ROZDZIAŁ CZWARTY

Kiedy o jedenastej wieczorem w mieszkaniu Molly rozległ się dzwonek telefonu, rzuciła czytany właśnie romans i sięgnęła po słuchawkę tak gwałtownym ruchem, że omal nie zrzuciła lampki stojącej na nocnym stoliku. Nikt do niej nie telefonował o takiej porze. Sama często rozmawiała przez telefon z rodzicami i siostrami, ale dźwięk dzwonka o takiej godzinie mógł oznaczać tylko coś bardzo ważnego.

Nie myliła się. To rzeczywiście było ważne. Ledwo przyłożyła słuchawkę do ucha, na drugim końcu linii odezwał się męski głos. Nie poznała z początku Flynna. Mówił tak szybko, jakby się bał, że nie starczy mu tchu.

– Wiem, że jestem ostatnią osobą, z którą chciałabyś rozmawiać i przysięgam, nie zakłócałbym ci spokoju, gdybym potrafił sobie sam z tym poradzić, ale Molly, naprawdę nie wiem, co robić…

Molly opadła na poduszki. Przez cały wieczór usiłowała wyrzucić z pamięci obraz Hynna i dziecka. I nie miało to nic wspólnego z uczuciami. Po prostu przez cały czas czuła niepokój, którego nie mogła się pozbyć. Mimo to ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, był telefon od szefa. Ale Flynn rzeczywiście był przerażony.

– Dobrze, już dobrze. Uspokój się. Co się…?

– On cały czas płacze. Ułożyłem go do snu i nawet zasnął, ale nagle obudził się z rykiem. Płacze bez żadnego powodu. Co, u diabła, mam robić?

– Flynn, naprawdę nie potrafię powiedzieć ci, co się dzieje, bo mnie tam nie ma. Mówiłam ci, że nie mam przecież żadnego doświadczenia z dziećmi…

– Musisz umieć zajmować się dziećmi. Jesteś kobietą. Na pewno wiesz o nich więcej niż ja. Powiedz mi tylko, co mam robić, a ja natychmiast to wykonam.

Gdyby sytuacja była inna, pewnie Molly dałaby mu po głowie za typowo męskie podejście do sprawy, ale w tej chwili Flynn był rzeczywiście zdesperowany.

– No dobrze. Uspokój się. Słyszę jego płacz nawet tutaj…

– Nie przypuszczam, żeby był chory. Miał dziś wystarczająco dużo energii, żeby wykończyć dwoje dorosłych ludzi. Ale to przecież dziecko. Obudził się w obcym miejscu. Nie ma przy nim mamy, więc się boi. Przynajmniej spróbuj go uspokoić.

– Jak?

– Zwyczajnie. Pokołysz go trochę. Ponoś, pogładź po pleckach, zaśpiewaj coś…

– Dobrze. Zapamiętałem. Pokołysać. Pogłaskać. Zaśpiewać. Molly usłyszała tak głośny trzask, że aż drgnęła.

– Flynn? Jesteś tam?

Cisza. Roztargnionym gestem potarła czoło. Przez chwilę słyszała jeszcze płacz dziecka… a potem nastąpiła cisza. Widocznie Flynn odłożył słuchawkę, zapominając się rozłączyć, i pobiegł do Dylana. Zresztą znała go dobrze – pewnie zdążył już zapomnieć, że z nią rozmawiał.

Zawołała go jeszcze raz… i wtedy usłyszała jego głos. Śpiewał niezbyt dobrze jej znaną nieprzyzwoitą, pijacką piosenkę lubianą przez studentów. Śpiew był cichy i brzmiał bardzo fałszywie.

Odłożyła słuchawkę, nie wiedząc, czy powinna się roześmiać, czy też udusić Flynna. Wiedziała jedno – nie uda jej się szybko zasnąć, więc wstała z łóżka.

Może herbata ją uspokoi. Poszła do kuchni i zaczęła szukać w szafce torebek z herbatką miętową. Napełniła kubek i piła powoli, chodząc po mieszkaniu i rozmyślając o mężczyznach.

