ROZDZIAŁ 16 LEGBA

— Hej, dupku! — Rhea niezbyt delikatnie dźgnęła go palcem w żebra. — Rusz tyłek.

Wracał do siebie walcząc z szydełkową narzutą, z na wpół uformowanymi sylwetkami nieznanych wrogów. Z mordercami swojej matki. Był w pomieszczeniu, którego nie znał; w pokoju, który mógł się znajdować wszędzie. Mnóstwo luster w plastikowych złoconych ramach. Aksamitne szkarłatne tapety. Wiedział, że w ten sposób dekorują swoje pokoje Gothicy, jeśli ich na to stać, ale widział też, że ich rodzice urządzają w tym stylu całe mieszkania. Rhea rzuciła na materac kłąb ubrań i wcisnęła ręce w kieszenie czarnej skórzanej kurtki.

Różowe i czarne kwadraty narzuty opinały jego pierś. Spuścił wzrok i zobaczył segmentowy kadłub stonogi zanurzonej w szerokiej na palec różowej bliźnie. Beauvoir mówił, że to paskudztwo przyspiesza gojenie… Ostrożnie dotknął świeżej tkanki; była czuła, ale do wytrzymania. Spojrzał na Rheę.

— Sama rusz tyłkiem na tym — mruknął, wystawiając palec. Przez kilka sekund patrzeli na siebie wrogo ponad sterczącym środkowym palcem Bobby'ego. Potem roześmiała się.

— No dobra — powiedziała. — Masz rację. Nie będę się ciebie czepiać. Ale przejrzyj te rzeczy i załóż coś. Niedługo przyjedzie po ciebie Lucas, a on nie lubi czekać.

— Tak? Na mnie zrobił wrażenie spokojnego gościa.

Zaczął przeglądać ubrania. Odłożył czarną koszulę w drobny wzorek nadrukowany wyblakłym złotem, kurtkę z czerwonej satyny z imitującymi skórę białymi frędzlami wzdłuż rękawów, czarny obcisły kostium z płytkami jakiegoś przejrzystego materiału…

— Zaraz! — zawołał. — Skąd wzięłaś te ciuchy? Nie mogę czegoś takiego włożyć…

— To mojego młodszego brata — wyjaśniła Rhea. — Z zeszłego roku. I lepiej wciągnij coś na swój biały tyłek, zanim zjawi się Lucas. Chwila… To moje! — Wyrwała mu kostium, jakby się bała, że zechce go ukraść.

Wciągnął czarno-złotą koszulę i zaczął zapinać wypukłe zatrzaski z imitacji masy perłowej. Znalazł parę czarnych dżinsów, ale okazały się workowate, z wymyślnymi naszywkami i chyba całkiem bez kieszeni.

— Nie masz innych spodni?

— Jezu… — jęknęła. — Widziałam ciuchy, które obrał z ciebie Pye. Nie jesteś z żurnala mody, chłopie. Ubierz się, co? Nie chcę kłopotów z Lucasem. Dla ciebie może być spokojny, ale to tylko znaczy, że masz coś, na czym mu zależy. I to bardzo, bo się stara. Ja na pewno nic nie mam, więc ze mną nie będzie się pieścił.

Stanął niepewnie obok materaca i spróbował zapiąć czarne dżinsy.

— Nie ma zamka… — Obejrzał się na nią.

— Guziki. Gdzieś tam je znajdziesz. To się nazywa: styl.

Bobby odszukał guziki. Była to wymyślna konstrukcja i zastanowił się, co by zrobił, gdyby szybko musiał się wysikać. Obok materaca zauważył czarne nylonowe sandały i wsunął je na stopy.

— Co z Jackie? — zapytał. Poczłapał do miejsca, gdzie mógł się przejrzeć w lustrze ze złotą ramą. — Czy z nią Lucas się pieści?

Obserwował jej odbicie. Coś przemknęło po jej twarzy.

— O co ci chodzi?

— Beauvoir mówił, że ona jest koniem…

— Zamknij się — przerwała mu cicho i z naciskiem. — To sprawa Beauvoira, że opowiada ci takie rzeczy. Ale poza tym nie ma tu o czym gadać. Rozumiesz? To rzeczy tak paskudne, że wolałbyś wrócić na tę ulicę, gdzie pocięli ci tyłek.

Patrzył w jej szeroko otwarte, ciemne oczy, ukryte pod szerokim rondem kapelusza.

— Dobra — mruknął po chwili. — Dzięki.

Bawił się kołnierzykiem koszuli. Postawił go, potem ułożył z powrotem, układał na różne sposoby.

— A wiesz… — Rhea przechyliła głowę w bok. — Jak już wciągniesz na siebie trochę ciuchów, to nie wyglądasz źle… Tyle że oczy masz jak dwie dziury wysikane w śnieżnej zaspie…


— Lucas — zapytał Bobby, kiedy weszli do windy — czy wiesz, kto właściwie skasował moją staruszkę?

Nie to pytanie zamierzał zadać. Samo wypłynęło na powierzchnię, niby bąbel bagiennego gazu.

Lucas przyglądał mu się dobrotliwie. Pociągłą twarz miał gładką i czarną. Czarny, świetnie skrojony garnitur wyglądał jak świeżo wyprasowany. W ręku trzymał grubą laskę ze lśniącego drewna; czarno-czerwone słoje układały się w fale, a u góry tkwiła duża, mosiężna gałka. Wybiegały z niej długie na palec pasy mosiądzu, gładko wpasowane w powierzchnię drewna.

