ROZDZIAŁ 17 WIEWIÓRCZY GAJ

Samolot zszedł na ziemię w pobliżu dźwięku płynącej wody. Turner słyszał ją, wiercąc się gorączkowo czy sennie w siatce anty-g: woda na kamieniach, najstarsza ze wszystkich pieśni. Samolot byt mądry, mądry jak każdy pies, z wlutowanymi na twardo instynktami maskowania. Turner czuł w mdlącej ciemności, jak maszyna kołysze się na podwoziu w mroku nocy, jak pełznie naprzód, a gałęzie ocierają się i drapią o ciemną owiewkę kabiny. Samolot wczołgał się w ciemnozielony cień i opadł, stęknął i zatrzeszczał, rozpłaszczając się brzuchem na glinie i granicie niczym manta na piasku. Mimetyczna polikarbonowa powłoka płatów i kadłuba pociemniała i okryła się plamami, przyjmując barwy nakrapianego księżycowym światłem kamienia i leśnego podłoża. Wreszcie ucichł i jedynym dźwiękiem był szum wody w korycie strumienia…


Obudził się jak maszyna: otwarte oczy, włączony wzrok, pamięć czerwonego błysku śmierci Lyncha za celownikiem Smith Wessona. Łuk kabiny nad głową pokrywała siatka mimetycznych aproksymacji gałęzi i liści. Blady świt i dźwięk płynącej wody.

Wciąż miał na sobie niebieską roboczą koszulę Oakeya. Pachniała teraz starym potem, a wczoraj oderwał z niej rękawy. Pistolet leżał między nogami, wymierzony w czarny dżojstik samolotu. Siatka anty-g zmieniła się w luźną plątaninę na udach i ramionach. Obejrzał się i zobaczył dziewczynę, owal twarzy i brunatną, zaschniętą strużkę krwi pod nosem. Wciąż była nieprzytomna, spocona, usta rozchylone jak u lalki.

— Gdzie jesteśmy?

— Znajdujemy się o piętnaście metrów na południowo południowy wschód od zadanych współrzędnych lądowania — odparł samolot. — Znów straciłeś przytomność. Zdecydowałem się na maskowanie.

Sięgnął do szyi i wyjął z gniazda wtyczkę złącza, zrywając kontakt z maszyną. Tępo rozglądał się po kabinie, wreszcie znalazł dźwignię ręcznego otwierania. Sapnęły serwomotory, przesunęła się siatka polikarbonowych liści. Przerzucił nogę przez burtę, spojrzał w dół na dłoń opartą o kadłub przy brzegu kabiny. Polikarbon odtworzył tony szarości pobliskiego głazu; Turner widział, jak zaczyna malować plamę wielkości dłoni i koloru jego skóry. Przerzucił drugą nogę, pozostawiając na fotelu zapomniany rewolwer, i zsunął się na wysoką, słodką trawę. Tu zasnął znowu z głową opartą o ziemię, śniąc o płynącej wodzie.

Kiedy się zbudził, pełzł na rękach i kolanach, pod ciężkimi od rosy niskimi gałęziami. Wreszcie trafił na polanę i upadł, przetoczył się na plecy rozkładając ręce w geście, który wydał mu się kapitulacją. Wysoko nad nim coś małego i szarego oderwało się od gałęzi, chwyciło drugą, zawisło na moment i odbiegło, znikając z oczu.

Leż spokojnie, usłyszał głos odległy o całe lata. Leż spokojnie, rozluźnij się, a szybko o tobie zapomną… zapomną, że tu jesteś w szarości, świcie, rosie. Chcą tylko jeść, jeść i się bawić, a ich mózgi nie przechowają dwóch informacji, nie na długo. Leżał na wznak obok swojego brata, z nylonową kolbą winchestera na piersi, wdychając aromat metalu i oliwy, i zapach ogniska we włosach. A brat zawsze miał rację co do wiewiórek. Przychodziły. Zapominały o wyraźnym glifie śmierci wykreślonym w dole na połatanych dżinsach i błękitnej stali; wracały biegając po gałęziach, przystawały, by wąchać świt, a potem trzaskała dwudziestka dwójka Turnera i na ziemię spadało szare, bezwładne ciałko. Inne rozbiegały się i znikały, a Turner oddawał karabin bratu. I znowu czekali, czekali aż wiewiórki o nich zapomną.

