19.

Słowo „sprzymierzeniec” zawiera element tymczasowości. Sprzymierzeńcy drugiej wojny światowej szczęśliwie pokłócili się zaraz po jej zakończeniu, ba, jeszcze w trakcie trwania tej wojny szykowali się do przyszłej opozycji. Związek Radziecki rozpadł się i obecnie stosunki między byłymi republikami związkowymi są gorsze niż stosunki z byłymi wrogami. Podobnie w naszym życiu codziennym: jak często używamy słowa „sprzymierzeniec”? Przyjaciel, towarzysz, kolega – owszem. Ale w słowie „sprzymierzeniec” tkwi przyszły rozłam. Sprzymierzeniec nie jest przyjacielem, łączą nas jedynie wspólne interesy w jakiejś sferze, przez określony czas.

Niepotrzebnie nazwano Związek Radziecki Związkiem! W ten sposób podłożono lingwistyczną minę pod przyszłość. A wystarczyło się zainteresować, skąd się wzięło samo słowo „sprzymierzeniec”! Ponad dwa tysiące lat temu nazywano tak podległe Rzymowi tereny Italii, zobowiązane do pomagania Rzymowi i pozbawione jakichkolwiek praw…

Wzdrygnąłem się, rozumiejąc, że rozmyślam o sprawach, o których jeszcze przed chwilą nie miałem bladego pojęcia. Czyli pojawiły się zdolności funkcyjnego…

A to znaczyło, że dokonywałem wyboru.

Ta część mnie, która – jeśli wierzyć robotowi – nie miała nic wspólnego z ludzkim ciałem i krwią, moje „zmienione prawdopodobieństwo” obudziło się i uprzejmie proponowało dostęp do wiedzy encyklopedycznej. Nie wahałem się długo.

– Dobrze. Jesteśmy sprzymierzeńcami.

– Potrzebuję ludzkiej pomocy. – Robot wstał. – Wejście do budynku otwiera się tylko przed ludźmi. Jak widzisz nie pasuję do definicji człowieka. Musiałem czekać na pojawienie się ludzi, żeby spróbować wejść do budynku.

– Hej! – Ja też wstałem. – To znaczy, że już próbowałeś?

– Tak. Czasem zjawiali się tu ludzie. Awanturnicy, poszukiwacze przygód, łowcy skarbów. Jeśli udawało mi się ich zatrzymać, odpowiadałem na ich pytania i proponowałem wspólne wejście do wieży.

– Dużo ich było?

– Sześćdziesiąt dwie osoby. Zbieżność z liczbą lat spędzonych tutaj przeze mnie jest przypadkowa. Czasem ludzie nie pojawiali się przez trzy albo cztery lata, najdłuższą przerwę, dziewięć lat, zakończyło twoje przybycie.

– Fantastycznie. I o co oni pytali, co im odpowiadałeś?

– Zadawali inne pytania: czy w budynku są skarby i czy mamy szanse wejść tam i wyjść. Odpowiadałem, że skarby są, szanse również.

– I zgadzali się?

– Nie mieli innego wyjścia. Wyjaśniałem, że nie mogę dopuścić do przecieku informacji o sobie. Mogli iść ze mną albo zginąć od razu. Woleli iść.

– I ginęli?

– Tak.

– Cudownie! – zawołałem, patrząc w obojętne szklane oczy.Nie jesteś dobrym robotem, co?

– Mam cel. Ty zawsze jesteś dobry?

– Ale ja… – Zamilkłem. Co, ja? Że jestem człowiekiem? Ale przede mną też stoi człowiek, tylko w stalowym ciele. Nie jest skrępowany żadnymi prawami, zachowuje się swobodnie.

– Oni szli tutaj, wiedząc, że ryzykują i że mogą zginąć. Pragnęli przygód i skarbów. Przeżyli przygodę i mieli szansę zdobycia skarbów. Wszystko było uczciwe.

– Mnie też dałbyś taki wybór?

