I

CIEŃ MARZENIA

1. POTĘGA WODY

Na początku był podmuch.

Potężny podmuch słonego wiatru.

Popychał on żaglowce po bezkresnych oceanach.

Ze wszystkich zaś żaglówek bez wątpienia najszybsza była łódź należąca do Elisabeth Malory.

Ta młoda kobieta o turkusowych oczach zyskała opinię mistrzyni, odbywszy dwa razy z rzędu samotny rejs dookoła świata, którego to wyczynu – jak dotąd – dokonali wyłącznie jej koledzy mężczyźni.

Sama na dziobie katamaranu ochrzczonego mianem Latającej Ryby ściskała w dłoniach drewniany ster, nadając kierunek długiej, wysmukłej konstrukcji uformowanej z aluminium, żywicy i włókna szklanego.

Jej delikatna łódź, która płynęła naprzód, prując pianę lub unosząc się nad falami niczym latająca ryba, cała drżała.

„Szybciej, mocniej!”.

Podczas burzy, czując pieszczotę naładowanej jodem mżawki, Elisabeth śpiewała, fałszując, na całe gardło. W tym właśnie tkwił sekret jej zwycięstwa: zmieszać głos z wiatrem, aby zjednać sobie rozszalałe żywioły.

Dzięki temu miała wrażenie, że sama staje się morzem: migoczącą słoną wodą, przechodzącą od tnących fal do koronki z piany.

Elisabeth Malory była piękna.

Wszyscy mężczyźni ulegali jej urokowi, poza tym krążyły słuchy, że między rejsami miała wielu kochanków. Kiedy zaś zmęczyły ją te śmieszne igraszki, musiała znaleźć się sama pośrodku płynnej pustyni, za jedynych towarzyszy mając chmury i zaprzyjaźnione ryby.

2. SŁODYCZ POWIETRZA

Na początku było marzenie.

Marzenie o nowych horyzontach.

Pobudzało ono eteryczną wyobraźnię Yves’a Kramera.

To właśnie on – szef wydziału Innowacji i Futurologii renomowanej Agencji Kosmicznej – zajmował się wyborem nowych projektów podróży w kosmos. Jak dotąd nie zdołał żadnego z nich doprowadzić do końca, chociaż w jego gabinecie piętrzyły się stosy dokumentów zawierających schematy nowych rakiet, stacji orbitalnych, a nawet miast do zbudowania na najbliższych planetach. Yves Kramer nie różnił się od stada zapracowanych mężczyzn, którzy plątali się po laboratoriach aeronautycznych. Średniego wzrostu, łysiejący, nosił okulary o grubych szkłach, za którymi kryło się zagubione gdzieś w oddali spojrzenie.

Ten inżynier nigdy nie rozstawał się z białym fartuchem z kieszeniami pełnymi piór, w których wysechł atrament, oraz bardziej lub mniej popsutych kalkulatorów.

Jego praca polegała głównie na wysyłaniu uprzejmych odpowiedzi odmownych, które zaczynały się niezmiennie słowami: „Dziękujemy za przedstawienie nam Pańskiego projektu. Niestety, nie pasuje on do żadnego z naszych obecnych programów, przyznane nam zaś subwencje nie pozwalają na realizację Pańskiej propozycji”. Kończyły się zaś tak: „Proszę przyjąć wyrazy najgłębszego szacunku. Proszę nas informować o postępach Pańskich badań”.

Yves Kramer traktował swoją pracę poważnie. Dokładnie czytał do samego końca większość projektów, nawet te najbardziej nierzeczywiste. Z miejsca został etatowym rozmówcą dziennikarzy, którym przedstawiał najbardziej oryginalne scenariusze, jakie otrzymał.

Strąciwszy niechcący stos listów z odpowiedziami odmownymi, zabrał się do układania ich w uporządkowaną stertę. W tej samej chwili zadzwonił telefon, usiłując zaś go odebrać, zanim włączy się automatyczna sekretarka, zrzucił następny stos, zaczął więc je zbierać i sortować.

Mówiono, że jest roztrzepany, on sam zaś uważał się za marzyciela.

Mówiono, że jest niezdarą, on sam zaś uważał się za roztargnionego.

Mówiono, że jest nieobecny duchem, on sam zaś uważał się za pogrążonego w osobliwych rozmyślaniach.

Yves Kramer wiedział, że nie ma subwencji, które pozwoliłyby na realizację jakiegokolwiek projektu spośród tych, które rozważał. Mimo to nie tracił nadziei, że pewnego dnia sfinalizuje któryś z nich. Nie chciał, aby spełniła się niegdysiejsza przepowiednia jego pierwszej żony, że stanie się „zwyczajnym obserwatorem, który opowiada dziennikarzom o nudnych mrzonkach, jakie nigdy się nie ziszczą”.

Nocą, kiedy opatulony kołdrą siedział z okiem przytkniętym do kauczukowego wizjera własnego teleskopu, który zainstalował na tarasie, wyobrażał sobie czasem, że pewnego dnia jeden z jego projektów się powiedzie.

A wtedy tam poleci.

Daleko przed siebie.

„Dalej, wciąż dalej”.

Opuści Ziemię, na której czuje się coraz bardziej obco.

3. PIERWSZA FALA

Spotkanie podmuchu i marzenia, czyli Elisabeth Malory i Yves’a Kramera, nie odbyło się w idealnych warunkach.

Inżynier słuchał właśnie w samochodzie rytmicznej muzyki, pędząc na złamanie karku, ponieważ jak zwykle był spóźniony na rozmowę z pewnym dziennikarzem.

Żeglarka przechodziła z kolei przez jezdnię, aby dostać się do biura nowego sponsora, który miał sfinansować jej następny samotny rejs dookoła świata.

Padał deszcz, na dodatek wycieraczki słabo działały. Yves od dawna wiedział, że powinien wstąpić do warsztatu, aby je naprawić, ale nie znalazł na to czasu.

To właśnie stanowiło jego drugi problem poza roztrzepaniem: prokrastynacja. Sztuka odkładania na jutro tego, co powinien zrobić dzisiaj. Później zaś musiał pędzić, żeby nadrobić spóźnienie.

Przyspieszył na zakręcie.

Osłonięta parasolem Elisabeth, ze słuchawką od telefonu komórkowego w uchu, rozmawiała tymczasem z jednym ze swoich wielbicieli, który opowiadał zabawne historie, żeby ją uwieść. Nieźle mu to zresztą wychodziło.

Zapewne z tego właśnie powodu nie usłyszała ryku silnika samochodu, który mknął w ciemnościach. Dostrzegłszy jej postać, Yves gwałtownie nacisnął pedał hamulca. Mimo że koła się zablokowały, śliska nawierzchnia nie zapewniła przyczepności oponom, które sunęły niczym wodolot. Przód auta uderzył żeglarkę w kolana. Rozległ się suchy odgłos przypominający trzask łamiącego się drewna. Elisabeth miała wrażenie, że została wyrzucona bardzo wysoko w powietrze, w zwolnionym tempie. Poszybowała w górę, poczuła deszcz, ujrzała ziemię ze sporej wysokości, raptownie spadła i już się więcej nie podniosła. Leżała na jezdni wykrzywiona bólem. Przestała się ruszać.

4. SŁONE OPARY

Uznano, że nie żyje. Przeżyła.

Rekonwalescencja trwała długo. Elisabeth umościła się w meandrach szpitalnej pościeli, podobnie jak zwierzę zagnieżdża się w norze, żeby zapaść w zimowy sen.

Kiedy zaś wreszcie zdołała wyjść, uświadomiła sobie, że coś w niej umarło. W dole kręgosłupa czuła ostre rwanie. Nie mogła już stać ani chodzić. Od tej pory będzie musiała się poruszać na wózku.

Elisabeth straciła ochotę do śpiewania. Czuła się zdradzona przez los. Zgodziła się na intensywną rehabilitację i pomoc psychologiczną.

„Wolniej, słabiej”.

Wprawdzie rehabilitant zapewniał, że będzie mogła kiedyś chodzić o kulach, ona jednak dość się nasłuchała w życiu kłamców i oszustów, żeby wiedzieć, że mówi tak wyłącznie po to, aby ją pocieszyć.

Jej kariera sportowa była skończona. Gniew zaś nie miał granic. W głowie tkwiła tylko jedna myśl, zawierająca się w krótkim słowie: „Zemsta”.

Pirat drogowy, który zniszczył jej przyszłość, musi za to zapłacić. I to wysoką cenę.

5. GĘSTE MGŁY

Błysk fleszy. Las mikrofonów.

Na procesie transmitowanym przez wszystkie media Yves Kramer mówił niewiele. Przyznał się przed sędzią do wszystkich przewinień. Wyjąkał przeprosiny pod adresem głównej oskarżycielki.

Skazano go na najwyższą karę. Do końca życia miał wypłacać rentę młodej mistrzyni, która stała się inwalidką. Na dodatek dostał karę więzienia w zawieszeniu za nieumyślne okaleczenie ciała. Ponadto odebrano mu na zawsze prawo jazdy na samochód, motor i skuter. Wolno mu było prowadzić jedynie rower, poza tym sędzina nie omieszkała mu doradzić, żeby ze względu na stopień roztrzepania jeździł wyłącznie po polnych drogach.

– Jeśli człowiek nie potrafi patrzeć przed siebie, powinien siedzieć w domu, inaczej stanowi zagrożenie dla innych – oświadczyła na koniec, uderzając młotkiem, żeby uciszyć publiczność.

Po procesie inżynier podszedł do młodej żeglarki, stojącej przy drzwiach do sądu, pragnąc przeprosić z głębi serca, wyjąkać wyrazy ubolewania oraz życzenia rychłego powrotu do zdrowia. Ona jednak nie dała mu skończyć zdania, kiedy zaś tylko znalazł się dostatecznie blisko, zamierzyła się i złączywszy obie dłonie dla lepszego skutku, rąbnęła go w podbródek. Ledwie upadł na wznak, zerwała się z wózka i rzuciła mu się do gardła, z pazurami i pianą na ustach.

Inżynier nawet nie próbował się bronić, tylko zamknął oczy, czekając z rezygnacją, aż wyzionie ducha. Potrzeba było aż trzech osób, żeby wyrwać go z rąk żeglarki inwalidki, która na odjezdnym napluła mu w twarz.

6. POGMATWANIE DRÓG

Oba życia zostały zniszczone.

Elisabeth Malory wiedziała, że nigdy nie będzie mogła poruszać nogami ani miednicą. Biodra bolały ją tak bardzo, że wykluczały na zawsze współżycie seksualne. Była mistrzyni poruszała się wyłącznie na wózku, przy pomocy pielęgniarki. Musiała się przeprowadzić do mieszkania na parterze. Następnie, zamknięta w sobie, zbuntowana, zaczęła pić i palić. Z powodu jej trudnego charakteru wiele pielęgniarek odeszło, ponieważ doprowadzała je do płaczu albo biła.

Kompulsywnie napychała się jedzeniem: cukierkami, masłem orzechowym, kanapkami z kremem czekoladowym, czipsami, lodami.

Ponieważ nie mogła spać, zaczęła brać środki nasenne.

Ponieważ cierpiała na bóle miednicy, zaczęła brać środki przeciwbólowe.

Ponieważ stała się nerwowa, zaczęła brać środki uspokajające.

Ponieważ była załamana, zaczęła brać środki antydepresyjne.

Pod wpływem tej kombinacji leków widziała świat niewyraźnie, jakby przez mgłę.

„Wolniej, słabiej”.

Elisabeth Malory, unieruchomiona po tylu latach działania, robiła coś, czego nie robiła nigdy dotąd: całymi godzinami leżała rozparta na poduszkach, wśród słodyczy, z błogim wyrazem twarzy i pełnymi ustami, wpatrzona w maleńkie okienko telewizora. Kiedy nie jadła, paliła papierosy i sączyła alkohole. Kiedy zaś nie piła, połykała tabletki.

Za sprawą wiadomości odkryła własny świat, przed którym uciekała dotąd po oceanach.

A obrazy, jakie ujrzała, były okrutne.

Jej świat to była wojna.

Jej świat to był fanatyzm religijny.

Jej świat to był ślepy terroryzm.

Jej świat to było nieustanne zanieczyszczanie środowiska.

Jej świat to było potworne przeludnienie.

Jej świat to były: bieda, głód, nędza.

Pośrodku tego wszystkiego zaś znajdowała się klasa nowobogackich, którzy pojawili się we wszystkich krajach na Ziemi i którzy przepływali z cynizmem ponad masą cierpienia.

A wśród nich Gabriel Mac Namarra, pionier informatyki, który stopniowo eliminował z rynku swoich konkurentów, od niedawna zaś przerzucił się na genetykę. Dzięki czemu panował nad maszynami i istotami żywymi.

Uznano go za najbogatszego człowieka na świecie. Nawet szefowie państw przyjmowali go tak, jakby był jednym z nich.

Słysząc, jak opisuje swój idealny dom przyszłości, Elisabeth Malory pomyślała, że gdyby miała nadal sprawne nogi, z pewnością poszłaby do tego całego Mac Namarry i poprosiła, żeby sfinansował jej budowę żaglowca, który przewyższałby wszystkie łodzie, na jakich pływała do tej pory.

Tej nocy śniła o sfinansowanej przez miliardera Latającej Rybie 2, która zabrałaby ją daleko od wszelkich cierpień.

Sen ten został jednak przyćmiony przez inny. Stawała się w nim jednym z tych ptaków, które mijała pewnego razu w pobliżu zatopionego tankowca: oblepioną mazutem mewą na próżno usiłującą rozwinąć skrzydła.

7. ŚWIATEŁKO W MROKU

Wyczerpanie.

Yves Kramer poprosił o roczny urlop.

Po procesie, dręczony wyrzutami sumienia, inżynier wiele razy usiłował odnaleźć Elisabeth Malory, ona jednak wyraźnie dała mu do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnych kontaktów z człowiekiem, który zamienił jej życie w koszmar.

Mimo to nadal do niej dzwonił. Codziennie. Pozostawiał na automatycznej sekretarce wiadomość wraz z życzeniami powrotu do zdrowia.

Yves Kramer również oglądał dziennik telewizyjny. Stanowił on skuteczne odwrócenie uwagi. Cudze nieszczęścia pozwalały zapomnieć o własnych.

„Kiedy widzę się w lustrze, odczuwam lęk.

Widok innych ludzi mnie uspokaja”.

Im gorzej było gdzie indziej, tym łatwiej potrafił się pogodzić z tym, co działo się tutaj.

Będąc od zawsze zapalonym ekologiem, działał niegdyś na rzecz ocalenia ginących gatunków, przyjaznej środowisku hodowli roślin, kontroli przemysłu spożywczego i protestował przeciwko okrutnemu traktowaniu bydła przez przemysłowe fermy. Miał za sobą także okres anarchistyczny, podczas którego walczył o zlikwidowanie rządów, policji i armii.

Wszystkie te boje stanowiły jednak odległą przeszłość. Wiadomości telewizyjne zaś przypominały mu, że były one utopią.

Ster trzymali bowiem fanatycy, miernoty i kłamcy, którzy narzucali swoje prawa.

Kiedy Yves Kramer nie myślał o Elisabeth Malory, czytał projekty, które mu przysłano.

Siedząc samotnie w domu, mógł teraz nadrobić opóźnienie i zapoznać się z dziesiątkami dokumentów czekających na opinię.

Przekonał się, jaką możliwą przyszłość dla podboju kosmosu widzą jego najbardziej nawiedzeni współcześni. Nie chcąc się sugerować tym, co przeczytał, rozłożył wszystkie trzysta projektów wprost na podłodze, chodził między nimi i wyciągał ze stosów na chybił trafił.

Właśnie wtedy do pokoju wleciała ćma.

Uderzała o szyby, po czym – zwabiona światłem sufitowej lampy – z uporem zaczęła trzepotać krawędzią skrzydeł o delikatne szkło żarówki, powodując nieprzyjemny odgłos.

Yves Kramer obserwował ją przez chwilę. Wtem przypomniał sobie pewne zdanie wypowiedziane przez jego ojca: „Ćmy zawsze lecą do światła”. Po czym pobiegł do szafy, jakby widok tej ćmy przypomniał mu o czymś pilnym. Spośród trzystu dokumentów zapomniał przeczytać jednego. Sporządzonego przez Jules’a Kramera, jego ojca.

Wyjął segregator i zdmuchnął nagromadzony na nim kurz.

Ponad jego głową ćma pocierała skrzydłami o żarówkę, wydając coraz bardziej natarczywy odgłos.

Yves Kramer przyglądał się temu, co trzymał w dłoniach. Projekt, nazwany skromnie „Słonecznym Żaglowcem”, stanowił ostatnią obsesję jego ojca, zanim ten popełnił samobójstwo z powodu kobiety.

Jules Kramer również był inżynierem kosmonautą. Znalazłszy się u szczytu kariery, wpadł na pomysł, aby zaprzestać używania jako paliwa węglowodorów, a zacząć korzystać z energii świetlnej. Oczywiście w przeszłości przeprowadzano doświadczenia z taką energią, wszystkie jednak zakończyły się niepowodzeniem. Wkrótce też zaprzestano badań.

Yves odruchowo skierował wzrok ku pewnemu przedmiotowi z jego kolekcji ciekawostek naukowych. Ku radiometrowi.

Ten zadziwiający przyrząd podarował mu ojciec, aby objaśnić zasadę napędu świetlnego.

Była to duża bańka ze znajdującą się wewnątrz osią, wokół której obracały się cztery ramiona zakończone biało-czarnymi rombami. Padające na białą część rombów światło lampy wprawiało ramiona w ruch.

Gdy Yves Kramer zbliżył przedmiot do światła, radiometr zaczął się obracać z ogromną prędkością.

Inżynier wiedział, że składa się ono z fotonów i że to właśnie te cząsteczki światła, padając na romby od jasnej strony, wprawiają je w ruch, powodując obracanie się ramion wokół osi.

Biel odbija fotony. Czerń je pochłania.

Przypomniał sobie kolejne zdanie ojca:

– Ocali nas światło.

Yves, będący wówczas jeszcze chłopcem, odparł:

– Myślałem, że ocali nas miłość…

– Och nie, synu. Miłość może być złudzeniem. Miłość może doprowadzić do szaleństwa. Człowiek potrafi zabić z miłości. Często zdradza z miłości. Za to światło nigdy nie zdradza. Ono jest wszędzie. Ono oświetla. Odsłania. Ogrzewa. Światło sprawia, że rosną kwiaty i drzewa. Pobudza nasze hormony, odżywia organizm. Można żyć bez miłości, ale nie można żyć bez światła. Wyobraź sobie świat, w którym panowałyby ciemności, w którym ludzkość byłaby pogrążona w wiecznym mroku. Wyobraź to sobie, a wtedy zrozumiesz.

– Ale przecież światło to tylko światło – powiedział w zamyśleniu Yves.

– Nie. Światło to wszystko. Kiedy ogarną cię wątpliwości, zachowuj się tak jak słoneczniki: szukaj, skąd dochodzi światło, i odwracaj się ku niemu.

Rozmowa ta nabrała tym większego znaczenia, że ojciec trzy lata później popełnił samobójstwo.

Z miłości. Odwieczny, stary dylemat ojców: radzą swym dzieciom, żeby postępowały w określony sposób, po czym sami robią coś zupełnie odwrotnego.

W jego głowie rozległy się kolejne zdania Jules’a Kramera:

– Wszyscy jesteśmy gąsienicami, które muszą przejść metamorfozę, aby stać się motylami. Kiedy tylko przeobrazimy się w motyle, musimy rozpostrzeć skrzydła, aby móc odlecieć ku światłu.

Yves Kramer zgasił lampę i otworzył okno, żeby uwolnić ćmę. Spoglądał przez chwilę, jak odlatuje ku latarni ulicznej, po czym podniósł wzrok.

Minęła północ, zrobiło się zimno, niebo zaś było idealnie czyste. Naukowiec pomyślał sobie, że tam, w górze, jest wiele potężnych lamp, które potrafią wprawić w ruch radiometry.

Wieczna energia.

8. OGRZEWANIE ZA POMOCĄ ŚWIATŁA

Od horyzontu przeniknął promień.

Świt. Słońce wstało nieśmiało, nie potrącając chmur.

Była wiosna, przyroda zaś z niecierpliwością pragnęła się obudzić.

Wypiwszy duszkiem gorącą kawę na balkonie, Yves Kramer ubrał się i wziął do pracy.

Żeby zapomnieć o wypadku, postanowił rzucić się bez opamiętania w wir tworzenia nowego projektu kosmicznego związanego z energią świetlną.

Skoro ojciec nie żył, musiał odszukać jego notatki uzupełniające. Odnalazł je w zapisanych ręcznie zeszytach zgromadzonych w pudełkach po butach, które leżały na górze w szafie, za swetrami narciarskimi. Było ich wystarczająco dużo, żeby opracować projekt. W tamtej chwili żałował, że nie rozmawiał częściej z człowiekiem, który go spłodził. Jules Kramer. Mężczyzna samotny, roztargniony, marzyciel. Podobnie jak on, także prokrastynator.

Odłożył to, co powinien był zrobić, nie na następny dzień ani tydzień, tylko… na następne życie.

Obrazy ojca, jakie zachował, były to niemal wyłącznie komiczne sceny. Ojca przepraszającego matkę za to, że włożył do prania kolory razem z białymi rzeczami. Ojca przepraszającego za to, że powiedział coś przykrego teściom. Ojca przegrywającego sprawę rozwodową, bo spóźnił się do sądu (już wtedy wprowadzał innowacje w sztuce przegrywania procesów). Ojca, słynnego inżyniera w fabryce samolotów, wyrzuconego z pracy z powodu „niezdolności stawiania się o czasie na umówione spotkania”. Ojca podrywającego zbyt młode dziewczyny, które w końcu dają mu kosza.

– Ja się nie załamuję: im lepiej mi idzie, tym piękniejsze są dziewczyny, które mi odmawiają – żartował.

Jules Kramer podarował mu pociągi elektryczne, plastikowe modele samolotów, prototypy miniaturowych samochodzików na benzynę, zdalnie sterowane łodzie podwodne, szybowce, które należało złożyć samemu z balsowych listewek i ceraty.

Oczyma duszy widział, jak ojciec cieszy się z zabawek, którymi obdarowywał syna, do tego stopnia, że bawi się nimi chętniej niż on sam.

Pamiętał nawet wypełniony helem sterowiec na pilota wraz ze śmigłami i sterem. Ledwie puścili to ponaddwumetrowej długości urządzenie, wznosiło się bez końca, nie reagując na żadne sygnały, aż stało się jedynie świecącym punkcikiem wysoko na niebie.

Nazajutrz Jules opowiadał synowi z dumą, jak to naoczni świadkowie byli przekonani, że widzą latający spodek. Yves wiedział, że to był ich sterowiec, który wymknął się spod kontroli, ponieważ miał za małe obciążenie.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Naukowiec czuł, że jest na dobrej drodze, żeby wieść takie samo życie jak jego ojciec. Do pełni brakowało mu tylko jakiegoś cholernego romansu i samobójstwa. Po co włożył projekt fotonowy do szuflady w szafie? Znał odpowiedź, była oczywista. Z powodu dumy. Nie chciał być tylko przedłużeniem inteligencji swojego ojca. Pragnął istnieć poza przytłaczającym obrazem jego niezrozumiałego geniuszu.

Trzeba było tego nieszczęśliwego wypadku z Elisabeth Malory, żeby rozpocząć wszystko od zera. I trzeba było ćmy, by mu przypomnieć, że ma u siebie wspaniały projekt, najbardziej ambitny ze wszystkich, jakie kiedykolwiek wpadły mu w ręce.

Zdawał sobie sprawę, że nie uznał go za ważny przez czystą próżność, jakby bał się zrobić przyjemność ojcu.

