Po podmuchu odrzutu przyszła kolej na wzlot w całym tego słowa znaczeniu.
Gigantyczny statek kosmiczny wznosił się w powietrze, ciężko dysząc. Tylne reaktory wyrzucały z siebie strumienie ognia, od których drżało powietrze i wszystko wokół.
Pierwszy człon odpadł, gdy rakieta przekroczyła połowę grubości atmosfery.
Olbrzymia, wypełniona istotami ludzkimi wieża nadal wznosiła się, przecinając warstwy powietrza z ogłuszającym rykiem.
Drugi człon odwłoka oddzielił się wraz z dotarciem do górnej warstwy atmosfery.
Ponieważ oba człony zostały uszkodzone przez palniki żandarmów, Yves Kramer poczuł ogromną ulgę, stwierdziwszy, że wytrzymały ciśnienie.
Teraz Gwiezdny Motyl nie miał już odwłoka. Jedynie wielki kadłub i małą głowę.
Pęd powietrza chłostał kuliste prawe oko, gdzie cała piątka trwała na stanowiskach przy pulpitach i ekranach kontrolnych.
Wreszcie statek zwolnił i znieruchomiał na orbicie okołoziemskiej.
Przez bulaje sto czterdzieści cztery tysiące pasażerów siedzących w strefie dla podróżnych widziało swoją rodzinną planetę jako wielką niebieskawą kulę pokrytą plamkami chmur, postrzępionych w zwoje i spirale. Tam, skąd wyruszyli, białe migoczące punkciki oznaczały burze.
– Teraz moja kolej – oświadczyła Elisabeth, odpinając pas.
W pojeździe nie było już grawitacji, toteż natychmiast popłynęła w kierunku kokpitowego sufitu.
Znalazłszy podparcie, ruszyła ku śluzie łączącej prawe oko z lewym. Usadowiła się. Olbrzymi żagiel z mylaru o powierzchni miliona kilometrów kwadratowych był cieniusieńki jak jedna dziesiąta włosa, mimo to jego rozwinięcie okazało się bardzo skomplikowane, poza tym istniało spore niebezpieczeństwo, że się podrze.
W lewym oku znajdowało się obszerne kuliste pomieszczenie ze skórzanym fotelem stojącym naprzeciwko wielkiej szklanej ściany. Umieszczony przed fotelem pulpit i ster z delikatnie rzeźbionego drewna nadawały temu ultranowoczesnemu statkowi staromodny charakter.
To Caroline Toledano uparła się, żeby strefę pilotażu żagli urządzić w starym stylu. Miedziane fotometry wyposażone były we wskazówki, a nie w ciekłokrystaliczne ekrany. Caroline kazała nawet powiesić dwie szerokie zasłony z purpurowego aksamitu wokół całej szklanej ściany, która służyła jako przednia szyba statku.
Elisabeth zaczęła się krzątać nad tablicą rozdzielczą, naciskając rozmaite guziki. Jej ciało pływało w stanie nieważkości, nie wywierając nacisku na bolące miejsca.
Wiedząc, że manewr rozwijania żagli potrwa wiele godzin, Adrien Weiss również odpiął pas, wstał z fotela i opuścił pomieszczenie.
– Idę włączyć „pralkę” – oznajmił, otwierając drzwi prowadzące na niższą część statku.
Uniósłszy się nad fotelem, Yves Kramer, który także się uwolnił, odpowiednio sterując własnym ciałem, wydostał się z prawego oka, aby dołączyć do Elisabeth w lewym oku Gwiezdnego Motyla.
Znalazłszy się obok zaaferowanej żeglarki, rozpiął skafander i wypuścił kotka, który nie mógł się nadziwić, że łapy nie przywierają mu wcale do podłogi.
Mała włochata kulka obracała się pod sufitem, bijąc powietrze i wydając – z początku pełne przerażenia, później zdumienia, na koniec zaś rozbawienia – miauknięcia.
– Nie powinnam była panu dawać tego kota! – powiedziała Elisabeth, nie odrywając wzroku od aparatury sterującej.
– To on umożliwił nam start.
Wynalazca zakręcił Dominem, po czym zbliżył się do niej.
– Opuszczając statek, o mało pan wszystkiego nie zepsuł. Żandarmi mogli przecież pana zabić!
– Marnie strzelali.
Nacisnęła kilka przycisków i spojrzała na ekrany.
– Baterie przechwytujące energię z ekranów słonecznych właśnie się ładują. Kiedy będą gotowe, włączymy małe silniczki elektryczne do rozwijania żagli. Pozostaje nam tylko czekać.
Oboje zajęli pozycje przed szklaną ścianą.
– Ładnie wyglądają te czerwone aksamitne zasłony – przyznał Yves. – Człowiek czuje się jak w kinie.
– Uwielbiam ten ster z rzeźbionego drewna.
Doskonale wiedziała, że sam wybrał umieszczony na nim motyw.
Dotknęła złotej tabliczki pośrodku koła sterowego, na której był wyryty motyl, wokół niego zaś trzy gwiazdki, a u góry motto projektu:
OSTATNIĄ NADZIEJĄ JEST UCIECZKA.
Yves’owi przypadło do gustu umeblowanie. Zielona wykładzina przypominająca trawnik, pulpity także z rzeźbionego drewna, miedziane cyferblaty, kolejne trzy fotele wyściełane czerwoną skórą. Caroline w swojej dbałości o szczegóły nie zapomniała nawet o roślinach.
– To są palmy, a tamte to bambusy – powiedziała żeglarka, potrząsając długą czupryną rudych włosów.
– To pierwsza rakieta umeblowana i urządzona przez kobietę – przyznał inżynier.
Yves Kramer skierował się ku pulpitowi kontrolnemu. Każdy z ekranów był obramowany rzeźbionym i pozłacanym drewnem w starym stylu. Caroline posunęła się nawet do tego, że na każdym urządzeniu kazała umieścić ich logo: błękitno-srebrnego motyla otoczonego trzema gwiazdkami.
– To prawda, w kilkutygodniowych podróżach dekoracje nie mają specjalnego znaczenia, ale jeśli mowa o całych wiekach, wtedy już zaczynają być ważne – stwierdziła żeglarka.
– To zmiana po kokpitach w stylu techno, z pulpitami i zielonymi ekranami jak te w prawym oku.
– Zupełnie jak z ludzkim mózgiem: jest półkula poetycka i półkula matematyczna, analogowa i cyfrowa, marzycielska i techniczna.
Wpatrywali się w Ziemię zafascynowani.
Yves włączył muzykę klasyczną, jakąś głośną i majestatyczną symfonię wznoszącą się falami.
Nagle po policzku żeglarki popłynęła łza. Po chwili zmieniła się w lśniącą perłę.
Otarła ją jednym ruchem dłoni.
– Co się stało? – zapytał Yves.
– To… – powiedziała wzdychając głęboko. – To tam, gdzie mieszkaliśmy.
– To było nasze więzienie, z którego się wyswobodziliśmy.
– To była nasza kolebka.
– Kiedy dziecko dorasta, opuszcza gniazdo – odparł powściągliwie Yves. – Nasz gatunek spędził tam dzieciństwo, a teraz musimy stać się dorośli. Tak czy inaczej, gdyby nam się nie powiodło, spróbowaliby tego inni, a po nich następni, aż wreszcie komuś by się udało.
– Zdaje się, że ciągle jeszcze do mnie nie dotarło, czego właśnie dokonaliśmy. Odpowiednia grawitacja, odpowiednie światło, odpowiednie powietrze. W gruncie rzeczy dobrze nam było na Ziemi – przyznała.
– Porzucenie świata znanego dla nieznanego to logiczny proces ewolucji.
Wynalazca poprawił okulary.
– Wyobraża pan sobie pierwszą rybę, która wyszła z wody, żeby pełzać po lądzie? To musiały być straszne emocje. Ledwie wyszła z wody, na pewno chciała tam wrócić. Zresztą wiele z nich to zrobiło – oznajmiła.
– A mała część przystosowała się do tego nowego, zaskakującego środowiska.
– Jak pan sądzi, które z nich?
– Te niezadowolone. Te, które nie czuły się dobrze w wodzie. Żyjąc w komforcie, nie mamy żadnych powodów, żeby chcieć to zmienić. Tylko cierpienie nas budzi i skłania do tego, żeby przewrócić wszystko do góry nogami.
Patetyczna muzyka wypełniała całą kabinę pilota.
– Myślę, że możemy ewoluować, nie cierpiąc – powiedziała.
– Mam nadzieję, ale jeśli się przyjrzymy dziejom ludzkości, stwierdzimy, że zawsze towarzyszyło jej cierpienie… To przyzwyczajenie.
– Można zmienić przyzwyczajenia.
– Miło jest w to wierzyć.
Zabrała się do naciskania rozmaitych przycisków i sprawdzania ustawień, gdy tymczasem Yves wpatrywał się w Słońce, które zachodziło bez końca.
Wtem dołączył do nich Gabriel Mac Namarra, który unosił się na plecach z rękami na brzuchu, odpychając się nogami, jakby płynął.
– Być może udało nam się popełnić potworne głupstwo! – oświadczył z szerokim uśmiechem.
Po czym wybuchnął swoim gromkim śmiechem, który przynajmniej raz nie zakończył się kaszlem. Następnie dodał, jakby rozmawiał sam ze sobą:
– Dowiemy się tego, tylko jeśli wytrwamy. Tak czy inaczej, wszyscy kiedyś zdechniemy, zdobądźmy więc przynajmniej jakieś niezwykłe doświadczenia.
Wyciągnął spod skafandra piersiówkę.
– Wiem, że to zabronione. Ale ten alkohol produkują moi przyjaciele, a poza tym po tych wszystkich emocjach, które dotąd przeżyliśmy, możemy się chyba trochę odprężyć.
On również nie mógł się powstrzymać, żeby nie zakręcić unoszącym się w przestrzeni kotem, który tym razem jednak sposobem miauczenia dał do zrozumienia, że jeśli tak dalej pójdzie, podrapie każdego, kto go tylko dotknie. Wówczas przemysłowiec wpadł na pomysł, żeby wypuścić w powietrze kroplę alkoholu, która utworzyła małą, przezroczystą, pomarańczową kulkę.
Zaintrygowany kot zaczął się szamotać, by jej dosięgnąć. Ledwie ją jednak pacnął, alkoholowa kulka rozprysła się na wiele drżących cząsteczek, wprawiając w ogromny zachwyt zwierzaka, który właśnie odkrył nową zabawę.
– Wolę poczekać, aż żagiel się rozwinie, a cylinder zacznie obracać – odrzekł Yves, wskazując butelkę. – Nie lubię świętować zwycięstwa przed zakończeniem bitwy.
Elisabeth i Gabriel zawahali się, przypomniawszy sobie jednak, że to Yves był inicjatorem projektu, nie chcieli mu się sprzeciwiać.
Przemysłowiec kręcił z rozbawieniem kotem, który uganiał się teraz za kroplami alkoholu jak za zdobyczami.
– Zastanawiam się, czy ten kot nie jest kompletnym idiotą – oznajmiła żeglarka.
Stwierdziwszy, że baterie słoneczne są całkowicie naładowane, Elisabeth włączyła silniki rozwijające żagle i ustawiła je na minimalną moc.
Na ekranach wideo kontrolujących to, co się działo na zewnątrz, mogli zobaczyć, jak lewy żagiel zaczyna się rozprostowywać niczym cienka srebrna chustka wydobywająca się z dłoni magika.
Rytmiczna muzyka. Ostre światła. Szelest pomiętych skafandrów.
Wydawszy polecenie, żeby sto czterdzieści cztery tysiące ludzi ze strefy podróżnej odpięło pasy, Adrien Weiss kazał im się ustawić w szeregu, w dziesięcioosobowych grupach, tak jak ich nauczono, i czekać.
Caroline uruchomiła mechanizm wyciągania wszystkich trzydziestu dwóch cylindrów.
Statek rozsunął się niczym składana luneta. Za każdym razem gdy kilometrowy segment dojeżdżał do końca, rozlegał się suchy szczęk, oznaczający, że nastąpiło zatrzaśnięcie.
Sto czterdzieści cztery tysiące pasażerów czekało przed drzwiami prowadzącymi do cylindra.
Wszyscy czuli lęk przed odkryciem nowego miejsca do życia.
Wreszcie drzwi się otworzyły, odsłaniając cylinder długości trzydziestu dwóch kilometrów i pięciuset metrów średnicy.
Chwilowo jego koniec spowijały ciemności.
Tuż za progiem rozciągał się obszerny, wyłożony marmurem taras. Był umieszczony pośrodku pierwszego cylindra niczym grzęda. Prowadziły doń podwójne schody: jedne z góry, drugie z dołu. Tu także, aby uzyskać efekt stylu retro, Caroline uparła się, żeby zdobiły go cztery posągi podtrzymujących go olbrzymów.
Kiedy sto czterdzieści cztery tysiące pasażerów weszło do środka, rozdzielili się, tworząc coś na kształt chmar owadów unoszących się najpierw ponad marmurowym tarasem, potem wokół niego.
Podczas gdy Elisabeth pozostała w lewym oku, aby przypilnować stopniowego rozwijania pierwszego żagla Gwiezdnego Motyla, Yves, Gabriel i Caroline dołączyli do Adriena.
W ślad za nimi podążył Domino prowadzony na sznurku, który pełnił funkcję zaimprowizowanej smyczy. Kociak, którego futro było miejscami mokre od alkoholu, unosił się nad nimi niczym balon.
Z głośników na tarasie płynęła muzyka klasyczna. Na dany znak Adrien zaczął przebierać palcami po klawiaturze laptopa.
Włączył lampy jarzeniowe, które miały służyć jako sztuczne słońce.
Lampy zapalały się segmentami, odsłaniając wnętrze cylindra tak daleko, jak tylko sięgał wzrok. Poza bezkresem to, co ujrzeli, nie miało w sobie jednak nic nadzwyczajnego. Ściany pierwszego z trzydziestu dwóch cylindrów pokrywały płyty z białego plastiku, które z kolei były przymocowane linami, mającymi za zadanie przytrzymywać ziemię i rośliny na czas startu. Pozostałe segmenty były nagie – po prostu zwykłe metalowe cylindry.
Adrien uruchomił sztuczną grawitację. Wszystkie ściany zaczęły drżeć, jakby pod wpływem wichury i burzy.
Kiedy przebiegł palcami po klawiaturze, ściany się poruszyły – dało się wyraźnie odróżnić ruch okrężny.
Pasażerowie poczuli grawitację, która zaczęła się tworzyć w kadłubie Gwiezdnego Motyla.
Im bardziej się obracali, tym mocniej przyciągały ich okrągłe ściany.
Adrien śledził na ekranie laptopa wzrost sztucznej grawitacji.
Powinni osiągnąć IG, czyli grawitację zbliżoną do ziemskiej, inaczej ludzie, zwierzęta i rośliny będą pływać w cylindrze niczym ryby w akwarium.
Wskaźnik grawitacji zaczął rosnąć: 0,08G, następnie 0,13G. Kiedy dotarł do 0,38G, nagłe przyspieszył do 0,54G.
Przy 0,81G sto czterdzieści cztery tysiące pasażerów położyło się na ścianach jak suche liście opadające na ziemię. Mimo to wpatrzony w ekran laptopa psychobiolog uświadomił sobie, że zaraz będą mieli problem. Otóż za sprawą bezwładności cylinder obracał się coraz szybciej. 1,23G. Kilka osób, które stały, przewróciło się i wylądowało na czworakach. 1, 52G. Wszyscy poprzewracali się na brzuch. 1,73G. Wszyscy przylgnęli do plastikowych płyt albo rozpłaszczyli się na przezroczystych ścianach.
Adrien podniósł się z trudem i zaczął wciskać klawisze, aby zwolnić ruch, ale cylinder był zbyt ciężki, żeby mógł zareagować od razu. Grawitacja przestała rosnąć i ustabilizowała się na poziomie 2,12G, uniemożliwiając wszystkim powstanie.