– Gdybyś odmówił, tak. Ale nie odmówiłeś. Ty sam chcesz się tam dostać. Prawda?

Logika to dobra rzecz. Tylko podła.

– Dlaczego oni ginęli?

– Dokładnie nie wiem. W budynku jest ośrodek kontrolny przy wejściu, wpuszcza ludzi i poddaje jakiejś próbie. Jedynie częściowo kontrolowałem sytuację. Jedni wytrzymali dłużej, inni byli likwidowani od razu. Ponieważ jesteś funkcyjnym…

– Byłym! – nie wytrzymałem.

Robot zamilkł i cierpliwie wyjaśnił:

– Nie ma byłych funkcyjnych. Jesteś funkcyjnym i masz znacznie większe szanse przejść. Oceniam je jako jeden do trzech.

– Dzięki za pocieszenie… A co to za mechanizm oceny?

– A, taki kaprys.

Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Umierająca, ale mściwa metalowa puszka z poczuciem humoru! Wspaniały sprzymierzeniec, właśnie to, czego potrzebuję!

– Ulżyło ci? – zapytał robot, cierpliwie odczekawszy, aż przestanę rżeć.

– Tak, trochę odpuściło… – Podniosłem z ziemi automat. – Daleko trzeba iść?

– Pięć minut. Prawie doszedłeś do budynku.

– Możesz mi coś poradzić? Jak przejść przez ten… ośrodek kontrolny?

– Nie. Nawet nie wiem czy powinieneś kłamać, czy mówić prawdę.

– Więc będą mi tam zadawać jakieś pytania?

– Prawdopodobnie. Zapewne budynek posiada własny rozum.

– Wyśmienicie! A my tu sobie stoimy i rozmawiamy o nim? A jeśli on nas słyszy?

– Myślę, że to nie ma żadnego znaczenia.

– W takim razie chodźmy – powiedziałem ostro. – Wystarczy tej… paplaniny.

– Jeśli uda ci się przejść, musisz wydać rozkaz, żeby mnie wpuszczono – powiedział robot.

– A jeśli nie wydam? Co wtedy?

– Wtedy zostanę na zewnątrz – odparł smętnie robot. – Gdy upłynie termin mojego istnienia, podejdę do przepaści, ona najbardziej odpowiada moim celom, i rzucę się w dół. Byłoby nierozsądnie zostawiać otwarte to, na co mogą natknąć się aborygeni. Poza tym nie chcę, żeby moje ciało rozebrali na części miejscowi majstrzy. Pozostaje mi tylko jedno, zaufać ci.

– Chodźmy – powiedziałem.

– Idź za mną.

Z robotem szło się łatwiej. Bez względu na to, jaka siła i zręczność kryła się w jego metalowym ciele, był bardzo ciężki i toporny i, chcąc nie chcąc, wybierał szeroką i pewną ścieżkę.

– Są tu zwierzęta? – zapytałem.

Robot odpowiedział po dłuższej chwili milczenia.

– Tak. Mieszkały tu wilki, ale odeszły. Na drugim zboczu mieszka rodzina lisów. Lubię je obserwować.

– Nie boją się?

– Przywykły. Poruszam się, ale nie pachnę człowiekiem.

Oczyma wyobraźni ujrzałem, jak ta karykaturalna machina przykuca w pobliżu lisiej nory i zastyga. Mijają godziny, dni, a robot jest nieruchomy, tylko słabo świecą mu się oczy. Lisy przestają się go bać i zaczynają swobodnie przechodzić obok niego. Stary, mądry lis, głowa rodziny, jako pierwszy podchodzi do niego i sika na metalową stopę, uznając robota za nieszkodliwy element wyposażenia. Robot się nie porusza. Wiosną małe liski bawią się wokół jego nóg zapadniętych w ziemię. Robot jest nieruchomy. Tylko oczy, po których spływają krople deszczu, migoczą w ciemności nocy…

– Nie było ci tu za wesoło, co?

– Wojna nigdy nie jest wesołym zajęciem.

– A kim była tamta dwójka? Twoi towarzysze?