Teraz wszystko było inaczej.

Siedząc sam w odciętym od świata pokoju, Yves Kramer tak długo szperał w bibliotece Agencji Kosmicznej, aż znalazł plany prototypu wahadłowca o napędzie fotonowym. Istnieje bardzo cienki żagiel z ultralekkiego materiału, mylaru, który ma taką właściwość, że można go pokryć lustrzaną farbą o bardzo wysokich zdolnościach odbijających. Grubość tego żagla wynosi jedną dziesiątą średnicy włosa.

Nagle dotarło do niego, że system nie działał dlatego, że statki z napędem słonecznym były wyposażone w zbyt małe żagle. Ciąg był za słaby. Uważał, że należy zaprojektować żagiel wielkości nie kilkunastu, lecz kilkudziesięciu metrów.

Yves Kramer zabrał się do szkicowania schematów statków i żagli słonecznych wyposażonych w mechanizmy zdolne szybko je rozwijać i nadawać im kierunek przez ciągnięcie na linach.

Trwająca wiele tygodni gorączkowa praca doprowadziła do powstania projektu „ŻS”, czyli „Żaglowca Słonecznego”. Następnie Yves Kramer przedstawił go przełożonym z Agencji Kosmicznej.

Broniąc go przed Komisją Oceny Projektów Futurologicznych, podkreślił, że – jego zdaniem – można przystąpić do budowy prototypu.

Komisja potrzebowała pół roku na odpowiedź.

Odpowiedź była negatywna.

9. ZŁOTE ŁZY

Ręka mu drżała.

Gabriel Mac Namarra wypuścił kartkę, która poszybowała na podłogę. Diagnoza była jasna i nieodwołalna. Za późno. Chociaż multimiliarder, uważany za najpotężniejszego człowieka na świecie, miał dopiero pięćdziesiąt trzy lata, wydawał się znacznie starszy.

Trzeba przyznać, że w ciągu ostatnich lat nadużywał wszystkiego: alkoholu, narkotyków, a zwłaszcza cygar. Miało to swoją cenę. Ceną tą zaś, zapisaną na kartce, która właśnie spadła na podłogę, był „rak płuc”. Przejrzał się w lustrze. Przy niskim wzroście, z jasnosiwymi włosami, wzrokiem spode łba, nieodłącznym dwudniowym zarostem, w bardzo szykownej skórzanej kurtce, modnym szerokim podkoszulku na wystającym brzuchu, w butach z czubami, z diamentowym kolczykiem w uchu, z krawatem z plecionej skóry, przypominał starego, zgryźliwego rockmana alkoholika.

Zawsze starał się modnie wyglądać.

Mrugnął do siebie porozumiewawczo i uśmiechnął się, odsłaniając ozdobiony złotem ząb. Sam zamienił się w złoto, tylko co mu z tego przyszło? W obliczu choroby złoto roztapia się niczym ołów. Uświadomił sobie, że zbudowanie największego imperium technologicznego i finansowego na świecie jest niczym, skoro człowiek zostaje zredukowany do stanu chorego, skazanego wkrótce na przykre seanse radio – i chemioterapii. Niedługo straci resztki włosów i będzie się uśmiechał smutnym uśmiechem ludzi zżeranych od środka.

Czym zawinił, żeby jego ciało poniosło aż taką karę?

Gabriel Mac Namarra pomyślał, że świat jest okrutny, właśnie wtedy bowiem, gdy człowiekowi się wydaje, że odniósł całkowity sukces, wszystko się wali. Lekarze zaproponowali, że wytną mu jedno płuco, to bardziej czarne, on jednak odparł, że woli, by jego ciało samo walczyło z chorobą i że „skoro trzeba zdechnąć, lepiej zdychać w całości”.

Ponieważ lekarze nie mieli jednoznacznej opinii na ten temat, wybuchy gniewu miliardera zaś były równie słynne jak spektakularne, nie nalegali, uznawszy, że to ostatnia walka człowieka skazanego. Wieczorem tego dnia, gdy otrzymał złą wiadomość, Gabriel Mac Namarra zjadł kolację z przyjaciółmi, po czym się upił. Następnie uprawiał seks z bardzo drogimi dziewczynami na telefon i zażył bardzo silny narkotyk, z tych, które niszczą mózg, ale zapewniają kolorowe wizje.

Nazajutrz, stwierdziwszy, że jeszcze żyje i że rzeczywistość powróciła, wybuchnął śmiechem. Chciał umrzeć, śmierć go jednak odrzuciła. Śmiech Gabriela Mac Namarry brzmiał niczym puszczony w ruch syfon, który nie może przestać działać. Parskał, rzęził, czkał, co niezmiennie kończyło się kaszlem. Kasłał coraz bardziej.

Kiedy przestał się śmiać, kasłać i ocierać łzy, zaczął oglądać wiadomości na kanale biznesowym.

Pod koniec dziennika, w ramach „anegdot ze świata przemysłu”, prezenter wspomniał o odrzuceniu projektu pewnego inżyniera oryginała, który zamierzał wypuścić nie zwykłą rakietę, ale statek kosmiczny napędzany światłem promieni gwiezdnych.

Gabriel Mac Namarra zawsze był przesądny, w portmonetce nosił talizman, na szyi zaś zwinięte w rulonik magiczne zaklęcie. Chętnie odwiedzał wróżki, media i innych astrologów. Jego zdaniem, szczęście stanowiło jeden z czynników, które każdy wielki przywódca powinien brać pod uwagę. Obserwował znaki.

Uważał, że rozwiązania przychodzą wtedy, kiedy człowiek odczuwa potrzebę, żeby je poznać.

Dziwnym trafem, być może za sprawą wiadomości, że ma wkrótce umrzeć, ten projekt statku kosmicznego napędzanego jedynie światłem gwiazd wydał mu się niczym innym, jak tylko znakiem od losu. Żywił przekonanie, że usłyszał tę informację nieprzypadkowo. Była ona przeznaczona właśnie dla niego.

W gruncie rzeczy „wysłanie statku słonecznego w kosmos” sprawiało wrażenie oryginalnego i zabawnego pomysłu. Zapisawszy zatem nazwisko inżyniera, który bronił tego niezwykłego projektu, chwycił za telefon.

10. ODPAROWYWANIE ZŁOTA

Spotkanie marzenia i władzy, czyli Yves’a Kramera i Gabriela Mac Namarry, odbyło się na górze, na ostatnim piętrze najwyższego budynku w mieście, nazwanego nie inaczej, tylko Mac Namarra Tower. Złoty wieżowiec ocierał się o chmury.

Właśnie tam, w skąpanej w blasku świateł innych domów restauracji, z której można było podziwiać panoramę miasta i która obracała się wolno wokół własnej osi, naukowiec przedstawi! swoje plany. Wyjaśnił, że napęd węglowodorowy umożliwia tylko ograniczone podróże w kosmos. Jedyna zaś niewyczerpana energia, jaką można znaleźć we wszechświecie, to światło. Jest to wprawdzie słaba energia, lecz występuje wszędzie, istnieje zatem możliwość długich podróży bez konieczności zabierania ze sobą rezerw paliwa. Bogaty przemysłowiec zapytał, po co budować statek kosmiczny, który może długo latać.

– Żeby wydostać się z Układu Słonecznego.

Gabriel Mac Namarra okazał zdziwienie, po chwili zaś poczuł łaskotanie od śmiechu. Natychmiast też uruchomił swój gardłowo-ustny mechanizm, wywołując efekt dźwiękowy ku ogromnemu zdziwieniu swojego rozmówcy, który nigdy dotąd nie słyszał równie zjawiskowego wybuchu wesołości. Miał wrażenie, że słyszy wprawioną w ruch i wirującą coraz szybciej turbinę elektryczną.

Przemysłowiec śmiał się długo, odkaszlnąwszy zaś, opanował się wreszcie i zachęcił naukowca, żeby wyłożył swój pomysł do końca.

Yves Kramer przedstawił mu swój projekt „ŻS” – „Żaglowca Słonecznego”.

Planował budowę olbrzymiego statku napędzanego przez jeszcze większy żagiel, żeby dotrzeć do najbliższej gwiazdy położonej poza Układem Słonecznym. Miał nadzieję, że znajdzie tam planetę, na której będzie można zamieszkać.

Tym razem Mac Namarra już się nie roześmiał. Poprzestał tylko na pytaniu:

– Inną planetę, na której będzie można zamieszkać, krążącą wokół najbliższej gwiazdy?… Hm… Jak daleko jest ta najbliższa gwiazda?

Yves Kramer znał te liczby na pamięć. – Najbliższa gwiazda wraz z planetami, na których prawdopodobnie będzie można zamieszkać, jest… jakieś dwa lata świetlne stąd.

– Co daje w kilometrach? Proszę mi wybaczyć, ale ja rozumiem tylko w kilometrach.

– Jeden rok świetlny… hm… Światło porusza się z prędkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę, a więc jeśli pomnożyć to przez minuty, godziny i dni, żeby otrzymać rok, to nam daje… hm… – Wyjął kalkulator. – Otrzymamy dziewięć tysięcy czterysta sześćdziesiąt miliardów kilometrów.

– Jaką odległość całkowitą trzeba pokonać, żeby dotrzeć do tego pańskiego drugiego układu słonecznego? – zapytał nieco zniecierpliwiony przemysłowiec.

– A więc mnożymy przez dwa, żeby uzyskać odległość od najbliższej gwiazdy, co daje, powiedzmy, na oko dwadzieścia tysięcy miliardów kilometrów.

Przemysłowiec okazał lekkie rozdrażnienie.

– Tylko tyle. Proszę pamiętać, że to nie moja działka, nie bardzo się więc orientuję. Z jaką prędkością może latać to pańskie cudo, ten słoneczny superstatek?

– Na Ziemi odpowiadałoby to średnio dwóm milionom kilometrów na godzinę.

Przemysłowiec uniósł z niedowierzaniem brew.

– To niesamowite. Jest pan pewien, że statek kosmiczny może osiągnąć aż tak zawrotną prędkość?

– Oczywiście. Przede wszystkim, kiedy ciało zostaje wyrzucone w kosmos, nie zwalnia, ale leci z prędkością, jaką daje mu początkowy impuls. Hamowanie nie występuje, bo nie ma tarcia o powietrze ani grawitacji. Toczące się po Ziemi kule spowalnia powietrze i siła ciężkości. Ale kula w kosmicznej próżni toczy się z taką samą prędkością, dopóki się jej nie zatrzyma.

– Hm… To pewnie dlatego asteroidy tak szybko mkną przez wszechświat, chociaż nie mają silników?

Yves Kramer był mile zaskoczony tą uwagą, która świadczyła o tym, że jego rozmówca interesuje się tematem. Zaczął więc z zapałem mówić dalej:

– Właśnie. Ale energia fotonowa w kosmosie na dodatek się kumuluje. To tak, jakby cała energia zebrana przez fotony gromadziła się, sumowała i nie robiła nic innego, tylko pchała statek coraz szybciej i szybciej. I rzeczywiście nasz pojazd będzie bez przerwy przyspieszał.

– To działa w pobliżu Słońca, ale jeśli się oddalimy, promienie są chyba słabsze, nie?

Inżynier nie spodziewał się, że przemysłowiec poruszy ten problem.

– Przez połowę drogi do następnej gwiazdy będziemy mogli wykorzystać do rozpędu promienie słoneczne. Następnie zachowamy maksymalną prędkość, a odpowiednio ustawiając żagle, będziemy mogli dodać do niej światło innych znajdujących się w pobliżu gwiazd. Jak już mówiłem, to energia, która się sumuje i nigdy nie wyczerpuje. A więc dwa miliony kilometrów na godzinę to realna liczba.

Przemysłowiec wpatrywał się przez chwilę w Kramera, po czym wzruszył ramionami.

– Znakomicie, okrągłe liczby, tak jak lubię – powiedział.

Wyjął notes oraz pióro z pełnego złota i zabrał się do wypisywania cyfr.

– Ja też umiem mnożyć. A zatem prędkość pojazdu: dwa miliony kilometrów na godzinę. Skoro doba ma dwadzieścia cztery godziny, po pomnożeniu daje nam to czterdzieści osiem milionów kilometrów dziennie, zgadza się?

– Zgadza.

– Czyli jakieś dwadzieścia miliardów kilometrów rocznie.

Gorliwy kelner podał im wino o purpurowym kolorze i silnym aromacie. Naukowiec spróbował go odruchowo. Przemysłowiec zaś powąchał, po czym skosztował małymi łyczkami, zanim zaczął mówić dalej.

– A więc skoro odległość od celu wynosi dwadzieścia tysięcy miliardów kilometrów, a pański statek porusza się z prędkością dwudziestu miliardów kilometrów rocznie, to nic trudnego, potrzeba… hm… tysiąca lat podróży.

Yves Kramer nie pojmował, do czego zmierza przemysłowiec. Ten podsunął mu zatem notes, pokazując obliczenia. Pokiwał głową na znak aprobaty.

– A więc tysiąc lat. Otóż o ile mi wiadomo, istota ludzka będąca w doskonałym zdrowiu żyje co najwyżej sto lat. Jak zatem zdoła pan rozwiązać ten problem, panie Kramer? Może przez hibernację?

– Nie. Hibernacja nie działa. Zimno niszczy bezpowrotnie jądra komórkowe. Moim zdaniem, należy podejść do tematu w sposób „naturalny”.

– Zamieniam się w słuch.

– W statku kosmicznym pokolenia powinny następować kolejno po sobie – oznajmił. – Kobiety będą rodzić dzieci, które będą łączyć się w pary i płodzić następne dzieci.

Przemysłowiec zapalił cygaro.

– I nie boi się pan, że stworzy małych degeneratów? Miłość między braćmi i siostrami wcale nie jest taka wspaniała, genetycznie rzecz ujmując. Szkoda by było, gdyby zgraja niedorozwiniętych założyła nową ludzkość na jakiejś nadającej się do życia planecie.

– A kto powiedział, że zabralibyśmy tylko jedną parę? Miałem zamiar wziąć o wiele więcej.

– Ile? Dwie? Trzy?

– Tysiąc.

Tym razem Mac Namarra zareagował.

– Tysiąc kosmonautów w ogóle czy tysiąc mężczyzn i tysiąc kobiet?

– Tysiąc mężczyzn i tysiąc kobiet.

Miliarder wypuścił obłok niebieskiego, gryzącego dymu.

– To daje niezły tłum. Zmieszczą się w jednej rakiecie?

– Planuję olbrzymi statek.

Wówczas Gabriel Mac Namarra zaczął się zastanawiać, czy inżynier przypadkiem nie zwariował. Dwa tysiące osób, aby mieć pewność, że po pokonaniu dwudziestu tysięcy miliardów kilometrów kilka z nich zostanie przy życiu. Zaciągnął się głęboko dymem z cygara. „Skoro już się truć, to przynajmniej mieć z tego pełną przyjemność”.

Pod wpływem nikotyny poczuł słaby dreszcz na plecach i przypływ aktywności. Prawdopodobnie dzięki zwężeniu naczyń krwionośnych pomysły szybciej się rozchodzą.

„Tracę czas – pomyślał. – Jeśli jego koledzy z Agencji Kosmicznej odrzucili ten pomysł, to znaczy, że jest nierealny. Dajmy sobie spokój”.

Miliarder już miał wstać, lecz coś go powstrzymało. Sam profil inżyniera. Na ogól ludzie ogarnięci obsesją okazują się mściwi. Ten natomiast sprawiał wrażenie, jakby wątpił. Wątpienie było zaś dla Mac Namarry oznaką dostrzegania względności świata. Nic nie jest pewne. Każda inteligentna istota musi zatem wątpić. A poza tym niechętnie odrzucał własne przesądy na temat znaków dawanych przez los.

– Dwa tysiące mężczyzn i kobiet kosmonautów, którzy spłodzą dzieci, żeby w ciągu tysiąclecia przemierzyć dwadzieścia tysięcy miliardów kilometrów. Zdaję sobie sprawę, że to… jak by tu powiedzieć? Trochę nowe. Ale biorąc pod uwagę technologie, jakimi obecnie dysponujemy, nie widzę innego rozwiązania.

– Trzeba by albo zwiększyć prędkość statku, albo przedłużyć życie kosmonautów – podsunął Mac Namarra.

Przemysłowiec złożył zamówienie, zachęcając Kramera do wyboru najdelikatniejszych, a zatem najdroższych potraw. Obracająca się restauracja roztaczała przed nimi widok na uliczne korki, objawiające się długimi serpentynami czerwonych i białych świateł.

– To techniki, które mogą się jeszcze długo nie pojawić. – Ma pan rację. Musimy się zadowolić sprawdzoną wiedzą techniczną. A poza tym ja nie lubię czekać. Tak naprawdę to nie mogę… czekać.

Przeczytał ponownie liczby zapisane w notesie.

– Dwadzieścia tysięcy miliardów kilometrów. Skoro każde pokolenie rodzi potomstwo średnio w wieku dwudziestu lat, to nam daje pięćdziesiąt pokoleń pasażerów następujących po sobie w pańskim statku.

Przemysłowiec zmarszczył brwi.

– Hm… Te wszystkie wielkie liczby naprawdę nieźle wyglądają. I przyprawiają o zawrót głowy.

– Budzą lęk. Wie pan, Agencja Kosmiczna odrzuciła mój projekt.

– Słyszałem o tym w telewizji, ale nie polegam na opinii ekspertów, żeby wyrobić sobie własne zdanie. Właśnie tak stworzyłem swoje imperium, myśląc samodzielnie i nie szukając poklasku tak zwanych specjalistów. W działaniu kieruję się sercem. A skoro już jesteśmy przy „astronomicznych” sumach, jak pan sądzi, ile może kosztować ta maleńka przygoda?

Właśnie nadjechały zamówione dania przykryte srebrnymi pokrywkami.

– Jeszcze nie wiem. Ale jeśli pan chce, mogę to panu powiedzieć jutro.

Kelner podniósł jednocześnie obie pokrywki, żeby odsłonić zawartość. Natychmiast uniosła się spod nich aromatyczna para.

– Poważnie… Czy mój projekt „ZS” mógłby pana zainteresować? – zapytał inżynier.

Gabriel Mac Namarra zabrał się do degustacji małego pieczonego ptaszka, który wyglądał, jakby szamotał się w pomarańczowym puree, podczas gdy Yves Kramer miał przed sobą srebrzystą rybę otoczoną zielonymi i żółtymi jarzynami.

– Dlaczego nie? Byłoby to, powiedzmy, „dziwactwo miliardera”. Bardzo lubię szalone wyzwania. Proszę mi sporządzić kosztorys i zabierzemy się do dzieła.

Yves Kramer omal się nie zakrztusił.

– Żartuje pan?!

– Nie. Kiedy byłem mały, wszystkie oszczędności wydawałem na najpiękniejsze zabawki. Powiedzmy, że mam ochotę kupić sobie właśnie taką zabawkę. A poza tym to fajnie, skoro w ten sposób można ocalić ludzkość, nie?

Po czym wybuchnął swoim szaleńczym gromkim śmiechem. Yves Kramer nie mógł uwierzyć, że projekt naprawdę powstaje.

Przemysłowiec przyglądał mu się z pewną ironią. Zachęcił go, by jadł, zanim zawartość talerza ostygnie.

– Tylko jedna drobna zmiana: pański projekt nazywa się „ŻS”, czyli „Żaglowiec Słoneczny”, zgadza się?

– Tak. Wybrałem najprostsze rozwiązanie.

– Chciałbym, żeby nazwał go pan inaczej: „ON”.

– Czyli?

– „Ostatnia Nadzieja”. Ponieważ, moim zdaniem, ten projekt to coś znacznie większego niż zwykła wycieczka w gwiazdy. Być może to nasza ostatnia nadzieja. Słyszał pan najnowsze wiadomości? – Spojrzenie miliardera uległo zmianie. – Mam wrażenie, że to już koniec. Ta planeta była naszą kolebką, ale ją zniszczyliśmy. Nigdy już nie damy rady jej naprawić, żeby była taka jak dawniej. Kiedy dom się wali, trzeba odejść. Zacząć wszystko od nowa, w innym miejscu i w inny sposób. W tej chwili uważam, że Ostatnią Nadzieją jest… ucieczka.

Słowa te zostały wypowiedziane lekko, jakby wygłaszał prognozę pogody z deszczem.

– Co pan o tym sądzi, panie Kramer?

– Cóż, nie mam nic do dodania. Całkowicie się z panem zgadzam. Właściwie są to słowa, jakich sam używam.

– W takim razie przestańmy kłapać dziobem i zabierzmy się do roboty. Kramer przełknął ślinę, ciągle nie wierząc własnym uszom.

– Zgoda co do projektu „ON” – wykrztusił. – Z tym że ja też mam drobną dodatkową sugestię. To dług wobec kogoś. Chciałbym za pośrednictwem tego projektu spłacić ten osobisty dług.

– Słucham pana.

– Nasz pojazd to statek słoneczny, ale jednak statek. Trzeba będzie halsować, stawiać żagiel, zmieniać kurs jak na żaglowcu. Chciałbym więc na kapitana doświadczoną żeglarkę. Mam tu na myśli konkretną osobę. To mistrzyni. Jest najlepsza.

11. PIERWSZY KOCIOŁ: TYGIEL

Gazeta została zgnieciona, zwinięta w kulkę, a następnie wyrzucona do śmieci.

Jeden ze znajdujących się w niej artykułów opisywał klęskę mistrzyni żeglarstwa, która z unoszącego się na falach albatrosa zmieniła się w warzywo na kółkach.

Yves Kramer zdawał sobie sprawę, że nie może zwrócić się bezpośrednio do Elisabeth Malory z propozycją współpracy. Zaczekał z tym więc, dopóki nie założył własnego ośrodka badawczego „Ostatnia Nadzieja”. Znaleziono mu siedzibę w podziemiach Mac Namarra Tower. Z początku obaj mężczyźni pragnęli zachować dyskrecję, żeby uniknąć drwin czy naśladownictwa. Miliarder wyznał Yves’owi, chwytając go pod ramię:

– Każdy człowiek, który podejmuje się czegoś nowego, musi stawić czoło trzem rodzajom wrogów. Po pierwsze: tym, którzy uważają, że należy zrobić coś wręcz przeciwnego. Po drugie: tym, którzy chcą zrobić to samo, którzy twierdzą, że ukradł im on pomysł i którzy tylko czekają, żeby go wykończyć, aby czym prędzej pójść w jego ślady. Po trzecie: całej masie tych, którzy nic nie robią i którzy są niechętni wszelkim zmianom i wszelkim oryginalnym inicjatywom. Ci są najliczniejsi i najczęściej gotowi przeszkodzić w doprowadzeniu projektu do końca z największą zażartością.

Złożywszy dymisję w Agencji Kosmicznej, Yves Kramer zabrał się do werbowania tych spośród swoich kolegów, których uważał za najbardziej utalentowanych.

W ośrodku badawczym „ON” zaczęło przybywać schematów i planów. Z początku było ich pięciu, wkrótce zaś dwudziestu ludzi usiłowało stworzyć wizję idealnego statku słonecznego.

Ponieważ jednak nazwy „ON” czy „Ostatnia Nadzieja” brzmiały zbyt pesymistycznie, postanowili zachować tę nazwę dla projektu, ale sam statek, zgodnie z propozycją Kramera, miał zostać ochrzczony mianem Gwiezdnego Motyla.

Idąc za ciosem, opracowali logo przedsięwzięcia, przedstawiające srebrzystoniebieskiego motyla pośrodku czarnego kosmosu, upstrzonego siedmioma gwiazdkami.