Ciszę zakłócał jedynie szum liści klonu rosnącego przed domem. Molly wynajmowała piętro domu należącego do państwa McNutts, którzy, będąc już na emeryturze, spędzali pół roku w Arizonie. Głównym powodem, dla którego zgodzili się wynająć jej mieszkanie u siebie, był strach przed pozostawieniem domu na tak długo bez żadnej opieki. Mieli jednak dość surowe wymagania wobec lokatorki. Nie wolno jej było hałasować po nocach, zapraszać gości, a przede wszystkim przyjmować mężczyzn. Uważali, że Molly jest dla nich idealna.

Wiedziała, że jest ideałem. Jej rodzice nie musieli się o nią martwić, gdy przyjęła pracę u McGannona i przeprowadziła się z Traverse City do Kalamazoo. Miała dwadzieścia dziewięć lat. Mogła bez problemów rozpocząć własne życie, tym bardziej że nigdy nikomu nie sprawiała kłopotów. Rodzice mogli być pewni, że będzie chodzić spać o stosownej porze, zrezygnuje z urządzania przyjęć, no i, oczywiście, nie będzie przyjmować u siebie mężczyzn. Miała opinię rozważnej dziewczyny, odkąd skończyła cztery lata.

Wypiła herbatę, ale sen nie przychodził. Poprawiła obraz wiszący w salonie, wyprostowała szereg książek uporządkowanych według tematyki i autorów. Usłyszała odgłos włączającej się lodówki. Kuchenka i lodówka były starsze od niej, prawie prehistoryczne, i powodowały, że czuła się tu dość obco, do momentu gdy pomalowała ściany na jasnocytrynowy kolor. Kanapa była kremowa – duży błąd, bo widać na niej było każdy pyłek, ale podobała jej się. Lubiła zestawienie kolorów cytrynowego i kremowego w połączeniu z żółto – zieloną barwą orientalnego dywanu. Złocisty komplet do herbaty od cioci Jean stał na szklanym stoliku. Lampa dzwoniąca kryształkami – pamiątka po babci – dekorowała kominek. Obok niej stała figurka z porcelany Royal Doulton. Mieszkanko było czyściutkie. Żadnego kurzu, żadnego bałaganu. Naczynia w kredensie były ustawione równiutko, ubrania w szafie ułożone według kolorów.

Molly nie miała żadnego problemu z wyobrażeniem sobie reakcji Flynna na jej mieszkanie. Najpierw byłby zaskoczony, a potem żartowałby sobie bezlitośnie z jej zamiłowania do pedanterii.

Inni mężczyźni, których czasami zapraszała na kawę, byli nim zachwyceni.

Kiedy była jeszcze w liceum, przez trzy lata spotykała się ze Steve'em. Potem, gdy wstąpił do seminarium, zostali przyjaciółmi. Na uczelni poznała Johna, który też studiował księgowość. Był jeszcze jeden John, specjalista od analizy komputerowej. Wszyscy byli poważni, wierni, lojalni i niezawodni. A na dodatek odpowiedzialni i uczciwi.

Niemal święci, ale w zasadzie strasznie nudni. Molly szybko wypłukała kubek po herbacie, wstawiła go do zmywarki i powędrowała do łóżka. Nigdy dotąd nie miała żadnych kłopotów z mężczyznami. Potrafiła właściwie oceniać ludzi. Ostatnią swoją sympatię, Sama Morrisona, poznała w banku zaraz po przeprowadzce do Kalamazoo. Był człowiekiem sukcesu. Nigdy nie przysporzyłby kobiecie kłopotów. Dbał o porządek. Był, oczywiście, odpowiedzialny.

Miała czasami wrażenie, że jeśli pozna jeszcze jednego świętego, oszaleje. Albo zareaguje na zaloty kolejnego nudziarza, mdlejąc jak jakaś wiktoriańska dama.

Położyła się do łóżka, poprawiła poduszkę, ułożyła równo kołdrę i zgasiła światło. Zamknęła oczy, próbując zasnąć.

Molly, nie oszukuj się. Przecież nie zaśniesz. Co się z tobą dzieje, pomyślała zaniepokojona. Dlaczego nie potrafisz zakochać się w jednym z tych przyzwoitych, spokojnych mężczyzn?