— Jesteście jak ja — powiedział Turner wiewiórkom wyskakującym z jego snu. Jedna z nich usiadła nagle na grubym konarze i spojrzała prosto na niego. — Zawsze wracam. — Wiewiórka odbiegła w podskokach. — Wracałem, kiedy uciekałem od Holendra. Wracałem, kiedy leciałem do Meksyku. Wracałem, kiedy zabiłem Lyncha.

Leżał tam bardzo długo. Obserwował wiewiórki, a las budził się z wolna i ranek był coraz cieplejszy. Nadleciał kruk, wylądował hamując piórami rozczapierzonymi jak czarne mechaniczne palce. Sprawdzał, czy człowiek jest już martwy.

Turner wyszczerzył zęby i kruk odleciał.

Jeszcze nie.


Przeczołgał się z powrotem pod zwisającymi gałęziami i zobaczył, że dziewczyna siedzi w kabinie. Miała na sobie luźną białą koszulkę przeciętą po przekątnej logo MAAS-NEOTEK. Na piersiach dostrzegł świeże plamki krwi — znowu krwawiła z nosa. Jasne niebieskie oczy, nieprzytomne i zdezorientowane, tkwiły w żółto-czarnych sińcach niby w egzotycznym makijażu.

Młoda, zauważył. Bardzo młoda.

— Jesteś córką Mitchella — stwierdził, wygrzebując imię z biosoftowego dossier. — Angela.

— Angie — poprawiła odruchowo. — A pan kim jest? Krew mi leci z nosa.

Pokazała mu krwawy goździk zmiętej chusteczki.

— Turner. Oczekiwałem twojego ojca. — Przypomniał sobie rewolwer; drugą dłoń trzymała schowaną za burtą kabiny. — Wiesz, gdzie jest teraz?

— Na płaskowyżu. Myślał, że potrafi ich przekonać, wyjaśnić… Bo oni go potrzebują.

Podszedł o krok bliżej.

— Kogo?

— Maasa. Radę. Nie mogą sobie pozwolić, żeby mu zrobić krzywdę. Prawda?

— A dlaczego mieliby mu zrobić krzywdę? Jeszcze krok.

Pokrwawioną chusteczką dotknęła nosa.

— Bo mnie posłał na zewnątrz. Bo wiedział, że chcą mnie skrzywdzić, może nawet zabić. Przez te sny.

— Sny?

— Myśli pan, że coś mu zrobią?

— Nie, na pewno się nie odważą. Wejdę teraz do kabiny, dobrze?

Kiwnęła głową. Musiał przesunąć palcami po kadłubie, by znaleźć płytkie wgłębienia uchwytów. Mimetyczna powłoka ukazywała mu liście i mech, gałązki… A potem był już na górze, obok niej, i zobaczył rewolwer przy jej stopie.

— Ale czy to nie on miał lecieć? Czekałem na niego… na twojego ojca.

— Nie. Tego nie planowaliśmy. Mieliśmy tylko jedną lotnię. Nie mówił panu? — Zaczęła drżeć. — Niczego panu nie powiedział?

— Dosyć… — Położył jej dłoń na ramieniu. — Powiedział nam dosyć. Wszystko będzie dobrze…

Przerzucił nogi do wnętrza, pochylił się, odsunął od jej stopy Smith Wessona i znalazł kabel sprzęgu. Wciąż ją obejmując, podniósł wtyczkę i wcisnął do gniazda za uchem.

— Podaj procedury kasacji wszystkiego, co zapamiętałeś w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin — polecił. — Chcę wymazać ten kurs do Mexico City, twój lot z wybrzeża, wszystko…

— Nie wprowadzono żadnego planu lotu do Mexico City — oznajmił głos: bezpośrednie złącze neuralne na audio.

Turner spojrzał na dziewczynę i rozmasował szczękę.

— Gdzie mieliśmy lecieć?

— Do Bogoty. — Myśliwiec wyrecytował współrzędne punktu lądowania, do którego nie dotarli.

Zamrugała. Powieki miała tak ciemne jak oczodoły.

— Z kim pan rozmawia?

— Z samolotem. Czy Mitchell mówił ci, gdzie powinnaś dotrzeć?

— Do Japonii.

— Znasz kogoś w Bogocie? Gdzie mieszka twoja matka?

— Nie. Chyba w Berlinie. Właściwie jej nie znam.