Im bardziej posuwały się prace, tym bardziej widoczny stawał się dla inżynierów fakt, że nie docenili wielkości statku ani liczby jego mieszkańców. Kramer był zmuszony przyznać przed swoim sponsorem, że należy podnieść wszystkie liczby. Statek musi być większy, o wiele większy. Nie ma pomieścić dwóch tysięcy, lecz dziesięć tysięcy kosmonautów. Co zaś do żagla z myłam, musi sięgać kilkuset metrów kwadratowych.

Pozostali inżynierowie nie widzieli żadnego problemu, dopóki dysponowali wystarczającymi funduszami, aby pozwolić sobie na tego rodzaju zmiany.

Nazwa Gwiezdny Motyl okazała się tym bardziej odpowiednia, że narysowany na planach statek przypominał teraz olbrzymiego owada.

Wyposażony w dwa obszerne trójkątne żagle, których wierzchołki były skierowane ku ogromnemu korpusowi, zawierał głowę-kokpit wraz z dwojgiem kulistych przezroczystych oczu stanowiących miejsca dla pilotów. Z tyłu zaś znajdował się odwłok, utworzony przez dwa długie reaktory niezbędne przy oderwaniu się od ziemi.

Gdy Yves Kramer nabrał przekonania, że dysponuje już spójnym projektem, postanowił skontaktować się z Elisabeth Malory. Zrobił to za pośrednictwem swojej asystentki, Satine Vanderbild.

Wiedział, że nie zdoła uzyskać jej zgody inaczej niż dzięki umiejętności pobudzania marzeń. Liczył, że jego asystentka potrafi znaleźć odpowiednie słowa. Bardzo na to liczył. Ze okaże się przebojowa.

12. ŻELAZNY PORANEK

Spotkanie Satine Vanderbild z Elisabeth Malory odbyło się w momencie, kiedy ta ostatnia wyszła właśnie z kolejnego ataku depresji.

Jej oczy zmieniły barwę z turkusowej na ciemnoszarą, źrenice zaś były stale rozszerzone pod wpływem środków uspokajających i alkoholu.

W salonie, zagraconym nieużywanymi urządzeniami treningowymi, królował ogromny płaski telewizor nastawiony na program nadający wiadomości przez całą dobę.

Prezenter obwieścił właśnie pojawienie się śmiertelnej ptasiej grypy przenoszonej przez ptaki wędrowne. Dotychczas liczbę zmarłych oceniono na pięćdziesiąt osób, dodając przy tym, że według najnowszych analiz grypa ta zmutowała jakoby z powodu warunków hodowli drobiu, która staje się coraz bardziej intensywna. Jej przyczyną jest podobno przyspieszony cykl dobowy i podawanie hormonów, które miały wywołać szybsze dojrzewanie. Jak na razie grypa dotknęła jedynie kilka osób mających stały kontakt z drobiem, naukowcy przewidują jednak możliwość mutacji wirusa, który mógłby się wówczas przenosić już nie z ptaka na człowieka, ale z człowieka na człowieka. Nie ma na razie żadnej szczepionki, żadnego lekarstwa. Spodziewają się oni epidemii, która może pociągnąć za sobą wiele setek milionów ofiar.

Elisabeth czuła się stale wyczerpana. W gruncie rzeczy pragnęła zasnąć i już nigdy się nie obudzić.

Nalała sobie sporą porcję whisky, wrzuciła do niej kilka tabletek, wypiła, krzywiąc się, po czym zapaliła nerwowo papierosa. Następnie spojrzała na dziwną blondynkę, która grzecznie poprosiła o spotkanie i która czekała cichutko w fotelu.

– Projekt statku kosmicznego? W jakim celu? Wycieczki? Kosmicznych regat?

– Nie, niezupełnie. Powiedzmy raczej: wyprawy badawczej. Blondynka mówiła ze spokojem.

Elisabeth spodobał się jej styl – różnokolorowe sweterki włożone jeden na drugi oraz biżuteria w kształcie zwierząt. Uszy zdobiły jej długie kolczyki zakończone motylami.

– Źle pani trafiła. Nie jestem kosmonautką tylko sternikiem jachtowym.

– W takim razie powiedzmy, że potrzebujemy „sternika gwiezdnego”.

Tym razem Elisabeth roześmiała się szyderczo.

– Ślepa pani jest? Jestem kaleką. Nogi przestały mnie nosić. Zdaje się, że ktoś panią źle poinformował.

Natychmiast też dała do zrozumienia, że chce zostać sama, po czym pokazała jej drzwi.

Satine Vanderbild udała jednak, że nie pojęła aluzji.

– Nie interesują nas pani umiejętności fizyczne, tylko wiedza na temat żeglarstwa. Ten kosmiczny żaglowiec będzie działał jak okręt, tyle że będzie napędzany nie przez wiatr, ale przez światło.

Asystentka nie chciała wrócić do nowego szefa z niczym. Rozumiała, że Elisabeth nie ma już na nic ochoty i że jej zdolność do zachwytu zmalała. Że fascynuje ją jedynie własna degrengolada. Satine stwierdziła, że potrzeba jej wstrząsu. Postawiła więc wszystko na jedną kartę i oświadczyła, że projektem kieruje Yves Kramer.

Rezultat był piorunujący.

Twarz żeglarki wykrzywił grymas.

– Jak on śmie? – oburzyła się.

– To był wypadek. On tego nie zrobił specjalnie. Gniew panią zaślepia. Usiłował przeprosić i chce wszystko naprawić. Ten projekt, „Ostatnia Nadzieja”, to coś więcej niż zwykły lot w kosmos. Ma na celu ocalenie ludzkości.

– Proszę się stąd natychmiast wynieść!

Satine Vanderbild wstała i wyrwawszy z rąk Elisabeth pilota od telewizora, podkręciła dźwięk do tego stopnia, że stał się ogłuszający.

Prezenter mówił właśnie o samobójczym zamachu popełnionym w szkole przez jakiegoś fanatycznego kamikadze. Na ekranie było widać zakrwawione ciała dziesiątków dzieci, transportowane na noszach lub w czarnych workach.

– Czy pani złość na Yves’a jest ważniejsza niż złość z powodu tego?

– Co panią napadło? Proszę ściszyć! Aż bolą uszy!

Elisabeth Malory usiłowała odzyskać pilota, lecz jej gość cofnął się na sporą odległość. Teraz z kolei dziennikarz mówił o radości, jaka zapanowała w stolicach wielu sąsiednich państw świętujących szlachetne poświęcenie kamikadze. Było widać tłumy uzbrojone w karabiny maszynowe, strzelające w niebo I unoszące w górę zdjęcia człowieka, który wysadził się w szkole. Skandowano wesoło jego imię. Komentator podkreślił, że podczas „dopingujących manifestacji” w sąsiednich stolicach wśród manifestantów było dwudziestu trzech zabitych, którzy zostali trafieni przez wystrzelone z radości pociski albo zdeptani przez świętujący tłum.

– Proszę ściszyć! Pani nie ma prawa! Zaraz zadzwonię na policję!

Prezenter, którego pokryta makijażem twarz wypełniała olbrzymi ekran na ścianie, oznajmił właśnie z uśmiechem:

– … wezwał wiernych do totalnej wojny. Zaklinał matki, aby zachęcały swoje dzieci do wysadzania się w powietrze za pomocą bomb dla świętej sprawy. Na ulicę już wyszła procesja matek, żeby skandować hasła religijne i obiecywać, że urodzą dużo dzieci, które zostaną przyszłymi bohaterskimi męczennikami…

Elisabeth uwolniła się z trudem z fotela i opadła na wózek, po czym ruszyła na złodziejkę pilota. Zdołała się do niej zbliżyć, ilekroć jednak próbowała ją chwycić, tamta się cofała.

– Czego pani chce?!

– Proszę nam pomóc w projekcie „Ostatnia Nadzieja”.

– Przecież możecie zrealizować ten projekt beze mnie! – wrzasnęła Elisabeth Malory. – Są setki sterników jachtowych! Zwróćcie się do nich! Oni mają nogi!

Satine Vanderbild zgodziła się wreszcie ściszyć telewizor.

– Nie chodzi o panią, tylko o niego. Yves Kramer stworzył ten projekt i dźwiga go na swoich barkach. Wszystko zależy od niego, od jego kreatywności, od jego geniuszu. On musi siedzieć w jego głowie. Nigdy zaś się tam na dobre nie zagnieździ, dopóki będzie się czuł winny pani wypadku.

– Nigdy mu nie wybaczę! On zniszczył moje życie!

Satine z powrotem podkręciła dźwięk do oporu.

– Niech pani przestanie! Zaraz zadzwonię na policję!

Rozwścieczona Elisabeth ruszyła w kierunku telefonu.

Dokładnie w chwili gdy miała go chwycić, tamta wyciągnęła przewód z gniazdka.

Była mistrzyni żeglarstwa rzuciła się w pogoń, kiedy zaś uznała, że jest dostatecznie blisko, zerwała się z wózka. Satine jednak się cofnęła i Elisabeth upadła na wykładzinę, gdzie zaczęła pełzać niczym zwierzę pozbawione kręgosłupa.

I znów posypały się informacje wraz z lawiną wstrząsających obrazów. Na ekranie pokazano właśnie pożar lasu. Hektary płonących drzewostanów sosnowych napełniły pokój pomarańczowym blaskiem i odgłosem palącej się z trzaskiem kory. Jakiś strażak oświadczył, że znaleziono ślady podpalenia i że podejrzewają deweloperów nieruchomości, którzy chcieli zdobyć w ten sposób nowe tereny pod budowę willi. Kamera pokazywała ogromną czarną chmurę przesłaniającą niebo nad płonącym lasem, napełniając powietrze antracytowym płynem.

Od ustawionego na maksymalną głośność dźwięku drżały ściany. Sąsiedzi z góry zaczęli stukać miotłą, usiłując uzyskać ciszę.

Wyczerpana pełzaniem Elisabeth zgodziła się wreszcie na gest pojednania. Satine ściszyła telewizor.

– Czego właściwie pani ode mnie chce? Czy Kramerowi jeszcze mało, że połamał mi nogi, musi jeszcze nasyłać kogoś, żeby prześladował mnie w moim własnym domu?

– Projekt nazywa się „Ostatnia Nadzieja” – powtórzyła w odpowiedzi Satine.

– Nigdy się do was nie przyłączę.

– Statek nazywa się Gwiezdny Motyl.

Satine rozłożyła plan, na którym widniały dwa wielkie trójkątne żagle zbiegające się ku czemuś, co przypominało długą rakietę.

Elisabeth chwyciła plan i wściekłym gestem podarta go na drobne kawałeczki.

– Wie pani, kim pani jest? – zapytała asystentka tonem pełnym rezygnacji. – Egoistką. Myśli pani wyłącznie o sobie. Już jako samotna żeglarka była pani egoistką. Kiedy pani podrywała sławnych facetów, robiła to pani wyłącznie dla własnej przyjemności. W żadnym pani czynie nigdy nie było miłości ani szlachetności.

– Nie pozwolę pani mnie osądzać. Pani pracodawca został skazany wyrokiem sądu. To on jest przestępcą. Tymczasem pani ma czelność prześladować jego ofiarę. Za to także słono pani zapłaci. Kiedy tylko pani stąd wyjdzie, zadzwonię do adwokata, a wtedy pani o mnie usłyszy. Pani też musi zapłacić za to wtargnięcie.

Satine znów podkręciła dźwięk.

– … proces o pedofilię. Podejrzany uprowadzał dzieci i zamykał je w piwnicy, żeby sprzedawać bogatym rozpustnikom, którzy wykorzystywali je do zaspokajania najniższych popędów… - Niech pani przestanie! Niech pani przestanie!

– … po aresztowaniu mężczyzny jego żona, która zostawała niekiedy sama w domu z zamkniętymi w piwnicy dziećmi, wyznała, że słyszała ich krzyki, ale nie chciała się w to mieszać. Wolała pozwolić, żeby pomarły z głodu w celach… - Proszę przestać, już dłużej nie mogę.

Satine ściszyła telewizor.

– Nienawidzę pani. Zapłaci mi pani za to.

– Nawet w pani gniewie nie dostrzegam nic oprócz przesadnie rozbudzonego ego. Czy choć raz nie mogłaby pani pomyśleć o innych? Ocalenie ludzkości to piękny projekt, nie?

– Sram na ludzkość! Niech wszyscy zdechną!

Podniosła szklankę i znalazła dość siły, żeby rzucić nią w blondynkę. Tamta jednak się uchyliła, toteż szklanka roztrzaskała się o ścianę.

– Projekt jest finansowany przez Gabriela Mac Namarrę, ale on, chociaż to miliarder, nie jest egoistą. On myśli o innych.

Natomiast pani, mimo że niepełnosprawna, nie widzi dalej niż czubek własnego nosa.

Żeglarka znieruchomiała i zaczęła miotać przekleństwa.

– Dlaczego przyszła pani tutaj, żeby mnie prześladować? W mózgu Satine Vanderbild zagnieździła się tylko jedna myśl: „Teraz! Wóz albo przewóz”.

– Żeby panią uratować – powiedziała cicho.

Elisabeth wpatrywała się z niedowierzaniem w blondynkę, która ciągle ściskała pilota, jakby to była broń.

– Nie uda się przekonać ludzi przemocą i groźbami. Przynajmniej nie mnie.

Zrezygnowawszy z telefonu, Elisabeth odwróciła się po butelkę, po czym nalała do szklanki brunatnego płynu i złapała garść tabletek.

Satine wyrwała jej z rąk butelkę i rąbnęła nią z rozmachem o telewizor.

– Śpiąca królewna musi się obudzić.

Elisabeth zawahała się przez chwilę, czy powinna dalej walczyć, po czym zmieniła wyraz twarzy i wybuchnęła stłumionym, nerwowym śmiechem, który zamienił się w łkanie.

– Już za późno…

– Nigdy nie jest za późno.

– Pani nie rozumie, jestem skończona. Pani szef mnie zabił. A teraz przysłał panią, żeby pani dokończyła za niego robotę, prawda?

– Nie chcę pani skrzywdzić. Przeciwnie. Mogłabym wrócić, powiedzieć, że mi się nie udało, a pani znów by zaczęła pić i wszystko byłoby jak dawniej. Ale to ja postanowiłam nalegać. To ja ryzykuję proces o wtargnięcie. Czasami można uszczęśliwić kogoś wbrew jego woli. Proszę przyjść do ośrodka „ON”. Dla pani to także jest ostatnia nadzieja. Potrzebujemy pani w takim samym stopniu jak pani nas. Proszę nam udzielić wskazówek, w jaki sposób powinniśmy manewrować żaglami słonecznymi Gwiezdnego Motyla. A skoro widok Yves’a Kramera sprawia pani aż tak wielką przykrość, cóż, to go pani nie zobaczy. Jemu zależy tylko na tym, żeby włączyła się pani do projektu w taki czy w inny sposób. Jeżeli nie stawi się pani jutro w naszym biurze, uznam, że nie potrafiła pani wykorzystać szansy, aby przestać być… fajtłapą.

Co powiedziawszy, Satine Vanderbild wyszła, trzaskając drzwiami.

13. SIARKA I OGIEŃ

Elisabeth Malory nie przyszła ani nazajutrz, ani dwa dni później.

Nie złożyła skargi na Satine Vanderbild.

Asystentka zdawała sobie jednak sprawę, że czas działa na ich korzyść. Yves Kramer boleśnie odczuł tę porażkę. Kusiło go, żeby na dobre porzucić projekt „Ostatnia Nadzieja”.

Kiedy ogarniały go zbyt duże wątpliwości, wiedział, że wystarczy włączyć telewizor i posłuchać wiadomości, by z powrotem nabrać przekonania o konieczności budowy Gwiezdnego Motyla.

„Wszędzie siarka i ogień”.

Przypomniał sobie dyskusję, jaką stoczył pewnego dnia z ojcem. Zapytał go wtedy:

– Dlaczego istnieje cierpienie?

– Żebyśmy zmienili swoje postępowanie – odparł Jules Kramer. – Kiedy człowiek musi cofnąć rękę przed ogniem, potrzebuje bodźca w formie bólu. Istnieje nawet pewna rzadka choroba, a dotknięci nią ludzie nie czują bólu. Uświadamiają sobie swoje rany dopiero wtedy, gdy je zobaczą. Potrafią położyć dłoń na gorącej płycie i trzymać tak długo, aż nie poczują swędu palonego ciała. Na ogół osoby dotknięte tą chorobą umierają dość młodo.

Ojciec miał tę zachwyconą minę, którą przybierał zawsze, gdy mówił o czymś wstrętnym.

Yves Kramer pamiętał przerażenie, jakie obudziła w nim ta straszna opowieść. Nigdy nie przyszło mu to do głowy. „Brak cierpienia może zabić”.

Wchłonął jeszcze odrobinę powszechnego cierpienia w takiej formie, w jakiej przedstawiły je wiadomości, po czym wypiwszy tę czarę krwi, rzucił się na oślep w wir pracy, jakby otrzymał kopniaka.

Satine Vanderbild okazała się osobą dynamiczną i wyjątkowo komunikatywną. Kiedy Yves prosił o kartkę z informacją, przynosiła cały plik dokumentów. Kiedy Yves domagał się zatrudnienia nowego inżyniera, Satine potrafiła znaleźć superzdolnego. Kiedy Yves zapomniał o umówionym spotkaniu, sama szła zamiast niego. Kiedy niechcący zepsuł jakieś urządzenie, naprawiała je.

Satine Vanderbild posiadała dar wyczuwania i motywowania ludzi. Rankiem zjawiała się w biurze pierwsza i ostatnia zamykała drzwi strefy „Ostatniej Nadziei” w budynku Mac Namarry.

– Jestem pewna, że Elisabeth dołączy do nas pewnego dnia – oświadczyła, kiedy jedli wspólnie kolację w restauracji z widokiem na miasto, na najwyższym piętrze.

– Nie. Już w to nie wierzę – odrzekł inżynier, zeskrobując sos, którym pochlapał marynarkę.

Satine podała mu ręcznik, którego koniec umoczyła w wodzie, i pomogła zmyć plamę.

– Wzięłam na siebie to zadanie i kazałam ją śledzić prywatnemu detektywowi – powiedziała. – Codziennie dostaję raport na temat tego, co robi. Pogrąża się w bulimii, lekach i alkoholu.

– Czy te wiadomości mają mnie pocieszyć?

– Oczywiście. Ona tonie. Ale kiedy sięgnie dna, wypłynie na powierzchnię. Wystarczy zaczekać, aż pogrąży się jeszcze bardziej, żeby zadziałał instynkt samozachowawczy. Teraz najlepszym sposobem, żeby jej pomóc, byłoby nakłonienie jej, aby więcej jadła, więcej piła, bardziej się załamała.

Tego wieczoru, odprowadziwszy Satine do domu, Yves Kramer spróbował ją pocałować, ona jednak grzecznie odmówiła.

– Nie jestem kobietą pańskiego życia – oznajmiła. – Kobietą pańskiego życia jest Elisabeth. Wiem, że to niełatwe, ale ja nie chcę być towarzyszką w zastępstwie. Trzeba zaczekać. Rzeczy ciekawe nie przychodzą łatwo. Jej depresja to metamorfoza. Ona zmienia skórę. Tak jak gąsienica przemienia się w motyla. Wydaje mi się, że właśnie dlatego wybraliśmy symbol „ON”.

Pogłaskała Yves’a po twarzy natarczywym gestem i pocałowała go w czoło.

– Skąd się wzięło pani imię? – zapytał, żeby zmienić temat.

– Podobno kiedy się urodziłam, matka dostała kawałek satyny, żeby mnie owinąć.

Yves’a Kramera ogarnęło jakieś nieokreślone cierpienie, mieszanina poczucia winy, że spowodował czyjeś nieszczęście, rozczarowania, że nie jest obiektem pożądania i lęku, że jego projekt poniesie klęskę.

Doznał również dziwnego wrażenia, że świat zewnętrzny to tylko odbicie jego wewnętrznych emocji.

Pogodził się z rym stanem. Uzmysłowił sobie nawet, że kiedy jego serce zazna spokoju, wywoła to zaraźliwą harmonię.

Wówczas cały wszechświat także się wyciszy.

14. SÓL OŻYWIONA

Skulony kształt.

Strzegące wejścia kamery zarejestrowały opatuloną kocami postać upchniętą na wózku.

Myśląc, że to pewnie matka jednego z inżynierów, strażnik przepuścił ją bez przekonania.

Postać przejechała w fotelu na kółkach, który był bardzo szeroki, żeby pomieścić jej otyłe ciało.

Nikt jej nie rozpoznał, Satine rzuciła się jednak do wejścia, aby powitać ją z należnymi honorami. Sekretarki pomogły jej się poruszać po korytarzach ośrodka.

Satine przyglądała jej się uważnie. Od ich ostatniego spotkania sprzed kilku miesięcy twarz jej się zmieniła, oczy były podkrążone, zapadnięte policzki pełniejsze, puszyste niegdyś włosy stały się matowe i jakby lepkie od brudu.

Ta gruba kobieta na wózku, obok której krzątało się wiele osób, stanowiła dziwny widok.

Elisabeth Malory była w złym humorze. Wyglądała, jakby przyszła tu wbrew sobie.

Zaczęła od tego, że postawiła mnóstwo warunków dotyczących swojego zatrudnienia, po czym zażądała astronomicznego honorarium. W umowie zastrzegła sobie, że nigdy nie zobaczy Yves’a Kramera ani nawet się z nim nie minie.

Na koniec zażądała, aby ośrodek „Ostatnia Nadzieja” zafundował jej kurację odtruwającą i odchudzającą oraz zapewnił dostęp do własnego gabinetu bez konieczności pokonywania jakichkolwiek schodów.

Na wszystko wyrażono zgodę.

– Ostrzegam panią! – zawołała, celując groźnie palcem w Satine. – Jeśli pan Kramer spróbuje się do mnie zbliżyć w jakikolwiek sposób, natychmiast zrywam umowę, a wy mi zapłacicie za wyrządzone szkody.

– Ten punkt znajduje się w umowie. Witamy wśród nas, Elisabeth. Pragniemy, żeby ten projekt dał pani to, co daje nam: Ostatnią Nadzieję.

Była mistrzyni żeglarstwa podejrzewała młodą asystentkę o kpinę, wyczytała jednak w jej oczach szacunek.

Elisabeth Malory stworzyła komórkę badań nad nawigacją słoneczną. Przy pomocy innych żeglarzy, wśród których znalazło się kilku jej najlepszych współzawodników z przeszłości, w końcu polubiła to zajęcie. Miała wrażenie, że rozwiązuje te same problemy co pionierzy żeglarstwa: jak manewrować, jak napinać płótno, żeby optymalnie przejmowało czynnik siły, bez względu na to, czy jest ustawione bokiem, tyłem czy na skos, jak przechwytywać podmuchy wywołane promieniami gwiazd.

Była mistrzyni i gorliwa asystentka w końcu się zaprzyjaźniły. Satine unikała rozmów o swoim szefie, który stanowił temat tabu.

Elisabeth była jej za to wdzięczna.

Poruszały tak zróżnicowane kwestie, jak zdrowie żeglarki, przewidywalność mężczyzn, moda czy atmosfera panująca w ośrodku „ON”.

Elisabeth liczyła wypijane szklaneczki alkoholu, lekarstwa, kilogramy i papierosy, usiłując zmniejszyć ich liczbę z każdym dniem.

Zdopingowany jej obecnością Yves Kramer wszedł w fazę twórczego podekscytowania. Tak jakby myślał, że jedynym sposobem, aby jego ofiara mu wybaczyła, jest odniesienie zwycięstwa w projekcie wspólnie z nią. Być może dla niej.

Rzecz jasna zachował należyty dystans, starając się wręcz nie wchodzić w jej pole widzenia. Niekiedy wpatrywał się w nią z bardzo daleka i już sam jej widok sprawiał mu ulgę.

„Ona jest z nami”.