Było już wpół do trzeciej – a ona ciągle nie spała. I wtedy zadzwonił telefon. Nawet się nie zdenerwowała, bo była dziwnie pewna, że Flynn odezwie się znowu. Tak to już bywa. Gdy spodziewasz się kłopotów, na pewno się pojawią.

Serce biło jej jak szalone. Gdy usłyszała zmęczony głos Flynna, zrobiło jej się go żal. Był wyczerpany. Sprawiał wrażenie osoby, która od dwóch tygodni haruje jako drwal w dżungli.

– Bardzo cię przepraszam. Nie dziwiłbym się, gdybyś mnie zamordowała, ale, Molly…

– Słyszę go.

– Wcale mnie to nie dziwi. Obudził chyba wszystkich okolicznych mieszkańców, chociaż najbliższy dom jest o kilometr stąd. Zrobiłem wszystko, żeby go kołysać do snu. Bez skutku.

– Dobrze, dobrze. Uspokój się, proszę. Nie wpadaj w panikę.

– Uspokoić się? Słyszysz go? Chyba coś mu dolega. Pewnie już umiera. A ja nawet nie wiem, gdzie jest najbliższy szpital i czy mogę mieć zaufanie do lekarzy z izby przyjęć…

– Zaczekaj, McGannon. Nie wpadaj w panikę. Może rzeczywiście małemu coś dolega, ale na twoim miejscu zastanowiłabym się, zanim wywieziesz go z domu w ciemną noc. Może jest głodny?

– To niemożliwe. Na kolację zjadł więcej niż ja. Poza buraczkami. Rozrzucił je po całej kuchni. Więcej mu ich już nie dam, Mol…

– A może mu się chce pić? Przecież kupiliśmy soczki.

– Pamiętam. Na pewno są, Nie zdążyłem ich rozpakować…

– Nie wiem, czy będzie chciał pić z butelki, ale może ciepłe mleko go uspokoi. Sprawdzałeś pieluszkę?

– Włożyłem mu świeżą, zanim położyłem go spać. To już czwarta. Nie wiem, kto to wymyślił, ale trzeba mieć chyba doktorat, żeby je włożyć…

– Flynn – przerwała mu spokojnie Molly. – Sprawdź, czy Dylan ma sucho.

Odłożył słuchawkę na bok jak poprzednio. Zapanowała cisza. Molly wpatrywała się w drobinki kurzu na suficie i zastanawiała się, czy się nie rozłączyć, gdy znów odezwał się Flynn.

– Jezus Maria!

Nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Założę się, że miał mokro.

– Więcej niż mokro. Ja też bym tak wrzeszczał, gdybym w tym leżał. Będę musiał zrobić fumigację. Ale wszystko to nie jest już ważne. Jestem ci dozgonnie wdzięczny, że na to wpadłaś. Kocham cię za to, Molly. Przysięgam, że już nigdy nie będę prosił cię o pomoc.

Odłożył słuchawkę. Molly wsunęła się pod kołdrę i za mknęła oczy. McGannon nie był święty, ale ona też się zmieniła, odkąd go poznała. Jego radość życia była zaraźliwa. Otworzył przed nią świat… i chyba dlatego nie mogła go nie pokochać.

Słowa takie jak „kocham cię" nie miały dla niego większego znaczenia. Po prostu przesadnie wyrażał to, co cal w danej chwili. Molly nie miała żadnych wątpliwości, że dziecko całkowicie odmieniło jego życie, więc tym bardziej powinna być ostrożna.

Ten malec mógł zdobyć uczucia każdego. Ale teraz Molly nie była pewna, co się tam głęboko w jej sercu dzieje. Mała złudzenia, że dobrze zna Flynna. I proszę, jak bardzo się myliła. Powinna natychmiast się odkochać, a nie pogrążać się w tym beznadziejnym uczuciu jeszcze bardziej. Musi trzymać się w bezpiecznej odległości od Flynna McGannona.