Adrien ponownie zmienił ustawienia i grawitacja zaczęła wreszcie się obniżać. Zrozumiawszy, że należy to robić o wiele wcześniej, nim osiągnie się właściwą grawitację, zwolnił obroty silnika. Udało mu się w końcu uzyskać 0,91G, co było dla niego wielkością do przyjęcia – nie chciał ponownie unieruchomić silnika i przekroczyć 1G z obawy, że zniszczy cały mechanizm.
– Przy tej wielkości będziemy ociupinkę lżejsi niż na Ziemi, tylko tyle – oświadczył.
– Za to rośliny będą wyżej rosły, nie? – zapytała z zainteresowaniem Caroline.
– Tak, a zwierzęta będą się szybciej przemieszczać. Ale różnica jest minimalna. Najważniejsze, że „pralka” działa.
– Nie – rzekł Yves. – Musimy dojść dokładnie do jednego.
– Dlaczego?
– Z powodu jeziora. Jeśli zamierzamy je napełnić, woda nie może się przelewać.
Wobec tego zrywami, przechodząc od 0,91 do 1,12, następnie od 0,98 do 1,02, Adrienowi udało się w końcu odtworzyć idealną grawitację wynoszącą 1,01G.
– Przy nadwyżce jednej setnej woda nie wystąpi z jeziora. W porządku. Tylko że… trochę później przy takim ciśnieniu ludzie będą się pewnie rodzić mniejsi.
Udało im się tak doskonale odtworzyć grawitację, że nawet nie czuli, iż się obracają. Z tego, że statek się kręci, zdawali sobie sprawę dopiero wtedy, gdy spoglądali na światła gwiazd prześlizgujące się po oszklonych okrągłych ścianach. Pasażerów bawiło chodzenie po plastikowych płytach, mogli bowiem patrzeć bez końca, jak to, co było najpierw na dole, po chwili jest na górze.
Nigdy jeszcze pojęcie względności w przestrzeni kosmicznej nie nabrało tak głębokiego sensu. Bez względu na to, gdzie się znajdowali, pasażerowie mieli wrażenie, że gdy zjeżdżają „w dół”, ci, którzy przebywali ponad ich głowami, są na „górze”. Wszyscy napawali się widokiem małych ludzików poruszających się na wspak, niczym mrówki w wiadrze z proszkiem do prania.
– W porządku, to też jest gotowe – powiedział z zachwytem miliarder.
Tylko kot wyglądał na zawiedzionego, że nie może już robić piruetów w powietrzu. Turlał się, miaucząc, po podłodze.
Teraz, gdy poruszali się przy niemal normalnej grawitacji, Adrien Weiss podszedł do jednego z pulpitów na przedzie tarasu i przemówił do mikrofonu.
– Faza pierwsza: oświetlanie, zakończona. Faza druga: grawitacja, odtworzona. Możemy przejść do fazy trzeciej: zmiany dekoracji.
Zgodnie z tym, do czego się przygotowali w Mieście – Gąsienicy, sto czterdzieści cztery tysiące pasażerów ustawiło się w kolejce z przodu cylindra i zabrało się do odczepiania lin podtrzymujących płyty.
Wówczas oczom oczarowanego Yves’a i jego przyjaciół ukazały się sztuczne dekoracje pierwszego segmentu: wzgórze, las, koryto rzeki, szeroka równina i rzecz jasna, niecka, która miała pomieścić jezioro. Caroline szczególnie zadbała o wystrój wnętrza. Skorzystała z pomocy ogrodników, geografa i speca od dekoracji filmowych.
Adrien nie skonstruował żadnego domu, uznał bowiem, że własnoręczne zbudowanie w kosmosie miasta, w którym będą mieszkać, to dobre zajęcie dla stu czterdziestu czterech tysięcy pasażerów. Na końcu cylindra, w części najbardziej oddalonej od tarasu, znajdowało się zatem coś w rodzaju ziemi niczyjej, na której zgromadzono materiały budowlane: drewniane lub aluminiowe belki, cementowe lub betonowe sięgacze, szklane ściany, cegły, a nawet elementy zdobnicze: obrazy, tkaniny i wykładziny, rzeźby, meble.
Kiedy wszystkie płyty w pierwszym segmencie zostały zdjęte (co zajęło o wiele mniej czasu, niż to było przewidziane, gdyż nie mogli się doczekać, by zobaczyć nowe miejsce, w którym mieli mieszkać), Yves Kramer, uległszy naciskom Mac Namarry, obwieścił, że zaraz wygłosi przemówienie inauguracyjne.
Wszyscy zebrali się w dolnej części tarasu. Ustawiono mikrofony i wyregulowano nagłośnienie. Wreszcie wszyscy umilkli w oczekiwaniu na pierwsze historyczne słowa twórcy projektu „Ostatnia Nadzieja”.
Yves Kramer przełknął ślinę, po czym rzekł:
– Jako naukowiec nie jestem zbyt dobry w wygłaszaniu mów, ale ze względu na tę wyjątkową chwilę zrobię co w mojej mocy. Przede wszystkim dziękuję za to, że jesteście tu i teraz.
Wziąwszy pod uwagę okoliczności i trudne doświadczenia, które przywiodły ich aż tutaj, zdanie to, przypominające nieco okrzyki gwiazd rocka podczas koncertów, zabrzmiało tak komicznie, że wśród tłumu zaczęły się rozlegać nerwowe śmieszki. Były one zaraźliwe. Wkrótce sto czterdzieści cztery tysiące ludzi wybuchnęło chóralnym śmiechem, dając upust całemu zgromadzonemu napięciu.
Zbity z tropu Yves Kramer przez chwilę pomyślał, że z niego kpią, po czym nie bardzo wiedząc, co począć, postanowił również się roześmiać.
– Wystartowaliśmy! Wszyscy uważali, że to niemożliwe, a jednak to zrobiliśmy. Do licha, zrobiliśmy to!
Podniósł pięść.
W tej samej chwili ze stu czterdziestu czterech tysięcy piersi wzniósł się potężny okrzyk.
– Tak, wspólnie, mimo strachu, wbrew powszechnej opinii, zrobiliśmy to! Pragnę szczególnie podziękować jedynemu człowiekowi, który wspierał nas od samego początku: Gabrielowi Mac Namarrze.
Gromkie oklaski. Kramer oddał mikrofon przyjacielowi.
– Cóż – zaczął przemysłowiec – mogę się wam do tego przyznać: zrobiłem to przede wszystkim… dla zabawy.
Śmiech tłumu.
– Mogę wam powiedzieć tylko tyle, że nie jesteśmy tu po to, żeby się nudzić, proponuję więc urządzić jeszcze dziś wieczorem małe przyjęcie, aby to uczcić. Wbrew opinii Adriena przemyciłem po cichu kilka butelek alkoholu. A zatem dziś wieczorem w cylindrze jest impreza. Trudno, Adrienie, na tym statku będą starcy, ja, chorzy, a niedługo także alkoholicy.
Kolejne brawa.
– Pragnę przypomnieć, na wypadek gdyby dla niektórych to nie było jasne: nie ma już odwrotu. Wszyscy tutaj umrzemy. Po to, żeby nasi potomkowie mogli rozpocząć wszystko od zera gdzie indziej, jeśli wszystko pójdzie dobrze, na czystej planecie, niezatrutej z powodu ludzkiej beztroski.
Tym razem owacje były nieco cichsze.
– Tutaj, w Gwiezdnym Motylu, budujemy właśnie nowe społeczeństwo. Wierzę w potęgę słów. Trzeba myśleć pozytywnie. Od samego początku nazywaliśmy ten projekt „ON”, co znaczy „Ostatnia Nadzieja”. Określenie to doskonale pasowało do sytuacji, jaka panowała na Ziemi. Tylko że teraz to już nie jest Ostatnia Nadzieja. Od tej chwili to nowa przygoda. Nowa Nadzieja. Nawet gdyby teraz wszystko miało się skończyć, to i tak by niczego nie zmieniło. Odważyliśmy się, sami przeciw wszystkim, zrobiliśmy to!
Oklaski.
– Doprowadziliśmy do końca przedsięwzięcie, które ma na celu znalezienie nowych rozwiązań dla starych problemów. Uważajmy ten statek za miejsce szczęścia, budowy, odnowy. Proponuję zatem, żebyśmy nazwali przyszłe miasto, które zbudujemy, MIASTEM – RAJEM. Albowiem jak mawiali zawsze nasi przodkowie, „raj nie znajduje się na Ziemi”. To logiczne. Nie wiedzieli oni jednak pewnej rzeczy, a mianowicie, że raj wkrótce tu będzie. I że sami go zbudujemy własnymi rękami i za pomocą narzędzi. Proponuję, żeby urządzić to miasto na nizinie, która otacza przyszłe sztuczne jezioro.
Ku ogromnemu zdziwieniu wszystkich woda nie była niebieska, lecz lśniła fiołkowo-różowymi refleksami. Fiołkowo-różowe jezioro pośrodku jasnozielonej trawy i beżowych skal oferowało oryginalną harmonię barw.
W tym wypadku Yves również zdawał sobie sprawę, że to Caroline zadbała o ten obraz wraz ze swoim specem od dekoracji filmowych. Niektórzy pasażerowie już popędzili ku jezioru. Dotarłszy na brzeg, ściągali ubrania i wskakiwali nago do wody. Pływali w rym sztucznym basenie zawieszonym nad atmosferą. Wszyscy zaczęli się chlapać.
Właśnie w tej chwili zamigotały czerwone światła alarmowe, na całym statku zaś rozwyły się syreny.
Elisabeth Malory przybiegła do nich na taras.
– Żagiel się zablokował! – oświadczyła.
Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Jeśli nie zdołają tego naprawić, nie będą mogli opuścić orbity okołoziemskiej, stając się co najwyżej jeszcze jedną stacją kosmiczną krążącą bez końca wokół Ziemi.
Spostrzegłszy awarię na monitorach kontrolnych, Yves Kramer oczyma duszy już widział ironiczne miny swoich dawnych kolegów, nie mówiąc o dziennikarzach, którzy z pewnością nie przepuściliby takiej okazji, żeby z nich zadrwić. Już widział nagłówki: „Gwiezdny Motyl nawet nie odleciał. Krąży wokół Ziemi jak owad wokół żarówki”.
Wynalazca gotował się ze złości, szukając w pamięci nazwisk możliwych winowajców.
– To ja się pomyliłam – oznajmiła Elisabeth. – Opierałam się na systemach rozwijania bawełnianych i plastikowych żagli na statkach. Powinnam była wziąć pod uwagę delikatność mylaru. On się łatwo gniecie, a wtedy zaczyna się plątać. Jeśli silnik nadal będzie go rozciągał, żagiel dosłownie zamieni się w supły.
– Pani jest naprawdę beznadziejna! – rzucił Yves Kramer. Elisabeth przysunęła się bliżej.
– Teraz, kiedy panu wybaczyłam, robi mi pan wymówki?
– Zniweczyła pani wspólny wysiłek.
– To co innego. Zawsze pan uważał, że jestem najlepsza w swojej dziedzinie: w żeglarstwie. Podobnie jak uważał pan, że sam jest najlepszy w pańskiej: w astronautyce. Związek najlepszych, prawda? To zaś, że mogłam się pomylić, psuje cały pański system „komplementarności znakomitości”.
– Nie. To nie to! – burknął, uderzając pięścią w ścianę.
– Ależ tak. Czuje się pan zawiedziony, że nie jestem najlepszą żeglarka, taką, która pomyślała zawczasu o wszystkim.
Wtem wśliznął się niepostrzeżenie Domino, który wskoczył na pulpit i już szykował się do spaceru po klawiaturze, Elisabeth chwyciła go jednak i zamknęła w korytarzu, gdzie zaczął miauczeć.
– I dobrze, zaraz panu udowodnię, mój drogi, że jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa. Będę postępować tak jak na własnym żaglowcu, kiedy spinaker albo fok się zaklinują.
Godzinę później niepomna na jakiekolwiek ostrzeżenia Elisabeth włożyła skafander do wychodzenia na zewnątrz wyposażony w małą butlę tlenową na plecach. Z kabiną łączył ją przewód.
Sto czterdzieści cztery tysiące ludzi mogło śledzić na umieszczonym nad tarasem wielkim ekranie ewolucje kosmonautki w próżni, rejestrowane przez kamery kontrolne, którymi była naszpikowana ściana zewnętrzna.
Dotarłszy do pokrowca żagla, Elisabeth zaczęła się uwijać, żeby rozwiązać rodzaj pogniecionego supła, mającego wiele wspólnego z kulami papieru, które wyciąga się z drukarek. Musiała się wykazać sporą zręcznością, żeby uwolnić mylar, jednocześnie go przy tym nie rozdzierając.
Była zmuszona zaczynać wszystko kilka razy.
– Niech pani wraca! – zawołał Kramer do mikrofonu połączonego z jej słuchawkami. – Zużyła pani cały zapas tlenu.
– Zanim zaczęłam żeglować, uprawiałam nurkowanie głębinowe – odrzekła kobieta. – W najgorszym razie będę ciągnąć na bezdechu.
Mimo że minęło kilka długich minut, główny węzeł wciąż pozostał nierozplątany.
– Proszę natychmiast wracać, to rozkaz! – krzyknął Yves.
– W kwestii żagli nikt nie będzie mi rozkazywał. To ja jestem sternikiem i ja decyduję, jakie mogę podjąć ryzyko.
– Ja nie żartuję. Wracaj natychmiast!
Skoro zwrócił się do niej „ty”, odparła, używając tej samej formy:
– Słuchanie cię męczy mnie, a teraz potrzebne mi są wszystkie siły.
– Ale za chwilę zginiesz! Jesteś nam potrzebna! Przecież nie możesz być aż tak głupia, żeby tego nie rozumieć! Lepiej żeby żagiel się nie rozwiązał, ale żebyś ty żyła, niż żebyś zginęła przy rozwiniętym żaglu. Zawsze możesz wyjść drugi raz.
– Prawie mi się udało.
– Nie, wcale nie!
– Wkurzasz mnie, Yves, zawsze miałeś dar wkurzania mnie. Pozostałym pasażerom kłótnia w takiej chwili wydawała się niestosowna.
– Przerywam połączenie. Mówienie zabiera mi tlen, a w tej chwili potrzebuję całego zapasu powietrza.
– Nie! Posłuchaj mnie!
Nastąpiło kliknięcie oznaczające przerwanie połączenia. Mimo że Elisabeth wyczerpała cały zapas tlenu, ciągle jeszcze nie udało jej się rozplatać węzła.
– To czyste samobójstwo – mruknął Adrien Weiss.
Wkrótce ruchy żeglarki stały się wolniejsze. Spoglądając na ekran, wszyscy uświadomili sobie, że każdy gest wymagał ogromnego wysiłku. Elisabeth zaczęła drżeć, po czym znieruchomiała. Dłonie stopniowo puściły żagiel, ciało zaś uleciało w próżnię, podtrzymywane jedynie przewodem bezpieczeństwa.
– Ona się dusi! Zaraz umrze! – wrzasnęła Caroline.
– Skaranie boskie z tą kobietą! – wściekał się wynalazca. – Ograniczona i uparta jak osioł!
Jednocześnie włożył skafander, po kilku minutach śluza się otworzyła, on zaś wyruszy! jej szukać, nie przestając mruczeć przekleństw pod nosem.
Słyszał ogłuszający odgłos własnego oddechu rozbrzmiewający w hełmie skafandra. W piersiach czuł bicie serca. Pot ścieka! mu po plecach.
Yves Kramer nie poczyni! żadnych przygotowań do wyjścia w kosmos. W przypływie złości i zniecierpliwienia zapomniał przymocować do kadłuba przewody bezpieczeństwa.