Yves Kramer koniecznie chciał odnieść sukces. Zależało mu na tym jednak mniej niż Gabrielowi Mac Namarrze, który przy każdej kolejnej prośbie o pieniądze ochoczo proponował nadwyżkę, aby przedsięwzięcie posuwało się naprzód coraz szybciej i szybciej.

Pewnego dnia miliarder zgromadził całą ekipę „Ostatniej Nadziei” w wielkiej sali zebrań, uzyskawszy zaś informacje na temat postępów prac, rzucił:

– Ślimaczycie się, ślimaczycie. Moim zdaniem nie zdołacie tutaj nic więcej zrobić, macie za mało miejsca. A poza tym jesteście rozleniwieni przez miejski tryb życia. Wobec tego kazałem zbudować prywatny ośrodek na przedmieściu. Zapraszam do niego od jutra. Sami zobaczycie, jest bardzo… wyobcowany.

15. DRUGI KOCIOŁ: ATANOR

Jak okiem sięgnąć – nic.

Było to nie tylko „przedmieście”, ale daleka prowincja. Dwieście kilometrów od stolicy na pustynnym obszarze. Można tam było dotrzeć zakurzoną ubitą drogą, która przecinała wzniesienie, zanim odsłoniła nagą i suchą, lekko wklęsłą równinę. Ledwie człowiek znalazł się na dnie tej naturalnej niecki, czuł się oddalony od wszystkiego, najbliższe domostwo leżało bowiem w odległości kilkudziesięciu kilometrów.

Yves Kramer i Gabriel Mac Namarra jechali wielką złotą limuzyną. W pewnej chwili miliarder dał kierowcy znak, żeby minął wszystkie budynki, aby mógł wyjaśnić inżynierowi, co przygotował. Następnie wyjął mały schemat.

Ośrodek „Ostatnia Nadzieja” miał kształt litery „T”.

W prawym ramieniu litery „T” mieściła się część o nazwie „Badania i Zarząd”, biura i hangary, ogromne gmaszysko opatrzone szyldem BUDOWA.

Na końcu lewego ramienia znajdowała się strefa „Mieszkania i Rozrywki”, która okazała się prawdziwą małą wioską z osobnymi willami, rynkiem, restauracją, boiskami sportowymi i salami gimnastycznymi.

I wreszcie u stóp litery „T” był położony olbrzymi teren opatrzony tablicą z napisem KOSMODROM. Była to zarówno wyrzutnia rakiet, jak i budynek kontroli lotów. Stojące z boku liczne hangary i budynki służyły zapewne do przechowywania elementów konstrukcji i cystern z paliwem.

Gabriel Mac Namarra polecił kierowcy zatrzymać się. Kiedy kurz opadł, wysiedli.

– Podoba się panu, Yves?

Za nimi w strefie parkingowej stawały właśnie autokary, które przywiozły pozostałych osiemdziesięciu ośmiu członków załogi „ON”.

– Gdzie my jesteśmy?

Gabriel wyjął cygaro, odgryzł zębami czubek i wypluł na ziemię.

– Oficjalnie jest to klub miłośników puszczania rakiet, stanowiący rozrywkę dla pracowników moich zakładów.

Inżynier spostrzegł anteny radioteleskopu, kopułę obserwatorium i radary.

– Tutaj przynajmniej będziecie mieli dużo miejsca i będziecie mogli pracować w spokoju – dodał po prostu miliarder.

Pozostali inżynierowie już rozstawili walizki niczym turyści na wakacjach. Ponieważ była ładna pogoda, powyciągali okulary przeciwsłoneczne.

Satine zaczęła odczytywać listę, przydzielając każdemu klucze do samodzielnej willi.

Yves Kramer odetchnął zapachem pustyni. Miał przeczucie, że będą się tu działy nadzwyczajne rzeczy.

16. FAZA GOTOWANIA NA WOLNYM OGNIU

Cztery. Trzy. Dwa. Jeden… Ognia!

Zapaliły się reaktory, wyrzucając strumienie żółtego i pomarańczowego gazu.

Odpalenie pierwszego prototypu Gwiezdnego Motyla miniaturowej wielkości nastąpiło pewnej letniej nocy.

Liczba personelu nieco wzrosła. Obecnie w ośrodku pracowała na stałe ponad setka osób.

Gwiezdny Motyl 1, mała rakieta wysokości jednego metra, wzbił się powoli w niebo.

Ludzie w białych fartuchach obserwowali z niepokojem ekrany kontrolne wewnętrzne i zewnętrzne, teleskopy i radary.

Dotarłszy na odpowiednią wysokość, rakieta zaczęła rozkładać słoneczny żagiel, jednakże w chwili gdy zdołał się on wysunąć do połowy, mylar się poskręcał i nic nie mogło go już powstrzymać przed zamienieniem się w bezładną plątaninę. Yves Kramer niespokojnie zagryzł wargę.

„Motylu, rozłóż skrzydła i leć ku światłu”.

Na próżno Elisabeth manipulowała przewodami podłączonymi do zdalnie sterowanych silników elektrycznych, żagiel przypominał bowiem poskręcaną mokrą szmatę.

Inżynierowie musieli uruchomić proces samozniszczenia. Gwiezdny Motyl I eksplodował, wywołując maleńki błysk na idealnie czystym niebie.

Rozczarowanie nie miało sobie równych.

Satine Vanderbild uznała, że działali zbyt szybko.

Gabriel Mac Namarra stwierdził, że za mało zainwestowali.

Elisabeth Malory pomyślała, że zabrakło jej umiejętności.

Po naradzie z pozostałymi inżynierami Yves Kramer doszedł do wniosku, że aby uniknąć podobnych incydentów, trzeba przeanalizować od nowa całą konstrukcję statku kosmicznego. Należy dołożyć więcej silników i przewodów kontrolnych, aby pociągnęły żagiel. To z kolei wymaga większej energii dla funkcjonowania silników. A co za tym idzie – większej liczby ekranów słonecznych albo zbiorników paliwa.

Żeby zaś wprawić w ruch większy statek, potrzeba jeszcze większego żagla.

Po tej dotkliwej porażce żeglarka zdecydowała się wysłać e-mail na adres Yves’a Kramera. Było w nim tylko jedno zdanie: „Nie traćmy nadziei”. Inżynier odczytał je na dwa sposoby: 1. Proszę nie tracić nadziei, że Gwiezdny Motyl zdoła polecieć w kosmos. 2. Proszę nie tracić nadziei, że kiedyś panu wybaczę.

Słowa te wystarczyły, żeby zapomniał o swojej klęsce. Całą noc spędził z okiem przy teleskopie, wpatrzony w gwiazdy.

Wtem na pierścieniu regulującym ostrość usiadła ćma.

– Dobranoc, tato – szepnął. – Dzisiaj mi się nie powiodło, ale nie składam broni.

Ćma pozostała na swoim miejscu, tak jak się tego spodziewał.

Kiedy więc Yves podsunął dłoń, ćma przysiadła na opuszce palca i zrobiła kilka kroków po nowym obszarze.

Inżynier zbliżył powoli usta i zdołał złożyć pocałunek na jej skrzydłach w taki sposób, że jedyną reakcją owada było ich lekkie poruszenie.

W końcu ćma odleciała, wznosząc się skokowo w rozjaśnioną promieniami księżyca w pełni noc.

17. ZWIĘKSZENIE DAWEK

Po niebie szybował z cichym piskiem myszołów.

Po zakończonej katastrofą pierwszej próbie projekt „ON” wszedł w nową fazę. Przede wszystkim wzrosła liczba personelu pracującego w ośrodku. Yves Kramer otrzymał pomoc specjalistów od lotów kosmicznych, przybyłych ze wszystkich krajów. Pieniądze miliardera otwierały każde drzwi, oryginalny pomysł zaś zawsze budził entuzjazm u nowo wtajemniczonych.

Sam ośrodek „ON” się powiększył, z kolei wioska, w której mieszkali naukowcy i żeglarze, wzbogaciła się o liczne ulice z wolno stojącymi willami, basen, amfiteatr oraz bibliotekę.

Żyjący z dala od wielkich miast inżynierowie mieli wrażenie, że są odcięci od świata. Otoczenie miejsca ich pobytu tajemnicą uniemożliwiało im widywanie się z rodzinami, niejeden z nich zaś się rozwiódł, żeby wziąć ślub z koleżanką z pracy.

Jedynie wiadomości telewizyjne przypominały im o tym, na jakim świecie żyją.

Yves Kramer przeanalizował na nowo wszystkie swoje obliczenia: większe żagle, dłuższy statek, ale także więcej pasażerów.

Zgodnie z nowymi obliczeniami potrzeba było również więcej kosmonautów, aby mieć pewność, że po przeminięciu pięćdziesięciu pokoleń pozostanie ktoś przy życiu.

Przyjrzawszy się dokładnie makiecie nowego statku, mającego pomieścić sto tysięcy osób i wyposażonego w żagiel o powierzchni czterdziestu kilometrów kwadratowych, Gabriel Mac Namarra nie mógł się powstrzymać, by nie wyrazić tego, o czym wszyscy zdążyli pomyśleć.

– Przecież to już nie jest zwykły statek… To całe miasto w kosmosie.

Słowa te trafiły w samo sedno. „Miasto w kosmosie”.

Od tej chwili inżynier zaczął patrzeć na całe zagadnienie zupełnie inaczej.

To już nie był statek, lecz ruchome miasto.

Pod wpływem sugestii Mac Namarry założyciel „Ostatniej Nadziei” postanowił skontaktować się ze specjalistą od życia w środowisku zamkniętym.

18. ŻYWIOŁ ZIEMIA

Dłoń dotknęła ziemi.

Po czym nabrała pełną garść piasku i uniosła do nozdrzy, które wciągnęły jego zapach. Następnie przyszła kolej na usta, żeby spróbowały smaku ziemi.

– Trochę kwaśne, ale musicie tu posadzić drzewa, prawda?

Yves pokazał na strefę willi ozdobionych mnóstwem drzewek oliwnych, figowców i akacji.

Nowo przybyły połknął piasek, który włożył do ust, skinął głową i odłożył resztę ziemi tam, skąd ją wziął, jakby się bał uszkodzić resztę gleby.

– Nawadniacie je podziemnymi rurami, prawda? Adrien Weiss był biologiem i psychologiem. W przeszłości zyskał sławę, zakładając na pustyni zamknięty obszar, na którym odtworzył pełny cykl ekologiczny.

Projekt „Akwarium 1” został sfinansowany w połowie przez ministerstwo badań, w połowie zaś przez setkę przemysłowców. Wśród nich Gabriela Mac Namarrę.

Yves pamiętał, że na temat projektu „Akwarium 1” rozpisywano się szeroko w prasie.

W ogromnym, hermetycznie zamkniętym budynku, do którego nie przedostawało się ani światło, ani woda, ani zwierzęta, umieścił sztuczne źródło światła, a ściślej baterię jarzeniówek.

Następnie Adrien Weiss wprowadził do „Akwarium 1” ziemię, wodę, rośliny zielone, drzewa, owady, ryby, ssaki i na koniec ludzi.

Wszystko ulegało recyklingowi. Odchody i zwłoki były zjadane przez żyjące w ziemi bakterie, które przekształcały je w mikroelementy, te z kolei stanowiły pokarm dla roślin, które były pożywieniem dla zwierząt roślinożernych, one zaś pożywieniem zwierząt mięsożernych. Te ostatnie po śmierci znów wchodziły w cykl ekologiczny.

Akwarium Adriena Weissa działało bez żadnej pomocy z zewnątrz przez rok, licząc stu ludzi, sto krów, sto kóz, tysiąc kur, tysiąc ryb. Eksperyment mógłby trwać dalej, gdyby tych stu ludzi się nie pokłóciło.

Jeden z nich zaczął się nawet uważać za guru i stworzył własną religię w samym środku akwarium. W końcu ludzie poczuli się rozdarci między ateizmem a nową wiarą.

Ze względu na sygnały SOS nadawane przez ofiary trzeba było otworzyć drzwi i wypuścić wszystkich, zanim sytuacja pogorszy się jeszcze bardziej.

Sprawa znalazła zresztą swój finał w sądzie z powodu ciosów, ran i cierpień zadanych zakładnikom i więźniom obu obozów.

Adrien Weiss posiadał teraz jednak unikalną wiedzę na temat globalnego sterowania życiem w środowisku zamkniętym, a właśnie to interesowało inżyniera.

Yves Kramer zaprowadził go do swojego gabinetu zawalonego makietami i szkicami. Mężczyzna nosił delikatną, starannie przystrzyżoną brodę, okulary w złotych oprawkach, gruby sweter z czerwonej bawełny, na szyi zaś miał zawieszone coś w rodzaju jaja z przezroczystego szkła.

Przyjrzawszy się uważnie, inżynier rozpoznał modne naukowe cacko, zwane „mikroświatem”, produkt pochodzący wprost z projektu „Akwarium 1”.

Wewnątrz przezroczystego jaja-wisiorka znajdowały się powietrze, woda i piasek. W piasku umieszczony był kawałek koralowca, wokół zaś krążyły małe krewetki i algi. Krewetki żywiły się algami, ich odchody stanowiły pokarm dla koralowca, koralowiec filtrował wodę, woda stanowiła pokarm dla alg. W ten sposób cykl był zamknięty. Powietrze, minerał, roślina, zwierzę. Wszystko powiązane ze sobą, uzupełniające się nawzajem.

Hermetycznie zamknięte i zapieczętowane światy mogły przetrwać całe lata i nie wymagały dostarczania z zewnątrz choćby najmniejszych substancji ciekłych czy lotnych.

Adrien wpatrywał się z zainteresowaniem w plakat, który wisiał nad biurkiem inżyniera. Widniał na nim słoik wypełniony setką ryb tak ściśniętych, że nie sposób było dostrzec wolną przestrzeń między nimi. Jedna z ryb wyskoczyła z zatłoczonego naczynia i wpadła do sąsiedniego słoika, w którym woda była o wiele czystsza, bo pozbawiona jakichkolwiek mieszkańców.

– Jak pan widzi, ja też lubię opowieści o akwariach – powiedział Kramer, wskazując na „mikroświat”.

Inżynier nalał Weissowi szklankę wody i wrzucił do środka dwie kostki lodu. Po czym opisał projekt „Ostatnia Nadzieja”.

– Sto tysięcy osób! To rzeczywiście niezły tłum jak na statek – przyznał Adrien. – Jak pan zamierza je tam umieścić?

– Cóż, normalnie, w fotelach.

– Chce pan ścisnąć sto tysięcy osób na siedząco na tysiąc lat w rakiecie?

Psycholog zrobił drwiącą minę.

– Odbył pan już kiedyś długą podróż samolotem? Nawet przy dobrych filmach i dobrej książce do czytania dziesięć godzin lotu to coś nieprzyjemnego… bardzo nieprzyjemnego. Dwa dni są nie do zniesienia. A co dopiero tysiąc lat.

Psycholog zaczął się bawić wisiorkiem-mikroświatem.

– Będą mogły wstawać – przyznał inżynier.

– Sto tysięcy osób?

– Pojazd będzie duży. Będą w nim sale wypoczynkowe, gdzie będą mogły się położyć. Nie będą ściśnięte.

Adrien Weiss wyjął biały notes i zaczął szkicować niedbale zarys rakiety z widocznymi przez ściany siedzeniami.

– Pan nie zdaje sobie sprawy. Oni od tego oszaleją. Tysiąclecie w puszce! Zupełnie jak pańskie rybki na górze w słoiku. Nie warto opuszczać Ziemi, żeby być jeszcze bardziej ściśniętym w jeszcze ciaśniejszym pomieszczeniu. To zaprzeczenie pańskiego plakatu.

– Przygotowujemy je do tego. Podobno człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja. Są przecież mnisi, którzy przez całe życie pozostają zamknięci w klasztorach.

– Ale nie ma ich sto tysięcy. A poza tym w klasztorach można otwierać okna, żeby odetchnąć świeżym powietrzem i popatrzeć na góry. Trudniej to zrobić w rakiecie.

– Być może trzeba trochę… wiary w projekt.

– Chciałbym wierzyć, że w najlepszym razie pierwsze pokolenie będzie miało „wiarę w projekt”, ale zdziwiłbym się, gdyby następne ją odziedziczyło. Nawet mnisi popadliby w obłęd, gdyby przez całe życie byli zamknięci w rakiecie.

– Ona naprawdę będzie bardzo duża. Zdaje się, że w jednej z pańskich książek wspomniał pan, że aby między istotami ludzkimi nie dochodziło do agresji, każda z nich musi dysponować przestrzenią życiową wielkości pięćdziesięciu metrów kwadratowych.

– Dziękuję, że czytał pan moje książki. Ale hm… to nie jest kwestia wielkości, tylko zwyczajów. Już przy pierwszym pokoleniu nie można oczekiwać, że ludzie, którzy przez całą swoją młodość żyli na stojąco, stąpając po ziemi, do końca życia wytrzymają, siedząc w fotelu w rakiecie, w stanie nieważkości.

Adrien Weiss w dalszym ciągu bazgrał swoje szkice.

– Łatwo krytykować innych. Ale jakie pan proponuje rozwiązanie?

Psychobiolog milczał przez chwilę, jednocześnie kontynuując rysowanie statku.

– Chce pan prawdy czy woli, żebym zrobił panu przyjemność?

– Prawdy.

– Moim zdaniem nie ma innego rozwiązania. Przykro mi. Pański projekt nie trzyma się kupy. Nie ma najmniejszych szans, żeby to się udało. Lepiej dać sobie spokój, niż trawić czas na jakieś mrzonki. Chciał pan znać moją opinię, to proszę. Miło mi, że pana poznałem.

Wstał, włożył z powrotem marynarkę, kiedy zaś już miał ruszyć do drzwi, przystanął, jakby czegoś zapomniał.

– Chyba że…

– Chyba że co?

– Nie, to głupie.

– Mimo wszystko proszę mówić.

– Trzeba by zbudować naprawdę bardzo duży statek. – Sprawiał wrażenie, jakby toczył dialog sam ze sobą. – Jednak nie. To by nie wystarczyło. Chyba że… tak, dlaczego by nie… nie, to niemożliwe. Chyba że…

– Co?…

– W gruncie rzeczy to nie jest wyłącznie kwestia przestrzeni, trzeba by bowiem odtworzyć grawitację podobną do tej, która występuje na Ziemi. W ten sposób ludzie mogliby podróżować nie siedząc, ale stojąc! I mogliby raczej chodzić po statku, niż pływać po rakiecie.

Zabrał się do szkicowania kolejnego rysunku.

– Trzeba by zbudować ogromny cylinder i wprawić go w ruch. Za pomocą silnika. Wokół osi. Jak w pralce.

Rysunek przedstawiał cylinder połączony z silnikiem. Wewnątrz cylindra naszkicował małe spacerujące ludziki.

– To będzie pożerało mnóstwo energii, a Gwiezdny Motyl ma za mało prądu, żeby wprawić w ruch taki silnik – poskarżył się Yves.

Rozległo się pukanie do drzwi, po czym do pokoju weszła Satine Vanderbild, niosąc plik dokumentów. Kiedy inżynier zaczął je przeglądać, została wraz z nimi, zaintrygowana rysunkami rakiety i cylindra.

– Satine, moja asystentka. Adrien proponuje odtworzenie sztucznej grawitacji, żeby pasażerowie nie dostali obłędu.

Młoda kobieta pochyliła się nad szkicami.

– Powiedziałem mu, że to by wymagało mnóstwa energii.

– Chyba że statek byłby olbrzymi i że dysponowalibyśmy dużą liczbą ekranów słonecznych – podsunął Adrien Weiss. – Im więcej ekranów, tym lepiej. Wystarczy pokryć całą powierzchnię statku światłoczułymi ekranami.

Yves Kramer był pod wrażeniem pewności siebie młodego naukowca.

– Mimo wszystko nie będzie łatwo mieszkać na ścianie cylindra – zauważyła Satine.

– O ile mi wiadomo, nasza Ziemia jest okrągła – odparł Adrien Weiss.

– On ma rację. Rzeczywiście, im większe gabaryty, tym bardziej płaski horyzont. A kiedy grawitacja zacznie działać, wnętrze cylindra stanie się podobne do naszej Ziemi. Jedyna różnica będzie taka, że zamiast mieszkać „na” okrągłej płaszczyźnie, będą mieszkać „w” niej – oznajmił Yves, którego ogarniał coraz większy entuzjazm.

– Tak jakby się znajdowali „w” Ziemi od środka – dodał Adrien.

Tymczasem Satine ciągle nie była przekonana.

– W Ziemi od środka, mówi pan? W takim razie nie trzeba robić cylindra, tylko wklęsłą kulę…

– Cylindrem łatwiej obracać niż kulą – zwrócił jej uwagę Adrien Weiss.

Yves Kramer już spoglądał przez okno, jakby widział powstający nowy statek.

– Trzeba będzie ponownie przeanalizować wszystkie obliczenia – mruknął.

Satine, która już wielokrotnie słyszała to zdanie, poprzestała tylko na skinieniu głową, miała bowiem świadomość, że w ciągu najbliższych dni należy zatrudnić kolejny personel.

Natomiast Adrien Weiss pogrążył się w pracy nad nowymi schematami, tak jakby obok nie było nikogo.

19. FAZA KRYSTALIZACJI

Łyżeczka obracała się w kawie, rozbijając na jasne smugi plamę dodanego do niej mleka i tworząc fraktale.

Przyglądając się temu zjawisku, Yves Kramer pomyślał przez chwilę, że to mleko w kawie jest jak galaktyka we wszechświecie. Wszystko się kręci. Planeta. Uczucia. Problemy. To co znajduje się na dole, musi wznieść się do góry. To zaś co na górze, musi opaść.

Powiedział sobie również, że jeśliby obracać bardzo długo, istnieje być może szansa, żeby odnaleźć pierwszą plamę mleka.

Mleko, które zdążyło się już idealnie wymieszać z kawą, tworzyło teraz beżową kałużę. Inżynier włożył do środka kostkę cukru. Właśnie wylądowała na niej muszka, zmoczywszy sobie jednak skrzydła, nie zdołała już odlecieć.

Yves wyłowił ją czubkiem łyżeczki i umieścił w suchym miejscu, gdzie maleńki owad będzie mógł zaczekać, aż jego skrzydełka wyschną.

„Trzeba będzie zbudować dodatkowy mały pojazd do lądowania, bo wielki statek nie będzie mógł usiąść na ziemi” – pomyślał.

Tymczasem zbliżyło się do niego jajo ze światem w środku. Był to wisiorek psychobiologa.

– Niech pan zaraz przyjdzie, mam panu coś do pokazania.

Gdy znaleźli się w biurze badań futurologicznych, zdumionym oczom Yves’a Kramera i Gabriela Mac Namarry ukazała się makieta, którą Adrien sporządził w nocy. Całość tworzyło pięć sklejonych puszek po proszku do prania. Zostały one przecięte w poprzek na pół, aby było widać, co jest w środku. Adrien Weiss wyglądał na bardzo zadowolonego ze swojej makiety.

– Pomyślałem sobie, że lepiej nie tracić czasu.

Po czym pod zaciekawionymi spojrzeniami Yves’a Kramera, Satine i Mac Namarry zapalił neonową rurkę umieszczoną pośrodku długiego półcylindra.

Oświetlił pierwszą część, odsłaniając na jej powierzchni mnóstwo maleńkich figurek z plastiku.

– Ta neonowa rurka to oś obrotu, ale także „wewnętrzne słońce”.

– Statek będzie się obracał wokół tej świetlnej rurki? – zapytał Gabriel Mac Namarra.

– Właśnie. Odtworzy on sztuczną grawitację podobną do naszej. I to tak dobrze, że pasażerowie nie będą musieli się przytwierdzać do ścian ani do podłogi. Nic nie oderwie się od powierzchni, nic nie będzie pływało w przestrzeni wewnętrznej. Upuszczony kamyk spadnie na dół.