– Roboty.

– Również… oparte na ludzkim umyśle?

– Tak. Oparte na umysłach moich dzieci, zabitych przez funkcyjnych.

O nic więcej nie pytałem.

Kilka minut później z mgły zaczął się wyłaniać wieżowiec. Najpierw poczułem chłód – jakby coś ogromnego i ciężkiego zasłoniło ukryte w chmurach słońce, zawisło niczym milczący, obojętny ogrom. Robot zwolnił kroku.

Liczne wieże drapacza chmur łączyło coś w rodzaju wspólnego stylobatu – wygięta łukowo podstawa, rozmiarem i kształtem przypominała budynek Sztabu Generalnego na placu pałacowym w Petersburgu. Pośrodku, tam gdzie w budynku Sztabu mieści się łuk, tu były przezroczyste drzwi – tak duże, że mogłaby przejechać przez nie ciężarówka, i mimo to ginące na tle budynku. Rzecz jasna, budynku nie zbudowano z kamienia, gładki, szary materiał mógł być betonem, ale mógł też być tworzywem, nieposiadającym odpowiednika w moim świecie. Okna w stylobacie znajdowały się na wysokości dziesięciu metrów nad ziemią.

Spojrzałem w górę i zobaczyłem we mgle skręcone płatki wież. Staliśmy teraz w samym środku gigantycznej rury przebijającej chmury i odniosłem wrażenie, że tu, niczym w oku cyklonu, widać czyste niebo.

– Wejście jest przed tobą – oznajmił robot. – Ja nie mogę podejść, istnieje ryzyko, że zostanę zlikwidowany.

– Aha…

– Podejdziesz do szklanych drzwi, one się otworzą, a ty wejdziesz do środka. Zostaną ci zadane jakieś pytania. Niestety, nie mogę sczytać informacji w żaden dostępny mi sposób, będziesz stał plecami do mnie, a te drzwi nie wibrują od drgań dźwiękowych.

– Szkoda. – Wyjąłem paczkę papierosów; ziemskie już mi się skończyły, ale włożyłem do paczki miejscowe.

– Uspokój się – powiedział łagodnie robot. – Odpręż. Masz duże szanse, jest w tobie istota funkcyjnego i gmach powinien to wyczuć. Poza tym zobaczyłeś go od razu, a ci, którzy tu przychodzili, musieli się przez kilka minut wpatrywać, żeby postrzec otaczającą ich rzeczywistość. Myślę, że masz szanse.

– Dziękuję. – Zaciągnąłem się głęboko kilka razy. – Co za radość.

– Myślę, że nie warto strzelać. Automat możesz wziąć, ale nie zdołasz wyrządzić nim krzywdy budynkowi. I nie zapomnij mnie wpuścić.

– Nie bój się, żelazny – wymruczałem. – Będzie dobrze. Robot nie odpowiedział. A ja zaciągnąłem się jeszcze raz, wyrzuciłem papierosa i podszedłem do drzwi.

Budynek sprawiał przytłaczające wrażenie. Ziemskie wieżowce, nawet znacznie wyższe, stoją zwykle w otoczeniu innych gmachów, a piramidy egipskie, zbudowane na pustyni, są jakby krwią z krwi tamtej ziemi. Ten budynek na szczycie góry zupełnie tu nie pasował. Tak dziecko, bawiąc się, buduje wieżę z klocków w najbardziej nieodpowiednim miejscu i mówi: „Będzie tu stała!”.

Szklane drzwi były absolutnie przezroczyste, za nimi widniał westybul z dającymi łagodne światło plafonami na suficie. Pośrodku westybulu znajdowała się niewysoka, sięgająca mi do piersi lada. Wyglądało to tak, jakby za chwilę miał się tu zjawić uprzejmy recepcjonista, stanąć za ladą i zapytać: „Rezerwował pan u nas pokój?”.