Chybiwszy celu, zaczął się oddalać od Gwiezdnego Motyla, machając rękami niczym klaun, jakby miał nadzieję, że te ruchy pozwolą mu wrócić do statku kosmicznego. W próżni nie ma żadnego punktu oparcia, nawet w formie gazu, toteż jego gesty wcale się nie przyczyniły do zmiany trajektorii. Oddalał się od statku coraz bardziej.
Znajdujący się w cylindrze tłum złożony ze stu czterdziestu czterech tysięcy pasażerów wstrzymał oddech.
Jeśli Yves poleci w przestrzeń, posiadając tylko zapas tlenu, jaki zmieścił mu się na plecach, wkrótce zamieni się w… asteroidę. Jego trup, rozpędzony siłą wyjściową, przefrunie przez wszechświat.
Na szczęście jednak Yves zmierzał ku żeglarce.
Wszystko działo się w zwolnionym tempie.
Widoczne na czarnym tle kosmosu dwie jasne sylwetki spotkały się.
Yves usiłował chwycić hełm Elisabeth. Ponieważ był kulisty, jego palce zsunęły się po śliskiej powierzchni i chybiły celu. Ręce znów zaczęły młócić gwiezdną przestrzeń. Napięcie wśród tłumu pasażerów sięgnęło zenitu.
– On naprawdę jest strasznie niezręczny – mruknął Adrien, przygryzając wargę.
Z zawieszonego nad nimi głośnika dobiegały wyszukane przekleństwa dobywające się ze skafandra Kramera. W innych okolicznościach sytuacja ta byłaby komiczna.
Kiedy przepłynął obok na wpół rozwiniętego słonecznego żagla, stopa uwięzła mu w środku. Wreszcie zdołał się połączyć ze statkiem. Wykonując drobne, ostrożne ruchy, ze świadomością, że w ciągu tych kilkudziesięciu sekund ważą się losy ludzkości, wynalazca popłynął wzdłuż żagla i dopadł do kadłuba.
Czepiając się nierówności na powierzchni statku, zdołał wreszcie dotrzeć do miejsca, w którym był przymocowany przewód Elisabeth.
Yves Kramer przygryzł wargi i mocno ścisnął przewód, chcąc dopłynąć do nieruchomej żeglarki.
– Moim zdaniem jest strasznie niezdarny, ale ma szczęście – westchnął Adrien Weiss.
– Wszechświat go lubi – dodał Mac Namarra, który przypomniał sobie następną teorię: „Wszechświat ma swoje plany i wykorzystuje nas, żeby je urzeczywistniać”.
Przez zamgloną szybę hełmu Yves stwierdził, że Elisabeth jest sina i że ma ściśnięte nozdrza.
Jedną ręką szarpnął linę, drugą zaś złapał swą przyjaciółkę za kark niczym mistrz pływacki, który ratuje tonącego.
Ledwie przeciągnął ją przez śluzę, zdjął jej hełm i wykonał oddychanie usta-usta zgodnie z tym, co przypominał sobie mgliście z kursu pierwszej pomocy w liceum.
Jednakże Adrien, który ukończył studia medyczne, odepchnął go, mówiąc, że to nie najlepszy pomysł. Położywszy obie dłonie na jej klatce piersiowej, zaczął uciskać rytmicznie.
Ciało żeglarki ani drgnęło.
Wtedy podbiegł do nich kolejny lekarz, z torbą, z której wydobył jakieś urządzenie elektroniczne. Podłączył ją do elektrokardiografu, który pokazał na ekranie linię ciągłą. Następnie zaaplikował jej wstrząsy. Serce kobiety nie zaczęło jednak bić. Po paru seriach kolejnych wstrząsów lekarz przecząco pokręcił głową.
– Musi pan kontynuować – wyjąkał posiniały Yves.
– Przykro mi. To już nie ma żadnego sensu. Ona nie żyje – oświadczył lekarz.
– Nie! Niech pan nie przestaje!
Kiedy lekarz zaczął chować defibrylator, Kramer wyrwał mu go z rąk i ustawiwszy napięcie na maksimum, przyłożył do piersi kobiety i zaaplikował jej wstrząs elektryczny.
Caroline i Adrien chwycili go tymczasem za ramię, żeby przestał się pastwić nad trupem.
W tej samej chwili Domino wskoczył na Elisabeth i z całej siły ugryzł ją w ucho.
Wtedy elektrokardiograf zrobił „ping”, na linii ciągłej zaś widniejącej na ekranie pojawiło się załamanie. Lekarz natychmiast przystąpił do działania i za pomocą wstrząsów zdołał nadać linii regularny kształt.
Otworzyło się jedno oko.
Pierwsze zdanie, jakie wypowiedziała żeglarka po odzyskaniu przytomności, brzmiało:
– Czy żagiel jest rozwinięty?
Gabriel Mac Namarra pomógł jej wstać i podprowadził ją do okna, na którym widać było cienką materię nadal pomiętą i splątaną.
– Może uda mi się to zrobić za pomocą serwomotorów ratunkowych – powiedział Kramer, który bał się, że ona znów wyjdzie na zewnątrz. – Zapomniałem, że umieściłem małe boczne silniczki pomocnicze, nie mówiąc ci o tym. W danej chwili nie zamierzałem ich uruchamiać, ale możemy spróbować je włączyć.
Żeglarka spiorunowała go wściekłym wzrokiem.
– O tym też zapomniałeś?
Po czym zasnęła wyczerpana.
Nie było żadnych bocznych silniczków, za to wielu kosmonautów połączyło swoje siły, żeby ręcznie rozwinąć zaklinowany żagiel.
Kilka godzin później trójkąt lewego skrzydła został całkowicie rozpostarty, co stuczterdziestoczterotysięczny tłum pasażerów, zgromadzonych pod tarasem i wpatrzonych w wielki ekran, powitał oklaskami.
– W porządku, to też gotowe – skwitował obojętnie Gabriel Mac Namarra, ocierając spocone czoło. – Ile to czasu można stracić na „formalności”…
Po chwili dołączyła do nich ciągle jeszcze zmęczona Elisabeth.
– Nie chodzi o to, że zabrałaś się do tego źle – powiedział Yves, jakby nagle odsunął od siebie lęk, że ją utraci – tylko o to, że byłaś niecierpliwa. Rozwiniemy drugie skrzydło Gwiezdnego Motyla z szybkością trzy razy mniejszą. Nie szkodzi, że pozostaniemy na orbicie okołoziemskiej trochę dłużej. W gruncie rzeczy, cóż znaczy jeden dzień więcej przy tysiącu lat podróży?
Kiedy zanurzył dłoń w jej długich rudych włosach, poczuła, jak bardzo się bał.
Kot także przyszedł się przytulić do jej nóg i zaczął się domagać pieszczot.
– Czy są jakieś inne systemy bezpieczeństwa, które zainstalowałeś, ale zapomniałeś powiadomić resztę załogi, jak działają? – zapytała żeglarka.
Zamiast odpowiedzieć, Kramer zaproponował, żeby uruchomić mechanizm rozwijający drugie skrzydło.
Kiedy skrzydło wysunęło się do końca, dwie cienkie złociste błony rozpościerały się od kadłuba statku kosmicznego niczym u prawdziwego motyla olbrzyma.
Liczące milion kilometrów ożaglowanie było tak szerokie, że nawet z Ziemi dało się dostrzec gołym okiem oba skrzydła i długi korpus.
– Można by sądzić, że to jakiś gigantyczny owad latający nad atmosferą – powiedział jeden z gapiów, podnosząc wzrok.
– Jest ogromny!
– Latawiec wielkości miasta!
– Państwa albo nawet kontynentu. Patrzcie, potrafi rzucać mały cień na słońce.
Obserwatoria astronomiczne również śledziły go z zainteresowaniem.
Dawni koledzy z agencji uznali, że Yves Kramer doszedł w swym szaleństwie aż do końca. Występujący w telewizji eksperci od astronautyki zapewniali, że skoro wszystkie próby, jakich dokonano z żaglowcami słonecznymi, skończyły się fiaskiem, istnieją niewielkie szanse, żeby ta się powiodła.
Koncern Mac Namarry splajtował, ale nikt się już tym nie przejmował.
Dla przytłaczającej większości ludzi Gwiezdny Motyl był niczym więcej jak tylko ekstrawaganckim eksperymentem, który spowoduje śmierć stu czterdziestu czterech tysięcy niewinnych osób, wystarczająco naiwnych, żeby spełnić mrzonki szalonego naukowca.
Najbardziej ciekawscy zastanawiali się jednak, co też dzieje się tam, na górze.
Wszyscy byli na stanowiskach.
Stojąc w lewym oku motyla, Elisabeth i Yves wpatrywali się w monitory kontrolne.
– Żagiel z mylaru jest wypełniony fotonami i zaczyna ciągnąć. Powstrzymują nas jedynie reaktory zewnętrzne pchające do tyłu, które służą jako hamulce. Jestem gotowa do opuszczenia orbity okołoziemskiej – oznajmiła.
– Doskonale, w takim razie naprzód – odrzekł Yves Kramer. Zamilkła na chwilę.
– A tak przy okazji mam jeszcze jedno pytanko. Chętnie polecę „naprzód”, tylko… dokąd?
– Tam – pokazał palcem Yves Kramer. – Wystarczy, żebyśmy kierowali się stale ku tamtej konstelacji w kształcie trójkąta. Jeśli pewnego dnia odejdę albo będzie ze mną źle, pamiętaj, że naszym celem jest tamten trójkąt świateł.
Elisabeth ustawiła się na linii, aby dokładnie zobaczyć kierunek, jaki wskazywał czubek jego palca. – Tam?
– Nie, bardziej w lewo, tutaj. Tamto duże światło i dwa mniejsze.
– To nie do wiary, że mając do dyspozycji całą współczesną optykę, nadal wyznaczamy kierunek palcem! Puścił tę uwagę mimo uszu.
– Hm, tak między nami, dlaczego chciałeś zachować w tajemnicy dokąd lecimy?
– Jeśli chcesz, porozmawiamy o tym później, dobrze?
Sprawdziła, czy wszystko jest w porządku. Monitor kontrolny pokazywał tłum pasażerów zgromadzonych przed tarasem, nad którym umieszczono podwójny ekran: na jednej jego połowie widać było Ziemię, na drugiej zaś przestrzeń kosmiczną przed Motylem.
– Wszyscy gotowi? – powiedział do mikrofonu Yves.
– Procedura uruchomiona – odparła Elisabeth.
Odłączyła kolejno wszystkie reaktory utrzymujące statek na orbicie okołoziemskiej.
– Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden… start!
Tymczasem długi niebieski cylinder, ciągniony przez dwa olbrzymie złote trójkąty, nawet nie zaczął drżeć, przemieszczając się prostopadle do orbity okołoziemskiej.
Ze stu czterdziestu czterech tysięcy piersi wyrwał się potężny ryk.
Widoczna na podzielonym ekranie kula ziemska zaczęła maleć.
Wynalazca machnął nieznacznie ręką w kierunku przezroczystej ściany.
– Do widzenia… planeto – mamusiu.
– Żegnaj – powiedziała żeglarka.
Dwa złote skrzydła napęczniałe od światła.
Olbrzymi Motyl naszpikowany istotami ziemskimi sunął powoli przez nieznaną gwiezdną otchłań.
Zaczynał niepostrzeżenie przyspieszać.
Elisabeth potrząsnęła długą rudą czupryną i odwróciła się do Yves’a Kramera.
– A więc trzy gwiazdy. A kiedy już znajdziemy się całkiem blisko, skąd mam wiedzieć, dokąd lecieć?
– Te trzy światełka to nie są gwiazdy, tylko odległe galaktyki. Kiedy się do nich zbliżymy, ujrzymy pośrodku następny świecący punkt. Będzie to gwiazda wielkości naszego Słońca. Na razie nie możemy jej zobaczyć gołym okiem. Właśnie wokół tego słońca namierzyłem planetę, która może się nadawać do życia.
– Skoro nie można jej zobaczyć, to jak ją namierzyłeś?
– Za pomocą radioteleskopu w Centrum Badań Kosmicznych. Skierowałem go na pewną konkretną strefę, którą badam od dawna, gwiazda po gwieździe. I w końcu znalazłem. Ale nigdy nikomu o tym nie mówiłem.
– A dlaczego inni jej nie widzieli?
– Pewnie ją widzieli, ale nigdy nie przyszło im do głowy, żeby na nią polecieć.
Wydało się to Elisabeth podejrzane.
– A jak się nazywa ta twoja gwiazda?
– Na razie jej naukowa nazwa brzmi „jot wu dziesięć trzydzieści sześć osiemdziesiąt trzy”.
– A planeta? Też ją namierzyłeś radioteleskopem?
– Prawdę mówiąc, połączyłem kilka przyrządów, których zazwyczaj nie stosuje się jednocześnie. W ten sposób zdołałem wydedukować, jaka jest budowa tych znajdujących się poza układem słonecznym planet. Jest ich dużo wokół „jot wu dziesięć trzydzieści sześć osiemdziesiąt trzy” i same mają wiele satelitów. Według mnie, jedna z nich ma odpowiednią wielkość, odpowiednią temperaturę, odpowiednią atmosferę i odpowiednią odległość w stosunku do gwiazdy, która służy jej jako słońce, żeby życie na niej nie uległo ani spaleniu, ani zamrożeniu.
– Przestań się bawić w tajemnice. Gdzie więc jest ta twoja planeta?
Yves Kramer uśmiechnął się zagadkowo.
– Jeszcze za wcześnie, żeby to wyjawić. Niech to będzie niespodzianką aż do ostatniej chwili. Nie chcę, żeby ludzkość poleciała ją zanieczyścić, jeśli nie jesteśmy jeszcze gotowi. Ukryłem jej nazwę. Tutaj. Na tym statku.
Elisabeth zmarszczyła brwi, dochodząc do wniosku, że Yves naczytał się stanowczo za dużo opowieści o poszukiwaczach skarbów, typowych dla młodych, zamkniętych w sobie chłopców.
– Prawdę mówiąc, zanotowałem jej dokładne położenie na mapie, którą umieściłem w sejfie.
– Nie do wiary, gra toczy się o los ludzkości, a tymczasem ty się bawisz w tajemnice, skarby i zagadki. Ile ty masz lat, Yves?
Wynalazca wyglądał na wyjątkowo zadowolonego ze swojego podstępu.
– Sam sejf da się otworzyć dopiero za tysiąc lat. W środku jest umieszczony zegar.
Żeglarka przyjrzała mu się uważnie.
– Ja chyba śnię. Podróżujemy w kosmosie w sto czterdzieści cztery tysiące osób i dopiero w ostatniej chwili dowiemy się, dokąd właściwie lecimy!
– Zachowałem wyjaśnienie ostatecznego celu podróży dla ostatniego pokolenia pasażerów Gwiezdnego Motyla. Tylko oni z tego skorzystają, o ile okażą się godni.
– A skąd będziesz wiedział, że są „godni”? – zapytała przedrzeźniając go.
– Obmyśliłem prosty test na inteligencję. Łatwą zagadkę. Dzięki temu testowi znajdą sejf, w którym jest ukryta mapa z miejscem przeznaczenia. Zawiera on kombinację liter, które otwierają sejf.
– A co to za „łatwa” zagadka?
– Zapisałem ją na tablicy, aby mieć pewność, że nikt jej nie zapomni.
Mówiąc to, pokazał widniejące nad ekranami, wypisane małymi literami trzy zdania, które żeglarka odczytała na głos z niedowierzaniem.
To jest na końcu poranka.
To jest w samym środku nocki.
I można to zobaczyć, spoglądając na księżyc.
– Na litość boską, na dodatek astronomiczna zagadka. No to jesteśmy w domu. A gdzie jest ten cały sejf?
– Niedaleko. Naprawdę niedaleko. W rzeczywistości na wprost twoich oczu.
Wskazał głową ster. Podążając wzrokiem w tym kierunku, Elisabeth spostrzegła metalową tabliczkę z motylem, trzema gwiazdkami i dewizą OSTATNIĄ NADZIEJĄ JEST UCIECZKA.