— Nie, tego nie wiemy. — Szerokie wargi ułożyły się w prostą, bardzo poważną linię. — A bardzo chcielibyśmy wiedzieć…

Bobby poruszył się niespokojnie. Winda wprawiała go w zakłopotanie. Miała wielkość małego autobusu i choć nie była zatłoczona, on był w niej jedynym Białym. Czarni, jak zauważył rozglądając się niespokojnie, w świetle jarzeniówek nie przypominają trupów, tak jak Biali.

Trzykrotnie w czasie jazdy winda zatrzymywała się na jakimś piętrze i tkwiła tam, raz prawie piętnaście minut. Za pierwszym razem Bobby zerknął pytająco na Lucasa.

— Coś w szybie — wyjaśnił Lucas.

— Co?

— Inna winda.

Windy umieszczono w rdzeniu kompleksu, ich szybami biegły wodociągi, ścieki, grube kable energetyczne i jakieś izolowane rury; Bobby uznał, że należą do tego systemu geotermicznego, o którym opowiadał mu Beauvoir. Kiedy tylko otwierały się drzwi, patrzył na to wszystko odsłonięte, nagie, jakby ci, którzy budowali kompleks, chcieli dokładnie widzieć, jak pracuje każdy element i co dokąd prowadzi. I wszystko, każdą widoczną powierzchnię, pokrywała siatka graffiti tak gęsta i wielowarstwowa, że odczytanie jakiegokolwiek symbolu czy przekazu było prawie niemożliwe.

— Nigdy jeszcze tu nie byłeś, prawda, Bobby? — zapytał Lucas, kiedy drzwi się zamknęły i znowu ruszyli w dół.

Bobby pokręcił głową.

— Szkoda — stwierdził Lucas. — Zrozumiałe, ale szkoda. Dwadziennie mówił mi, że nie bardzo podobało ci się Barrytown. To prawda?

— Pewno — przyznał Bobby.

— Sądzę, że to również jest zrozumiałe. Zrobiłeś na mnie wrażenie młodego człowieka obdarzonego wyobraźnią i inicjatywą. Zgodzisz się chyba?

Uderzył jasną, mosiężną gałką laski o swą różową dłoń i spojrzał na Bobby'ego badawczo.

— Chyba tak. Nie znoszę tego miejsca. Ostatnio tak jakbym zauważał, że… no… nic się tam nie dzieje. Rozumiesz? To znaczy owszem, coś się wydarza, ale ciągle to samo. Ciągle wściekle to samo, jakby same powtórki, każde lato podobne do poprzedniego…

Ucichł niepewny, co Lucas o nim pomyśli.

— Tak — westchnął Lucas. — Znam to uczucie. Może w Barrytown jest bardziej realne niż gdzie indziej, ale równie dobrze może cię dopaść w Nowym Jorku albo w Tokio.

To niemożliwe, pomyślał Bobby, ale kiwnął głową, pamiętając o słowach Rhei. Lucas nie wydawał się groźniejszy niż Beauvoir, ale sam jego wygląd był ostrzeżeniem. Bobby pracował właśnie nad nową teorią ludzkich zachowań; brakowało jeszcze kilku szczegółów, ale stwierdzała ona między innymi, że ludzie naprawdę niebezpieczni wcale nie muszą tego demonstrować. A umiejętność ukrycia groźby czyni ich jeszcze niebezpieczniejszymi. Całkiem wbrew regułom Wielkiego Lunaparku, gdzie dzieciaki bez żadnego haka dokładają wielu starań, by podkreślić swą nabijaną chromem porywczość. Co zresztą dawało im pewne korzyści, przynajmniej lokalnie. Ale Lucas najwyraźniej nie miał nic wspólnego ze sprawami lokalnymi.

— Widzę, że trudno ci uwierzyć. No cóż, prawdopodobnie wkrótce sam się przekonasz… Ale jeszcze nie teraz. Twoje życie układa się obecnie tak, że przez pewien czas wszystko będzie ci się wydawać nowe i ekscytujące.

Drzwi windy rozsunęły się i Lucas ruszył, popychając Bobby'ego przed sobą jak dziecko. Wyszli na pokryte kafelkami, ciągnące się w nieskończoność foyer, pełne kiosków, straganów i ludzi przykucniętych obok koców z rozłożonymi towarami.

— Ale to nie powinno cię zatrzymywać — dodał Lucas i delikatnie pchnął Bobby'ego szeroką dłonią, gdy chłopak przystanął przed stosami używanego oprogramowania. — Wyruszasz do Ciągu, mój drogi. I dotrzesz tam w sposób godny grafa.

— To znaczy jak?

— Limuzyną.


Samochód Lucasa okazał się zadziwiającym potworem o długiej, nakrapianej złotem czarnej karoserii obwieszonej lśniącym jak lustro mosiądzem i zestawem barokowych gadżetów, których przeznaczenia Bobby mógł się tylko domyślać. Miał wrażenie, że rozpoznaje talerz anteny, choć przypominał raczej jedno z tych kół na płaskorzeźbach Azteków. Potem byli już w środku, a Lucas pozwolił, by drzwi zamknęły się za nimi z cichym trzaśnięciem. Okna były tak przyciemnione, że zewnętrzny świat wydawał się pogrążony w nocnej ciemności: burzliwa noc, w której tłumy z Projektów załatwiały swoje dzienne sprawy. Wnętrze pojazdu składało się z pojedynczego dużego pomieszczenia wyłożonego jaskrawymi dywanami i poduszkami z jasnej skóry. Bobby nie zauważył żadnych siedzeń. Nie było też kierownicy; deskę rozdzielczą pokrywała miękka skóra, bez jakiegokolwiek instrumentu. Zerknął na Lucasa, który rozluźniał czarny krawat.

— Jak się to prowadzi?

— Usiądź gdzieś. Prowadzi się tak: Ahmed, zabierz nasze tyłki do Nowego Jorku, od wschodniej strony.