Skasował banki pamięci samolotu; usunął to, co zostało z programów Conroya: przelot z Kalifornii, dane identyfikacyjne ich pozycji, plan lotu, który dostarczyłby ich na pas w odległości trzystu kilometrów od miejskiego centrum Bogoty…

Ktoś w końcu znajdzie myśliwca. Pomyślał o satelitarnym systemie szpiegowskim Maasa i zastanowił się, czy pomogą cokolwiek programy ukrycia i ucieczki, jakie kazał samolotowi realizować. Mógłby zaproponować maszynę Rudy'emu, na części, ale wątpił, czy Rudy zechce się w to pakować. Co prawda już pokazując się na farmie z córką Mitchella na holu wciągnie Rudy'ego w bagno po samą szyję. Ale nie miał gdzie iść, nie miał gdzie szukać tego, co teraz było najpotrzebniejsze.

Mieli przed sobą cztery godziny marszu po zapomnianych ścieżkach i wzdłuż porośniętej zielskiem, krętej dwupasmowej drogi krytej spękanym asfaltem. Drzewa wydawały się inne niż pamiętał, a potem uświadomił sobie, jak bardzo wyrosły przez lata jego nieobecności. W regularnych odstępach mijali kikuty drewnianych słupów, podtrzymujących kiedyś przewody telefoniczne, teraz osłonięte zaroślami głogu i wiciokrzewu. Już dawno ścięto te słupy na opał i zabrano kable. Na poboczu pszczoły brzęczały wśród kwiatów…

— Czy tam, gdzie idziemy, będzie coś do jedzenia? — spytała dziewczyna. Podeszwy jej białych tenisówek szurały o czarny asfalt.

— Pewno — pocieszył ją Turner. — Ile tylko zechcesz.

— Teraz chcę tylko wody.

Odsunęła z opalonego policzka kosmyk kasztanowych włosów. Zauważył, że kuleje; krzywiła się za każdym razem, kiedy stawiała na ziemi prawą stopę.

— Co ci się stało?

— Kostka. Chyba kiedy posadziłam lotnię. Skrzywiła się znowu, ale szła dalej.

— Odpoczniemy.

— Nie. Chcę już tam dojść. Dojść gdziekolwiek.

— Odpocznij — powiedział, wziął ją za rękę i poprowadził na skraj szosy. Naburmuszona usiadła przy nim, ostrożnie wyciągając nogę.

— Wielki rewolwer — zauważyła. Było gorąco, o wiele za gorąco na parkę. Założył szelki na gołe plecy, przykrył roboczą koszulą bez rękawów. Poły zwisały luźno, szarpane przez wiatr. — Dlaczego lufa tak wygląda? Od dołu jak głowa kobry.

— To układ celowniczy, do nocnych walk. — Pochylił się, by zbadać jej nogę. Puchła szybko. — Nie wiem, jak daleko jeszcze z tym zajdziesz.

— Często pan walczy w nocy? Z bronią?

— Nie.

— Nie jestem pewna, czy zrozumiałam, czym się pan zajmuje.

Przyjrzał się jej.

— Sam czasem nie bardzo rozumiem. Zwłaszcza ostatnio. Czekałem na twojego ojca. Zamierzał zmienić firmę, zatrudnić się u kogoś innego. Ludzie, dla których chciał pracować, wynajęli mnie i kilkoro innych. Mieliśmy dopilnować, żeby wyplątał się ze starego kontraktu.

— Przecież nie można zerwać tego kontraktu — stwierdziła. — W każdym razie legalnie nie można.

— Zgadza się. — Rozsupłał węzeł, poluzował sznurówkę. — Legalnie nie można.

— Aha… I tak pan zarabia na życie?

— Owszem. — Zdjął tenisówkę; nie nosiła skarpet. Kostka napuchła mocno. — To zwichnięcie.

— A co z innymi? Miał pan więcej ludzi w tych ruinach? Ktoś strzelał… I te flary…

— Trudno zgadnąć, kto strzelał. Ale flary nie były nasze. Może ochrona Maasa cię ścigała. Myślisz, że udało ci się ich zgubić?

— Zrobiłam, co Chris mi kazał — odparła. — Chris to mój ojciec.

— Wiem. Chyba będę cię musiał nieść przez resztę drogi.

— Ale co z pańskimi przyjaciółmi?

— Jakimi przyjaciółmi?

— No tam, w Arizonie.

— A… No tak. — Grzbietem dłoni otarł pot z czoła. — Trudno powiedzieć. Właściwie nie wiem.