Tak, rezerwowałem. W chwili, gdy nie zdołałem wejść do swojego mieszkania. Gdy obszczekał mnie mój własny pies, dowód rozsypał mi się w rękach, a mój ojciec nie poznał mnie po głosie. Mam prawo przejść przez te drzwi i zrobić to co uznam za stosowne!

Gdy do drzwi zostało już tylko kilka kroków, zobaczyłem, że szybę przecina szczelina i skrzydła drzwi rozjechały się na boki. Jak prymitywnie! Przecież mogłyby zniknąć, spłynąć w podłogę, czy rozsunąć się jak przesłona w aparacie. A tu zwykłe rozsuwane drzwi, jak w pociągu…

Przełknąłem ślinę i wszedłem do westybulu.

Było cicho i ciepło. Powietrze lekko drżało, działała niewidoczna wentylacja. Odruchowo rozejrzałem się, szukając poprzednich gości. Co spodziewałem się zobaczyć? Rozkładające się ciała, szkielety? Rzecz jasna nic takiego nie było.

Zrobiłem jeszcze jeden krok, drzwi za moimi plecami zasunęły się cicho.

– Proszę podejść do lady.

Głos był cichy i uprzejmy, ale w odróżnieniu od głosu robota pozbawiony życia, bezpłciowy. W taki sposób mogłyby przemawiać pralki i odkurzacze.

– Idę – odpowiedziałem nie wiadomo po co i ruszyłem do przodu.

Lada była wykonana jakby z jasnego kamienia albo plastiku imitującego kamień. Gładka, równa, żadnych przycisków i w ogóle żadnych elementów.

– Proszę położyć dłonie na ladzie.

Wykonałem polecenie.

– Proszę podać nazwę pańskiego świata.

– Ziemia. A raczej Ziemia-dwa, Demos.

– Prawidłowo. Proszę podać funkcję.

– Celnik.

Chwila przerwy i spokojna odpowiedź:

– Nieprawidłowo. Pańska więź z funkcją została zerwana. Nie jest pan już funkcyjnym.

– Nie można przestać być funkcyjnym – powiedziałem szybko. – Nadal pozostaję zmienionym prawdopodobieństwem.

Krótka przerwa.

– Prawidłowo. Proszę podać swoją funkcję.

Co to ma być, drwiny? Popatrzyłem w górę, skąd dobiegał głos. Nie, nie było tu mowy ani o humorze, ani o dwuznaczności. To faktycznie maszyna bez cienia ludzkich uczuć.

– Jestem funkcyjnym, który nie zna swojej funkcji.

Długa przerwa.

– Prawidłowo. Cel wizyty?

– Zbadanie budynku.

– Prawidłowo. Czas trwania wizyty?

– Nieokreślona – odparłem, próbując się dostosować do stylu mówienia maszyny.

– Prawidłowo.

Czy naprawdę wszystko było takie proste? Wystarczy tylko, że jesteś funkcyjnym i zostajesz wpuszczony?

– Uzasadnienie?

Po chwili wahania odpowiedziałem:

– Ocena celowości zniszczenia budynku.

– Prawidłowo.

Zapadła cisza.

Czekałem, przestępując z nogi na nogę, a gdzieś wewnątrz budynku ta jego część, która podejmowała decyzje, formułowała pytania.

– Posiada pan możliwość zniszczenia budynku?

– Nie.

– Prawidłowo.

Czekałem na inne pytania, ale nie nastąpiły. Za to lada przed moimi rękami rozeszła się i wysunął się giętki szlauch z ustnikiem na końcu. Poruszyłem się, ale ręce były jakby przyklejone do lady.

– Proszę otworzyć usta i przycisnąć nasadkę zębami.

– Co to?! – zawołałem spanikowany.

– Sonda dezynfekcyjna – wyjaśnił obojętnie głos. – Standardowa procedura, nie stanowi zagrożenia dla funkcyjnych.

– A dla ludzi?

– Prowadzi do śmierci po okresie od trzydziestu sekund do sześciu godzin dwunastu minut.

Przekręciłem głowę, odwracając się od kołyszącego się szlauchu.

– Odmawia pan przejścia dezynfekcji?