– Chyba nie zamierzasz mi powiedzieć, że to jest „w” sterze? Yves Kramer skinął głową.
– W sterze, kierunek, jaki należy obrać. Ściślej mówiąc, w wydrążonym kole sterowym.
Elisabeth Malory szarpnęła metalową tabliczkę, jakby chciała wyrwać ją paznokciami. Na próżno.
– Kazałem wykonać ten mały sejf z najtrwalszego metalu. Składa się on z nałożonych na siebie warstw stali, tytanu i ceramiki. Nie dałabyś rady go otworzyć nawet palnikiem. A gdyby się tak nieszczęśliwie złożyło, że jakiś spryciarz mimo wszystko zdoła pokonać zamek elektroniczny, umieściłem mechanizm samoniszczący.
– Wtedy wszystko będzie stracone. Cały projekt „Ostatnia Nadzieja” na nic się nie przyda. Nasze przedsięwzięcie zależy od drobiazgu.
– Wolę, żeby wszystko było stracone, niż żeby jacyś nieodpowiedzialni ludzie powtórzyli gdzie indziej te same błędy. Jeśli mamy robić to samo albo coś gorszego, to lepiej dać sobie z tym wszystkim spokój.
– Twoim zdaniem, najlepszy sposób, żeby się przekonać, czy ostatni pasażerowie Motyla będą lepsi od nas lub od naszych rodziców, to zagadka, w której trzeba odnaleźć jedno słowo?
Zrobił zachwyconą minę dziecka, które obmyśla niezłego psikusa.
Elisabeth wzruszyła ramionami.
– A jeśli się pomyliłeś, jeśli twoja planeta okaże się z bliska wroga?
– Na pierwszy rzut oka w tym układzie słonecznym jest co najmniej pięć dużych ciepłych planet. Jeśli żadna z nich nie może stanowić rozwiązania tymczasowego, cóż, minie kolejne tysiąc lat i pięćdziesiąt pokoleń, zanim dotrą do sąsiedniego układu. Wtedy będą musieli przeczekać jeszcze tylko jedno milenium.
Żart ten wcale jej nie rozbawił.
Elisabeth śledziła ekran, na którym jedna z liczb nie przestawała rosnąć.
– Dziękuję za wsparcie w kosmosie – powiedziała.
Wpatrywali się w horyzont na niebie wraz z trzema światełkami, które miały im wyznaczać kierunek.
– Nigdy nie zobaczymy przybycia na miejsce – szepnął.
– My nie, ale nasi potomkowie pewnie tak.
Dostrzegł w tych słowach coś jakby zachętę. Przysunął się bliżej.
– Tylko że trzeba ich jeszcze spłodzić… Zrobił jeszcze jeden krok.
– Naprawdę całkowicie mi wybaczyłaś? – zapytał.
– Nie, nie całkowicie, wybaczyłam ci w siedemdziesięciu pięciu procentach. Kiedy miednica przestanie mnie budzić w nocy, wybaczę ci całkowicie.
– Co mogę zrobić, żeby z siedemdziesięciu pięciu procent przejść do siedemdziesięciu sześciu?
– Zadziw mnie. Ciągle zaskakuj. Mogę wszystko wybaczyć oprócz jednego: nudy.
Yves przysunął się jeszcze bliżej, a wówczas ich wargi dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Pochylił się nad nią. Elisabeth odsunęła się niedostrzegalnie. Znieruchomiał, zaglądając jej głęboko w oczy. Teraz to ona zbliżyła się nieco. Przysunął się ponownie i tym razem ona się nie odsunęła.
Oddała mu pocałunek, który trwał kilkanaście minut, rozsierdzając Domino do tego stopnia, że z całej siły ugryzł wynalazcę w łydkę.
„Szybciej, mocniej.
Dalej, wciąż dalej”.
Elisabeth, stojąca samotnie za sterem, który skrywał tajemnicę ich miejsca przeznaczenia, śpiewała, fałszując, twarzą do gwiazd.
Spojrzenie jej turkusowych, superwrażliwych oczu nauczyło się rozróżniać światełka rozświetlające nieustannie podniosłą panoramę. Wszystko to, co stanowiło dla niej dotąd jedynie białe punkty na niebie, zwane „gwiazdami”, jawiło jej się teraz niczym rodzaj dżungli, której niebezpieczeństwa i zalety: galaktyki, grupy galaktyk, chmury gwiezdne, chmury gazowe, gwiazdy, gromady gwiazd, meteoryty, supernowe, superstruny, ale także czarne dziury, białe dziury musiała znać… Przy czym obie te anomalie kosmiczne można było dostrzec nie gołym okiem, tylko za pomocą małego radioteleskopu znajdującego się na pokładzie Gwiezdnego Motyla.
Nawet pola magnetyczne i wiatry słoneczne nie miały już tajemnic przed młodą żeglarka przestrzeni kosmicznej.
Mgławice tworzyły rzeźby wykonane z połyskliwego pyłu.
Na dalszym planie odcinała się bezkresna linia widocznej częściowo galaktyki.
Elisabeth Malory śledziła na fotometrach siłę wiatrów światła gwiezdnego, które przenikało do obu ogromnych trójkątnych żagli. Ponieważ bezustannie się zmieniały, uregulowała na maksimum napięcie liny za pomocą zdalnie sterowanych serwosilników elektrycznych.
Tuż przed nią znajdował się ster wraz z logo w kształcie motyla i straszną dewizą: OSTATNIĄ NADZIEJĄ JEST UCIECZKA.
Nad klawiaturą zaś widniała zagadka, która wydawała się łatwa, ale której nadal nie potrafiła rozwiązać. To jest na końcu poranka.
To jest w samym środku nocki.
I można to zobaczyć, spoglądając na księżyc.
Zorza?
Gwiazda Południa?
Odbicie Słońca? Nie, to musi być jakiś chwyt. Doszła do wniosku, że Yves to dziecko. Niezdarne i niezrównoważone dziecko, posiadające jednak wystarczająco śmiałą wyobraźnię, by zbudować tę ogromną zabawkę i zabrać na jej pokład sto czterdzieści cztery tysiące osób.
Istnieją ponadto te sto czterdzieści cztery tysiące ludzi, którzy są dostatecznie głupi, żeby podążyć za tym niedorosłym dzieckiem. A wśród nich ona sama.
Żeglarka roześmiała się w samotności, zdumiona tym osobliwym mimetyzmem, za sprawą którego Mac Namarra zaraził ją swoim śmiechem.
Śmiech w stylu Mac Namarry był sportem, co się zowie, który rozwijał mięśnie klatki piersiowej i krtani, aktywnością w pełnym tego słowa znaczeniu, która oczyszczała organizm.
W tej samej chwili na ekranie pokazała się asteroida sunąca prosto na nich.
Elisabeth natychmiast chwyciła za ster, żeby zboczyć z kursu. Był to manewr tak powolny i łagodny, że żaden z pasażerów się nie zorientował, iż zmieniła kierunek. Ona jednak umiała (było to zresztą jej główne zadanie przy sterze) omijać asteroidy. Podobnie jak kiedyś potrafiła omijać góry lodowe, wieloryby i rafy.
Śledziła ciało niebieskie na ekranie kontrolnym.
Kiedy znalazło się dostatecznie blisko, wyjęła lornetkę i zaczęła obserwować lot ogromnej skały, która otarła się niemal o prawy żagiel. Następnie pokręciła drewnianym sterem, aby ustawić żaglowiec słoneczny z powrotem na kursie trzech światełek. Za nią zaś, w cylindrze, organizowało się życie.
Sto czterdzieści cztery tysiące pasażerów bardzo szybko uporało się z „umeblowaniem” pozostałych trzydziestu jeden segmentów.
Rozsypali piasek i tłuczeń, a następnie posiali trawę i zasadzili drzewa pochodzące z hangaru w głębi, żeby zgodnie ze wskazówkami Caroline stworzyć coś, co określano mianem „reszty dekoracji”. Wygenerowali w ten sposób kolejne wzgórza, kolejne doliny, kolejne rzeki, kolejne lasy.
Posiadali od tej pory trzydzieści dwa kilometry sztucznej ziemi, po której mogli spacerować w przód, w tył, w górę i w dół.
Zespół murarzy budował właśnie pierwszą wioskę, której nadano imię Miasta – Raju, a która wznosiła się częściowo na palach nad jeziorem o różowo-fioletowych refleksach.
Kiedy wszystkie minerały, rośliny i domostwa zostały właściwie rozmieszczone, Yves zaproponował, żeby uwolnić zwierzęta.
Zaczął od wypuszczenia owadów. Od najmniejszych do największych. Od mrówek po skarabeusze, przez pająki, pszczoły i rzecz jasna, motyle. Każdy z nich miał naturalnego wroga – takie są zasady.
Następnie postąpili tak samo ze światem wodnym, od alg po mięczaki, od kijanek po szczupaki.
Potem przyszła kolej na największe zwierzęta: płazy – żaby i salamandry, gryzonie – szczury i wiewiórki, roślinożerne – owce i krowy, mięsożerne – lisy i dzikie koty.
Yves wolał trochę zaczekać przed wypuszczeniem potencjalnych szkodników człowieka: komarów, pijawek, much. Tym bardziej proponował jeszcze zaczekać z tymi niebezpiecznymi: skorpionami, wężami, niedźwiedziami, tygrysami, lwami, hienami.
Te ostanie pozostawały nadal w postaci zapłodnionych jajeczek w probówkach i zamkniętych chłodniach, na wypadek gdyby następne pokolenia zechciały, żeby się narodziły. Było zupełnie naturalne, że pragnęli przechadzać się po cylindrze bez obawy natknięcia się na rozwścieczone dzikie zwierzę.
Spośród stu czterdziestu czterech tysięcy ludzi ci, którzy nie uczestniczyli w robotach budowlanych, pracowali na polach przy zasiewie tego, co miało stać się pierwszym zbiorem. Jeszcze inni wypasali stada bydła. Wszyscy mieli świadomość, że zapasy żywności, powietrza i wody przewidziano zaledwie na pół roku i że potem sami będą musieli produkować te trzy niezbędne do życia składniki.
Obowiązki rozdzielono według zasady dobrowolności: „Co chcesz robić?” Co do najcięższych zadań Adrien Weiss obmyślił inny system rozdzielnictwa. Osoby, które się na nie decydowały, musiały pracować jedynie przez kilka godzin dziennie. Taka była reguła: „Im gorsze zajęcie, tym krócej pracujesz”.
Na razie działało.
Gdyby nie słońce (centralna lampa neonowa dająca sztuczne białe światło) i nie fakt, że spoglądając na niebo, widziało się równiny, lasy i pochylonych ludzi, niektórzy mogliby się poczuć jak na Ziemi.
Temperaturę, która najpierw była zbyt niska, później zbyt wysoka, ustawiono w końcu na dwadzieścia cztery stopnie Celsjusza w dzień i dziewiętnaście w nocy, co odpowiadało latu w strefie umiarkowanej.
Co dwadzieścia cztery godziny specjalny zegar odtwarzał sztuczną zorzę i sztuczną noc.
Każdy zdawał sobie sprawę, że podróż będzie długa i że nigdy nie doczeka jej końca.
Uporawszy się z problemami decydującymi o przetrwaniu: ciążeniem, powietrzem, wodą, pożywieniem, schronieniem, pasażerowie zaczęli się skupiać na innych, mniej niezbędnych zajęciach: rozrywkach, sztuce, działalności rozmaitych stowarzyszeń, które pojawiały się spontanicznie w Raju.
W samym środku świeżo powstałej wioski pewien komik o imieniu Gilles zaproponował własne przedstawienie.
– Rzecz dzieje się podczas manifestacji przeciwko „Ostatniej Nadziei”. Spotyka się dwóch manifestantów i jeden z nich mówi: „Dlaczego jesteś przeciw temu projektowi? – Bo to jest projekt tchórzy, którzy nie mogą znieść życia na naszej planecie. A ty? – Bo chciałbym do nich należeć”.
Śmiech.
– Wiecie dlaczego żandarmi nie strzelali do rakiety w chwili startu? Bo myśleli, że ma napęd węglowodorowy, że cały kadłub wypełniony jest zbiornikami i jak będą strzelali, wszystko wybuchnie.
Śmiech. Gilles zaczynał się rozgrzewać. Należało stworzyć nowy rodzaj humoru dla nowego życia. Yves zdawał sobie jednak sprawę, że żartowanie ze wspólnej przygody jest niezbędne do zachowania powszechnego dobrego nastroju.
– Dwie mieszkanki Raju rozwijają trawniki w dolinie trzydziestu dwóch segmentów. Jedna mówi: „Jak sądzisz, jaka moda będzie panowała w Motylu przez tysiąc następnych lat? – Bo ja wiem? – odpowiada druga. – W każdym razie zamierzam chodzić cały czas w kostiumie kąpielowym, żeby przyciągnąć uwagę osiłków, którzy budują wzgórza”.
Gabriel Mac Namarra stanowił najlepszą publiczność. Kiedy tylko wybuchał śmiechem, pozostali nie byli pewni, czy śmieją się z Gilles’a czy z niego.
Tak minął pierwszy tydzień.
Kiedy zaczęło wzrastać napięcie, gdyż nikt nie miał ochoty na wykonywanie najcięższej pracy, Yves Kramer zdołał tak ustawić jedną z anten radiowych na Gwiezdnym Motylu, aby złapać wiadomości telewizyjne z Ziemi. W końcu przecież fale telewizyjne rozchodzą się we wszystkich kierunkach, w tym także w kosmosie.
Adrien Weiss postanowił zainstalować w centrum Miasta – Raju wielki ekran wysokości pięciu metrów.
Pasażerowie Motyla zamarli na widok tego, co zobaczyli. Wiadomości stanowiły jeden długi ciąg okropieństw: z odległości zaczęli nabierać coraz większego przekonania, że wszyscy szefowie państw zjednoczyli się, by ograniczyć wolność narodów i zmusić je do dokonania jedynego możliwego wyboru: podporządkować się albo umrzeć z głodu.
Z obecnej perspektywy nawet konflikty między narodami czy wyznawcami różnych religii wydawały im się nagle niczym innym jak tylko grą przywódców, mającą na celu uśpienie ich lub przeciągnięcie na swoją stronę.
Dyktatorzy sprawiali wrażenie, jakby pragnęli zburzyć demokrację. Prezydenci kłócili się między sobą albo z fanatykami, w gruncie rzeczy jednak przywódcy polityczni, ekonomiczni, wojskowi lub religijni robili wszystko, żeby ograniczyć pole działania i myślenia jednostek za pośrednictwem strachu.
Dziennikarze odpowiednio nagłaśniali wszystko, aby lęk przenikał do umysłów. Pokazywanie zwłok dzieci, manifestantów nawołujących do zabijania i wymachujących nożami albo strzelających w powietrze z karabinów maszynowych, przerażające niedomówienia pozwalały na uzyskanie pewnej jednomyślności.
„Na Ziemi, pod wpływem emocji powstałych w wyniku telewizyjnej manipulacji, wszyscy myślą tak samo” – taki oczywisty wniosek nasunął się stu czterdziestu czterem tysiącom. Yves Kramer pojął, że pokazywanie wiadomości z Ziemi to znacznie lepszy sposób na podtrzymanie entuzjazmu i gotowości stuczterdziestoczterotysięcznej wspólnoty niż wszelkie długie i nudne przemówienia.
Wielu z nich odnosiło wrażenie, że nie należą już do tego samego gatunku, który rozszarpywał się wzajemnie na wielkim ekranie.
Elisabeth porzuciła na chwilę ster, aby również popatrzeć na zmieniające się gwałtownie obrazy nadawane przez całodobowy kanał informacyjny. Trafiła akurat na migawkę o Gwiezdnym Motylu.
Jakiś specjalista od astronautyki objaśniał właśnie, że sto czterdzieści cztery tysiące pasażerów nie ma żadnych szans na przeżycie przez tysiąc lat, ponieważ ich zapasy nieodwołalnie się wyczerpią.