Widział pobielałe niebo, błysk energii jaśniejszy niż słońce. Ale samolot twierdził, że nie było impulsu elektromagnetycznego…

Pierwszy z udoskonalonych psów Rudy'ego wywęszył ich po piętnastu minutach marszu. Angie siedziała Turnerowi na plecach, obejmując go za ramiona, z nogami pod jego pachami; mocno splótł palce na mostku. Pachniała jak dzieciak z lepszej dzielnicy: delikatnie ziołowy aromat mydła czy szamponu. Myśląc o tym zastanowił się, jak on sam pachnie… Rudy miał prysznic…

— Ojej! Co to jest?

Zesztywniała mu na grzbiecie, wyciągnęła rękę.

Smukły szary pies obserwował ich z wysokiego nasypu na zakręcie szosy. Wąską głowę okrywał mu czarny kaptur nabijany czujnikami. Dyszał z wywieszonym jęzorem i wolno odwracał głowę tam i z powrotem.

— Wszystko w porządku — uspokoił ją Turner. — Pies strażniczy. Należy do mojego przyjaciela.


Dom rozrósł się, wypuszczając dodatkowe skrzydła i przybudówki, jednak Rudy jakoś nie pomalował łuszczących się desek oryginalnej budowli. Ogrodził za to płotem cały teren ze swoją kolekcją pojazdów, ale kiedy przybyli, brama stała otworem, a zawiasy pokrywała rdza i zieleń. Turner wiedział, że prawdziwe zapory są gdzie indziej. Cztery wspomagane psy biegły za nim, gdy człapał po żwirowym podjeździe, czując na ramieniu bezwładną głowę Angie i wciąż obejmujące go mocno ramiona.

Rudy czekał na werandzie w starych białych szortach i granatowej koszulce, w której z kieszonki wystawało co najmniej dziewięć różnego typu pisaków. Spojrzał na nich i w geście powitania uniósł puszkę holenderskiego piwa. Za jego plecami wyszła z kuchni blondynka w wytartej koszuli khaki; trzymała w ręku niklowaną łopatkę. Włosy miała krótko ścięte, zaczesane do góry i do tyłu w sposób, który na nowo zbudził myśli o Koreance w kapsule Hosaki, o płonącej kapsule, o Webber, o białym niebie… Zachwiał się na żwirze podjazdu; szeroko rozstawił nogi, by utrzymać dziewczynę; nagą pierś znaczyły strużki potu zmywające kurz martwego centrum handlowego z Arizony. Spojrzał na Rudy'ego i blondynkę.

— Przygotowaliśmy dla was śniadanie — oświadczył Rudy. — Kiedy pojawiliście się na psim ekranie, pomyśleliśmy, że będziecie głodni.

Dziewczyna jęknęła.

— To dobrze — powiedział Turner. — Zwichnęła nogę w kostce, Rudy. Trzeba się tym zająć. I jeszcze paroma rzeczami, o których muszę z tobą pogadać.

— Trochę za młoda dla ciebie, moim zdaniem — stwierdził Rudy i pociągnął z puszki.

— Nie pieprz, Rudy — wtrąciła kobieta. — Nie widzisz, że ją boli? Daj ją tutaj — poleciła Turnerowi i zniknęła za kuchennymi drzwiami.

— Wyglądasz inaczej. — Rudy przyjrzał mu się z uwagą i Turner zrozumiał, że jest pijany. — Tak samo, ale inaczej.

— Minęło sporo czasu — odparł, ruszając do drewnianych schodków.

— Robiłeś sobie operację czy co?

— Rekonstrukcję. Musieli mi odbudowywać twarz ze zdjęć. Zaczął się wspinać. Przy każdym ruchu grzbiet pulsował bólem.

— Całkiem nieźle — pochwalił Rudy. — Prawie nie zauważyłem. Czknął. Był niższy od Turnera i zaczynał tyć, ale mieli takie same brązowe włosy i bardzo podobne rysy.

Turner przystanął na schodach, kiedy ich oczy znalazły się na tym samym poziomie.

— Wciąż znasz się po trochu na wszystkim, Rudy? Trzeba przeskanować tę małą. I załatwić jeszcze parę spraw.

— Dobra — odpowiedział jego brat. — Zobaczę, co da się zrobić. Zeszłej nocy coś słyszeliśmy. Może grom dźwiękowy. Miałeś z tym coś wspólnego?