Samochód ruszył gładko od krawężnika, a Bobby opadł na kolana na miękki stos dywanów.

— Lunch za trzydzieści minut, chyba że ma pan ochotę zjeść coś wcześniej — zabrzmiał miękki, melodyjny głos, który nie dochodził z żadnego określonego punktu.

Lucas zaśmiał się.

— Naprawdę umieli je robić w Damaszku.

— Gdzie?

— W Damaszku. — Lucas rozpiął marynarkę i usadowił się na poduszkach. — To rolls. Bardzo stary. Ci Arabowie robili dobre wozy, póki jeszcze mieli pieniądze.

— Lucas — odezwał się Bobby, przeżuwając zimnego kurczaka. — Jak to jest, że potrzebujemy półtorej godziny, żeby się dostać do Nowego Jorku? Nie czołgamy się przecież…

— Ponieważ… — Lucas wypił łyk schłodzonego białego wina — tyle właśnie potrzebujemy. Ahmed ma pełne wyposażenie dodatkowe, w tym pierwszej klasy system przeciwpodsłuchowy. Na drodze, w ruchu, gwarantuje niezwykły poziom zabezpieczenia, o wiele wyższy, niż zwykle mam chęć opłacać w Nowym Jorku. Ahmedzie, nie masz uczucia, że ktoś próbuje nas namierzyć, podsłuchać czy coś w tym rodzaju?

— Nie, proszę pana — odparł głos. — Osiem minut temu nasze tablice identyfikacyjne były infraskanowane przez śmigłowiec Sił Taktycznych. Numer śmigłowca MH-kreska-3-kreska-848, pilotowany przez kaprala Roberto…

— Wystarczy — przerwał Lucas. — Doskonale. Ale to nieważne. Widzisz? — zwrócił się do Bobby'ego. — Ahmed więcej wie o tych Taktycznych niż oni o nas.

Wytarł ręce w grubą lnianą serwetkę i z kieszeni marynarki wyjął złotą wykałaczkę.

— Lucas… — zaczął Bobby, gdy ten delikatnie sondował szczeliny między dużymi, kwadratowymi zębami. — Co by się stało, gdybym… powiedzmy… poprosił, żebyś mnie odwiózł na Times Square i tam wysadził?

— Ach… — Lucas opuścił wykałaczkę. — Najbardziej tętniący życiem obszar miasta. O co chodzi, Bobby, jesteś na głodzie?

— No nie, ale byłem ciekawy…

— Ciekawy czego? Chcesz jechać na Times Sąuare?

— Nie, to tylko pierwsze miejsce, jakie mi przyszło do głowy. Byłem ciekawy, czy byś mnie wypuścił.

— Nie — stwierdził Lucas. — I może nie wchodźmy w szczegóły. Ale nie powinieneś uważać się za więźnia. Raczej gościa. Bardzo cennego gościa.

Bobby uśmiechnął się niepewnie.

— Aha. Rozumiem. Coś, co nazywają aresztem ochronnym.

— Zgadza się. — Lucas znowu uruchomił złotą wykałaczkę. — A póki jesteśmy tutaj, bezpiecznie ekranowani przez wiernego Ahmeda, pora nam porozmawiać. Brat Beauvoir opowiedział ci już co nieco o nas, jak sądzę. A co ty sądzisz, Bobby, o tym, o czym mówił?

— No więc… To naprawdę ciekawe, ale chyba nie wszystko rozumiem.

— Czego nie rozumiesz?

— Nie bardzo wiem, o co chodzi z tym voodoo…

Lucas uniósł brwi.

— Właściwie to wasza sprawa, co chcecie kupić… znaczy, w co wierzyć. Prawda? Ale najpierw Beauvoir mówi o robocie, o technice, o jakiej w życiu nie słyszałem, a potem nagle zaczyna o abrakadabrach, duchach, wężach i… i…

— I o czym?

— Koniach — dokończył Bobby przez zaciśnięte gardło.

— Bobby, czy wiesz, co to są metafory?

— Części? Jak kondensatory?

— Nie. Mniejsza więc o metafory. Kiedy Beawoir i ja mówimy o loa i ich wierzchowcach, jak nazywamy tych nielicznych, których loa zechcą dosiadać, powinieneś wiedzieć, że mówimy w dwóch językach jednocześnie. Jeden z nich już znasz. To język techniki… roboty, jak to nazwałeś. Używamy może innych słów, ale mówimy o technice. Może nazywamy Ougou Feray coś, co ty nazwałbyś łodołamaczem. Rozumiesz? Ale równocześnie, tymi samymi słowami, mówimy o innych sprawach. I tych nie rozumiesz. Nie musisz.

Odłożył wykałaczkę. Bobby zaczerpnął powietrza.

— Beauvoir powiedział, że jackie jest wierzchowcem węża. Węża zwanego Danbala. Przetłumaczysz mi to na technikę?

— Oczywiście. Wyobraź sobie Jackie jako dek, Bobby. Dek cyberprzestrzeni, bardzo ładny, z pięknymi łydkami… — Lucas uśmiechnął się, a Bobby zarumienił. — Wyobraź sobie Danbalę, którego niektórzy nazywają wężem, jako program. Powiedzmy: jako lodołamacz. Danbala wtyka się w dek Jackie. Jackie tnie lód. To wszystko.

— No dobra. — Bobby'emu zaczynało się to klarować. — A czym jest matryca? Jeśli ona jest dekiem, a Danbala programem, to czym jest cyberprzestrzeń?

— Światem — wyjaśnił Lucas.


— Stąd lepiej pójdziemy pieszo — stwierdził Lucas.

Rolls zahamował bezgłośnie i jedwabiście gładko. Lucas wstał, zapinając marynarkę.