Szary spłaszczony ustnik na końcu szlauchu zamarł przed moją twarzą i zobaczyłem na nim ledwie widoczne wgłębienia. Ślad po zębach zaciskających się od potwornego bólu?

Nie wyrwę się, ręce są jakby przyklejone – zresztą nawet gdybym się wyrwał, to co ze sobą zrobię na tym okręcie podwodnym?

– Powtarzam pytanie: odmawia pan przejścia dezynfekcji?

Ciekawe, czy to standardowa procedura, mająca na celu odsiew „niedorobionych” funkcyjnych? A może sposób ukarania udawaczy? A może maszyna pyta bez żadnego podtekstu?

Nie będąc funkcyjnym, umrę. Zdolności funkcyjnego przejawiają się tylko wtedy, gdy…

– Czy mam wybór?! – krzyknąłem.

– Tak. Ma pan prawo odmówić.

– Powtarzam pytanie! – wrzasnąłem. – Czy mam wybór i czy konsekwencje mojego wyboru są ważne dla mojego losu? Rozumiesz mnie, elektronowa olbrzymko?

I wtedy zrozumiałem, że nie mam racji. Poczułem, jak rozproszone w ścianach budynku węzły nerwowe zapłonęły od napływu energii, oceniając moje pytanie i próbując pojąć jego ukryty sens. Jaka tam elektronika, jakie, do diabła, ciekłe optoneuronowe układy uniwersalnego robota Kark-E z Ziemi-czterdzieści sześć, który wchłonął osobowość poety-deprywisty Anatola Larsa! To coś tutaj nie było ani komputerem, ani automatem, ani robotem, ani osobowością – to, co żyło w budynkach funkcyjnych, podtrzymywało siły przykutych do nich ludzi, zdobywało energię znikąd i przetwarzało informacje w energię. Zmiana superczułych struktur materii, przerzut spinu elektronu z wartości połowicznej w całkowitą albo zerową, co doprowadzało do zmiany istnienia elektronu w naszej rzeczywistości z prawdopodobnego na niemożliwe czy niedopuszczalne. Cząstki elementarne materii przemieniały się w elementy niewiarygodnie złożonego układu, oddziałując na siebie gdzieś poza granicami rzeczywistego świata, tam gdzie panuje zasada nieoznaczoności Heisenberga, rozszerzone i poprawione kontinuum Imanishi…

Jęknąłem, czując, jak obfitość informacji zrodzonej z energii powstałej z niczego wlewa się do mojego mózgu. Porwałem się na zbyt wiele. Nie mogłem, nie znałem, nie rozumiałem tego, co usłużnie przedstawił mi system informacyjny funkcyjnych. Gdybym miał trochę więcej sił, odrobinę więcej doświadczenia, mógłbym się do niego zwrócić świadomie. I zapytać, na przykład, o to, jak pokonać funkcyjnych. Ale nie miałem takich sił.

– Tak, masz wybór, którego konsekwencje są ważne.

– Dezynfekuj! – zawołałem, ściskając ustnik.

Tak łatwiej. Już lepsze wlewające się do ust trujące świństwo niż migocząca między rzeczywistością a niebytem nerwowa siatka budynku, niż próby zrozumienia tego, czego zrozumieć nie potrafię. Lepiej niech mnie nasączą truciznami, niż informacjami.

Aaaa!

Krzyknąłbym, gdybym mógł. Ale ustnik wciskał się do ust, nie mogłem nawet odsunąć głowy. Straszliwa żrąca gorycz wpiła się w wargi, gęsty lepki płyn wlał się do gardła. Szarpałem się, czując się tak, jakbym połykał ług albo kwas – wszystkie receptory smakowe zbuntowały się, wrzeszcząc: trucizna!