— Tak. W wiewiórczym gaju stoi myśliwiec. Dość dobrze schowany.

Rudy westchnął.

— Jezu… No dobrze, wnieś ją…


Przez lata Rudy ogołocił dom z większości przedmiotów, które mogły u Turnera wywoływać wspomnienia. I z tego powodu Turner odczuwał dla niego niejasną wdzięczność. Obserwował, jak blondynka wbija jajka do blaszanej misy. Pomarańczowe żółtka jajek kur na naturalnej karmie…

— Jestem Sally — powiedziała, mieszając jajka widelcem.

— Turner.

— On też inaczej cię nie nazywa — odparła. — Zresztą nigdy wiele o tobie nie mówił.

— Straciliśmy kontakt. Może powinienem iść na górę i mu pomóc?

— Siedź. Twojej małej nic z Rudym nie grozi. Ma dobrą rękę.

— Nawet pijany?

— Na rauszu. Przecież nie będzie jej operował, przyklei tylko dermy i obandażuje kostkę. — Na czarnej patelni rozkruszyła nad skwierczącym masłem suche skrawki tortilli i wylała na nie jajka. — Co jest z twoimi oczami, Turner? Twoimi i jej…

Zamieszała miksturę niklowaną łopatką, z plastikowego pojemnika dodała sosu salsa.

— Przeciążenia. Musieliśmy szybko startować.

— Wtedy zwichnęła nogę?

— Możliwe. Nie wiem.

— Gonią ciebie? Czy ją?

Zajęła się wyjmowaniem talerzy z szafki nad zlewem. Tani brązowy laminat drzwiczek wzbudził u Turnera nagłą falę nostalgii: jej opalone dłonie, tak podobne do rąk matki…

— Prawdopodobnie — odparł. — Nie wiem, o co tu chodzi. Jeszcze nie.

— Jedz. — Przerzuciła miksturę na biały talerz, sięgnęła po widelec. — Rudy boi się ludzi, którzy mogą przyjść za tobą. Wziął talerz i widelec. Para unosiła się z jajecznicy.

— Ja też.


— Przyniosłam ubranie — zawołała Sally, przekrzykując szum wody. — Zostawił je tu przyjaciel Rudy'ego. Powinno pasować.

Prysznic działał grawitacyjnie: deszczówka spływała ze zbiornika na dachu; na rurze ponad głowicą tkwił solidny, biały zestaw filtracyjny. Turner wysunął głowę między matowymi plastikowymi zasłonami i zamrugał.

— Dzięki.

— Dziewczyna jest nieprzytomna. Rudy sądzi, że to szok, zmęczenie. Mówi, że wyniki ma niezłe, więc może jej od razu zrobić skan.

Wyszła, zabierając spodnie Turnera i koszulę Oakeya.


— Czym ona jest? — zapytał Rudy, podając mu zmiętą srebrzystą taśmę wydruku.

— Nie umiem tego odczytać. — Turner rozejrzał się po białym pokoju, szukając Angie. — Co z nią?

— Śpi. Sally jej pilnuje. — Rudy odwrócił się i przeszedł przez pokój. Turner przypomniał sobie, że kiedyś był tu salon. Rudy wyłączał kolejne konsole, światełka wskaźników gasły jedno po drugim. — Nie wiem, chłopie. Po prostu nie wiem. Co to jest, jakiś rak?

Turner szedł za nim, obok pulpitu z czekającym pod osłoną mikromanipulatorem, obok zakurzonych, prostokątnych ślepi rzędu przestarzałych monitorów. Jeden miał pęknięty ekran.

— To oplata całą jej głowę — oznajmił Rudy. — Jakby takie długie łańcuchy. Niepodobne do niczego, co w życiu widziałem.

— Co wiesz o biochipach, Rudy?

Rudy burknął coś. Wydawał się całkiem trzeźwy, ale spięty, podniecony. Co chwilę przeczesywał palcami włosy.

— Tak właśnie myślałem. Coś w rodzaju… nie implant. Przeszczep.

— Do czego to służy?

— Do czego? Skąd mam wiedzieć, do diabła? Kto jej to zrobił? Ktoś, dla kogo pracujesz?

— Chyba jej ojciec.

— O Jezu… — Rudy otarł dłonią wargi. — Na skanie daje cień jak guz, ale wyniki ma dobre, typowe. A normalnie jaka ona jest?