— Ahmed zwraca uwagę — dodał.

Chwycił laskę. Drzwi brzęknęły cicho, zwalniając zamek.

Bobby wysiadł za nim, prosto w charakterystyczny zapach Ciągu, bogaty amalgamat stęchłych wyziewów metra, starożytnej sadzy i rakotwórczego aromatu świeżych plastików, a wszystko podszyte węglowodorowym posmakiem bezprawnych paliw kopalnych. Wysoko w górze, w odbitym świetle lamp łukowych, dwie trzecie różowego wieczornego nieba przesłaniała nie dokończona kopuła Fullera; jej ostra krawędź była niczym złamany, szary plaster miodu. Układanka kopuł Ciągu generowała własne, przez nikogo nie planowane mikroklimaty; były obszary kilku przecznic, gdzie z poczerniałych od sadzy geodezyjnych kopuł bez przerwy opadała mżawka kondensacji; były fragmenty wielkiej kopuły słynne z nieustannych wyładowań elektrostatycznych — tej szczególnej, miejskiej odmiany błyskawic. Dmuchał silny wiatr, ciepły i niosący tumany pyłu, mający pewnie jakiś związek ze zmianami ciśnienia w systemie metra obejmującym całą długość Ciągu.

— Pamiętaj, co ci mówiłem — odezwał się Lucas, mrużąc oczy przed pyłem. — Ten człowiek jest czymś więcej niż się wydaje. A nawet gdyby był jedynie tym, kim się wydaje, i tak winien mu jesteś szacunek. Jeśli chcesz zostać kowbojem, to za chwilę poznasz legendę tego fachu.

— Dobra… — Odskoczył, by wyminąć poszarzałą wstęgę wydruku, która próbowała owinąć mu się wokół kostek. — To ten, od którego ty i Beauvoir kupiliście…

— Nie! Nie zapominaj, o czym rozmawialiśmy. Jeśli mówisz otwarcie na ulicy, równie dobrze możesz wydrukować te słowa na plakatach…

Bobby skrzywił się, ale kiwnął głową. Niech to diabli! Bez przerwy nawalał. Szedł w towarzystwie potężnego operatora, tkwiącego po szyję w jakichś dziwnych interesach, a cały czas zachowywał się jak wilson. Operator. To odpowiednie określenie dla Lucasa, i dla Beauvoira też. Cała ta gadka o voodoo, uznał, to taka zagrywka, której próbują na ludziach. W rollsie Lucas zaczął jakąś długą historię o Legbie, który — jak stwierdził — jest loa komunikacji, „panem dróg i ścieżek”, a ulubieńcem Legby jest człowiek, do którego się z Bobbym wybierają. Kiedy Bobby spytał, czy to oungan, Lucas zaprzeczył. Wyjaśnił, że ten człowiek szedł z Legbą przez całe życie, tak blisko, że nawet nie wiedział o loa obok siebie, jakby był jego częścią, jego cieniem. I ten człowiek, poinformował Lucas, sprzedał im soft, który Dwadziennie wypożyczył Bobby'emu…

Lucas skręcił za róg i zatrzymał się. Bobby stanął tuż za nim. Byli przed frontem poczerniałego budynku z oknami od dziesięcioleci zabitymi arkuszami pordzewiałej blachy. Część parteru służyła kiedyś jako sklep; brud oblepiał popękane szyby wystawowe. Drzwi między martwymi wystawami zostały wzmocnione taką samą blachą, jaka zasłaniała okna na wyższych piętrach. Bobby'emu zdawało się, że dostrzega w mroku za szybą po lewej stronie jakiś znak, stary neon pochylony na ukos. Lucas stał nieruchomo przed drzwiami; jego twarz była bez wyrazu, czubek laski opierał się o chodnik, obie dłonie wsparł o mosiężną gałkę.

— Pierwsze, czego musisz się nauczyć — powiedział tonem człowieka, który cytuje przysłowie — to, że zawsze trzeba czekać.

Bobby'emu zdawało się, że coś skrobie za drzwiami. Potem zadzwonił łańcuch.

— Zadziwiające — mruknął Lucas. — Całkiem jakby się nas spodziewał.

Drzwi uchyliły się o dziesięć centymetrów na dobrze nasmarowanych zawiasach, a potem zatrzymały nagle. Spojrzało na nich oko, nie mrugające, zawieszone w szczelinie ciemności i kurzu. Bobby'emu wydało się z początku, że to oko jakiegoś dużego zwierzęcia: tęczówka miała dziwny, brunatnożółty odcień, poplamione i przekrwione białko i jeszcze bardziej zaczerwienioną dolną powiekę.

— Człowiek hoodoo — zabrzmiał głos z niewidocznej twarzy, do którego należało oko. — Człowiek hoodoo i jakiś mały gówniarz… — Rozległ się okropny bulgot, jakby ktoś z ukrytych zakątków odsysał antyczną flegmę. Potem człowiek splunął. — No dobra, Lucas, wchodź. — Coś zgrzytnęło i drzwi uchyliły się do wewnątrz. — Jestem bardzo zajęty…

Ostatnie słowa zabrzmiały z odległości metra, jakby właściciel oka cofał się przed światłem padającym przez otwarte drzwi.

Lucas przestąpił próg. Bobby niemal następował mu na pięty. Poczuł, że drzwi za nim zamknęły się gładko. Nagła ciemność zjeżyła mu włoski na przedramionach: wydawała się żywa, zapełniona i gęsta, jakby świadoma.

Potem zapłonęła zapałka, zasyczała i zaskwierczała jakaś lampa gazowa. Bobby wpatrywał się w twarz za latarnią, gdzie czekało przekrwione żółte oko wraz ze swoim bliźniakiem. Ta twarz chyba nie była maską, choć bardzo chciałby w to uwierzyć.