– Zupełnie jakby chcieli nas nadal oczerniać, chociaż znajdujemy się daleko od nich. Ciągle nas nienawidzą… – stwierdził wynalazca.
– Może się domyślają, że ich słyszymy, i chcą nas wystraszyć.
– Jak człowiek może być pewien, że ma rację, skoro cały świat bez przerwy powtarza, że się myli? – powiedział Yves.
– Jesteśmy jak te łososie, które płyną rzeką pod prąd. Dowiemy się dopiero wtedy, gdy dotrzemy do końca drogi.
W dalszej części wiadomości podano, że bieguny topnieją wskutek dziury ozonowej. Podniesienie się poziomu wód spowodowało falę tsunami, która zatopiła liczne miasta nabrzeżne. Nowy zmutowany wirus, który przeniósł się z ptaków na ludzi, wywołując śmiertelną grypę, siał spustoszenie. Nie istniało żadne antidotum. Obawiano się setek milionów ofiar śmiertelnych.
– Urodziliśmy się w najgorszych czasach. Nigdy jeszcze nie było tyle przemocy, chorób ani takiej dewastacji środowiska.
Elisabeth wzruszyła ramionami.
– Tak właśnie musieli myśleć ludzie wszystkich epok. Twoim zdaniem, w przeszłości, kiedy były dżuma, cholera, wojny światowe, niewolnictwo, ludzie tak nie uważali? Każde pokolenie żywiło przekonanie, że kiedyś było lepiej i że będzie lepiej potem. Ale pewnie w gruncie rzeczy zawsze jest tak samo. Po prostu teraz jesteśmy lepiej poinformowani i to nas przeraża. Trzeba zachować zimną krew.
Na ekranie przewijał się nieprzerwany korowód potworności.
– Może powinniśmy byli zostać – mruknął Yves.
– Przecież sam to wszystko zorganizowałeś, a teraz mówisz, że powinniśmy byli zostać?!
– Mam wątpliwości. Czyż ucieczka nie jest tchórzostwem?
– W takim razie co znaczy, według ciebie, odwaga?
– Zostać i walczyć.
– Człowiek walczy, jeśli ma szansę zwyciężyć. Zostając na Ziemi, przegralibyśmy, a potem moglibyśmy się tylko biernie przyglądać, jak ludzkość dokonuje samozagłady.
Wynalazca przygryzł policzek.
– Może nie wypróbowaliśmy wszystkich środków.
– Nie bądź głupi, Yves. Jak możesz jeszcze wątpić? Postąpiłeś słusznie. To oczywiste. Wszyscy postąpiliśmy słusznie. Nie mieliśmy żadnych szans, by cokolwiek zmienić na Ziemi. Nie da się w ciągu życia jednego pokolenia wymazać sześciu milionów lat złych przyzwyczajeń. Ostatnią – i jedyną – nadzieją jest ucieczka!
Podczas gdy na wielkim ekranie pojawiły się wiadomości sportowe, a wraz z nimi obrazy tłumów skandujących nazwy swoich drużyn, Yves ciągle przygryzał policzek. Właśnie jakiś zwycięzca wymachiwał pucharem, niesiony triumfalnie na ramionach własnej ekipy.
– Nie wszystko na Ziemi było złe – powiedział.
– Czego byś chciał, światowej rewolucji?
Wzruszyła nieznacznie ramionami.
– Już za późno. Na własne oczy widziałeś, jak sam fakt, że zbudowaliśmy Gwiezdnego Motyla, potrafił skupić całą energię przeciwko nam. Zdeptaliby nas, zanim zdążylibyśmy wywiesić transparent.
Tłum mieszkańców Raju spoglądał w osłupieniu na migawki ze świata, który wydawał im się coraz bardziej obcy.
Po projekcji wiadomości telewizyjnych ze starego świata Adrien Weiss postanowił pokazać na wielkim ekranie to, co było widać przed kokpitem: zapierające dech w piersiach wygwieżdżone niebo.
Kilku rzemieślników wpadło na pomysł, żeby wprowadzić szybki środek lokomocji przystosowany do przemieszczania się po cylindrze: rower. Ponieważ w kuźniach można było wytwarzać jedynie ciężką stal, idealną na lemiesze pługów, lecz nienadającą się do produkcji rowerów wyścigowych, zaprojektowali rowery z bambusa. Tylko szprychy kół wykonane były z metalu, opony zaś z kauczuku.
Niebawem więc można było zobaczyć, jak mieszkańcy Raju poruszają się szybciej po cylindrze. Rzecz jasna pojawienie się rowerów pociągnęło za sobą wytyczanie ścieżek, a następnie wąskich dróg, które wiły się wśród pól, lasów i domostw.
Yves Kramer, zaparkowawszy skonstruowany własnoręcznie rower z przodu cylindra, wszedł na górę, do lewego oka statku.
– Chcesz posterować? – zapytała żeglarka.
– Dobrze wiesz, że po „naszym” procesie odebrano mi prawo jazdy na samochody, motocykle i skutery! Nie wydaje mi się, żeby prowadzenie statków kosmicznych było w tym momencie dozwolone.
Elisabeth postawiła go za sterem. Pozwolił sobą kierować. Trzymając ręce na jego dłoniach, pokazała mu, jak pilnować obu wielkich skrzydeł Motyla, tak aby żagiel z mylaru pozostawał idealnie naciągnięty, bez ani jednej zmarszczki na całej powierzchni nośnej. Yves miał wrażenie, że jest maleńkim człowieczkiem prowadzącym gigantyczną machinę.
Wówczas chwyciła go za rękę.
Cofnął dłoń.
– Przestań uciekać – powiedziała. – Przynajmniej nie przede mną…
Zawahał się, po czym wsunął rękę w jej dłoń.
– Pragnę cię – szepnął, spoglądając jej głęboko w oczy.
Uniosła brwi ledwie dostrzegalnie. Po czym w milczeniu wystawiła kota na zewnątrz i zamknęła drzwi do kabiny.
– Bądź delikatny – szepnęła.
Postukał w klawisze, aż znalazł wznoszącą się stopniowo, łagodną muzykę. Następnie wyjął z szuflady świece, które umieścił wokół nich, i zgasił światło.
Tańczyli, całowali się, pieścili, połączyli swoje ciała, po czym wymienili fluidy życiowe.
Znalazłszy się w apogeum rozkoszy, piękna rudowłosa żeglarka w podekscytowaniu wydała z siebie ogromny wyzwolicielski okrzyk, który poniósł się aż do cylindra.
Po czym wydobyła z szuflady pudełko, w którym trzymała coś, co określała mianem „swoich skarbów”. W rzeczywistości były to papierosy i butelki z mocnym alkoholem. Zapalili sobie i wypili.
– Tak bardzo się bałam, że moje ciało nie zareaguje – powiedziała, wydmuchując dym. – Od tak dawna już… – Pocałowała go żarliwie, po czym roześmiała się nerwowo. – Zdaje się, że odblokowałeś mi kości miednicy. Uaktywniłeś na nowo nerwy w strefie, w której nie miałam w ogóle czucia.
Spróbowała wstać, a następnie nago, bez kul, zrobiła kilkanaście kroków, zanim oparła się o ścianę.
– To leczniczy efekt miłości – odrzekł Yves jeszcze mokry od potu.
– Chyba wykupię abonament na twoją terapię – westchnęła, po czym podeszła bliżej, wtuliła wilgotne włosy w jego szyję i obsypała go pocałunkami.
Spletli się znów w uścisku i kochali kilka razy, zanim zasnęli przytuleni wprost na podłodze kabiny.
Wkrótce Elisabeth Malory mogła chodzić tylko o jednej lasce. Po długiej drodze, jaką przebyła, nadawało jej to wygląd pirata.
Adrien i Caroline postanowili rozpocząć budowę domu, aby para twórców projektu mogła wreszcie zamieszkać razem.
Kilka dni później dowiedzieli się o nowej siedzibie. Był to dom na palach nad brzegiem jeziora.
Caroline uczestniczyła w urządzaniu i dekorowaniu wnętrz. Na wszystkich czterech ścianach i suficie sypialni kazała umieścić lustra. Okno bardzo funkcjonalnej kuchni wychodziło wprost na jezioro.
– To na wypadek gdyby Yves miał ochotę łowić ryby z okna i wrzucać je wprost na patelnię – zasugerował Adrien.
W salonie stał telewizor i ogromne kanapy w paski, które idealnie pasowały do bambusowych ścian.
– Zaletą cylindra jest to, że ponieważ nie ma tu ani wiatru, ani deszczu, można budować z lekkich materiałów – poprzestała na wyjaśnieniu ciemnowłosa astronomka. – Wybraliśmy to miejsce, bo mieszkamy niedaleko – dodał Adrien. – Tuż obok kazaliśmy postawić dom dla Gabriela. Dzięki temu wszyscy będziemy sąsiadami. Na wypadek gdyby któreś z nas chciało pożyczyć krzesło albo obrus.
Naostrzywszy pazury o stojącą pośrodku grubą drewnianą belkę, która podpierała całą budowlę, kot wskoczył na zasłony z białego lnu, po czym zsunął się na dół, orząc pazurami tkaninę.
– Zdaje się, że Dominowi się tutaj podoba – zauważyła Caroline.
Po chwili zjawił się Gabriel Mac Namarra, przynosząc wielki tort.
– Zapisałem sobie, że dziś masz urodziny, Yves – oznajmił.
– O cholera, zupełnie zapomniałem – przyznał się wynalazca.
– To skutek przebywania w kosmosie. Ono zmienia postrzeganie czasu.
Kiedy wszyscy zebrali się w jadalni ich nowego domu, Caroline zapaliła świece. Jednakże gdy przyszło do ich zdmuchiwania, Yves, nie zdążywszy się jeszcze dobrze zapoznać z rozkładem pomieszczeń, popchnął jedną z nich na zasłonę, która natychmiast zajęła się ogniem, zmuszając wszystkich do zabawy w strażaków, tym bardziej że zaczęła już płonąć część bambusowych ścian.
Kiedy incydent dobiegł końca, ustalono, że trzeba będzie postawić na nowo jedną ścianę i zawiesić nową zasłonę. Zaciekawiony wydarzeniem kot nadpalił sobie wąsy i miał teraz białą, poskręcaną na końcach sierść.
– Jedno pytanie – powiedział Mac Namarra, podchodząc do Yves’a. – Zrobił pan to specjalnie czy żeby być oryginalnym?
– Ja… ee… Nie, pewnie dlatego, że jestem trochę nieuważny – odparł z zakłopotaniem wynalazca. Przemysłowiec wybuchnął śmiechem.
– Trudno się spodziewać, że człowiek, który jest autorem największego przedsięwzięcia dla całej ludzkości, to niezdara pierwszej wody!
– Zadowalam się tym, że mam pomysły.
– Nie chciałby pan zostać myślicielem? – zapytał z powagą Adrien Weiss.
– O nie, nic z tych rzeczy. To by oznaczało, że nie mogę się mylić, kłamać ani mówić głupstw. Za bardzo mi zależy na tych trzech wolnościach, żeby je oddać za inne przywileje.
Adrien Weiss uśmiechnął się wyrozumiale.
– Pewnie dlatego projekt „Akwarium” poniósł klęskę, za to Motylowi się uda. Potrafił pan zachować prostotę i skromność, Yves.
Wynalazca się zaczerwienił.
Adrien pochylił się nad nim i szepnął mu do ucha:
– Są chwile, kiedy warto być pokornym, ale są i takie, kiedy człowiek powinien choć trochę zagrać swoją rolę.
Swąd spalenizny zaczął słabnąć, toteż wszyscy zjedli tort, gdy tymczasem Caroline podała kawę, nie pozwalając Elisabeth jeszcze poruszać się w jej własnej kuchni.
Na koniec żeglarka zabrała głos:
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Yves, i dzięki, że pozwoliłeś nam marzyć.
Gwiezdny Motyl nieustannie się rozpędzał.
Oderwawszy się od Ziemi przy prędkości wynoszącej pierwszego dnia sto kilometrów na godzinę, w ciągu tygodnia osiągnął dziesięć tysięcy kilometrów, w ciągu dwóch tygodni sto tysięcy kilometrów, a po miesiącu milion kilometrów na godzinę.
Była to wspaniała potęga światła i próżni.
Zgodnie z przewidywaniami Yves’a Kramera nie występowało tarcie powietrza, a więc nie było oporu.
Niczego, co mogłoby ich powstrzymać.
Podobnie jak nie istniała ani grawitacja, która zdołałaby ich przyciągnąć, ani przeszkody zdolne ich spowolnić.
Statek sunął więc po „Wielkiej Kosmicznej Nicości” bez najmniejszych drgań i bez najmniejszego podmuchu prędkości.
Za bulajami pojawił się barwny punkt, który wkrótce okazał się planetą. Jego powierzchnia miała pomarańczową barwę, a oprócz dużych kraterów można było dostrzec wyżłobione przez czas żyły w kolorze ochry.
Z przodu, w lewym oku Motyla, przed przyrządami kontrolnymi usadowili się Elisabeth i Yves. Wynalazca sprawdzał na ekranach liczby i obrazy przesyłane przez radioteleskopy na statku.
– Nic tu nie ma – oświadczył.
– To reguła: nigdzie nic – odrzekła Elisabeth, wyjmując lornetkę, aby przyjrzeć się zza szyby powierzchni planety.
Opuściła lornetkę.
– Trzeba specjalnego splotu okoliczności, żeby pojawiło się życie – stwierdził wynalazca. – Planeta musi mieć odpowiednią wielkość, odpowiednio eliptyczny kształt, odpowiednią temperaturę, odpowiednią grawitację, odpowiedni księżyc…
– A zwłaszcza żeby w taki czy inny sposób dotarły na nią geny życia.
Korzystając z tego, że drzwi do kabiny były niedomknięte, do środka wśliznął się Domino. Lubił przychodzić do tego pomieszczenia, wyczuwał bowiem, że dzieją się tu dziwne rzeczy.
– Moim zdaniem życie sprowadziły na Ziemię meteoryty, które przyniosły aminokwasy. Meteoryty są czymś w rodzaju kosmicznych plemników. Ocierają się o planety, żeby je zapłodnić.
– Czyli że planety to jajeczka? Ten pomysł ma tę zaletę, że jest poetycki.
Elisabeth wybuchnęła śmiechem Mac Namarry, którego potrafiła idealnie małpować.
– A skąd, według ciebie, pochodziły te meteoryty ze swoimi aminokwasami? Przecież gdzieś w kosmosie musiał istnieć pierwszy ślad życia, które zaraziło cały wszechświat.
Spojrzeli w dal na gwiazdy.
– Pod warunkiem że życie nie pojawiło się w całym wszechświecie i wyłącznie na Ziemi. To by był jedyny i niepowtarzalny wypadek, związany dokładnie z wielkością, niemal co do centymetra, planety i jej położeniem, też niemal co do centymetra, względem Słońca. Jedyny i wyjątkowy cud.
– W takim razie… to my bylibyśmy plemnikami kosmosu przenoszącymi życie…
– W ten sposób stalibyśmy się jedynymi śladami życia we wszechświecie i wzięlibyśmy na siebie olbrzymią odpowiedzialność.
– A pozostali szaleńcami, którzy niszczą planetę z przyczyn politycznych i ekonomicznych albo z powodu fanatyzmu religijnego.
– Uwaga! – krzyknął Yves.
Kiedy mijali planetę, spostrzegł jakiś księżyc. Mogli bez trudu zrobić unik, ale ze względu na wielkość żagli powinni rozpocząć manewr dużo wcześniej, jeśli miał się okazać skuteczny.
Elisabeth przekręciła ster i włączyła silniki, które miały nadać obu skrzydłom Motyla inny kierunek.
Statek lekko zmienił kurs – wystarczająco, żeby oddalić się od satelity, który przypominał bilę.