— Nie wiem. Zwykły dzieciak. — Wzruszył ramionami.

— Szlag by to… Dziwię się, że może chodzić. — Otworzył małą laboratoryjną lodówkę i wyjął oszronioną butelkę Moskovskiej. — Łykniesz z gwinta?

— Może później.

Rudy westchnął, przyjrzał się butelce i odstawił ją z powrotem.

— No więc, czego chcesz? Czegoś tak dziwacznego, jak ta mała ma w głowie, z pewnością ktoś wkrótce zacznie szukać. Może już szuka.

— Szuka — potwierdził Turner. — Nie jestem tylko pewien, czy wiedzą, że ona tu jest.

— Na razie. — Rudy wytarł dłonie o swoje przybrudzone szorty. — Ale prawdopodobnie się dowiedzą, co?

Turner kiwnął głową.

— Więc gdzie stąd pójdziesz?

— Do Ciągu.

— Dlaczego?

— Bo tam mam pieniądze. Otwarte linie kredytowe na cztery różne nazwiska. Nie da się powiązać ich ze mną. Mam też rozmaite kontakty, które będę mógł wykorzystać. I jeszcze dlatego, że Ciąg to dobra kryjówka. Jest go diabelnie dużo, wiesz?

— W porządku. Kiedy?

— Tak się przejąłeś, że chciałbyś od razu się nas pozbyć?

— Nie. Znaczy, nie wiem. To dość ciekawe, co twoja dziewczyna ma w głowie. Mam kumpla w Atlancie. Mógłby mi pożyczyć analizator funkcji, mapujący mózg jeden do jednego. Podłączyłbym ją i może bym wymyślił, do czego to służy… Może być sporo warte.

— Pewnie. Gdybyś wiedział, gdzie to sprzedać.

— Nie jesteś ciekawy? Czym ona właściwie jest? Wyciągnąłeś ją z jakiegoś laboratorium wojskowego?

Rudy znów sięgnął do lodówki, wyjął butelkę, otworzył, pociągnął łyk.

Turner wziął ją od niego, przechylił. Lodowaty płyn chlusnął mu na zęby. Przełknął, otrząsnął się.

— To korporacja. Wielka. Miałem stamtąd wyciągnąć jej ojca, ale przysłał ją zamiast siebie. A potem ktoś skasował naszą pozycję czymś, co wyglądało jak mała bomba jądrowa. Ledwie nam się udało. Jak dotąd. — Oddał bratu butelkę. — Rudy, nie przeholuj. Proszę. Kiedy się boisz, za dużo pijesz.

Rudy patrzył na niego.

— Arizona — powiedział. — Było w wiadomościach. Meksyk wciąż się o to wścieka. Ale to nie była bomba jądrowa. Wysłali tam ekipy, sprawdzili wszystko. Nic jądrowego.

— Więc co?

— Uważają, że działo sekwencyjne. Sądzą, że ktoś podwiesił hiperszybkościowe działo na towarowym sterowcu i rozwalił w diabły jakieś zrujnowane centrum handlowe na pustyni. Wiedzą, że był tam sterowiec, ale jak dotąd go nie znaleźli. Działo sekwencyjne można ustawić tak, że po wystrzale roztopi się w plazmę. A pocisk mógł być całkiem dowolny. Przy tych prędkościach sprawę załatwiłoby sto pięćdziesiąt kilo lodu. — Wziął butelkę, zakręcił, odstawił na pulpit. — Cała okolica należy tam do Maasa, Maas Biolabs. Zgadza się? Oni też byli w wiadomościach. W pełni współpracują z odpowiednimi władzami. Nic dziwnego. To by wyjaśniało, skąd wytrzasnąłeś tę swoją lalunię.

— Owszem. Ale nie wyjaśnia, kto strzelał z działa sekwencyjnego. I dlaczego.

Rudy wzruszył ramionami.

— Lepiej chodźcie to zobaczyć — odezwała się z progu Sally.


Znacznie później Turner siedział z Sally na werandzie. Dziewczyna zapadła w końcu w coś, co EEG Rudy'ego określił jako sen. Rudy zniknął w którymś ze swoich warsztatów, prawdopodobnie z butelką wódki. Świetliki fruwały nad krzewami przy bramie. Turner odkrył, że jeśli przymknie oczy, ze swojego miejsca na drewnianej huśtawce widzi niemal jabłoń, której już nie ma — na jej gałęzi wisiała kiedyś stara opona na srebrzystoszarym konopnym sznurze. Świetliki też wtedy fruwały, Rudy walił piętami o nagą, twardą ziemię i huśtał się coraz wyżej, a Turner leżał w gęstej trawie i patrzył w gwiazdy…

— Języki — odezwała się Sally z trzeszczącego wyplatanego fotela. Papieros w jej dłoni był czerwonym oczkiem w ciemności. — Mówi językami.

