskakująco piękny: powierzchnia inkrustowana masą perłową była wprawdzie podrapana, ale mimo to cieszyła oko. Luk w podłodze prowadził na schody.

Tak, ten pokój raczej nie kosztował tyle co pozostałe.

Ale pościel była czysta, materac równy, a poduszka miękka. A tuż nad łóżkiem znajdowało się okno, wycięte w szczycie budynku. Miałem stąd wspaniały widok na góry, nadciągające chmury i zwinięty wachlarz wieżowca.

Postanowiłem nie robić awantury gospodarzom. Szczerze powiedziawszy, nie umiem tego robić.

No dobrze, mam przystań na początek. Miejscowe społeczeństwo przy całej swojej specyficzności nie budzi szoku, na totalitarne nie wygląda. Teraz muszę już tylko zrozumieć jedno – co powinienem zrobić dalej? Na pokładzie jachtu dodawałem sobie animuszu, obiecywałem funkcyjnym, że się zabawimy… morze krwi i worek kości na dokładkę. A poważnie? Nawet karabin utopiłem, wtedy nie miałem głowy do ratowania automatu. Magazynek z nabojami został w plecaku, ale co z niego za pożytek… Jakąś broń pewnie można by tu zdobyć, ale raczej nie palną. Poza tym, prawie nie mam pieniędzy.

Zdolności funkcyjnego?

Niestety, nie mogłem na nie liczyć. Nawet jeśli mam rację i zdolności pojawiają się w chwili dokonywania wyboru, nawet przy założeniu, że będę silniejszy od swoich wrogów, pełnowartościowych funkcyjnych, policjantów i żołnierzy, nawet jeśli oni nie zdołają zablokować pojawiających się we mnie zdolności… Kto zaręczy, że chwila dokonywania wyboru zgra się w czasie ze starciem z wrogiem? Być może stanę się przez pewien czas wszechmocny w drodze, gdy pożytku z tej siły będzie tyle, co z parasola pod wodą.

Nie, potrzebuję czegoś więcej.

Na przykład sprzymierzeńców. W zasadzie we wszystkich światach istnieje jakaś opozycja względem funkcyjnych. Nawet na mojej Ziemi było coś takiego, chociaż słabego. A tutaj, gdzie nad miastem góruje niewyobrażalny wieżowiec, gdzie zjawiają się arkanowscy żołnierze, gdzie można spotkać zdumiewające artefakty techniczne – tu również powinna być jakaś opozycja. Trzeba tylko znaleźć tych konspiratorów, zaproponować im współpracę…

Do włazu ktoś cicho zastukał.

– Proszę wejść! – zawołałem, choć bardziej pasowałoby: „Proszę się wspiąć!”.

Właz otworzył się z hukiem i zobaczyłem rudą głowę chłopca mniej więcej piętnastoletniego. Jeszcze jeden potomek namiętnego gospodarza?

– Przyniosłem panu świeczkę – oznajmił chłopiec. – Proszę. Podał mi ceramiczny świecznik z niewielkim ogarkiem i pudełko zapałek. Cywilizacja!

– Powiedz mi, przyjacielu – rzuciłem mimochodem. – Co to za budynek?

– Gdzie? – Chłopak ochoczo wszedł do mansardy i przywarł do okna.

– A tam, na górze…

– Na górze? A! To willa jakiegoś bogacza. Wiedziałem, jak on się nazywa, ale zapomniałem. Dał na bibliotekę miejską dużo pieniędzy.

– Willa? – powtórzyłem tępo. I od razu zrozumiałem, co chłopak miał na myśli: na zboczu gór, tam gdzie jeszcze nie zaczął się las otaczający wieżowiec, stał dość duży kamienny dom, a wokół niego chyba jakieś sady, może pomarańczowe, oliwkowe, czy jabłoniowe, z tej odległości ciężko wyczuć. – A wyżej?

– Wyżej? – zdumiał się chłopiec. – Wyżej są tylko góry.

Wszystko jasne. Podobnie jak wieże funkcyjnych, drapacz chmur był niewidoczny dla zwykłych ludzi – a raczej „uciekał” przed ich wzrokiem. Być może, gdybym wskazał chłopcu dokładny punkt, w który należy patrzeć, i opisałbym, co powinien zobaczyć, chłopak dostrzegłby wieżowiec. Dokładnie tak samo, jak przygotowani ludzie znajdowali moją wieżę i przechodzili z niej ze świata do świata.