– Będzie dobrze – uspokoiła go żeglarka. – Ależ ty się potrafisz denerwować. Powinieneś się odprężyć, Gwiezdny Motyl to solidny statek.
– Zawsze się boję, że jego żagle się uszkodzą, są przecież takie wielkie. – Wziął do ręki lornetkę. – Ta planeta składa się wyłącznie z lodu – oznajmił. – Nie ma żadnych szans, żeby mogło tu być jakieś życie.
Elisabeth odgarnęła na bok burzę rudych włosów i popatrzyła nań swoimi turkusowymi oczami. Wziąwszy na ręce kota, pogłaskała go delikatniej niż jej towarzysz.
– Skąd to przekonanie, że ludzkość zdoła przetrwać tam, dokąd dotrzemy za tysiąc lat?
Wynalazca zmarszczył brwi.
– Mam nosa. Bywają chwile, kiedy należy zdać się bardziej na własną intuicję niż na aparatury pomiarowe.
– A jeśli się mylisz?
– Przynajmniej spróbowaliśmy. Masz wątpliwości?
– Oczywiście. A ty nie?
– Tak, ale staram się z nimi nie zdradzić. To by źle wpłynęło na powszechne morale. Lepiej być stanowczym w błędzie niż wahać się w prawdzie. Nikt nie traktuje poważnie wątpiących.
– A przecież to oni mają rację, nie? Ten świat jest zbyt skomplikowany, by wzbudzać najmniejszą pewność – rzekła.
– Trzeba więc ufać własnym przekonaniom. Ja mam wewnętrzne przekonanie, że dobrze zrobiliśmy, wyjeżdżając.
Żeglarka włączyła telewizor, który nadawał wiadomości z Ziemi, i ściszyła głos. Na ekranie było widać jakiegoś polityka, który mówił coś do kamery. – Mimo wszystko zastanawiam się nad twoim pomysłem – powiedziała. – Gdybyśmy byli sami we wszechświecie, a nigdzie wokół nie byłoby żadnej formy życia… Co za odpowiedzialność!
Obraz polityka ustąpił miejsca widokowi jakiegoś brodatego przywódcy, który sprawiał wrażenie rozwścieczonego, następnie mężczyzny w mundurze, który zachowywał idealny spokój, na koniec zaś migawce z defilady wojskowej.
– A… ludzie wyprodukowali dostatecznie dużo bomb atomowych, żeby zniszczyć ten unikalny w czasie i przestrzeni klejnot.
– Bomby te powstają w rękach ludzi, którzy są zaślepieni do tego stopnia, żeby chcieć ich użyć dla jakiejś irracjonalnej przyczyny religijnej.
Elisabeth opasała ramionami Yves’a.
– Chwilami wstydzę się, że należę do tego samego gatunku co ci, którzy niszczą naszą Ziemię – wyznał.
Chwyciwszy ją za rękę, mocno ścisnął i pocałował.
– Dlaczego zawsze zwyciężają kłamcy i miernoty? Dlaczego zawsze ci najgorsi dyktują swoje prawa? – Bo ludzie mają mentalność niewolników – odparła Elisabeth. – Domagają się wolności, ale obawiają się tylko jednego: że naprawdę ją dostaną. Natomiast władza i przemoc budzą w nich poczucie bezpieczeństwa.
– To głupie!
– Na tym polega ludzki paradoks. A poza tym strach to najlepszy sposób, żeby manipulować ludźmi.
– Kiedy będziemy mieli dzieci, będziemy musieli im zaszczepić inne wartości.
– Tylko że powinniśmy najpierw zrozumieć, dlaczego do tego doszliśmy.
– Może to kwestia punktu widzenia. Postrzegamy siebie zawsze jako małpy o wyższym stopniu świadomości. Tymczasem jest odwrotnie. Jesteśmy wyższą świadomością zamkniętą… w ciałach małp.
Yves usiadł przy biurku. Wyciągnął pióro i wielką księgę, której kartki wydawały się z pergaminu.
– Prowadzisz dziennik pokładowy? – zapytała żeglarka.
– Zgadza się, ale to jest co innego.
Podeszła bliżej i zajrzała mu przez ramię. Pokazał jej widniejący na okładce tytuł wykaligrafowany pięknym, starannym pismem: NOWA PLANETA: INSTRUKCJA OBSŁUGI.
– Co to?
– Wskazówki, co należy zrobić, kiedy się dotrze na miejsce… to znaczy nie dla nas. Dla potomności, za tysiąc lat.
– Już teraz o tym myślisz?
– Wybiegam myślami daleko w przyszłość, ale mam trudności z myśleniem w czasie teraźniejszym.
Ucałował jej dłonie.
– Ale nie wtedy, kiedy ty tu jesteś. Ty mnie odsyłasz w teraźniejszość.
Pocałowała go w policzek, pieszcząc skórę koniuszkiem języka.
– A czy w tej chwili jesteś w teraźniejszości?
– Jestem w teraźniejszości „rozszerzonej” – szepnął, oddając jej długi pocałunek.
Wtem do kokpitu wśliznął się ukradkiem Domino. On także domagał się swojej porcji pieszczot.
Gwiezdny Motyl osiągnął wreszcie odpowiednią prędkość.
Dwa miliony kilometrów na godzinę.
Nieruchomy obserwator w kosmosie na widok olbrzymiego walca z dwoma wielkimi trójkątnymi złotymi żaglami napęczniałymi od fotonów odniósłby wrażenie, że mija go bolid.
Z nasion w cylindrze wyrosły rośliny. Z roślin wyrosły liście, kwiaty, warzywa lub zboże.
Teraz Miasto Raj przypominało wiejską osadę. Wiele kóz padło. Za to owce, kury i króliki rozmnażały się znakomicie.
Dziesięć miesięcy później Elisabeth urodziła dziewczynkę, której dali imię Elodie.
– Ma stulone i zaciśnięte dłonie – zauważył Yves.
– Wszyscy rodzimy się ze stulonymi i zaciśniętymi dłońmi – powiedziała Caroline.
– Dlaczego?
– Bo jesteśmy uwolnieni od walki, w wyniku której przyszliśmy na świat i która każe nam się bić przez następne dziewięćdziesiąt lat.
Obudzone rozmową dorosłych niemowlę zaczęło się wiercić w kołysce.
– I pomyśleć, że Elodie nigdy się nie dowie, co to jest Ziemia – westchnął Adrien.
– A właśnie że się dowie. Z telewizji. Jeszcze długo będziemy odbierać programy – odparła Caroline.
– Tym lepiej. I tym gorzej. Noworodek zaczął fikać nóżkami.
Domino wolał się trzymać z daleka od czegoś, co uznał za zaślinionego, wrzaskliwego i – krótko mówiąc – wysoce podejrzanego potwora.
– Elodie jest pierwszym dzieckiem gwiazd. To pierwszy homo stellaris. Nawet jej organizm jest już inny – dodał Adrien Weiss.
– Ponieważ mamy nieco wyższą grawitację niż ziemska, jej kości będą bardziej nabite, powinna być mniejsza – uściśliła Caroline Toledano.
Po chwili zdziwienia na widok tych hałaśliwych ludzi stęskniona za matczynym brzuchem dziewczynka zamknęła oczy i zasnęła, przybierając wielkość dużego jaja.
Cylinder obracał się niczym powolna wirówka. Znajdująca się w środku masa zaczynała twardnieć.
Pokrywająca ściany warstwa ziemi była gruba, pachnąca, napowietrzona. Życie roślinne i zwierzęce na jej powierzchni mrowiło się, wydzielając rozmaite zapachy.
Po Elodie nastąpiło wiele kolejnych narodzin.
Ponad trzy czwarte spośród stu czterdziestu czterech tysięcy osób połączyło się w pary.
Pojawienie się nowego pokolenia wymusiło budowę żłobków.
Ponieważ trzeba było znaleźć jakąś nazwę dla mieszkańców statku, po odrzuceniu takich określeń, jak „ostatni nadziejowicze” czy „cylindrzanie”, kosmiczni podróżnicy postanowili nazywać się „Motylanami”.
Za namową Adriena przystąpiono do tajnych wyborów, aby wyznaczyć koordynatora działań, któremu nadano tytuł „burmistrza Miasta Raju”. Wybrano młodą, wyjątkowo energiczną kobietę: Jocelyne Perez. Jocelyne pracowała już na Ziemi w stowarzyszeniach ochotników i hipisowskich komunach. Wynikająca z własnego doświadczenia znajomość polityki i organizacji życia społecznego pozwoliła jej na rozdzielenie zadań w mieście wreszcie w sposób bardziej „naukowy”.
Motylanie ustanowili zasadę konkubinatu. Bez ślubu. Ludzie mieli swobodnie łączyć się w pary i rozstawać bez żadnych umów oraz zobowiązań.
Jocelyne udzielała swojego błogosławieństwa tym, którzy o to poprosili. Wygłaszała wówczas taką oto formułkę: „Jesteście złączeni, dopóki brak miłości was nie rozłączy”.
Humorysta Gilles dodał w jednym ze swoich skeczy bardziej ironiczne zdanie: „Jesteście złączeni i pozostaniecie wierni, dopóki… jedno z was nie znajdzie czegoś lepszego”.
Nie zamykano drzwi do domów. Wszystko opierało się na zaufaniu. Wystarczyło, że kobieta pożądająca mężczyzny lub mężczyzna pożądający kobiety powiedzieli sobie o tym, a wówczas to drugie przystawało na propozycję lub nie. Nie istniał problem tożsamości dzieci, wszystkie bowiem noworodki uznawano za „dzieci gwiazd” i jako takie wszystkie wychowywała I opiekowała się nimi wspólnota.
Wszystkie były więc „sierotami mającymi sto czterdzieści cztery tysiące rodziców”.
Zbudowano ogromny amfiteatr, w którym co wieczór odbywało się przedstawienie. Muzyka, teatr, skecze. Jocelyne wiedziała, jak urozmaicać program, żeby nie nużyć.
Motylańska publiczność łaknęła muzyki klasycznej, która potrafiła łagodzić obyczaje w cylindrze, domagała się jednak także spektakli komicznych.
Gilles, który stał się gwiazdą, znalazł niewyczerpane źródło komizmu w małpowaniu złych obyczajów Ziemian.
Pasażerowie mogli bowiem oglądać wiadomości z Ziemi, transmitowane przez nowo powstałą sieć telewizji wewnętrznej, umożliwiającą każdemu dysponowanie trzema kanałami: jedynką, która nadawała programy ziemskie, dwójką, która nadawała obraz wygwieżdżonego nieba widziany z przodu statku, i wreszcie trójką, która nadawała koncerty, przedstawienia teatralne i kabaretowe z amfiteatru Miasta Raju.
Bardziej niż wiadomości Motylan fascynowały sceny z życia małżeńskiego, jakie mogli oglądać w ziemskich serialach. „Ostrzegam cię, kochanie, jeśli mnie zdradzisz, rozwiodę się z tobą i zabiorę ci wszystkie pieniądze”.
W świecie bez własności prywatnej, a więc bez pieniędzy i instytucji małżeństwa, wywoływało to głośne salwy śmiechu. Gilles naśladował również deklaracje fanatyków religijnych przed Narodami Zjednoczonymi: „Produkujemy broń jądrową wyłącznie do celów cywilnych”.
Śmiech wśród publiczności cylindra gwarantowany.
Kolejne zdania w ustach komika nabierały odmiennego znaczenia: „Musimy zwolnić część personelu, ponieważ nasze zyski spadają”, „Potępiamy atak, którego dokonała mniejszość nieprzedstawicielska naszej populacji”, „Zamieszki na przedmieściach to dzieło wyłącznie młodych bezrobotnych, którzy usiłują przyciągnąć uwagę mediów” albo „Przykro nam z powodu zanieczyszczenia wód gruntowych kwasem z naszej fabryki, który wlaliśmy do rzeki”. I na koniec kilka zdań typowych, wygłaszanych przez ministrów gospodarki: „Wszystko będzie dobrze, dopóki konsumpcja będzie stale rosła”.
Podczas oglądania ziemskich programów najbardziej spektakularne napady szaleńczego śmiechu miewał Gabriel Mac Namarra. Wszyscy czuli się przygnębieni faktem, że szerokie rzesze mieszkańców ich dawnej planety dawały się nabrać na ten stek kłamstw, które nie oznaczały nic innego, jak: „Uważamy was za idiotów, a kiedy wreszcie się połapiecie, będzie już za późno”.
Ze swojej strony Adrien Weiss żywił przekonanie, że zanim się zacznie drwić z Ziemian, należy dokładnie przypilnować społeczności cylindra.
On jeden się nie śmiał.
Pierwszy poważny wypadek był natury chemicznej.
W cylindrze podniósł się gwałtownie poziom dwutlenku węgla, oddychanie stało się trudniejsze, powietrze cięższe.
Kwiaty zaczęły więdnąć, a ludzie i zwierzęta odczuwali niecodzienne zmęczenie.
– Co się dzieje? – zapytał z niepokojem Yves.
Adrien przystosował prawe oko Motyla do roli centrum kontroli grawitacji, powietrza, wody i całego wewnętrznego ekosystemu cylindra.
Urządzone przez jego towarzyszkę prawe oko, wraz z dużą ilością roślin zielonych, akwariów z rybkami, terrariów z owadami, pojemników wypełnionych kiełkującymi ziarnami i mnóstwem ekranów kontrolnych, przypominało ogród.
– Cykl gazowo-roślinno-zwierzęcy jest tak delikatny i słaby, że nawet najdrobniejsze zakłócenie od razu powoduje całkowite zachwianie równowagi. To obieg zamknięty. Gdy tylko nastąpi nadmiar lub niedobór jednego z czynników, wali się cały łańcuch życia. Na Ziemi „klatka” jest duża, potrzeba więc czasu, zanim będą widoczne zmiany, ale tu…
Pod tarasem zdążyła się już zebrać grupka manifestantów domagających się lepszego powietrza.
– Ależ oni są małoduszni – stwierdził Adrien, wpatrując się w zamyśleniu w ekran.
– Manifestują w sprawie jakości powietrza, to słuszny powód – zauważył Yves. – Dobra, co możesz z tym zrobić?
Adrien rozłożył kartkę z jakąś listą.
– Nadmiar dwutlenku węgla? Rośliny wydalają go w nocy. Ich sen jest regulowany przez światło. Po prostu wydłużymy okres, kiedy świeci sztuczne słońce, żeby skrócić noce.
Yves przeglądał listy procentowej ilości składników chemicznych.
– To wystarczy?
– Oczywiście. Równowaga jest krucha, ale wrażliwa, wystarczy drobna zmiana, żeby uzyskać wyraźny skutek. Obwieść, że wszystko się ułoży…
– Obwieszczenie? Dlaczego?
– Już mówiłem: to wrażliwa równowaga. Kiedy ludzie są nerwowi, oddychają szybciej i wydalają więcej dwutlenku węgla. Przy stu czterdziestu czterech tysiącach pasażerów różnica jest naprawdę widoczna. Już samo westchnienie ulgi, które wydadzą, kiedy im powiesz, że wszystko się ułoży, powinno spowodować zmianę atmosfery wewnętrznej.
Wynalazca nie był pewien, czy to żart, ale czuł jednocześnie przerażenie i zachwyt, że równie łatwo wywołać wypadek i panikę, jak powstrzymać ją za pomocą uspokajających słów i krótszych nocy.
Kiedy tylko Yves wygłosił krótkie oświadczenie, transmitowane na żywo przez miejscową telewizję i indywidualne odbiorniki, udał się do psychobiologa.
– Głupio byłoby ponieść klęskę z powodu wewnętrznego zanieczyszczenia, skoro uciekliśmy przez zanieczyszczeniem ziemskim!
Adrien miał wzrok utkwiony w następny ekran, na którym pokazywano reportaż nakręcony przez ziemską telewizję na temat galopującego trzebienia lasów i upustynnienia.
– Jaki gatunek okazał się ostatecznie najbardziej zdolny do przystosowania w twoim eksperymencie „Akwarium 1”?