— Nie rozumiem.

— To właśnie robi twoja mała na górze. Znasz francuski?

— Nie, nie bardzo. Nie bez słownika.

— Niektóre zdania brzmiały jak francuski. — Czerwony ognik zmienił się na moment w krótką smugę, kiedy strzepywała popiół. — Kiedy byłam mała, mój staruszek zabrał mnie na taki stadion; widziałam jak tam dają świadectwo i mówią językami. Przestraszyłam się. I chyba dzisiaj też się przestraszyłam, kiedy zaczęła.

— Rudy nagrał końcówkę…

— Tak. Wiesz, z Rudym nie było dobrze. Głównie dlatego znów się tu sprowadziłam. Powiedziałam, że nie zostanę, jeśli nie wyjdzie na prostą, ale potem było z nim fatalnie. Jakieś dwa tygodnie temu. Wtedy wróciłam. I właściwie miałam już wyjechać, kiedy się zjawiłeś.

Rozżarzony papieros zatoczył łuk nad poręczą i upadł na żwir.

— Pije?

— Tak. I jeszcze te świństwa, które sobie przyrządza w laboratorium. Sam wiesz, on zna się po trochu prawie na wszystkim. Wciąż ma przyjaciół w okolicy. Opowiadają historie o tobie i o nim, kiedy jeszcze byliście dziećmi. Zanim wyjechałeś.

— On też powinien wyjechać — stwierdził.

— Nienawidzi miasta. Twierdzi, że i tak wszystko przychodzi po kablu, więc po co tam jeździć?

— Ja wyjechałem, bo tutaj nic się nie działo. Rudy zawsze umiał sobie znaleźć coś do roboty. Z tego, co widzę, dalej to potrafi.

— Powinieneś utrzymać kontakt. Chciał, żebyś tu był, kiedy umierała wasza matka.

— Byłem w Berlinie. Nie mogłem się wyrwać.

— Pewnie nie. Mnie też tu wtedy nie było. Przyszłam później. To było dobre lato. Rudy zwyczajnie wyciągnął mnie z tej szmatławej knajpy w Memphis. Wpadł tam pewnego wieczoru z gromadą wiejskich chłopaków, a następnego dnia byłam już tutaj. Właściwie nie wiedziałam dlaczego. Tyle że był dla mnie miły… wtedy… i dał mi szansę, żeby chwilę się zastanowić. Nauczył mnie gotować. — Zaśmiała się. — Lubiłam to, chociaż strasznie się bałam tych przeklętych kur na podwórzu.

Wstała i przeciągnęła się; zaskrzypiał fotel, a Turner nagle uświadomił sobie długość jej opalonych nóg, zapach rozgrzanej słońcem skóry tuż obok jego twarzy.

Położyła mu dłonie na ramionach. Oczy miał na poziomie pasa jej nagiej skóry na brzuchu, z delikatnym cieniem pępka nad szortami. Pamiętając Allison w białym pustym pokoju, miał ochotę wtulić tam twarz, smakować to wszystko… Miał wrażenie, że zakołysała się lekko, ale nie był pewien.

— Turner — szepnęła. — Czasami być tu z nim to jak być samej…

Wstał wtedy; brzęk starego łańcucha huśtawki, gdzie śruby wkręcały się głęboko w belki i krokwie dachu — śruby, które mógł wkręcać jego ojciec czterdzieści lat temu. Pocałował jej usta, rozchylone wargi… Postawiony poza czasem przez rozmowę, świetliki, podprogowe sygnały wspomnień… A kiedy gładził dłońmi jej nagie plecy pod białą koszulką, wydało mu się, że ludzie w jego życiu nie byli paciorkami nanizanymi na drut przyczynowości, ale istnieli równocześnie, jak kwanty, tak że znał ją tak samo jak znał Rudy'ego albo Allison, albo Conroya, tak samo jak znał córkę Mitchella.

— Zaczekaj — szepnęła, odsuwając głowę. — Chodźmy na górę.

Загрузка...