Ale po co robić w chłopakowi wodę z mózgu? Nie ma tam żadnego budynku i już.

– Rzeczywiście, masz rację. Wydawało mi się, że tam stoi jakaś chatka – powiedziałem ze smutkiem.

Chłopiec chciał być miły i powiedział:

– Może i stoi. Może ma pan taki dobry wzrok, że ją pan widzi. Wie pan, jakie mój kolega ma oko? Z procy trafia gołębia z trzydziestu metrów!

– Biedny gołąb.

Chłopak się speszył.

– No… on tylko tak… jak byliśmy mali. Chce pan coś jeszcze? Nocnik ma pan pod łóżkiem, tylko u nas się samemu sprząta. A wygódka na podwórku. Umyć można się na dole, bo jakby tu dzban wnieść, to by go pan w nocy przewrócił. Ciasno tu.

– Trochę – przyznałem. – Powiedz, a gdzie ta biblioteka? Ta, którą sponsorował bogacz?

– A, to proste! Pójdzie pan tą ulicą do placu z fontanną, fontanna teraz nie działa, ale i tak widać, że to fontanna, potem w prawo, do drugiego placu, tam fontanna działa, jak nie jest bardzo gorąco. I tam będzie wysoki dom z kolumnami…


* * *

Przechadzka po obcym mieście – jeśli tylko nie macie odcisków na nogach, nie padniecie ze zmęczenia, macie w kieszeni garść monet i kilka dni do dyspozycji – to jedno z najprzyjemniejszych zajęć, jakie znam. I wierzcie mi na słowo, że jeśli to miasto jest w innym świecie, czyli właściwie na innej planecie, to przechadzka staje się podwójnie interesująca.

W drodze do biblioteki mogłem jako tako ocenić techniczny i naukowy potencjał tego świata.

Po pierwsze, była tu elektryczność, ale stanowiła przywilej ludzi bogatych. Trafiłem na jeden sklep (mimo skromnych rozmiarów nie dało się go nazwać kramem), gdzie sprzedawano najróżniejsze świeczniki i żarówki elektryczne, najprostsze, z najzwyklejszym trzonkiem. Pewnie gdybym je wkręcił w moim moskiewskim mieszkaniu, też by działały. Elektryczności nie trzeba było generować we własnym domu, ogłoszenie na drzwiach obiecywało „doprowadzenie niezbędnych kabli i ochronę przed nielegalnymi podłączeniami”.

Po drugie, zobaczyłem kilka sklepów z konfekcją i zrozumiałem, że manufaktury w naszym rozumieniu tego słowa, się tutaj nie pojawiły. Ubrania szyto i dopasowywano na miejscu, tylko skarpetki i bieliznę można było kupić gotowe. Przypomniałem sobie, że w moim świecie standardowe rozmiary ubrań pojawiły się jako odpowiedź na zapotrzebowanie armii na dużą liczbę gotowych mundurów. Dopiero gdy zaistniała potrzeba szybkiego ubrania dziesiątków tysięcy ludzi, ktoś wpadł na pomysł stworzenia bazy rozmiarów ochotników i zaczęto szyć ubrania nie dla konkretnego człowiek, lecz dla grup ludzi.

Widocznie mieszkańcy tego świata nie mieli z kim walczyć. Liczba ludności na całej wyspie raczej nie przekraczała miliona, bardzo możliwe, że była to jedyna „oaza życia” na planecie.

Po trzecie, zobaczyłem sklep z bronią. Okna były zakratowane, a za szybami wystawiono najbardziej atrakcyjne (z punktu widzenia sprzedawcy) towary łuki, strzały, kusze oraz dubeltówki, ładowane odtylcowo. Wszystko wskazywało na to, że po wynalezieniu czy zrekonstruowaniu broni gładkolufowej i nabojów, miejscowi zbrojmistrze zabuksowali w miejscu. Nie było nawet śladu broni automatycznej czy gwintowanej.

Zresztą, po co im coś takiego? Pewnie i tak nie ma na co polować. Poza tym, taka broń to przecież dziecko wojny, polowania na ludzi.