– O, na to pytanie mogę odpowiedzieć bez trudu i bez wahania: mrówki. Wszystkie duże i średnie zwierzęta wymarły w ciągu kilku miesięcy, tylko mrówki i częściowo tetmity przystosowały się do warunków eksperymentu.
Wynalazca nadal wpatrywał się w ekran telewizora, na którym pokazywano teraz manifestacje. Łobuzy w kominiarkach przewracały właśnie i podpalały samochody.
– Myślisz, że oni… dadzą radę?
– O kim mówisz?
– O Ziemianach. Wygląda na to, że ogarnęła ich jakaś gorączka samozniszczenia.
– Ponieważ wszelkie zjawiska ulegają, jak sam powiedziałeś, rozmyciu w przestrzeni, oni są mniej przerażeni i reagują wolniej niż my. Poza tym nie mogą ani skracać nocy, ani wydać planetarnego „uff!”, które byłoby w stanie wpłynąć na atmosferę…
Na monitorze pojawił się właśnie mężczyzna, którego przedstawiono jako seryjnego mordercę, mającego na sumieniu gwałty, torturowanie i zabójstwa pięćdziesięciu turystek podróżujących z nim autostopem. Mężczyzna, który uśmiechał się przez cały czas, gdy dwóch policjantów zakuwało go w kajdanki, przesłał całusa w kierunku kamery.
Następnie pokazano jego prywatną salę tortur, w której znajdowało się mnóstwo przerażających przyrządów.
– Hm… – rzekł Adrien Weiss. – Może powinniśmy pomyśleć o tym, żeby nie pokazywać całych wiadomości, bo mogą tam być szokujące obrazy.
– Motylanie są zafascynowani tym dziennikiem. To przypomina trochę przystawanie na drodze, żeby obejrzeć wypadek.
– Trzeba wytępić tę chorobliwą skłonność, która ciągle jeszcze występuje u stu czterdziestu czterech tysięcy, inaczej będziemy mieli kłopoty.
Yves pomyślał o Elodie, próbując sobie wyobrazić świat, w którym nie byłoby ani jednego obrazu przemocy, bez względu na to, czy należałby on do rzeczywistości czy też do fikcji.
Podczas gdy jakiś dziennikarz wypytywał seryjnego mordercę o technikę uśmiercania turystek, na ekranie widniała jego radosna twarz.
– Uważasz, że mamy wrodzoną skłonność do przemocy, zapisaną w genach? – zapytał psychologa Yves.
– Nie wiem. Ale uważam, że doświadczenie z Gwiezdnym Motylem pozwoli nam się o tym przekonać. Czy bez uwarunkowania do przemocy człowiek staje się do niej zdolny? To dobre pytanie…
Yves wyjął mały notesik.
– Twierdzisz, że w akwarium zwyciężyły mrówki, co oznacza, że za wiele lat to one zostaną zwycięskimi zwierzętami przyszłości.
– Przeżyły nawet promieniowanie po wybuchach bomb atomowych. Chronią je pancerz i podziemny tryb życia.
– A teraz, w cylindrze?
Adrien włączył monitor, na którym widniały tabele przedstawiające w procentach występowanie każdego gatunku zwierząt w cylindrze. Mógł w ten sposób stwierdzić, które gatunki wkrótce wyginą, a które się rozmnożą.
– Mrówki ciągle prowadzą.
– Doskonale, a więc to samowystarczalne społeczeństwo. Może powinniśmy brać u nich lekcje, żeby stworzyć zgodną wspólnotę.
Przeglądając tabelę wyników, psychobiolog zaniepokoił się nagle.
– Mrówki prowadzą, ale szczury też.
– Szczury? Wpuściłeś szczury do cylindra?
– Oczywiście. To znakomici czyściciele. Jedzą wszystko, są niezbędne w procesie rozkładu wielu typów białek. Zresztą tak samo jak mrówki, które są wszystkożerne i wszechobecne.
Wynalazca wyłączył telewizor nadający ziemski program, żeby przetrawić tę informację.
– Mrówki i szczury…
– To dwie naturalne tendencje ewolucji zwierząt społecznych. Solidarność mrówek lub egoizm szczurów. Ludzie znajdują się pośrodku. Prawo przymierza albo prawo silniejszego. Prawo mrówek albo prawo szczurów.
Krzątały się. Przenosiły jedzenie. Kopały w ziemi. Yves Kramer wpatrywał się w probówkę z mrówkami w środku.
„Ten cylinder także jest probówką. W dosłownym sensie miejscem «próby» – pomyślał. – Nie przeprowadzamy eksperymentu rewolucji, tylko eksperyment ewolucji gatunku w probówce trzydziestodwukilometrowej długości… „
Obrócił przedmiot, chcąc się przekonać, czy mrówki także zmienią kierunek.
„Ten cylinder jest jak kocioł, atanor, w którym przeprowadza się eksperyment z nową, dojrzalszą ludzkością. «Kamień filozoficzny ludzkości». Ludzkość światła. Jesteśmy gąsienicami, wkrótce przemienimy się w motyle, w następnym etapie zaś staniemy się świetlnymi motylami, które posiadają wewnątrz własne źródło światła. Świetlikami”.
Zanotował swoje pomysły.
Po rozmowie z Adrienem Yves zainstalował we własnym domu mrowisko w akwarium długości jednego metra i często je obserwował. Zachęcił Jocelyne, żeby również im się przyglądała, po czym wyjaśnił, że należy pomyśleć o ukierunkowaniu społeczności cylindra na system społeczny przypominający raczej system mrówek niż szczurów.
– Przyjrzałem się im dokładnie. Nie wszystkie mrówki pracują. Jedna trzecia odpoczywa, jedna trzecia wykonuje zajęcia niepotrzebne i jedna trzecia pracuje wydajnie. Ta ostatnia część koryguje błędy i sprawia, że miasto funkcjonuje.
Jocelyne popatrzyła na mrówki, czując w pierwszej chwili wstręt na widok tych rojących się owadów.
– Myślę, że można by zastosować taki sam podział w stosunku do społeczności Motylan – powiedział.
Po krótkim wahaniu Jocelyne pozwoliła się poprowadzić naturze, jak proponował Yves, i również zainstalowała u siebie w domu mrowisko długości jednego metra.
Z obserwacji tego zwierzęcego miasta wyciągnęła wnioski, jak zarządzać miastem ludzkim.
I rzeczywiście, jedna trzecia, która pracowała, potrafiła wyprodukować żywność i domy dla wszystkich.
Następnie, kierując się logiką, Jocelyne ustanowiła system zmianowy. Nie pracowali ciągle ci sami. Zmieniali się co miesiąc. Ci, którzy pracowali wcześniej, teraz odpoczywali lub zajmowali się czym innym. I tak dalej.
Zasadę trzech części zastosowano również w produkcji.
Jedna trzecia w rolnictwie.
Jedna trzecia w przemyśle.
Jedna trzecia w twórczości artystycznej.
W Raju nie było pieniędzy. Nie było także administracji ani ustanowionych szefów czy ich zastępców. Przy określonych przedsięwzięciach pojawiali się spontaniczni przywódcy, którzy z powrotem stawali się anonimowi tuż po ich zrealizowaniu. Dopóty, dopóki kolejne przedsięwzięcie tego typu nie wymagało ich doświadczenia czy wyjątkowej charyzmy.
Na potrzeby ogółu Jocelyne wprowadziła hasło: „Nie ma wydajności bez gorliwości”.
Do niewdzięcznych, lecz niezbędnych zajęć, takich jak sprzątanie domów czy niektóre wyczerpujące prace w polu, opracowała system losowania, aby wszyscy mieli równe szanse.
Wówczas Yves Kramer zrobił coś, na co dawno już sobie nie pozwalał. Udał się na spacer. Przepełniony lękiem o start, miłością do Elisabeth, następnie zajęty ojcowskimi obowiązkami, które zmuszały go do wstawania w nocy, żeby przygotowywać butelki z mlekiem i śpiewać kołysanki noworodkowi, nigdy nie pomyślał o tym, żeby obejrzeć swoje dzieło. Ciągle krążył tylko między okiem Motyla a domem na palach, pokonując drogę na drewnianym rowerze. Kochał ten cichy świat szybkiego ruchu.
Postanowił więc przejść się po okolicznych wsiach, aby obejrzeć zakątki, których nie miał zwyczaju odwiedzać.
Zaczął od samego Miasta Raju. Wzdłuż niewybrukowanych ulic stały niewielkie trzypiętrowe domy z drewna, w rozmaitym stylu, otoczone ogródkami, w których rosły kwiaty, warzywa i owoce.
Przy pomocy swojej towarzyszki Adrien Weiss opracował ekologiczny dom funkcjonujący w obiegu zamkniętym, gdzie śmieci i ścieki służyły jako kompost dla roślin, a w wyniku ich fermentacji powstawał metan wykorzystywany do prądnic, które zapewniały domowi prąd.
Na peryferiach wioski znajdowały się place budowy, gdzie każdy pracował w swoim rytmie. Mieszkańcy pomagali sobie wzajemnie przy wznoszeniu domów. Uwagi wynalazcy nie uszła też motylańska moda, która narodziła się zupełnie spontanicznie. Noszono ubrania w żywych kolorach: czerwonym, niebieskim, żółtym, zielonym. Barwy fuksji, fiołkowo-różowe i złote, były bardzo w cenie. Rzadko zdarzał się ktoś ubrany na czarno, biało czy w kolory pastelowe.
Tak jakby każdy chciał mieć pewność, że zostanie zauważony. Na tkaninach występował często motyw kwiatów, ptaków, ryb.
Moda w cylindrze obejmowała także dość sporą biżuterię przedstawiającą motyle w różnych formach.
Komik Gilles napisał nawet skecz na ten temat. Otóż twierdził, że mężczyźni ze statku kosmicznego uważają się za motyle, a kobiety za kwiaty. I że w ciągu tysiąca lat zjawisko to może wywołać mutację gatunku. Pojawią się wówczas mężczyźni-motyle, którzy będą spijać nektar z kobiet-kwiatów.
Podniósłszy z ziemi jabłko, które spadło z nieba, Yves wbił w nie zęby, natychmiast musiał je jednak wypluć, ponieważ było robaczywe. Zapomniał o tej drobnej niedogodności przyrody, polegającej na tym, że jej owoce nie są przeznaczone wyłącznie dla istot ludzkich. Po spożywaniu przez całe życie napromieniowanych, pokrytych pestycydami jabłek zaczął wierzyć, że jabłka nie mają robaków i nie gniją.
Obejrzał uważnie owoc, odrzucił część zamieszkaną przez robaki i zjadł resztę.
Nagle z jednego z domów dobiegł dźwięk strojonej harfy.
Yves odetchnął głęboko, napawając się zapachami typowymi dla Miasta Raju.
Mijając sklep zielarski, poczuł zapach tymianku, szałwii i cząbru. Doszli przynajmniej do tego, żeby nie zależeć więcej od lekarstw, tylko kurować się roślinami rosnącymi w cylindrze. Do przeprowadzania trudniejszych zabiegów, tych z dziedziny stomatologii i chirurgii, urządzono mały szpitalik.
Na widok pędzącego po ulicy szczura Yves pomyślał przez chwilę, że odtworzył stary świat, natychmiast jednak zmienił zdanie i doszedł do wniosku, że z obu światów, starego i nowego, wzięli to co najlepsze.
Z piekarni unosił się aromat gorącego chleba. Tutaj chleb stawał się twardy w ciągu jednego dnia. Jak dawniej. Kuźnia wydzielała zapach żaru i żelaza i chyba tylko nad garbarnią krążyły mniej przyjemne wyziewy. Podążał w górę rzeki tak czystej, że dało się zobaczyć pstrągi i żaby przemykające wśród włóknistych wodorostów, które pojawiły się samoistnie po starcie statku.
Wzdłuż rzeki można było dostrzec najróżniejsze przejawy życia. Pachniało lawendą. Jedne kobiety prały bieliznę, inne tkały na wielkich krosnach. W Mieście Raju mieli teraz wystarczająco dużo jedwabników, żeby produkować własny jedwab, który artyści chętnie malowali na jaskrawe kolory.
Na polu jakiś mężczyzna, zmęczony zanurzaniem w ziemi lemiesza od pługa ciągnionego przez wołu, został zastąpiony przez przyjaciela, który podał mu właśnie manierkę, żeby mógł się napić. Mężczyzna usiadł z boku i zabrał się do czytania jednej z książek, które zapełniały ogromną bibliotekę na statku.
„Piękny świat dla Elodie, dziecka gwiazd” – pomyślał.
Idąc przez las, stwierdził, że Adrien musiał wpuścić do cylindra nowe gatunki zwierząt, wśród gałęzi drzew dostrzegł bowiem wiewiórki, na korze jaszczurki, motyle i oczywiście mrówki taszczące na zmianę obcięte liście, które zanosiły w łapkach aż do kopców z gałązek.
Wówczas przypomniał sobie zdanie wypowiedziane przez Adriena:
„W odległej przyszłości ludzkość będzie musiała dokonać wyboru między życiem na podobieństwo szczurów a życiem na podobieństwo mrówek”.
Kiedy mijające go na drewnianych rowerach długowłose dziewczynki pomachały mu na powitanie, także je pozdrowił.
Nieco dalej pole słoneczników przyciągało chmary pszczół, które również się zmieniały, żeby zapylać kwiaty i robić miód.
Yves Kramer doskonale pamiętał, jak po raz pierwszy skosztował słynnego miodu „wykonanego w Raju”. Miał inny smak niż ten, który znał. W rzeczywistości smakował gorzej, ale to był „ich” miód.
Zerwał słonecznik i powąchał. Kwiat ten od początku wskazywał mu rozwiązanie.
„Odwracać się ku światłu”.
Wszedł na wzgórze, gdzie rzeka miała swoje źródło, stamtąd zaś mógł podziwiać panoramę Miasta Raju.
„Jest tak samo dobrze jak na Ziemi” – pomyślał.
Podążając wzrokiem za małym maskonurem, spojrzał w górę, aż na cylindryczne słońce, a nawet poza niebo.
Wówczas spostrzegł następne pole słoneczników, ale odwrócone do góry nogami. Następny las do góry nogami. Następnych ludzi, którzy jechali na drewnianych rowerach, nie zwracając nań najmniejszej uwagi, i którym wcale nie opadały włosy.
„Jest lepiej niż na Ziemi”.
Nawet nie tęsknił za wiatrem ani za prawdziwym Słońcem.
Odsunął na bok przeszłość. Nie lękał się już przyszłości. Osiągał właśnie tę idealną, poszerzoną teraźniejszość. Wtem czyjaś dłoń spoczęła na jego ramieniu. Obejrzał się.
Był to komik Gilles.
– I co, szefie, zwiedzamy więzienie i machamy skazańcom na powitanie?
– Dzień dobry, Gilles. Odprężasz się? – zapytał, wskazując butelkę z alkoholem, którą komik trzymał w ręce.
– Robienie za błazna to wyczerpująca praca, trzeba więc czasem trochę odpocząć.
– Jesteś tutaj szczęśliwy?
– Chce pan prawdy? Nie. Jak dla turysty, może być. Żarcie jest dobre, dziewczyny milutkie i mają „otwarte umysły”. Ale jako komik się nudzę. Tak naprawdę nie mogę się z pana śmiać – jest pan za mało karykaturalny. Nie ma dość kryzysowych sytuacji, żebym mógł rozwinąć cały mój dowcip. W rzeczywistości wszystko idzie aż za dobrze. My, komicy, jesteśmy po to, żeby stanowić przeciwwagę dla lęku, ale skoro nie ma lęku, na co możemy się przydać? Żywo! Dajcie jakąś porządną wojnę, żebyśmy się pośmiali i żebym poczuł się potrzebny.
Yves zmarszczył brwi, po chwili jednak pojął, że to żart. Pełen wątpliwości, roześmiał się z przymusem. Odpowiedziawszy mu kuksańcem, Gilles oddalił się do pobliskiego lasu.