Szlauch konwulsyjnymi ruchami wlał we mnie z pół litra cieczy i odpadł, skrył się w głębi lady. Jednocześnie uwolniono mi ręce. Padłem na kolana i poruszyłem głową, próbując zwymiotować truciznę. Żołądkiem wstrząsały spazmy, ale lepkie draństwo nie chciało opuścić mojego organizmu. Czułem, jak trucizna pali mi przełyk i żołądek, przenika do krwi, zabija serce i wątrobę…

Człowiek by tego nie przeżył.

Albo umarłby chwilę później, od nieznośnego bólu, na zawał, albo po kilku godzinach, gnijąc żywcem.

A ja jestem trochę człowiekiem, a trochę żywą maszyną – tak jak cierpliwie czekający na zewnątrz robot Anatol Lars. Moje ciało zostało przemienione w taki sam niestabilny układ balansujący między rzeczywistościami, jak moja wieża, jak ten budynek-wachlarz. Potrafi wiele. Może wyhodować utraconą kończynę, zwymiotować truciznę, wytrzymać ogień. Wiele potrafi – bo w bezkresnym oceanie czasu, w rozłożonym wachlarzu jest wszystko, czego tylko można zapragnąć – nowe ciała, nietrujące trucizny, regenerujące się organizmy, ludzie pijący kwas na śniadanie i chrupiący szkło na deser. W tym morzu prawdopodobieństwa pociski łapie się gołymi rękami, a przy zetknięciu kciuka i palca wskazującego z paznokci biją błyskawice. W tych niezliczonych światach, które jedynie musnęli funkcyjni, możliwe jest to, co niewyobrażalne, i niemożliwe jest to, co możliwe. Cóż dziwnego jest w tym, że palone żywcem komórki mojego ciała zaczynają się regenerować? Że paląca trucizna przemienia się w wodę, łącząc się ze śliną?

A może wszystko wygląda inaczej, jest znacznie prostsze i znacznie bardziej złożone? Wszystkie te miliardy miliardów światów to tak naprawdę jeden i ten sam świat. Wszystkie te miliardy miliardów Kiryłów Maksimowów to jeden i ten sam Kirył Maksimow. I nie można nic zrobić temu jednemu, skoro jest częścią całości, i moje zamordowane komórki odnawiają się po prostu dlatego, że na drugiej szali wagi są miliardy miliardów całych i zdrowych, nie zatrutych Kiryłów. Tak kropla trucizny rozpłynie się w wodach oceanu, tak parującą kroplę oceanicznej wody zastąpi inna. Nie można mnie zabić, jeśli nie zabije się wszystkich nas od razu, nie zniszczy wszystkich światów, nie potrząśnie całym wszechświatem aż do jego podstaw.

W krótkiej chwili zrozumiałem, że tak naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych. Że wszystkie reguły gry w naszych światach, wszystkie aksjomaty – ogień parzy, niebo jest niebieskie, a woda mokra – to tylko wynik przypadku.

Niebo jest dźwięczne.

Ogień ciężki.

Woda chropowata.

Wszystko jest możliwe.

Wyplułem lepką, błękitno-różową ślinę. Otarłem usta. Co za świństwo…

– Wody? – zapytał obojętny głos.

Na ladzie pojawiła się szklanka, zwykła szklanka z wodą. Wstałem i wypiłem ją jednym haustem.

– Jeszcze wody?

– Dziękuję, nie – powiedziałem ochryple. – Skoro nawet cała szklanka wody nie zabiła tego obrzydliwego smaku…

Gardło jeszcze paliło, ale ból mijał. Przestawałem być funkcyjnym, ale przeżyłem. Zdążyłem.

– Czy mogę wejść?

– Jest pan funkcyjnym. Ma pan prawo wejść do muzeum. Kustosz został powiadomiony.

– Muzeum? Jaki kustosz? – spytałem.

Ale odpowiedź nie nastąpiła.

– Hej… – Odwróciłem się do drzwi. – Jest ze mną robot. On musi wejść.

– Robot może wejść.

Podszedłem do drzwi, które rozsunęły się posłusznie, jak w supermarkecie, i pomachałem rękami.