— Nie sądzę, żebyś się nas spodziewał, Finn — zaczął Lucas.

— Jeśli musisz wiedzieć… — Na twarzy pojawiły się duże, równe, żółte zęby. — Wychodziłem właśnie poszukać czegoś do jedzenia.

Gospodarz wyglądał, jakby potrafił przeżyć na diecie z zetlałej wykładziny albo ryjąc cierpliwie w brunatnej pulpie drzewnej napęczniałych od wilgoci książek, leżących w stosach do wysokości ramienia po obu stronach tunelu.

— Kim jest tej gówniarz, Lucas?

— Wiesz, Finn, Beauvoir i ja mamy kłopoty z czymś, co w dobrej wierze nabyliśmy od ciebie.

Lucas podniósł laskę i ostrożnie dotknął groźnej z wyglądu przewieszki rozsypujących się paperbacków.

— Coś podobnego… — Finn z udawaną troską ściągnął szare wargi. — Nie baw się tymi pierwszymi wydaniami, Lucas. Jeśli je zrzucisz, zapłacisz za nie.

Lucas cofnął laskę. W świetle lampy błysnęło jej wypolerowane okucie.

— A więc macie kłopoty — podjął Finn. — To zabawne, Lucas, diabelnie zabawne. — Policzki miał zszarzałe, pocięte głębokimi ukośnymi zmarszczkami. — Ja też mam kłopoty i to trzy naraz. Rano jeszcze ich nie miałem. Co robić, takie jest życie…

Odstawił syczącą lampę na opróżnioną metalową szafkę, a z kieszeni czegoś, co mogło kiedyś być tweedową marynarką, wyłowił pomiętego papierosa bez filtra.

— Moje trzy kłopoty są na górze. Może chcecie je sobie obejrzeć?

O podstawę lampy zapalił drewnianą zapałkę, a od niej papierosa. W powietrzu rozszedł się ostry zapach czarnego kubańskiego tytoniu.

— Sam wiesz… — Finn przekroczył pierwsze zwłoki. — Już od bardzo dawna prowadzę tu interesy. Zawsze w tym samym miejscu. Wszyscy mnie znają. Wiedzą, że tu jestem. Kupujesz od Finna, to znaczy wiesz, od kogo kupujesz. Zawsze udzielam gwarancji na swój towar…

Bobby przyglądał się zwróconej ku górze twarzy martwego mężczyzny, patrzył w zmętniałe oczy. Coś się nie zgadzało w kształcie torsu, w sposobie ułożenia ciała pod czarnym ubraniem. Japońska twarz bez wyrazu, martwe oczy…

— I przez cały ten czas — mówił dalej Finn — wiesz, ilu było takich durniów, co próbowali się tu dostać i mnie załatwić? Ani jednego. Aż do dzisiaj rano. A teraz mam już trzech… To znaczy… — rzucił Bobby'emu wrogie spojrzenie. — Znaczy, nie licząc tego gówniarza, chociaż…

Wzruszył ramionami.

— Trochę jest pokręcony — zauważył Bobby, nie spuszczając wzroku z pierwszego trupa.

— To dlatego, że w środku jest jak karma dla psów. — Finn uśmiechnął się złośliwie. — Sama miazga.

— Finn kolekcjonuje egzotyczną broń — wyjaśnił Lucas. Czubkiem laski trącił nadgarstek drugich zwłok. — Przeskanowałeś ich, czy nie mają implantów?

— Tak. Piekielna robota. Musiałem ich zanieść na zaplecze. Nic, poza tym, czego można by oczekiwać. To tylko grupa uderzeniowa. — Hałaśliwie zassał powietrze przez zęby. — Ale dlaczego ktoś chciałby mnie zdjąć?

— Może sprzedałeś im bardzo kosztowny produkt, który nie spełnił oczekiwań — podpowiedział Lucas.

— Lucas, nie sugerujesz, mam nadzieję, że to ty ich przysłałeś — odparł spokojnie Finn. — Chyba że chcesz zobaczyć, jak robię tę sztuczkę z psią karmą.

— Czy powiedziałem, że sprzedałeś nam coś, co nie działa?

— „Napotkaliśmy trudności”. Tak powiedziałeś. A co takiego ostatnio ode mnie kupowaliście?

— Przykro mi, Finn, ale nie są od nas. Przecież wiesz.

— Tak, chyba wiem. No to co cię do mnie sprowadza, Lucas? Wiesz, że ostatni towar nie był objęty zwykłą gwarancją…


— A wiesz — mruknął Finn, kiedy wysłuchał opowieści o przerwanej akcji Bobby'ego w cyberprzestrzeni — jest w tym coś diabelnie dziwnego. — Wolno pokręcił swą wąską, niezwykle wydłużoną głową. — Kiedyś tak nie było. — Zerknął na Lucasa. — Widzicie to chyba, co?

Siedzieli przy kwadratowym białym stole w białym pokoju, tuż za zagraconym wejściem. Podłogę pokrywały białe szpitalne antypoślizgowe kafelki, a ściany — szerokie płyty zmatowiałego plastiku, wypełnione gęstymi warstwami obwodów przeciwpodsłuchowych. W porównaniu z tunelem wejścia, pokój wydawał się szpitalnie czysty. Wokół stołu, niczym abstrakcyjne rzeźby, stało kilka duralowych trójnogów najeżonych czujnikami i układami skanującymi.

— Co widzimy? — zapytał Bobby.

Za każdym powtórzeniem swojej historii coraz mniej czuł się jak wilson. Czuł się ważny.