Molly nalała sobie już trzecią filiżankę mocnej kawy. Nigdy nie lubiła poranków, a dzisiaj gotowa była rzucić się z pazurami na każdego, kto się do niej odezwał. Najlepiej żeby to był McGannon – bo to on był odpowiedzialny za to, że przez pól nocy wędrowała po mieszkaniu, martwiąc się, czyjej szef poradzi sobie z dzieckiem. Żeby funkcjonować normalnie, potrzebowała ośmiu godzin snu. A spała tylko trzy.

Czując bolesne pulsowanie w skroniach, zaniosła kubek i stos papierów do sali pomysłów. Reszta pracowników już tam była. Na ogół w większości firm pracownicy obawiali się cotygodniowych spotkań, ale Flynn przeprowadzał w taki sposób, że nikt ich nie unikał. Nawet Bailey starał się być obecny.

Molly odstawiła kubek i zaczęła układać papiery. Widzę, że Flynna jeszcze nie ma. Może ktoś pójdzie po niego?

Nie ma go w biurze. Jeszcze nie przyszedł. Widzę, że popełniłem ogromny błąd, biorąc sobie wczoraj wolny dzień. Ominęła mnie cała ta historia z tajemniczym dzieckiem. – Darrena wyglądał jak grabarz, ale czarne ubranie nie miało nic wspólnego z jego osobowością. Uwielbiał plotki i znał ich więcej niż wszyscy dziennikarze z popołudniówek razem wzięci. – Słyszałem, że ta babka była całkiem niezła.

Molly nie była w nastroju do plotek.

– To nie nasza sprawa. Ani ona, ani dziecko. Przecież nie musimy stale zaczynać spotkań o dziewiątej. Po prostu jestem zaskoczona, że Flynn jeszcze nie przyjechał do biura

Nie było to chyba właściwe słowo na określenie stanu jej ducha Zaczęła sobie natychmiast wyobrażać najczarniejsze z możliwych scenariusze i wszystkie katastrofy, jakie mogły się przytrafić zarówno Flynnowi, jak i dziecku. Zazwyczaj Flynn zaczynał dzień pracy wczesnym rankiem. Nie był pracoholikiem, ale jego ulubioną porą rozwiązywania najtrudniejszych zagadnień była piąta rano. Przychodził do biura przed wszystkimi. Widocznie dziecko sprawiło, że zaspał i zmienił cały ustalony porządek dnia. Powinien był jednak uprzedzić, że nie przyjdzie rankiem do biura.

Właściwie mogliby zacząć zebranie bez niego. Flynn stale powtarzał, że on tu nie rządzi. Podczas tych spotkań rozmawiali o zaawansowaniu prac, o problemach, które pomagali sobie wzajemnie rozwiązywać. Zbliżał się termin rozliczania podatków i Molly musiała przypomnieć wszystkim o konieczności rejestrowania wydatków oraz zastanowić się wraz z nimi nad przyszłym budżetem. Mogła równie dobrze krzyczeć na nich bez Flynna, a oni przedstawialiby nowe pomysły… ale to nie było to samo.

Ten facet był ich szefem, czy chciał tego, czy nie. On jeden potrafił przekonać Baileya, by coś powiedział, uspokoić Simone czy też zmusić Darrena, by mówił na temat lub zachęcić Ralpha do używania języka zrozumiałego dla wszystkich. Jedynie Flynn potrafił ich ze sobą pogodzić w trakcie „burzy mózgów" – choć twierdził, że sam uwielbia wywoływać sprzeczki.

Może coś złego stało się dziecku? A jeśli źle poradziła Flynnowi i Dylan rozchorował się? Albo Flynn źle się poczuł? Im dłużej nad tym myślała, tym większa ogarniała ją panika. Wczoraj wydawało się jej to śmieszne, że ten duży facet jest tak bezradny, jeśli chodzi o dzieci… choć to rzeczywiście było zabawne. Nie chciała przecież z zimną krwią zostawić ich obu na pastwę losu. Poza tym zawsze uważała Flynna za człowieka, który potrafi sobie poradzić. Ale co będzie, jeśli mu się nie uda? A co…?

Wszyscy usłyszeli, jak otworzyły się drzwi wejściowe.