Podniósłszy jedną z figurek umieszczoną na dnie cylindra, przyglądał się, jak spada.

Zaintrygowany tym inżynier wyjął cygarnicę, poczęstował psychologa, po czym wybrał najbardziej perfumowane cygaro, jakby to był jakiś frykas, i przytknął do płomienia zapałki.

– Z kolei aby odtworzyć pełny ekosystem dla stu tysięcy osób na tysiąc lat, proponuję posunąć się w realizmie do tego stopnia, żeby pokryć ściany cylindra nie wykładziną czy jakimkolwiek innym sztucznym obiciem, ale… prawdziwą ziemią. Dzięki temu rośliny będą mogły normalnie rosnąć z ciężkością podobną do naszej.

Adrien Weiss włączył drugi neon położony na przedłużeniu pierwszego, odsłaniając nowy segment cylindra, gdzie znajdowały się imitacje porośniętej trawą równiny i lasu. Umieszczony między oboma segmentami pierścień, na który składały się duże przezroczyste otwory okienne, służył jako bulaj.

– Bardzo ciekawe… – szepnął Gabriel Mac Namarra.

– Przewidziałem nawet różnice poziomów: mały pagórek, las, pola, miejsce na wioskę, jezioro. Nasi kosmonauci będą mogli łowić ryby, pływać łódką, budować szałasy w lesie. A wszystko to w samym środku kosmicznej próżni.

Pokazał niewielką niebieską powierzchnię symbolizującą wodę.

– Jezioro? To sugeruje, że grawitacja jest zapewniona – zaniepokoił się Yves Kramer. – Tymczasem dotarcie światła słonecznego do ekranów zewnętrznych nigdy nie będzie mogło być pewne.

– Zastanawiam się nad baterią elektryczną, która będzie się stale ładować. Dzięki temu nigdy nie zabraknie nam energii.

Satine Vanderbild przyglądała się makiecie z ciekawością.

– A jak damy radę ustawić jezioro przy starcie? – zapytała.

– Napełnimy je wodą, kiedy zacznie działać grawitacja. A poza tym to nie będzie zbyt duże jezioro, ale będzie dysponowało naprawdę pełnym ekosystemem. W gruncie rzeczy chciałbym tam umieścić góry z ośnieżonymi szczytami, strumykami, chmurami, deszczem, wiatrem, słonym morzem…

– Sztuczne słońce. Sztuczna grawitacja. Sztuczne jezioro… – powtarzał w zamyśleniu miliarder.

– Dla sztucznej ludzkości – dokończyła Satine.

– Nie, dla nowej ludzkości – sprostował inżynier.

Pojawienie się Adriena Weissa przyniosło pozytywny skutek i pozwoliło im całkowicie zapomnieć o nieudanym starcie prototypu Gwiezdnego Motyla.

Od tej pory w nagłówku projektu „Ostatnia Nadzieja” widniał kwartet złożony z Mac Namarry – władza, Kramera – inwencja, Weiss – psychologia, Malory – nawigacja.

Razem czuli się silniejsi.

Yves nabrał po raz pierwszy przekonania, że Gwiezdny Motyl pewnego dnia zdoła wzbić się do lotu ku innemu układowi słonecznemu.

Znów pomyślał o ojcu, mówiąc sobie, że pewnie byłby dumny, uczestnicząc w tym zebraniu. Słyszał jego głos szepczący wewnątrz: „Gąsienico, zmień się, przeobraź się w motyla. Motylu, rozłóż skrzydła i leć ku światłu”.

20. SUBLIMACJA SOLI

Ich mózgi znajdowały się w stanie wrzenia. Wydawało im się, że są pionierami. Wielkość wyzwań dodawała im skrzydeł. Jeden pomysł pociągał za sobą następny. Obliczywszy idealne wymiary statku w stosunku do idealnych wymiarów żagla, z uwzględnieniem konieczności zbudowania olbrzymiego cylindra obracającego się z właściwą grawitacją i przy zachowaniu zasad ekologii, inżynierowie projektu „Ostatnia Nadzieja” zdołali ustalić ostateczne liczby. One zaś wydawały się ogromne.

Kadłub Gwiezdnego Motyla miałby być tubą długości trzydziestu dwóch kilometrów.

W momencie startu cylinder miałby mieć długość jednego kilometra, a następnie miałby się wydłużyć za sprawą trzydziestu dwóch tub wsuwanych jedna w drugą, niczym składana luneta.

Średnica cylindra kadłuba miałaby wynosić pięćset metrów.

Żagiel z mylaru miałby wielkość miliona kilometrów kwadratowych, co stanowi powierzchnię dużego państwa albo małego kontynentu.

Optymalna liczba osób gwarantująca przeżycie na tysiąc lat musiałaby sięgać stu czterdziestu czterech tysięcy Wieczorami po pracy inżynierowie relaksowali się w lewej odnodze litery „T”. Restauracja i kafeteria, wraz z grami, muzyką i biblioteką, stały się miejscami wypoczynku. W sobotę wieczorem restauracja zamieniała się w salę balową. Na zapleczu kafeterii urządzono niewielką salkę kinową.

Co do Elisabeth Malory, nadal unikała Yves’a Kramera. On zresztą wcale się tym nie przejmował. Nawet nie próbował jej pozdrawiać, widząc z daleka fotel na kółkach.

Jeśli zaś żeglarka niechcący zerknęła w jego stronę, przez szacunek dla niej odwracał głowę, oszczędzając jej w ten sposób skrępowania, że musi to zrobić sama. Elisabeth Malory nieustannie zmagała się z własnym ciałem przez intensywne treningi mięśni. Stopniowo rzuciła picie i palenie. Jej pożywienie skupiało się głównie na świeżych owocach i warzywach. Przestała zażywać leki antydepresyjne i brała jedynie środki nasenne. Aż do dnia, w którym udało jej się opuścić wózek i stanąć na własnych nogach. Spróbowała chodzić o kulach. Po kilkunastu upadkach zdołała pokonać kilkadziesiąt metrów, sapiąc z wyciągniętym językiem.

„Szybciej, mocniej!”.

Miała wrażenie, że się urodziła, a raczej przeżyła na nowo wyjątkową chwilę z dzieciństwa, kiedy to po raz pierwszy zaczęła się poruszać nie na czworakach, lecz na dwóch nogach.

Teraz jej celem stało się dotarcie od klamki do klamki, aby przejść z jednej zamkniętej przestrzeni do drugiej.

„Dosięgać klamek u drzwi”.

Udało jej się wyjść z pokoju. Wyjść z mieszkania. Wyjść z ogrodu.

Wydała wówczas gromki okrzyk radości, niektórzy sąsiedzi uznali go jednak za okrzyk bólu.

Dla uczczenia tego wydarzenia jeszcze tego samego wieczoru urządziła wielkie przyjęcie w restauracji, po czym na oczach mieszkańców ośrodka „Ostatnia Nadzieja” oblała swój wózek benzyną i podpaliła. Wszyscy zdawali sobie sprawę ze znaczenia, jakie ten gest miał dla młodej kobiety, to zwycięstwo umysłu nad materią wzmocniło zaś dodatkowo ich zapał.

Yves Kramer nie przyszedł, za to wysłał krótki list, który został odczytany głośno przez Satine:

Widziałem, jak motyl traci skrzydła i staje się na powrót gąsienicą.

Widziałem pełzającą gąsienicę.

Widziałem, jak gąsienica robi wszystko, by znów stać się motylem, którym kiedyś była.

Widziałem, jak odrastają jej skrzydła. Zawsze jest możliwa jakaś metamorfoza. Zawsze jest jakiś sposób, żeby wzbić się do góry. Brawo, Elisabeth! Y. K.

Kucharz przyniósł prezent od siebie. Upiekł tort, na którym zrobił z cukru motyla siedzącego na wózku.

Następnie przy pianinie usiadł jeden muzyk, drugi chwycił gitarę elektryczną, trzeci zaś zaczął grać na rondlach jak na perkusji, po czym wszyscy tańczyli wokół płonącego wózka, trzymając się za ręce.

Elisabeth zaśpiewała piosenkę z dzieciństwa. Jej ochrypły, fałszujący głos miał w sobie coś radosnego. Gabriel Mac Namarra poprosił świeżo upieczoną piechurkę do tańca, dając jej silne oparcie. Kiedy traciła równowagę, łapał ją i wybuchał swoim donośnym, wyjątkowym śmiechem, który wprost uwielbiała. Ponieważ był on zaraźliwy, sama również wybuchała głośnym, uwalniającym śmiechem, w jednej chwili pozbawiając się straszliwego napięcia, które gromadziło się w niej od wielu miesięcy.

Podczas tych godzin odprężenia Adrien Weiss tańczył z Satine Vanderbild. Widziano, jak się całują – najpierw nieśmiało, następnie płomiennie. Potworzyły się także inne pary. Zycie w wielkich metropoliach było daleko, oni zaś, skupieni w tym odosobnionym ośrodku, mieli wrażenie, że tworzą nowe plemię.

Nazajutrz Adrien Weiss zwołał pilne zebranie, aby ustalić, kto wejdzie w skład stuczterdziestoczterotysięcznej załogi Gwiezdnego Motyla. Jego spojrzenie uległo zmianie. Wydawał się bardziej pochłonięty projektem.

– Porywamy się na czyn, który jest tym bardziej wspaniały i unikatowy, że pociąga za sobą możliwość utworzenia gdzie indziej czegoś, co Yves określił mianem „nowej” ludzkości. Ale co zrobić, żeby ta nowa ludzkość nie powielała starych błędów?

Przed nimi stała zbudowana już makieta Gwiezdnego Motyla w pomniejszeniu, na wewnętrznej ścianie zaś było widać spacerujące po trawniku małe plastikowe figurki.

– Jak wszyscy wiecie, mój eksperyment „Akwarium 1” się nie powiódł. Istoty ludzkie skupione w zamkniętej przestrzeni powielają schematy, które doprowadziły nasz gatunek do tego, czym jest dzisiaj. Każda grupa jednostek bez wyjątku produkuje w końcu tych, którzy wykorzystują, i tych, którzy są wykorzystywani, niezależnych i kozły ofiarne. Im więcej ludzi, tym przywódcy stają się twardsi, tym dotkliwiej cierpią kozły ofiarne. Trzeba się zastanowić i znaleźć sposób, by uniknąć tego schematu dla naszej „nowej ludzkości”. Zwłaszcza że zwiększając liczbę królików doświadczalnych, igramy z ogniem.

– Potoczył wzrokiem po zgromadzeniu. – Gdyby gdzie indziej miały się powtarzać te same katastrofy, projekt byłby całkowicie bez sensu. Gorzej, przez własną głupotę zbrukamy i skazimy inną planetę.

– Co więc proponujesz? – zapytał spokojnie Yves Kramer.

– Proponuję dokonać ścisłej selekcji, aby w Gwiezdnym Motylu nie znalazły się ani dupki, ani sukinsyny.

Fakt, że te dwa słowa padły z ust jakże flegmatycznego dotąd naukowca, jeszcze bardziej podkreślał wagę pomysłu. Wśród zebranych przeszedł pomruk skrępowania. Satine Vanderbild nie mogła się powstrzymać przed uwagą:

– Każdy z nas jest czyimś dupkiem albo sukinsynem.

– Niech będzie. Wobec tego powiedzmy: awanturnicy, niszczyciele albo samobójcy.

– Nawet takie określenie każdy odbiera inaczej – stwierdził Gabriel Mac Namarra.

– W takim razie myślmy pozytywnie – odparł Adrien – i weźmy tych „najmniej złych”. Ufam, że Yves Kramer wynajdzie „nadzwyczajny” statek, który umożliwi nam opuszczenie Układu Słonecznego. Zaufajcie mi i dajcie mi środki, żebym mógł wynaleźć nową, „nadzwyczajną” ludzkość.

Gabriel Mac Namarra zdał sobie sprawę, że będzie to wymagało nowego, również „nadzwyczajnego” budżetu. Wcale się tym jednak nie przejął.

– Ze względu na rozmach przedsięwzięcia będę potrzebował wielu specjalistów od „materii ludzkiej”. Począwszy od Satine, o ile zechce się do mnie przyłączyć.

Młoda kobieta przybrała zmartwioną minę. Zanurzywszy dłoń w pudełku z małymi plastikowymi figurkami, które symbolizowały załogę, pozwoliła przesypać się im przez palce, jakby to był piasek.

21. WYBÓR STU CZTERDZIESTU CZTERECH TYSIĘCY ISKIER

Czubek gałęzi zanurzył się w zagajniku, budząc chmarę robaczków świętojańskich. Dwadzieścia małych żywych światełek wzbiło się w górę, wirując w ciemnościach.

„Nie muszą lecieć do światła, wytwarzają przecież własne wewnętrzne światło”.

Yves Kramer długo się przyglądał, jak tańczą, dopóki nie zaczął mieć dreszczy z zimna.

„Po co człowiek dąży do panowania nad przestrzenią zewnętrzną, skoro nie potrafi zapanować nad własną przestrzenią wewnętrzną?

Po co lecieć na odległą gwiazdę, skoro nie potrafimy dolecieć do gwiazdy, która znajduje się w naszych sercach?”

Przywołał się do porządku.

„Cholera, lepiej, żebym nie bawił się w poetę. To do mnie nie pasuje”.

W pewnej chwili podeszła do niego jakaś wysoka postać. Adrien Weiss.

– Pan jest samotnikiem, prawda? Nocne spacery to pańska specjalność.

– A któż nie jest samotnikiem? Po prostu czasem nasze samotności nakładają się jedna na drugą, to wszystko. To właśnie jest para. Dwie samotności, które idą razem. Możemy sobie mieć rodziców, dzieci, żony, kochanki, ale i tak zawsze jesteśmy sami.

Adrien poklepał go po plecach.

– To typowa myśl kawalera! Co do mnie, nie podzielam tej opinii. Alchemia ludzka jest najbardziej pasjonująca. Mieszanie ludzi, tak jak miesza się składniki na ciasto. Liczy się każda osoba. Odrobina soli czy drożdży za dużo i ciasto zepsute. W akwarium źle dobrałem proporcje, ale Gwiezdny Motyl tylko skorzysta na moich dawnych błędach.

Spojrzawszy na brodacza, Yves miał wrażenie, że jego mikroświat się zaświecił, był to jednak tylko promień księżyca odbijający się w szkle małego jaja.


W ciągu następnych dni Adrien stworzył komórkę psychologiczną skupiającą kilku najlepszych specjalistów od rekrutacji personelu w przedsiębiorstwach, łowców głów, fachowców od zarządzania zasobami ludzkimi, psychologów, psychoanalityków, speców od castingów w filmie.

Następnie kazał im wszystkim, aby skupili się nad opracowaniem testu, który pozwoliłby wyselekcjonować sto czterdzieści cztery tysiące „jak najmniej złych” istot ludzkich.

Już na pierwszym zebraniu trzydzieścioro dwoje ekspertów wraz z Yves’em, Satine i Gabrielem ustalili trzy kryteria.

1. Niezależność. Czyli umiejętność samodzielnego zatroszczenia się o siebie, bez oglądania się na innych.

2. Zdolność do życia w społeczeństwie. Czyli umiejętność postrzegania interesów zbiorowych i ogólnych z dala od interesu osobistego.

3. Motywacja. Czyli chęć, aby projekt „ON” jako całość odniósł sukces.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi, po czym do sali weszła, opierając się na kulach, Elisabeth Malory.

Yves spuścił głowę, młoda żeglarka jednak usiadła przy stole niezbyt daleko od niego, jakby przezwyciężyła swój wstręt. Dzieliły ich zaledwie dwie osoby: Satine i Adrien.

Rozumiejąc, że należy rozładować atmosferę, psychobiolog podziękował tej kobiecie o turkusowych oczach za to, że do nich dołączyła. Po czym streścił jej pokrótce dyskusję, która rozpoczęła się bez niej.

– Trzeba dodać jeszcze jedno proste kryterium – oznajmiła. – 4. Dobre zdrowie.

W jej ustach słowa te zabrzmiały jakoś niestosownie.

– Nie zabieramy palaczy, alkoholików, narkomanów, osób zażywających leki. Z tego prostego powodu, że nie będziemy w stanie ich produkować na statku – dodała.

– Obawiam się, że bez alkoholu i papierosów nie co dzień będziemy się dobrze bawić – zauważył z przekąsem przemysłowiec miliarder.

On także zażądał, żeby dodano jeszcze jedno kryterium.

5. Młodość.

– Absolutnie nie ma mowy, żeby zabierać osoby w… w moim wieku – powiedział, powstrzymując śmiech. – Chcę być jedynym palaczem, alkoholikiem, narkomanem, który zażywa leki i przekroczył pięćdziesiątkę.

Wybuchnął wreszcie swoim tubalnym śmiechem, który zakończył się bolesnym kaszlem.

Inżynier nie wiedział, czy Mac Namarra żartuje czy nie. Z braku pewności uznał, że przy tego typu projekcie nie mają wyboru, toteż wiek wszystkich stu czterdziestu czterech tysięcy osób powinien się wahać między dwudziestką a pięćdziesiątką.

6. Bez rodzinnych zobowiązań.

To kryterium dodała Satine.

– Muszą być nieżonaci i niezamężne, bez dzieci, bez rodziców, którymi się trzeba opiekować – wyjaśniła.

Wszyscy się z nią zgodzili.

Adrien Weiss również zaproponował kryterium.

7. Każdy mieszkaniec cylindra musi mieć jakąś zawodową specjalność, jakiś szczególny talent.

Zwrócił uwagę, że wewnątrz statku trzeba będzie odtworzyć nie tylko ekosystem, ale także łańcuch społeczny. Konieczna będzie zatem szczególna wiedza uzupełniająca, jaką posiadają lekarze, biolodzy, chemicy, ze względu jednak na „wiejski” aspekt statku również rolnicy, kucharze, kowale, tkacze, architekci, murarze, rzemieślnicy.

– A nawet niektórzy artyści – dodała Satine. – Muzycy, malarze, śpiewacy.

– Może nawet komicy, dla rozluźnienia atmosfery… Skoro nie będziemy mieli ani alkoholu, ani narkotyków – przypomniał Yves Kramer – będziemy musieli znaleźć jakiś sposób, żeby się odprężyć.

– A tak przy okazji, może także specjalistów od lotów kosmicznych. Przecież nie będziemy mogli poprzestać wyłącznie na skądinąd wspaniałej Elisabeth Malory – wtrącił z naciskiem Mac Namarra.

Żeglarka z kolei przyznała, że będzie musiała zabrać na pokład wszystkich pozostałych sterników jachtowych, którzy pracowali wraz z nią nad projektem w komórce „Nawigacja”.

– Jedyna rzecz, jaka nie wydaje mi się niezbędna, to politycy, żołnierze i księża – oświadczył Adrien Weiss. – Możemy mieć nadzieję, że uda nam się zbudować pierwsze społeczeństwo bez administracji, armii i religii. Władza, przemoc i wiara to trzy formy zależności – stwierdził.

Ponieważ liczba pasażerów była ogromna, stanowiąc równoważność prowincjonalnego miasta, Yves Kramer zaproponował, aby rekrutacja odbyła się na całym świecie. Jego asystentka zamieściła więc ogłoszenie w kilkudziesięciu krajach:

Szukamy młodych, zdrowych osób bez rodzinnych zobowiązań do nowego przedsięwzięcia. Wysokie wynagrodzenie. Konieczna motywacja.

Zgłosiło się milion siedemset tysięcy kandydatów, z których większość przyciągnęła informacja „wysokie wynagrodzenie”.

Po pierwszym odsiewie tych, którzy nie odpowiadali podstawowym kryteriom, na liście oczekujących pozostało dziewięćset trzydzieści dwa tysiące osób.

Adrien Weiss przeglądał fiszki, siedząc w swoim gabinecie w komórce psychologicznej.

– Teraz trzeba wybrać tych najbardziej niezależnych, najbardziej zdolnych do życia w społeczeństwie i mających najsilniejszą motywację – powiedział Yves.

– Mam już najlepsze kryterium, żeby wyłapać tych z najsilniejszą motywacją – oznajmił Adrien. – To bardzo prosty test sprawdzający dla przyszłych agentów tajnych służb. Będziemy wzywać kandydatów do różnych ośrodków i kazać im czekać całe godziny bez żadnego wyjaśnienia. W ten sposób zdołamy się przekonać, którzy z nich mają silne nerwy, a którzy nie.

Satine uznała, że to rozsądny pomysł.

– I powiemy im o projekcie?

– Oczywiście, że nie. Chodzi o to, żeby mieli motywację do wymyślonego projektu, którego nawet nie znają.

Wszystkie ośrodki wezwały zatem na ósmą rano dziewięćset trzydzieści dwa tysiące kandydatów, każąc im czekać w salach gimnastycznych i innych dużych pomieszczeniach aż do dwudziestej pierwszej. Już po pierwszej godzinie odpadła jedna czwarta. Pod koniec trzeciej godziny pozostała zaledwie połowa, czyli czterysta trzydzieści trzy tysiące kandydatów.

22. FAZA KLAROWANIA

Pustynny wiatr dmuchał gwałtownie.

Chmury gnały po niebie niczym w wyścigu.

Ukończywszy fazę selekcji, twórcy projektu „Ostatnia Nadzieja” przeszli do fazy tak zwanego klarowania.

Adrien Weiss zbudował nowe miasto obok właściwego ośrodka. Miało ono kształt koła i znajdowało się nad daszkiem litery „T”.

Ponieważ pierwsze miasto, to, w którym mieszkali inżynierowie i które leżało w lewej części daszka, nosiło nazwę Miasta – Motyla, drugie ochrzczono Miastem – Gąsienicą. W ten oto sposób dano do zrozumienia, że ci, którzy będą się dobrze sprawować w Mieście – Gąsienicy, pewnego dnia przeprowadzą się do Miasta – Motyla.

Cały obszar Miasta – Gąsienicy został naszpikowany kamerami, a wszyscy psychologowie, których było trzydziestu dwóch, wraz ze swoimi asystentami siedzieli na zmianę przed ekranami monitorów, obserwując życie czterystu trzech tysięcy kandydatów. Na ulicy, w grupie, ale również w domach.

Przypominało to gigantyczny reality show.

Wszyscy kandydaci mieli świadomość, że są śledzeni i filmowani. Wszyscy dokonujący przesiewu mieli świadomość, że większość kandydatów może udawać kogoś, kim nie jest.

Ale czas pokaże.

Adrien wychodził z założenia, że nie da się oszukiwać otoczenia w nieskończoność. Muszą być takie chwile, kiedy człowiek odsłania prawdziwą twarz.

Odbyło się klarowanie. Na początku rada złożona z trzydziestu dwóch decydentów odrzuciła wszystkich ludzi przejawiających jakiekolwiek skłonności do przemocy.

Wszystkich choleryków.

Wszystkich niewrażliwych na cudze problemy.

Wszystkich przejawiających zachowania aspołeczne.

Wszystkich podążających wyłącznie za głosem przywódców bez posługiwania się wolną wolą.

W ciągu jednego tygodnia z czterystu trzydziestu trzech tysięcy zrobiło się trzysta dziesięć tysięcy.

Satine Vanderbild zachowywała ostrożność.

– Istnieje niebezpieczeństwo, że na koniec zostaną nam sami najlepsi spryciarze. Najbardziej uzdolnieni w oszukiwaniu otoczenia.

Adrien Weiss nie podzielał jej punktu widzenia.

– Zaufaj upływowi czasu, w końcu maski kiedyś opadną. Kiedy człowiek chodzi na palcach, żeby wyglądać na wyższego, w końcu się zmęczy.

Po dwóch tygodniach było ich dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Po miesiącu dwieście osiemnaście tysięcy.