— Nie ty, dupku — odparł znużonym głosem Finn. — On. Ważniak z hoodoo. On wie. Widzi, że nie jest już tak samo. Siedzę w tym fachu od zawsze. Zaczynałem dawno temu. Jeszcze zanim istniała matryca, a przynajmniej zanim ludzie wiedzieli, że istnieje. — Popatrzył na Bobby'ego. — Mam parę butów starszych od ciebie, więc dlaczego do diabła miałbym się spodziewać, że coś widzisz? Kowboje istnieją od kiedy istnieją komputery. Pierwsze komputery zbudowali, żeby łamać niemiecki lód, zgadza się? Łamacze szyfrów. Czyli, gdyby spojrzeć na to w ten sposób, lód był jeszcze zanim powstały komputery.

Zapalił piętnastego tego wieczoru papierosa; dym zaczął wypełniać niewielki pokój.

— Lucas wie, na pewno. Od siedmiu czy ośmiu lat dziwne rzeczy dzieją się na obwodach kowbojskich konsoli. Nowi dżokeje zawierają układy z czymś… Prawda, Lucas? Tak, pewno że wiem; ciągle potrzebny im hard i soft, ciągle muszą być szybsi niż wąż na lodzie. Ale wszyscy mają sprzymierzeńców. A w każdym razie wszyscy, którzy mają pojęcie o cięciu lodu. Zgadza się, Lucas?

Lucas wyjął z kieszeni swoją złotą wykałaczkę i zajął się tylnym trzonowcem. Twarz miał mroczną i poważną.

— Trony i dominia… — westchnął niezbyt zrozumiale Finn. — Tak, są tam dziwne rzeczy. Duchy, głosy. Dlaczego nie? W oceanach żyły syreny i cały ten chłam, w my tu mamy morze krzemowe, nie? Pewno, to tylko projektowana halucynacja, której wszyscy zgodziliśmy się doznawać. Ale każdy, kto się włączy, wie, wie jak cholera, że to cały wszechświat. I co roku jest bardziej zatłoczony, podobny do…

— Dla nas — wtrącił Lucas — świat zawsze działał w ten sposób.

— Tak — zgodził się Finn. — I mogliście od razu się do niego włączyć, mówić ludziom, że to, z czym zawieracie układy, to te same wasze bóstwa z buszu…

— Boscy Jeźdźcy.

— Jasne. Może nawet w to wierzysz. Ale ja jestem już stary i pamiętam czasy, kiedy było inaczej. Gdybyś dziesięć lat temu w Eleganckiej Porażce próbował opowiedzieć któremuś z lepszych dżokejów, że gadasz w matrycy z duchami, wzięliby cię za wariata.

— Wilsona — wtrącił Bobby. Czuł się pozostawiony na uboczu i już wcale nie tak ważny.

Finn spojrzał na niego nie rozumiejąc.

— Kogo?

— Wilsona. Frajera. To takie powiedzenie szpanerów.

Znowu to zrobił. A niech to…

Finn przyjrzał mu się z dziwną miną.

— Jezu… Tak to nazywacie? Chryste, znałem tego faceta…

— Kogo?

— Bodine'a Wilsona. Pierwszy mój znajomy człowiek, który skończył jako przenośnia.

— Był głupi? — zapytał Bobby i natychmiast tego pożałował.

— Głupi? Nie, cholera. Był sprytny jak diabli. — Finn zgasił papierosa w popękanej, ceramicznej popielniczce Campari. — Po prostu pechowiec i tyle. Pracował kiedyś z Dixie Płaszczakiem…

Żółte przekrwione oczy zapatrzyły się w przestrzeń.

— Finn — odezwał się Lucas. — Skąd wziąłeś ten lodołamacz, który nam sprzedałeś?

Finn spojrzał na niego chłodno.

— Czterdzieści lat w tym interesie, Lucas. Wiesz, ile razy zadawali mi to pytanie? Wiesz, ile razy byłbym już trupem, gdybym odpowiedział?

Lucas kiwnął głową.

— Uznaję twój argument. Ale pozwól, że przedstawię ci swój. — Niczym miniaturowy sztylet wymierzył w Finna wykałaczkę. — Siedzisz tu z nami i nawijasz, ponieważ sądzisz, że ci trzej sztywni na górze mają jakiś związek z lodołamaczem, który nam sprzedałeś. I bardzo byłeś zainteresowany, kiedy Bobby opowiadał, jak ktoś skasował mieszkanie jego matki. Prawda?

— Może… — Finn odsłonił zęby.

— Ktoś ma cię na swojej liście, Finn. Ci trzej martwi ninje na górze kosztowali kogoś masę forsy. Kiedy nie wrócą, ktoś spróbuje znowu, tym razem bardziej na serio.

Przekrwione żółte oczy mrugnęły.

— Byli napakowani sprzętem. Gotowi do zamachu, ale jeden miał też inne rzeczy. Do zadawania pytań. — Poplamione nikotyną palce o kolorze zbliżonym do barwy skrzydeł karalucha potarły krótką górną wargę. — Dostałem go od Wigana Ludgate'a — rzekł. — Wiga.

— Nigdy o nim nie słyszałem — wyznał Lucas.

— Pieprznięty facet — wyjaśnił Finn. — Kiedyś był kowbojem.


Było tak, opowiadał Finn, a dla Bobby'ego było to nieskończenie ciekawe, nawet lepsze niż słuchanie Beauvoira i Lucasa… Wigan Ludgate przez pięć lat działał jako dżokej, co nie jest złym wynikiem jak na kowboja cyberprzestrzeni. Po pięciu latach kowboje albo są bogaci, albo odmóżdżeni i martwi. Albo utrzymują stajnię młodszych krakerów i zajmują się tylko organizacją. Wig w pierwszych, gorących latach młodości i chwały, uderzył szturmem w niezbyt zatłoczone sektory matrycy, reprezentujące obszary geograficzne znane niegdyś jako Trzeci Świat.