Molly, która właśnie zamierzała zatelefonować do szefa, opadła na krzesło.

Do pokoju wpadł Flynn, dźwigając Dylana i z piętnaście kilogramów dziecięcego ekwipunku.

Malec wyglądał uroczo. Miał na sobie strój piłkarza z numerem na plecach, rude włoski zaczesane gładko do tyłu, jak dorosły, a jego buzia lśniła czystością.

Flynn natomiast wyglądał jak ktoś, kto ledwie uszedł z życiem z katastrofy. Miał ogromne sińce pod oczami, potargane włosy i z pewnością nie zdążył się ogolić. Jego koszula i spodnie były, co prawda, czyste, ale wygniecione, a na nogach miał jedną skarpetkę brązową, a drugą niebieską.

Rozejrzał się, czy wszyscy są. Rzucił na podłogę torbę z pieluszkami, a zaraz obok drugą zjedzeniem dla dziecka i z zabawkami, posadził Dylana na krześle obok siebie, jakby malec był jednym z pracowników.

– Gotowi do pracy? – spytał.

– Tak, tutaj prawa patentowe są nieco skomplikowane, Ralph. Ale, jak ci już mówiłem…

Flynn nagle wsadził głowę pod stół. Jego instynkt działał coraz sprawniej. Kiedy poprzednim razem Dylan zachowywał się cicho, udało mu się przewrócić kosz na śmieci i znaleźć starą gumę do żucia. Teraz kosz stał na środku stołu konferencyjnego, a guma… no cóż, włoski Dylana uległy skróceniu z jednej strony. Flynn już wiedział, że mały i cisza to piorunująca mieszanka. Tym razem dzieciak nie wiadomo skąd wziął ołówek.

Malec zauważył minę Flynna i roześmiał się. A potem, co można było przewidzieć, włożył ołówek prosto do buzi.

– Teraz, jeśli chodzi o sprawę Gregory'ego… Dylan, oddaj to, dobrze? Nie musimy się spieszyć. Darren i Simone, chciałbym, żebyście razem się tym zajęli… Dylan, proszę, oddaj to. Dam ci autko za ten głupi ołówek… – Flynn podniósł głowę. – Ralph, wiesz już teraz wszystko?

– Tak. Chyba tak. Ale chciałbym jeszcze…

Flynn był pewien, że już mu się udało odzyskać ołówek… ale malec chwycił zakazaną zabawkę i błyskawicznie zniknął z zasięgu jego ręki. Flynn już odkrył, że okazywanie zdenerwowania jedynie go zachęca do dalszych psot. A nikt przy zdrowych zmysłach nie pragnąłby tego.

– Dylan, jeśli wejdę do ciebie pod stół – powiedział Flynn cichym głosem – będziesz miał kłopoty. Jeśli zmusisz mnie do tego, zdenerwuję się. O, tak, grzeczny chłopczyk, daj mi to… Cholera!

Wysuwając się spod stołu, Flynn uderzył się w głowę, ale wyszedł, trzymając pod pachą wrzeszczącego dzieciaka, a w drugiej ręce ołówek. Na twarzy miał szeroki uśmiech.

– Na czym skończyliśmy? Darren, rozmawiałeś z Guyem Robinsonem?

– Tak. Przekazałem ten projekt Baileyowi. – Darren mówił głośno, chcąc przekrzyczeć wrzeszczącego Dylana. – Prawdę mówiąc, nie jestem pewny, czy coś z tego wyjdzie, ale niech to rozstrzygnie Bailey. On jest w tym lepszy.

– Nie chcę pracować z Robinsonem – powiedział poirytowany Bailey.

– Nie musisz z nim pracować – zapewnił go Flynn. – Jeśli uważasz, że sam sobie dasz radę, musisz podać Molly koszty projektu… – Po raz pierwszy tego ranka popatrzył na Molly. I w tej samej chwili poczuł pod dłonią wilgoć.

– Poczekajcie chwileczkę. Ralph, czy już powiedziałem ci o patencie? Aha, musimy jeszcze omówić wydatki Gregory'ego… – Poczuł, że pot występuje mu na czoło. Chyba zaczyna się powtarzać? Gdzie, u licha, jest torba z pieluszkami?