Robot poruszył się i zrobił coś, do czego nie jest zdolna żadna żywa istota – błyskawicznie przeszedł ze stanu znieruchomienia w bieg. Ciężkie uderzenia nóg wstrząsały ziemią; odsunąłem się i masywny metalowy bolid przemknął obok mnie, po czym wyhamował i odwrócił powoli, rozglądając się.

– Wpuścili nas, Anatolu.

– Skąd znasz to imię?

– Żeby przejść, musiałem stać się funkcyjnym. Celnicy podłączają się do bazy danych. To bardzo dobra baza danych.

– Dawno nikt nie nazywał mnie tym imieniem. – Robot odwrócił się, jakby uznał rozmowę za skończoną, obszedł ladę dookoła, ruszył wzdłuż ścian. – Lepiej mów do mnie „robot”.

– Dobrze. Dowiedziałem się, gdzie jesteśmy. To muzeum.

Robot zastygł przy ścianie naprzeciwko drzwi.

– Podejdź. Tu są ukryte drzwi, przed tobą powinny się otworzyć.

Podszedłem i ściana rozjechała się na boki.

Robot od razu skoczył, jakby się bał, że ktoś go zatrzyma. Poszedłem za nim.

Wyglądało to tak, jakby cały ten budynek był zupełnie pusty w środku: pudełko bez pięter i stropów, z którego wyrastają wieże – płytki wachlarza. Stanąłem, popatrzyłem w różne strony; robot poszedł w prawo, a ja, z przekory, w lewo.

Szeroki korytarz. Sufit jakieś piętnaście metrów nad głową. Gładkie szare ściany. Na suficie umieszczono plafony, tworzące skomplikowany wzór. W równej odległości od siebie stały prostokątne platformy, mniej więcej trzy na pięć metrów, ich krawędzie otaczały niewysokie poręcze.

Windy?

Chyba tak. Sufit nad nimi wygląda na jednolity, ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Zdaje się, że pod każdą wieżą jest jedna winda…

Podszedłem do najbliższej platformy. Ściana za nią była zryta niegłębokimi rzeźbieniami: kościoły, katedry, klęczący ludzie, płonące stosy, stada jakichś potworów goniących ludzi…

– Opoka – powiedziałem z przekonaniem.

Usłyszałem kroki – wracał robot. Stanął przede mną i rzekł:

– Każda wieża ma swój węzeł komunikacyjny. Mnie mechanizmy nie chcą słuchać.

– I dokąd chcesz pojechać? To muzeum, słyszysz? Każda wieża to jeden świat. Chcesz zapoznać się życiem państw-miast Werozu? A może bardziej ciekawi cię świat Skansenu?

– Chodź za mną.

Poszedłem. To było nie lepsze i nie gorsze od kontynuowania wycieczki w drugą stronę czy pozostania na miejscu.

Przeszliśmy cały korytarz do końca. Przy ostatniej platformie robot się zatrzymał.

– Tu nie ma piktogramów ani rysunków. To może być pomieszczenie służbowe.

Wzruszyłem ramionami. W mojej duszy była dziwna pustka. Muzeum…

Spróbujmy.

Weszliśmy na platformę. Nic się nie stało.

– Wydaj polecenie – zasugerował robot.

– Na samą górę, szybko – powiedziałem posłusznie.

Przez kilka sekund nic się nie działo.

Potem nad nami rozsunął się sufit, ukazując wąski, rozmiaru platformy, szyb windy. Szyb wyginał się, biegnąc tak, jak biegła skręcona wieża.

– Może tu coś jest… – zaczął robot.

Chwilę później platforma ruszyła w górę. Nie było żadnych lin, platforma po prostu unosiła się sama z siebie, coraz wyżej i wyżej, i to tak szybko, że nogi zaczęły się pode mną uginać. Powietrze przygniatało mi ramiona jak ciężka prasa – było coraz gorzej, nie wytrzymam… usiadłem, chwytając się poręczy.

Były poeta-deprywista stał nieruchomo. Gdyby jego metalowa twarz mogła wyrażać emocje, malowałby się na niej triumf.

Загрузка...