Po bliższych oględzinach zrozumiałem, że nawet tej prymitywnej broni nie kupię za mniej niż tysiąc marek – czyli w ogóle nie kupię.

Po czwarte, z religią było tu dość cienko. Nie spotkałem ani jednego kościoła, jedynie w pobliżu chińskiej dzielnicy było widać dach budynku, który kolorowymi ozdobami przypominał świątynię buddyjską.

A po piąte, były tu gazety. Spotkałem chłopca-gazeciarza, głośno zachwalającego swój „towar”, i już miałem poświęcić dziesięć kopiejek, gdy zobaczyłem, że na placu obok nieczynnej fontanny stoi tablica, a na niej umieszczono za szkłem tę samą gazetę. Obywatele przeważnie nie reagowali na nawoływania gazeciarza, woleli przepychać się przed tablicą i czytać za darmo.

Dołączyłem do nich i otrzymałem – no, jeśli nie solidną porcję informacji – to w każdym razie prawdziwą przyjemność. Miejscowa dwustronicowa gazeta o głośnym tytule: „Powszechne czasy” (czy zauważyliście, że im mniejsza gazetka, tym głośniejszą ma nazwę?) prezentowała głównie miejskie wiadomości, sąsiednim osadom poświęcając jedynie kilka akapitów.

Dowiedziałem się, że wracająca wczoraj późnym wieczorem z koncertu popularna młoda śpiewaczka Ho została ordynarnie zelżona przez jakiegoś chuligana, rozczarowanego jej śpiewem, jednak towarzyszący dziewczynie kochanek (tak właśnie napisano, „kochanek”, bez skrępowania), policzył się z łajdakiem, sadzając go „w tej samej kałuży, o której zasypanie nasza gazeta postuluje już drugi tydzień”.

Jacyś niegodziwcy wdarli się w nocy do sklepu jubilerskiego pana Andreasa, ale spotkało ich rozczarowanie – pieniądze i kosztowności znajdowały się w sejfie, którego nie zdołali otworzyć. Swoje rozgoryczenie przestępcy wyładowali na witrynach, tłukąc je (nie wiedzieć czemu, obcasami), ale wtedy zjawił się policjant, który wprawdzie nie zdołał zatrzymać przestępców, ale porządnie „obił ich pałką”. Poszukiwania zbiegłych przestępców są w toku.

Skandal wywołany zawaleniem się niedawno zbudowanego mostu cichł powoli, ponieważ wykonawca uznał swoją winę i obiecał zbudować most od nowa.

W felietonie redakcyjnym autor, ukrywający się pod zabawnym pseudonimem „Rekin pióra”, skarżył się na nierzetelnych sprzedawców, którzy próbują niesprzedane rano ryby trzymać w lodzie i podsuwać klientom następnego ranka. Udzielano rzeczowych rad, jak sprawdzić świeżość ryby.

W dużym, niemal na całą stronę, i, jak to zwykle bywa, nudnym artykule jakiś urzędnik skarżył się na upadek obyczajów, na kiepską ściągalność podatków, na brak szacunku obywateli do władz miejskich, które tak heroicznie pełnią swoje funkcje.

Słowo „funkcje” rozbawiło mnie do łez. Obawiam się, że stojący obok mnie ludzie patrzyli na mnie jak na wariata.

Na zakończenie była jeszcze krzyżówka i horoskop. No bo jakże tu bez krzyżówki i horoskopu w gazecie!

Gwiazdy sprzyjały dziś Rybom i Baranom, tym, którzy urodzili się pod znakiem Ognistego Smoka i pod osłoną Błękitnej Topoli, a także tym, w których imieniu były trzy samogłoski i cztery spółgłoski. Cierpieć mieli Strzelcy i Drewniane Myszy, urodzeni pod znakiem Cienistego Dębu i ci nieszczęśnicy, w których imieniu były trzy spółgłoski i jedna samogłoska. Mnie gwiazdy nie wróżyły nic szczególnego.

Generalnie była to zwykła gazetka zwyczajnego miasteczka. I gdyby nie wieżowiec na górze, w ogóle nie byłoby tu nic dziwnego.

Zaczął padać deszcz i postanowiłem zakończyć studiowanie prasy – przecież w bibliotece też można zaspokoić głód słowa pisanego, i to w znacznie bardziej komfortowych warunkach.

Загрузка...