W zasadzie nie przejął się zbytnio tym, że pracownicy mogli się zorientować, że zaczyna się gubić. Ludzie tacy jak oni nie są przekonani, że zdrowy rozsądek jest przydatny w życiu. Flynn właściwie zgadzał się z nimi, ale zależało mu bardzo na opinii Molly.

Przebiegł na drugi koniec sali, chwycił torbę z pieluszka – i wrócił do dziecka. Powiedział coś Ralphowi o patentach. Ralph skinął głową – widocznie udało mu się usłyszeć coś mądrego. Dylan, widząc pieluszki, wrzasnął:

– Nie!

Jak Flynn zdążył się zorientować, było to jedyne słowo w języku Dylana, używane przez niego bardzo chętnie i na ogół w celu terroryzowania dorosłych.

Próbował rozebrać malca, starając się, aby jego uśmiech wyrażał rozbawienie, pewność siebie i opanowanie. Robił to specjalnie dla Molly. Chciał jej pokazać, że nie daje się i nie przerażają go drobne komplikacje, takie jak obecność dziecka na naradzie. Chciał jej udowodnić, że radzi sobie ze wszystkim.

To była kwestia jego dumy i honoru. I poczucia winy. Musi jej pokazać, że w przeciwieństwie do tego, co działo się wczoraj, on nie uchyla się od odpowiedzialności. Nie chowa się. Nie wykręca. Po prostu robi to, co należy.

Mała bosa stopka kopnęła go znienacka w brodę… ale w końcu udało mu się zdjąć wrzeszczącemu maluchowi mokrą pieluchę. Dylan krzyczał jak opętany. Flynn nie miał pojęcia, dlaczego to dziecko tak nienawidzi przewijania. Gdyby chociaż przez dwie sekundy poleżał spokojnie. Może powinien go do tego zmusić, ale Dylan był taki malutki, więc bał się, że może go uszkodzić.

– Wróćmy może do sprawy Gregory'ego… – powiedział, rozkładając pieluszkę i rzucił w stronę Molly kolejny wspaniały uśmiech, który mówił: „Widzisz, jak wspaniale daję sobie radę?"

Do tej chwili rzucał na nią tylko przelotne, ukradkowe spojrzenia. Ale mimo to zdążył zauważyć, że miała na sobie żółty sweterek i ciemnozieloną spódniczkę. Sweterek miał bardzo żywy kolor, a krótka spódniczka odsłaniała długie, szczupłe nogi, ale na tym kończyło się szaleństwo Molly.

Pod sweterkiem miała zapiętą pod szyję jasną bluzkę, a jej oczy patrzyły na niego obojętnie. Wzrok miała chłodny, a twarz spokojną. Nie patrzyła na niego z taką obawą, jak na początku, gdy tak bardzo się go bała. Zazwyczaj o tej porze śmiała się, po chwili gniewnie rozstawiała wszystkich po kątach za bałagan w papierach. Molly potrafiła się czasami zachowywać jak szef, a ponieważ tylko ona umiała dobrze liczyć, Flynn pozwalał jej na zupełną swobodę w sprawach finansowych. Teraz, gdy wyraz jej twarzy przypominał wyniosłą minę księżnej, zrozumiał, że trudno mu będzie odzyskać szacunek tej dziewczyny.

– Flynn – szepnęła Molly.

Jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Odezwała się do niego, może jakoś mu przebaczy.

– Słucham, Molly? Czy powinniśmy porozmawiać jeszcze o księgowości?

– Tak, ale może nie teraz. Myślę, że masz drobny problem. Rozejrzał się wokoło. Wszyscy siedzieli pochyleni do przodu, podbródki mieli oparte na dłoniach… co było nieco dziwne, bo zazwyczaj przybierali bardziej swobodne pozy. Wtedy Molly wskazała palcem na dół.

Spojrzał. W ręku trzymał pieluszkę, obok na podłodze leżały niemowlęce spodenki. A dziecka nie było.

Pokazując wszystkim gołą pupkę, malec pędził z ogromną szybkością w stronę otwartych drzwi.

Загрузка...