– Najwyższy czas dołożyć do ognia, żeby przyspieszyć gotowanie, a co za tym idzie odparowanie tych najlżejszych – oznajmi! po prostu Adrien Weiss.

Powiadomiono więc kandydatów, że misja „Ostatnia Nadzieja” to zajęcie na cale życie. Jeśli się go podejmą, do końca swoich dni nie będą już mogli robić nic innego.

Liczba spadła natychmiast do stu osiemdziesięciu pięciu tysięcy.

– Dołóżmy więcej.

Następnie oświadczono im, że wynagrodzenie ulegnie obniżeniu. Odeszli więc wszyscy ci, których jedyną motywację stanowiły pieniądze.

Pozostało już tylko sto czterdzieści pięć tysięcy osób.

Odrzucono więc ostatni tysiąc „wątpliwych”, aby uzyskać wreszcie idealną liczbę stu czterdziestu czterech tysięcy.

Wszystkie te osoby podpisały umowy.

Dopiero wówczas poinformowano je o projekcie „Ostatnia Nadzieja” i o istnieniu statku kosmicznego z napędem słonecznym.

Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, wybrani rozpoczęli przygotowania do nowej pracy.

Każdego ranka sto czterdzieści cztery tysiące potencjalnych kosmonautów musiało przechodzić specjalny trening, aby móc podołać fizycznie życiu w kosmosie. Po południu zaś, po dietetycznym obiedzie, uczyli się, jak działa Gwiezdny Motyl i w jaki sposób najlepiej rozdzielić zadania, ledwie ich miasto w przestrzeni międzygwiezdnej będzie się nadawało do życia.

Od tej pory kwartet miał sto czterdzieści cztery tysiące wspólników.

Mieli nadzieję, że w tym osobliwym stadzie istot ludzkich nie będzie zbyt wielu czarnych owiec.

23. FAZA ROZKŁADU

Nie dało się utrzymywać tego bez końca w tajemnicy. Start rakiety Gwiezdny Motyl IV został namierzony przez rządowe radary wojskowe.

Nawet jeśli można było uznać kilka rakiet za rozrywkę jakiegoś amatorskiego klubu, to fakt, że urządzenie wysokości dwunastu metrów wzniosło się aż na orbitę okołoziemską, nie mógł nie zwrócić uwagi obserwatorów z zewnątrz.

Politycy wzmogli czujność.

Satelity zaczęły fotografować bazę „T”.

Rozesłano szpiegów.

W końcu udało im się odkryć tajemnicę: otóż gdzieś z dala od ludzkich siedzib, w samym środku pustyni, jakiś ekscentryczny miliarder realizował właśnie osobisty projekt aeronautyczny.

Kiedy jednak wywnioskowano, że zamierza zbudować olbrzymi statek kosmiczny, który może pomieścić ponad sto tysięcy osób, sprawa przybrała inny obrót.

Po szpiegach do ośrodka „Ostatnia Nadzieja” ruszyli dziennikarze.

Podejrzewano, że Gabriel Mac Namarra zwariował i że w przypływie megalomanii chce stworzyć jakąś apokaliptyczną sektę.

Podejrzewano, że zamierza ze stu tysięcy ludzi uczynić niewolników. Oddać się jakimś nieludzkim eksperymentom.

Na miejsce wysłano zatem komisję śledczą, aby przesłuchała sto czterdzieści cztery tysiące osób. Nie zdołała ona jednak postawić żadnych konkretnych zarzutów. Kwestia, czy można pozwolić, aby przeciętna jednostka porwała się na zdobywanie kosmosu, pozostała nierozstrzygnięta.

W końcu sprawa straciła swój lokalny charakter.

Narody Zjednoczone zażądały od rządu dostarczenia pełnej dokumentacji oraz ujawnienia działalności miliardera.

Najbardziej oburzone były kraje najbiedniejsze, często rządzone przez dyktatorów. Domagały się one, aby ONZ przejęła kontrole nad projektem i aby w skład załogi weszli przedstawiciele wszystkich krajów. Następnie swoje zdanie wyrazili duchowni. Zaszokowani faktem, że na sto czterdzieści cztery tysiące osób nie ma żadnego kapłana, oni także zażądali, aby wśród załogi znalazł się reprezentant każdej religii. Potem przyszła kolej na feministki, które domagały się równości mężczyzn i kobiet. Skoro jednak ta już istniała, przestały się upierać.

Na koniec politycy zażądali jednakowej liczby przedstawicieli dla każdego ruchu politycznego. Zaczęto mówić o demokratycznym wyborze pasażerów. Albo o losowaniu ich. Albo wreszcie o poddaniu ich egzaminom.

Media miały prawdziwe używanie; „tajny” projekt „Ostatnia Nadzieja” oraz jego prototyp rakiety Gwiezdny Motyl stały się ulubionym tematem reportaży.

Fakt, że ośrodek leżał na uboczu, jego istnienie zaś trzymano przez długi czas w sekrecie, dodawał całemu wydarzeniu pikanterii.

Aby utrzymać z daleka paparazzich, którzy zlecieli się na pustynię, Gabriel Mac Namarra zdecydował się zatrudnić ochronę liczącą prawie sto osób. Sam ośrodek zaś otoczono podwójnym płotem.

Napięcie stale rosło, toteż Gabriel Mac Namarra postanowił złożyć oświadczenie dla tych, których określał prywatnie mianem „przedstawicieli starego świata”.

24. FAZA WAPNIENIA

Z tej okazji skropił się perfumami o zapachu drzewa sandałowego.

Znalazłszy się sam na podium, mały człowiek w skórzanych spodniach i modnej marynarce wypił szklankę wody i odchrząknął, gotów do odczytania napisanego przez siebie tekstu. Chociaż siedząca wokół setka przedstawicieli narodów przyglądała mu się z surowością, i tak był zdecydowany wygłosić to, co miał do powiedzenia.

Odwróciwszy się ku mikrofonom, stanął twarzą do kamer, na których świeciły się czerwone lampki sygnalizujące, że są gotowe do nagrywania.

– Bycie inteligentnym oznacza niepowtarzanie tych samych błędów. – Odkaszlnął. – To tytuł mojego przemówienia – uściślił.

Gabriel Mac Namarra rozwijał ten temat przez bitą godzinę.

Wyjaśnił, że powielanie tych samych zachowań prowadzi do tych samych ślepych zaułków.

Należy zatem spróbować czegoś innego, w inny sposób i gdzie indziej. Na żądanie, by na statku znaleźli się reprezentanci wszystkich narodów, odpowiedział, że dla niego nie istnieją kraje, narody, granice czy religie, tylko po prostu istoty ludzkie, gatunek rojący się na skorupie ziemskiej.

Nie ma zamiaru zmuszać się do zabierania na pokład miernot tylko po to, by przypodobać się takiej lub innej grupie nacisku rządzącej jednostkami słabszymi i bardziej łatwowiernymi.

Odpowiedziały mu gwizdy.

Miliarder czytał jednak dalej.

Osobiście uważa, że wszędzie, we wszystkich ludach, we wszystkich religiach, we wszystkich narodach istnieją geniusze i kretyni, podobnie też nie może się powstrzymać od stwierdzenia, że pewne kultury zachęcają do rasizmu i fanatyzmu i zniechęcają do kreatywności, szlachetności i empatii. I wcale nie zamierza umieścić próbek tych kultur w swoim projekcie tylko dlatego, że stanowią one często większość i mają spore wpływy.

Kolejna wroga reakcja.

Gabriel Mac Namarra oświadczył, że jego zdaniem ma pełne prawo do swobodnego wyboru swoich „pracowników”, tym bardziej że w pełni sfinansował „Ostatnią Nadzieję” z własnych pieniędzy, nie otrzymując żadnej subwencji od państwa.

Miliarder odczekał po raz kolejny, aż na sali powróci spokój. Teraz jednak porzucił czytanie tekstu.

– Nie mówię tu o szacunku wobec waszych przywilejów, które zdobyliście, wykorzystując ludzki strach, podejrzliwość i głupotę. Nie mówię o waszych tradycjach, polegających na powtarzaniu nieefektywnych, szkodliwych czy niebezpiecznych zachowań pod pretekstem, że wasi ojcowie postępowali tak samo. Mówię tu o przetrwaniu ludzkiego gatunku. Bycie inteligentnym oznacza niepowtarzanie tych samych błędów. Bycie świadomym oznacza nieuleganie naciskom, aby przypodobać się większości, w której siłą rzeczy panuje nietrwała zgoda. Myślicie, że „Ostatnia Nadzieja” w ogóle by powstała, gdybyśmy musieli pytać wszystkich o zdanie, technokratów i polityków? Tym, którzy mają krótką pamięć, przypominam, że projekt ten został wymyślony przez inżyniera o nazwisku Yves Kramer i z miejsca odrzucony przez jego zwierzchników z Agencji Kosmicznej. Cechą naprawdę nowatorskich projektów jest to, że nie interesują one skostniałych umysłów. Obudziliście się dopiero teraz?! Kiedy zdążyliśmy odwalić całą robotę?! To zbyt łatwe!

Tym razem spotkał się z jeszcze bardziej wrogą reakcją, szczególnie ze strony przedstawicieli własnego rządu.

– Przykro mi, ale nie wezmę na mój statek kosmiczny żadnych dupków tylko dlatego, że stanowią oni większość wśród ludzkości i że dzięki temu zyskalibyście poklask wśród waszych stad beczących baranów!

Ogólne wzburzenie.

Mac Namarra odczekał, aż burza ucichnie, zanim dodał, dalej w tym samym tonie:

– Mówię tu o przyszłości ludzkości, a nie o waszych sondażach, popularności ani wyborcach. Nie mówię o waszych przywilejach ani łapówkach. Mówię o waszych horyzontach. Czy choć przez minutę jesteście w stanie spojrzeć dalej niż czubek własnego nosa? Jeśli już nie dla was, to przynajmniej dla waszych dzieci.

Gabriel Mac Namarra skulił ramiona niczym bokser, który zamierza ruszyć na przeciwnika ze spuszczoną głową. Ściskał obiema dłońmi stojak mikrofonu, jakby to był miecz.

– Tylko czy wy w ogóle kochacie swoje dzieci? Widzę tu przedstawicieli państw, które przyklaskiwały, kiedy ich synowie samobójcy wysadzali się w autobusach pełnych cywili! Widzę tu przedstawicieli państw, które przyklaskiwały, kiedy w metrze wybuchały bomby! Widzę tu przedstawicieli państw, które zamierzają zbudować bomby atomowe, żeby unicestwić jak najwięcej ludzi! I to oni chcą mi dawać lekcje moralności!

Pomruki i groźby.

– Gdybyście kochali swoje dzieci, gdybyście mieli jakiś projekt dla przyszłych pokoleń, czy zanieczyszczalibyście tak łatwo powietrze i wodę? Żeby mogło kiedyś nadejść lepsze jutro, trzeba je sobie wyobrazić już dziś. Yves Kramer je sobie wyobraził. A ja go wspieram! Skoro więc sami nie potraficie czynić dobra, pozwólcie, żeby inni zrobili to za was! Odwalcie się od nas! Pozwólcie mi dokonać choćby drobnej konstruktywnej rzeczy na moim własnym podwórku, podczas gdy sami siejecie najgorsze zło na oczach wszystkich.

Kiedy zewsząd posypały się obelgi i poleciały papierowe kulki oraz plastikowe butelki, Mac Namarra wpadł we wściekłość.

– Widzę, że większość tego zgromadzenia stanowią jak zawsze umysły zacofane, sądzę więc, że w tym wypadku żadna…

Tym razem podniósł się taki wrzask, że Mac Namarra nie mógł ani dokończyć zdania, ani ponownie zabrać głosu.

Nagle zaczęły padać wokół niego szklane pociski, rozbijając się z trzaskiem.

Jego przemówienie zostało jednak zamieszczone we wszystkich gazetach i transmitowane przez wszystkie stacje.

„Sądzę więc, że w tym wypadku żadna… „ – brzmiało ostatnie zdanie.

25. ELIKSIR ŻYCIA

Napięcie sięgnęło zenitu.

Wielu szefów państw zażądało ni mniej, ni więcej tylko przerwania „Ostatniej Nadziei”, o ile nie domagali się uwięzienia groźnego maniaka megalomana, który był jej inicjatorem. Prawo do własności prywatnej nie pozwalało jednak zmusić miliardera, żeby porzucił swój projekt.

Prace nad nim posuwały się dalej mimo szpiegów i paparazzich, którzy wdrapawszy się na dźwig, fotografowali wnętrze ośrodka.

W strefie budowlanej pojawiły się wkrótce szeregi reaktorów w kształcie stożka o kolosalnych wymiarach. Każdy reaktor wznosił się na dwadzieścia metrów, co pozwalało się domyślać, jak wielki będzie przyszły Gwiezdny Motyl V.

Właśnie wtedy w głównym hangarze wybuchła bomba zapalająca.

Wystarczyła jedna minuta, żeby całe tygodnie pracy poszły na marne.

Zrodziła się nieufność. Yves Kramer musiał zastąpić kilku podejrzanych inżynierów innymi. Nawet pracownicy ochrony okazali się niegodni zaufania. Wszędzie zapanowała podejrzliwość.

W ośrodku „Ostatnia Nadzieja” miejsce początkowego entuzjazmu zajęło ogromne napięcie.

Druga bomba zapalająca, podłożona tym razem w Mieście – Motylu, zniszczyła kafeterię, na szczęście pustą w środku nocy. Przesłanie było jasne: ich wrogowie zamierzali zaatakować maszyny, a jeśli to nie poskutkuje, zaatakują ludzi.

Ponieważ nieszczęścia zawsze chodzą parami, jedna ze stu czterdziestu czterech tysięcy osób zaczęła podżegać innych, aby porzucili pracę.

– Nie możemy walczyć z całym światem – oświadczyła. – Nie możemy bronić projektu jednego człowieka, który sprzeciwia się wszystkim narodom świata.

Udało jej się przekonać dwieście osób do odejścia. Trzeba było więc znaleźć na ich miejsce kogoś innego.

Yves Kramer był przybity, miał wrażenie, że coś, być może początkowy entuzjazm, zostało zniszczone.

Natomiast Gabriel Mac Namarra się nie poddawał. Zaprosił Yves’a na pizzę i kieliszek wina do odbudowywanej właśnie restauracji.

Tam zaś, siedząc przy stole, który w niczym nie przypominał tego z ich pierwszego spotkania, powiedział:

– Potraktujmy te doświadczenia jako dar od losu. Czego się pan spodziewał? Że wszystko pójdzie jak po maśle? Ten spór pozwoli nam nieco oczyścić całą tę masę kandydatów do lotu. Wyobraża pan sobie, co to by była za katastrofa, gdyby te typy wsiadły na pokład? Te zdarzenia pozwolą nam się przekonać, jaką każdy z nich ma motywację. Proszę mi wierzyć, wszystko, co się nam przytrafia, choćby było nie wiem jak zaskakujące, jest w interesie „Ostatniej Nadziei”.

Kiedy zjedli obiad, Mac Namarra zaprowadził go do okna.

– Wierzę w to. Uda nam się.

Yves sprawiał wrażenie zamyślonego.

– Należy przyswoić sobie pojęcie „paradoks” – powiedział. – Na przykład uważamy, że w dzień widzimy więcej niż w nocy. To nieprawda, za dnia rozróżniamy wydarzenia na odległość zaledwie kilkudziesięciu kilometrów, natomiast na niebie pole widzenia ograniczają nam chmury albo warstwa atmosfery. Za to w nocy… W nocy dostrzegamy gwiazdy znajdujące się miliony kilometrów stąd. W nocy widzimy daleko, widzimy w przestrzeni i w czasie.

Rozbawiony tą uwagą miliarder zapalił cygaro.

– A ponieważ przypadkiem akurat wtedy, gdy ludzie śpią i nie myślą o tym, żeby patrzeć, możemy dojrzeć najwięcej…

Gabriel już miał wybuchnąć gromkim śmiechem, powstrzymał się jednak, tak jak się ściąga cugle koniowi, który zamierza ponieść.

– Co do mnie, posiadam pewną sekretną metodę, która być może nie tłumaczy mojego bogactwa, ale przynajmniej wyjaśnia równowagę umysłową.

– Słucham pana.

– Na swój sposób jestem taki jak pan: korzystam z nocy, żeby „widzieć”. Tuż przed pójściem spać rozmyślam nad jakąś kwestią. I wiem, że nazajutrz rano będę znał odpowiedź.

Inżynier spojrzał na miliardera inaczej.

– Niegłupie. Zadaje pan pytanie swojemu aniołowi stróżowi?

– Albo mojemu chochlikowi, albo podświadomości, albo Bogu, albo wszechświatowi. W każdym razie jasno wyrażam to, co chcę wiedzieć. W czasie snu nie ulegam wpływowi lęku, pragnienia, emocji. Przez chwilę jestem wolny. Nawet strach nie ma do mnie dostępu.

Gabriel Mac Namarra wypuścił kłąb dymu ku gwiazdom.

– Jakie pytanie zada pan dzisiaj przed pójściem spać? – chciał wiedzieć Kramer.

– Jeszcze nie wiem. Przed zadaniem pytania wykonuję inną pracę. Analizuję miniony dzień. Zmuszam się do tego, żeby stwierdzić, gdzie popełniłem błąd, i próbuję w myślach skorygować własne błędy z całego dnia. I wtedy pojawiają się pytania.

– Naprawić błędy? Przecież wieczorem jest już za późno, błędy całego dnia już zostały popełnione.

Gabriel uśmiechnął się zagadkowo.

– Nie, nigdy nie jest za późno. Można posprzątać „potem”. Możemy cofnąć usłyszane lub wypowiedziane obelgi. Możemy wymazać błędnie dokonane wybory. Zupełnie jak głowica magnetofonowa, która kasuje określony dźwięk i zastępuje go innym.

– Myśl silniejsza niż czas i przestrzeń?

– Tak, wierzę w to.

– A więc skoro możemy cofnąć się w przeszłość, żeby posprzątać, możemy wyjść w przyszłość, żeby zapytać. Pańska teoria jest trochę skomplikowana, ale ma tę zaletę, że trzyma się kupy – przyznał z zainteresowaniem Yves.

Taniec krążących po niebie owadów stał się bardziej hałaśliwy. Do lampy podleciała ćma, uderzając o szkło chroniące żarówkę.

– To mój ojciec, Jules Kramer. Odwiedza mnie co jakiś czas, aby powiedzieć, co mam robić.

– Odpowiada na pańskie pytania?

– Lepiej: wskazuje mi pytania, które zapomniałem sobie zadać.

Przyglądali się wspólnie nocnemu owadowi.

Opuściwszy lampę, szaroskrzydły owad przysiadł właśnie na brzegu talerza, jakby chciał powąchać resztki dania, po czym odfrunął ku doniczce z kwiatami. Następnie rozwinął trąbkę i zaczął spijać nektar z samego serca kwiatu.

– Co to oznacza, według pana? Ze należy pomyśleć o przeniesieniu kwiatów do wazonu? – zażartował miliarder.

– Zadam to pytanie mojemu aniołowi stróżowi, zanim pójdę spać – odparł Yves, pragnąc dowieść, że pojął sens jego idei.

26. SKŁADANIE CZĘŚCI

Poruszenie. Krzątanina inżynierów w niebieskich kombinezonach i białych hełmach.

Jeżdżące w tę i z powrotem ciężarówki załadowujące i rozładowujące coś, co przypominało olbrzymie kawałki przestrzennej układanki.

Po wielu miesiącach wytężonej pracy w nowych, dobrze chronionych pomieszczeniach, w ogromnych hangarach zaczynał właśnie nabierać życia znajdujący się w częściach Gwiezdny Motyl V.

W ustalonym dniu części zostały złożone, tworząc statek kosmiczny.

W okazałej niczym budynek maszynie była jakaś dysproporcja.

Tysiąc metrów – tyle wynosiła wysokość pierwszego segmentu cylindra, który sam składał się z trzydziestu dwóch segmentów. Pięćset metrów średnicy.

Zaintrygowane ptaki krążyły wokół wierzchołka. Stukrotnie wyższy, potężniejszy i cięższy niż jakakolwiek rakieta wystrzelona dotąd w kosmos, Gwiezdny Motyl V zdołał utworzyć na pustyni strefę cienia.

Wreszcie każdy mógł zobaczyć cały statek kosmiczny nowej generacji. Prawdziwy pomnik z czystego metalu. W jego dolnej części, czyli w „brzuchu”, znajdował się pierwszy poziom wyposażony w trzydzieści gigantycznych reaktorów w kształcie stożka, tworzących krzyż, niczym usterzenie strzały.

Kolejny poziom o mniejszych rozmiarach również zawierał około dziesięciu reaktorów formujących krzyż.

Na trzecim poziomie, który stanowił kadłub wysokości jednego kilometra, w formie ogromnego cylindra, toczyło się właściwe życie.

I wreszcie nad cylindrem była umieszczona strefa pilotażu, czyli głowa motyla. Cechą charakterystyczną tej narośli było to, że miała po bokach dwie wielkie przezroczyste kule, tworzące dwoje wyłupiastych oczu.

Yves Kramer pokazał sponsorowi swoje dzieło.

– Tutaj, w prawej kuli, jest stanowisko pilotażu ziemskiej części rakiety. A tutaj, w lewej kuli, stanowisko pilotażu żagli słonecznych. Z tym że część obsługująca start naziemny może się zmienić w stanowisko nawigacji równoległej podczas lotu.

– Sprytne. A tam, w szerokiej strefie szyi, która łączy głowę z kadłubem?

– Strefa tranzytowa, gdzie posadzimy załogę w chwili startu, oraz komora, w której znajduje się wahadłowiec do lądowania na obcej planecie.

– Rakieta?

– Nie, ten mały statek posiada napęd chemiczny, a następnie fotonowy, podobnie jak Gwiezdny Motyl. Satine wpadła na pomysł, żeby nazwać go Muszką.

– A, Satine Vanderbild to naprawdę doskonała asystentka – odrzekł odruchowo.

Gabriel Mac Namarra podziwiał olbrzymi statek. Yves wyjaśnił mu następnie, że na całym obwodzie pojazdu zostały umieszczone ekrany słoneczne, które zakrzywiono, aby idealnie pasowały do kształtu cylindra. Zwrócił uwagę na położone między ekranami słonecznymi lśniące wstęgi, utworzone przez szyby, które służyły jako bulaje.

– Brawo, Yves, nawet pan sobie nie wyobraża, z jaką niecierpliwością czekałem na ten dzień. Od tej chwili nie jest pan już zwykłym inżynierem, tylko wynalazcą. Wynalazł pan tę gigantyczną machinę.

Gabriel poklepał go przyjacielsko po plecach.

Pracownicy ośrodka „ON” skupili całą swoją energię, kiedy tylko zdołali ujrzeć Gwiezdnego Motyla.

W Mieście – Gąsienicy przyspieszono czynności przygotowawcze do budowy wewnętrznego wyposażenia cylindra i kontroli nad nim. Chociaż odkryto kilku sabotażystów, nikomu to już nie przeszkadzało. Traktowano ich teraz jak burze, drobne zjawiska atmosferyczne, które są wprawdzie irytujące i niebezpieczne, ale i tak nie zdołają powstrzymać zbiorów.

Nawet wybuch, który zniszczył jeden z hangarów, nie wpłynął ujemnie na morale.

Tymczasem jednak pojawił się nieoczekiwany problem. Otóż Satine, pokłóciwszy się z Adrienem z powodów „osobistych”, postanowiła opuścić ośrodek i porzucić program. Utrata asystentki dała się wszystkim we znaki. W ciągu kilku miesięcy młoda kobieta stała się bowiem cennym ogniwem łączącym techników i pasażerów.

Poza tym stanowiła most pomiędzy Yves’em Kramerem a Elisabeth Malory. Od samego początku okazała się najlepszą podporą dla Adriena Weissa w tworzeniu spójnego świata ekologicznego.