Krzem się nie zużywa; mikrochipy są praktycznie nieśmiertelne. Wig wziął to pod uwagę. Jak każde dziecko w jego wieku wiedział jednak, że krzem się starzeje, a to jeszcze gorsze niż zużycie. Fakt ten był dla Wiga ponurą, ale akceptowaną zasadą. Zresztą bardziej się martwił, że jego sprzęt zostanie w tyle za najnowszymi osiągnięciami sztuki, niż śmiercią (miał dwadzieścia dwa lata) czy podatkami (nie wypełniał zeznań, ale singapurskiej pralni pieniędzy wypłacał roczny procent, mniej więcej równy temu, ile musiałby zapłacić, gdyby zadeklarował swoje dochody). Wig pomyślał jednak, że cały ten przestarzały krzem musi przecież gdzieś trafiać. Trafiał, jak się dowiedział, w liczne bardzo ubogie miejsca, gdzie z wolna rozwijała się baza przemysłowa. Do krajów tak zacofanych, że wciąż poważnie traktowały koncepcję narodu. Wig przestukał się przez parę afrykańskich dziur i poczuł się jak rekin krążący w basenie z wodą gęstą od kawioru. Żadne ze smakowitych jajeczek nie było wiele warte, ale mógł otworzyć szeroko paszczę i zbierać… Łatwe, sycące i sumuje się. Wig pracował w Afryce przez tydzień, mimochodem doprowadzając do upadku co najmniej trzy rządy i wywołując niewypowiedziane ludzkie cierpienia. Pod koniec tygodnia wycofał się, tłusty od śmietanki z miliona śmiesznie małych kont bankowych. A kiedy odchodził, nadlatywała już szarańcza: pomysł z Afryką spodobał się innym.

Przez dwa lata Wig siedział na plaży w Cannes, brał tylko najdroższe, specjalnie komponowane prochy, a od czasu do czasu włączał malutki telewizorek Hosaki i z niezwykłym, dziwnie niewinnym skupieniem oglądał napuchnięte ciała martwych Afrykanów. W pewnym momencie — nikt nie potrafiłby stwierdzić, gdzie, kiedy i dlaczego — zaczęto dostrzegać, że Wig traci rozum. W szczególności, jak wyjaśnił Finn, nabrał przekonania, że Bóg mieszka w cyberprzestrzeni, a może to cyberprzestrzeń jest Bogiem albo jakąś jego manifestacją. Jego wycieczki w teologię odznaczały się gwałtownymi przesunięciami paradygmatów, prawdziwymi przeskokami wiary. Finn domyślał się, co w tych dniach interesowało Wiga; wkrótce po nawróceniu na nową i niespotykaną wiarę, Wigan Ludgate powrócił do Ciągu i wyruszył na epicką, choć nieco przypadkową wyprawę ku cybernetycznym odkryciom. Jako były dżokej konsoli wiedział, gdzie powinien się udać po najlepszy, jak to nazwał Finn, soft i hard. Finn dostarczył mu jednego i drugiego, gdyż Wig wciąż był bogatym człowiekiem. Wig wyjaśnił Finnowi swoją metodę mistycznej eksploracji. Polegała na tym, że rzutował świadomość w puste, pozbawione struktury sektory matrycy i czekał. Trzeba przyznać: nigdy nie twierdził, że spotkał Boga, choć utrzymywał, że przy kilku okazjach wyczuł Jego obecność, sunącego po powierzchni sieci. Po pewnym czasie Wigowi skończyły się pieniądze. A że duchowe poszukiwania doprowadziły do zerwania tych nielicznych kontaktów, jakie zachował z czasów przedafrykańskich, zniknął bez śladu.

— Ale pewnego dnia znów się zjawił — mówił Finn. — Obłąkany jak szczur ze sracza. Zawsze był takim chudym, bladym facetem, ale teraz nosił cale to afrykańskie śmiecie: paciorki, kości i w ogóle.

Bobby zastanowił się, jak ktoś taki jak Finn może opisywać człowieka jako chudego i bladego. Zerknął w bok: Lucas spoglądał przed siebie posępnie. Bobby'emu przyszło do głowy, że Lucas może brać tę afrykańską historię do siebie. Ale Finn kontynuował opowieść.

— Miał dużo towaru na sprzedaż. Deki, peryferia, programy. Wszystko sprzed paru lat, ale świetny sprzęt, więc dałem mu dobrą cenę. Zauważyłem, że ma wszczepione gniazdo i cały czas wpięty za uchem mikrosoft. Jaki soft, pytam. Jest czysty, on mi na to. Siedział w tym samym miejscu gdzie ty teraz, mały. I mówi: jest czysty i to głos Boga, a ja żyję wiecznie w Jego białym szumie. Czy coś w tym stylu. Więc myślę: diabli, Wig zbzikował do reszty. A on piąty raz przelicza forsę, którą mu dałem. Wig, mówię, czas to pieniądz, ale powiedz, co masz zamiar teraz robić. Bo byłem ciekawy. Znałem faceta od lat, z interesów. Finn, on na to, muszę się wyrwać ze studni grawitacyjnej. Tam jest Bóg, powiada. To znaczy jest wszędzie, ale tu, na dole, mamy za dużo zakłóceń i przesłaniają Jego twarz. Racja, mówię, trafiłeś. Odprowadziłem go do drzwi i tyle. Więcej go nie widziałem.

Bobby zamrugał, odczekał chwilę, poprawił się na twardym siedzeniu składanego krzesła.