Gabriel Mac Namarra błagał, żeby została, proponując nawet, że podwoi jej pensję. Ponieważ jednak zatarg z psychologiem głęboko ją zranił, wolała uciec, prosząc jednocześnie, by nikt nie próbował się z nią skontaktować.

Przyrzekła, że nie wyjawi nic z tego, co wie o projekcie „ON”.

W następstwie odejścia Satine Adrien popadł w całkowite przygnębienie, a nawet apatię, która zakończyła się jednym wielkim podrywem.

Rzecz jasna, przedmiot jego łowów stanowiły najmłodsze kobiety. Brodę zredukował do wąsów. Porzucił fajkę na rzecz gumy, którą żuł bez przerwy. Ciągle ubierał się na sportowo.

I wreszcie, gdyż nieszczęścia zawsze chodzą parami, Gabriel Mac Namarra miał atak serca. Trzeba było natychmiast zawieźć go do szpitala na operację, po czym wartość jego akcji na giełdzie spadła. Inwestorzy, którzy zdawali sobie sprawę, że imperium Mac Namarry trzyma się przede wszystkim dzięki charyzmie i zdrowiu swojego jedynego przywódcy, stopniowo tracili zaufanie. Zaczęło brakować pieniędzy, które jak dotąd zawsze wystarczały na opłacenie przyszłych kosmonautów, inżynierów i ochroniarzy oraz na zakup części czy surowców.

Gwoździem do trumny stał się następny zamach – wybuch samochodu-pułapki, który zburzył wejście do ośrodka i w którym zginął strażnik.

Po raz kolejny czynnik ludzki wszystko popsuł.

Wątpliwości powróciły ze zdwojoną siłą.

Ktoś wypowiedział zdanie:

– Ten projekt jest pechowy.

Prace zaczęły się opóźniać. Na domiar złego rozpętała się burza, która nadeszła od pustyni, pokrywając wszystko beżowym klejącym pyłem.

Wówczas Elisabeth postanowiła udać się do gabinetu Yves’a Kramera.

– Sądzę, że teraz musimy porozmawiać w cztery oczy – oświadczyła bez ogródek, opierając kule o fotel, na który opadła z bolesnym westchnieniem.

27. RAFINACJA SOLI

Wzrok utkwiony w oczy przeciwnika.

Długo się w siebie wpatrywali, zanim rozpoczęli rozmowę.

Wynalazca był tak samo poruszony jak pierwszego dnia, gdy ujrzał rozsierdzoną żeglarkę siedzącą na ławie oskarżonych.

Ciągle jeszcze miał w pamięci jej krzyki, wycelowany w siebie palec, jej płonące turkusowe oczy i burzę rudych włosów, którymi podrzucała piętnując człowieka określanego przez nią samą mianem „niszczyciela” albo „mordercy”.

Na zewnątrz, wśród ustawionych wokół Gwiezdnego Motyla dźwigów, wył wiatr, z okna swojej willi zaś mógł zobaczyć, jak cylindryczna wieża statku i potężne reaktory pokrywają się powoli beżowym pyłem.

– Proszę mi dać coś do picia – powiedziała wreszcie.

Rzucił się, żeby nalać jej białego wina, ona jednak zażądała czegoś mocniejszego.

– Cóż, na początek muszę się przyznać, że nadal pana nie cierpię. Nienawidzę pana od chwili, kiedy pana ujrzałam. W pewnym momencie miałam nawet ochotę pana zabić. Potem uznałam, że śmierć jest czymś zbyt szybkim, chciałam więc pana torturować. Aż wreszcie stwierdziłam, że skoro najwyraźniej potwornie gryzie pana sumienie, być może najlepszą torturą będą niedające spokoju wyrzuty.

Kramer niedostrzegalnie skinął głową.

– A później pańska asystentka przyszła do mnie do domu i wszystko potłukła. To z pewnością nie przyczyniło się do polepszenia pańskiego wizerunku. Ale zdążyła wspomnieć o projekcie. O Gwiezdnym Motylu. Co mnie podkusiło, żeby jej posłuchać? Co mnie podkusiło, żeby go sobie wyobrazić? Ledwie sobie uzmysłowiłam, czym mógłby być taki „gwiezdny żaglowiec”, nie przestałam o nim marzyć. Wbrew własnej woli zrobiłam w ten sposób krok w pańskim kierunku. Powinnam była odmówić. O tak, powinnam była odmówić. Dałam się nabrać własnej skłonności do mrzonek. Zawsze dawałam się nabrać ludziom, którzy usiłowali mi wcisnąć przez telefon w pełni urządzoną kuchnię albo podwójnie przeszklone drzwi. Musiałam trzy razy wymieniać i jedno, i drugie. Człowiek nigdy nie nabierze rozumu.

Upiła łyk alkoholu. Spojrzawszy na nią, stwierdził, jak bardzo schudła podczas pobytu w ośrodku „Ostatnia Nadzieja”. Straciła sporo kilogramów, jej rude włosy znów były puszyste i falujące, niebieskie oczy pojaśniały.

Najbardziej jednak zbijał go z tropu jej zapach. Czuć ją było „kobietą awanturnicą” – była to mieszanina przypraw korzennych i potu.

Uważał, że jest piękniejsza niż kiedykolwiek.

„Myśli mogą wszystko. Można wymazać przeszłość przez samo to, że się tego chce” – powtarzał sobie.

– W końcu pokochałam tę „Ostatnią Nadzieję”. Ocalić ludzkość, wysyłając w kosmos statek… Trzeba być naprawdę stukniętym, żeby to zrobić. Ale ja lubię wyzwania. Teraz, kiedy się w to zaangażowałam, nie pozwolę panu tego rzucić. A poza tym, moim zdaniem, plany Gwiezdnego Motyla IV są wspaniałe. Według mnie ten słoneczny żaglowiec to najpiękniejszy środek do przemieszczania się, jaki kiedykolwiek było mi dane oglądać. A muszę panu powiedzieć, że widziałam mnóstwo lodzi prujących fale i statków przecinających powietrze.

Przyjrzał się jej dokładnie.

– Dzisiaj – mówiła dalej – wszystko zdaje się iść źle. To tak, jakbyśmy wyczerpali cały kapitał szczęścia. – Zamilkła na chwilę. – Rzecz polega na tym, że nienawiść do pana to luksus, na który nie mogę już sobie pozwolić. Nie wybaczyłam panu i nigdy nie wybaczę, ale chciałabym, aby pan wiedział, że w tych trudnych chwilach, cóż… jak by to ująć… mimo wszystko… jestem z panem.

Opróżniła szklaneczkę jednym haustem.

– Dziękuję – powiedział.

– Nie, proszę mi nie dziękować, to normalne. Jak już mówiłam, kocham ten projekt. A ja nie mam zwyczaju załamywać rąk, kiedy pojawiają się trudności. To kwestia osobistej moralności.

– Dziękuję – powtórzył.

– Widzę przeciwne wiatry. Odejście Satine, kłopoty zdrowotne Gabriela, spadek zainteresowania ze strony Adriena, akty sabotażu, groźby, zmniejszenie budżetu, jak również najróżniejsze problemy wśród stu czterdziestu czterech tysięcy… Co tydzień Adrien jest zmuszony zwolnić co najmniej stu z nich i zatrudnić następnych…

– Wiem. Statek tonie.

– Zabraniam panu tak mówić. Nie wolno zapominać, jak narodził się ten projekt i jakie przyświecają mu cele – oświadczyła.

Nagle na jej twarzy pojawił się nieznany grymas, jakby poczuła ból w miednicy.

– Nie możemy się teraz poddać.

W tym „my” było coś tak nieoczekiwanego, że wolał się nie odwracać.

– Jesteśmy wyczerpani. I nic dziwnego, bo harowaliśmy jak woły. Teraz musimy złapać drugi oddech, żeby dobiec do mety.

Chwila, na którą czekał od tak dawna, wprawiła go w zakłopotanie.

– Zaszliśmy za daleko, żeby zawrócić. Jeżeli załamiemy ręce, nigdy sobie tego nie wybaczymy. Nie mamy wyboru. Musimy iść dalej naprzód.

Niemal z przyzwyczajenia unikał jej wzrokiem, próbowała więc znaleźć sposób, by go zmusić do reakcji.

– Zauważył pan? Od niedawna potrafię chodzić o kulach. Lekarze nigdy nie wierzyli, że mi się to uda. Nawet kiedy mówili, że wszystko będzie dobrze, sami w to nie wierzyli. A ja nie wiedziałam, że to niemożliwe, więc… to zrobiłam. To zupełnie jak z tym projektem. Nie wiedzieliśmy, że to niemożliwe, dlatego właśnie go realizujemy.

Yves Kramer przełknął ślinę.

– Dlaczego zmieniła pani opinię na mój temat? – zapytał.

– Z powodu kilku wypowiedzianych przez pana zdań, które ciągle nie dawały mi spokoju, dopóki na zawsze nie zapadły w pamięć.

Zmieniła pozycję, ponieważ poprzednia zaczęła jej sprawiać ból.

– Na przykład?

– „Ostatnią nadzieją jest ucieczka” albo: „Pewnego dnia ludzkość osiedli się gdzie indziej i najlepiej w inny sposób”, a na koniec było, zdaje się, zdanie Gabriela. Któregoś wieczoru powiedział, że „wszystko jest paradoksem i że prawdziwa mądrość polega na dostrzeganiu tych paradoksów”.

Mówiła o ich wspólnym przyjacielu tak, jakby już nie żył. Było to dla wynalazcy nieco krępujące, rozumiał jednak, co Elisabeth ma na myśli. Stanowiło to raczej hołd niż nekrolog.

– W końcu zaczęłam się zastanawiać, czy mój wypadek nie jest „paradoksalnie”… czymś dobrym.

Roześmiała się nerwowo, jakby usiłowała naśladować śmiech Mac Namarry albo wmówić samej sobie kłamstwo.

– Strasznie się pani wycierpiała z mojego powodu. To nie może być nic dobrego, to katastrofa – odparł lakonicznie wynalazca.

Przygryzła wargę.

– Kto wie? Uwięziwszy moje ciało, być może uwolnił pan mój umysł. Czym byłoby moje życie, gdyby nie ten wypadek? Nawet sława przemija. W końcu przestałabym zwyciężać, przestałabym uprawiać żeglarstwo. Zamieszkałabym z jakimś przystojnym, nadzianym playboyem i zanimbym zdechła ze starości, miałabym kupę najlepszych w klasie dzieciaków. Tak właśnie potoczyłoby się „normalnie” moje życie. Sposób myślenia w ogóle by mi się nie zmienił. Dbałabym wyłącznie o własne przyjemności i wygody. Tymczasem… dzięki naszemu spotkaniu i pańskim szalonym pomysłom być może zdołam ocalić ludzkość i odkryć jakąś nową planetę.

– Żadnemu z nas się to nie uda – uciął Yves. – Podróż potrwa co najmniej tysiąc lat.

Machnęła ręką, żeby pominąć ten szczegół.

– W takim razie przynajmniej zapewnię moim dzieciom możliwość zbudowania lepszego świata w innym miejscu.

Przez długą chwilę milczeli daleko od siebie.

– Gabriel powiedział, że wieczorem przed zaśnięciem człowiek może zadać pytanie swojemu aniołowi stróżowi i że rano będzie znał odpowiedź.

Yves’owi wydało się dziwne, że jego sponsor porusza w rozmowach z Elisabeth te same tematy co z nim.

– Zadałam przed zaśnięciem pytanie i dostałam rano odpowiedź.

– Jakie pytanie?

Udała, że nie słyszy, i mówiła dalej:

– Gabriel zwrócił mi też uwagę, że wieczorem, tuż przed zaśnięciem, człowiek może obejrzeć jak na filmie całe swoje życie i wymazać niektóre fragmenty, przeprogramować je i rozsupłać węzły. Wczoraj wieczorem wróciłam do przeszłości i rozsupłałam węzeł.

– Nie da się zmienić przeszłości. Co się stało, to się nie odstanie. Nie można skleić tego, co się stłukło.

– Kto wie. Potęga myśli nie zna granic. Niech pan tylko popatrzy: odzyskałam władzę w nogach. Czego panu trzeba, jeśli nie zwycięstwa umysłu nad materią?

Mówiąc to, pragnęła mu pokazać, że potrafi chodzić bez kul. Po kilku pewnych krokach przewróciła się.

28. WPROWADZENIE ZBĘDNEGO SKŁADNIKA

Sztandary z błękitnym motylem na czarnym tle w otoczeniu białych gwiazd łopotały pod wpływem gwałtownych powiewów chłodnego wiatru.

Chociaż ośrodek „Ostatnia Nadzieja” zwolnił tempo, wszyscy jego mieszkańcy przygotowywali się bez ustanku do życia w cylindrze.

Po okresie wygadywania rozmaitych bzdur na temat Gwiezdnego Motyla media w końcu w ogóle przestały się nim interesować.

Poza nielicznymi wyjątkami wszyscy dziennikarze ekscytują się danym tematem równie szybko, jak czują się nim znużeni.

Brakowało im czegoś, w co mogliby wbić zęby, i właśnie nadarzyła się okazja, bo oto wyjątkowo gwałtowne trzęsienie ziemi zmiotło z mapy jedno z przybrzeżnych miast wraz ze wszystkimi mieszkańcami. Jednocześnie pewien dyktator, będący jednym z najzagorzalszych przeciwników projektu „Ostatnia Nadzieja”, oświadczył, że jego kraj właśnie zakupił broń atomową i że zamierza ją wykorzystać, aby unicestwić swojego najbliższego sąsiada z powodów religijnych. Nagle wzrosło napięcie na całej planecie. Zupełnie jakby historia dostała przyspieszenia.

Nad wielkimi stolicami unosił się nieustannie smog gęstej bursztynowej mgły. Mieszkańcy z trudem oddychali ciężkim powietrzem. Zamachy terrorystyczne stały się tak częste, że gazety już nawet nie zadawały sobie trudu, by o nich wspominać. Do ulubionych celów należały metro i autobusy.

Nowy wirus przenoszony przez ślinę siał spustoszenie, lecz naukowcy nie potrafili sobie z nim poradzić.

Tymczasem w ośrodku „Ostatnia Nadzieja” ukończono montaż statku. Gwiezdny Motyl IV praktycznie był gotów do lotu. Pozostało jedynie dopieszczenie wyposażenia wewnętrznego.

Powróciwszy do ośrodka „Ostatnia Nadzieja”, Gabriel Mac Namarra stopniowo odzyskiwał siły, czerpiąc z projektu motywację do szybkiej rekonwalescencji.

Adrien Weiss zamieszkał wspólnie z pewną inżynier z ośrodka, Caroline Toledano, specjalizującą się w astronomii. Dzięki wstawiennictwu kochanka włączono ją do zespołu kierowniczego na miejsce Satine Vanderbild. Ta młoda, raczej energiczna brunetka o artystycznej duszy udowodniła bez trudu, że jest przydatna.

Elisabeth Malory i Yves Kramer spotykali się teraz regularnie, opracowując wspólnie systemy kontroli obu wielkich skrzydeł Gwiezdnego Motyla.

Rozmawiali wyłącznie o sprawach technicznych, unikając wszelkich tematów osobistych.

Do uruchomienia żagli słonecznych Yves Kramer opracował cały system okablowania, który miał wiele wspólnego z olinowaniem starego trójmasztowca. Elisabeth Malory wynalazła z kolei mechanizmy bloczków, które umożliwiały jak najlepsze przystosowanie kształtu żagla do strumienia fotonów nadchodzących z tyłu lub z boków.

Pewnego dnia żeglarka wręczyła inżynierowi prezent.

Ten zaś potrząsnął ze zdziwieniem pudełkiem owiązanym wstążką, po czym zerwał papier ozdobny. Następnie wyjął z kartonu jedwabistą, włochatą, biało-czarną miauczącą kulę, z której pyszczka wystawał długi, różowiutki i szorstki języczek. Dwumiesięczne kocię.

– Zawsze mam na jachcie kota – powiedziała dla wyjaśnienia. – Żeglarze uważają, że koty przynoszą szczęście. Zwyczaj ten pochodzi, zdaje się, z czasów, kiedy w ładowniach dużych żaglowców panowała plaga szczurów, które pożerały zapasy żywności. Koty były wtedy obrońcami.

Wynalazca pogłaskał kociaka, który zaczął natychmiast mruczeć.

– To samiec czy samica?

– Nie mam pojęcia: w tym wieku niewiele widać, musimy jeszcze trochę zaczekać.

– Przyjmuję go, ale trzeba mu dać jakieś imię – oznajmił inżynier.

– Skoro jest biało-czarny, nie pozostaje nam nic innego, jak nazwać go Domino. A poza tym to imię pasuje i do samca, i do samicy.

Wynalazca przyjrzał się zwierzęciu, które nie przestawało mruczeć.

– To będzie nasza maskotka. Jestem pewien, że dopóki Domino pozostanie z nami, szczęście nas nie opuści.

Od tej pory Yves Kramer nabrał zwyczaju przechadzania się po korytarzach z kociakiem Dominem, który siedział mu na prawym ramieniu niczym papuga pirata.

W Mieście – Gąsienicy załogi przystąpiły do wykonywania kolejno wszystkich czynności z listy, prowadzących do startu.

Elisabeth i Mac Namarra zauważyli, że ich zdrowie uległo poprawie, zupełnie jakby postępy w realizacji projektu wywołały proces rekonstrukcji biologicznej.

29. FAZA GOTOWANIA NA DUŻYM OGNIU

Po okresie wichrów nastała spiekota, która działała na wszystkich wyczerpująco i hamowała pracę. W pracowniach konstruktorskich unosił się odór potu, rozgrzanego metalu, plastiku i kurzu.

Ludzie zostawali dłużej w kafeterii, niektórzy zasypiali przy miejscu pracy.

Ośrodek „Ostatnia Nadzieja” pogrążał się w powolnym odrętwieniu.

Nawet owady zaczęły się mniej rzucać w oczy.

Wystarczył zwykły artykuł w prasie, żeby wszystko się zatrzęsło.

Dziennikarz z pewnej poważnej gazety tak oto zatytułował swój wstępniak: A JEŚLI JUŻ WSZYSTKO STRACONE? A JEŚLI PROJEKT „OSTATNIA NADZIEJA” JEST RZECZYWIŚCIE OSTATNIĄ NADZIEJĄ NIE TYLKO DLA KILKU NAWIEDZONYCH, ALE DLA CAŁEJ LUDZKOŚCI? Bez wątpienia redaktorek miał atak depresji albo paranoi i przez przypadek wpadł mu w ręce stary reportaż na temat Gwiezdnego Motyla.

Artykuł nie wnosił nic nadzwyczajnego, żadnych rewelacji, stanowił po prostu „zabawny kawałek”, ponieważ zaś ukazał się tuż po szczególnie tragicznym trzęsieniu ziemi i tuż przed trudnymi wyborami prezydenckimi, jego wydźwięk był piorunujący.

Prezydent, który zawsze starał się odwracać uwagę od bolączek gospodarczych i społecznych państwa, pod wpływem artykułu rozpoczął kampanię pod hasłem: „Nie pozwólmy, żeby egoiści uciekli bez nas”.

Słowo zostało głośno wypowiedziane. Egoiści.

Od tej pory ludzi odpowiedzialnych za projekt „Ostatnia Nadzieja” zaczęto określać jako zgraję egoistów, którzy myślą tylko o tym, żeby ocalić własną skórę w świecie chylącym się ku zagładzie. W pierwszej chwili Gabriel Mac Namarra zbagatelizował całą sprawę. W końcu media zaatakowały projekt nie po raz pierwszy. Znacznie bardziej obawiał się ataków sabotażu ze strony szpiegów niż słów dziennikarzy i polityków.

Nie docenił jednak siły, z jaką potrafią one szkodzić.

Manifestacje przeciwko Gwiezdnemu Motylowi wybuchły spontanicznie. Spalono portrety twórców ośrodka „ON”, a także sztandary przedstawiające niebieskiego motyla na tle gwiazd.

– Kto może nas aż tak nienawidzić, żeby występować przeciwko nam? – zdumiał się Yves, oglądając dziennik telewizyjny.

– Reakcjoniści. W jednej chwili staliśmy się nowym obiektem nienawiści. Motłoch zawsze musi mieć kogoś, kogo będzie mógł nienawidzić. Taki miliarder na przykład denerwuje. A słynna żeglarka budzi zawiść.

– Ja nie mam żadnych osiągnięć.

– Zwolniony z pracy inżynier… pewnie, że nie. Taki nie budzi nienawiści. Ale istnieją dwie kategorie jednostek, których ludzie nie lubią. Ci, którym się wiedzie, i ci, którym się nie udaje. – Czy to jeszcze jedna z pańskich teorii?

– One wynikają z doświadczenia. Cała nasza trójka stanowi kwintesencję tego wszystkiego, co doprowadza do ostateczności stado beczących baranów, które pędzą na oślep ku przepaści. Na dodatek mamy wspólny plan: wydostać się ze stada, żeby je ocalić. Nie można być już bardziej „wywrotowym”.

Wybuchnął tym swoim gromkim, urzekającym śmiechem.

– To prawie cud, że cała ta wrogość nie spadła na nas wcześniej. Sam się pan przekona: nie znalazł się nikt, kto by nam pomógł, kiedy byliśmy w potrzebie. I nie znajdzie się nikt, kto by nas obronił teraz, kiedy nas atakują.

– Zasada trzech wrogów, co? Tych, którzy chcą zrobić to samo, tych, którzy chcą zrobić coś przeciwnego, i tych, którzy nie chcą nic robić? – przypomniał sobie Yves Kramer. – Najlepiej się nie wychylać.

Mac Namarra wzruszył fatalistycznie ramionami i dodał:

– Po prostu trzeba zachować zimną krew i nie zbaczać z kursu. Tydzień później Zgromadzenie Narodowe głosowało nad uchwałą, żeby uznać projekt „Ostatnia Nadzieja” za niezgodny z prawem z powodu „nieudzielenia pomocy osobom w niebezpieczeństwie”.

Właśnie to było najbardziej zdumiewające: od tej pory deputowani, bez względu na to, jaką reprezentowali opcję polityczną, zaczęli traktować „Ostatnią Nadzieję” jak rozwiązanie dla zbiorowości.

Paradoksalnie z największą zaciekłością określali go mianem „megalomańskiego” ekolodzy. Jak zwykle, ledwie ktoś wydepta! ścieżkę, wszyscy pędzili nią bez namysłu. Artykuły prasowe rozpętały nagonkę. Prześcigano się w niedomówieniach, w przypisywaniu innym nieprawdziwych intencji, w oczernianiu określonych osób, którym dziennikarze zarzucali z jednej strony to, że nie są poważne i wiarygodne, z drugiej zaś to, że ośmieliły się osiągnąć sukces bez ich udziału. „Ostatnia Nadzieja” godziła w biednych jako projekt bogatych. „Ostatnia Nadzieja” irytowała bogatych jako projekt, z którego ich wykluczono. „Ostatnia Nadzieja” nie podobała się lewicy, prawicy, duchowieństwu, ale wkrótce także ateistom, którzy sugerowali, że nadzieja na znalezienie innej planety nadającej się do zamieszkania związana jest z wiarą.

Według sondaży osiemdziesiąt trzy procent ludzkości odnosiło się z wrogością do kontynuacji budowy statku, i to ze sprzecznych powodów. Wiele krajów zaczęło wywierać naciski na rząd, aby położył kres tej „maskaradzie”.

Najpierw myśli, potem słowa, na koniec czyny. Zgromadzenie przegłosowało ustawę zakazującą „ucieczek w kosmos bez pozwolenia”. Jednocześnie wydano oświadczenie, że od tej pory ośrodek „Ostatnia Nadzieja”, podobnie jak rakieta i wszystkie przedmioty znajdujące się na obszarze ośrodka, zostają objęte nacjonalizacją i podlegają ministrowi obrony.

Oddział żandarmerii, składający się z pięciuset ludzi z elitarnej jednostki, wyposażonych w małe opancerzone pojazdy i lekkie czołgi, otrzymał rozkaz przejęcia ośrodka kosmicznego należącego do człowieka, którego większość mediów zdążyła już ochrzcić mianem „szalonego miliardera”.

30. BIAŁY DYM

Temperatura nie przestawała rosnąć. Z tego powodu w suchym powietrzu panowała duchota.

Gabriel Mac Namarra polecił swojej ochronie, żeby stawiała opór, jak długo się da, nawet gdyby użyto broni palnej. Prawie połowa strażników porzuciła jednak pracę z chwilą, gdy usłyszeli, że nadciąga pluton żandarmerii.

Druga połowa, nie czując się na siłach, by w pojedynkę stawić czoło uzbrojonemu oddziałowi, czym prędzej poszła w ich ślady. Przemysłowiec patrzył z rezygnacją na opuszczające go zastępy.

– Nie należało się spodziewać cudów po najemnikach. Dobrze zrobiliśmy, nie zabierając na pokład wojskowych.

Yves Kramer pokiwał głową w zamyśleniu.

– Jak można być pewnym, że ma się rację, skoro cały świat wrzeszczy, że się mylisz?

Adrien Weiss udał, że nic nie słyszał, i kontynuował swój raport:

– Mija tydzień, odkąd umieściłem wszystkich sto czterdzieści cztery tysiące ludzi w odosobnieniu, nie mają żadnego dostępu do aktualnych informacji. Nic nie wiedzą o ostatnim drobnym „kłopocie”. Ale wkrótce zaczną się w końcu czegoś domyślać.

– Co pan proponuje?

– Chociaż nie należymy do wojska, mimo wszystko jesteśmy liczni i zdeterminowani. Być może zdołamy stawić opór. Mam cały arsenał broni, którą schowałem na wypadek jakichkolwiek problemów, i zaraz ją rozdam.

– To niepotrzebne – wtrącił Yves Kramer. – Te sto czterdzieści cztery tysiące ludzi zostało wybranych właśnie ze względu na brak skłonności do przemocy. Będą z nich bardzo słabi wojownicy.

– Co więc robić? Teraz nie możemy ustąpić.

– Nie walczyć, tylko uciec – ucięła Elisabeth Malory. – Czy nie tak brzmi dewiza projektu? „Ostatnią nadzieją jest ucieczka”?

– Ona ma rację – stwierdził Gabriel Mac Namarra. – Kiedy będziemy gotowi do startu?

Yves Kramer połączył się przez komputer z centralą, po czym przyjrzał się wielu schematom i szeregom liczb.

– Na upartego, jeśli nie będziemy wszystkiego sprawdzać, jesteśmy gotowi. Możemy startować jutro.

– A kiedy ma przyjść tutaj żandarmeria?

Adrien Weiss wszedł do Internetu, pokonawszy zaś liczne blokady wymagające hasła, dostał się do samego serca centrum decyzyjnego ministerstwa obrony.

– Jutro – oznajmił.

Twórcy projektu „Ostatnia Nadzieja” spojrzeli po sobie, rozumiejąc się bez słów. To było tak, jakby los rzucił im wyzwanie.

– Dobra – powiedział Mac Namarra, zapalając cygaro. – Bądźmy dokładni: kiedy najwcześniej możemy wystartować i o której godzinie oni mają tu być?

Adrien Weiss przejrzał kilka stron internetowych.

– Ze względu na to, że spowalniają ich opancerzone pojazdy, prawdopodobnie będą tu jutro przed południem, około jedenastej.

– A my o której godzinie moglibyśmy wystartować, Yves? Teraz z kolei wynalazca wcisnął kilka klawiszy i sprawdził parę cyfr w komputerze.

– Jutro wieczorem, około dwudziestej.

– Za późno. Głupio by było wszystko zawalić z powodu kilku godzin opóźnienia…

Wynalazca wyłączył komputer i odwróci! się twarzą do pozostałych.

– Dobrze, będziemy pracować całą noc. Musimy wystrzelić Gwiezdnego Motyla jutro o świcie.

– Niemożliwe – odparła Caroline Toledano, która nadzorowała prace wykończeniowe nad projektem.

– Albo tak, albo się okaże, że dokonaliśmy tego wszystkiego na próżno – obwieścił Mac Namarra, bezradnie rozkładając ręce.

Wynalazca przygryzł wargę.

– Zgoda – przystał Yves Kramer – wysyłam wszystkich do roboty. I jeszcze jedno… Czy mam im wszystkim zaproponować, żeby wsiedli na statek?

– Oczywiście.

– Tylko że wielu z nich nie spełnia kryteriów dobrego zdrowia, młodego wieku, niezależności, niezażywania leków…

– Niektóre zasady ustala się po to, żeby się do nich ściśle nie stosować. Jeśli tylko odpowiadają kryterium motywacji, to wystarczy za całą resztę.

Porozumiewawcze uśmiechy grupy.

– Co do mnie, zamierzam zaproponować wszystkim trzydziestu dwóm psychologom do spraw rekrutacji, żeby się do nas przyłączyli – dodał Adrien Weiss.

– Jest jeszcze ze dwudziestu wojskowych, którzy zostali – przyznała Caroline Toledano. – Przypuszczalnie z powodu miłości do projektu.

– Z tego wynika, że powinniśmy się wystrzegać szufladkowania, bo wszędzie zdarzają się porządni ludzie… – dokończył Adrien Weiss.

– Jednym słowem: wszystkie osoby, które tam teraz są, mogą wsiadać na statek – uciął niecierpliwie Mac Namarra.

– Nie po to tak długo z nami pracowały, żebyśmy mieli je teraz zostawić na pastwę losu. A poza tym lepiej by było, żeby jak najmniejsza liczba osób mogła udzielić informacji na temat technologii naszego Gwiezdnego Motyla. Nie należy pozwolić, żeby próbowali go sabotować na odległość albo wysłali jakiś pojazd, który by nas zaatakował.

Yves Kramer popatrzył na niebo w oddali, zdające się go wzywać. W ciągu najbliższych godzin miał się rozstrzygnąć jego los, a może nawet los całej ludzkości.

Wtem poczuł czyjąś obecność. Rozpoznał zapach, ale się nie odwrócił.

– Teraz wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Nie ma już odwrotu. Albo nam się uda, albo zdechniemy.

– A jeśli zdechniemy?

– Przynajmniej próbowaliśmy… – ucięła Elisabeth Malory.

31. FAZA SUBLIMACJI

Po morderczych upałach niebo przysłoniły ciemne chmury z zachodu. Niespodziewana burza. Błyskawica przecięła horyzont, po czym zadrżała ziemia wraz z budynkami. Temperatura nagle spadła. Zupełnie jakby w ciągu jednej nocy letni skwar ustąpił miejsca lodowatemu prądowi powietrza. Rzadko zdarzają się tak szybkie zmiany klimatyczne.

Wszyscy byli wyczerpani. Mimo to nikt nie wyobrażał sobie powrotu do normalnego życia.

Spełniali marzenie Yves’a Kramera: „Pewnego dnia ludzkość osiedli się gdzie indziej i najlepiej w inny sposób”.

O czwartej rano długa kolejka, licząca sto czterdzieści cztery tysiące ludzi, weszła do gigantycznego statku kosmicznego. Każdy w skafandrze kosmonauty, trzymając w ręku walizkę. Usiedli w przedziale podróżnym i zapięli pasy bezpieczeństwa.

Pioruny ustąpiły miejsca gradowi, który bombardował rakietę ze stukotem piłeczek pingpongowych uderzających o pustą rurę.

O szóstej wprowadzono zwierzęta, które miały stanowić część ekosystemu. Począwszy od tych najmniejszych, czyli owadów, a na tych największych, czyli krowach, skończywszy. Następnie wniesiono samochłodzącą się szafę wraz z silnikiem na baterię jądrową. Znajdowały się w niej probówki z zamrożonymi zarodkami zwierząt, które Gabriel Mac Namarra uważał za niezbędne dla odtworzenia na nowej planecie fauny i flory podobnych do tych na Ziemi.

O szóstej trzydzieści napełniono oba zbiorniki-cysterny na powietrze i wodę, które stanowiły dolne piętra cylindra, a także te na paliwo potrzebne do startu.

O szóstej czterdzieści pięć ani w Mieście – Motylu, ani w Mieście – Gąsienicy nie było już nikogo. Cały ośrodek „Ostatnia Nadzieja” opustoszał.

O siódmej grad zamienił się w gęsty deszcz.

– Wygląda na to, że pogoda też się sprzysięgła przeciwko nam. Czy to nie zakłóci startu? – zapytała Caroline, spoglądając na warstwę czarnych chmur.

– Tak czy inaczej nie mamy wyboru. Będzie to pierwszy start rakiety w deszczu – oświadczył wynalazca.

O siódmej czterdzieści pięć Yves, Gabriel, Elisabeth, Adrien i Caroline, po przeprowadzeniu ostatniej kontroli, weszli na najwyższą kładkę, tę łączącą wysoką ruchomą wieżę centrum kontroli z prawym okiem na głowie Gwiezdnego Motyla.

O ósmej wszystkie trzydzieści silników zaczęło się rozgrzewać, Elisabeth zaś przystąpiła do wstecznego odliczania od stu pięćdziesięciu.

Kiedy na ekranie pojawiła się liczba sto trzydzieści, obraz z kamer zewnętrznych połączonych z wnętrzem kokpitu pokazał, że pluton żandarmerii przybył znacznie wcześniej, niż przewidywali.

– Trzeba natychmiast startować – westchnął Gabriel Mac Namarra. – Odłączcie kładkę.

Nagle Yves odpiął pas bezpieczeństwa i wstał na oczach zdumionych towarzyszy podróży.

– Zapomniałem o czymś! – zawołał.

– Za późno! – rzucił Adrien, łapiąc go za ramię.

Yves wyswobodził się jednym szorstkim ruchem.

– Nie, nie polecę bez niego.

Wynalazca już zdążył otworzyć drzwi i zbiegł po kładce. Przemysłowiec nie wierzył własnym oczom.

– Zaraz wszystko schrzani!

– Pomogę mu! – oświadczyła Elisabeth, odpinając swój pas. – Nie przerywajcie wstecznego odliczania, zaraz wracamy. Domyślam się, czego on szuka, i tylko ja wiem, gdzie to jest.

Tymczasem w centrum kontroli Yves Kramer szukał Domina w miejscu, w którym widział go po raz ostatni.

Burza zatrzęsła ośrodkiem. Niebo za oknami było tak ciemne, jakby zapadła głęboka noc. Woda ściekała po szybach.

– Schował się pod zlewem – zawołała z daleka Elisabeth. – Zauważyłam, że często to robi.

Rzeczywiście do uszu wynalazcy dotarło ciche miauknięcie dobiegające z okolicy rury odpływowej pod komorą zlewozmywaka. Yves chciał schwytać kota, ten jednak, uznawszy to za sygnał do zabawy, pacnął go pazurami w dłoń, wyskoczył i zaczął pędzić radośnie po pokoju.

– Nie, Domino! Nie teraz! Wracaj!

Z daleka słychać było syreny pojazdów żandarmerii, które sforsowały bramę i wtargnęły na teren ośrodka „Ostatnia Nadzieja”.

Kociak ukrył się pod jednym z biurek.

– Niech pan da spokój! – zaklinała Elisabeth. – Trudno.

– To nasza maskotka na szczęście, sama pani tak powiedziała!

– Domino! Domino! – zawołała niczym echo Elisabeth, która nagle pożałowała, że zrobiła mu taki prezent.

Spostrzegłszy pędzącego czarno-białego kotka, spróbowała go dogonić, potknęła się jednak i upadła.

Yves Kramer rzucił się, żeby pomóc jej się podnieść. Tymczasem hasający w oddali kociak przybierał pozy świadczące o tym, że zrozumiał, że oni przyszli tu specjalnie po to, by się z nim bawić, i że to się dobrze składa, bo jest w wyśmienitym humorze. Słodkim miauknięciem zachęcił ich do dalszej gonitwy.

– Musimy zostawić tego kota, trudno! – wrzasnęła żeglarka. – Tylko w filmach koty są ratowane w ostatniej chwili.

„Tylko w filmach są inteligentne koty” – pomyślała.

– Nie zostawię go!

– Czasem trzeba umieć się odciąć od przeszłości bez względu na to, jak bardzo jest się do niej przywiązanym, żeby iść ku przyszłości!

– I właśnie pani to mówi?

Warkot silników, ludzkie głosy i tupot nóg stawały się coraz wyraźniejsze.

– Wracajmy, błagam pana! A poza tym… przesądy… przynoszą pecha!

Skrzywiła się z bólu szarpiącego jej nogę. Wziął ją pod ramię, po czym puścili się biegiem, gdy tymczasem odgłosy inwazji żandarmerii zbliżały się coraz bardziej.

– Tędy! – krzyknął czyjś głos przez megafon.

Yves Kramer przewrócił po drodze monitor, który roztrzaskał się z hukiem. Natychmiast też dały się słyszeć głosy:

– Tam są! Szybko!

Żandarmi byli tuż za nimi.

Yves i Elisabeth z trudem posuwali się ku kładce.

Kot, który nie pojmował, dlaczego najpierw zachęcali go do zabawy, a potem porzucili, ruszył radośnie za nimi, gotów dać susa w przeciwnym kierunku, gdyby tylko usiłowali go schwytać.

Kiedy wreszcie dotarli do kładki, zdołali dostrzec małe sylwetki żandarmów depczące im po piętach, a wśród nich kotka Domino.

Deszcz uderzający o plastikowo-metalowy pokład robił hałas, do którego dochodził rozdzierający łoskot burzy. Kot zaczął miauczeć.

– Nie powinnam była dawać panu tego kota!

Elisabeth rzuciła się do wnętrza rakiety, za nią zaś Yves.

– Stać, bo strzelam! – zawołał z daleka jakiś głos spośród sylwetek w mundurach.

Yves zdążył wcisnąć guzik zamykający śluzę, ponieważ jednak nie działał, musiał uruchomić dźwignię ręcznie. Truchtający po kładce kot przyglądał się jego wysiłkom, widząc zaś, że śluza się powoli zamyka, zaczął się zastanawiać: z kim by tu się lepiej pobawić? Z nieznajomymi ludźmi, którzy właśnie biegli, czy z tymi, których już znał?

Dopuściwszy do głosu jedynie własny instynkt, przyznał pierwszeństwo tym, którzy nieraz napełniali mu już miskę chrupkami.

W samą porę – kot wskoczył tuż przed zamknięciem drzwi. Zablokowawszy zamki, Yves uruchomił mechanizm odczepiający kładkę.

Prześladowcy, którzy zdążyli już na nią wejść, nie mieli innego wyjścia, jak się wycofać.

Kładka została odczepiona, odcinając całkowicie rakietę od centrum kontroli.

Tymczasem mężczyźni w mundurach otoczyli Gwiezdnego Motyla, jeden z oficerów zaczął zaś ostrzegać przez megafon.

– Wychodzić. Jesteście otoczeni!

W kabinie pilotażu umieszczonej na czubku rakiety Yves, Elisabeth, Adrien, Mac Namarra i Caroline oglądali transmitowany przez kamery obraz tego, co działo się na zewnątrz. Lufy czołgów i karabinów maszynowych w opancerzonych pojazdach były wycelowane prosto w nich.

– Będziemy strzelać!

– Nie ośmielą się – odrzekł Gabriel Mac Namarra. – Jeśli strzelą, wszystko może wybuchnąć. Żaden rząd nie wziąłby na siebie ryzyka, żeby mieć na sumieniu śmierć stu czterdziestu czterech tysięcy nieuzbrojonych osób. Nie przerywajmy.

Yves Kramer chwycił kota, który ruszył właśnie w kierunku kokpitu, i włożył go sobie pod skafander, gdzie malec zwinął się w ciepłą miauczącą kulkę.

Na sufitowym ekranie toczyło się wsteczne odliczanie. Sześćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt cztery, sześćdziesiąt trzy.

– Ośmielą się! – mruknął Adrien. – Zawiść to jedna z najpotężniejszych sił napędowych ludzkości. Oni nie chcą, żeby nam się udało. Wolą, żebyśmy wszyscy zdechli, niż żeby garstka ludzi uciekła.

Wsteczne odliczanie doszło właśnie do czterdziestu dziewięciu, czterdziestu ośmiu, czterdziestu siedmiu. Oficer powtórzył swoją groźbę przez megafon:

– Będziemy strzelać!

– Blefują. Nie ustąpimy – uciął Mac Namarra.

Wsteczne odliczanie doszło właśnie do trzydziestu pięciu, trzydziestu czterech, trzydziestu trzech, żołnierze zaś ustawili się tak, by mieć jak najlepszy kąt strzału.

– Będą strzelać – powtórzyła Elisabeth. – Musieli dostać takie rozkazy.

– Nie – odparła Caroline Toledano – teraz wszystko zależy od psychologii jednego człowieka, tego oficera, który wydaje się nad wszystkim panować i który do nas mówi.

– Będziemy strzelać – obwieścił żandarm.

Yves Kramer uświadomił sobie, że Caroline ma rację: ten człowiek jest rozdarty między posłuszeństwem wobec przełożonych a strachem przed odpowiedzialnością za masakrę. Rozdarty między poczuciem obowiązku a własnym sumieniem. Piętnaście, czternaście, trzynaście, dwanaście…

Deszcz przybrał na sile.

Sto czterdzieści cztery tysiące pasażerów zaniepokojonych dochodzącymi zewsząd odgłosami czekało w strefie podróżnej. Piątka w kokpicie zaciskała zęby. Trzy, dwa, jeden, zero. Dysze wypuściły dym i nagle zamilkły.

– Cholera! – zaklął Yves. – To nie pora na awarię silników!

– Co się dzieje? – zapytał Adrien.

Yves Kramer, który zdążył już się poderwać z fotela, spoglądał na monitory.

Tymczasem na zewnątrz żandarmi, zorientowawszy się, że rakieta nie zdoła wystartować, robili zupełnie co innego. Przyciągnęli wysoki dźwig, który podniósł do góry grupę mężczyzn w mundurach. Kiedy ci znaleźli się na poziomie jednej z dolnych śluz, zabrali się do przecinania metalowych drzwi palnikiem. Obok zaś wyposażony w potężny młot żołnierz walił w zawiasy.

Huk rozległ się w całym statku.

Widok tego człowieka, który za pomocą zwykłego młota mógł zniszczyć cały projekt, miał w sobie coś śmiesznego. Przypominał on miniaturowego dzięcioła stukającego w baobab.

– Zaraz otoczymy pojazd! Otwierajcie w imię prawa albo wejdziemy siłą! – zawołał oficer, ożywiony z powodu znalezienia pośredniego rozwiązania, które nie zmuszało go do strzelania.

– Na litość boską, Yves, niechże pan coś zrobi! – rozzłościł się Mac Namarra, który nie panował już nad swoim gniewem.

– Wszystko zostało zablokowane przez system chłodzenia. Z powodu temperatury na zewnątrz – wyjaśnił wreszcie wynalazca, sprawdziwszy kilka wskaźników. – Jest za zimno. Noc była zbyt chłodna. Paliwo zamarzło w przewodach. Jesteśmy uzależnieni od pogody. Jeżeli się trochę ociepli, być może mechanizm zdoła się odblokować.

Rozległo się walenie młotem. Na monitorach kontrolnych było widać dolną część rakiety oświetloną przez płomienie palnika.

– W tej sytuacji – powiedziała Caroline – zastanawiam się, czy nie byłoby najlepiej… się pomodlić.

Złożyła dłonie i zamknęła oczy.

– Nie – odparł Adrien, zagorzały ateista. – Zaufajmy przeznaczeniu.

Yves walczył z dźwigniami, śledząc jednym okiem poziom temperatury na zewnątrz i w silnikach.

Gabriel Mac Namarra w końcu również zamknął oczy i zaczął odmawiać szeptem modlitwę.

– Jeśli jest ktoś, kto mnie słyszy na górze, mój anioł stróż albo Bóg, pragnę mu przypomnieć, że nigdy o nic nie prosiłem. Nigdy nie wygrałem w totolotka ani w gry hazardowe, zawsze dostawałem mandaty za złe parkowanie, zawsze łapałem wszystkie choroby, które krążyły w powietrzu, i nigdy nie spotkałem wielkiej miłości. Dobra, w takim razie może podliczyć wszystkie moje zniżki, a ja je zgarnę.

Elisabeth śledziła z niepokojem monitory kontroli zewnętrznej, gdzie było widać żandarmów, którzy przyprowadzili właśnie kolejny dźwig, aby przebić drzwi do zbiornika paliwa znajdujące się w odwłoku Gwiezdnego Motyla.

„Gąsienico, zmień się, przeobraź się w motyla”.

– Jeśli użyją palników, wszystko może wybuchnąć – ostrzegł Yves, jakby chciał odpowiedzieć na pytanie, którego nie ośmieliła się zadać.

– Na co czeka słońce, żeby wzejść i ogrzać to wszystko?! Słońce, wstawaj! – zawołała żeglarka. – Proszę cię, Słońce, już czas, wychyl się zza horyzontu i przybądź nam z pomocą!

– Przewody ciągle są zatkane – oznajmił nerwowo Yves.

W jego głosie słychać już było coś jakby rezygnację.

Wrócił na swój fotel i zapiął pas.

– To już nie ode mnie zależy – przyznał.

W tej samej chwili spod skafandra wyskoczył mu kot i zaczął spacerować po klawiaturze kontrolnej. Wynalazca nie zdążył go powstrzymać – zwierzak nacisnął kilkanaście klawiszy.

Jeden z cyferblatów zmienił kolor i nagle wskazówka temperatury silników zaczęła piąć się w górę.

– Ten kot coś odblokował! – wrzasnęła Caroline.

– A niech to – powiedział po prostu wynalazca – zapomniałem o tym! Pewien młody inżynier dorzucił mi ten guzik w zeszłym tygodniu. To automatyczne włączanie pompy właśnie na wypadek mrozu.

Elisabeth nie wierzyła własnym uszom.

Yves jął natychmiast gorączkowo naciskać rozmaite guziki.

– Zacznijmy ponownie wsteczne odliczanie – polecił.

– Zaczynamy od stu? – zapytał Adrien obserwując na ekranie postępy żandarmów.

– Nie. Teraz już nie. Spróbujmy wystartować natychmiast. Od dziesięciu.

– Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć…

Dysze zaczęły dymić.

Pojąwszy, że rakieta ponowiła próbę, żandarmi biegiem uciekli.

– Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden…

– Zero!

Statek uniósł się powoli ponad strefę wyrzutu.

„Motylu, rozłóż skrzydła i leć ku światłu”.

Statek cały czas się unosił, poszerzając strefę, w której dysze wyrzucały płomienie. Żandarmi nie zdążyli się wycofać dostatecznie szybko. Wkrótce wszyscy zostali zamienieni w popiół przez olbrzymią rakietę, którą usiłowali przedziurawić.

Ogromne drgania z powodu startu wstrząsnęły ścianami i fotelami. Wszyscy pasażerowie uczepili się lękliwie poręczy foteli. Drgania utrzymywały się jeszcze przez kilkadziesiąt minut, po czym ustały.

Gwiezdny Motyl oderwał się od ziemi.

Sto czterdzieści cztery tysiące pasażerów w strefie podróżnej trzęsło się ze strachu.

Wtedy to właśnie Gabriel Mac Namarra, otarłszy czoło lśniące od potu wywołanego lękiem, wypowiedział historyczne zdanie:

– W porządku, gotowe.

Загрузка...