— Ale jakiś rok później przyłazi do mnie facet, mechanik orbitalny na urlopie w studni. Ma trochę niezłego softu na sprzedaż. Nic wielkiego, ale interesujące. Mówi, że Wig go przysłał. Może i Wig jest cudakiem i dawno wypadł z gry, ale ciągle umie poznać dobry program. Więc kupuję. To było jakieś dziesięć lat temu. Od tego czasu mniej więcej raz w roku zjawia się jakiś gość z towarem. „Wig powiedział, że powinienem ci to pokazać”. Zwykle kupuję. Nic specjalnego, ale zawsze w porządku. I nigdy ten sam człowiek nie przyszedł drugi raz.

— I co to było, Finn? — spytał Lucas. — Tylko oprogramowanie?

— Tak, głównie. I jeszcze te dziwaczne niby-rzeźby. Byłbym o nich zapomniał. Myślę, że Wig sam je robi. Kiedy pierwszy raz któryś mi taką przyniósł, kupiłem cały jego soft i pytam: a to niby co ma być? Wig powiedział, że może cię zainteresować, odpowiada mi facet. Powiedz mu, że zwariował, mówię. A on w śmiech. Zatrzymaj to sobie, powiada. Nie mam zamiaru taszczyć tego draństwa z powrotem. Było mniej więcej takie duże jak dek, to paskudztwo. Kupa śmiecia i odpadków upakowana razem w pudełku… Wepchnąłem je za tę skrzynkę coca-coli pełną złomu i zapomniałem o sprawie. A potem Smith… był wtedy moim kumplem, handlował sztuką i ciekawostkami… zobaczył to i chciał kupić. Dobiliśmy targu. Trafisz jeszcze na coś takiego, Finn, mówi mi, to bierz. W mieście są czubki, które kolekcjonują ten chłam. No i kiedy znów przyszedł ktoś od Wiga, kupiłem od niego tę rzeźbę i przehandlowałem Smithowi. Ale nigdy nie wyciągnąłem z tego dużej kasy…

Finn wzruszył ramionami.

— Przynajmniej do zeszłego miesiąca. Przyszedł jakiś dzieciak z tym, co kupiliście. Od Wiga. Słuchaj, mówi, to jest biosoft i łamacz. Wig twierdzi, że wart kupę szmalu. Przeskanowałem towar i wyglądał jak trzeba. Pomyślałem, że wygląda ciekawie. Twój partner, Beauvoir, uznał, że wygląda bardzo interesująco. Ja kupiłem i Beauvoir kupił ode mnie. Koniec historii.

Finn wyjął papierosa; trafił na zgięty wpół i rozerwany.

— Niech to… — mruknął.

Sięgnął po wyblakłe opakowanie bibułek, wyciągnął cienki różowy płatek i mocno owinął wokół papierosa, jakby zakładał opatrunek. Kiedy lizał klej, Bobby dostrzegł czubek szpiczastego, szaroróżowego języka.

— A gdzie rezyduje pan Wig? — zapytał Lucas. Oparł brodę na kciukach i złożył palce.

— Lucas, nie mam pieprzonego pojęcia. Gdzieś na orbicie. Niezbyt luksusowo, jeśli ma dla niego znaczenie ta forsa, którą ze mnie wyciąga. Chociaż słyszałem, że są tam miejsca, gdzie człowiek nie potrzebuje pieniędzy, jeśli tylko wpasuje się w ekonomię. Więc niewielka suma może wystarczyć na długo. Ale mnie o to nie pytajcie. Mam lęk przestrzeni. — Uśmiechnął się złośliwie do Bobby'ego, który próbował usunąć z pamięci obraz tego języka. — A wiesz… — zwrócił się do Lucasa. — Mniej więcej wtedy zacząłem słyszeć o różnych dziwnych rzeczach w matrycy.

— Na przykład jakich? — spytał Bobby.

— Trzymaj gówniarza od tego z daleka — rzucił Finn, wciąż patrząc na Lucasa. — To było jeszcze zanim wy się pojawiliście, nowy zespół hoodoo. Wiedziałem, że ta uliczna samuraj dostała robotę u jakiegoś typa z Sił Specjalnych, przy którym Wig był całkiem normalny. Ona i ten kowboj, którego wygrzebali gdzieś w Chibie, szukali właśnie czegoś takiego. Może znaleźli. Ostatni raz widziałem ich w Istambule. Parę lat temu słyszałem, że mieszkała w Londynie. Kto to wie? Minęło siedem, może osiem lat.

Finn wydał się nagle zmęczony i stary, bardzo stary. Według Bobby'ego przypominał teraz zmumifikowanego szczura, poruszanego sprężynami na ukrytych sznurkach. Wyjął z kieszeni zegarek z pękniętym szkiełkiem, na jednym zatłuszczonym skórzanym pasku. Sprawdził czas.

— Jezu! Więcej ze mnie nie wyciągniesz, Lucas. Za dwadzieścia minut wpadnie tu paru moich kumpli z banku organów. Mamy pogadać o pewnym drobnym interesie.

Bobby pomyślał o ciałach na górze. Leżały tam cały dzień.

— Spokojnie — rzucił Finn, widząc wyraz jego twarzy. — Banki organów są świetne, kiedy trzeba się czegoś pozbyć. To ja im płacę. Tym sierotom na górze nie zostało już wiele organów…

Roześmiał się.


— Mówiłeś, że jest bliski… Legby? A według ciebie i Beauvoira, Legba to ten, który mi przyniósł szczęście, kiedy trafiłem na czarny lód?

Niebo rozjaśniało się za nierówną krawędzią kopuły geodezyjnej.

— Tak — potwierdził Lucas. Był wyraźnie zamyślony.

— Ale on chyba nie wierzy w takie rzeczy.

— To bez znaczenia — wyjaśnił Lucas, kiedy pojawił się rolls. — Zawsze był bliski tych spraw.

Загрузка...