Wynalazca pozostał na szczycie wzgórza przez cały dzień, aby podziwiać postępujący stopniowo zachód sztucznego słońca, któremu towarzyszyło pojawienie się pierwszych świetlików. Powiedział sobie, że dla większego autentyzmu brakuje tylko porannej rosy.
Chwilowo na centralnym neonie gromadziła się tylko odrobina pary, która zaczęła się skraplać.
Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.
Od samego rana na rynku Caroline prowadziła gimnastykę grupową. W takt rytmicznej muzyki wykonywała ruchy mające na celu wzmocnienie wszystkich mięśni oraz regulację oddechu i rytmu serca.
Yves Kramer usiłował dosyć nieudolnie ją naśladować, ale raczej bez powodzenia.
Nagle zaczęło mrugać czerwone światełko i włączyła się syrena alarmowa. Ostatni raz wyła wtedy, gdy zaklinował się żagiel, stawiając start pod znakiem zapytania.
Na ekranie telewizora ukazała się pogrążona w smutku twarz Jocelyne, aby ogłosić straszną wiadomość.
W Mieście Raju doszło do zbrodni.
Yves wsiadł na rower i popędził do ratusza, gdzie siedzieli już w głównej sali Gabriel Mac Namarra, Adrien Weiss i Jocelyne Perez.
– To było zbyt piękne, żeby mogło trwać zbyt długo – stwierdził z goryczą Gabriel. Ktoś nie wytrzymał.
Gdy zasięgnęli języka, okazało się, że to sprawa uczuciowa. Zdradzany mąż, podpiwszy sobie, odnalazł w alkoholu dość siły, żeby chwycić za kuchenny nóż i dźgnąć swoją byłą konkubinę.
– Alkohol i zazdrość wystarczyły, żeby zburzyć spokój w raju – stwierdziła Jocelyne, która sprawiała wrażenie najbardziej poruszonej tym wydarzeniem.
Tak oto brak dostępu motylańskiej społeczności do broni okazał się za małą przeszkodą, aby zapobiec zbrodni. Zwykły nóż kuchenny wystarczył, by popełnić coś nieodwracalnego.
– Chyba nie skonfiskujemy wszystkich ostrych noży i nie zastąpimy ich nożykami o zaokrąglonych czubkach, jak dla dzieci…
Yves Kramer przypomniał sobie słowa swojego ojca, Jules’a:
„Miłość nie jest drogą, którą należy podążać. Człowiek może zabić z miłości, może dopuścić się niecnych czynów w imię kochania. Jedyna droga, jaką trzeba podążać, to światło”.
– Co zrobić z winowajcą? Wsadzić do więzienia? Zabić? Wybaczyć w imię powszechnego spokoju?
– Jak to się stało, że nie wykluczyliśmy niszczycielskiego potencjału u tego faceta podczas rekrutacji? – zapytał Mac Namarra.
– To czarujący, pracowity i pełen zapału facet, który od samego początku podróży zachowywał się całkowicie zgodnie z regułami życia społecznego. Poza tym posiada szczególne uzdolnienia.
– To piekarz – dodał Adrien Weiss. – I to nie byle jaki, ale najlepszy piekarz w Mieście Raju.
Na myśl o wybornych rogalikach, którymi zajadał się każdego ranka, Yves doznał jeszcze większego zawodu. Gdyby usunęli piekarza poza nawias, musiałby jeść gorsze rogaliki.
– Tylko tego brakowało… Mówiłem, że najtrudniejszy do opanowania jest czynnik ludzki. Do licha ciężkiego, dlaczego? Dlaczego!?
Nie mogąc się powstrzymać, porwał ze stołu szklankę z wodą i rąbnął nią z całej siły o ścianę, aż roztrzaskała się w drobny mak.
Kiedy złość mu minęła, wszyscy popatrzyli po sobie z niepokojem.
– Musimy dać przykład! – oświadczył. – Żeby to się więcej nie powtórzyło. Gdzie jest teraz ten piekarz?
– Siedzi zamknięty w domu. I płacze.
– Nie możemy go wypuścić na wolność i mu przebaczyć. To by oznaczało, że w Mieście Raju można bezkarnie mordować.
– Ani go zabić, bo to by oznaczało, że wyznajemy zasadę „oko za oko, ząb za ząb”. – Może moglibyśmy go zmusić, żeby pracował więcej, na przykład w nocy? – zaproponował pojednawczo Yves.
Zaraz jednak ugryzł się w język, pojąwszy, że palnął głupstwo, bo przecież piekarze i tak rozpoczynają pracę przed wschodem słońca.
Jocelyne Perez wpadła na pomysł powołania sądu ludowego. Dwunastu osób wyłonionych w losowaniu.
Tak też zrobili. Proces był szybki, gdyż nikt nie wiedział, od której strony ugryźć problem. Trybunał głosował za karą więzienia. Motylanie musieli czym prędzej zbudować jakieś miejsce odosobnienia, w którym można by zamknąć skazańca.
Ta pierwsza zbrodnia zburzyła jednak przeświadczenie o zbiorowej niewinności. Była to pierwsza czarna plama na nieskazitelnie białej powierzchni.
Wieczorami przebywający w więzieniu piekarz wykrzykiwał czasem imię zamordowanej nieboszczki. – Kochałem cię, Lucindo! Kochałem cię!
Jocelyne Perez odwiedziła Yves’a Kramera akurat wtedy, gdy karmił z butelki Elodie.
– Teraz znów staliśmy się społeczeństwem ludzkim, takim jak inne. Jestem tak bardzo zawiedziona. Wystarczył jeden kretyn, żeby wszystko schrzanić.
– Nie. To wspaniałe.
– Zbrodnia jest wspaniała?
– A czego się pani spodziewała? Stu czterdziestu czterech tysięcy świętych? To wspaniałe, że nie mieliśmy kłopotów wcześniej. Pozostaje pytanie: jak osiągnąć sprawiedliwość, nie wywołując jednocześnie niechęci?
Jocelyne Perez nie potrafiła pojąć, dokąd zmierza wynalazca.
– Naprawdę wierzyła pani w podróż, która trwałaby tysiąc lat bez ani jednej zbrodni? – zapytał.
– Chyba nie powinniśmy byli pozwolić na zabranie alkoholu. Przecież zakazaliśmy go przed wylotem.
– Produkują własny sok z owoców, żeby otrzymać z niego pokątnie alkohol przez destylację. To normalne. Od czasu do czasu muszą się odstresować. Nawet zwierzęta mają swój „odprężacz”.
Mówiąc to, pokazał na Domino, który zajadał właśnie kocimiętkę i wydawał się pijany ze szczęścia.
– Powinniśmy byli ogłosić całkowity zakaz – upierała się Jocelyne.
– Wtedy znaleźliby coś innego. Paliliby trawę, liany, konopie.
– Tego też zabronimy.
Yves oparł córeczkę na swoim ramieniu, żeby jej się odbiło, po czym położył ją w łóżeczku.
Jocelyne Perez przyglądała się gaworzącemu niemowlęciu.
– Dla pełnego spokoju powinniśmy zakazać mnóstwa rzeczy. Tylko że wtedy wkroczylibyśmy w dyktaturę. Na dodatek sprawilibyśmy, że staliby się dziećmi. Nie tak wyobrażam sobie homo stellaris przyszłości.
– Na litość boską! – zawołała Jocelyne. – Dlaczego oni nie potrafią się zachować? Myślałam, że zostali odpowiednio dobrani.
– Nie ma co liczyć na cuda. Mimo najlepszego nawet castingu to tylko ludzie, za nimi zaś są miliony lat zbrodni. Mamy to we krwi, nie da się tego tak łatwo wymazać.
Do pokoju weszła właśnie Elisabeth Malory, wyczerpana koniecznością wyminięcia asteroidy i naprowadzenia statku z powrotem na właściwy kurs. Niemowlę natychmiast zaczęło gaworzyć inaczej, przyzywając mamę, oraz otwierać i zaciskać dłonie.
– Co proponujesz, Jocelyne? – zapytała żeglarka, od razu włączając się do rozmowy.
– Uważam, że najwyższy czas jasno przedstawić reguły gry, które do tej pory były przemilczane. Rozumie się samo przez się, że lepiej powiedzieć to głośno.
Mała Elodie została wyjęta z łóżeczka, wzięta na ręce, ucałowana i wyściskana przez matkę.
– Będziemy musieli stworzyć konstytucję. Nazwać po imieniu to, co zakazane. Określić sankcje za każdą zbrodnię i każde przestępstwo.
– Sankcje? A kto będzie je nakładał?
– Policja. Potrzeba nam policji. Nie możemy dłużej ponosić ryzyka trzymania ludzi w ryzach tylko za pomocą entuzjazmu. Trzeba dodać do tego strach przed karą, inaczej wszystko się zawali, kiedy zaś nastąpi koniec niewinności, stoczymy się powoli w barbarzyństwo.
Elisabeth Malory, całując dzidziusia, jakby chciała go naładować miłością, odwróciła się ku nim.
– Czego się spodziewałaś, Jocelyne? Że będziemy się do siebie uśmiechać bez najmniejszego zgrzytu przez tysiąc lat?
– Miałam taką nadzieję. Oczywiście licząc na poczucie obywatelskie każdego z nas, łudziłam się, że bez pieniędzy, bez własności prywatnej, bez instytucji małżeństwa, bez alkoholu, bez podatków i bez rządu nam się uda.
– Najwyższy czas… Miałam zamiar powiedzieć: „wrócić na ziemię”, ale powiedzmy raczej: „wrócić do rzeczywistości”. Jesteśmy tylko istotami ludzkimi.
Elodie znów zaczęła gaworzyć. Wszyscy troje popatrzyli po sobie, lecz Elisabeth ucięła:
– To dziecko gwiazd, ale jego pokolenie nie zdobyło jeszcze przewagi liczebnej. Jesteśmy przede wszystkim „Starymi z Ziemi”, a nie „Nowymi z Kosmosu”.
Jocelyne zrobiła zawiedzioną minę. – Trzeba powołać Zgromadzenie Mędrców, żeby zredagować konstytucję. Nie damy rady tego zrobić w pięcioro.
Położywszy dziecko do łóżeczka, Elisabeth zaproponowała Jocelyne bez zastanowienia kieliszek alkoholu, pani burmistrz jednak stanowczo odmówiła.
– A więc Zgromadzenie Ustawodawcze Mędrców. Co jeszcze? – zapytał wynalazca.
– Trzeba zbudować więcej cel więziennych. Może sto. Będą następne zbrodnie.
Yves wypowiedział w zamyśleniu zdanie, którego wolałby nigdy nie mówić:
– Czy sam fakt istnienia pustych cel nie zachęca do tego, żeby je zapełnić… – Ugryzł się w język. – Mam wrażenie, że kroczę starą ścieżką, która zawsze wiodła donikąd. Czy nie ma innego wyjścia?
– To zło konieczne, ale mniejsze zło. Gorzej by było, gdyby istniały zbrodnie bezkarne, bo wtedy zmierzalibyśmy ku anarchii – ostrzegła Elisabeth.
– Byłem anarchistą. Zawsze marzyłem o świecie bez policji i rządu – odrzekł Yves.
– To utopia. W rzeczywistości prawna próżnia sprzyja oszustom i drobnym gangsterom, którzy widząc, że nie ma żadnych sankcji, narzucają przemocą własne reguły – przypomniała mu jego towarzyszka.
– A zatem będziemy musieli utworzyć „rząd”.
Wymówił to słowo tak, jakby wymieniał nazwę jakiejś obrzydliwej potrawy.
– Nie widzę innej możliwości – przytaknęła Jocelyne Perez.
Yves Kramer uderzył pięścią w bambusową ścianę.
– Dlaczego zawsze musimy powielać te same schematy?
– Człowieka nie da się tak łatwo zmienić – odparła Elisabeth, kołysząc córeczkę.
– Wszyscy przejęliśmy od innych paranoiczny system postrzegania. Rodzice, szkoła, miejsce pracy i telewizja urabiały nas przez całą naszą młodość. Niełatwo się z tego wyzwolić. Nawet wieloletnia podróż w kosmos nie może zmienić tak głębokiego programowania. Chyba że zrobilibyśmy Motylanom pranie mózgu, aby zapomnieli. Aby stali się czyści, wolni od przemocy, którą widzieli i której zaznali. Aby w niczyjej pamięci nie pozostał ani jeden klaps otrzymany w dzieciństwie. Ani jeden strach przed ciemnością czy przed wilkami.
– Ja wierzę w następne pokolenie – zapewniła Elisabeth, całując Elodie. – Trzeba być cierpliwym. Co do nich, spróbujemy ich tak zaprogramować, żeby nabrali ochoty do szczęścia.
– To nie będzie proste – przyznał Yves. – Jeśli bowiem dobrze zrozumiałem, wystarczy jedna czarna owca zarażona wirusem przemocy, żeby zakazić całe stado.
Jocelyne Perez nalała sobie w końcu kieliszek alkoholu i wypiła jednym haustem.
– Właśnie to sprawia, że nasze przedsięwzięcie jest unikatowe. Po raz pierwszy mamy możliwość spróbować zmienić stare zasady. Ale w tym celu musimy na początek zachować kilka z nich. Należą do nich konstytucja i prawo. A także rząd i policja. Trzeba poczekać, aż wszyscy staniemy się doskonali i będziemy umieli żyć bez przywódców.
Pogrzeb żony piekarza odbył się na odsłoniętym płaskowyżu, który Jocelyne określiła mianem cmentarza.
Zgodnie z sugestią Adriena Weissa, jak zawsze troszczącego się o ekosystem cylindra, ciało młodej kobiety nie zostało ubrane, lecz złożone nago, wprost do wykopanego w ziemi dołu, aby mogło ulec recyklingowi za pośrednictwem robaków, a więc tym samym integracji z „przyrodą” cylindra.
Kiedy zwłoki zasypywano piaskiem, obecny przy pochówku tłum zaintonował spontanicznie pieśń żałobną.
Pieśń ta nie miała słów.
Była to po prostu melopeja, która narastała bez końca i stawała się coraz głośniejsza.
Na grobie, znów za namową psychobiologa, posadzono gruszę. Zamiast mowy pogrzebowej Adrien Weiss oświadczył:
– Niechaj te mikroelementy nakarmią ziemię, piasek zaś niechaj nakarmi soki drzewa. Później zaś niechaj z tych zwłok wyrośnie życie pod postacią owoców, które każdy będzie mógł jeść. W ten sposób jej pamięć pozostanie na zawsze w naszych komórkach.
Następnie podlano drzewko, po czym tłum się rozszedł.
Temperatura wzrosła.
Kwestia wyregulowania termostatu i słońca. Napięcie społeczne także wzrosło.
Pierwsza zbrodnia pociągnęła za sobą pierwsze więzienie, pierwszy sąd, pierwszy cmentarz, pierwszą policję, pierwszy rząd, pierwsze zgromadzenie, pierwszą konstytucję.
– „Tak oto chaos rodzi porządek” – upierał się Adrien.
Nie wszyscy jednak podzielali jego zdanie.
Elisabeth, stojąca samotnie za sterem Gwiezdnego Motyla, wiedziała, że Yves jest głęboko rozczarowany.
Początkowa harmonia uległa zakłóceniu.
Jego marzenie zostało zbrukane.
Zapatrzona w dal żeglarka nie odrywała wzroku od trzech światełek.
Trzymała kurs na trójkąt.
Bez zastanowienia musnęła dłonią metalową tabliczkę, pod którą kryła się nazwa tajemniczego miejsca przeznaczenia, obcej planety, nadającej się prawdopodobnie do życia, dokąd ich potomkowie dotrą pewnego dnia.
Skierowała wzrok w lewo, gdzie umieszczona w kokpicie mała Elodie spała głęboko, ściskając w rączkach szmacianą lalkę. Dziecko gwiazd przepełnione obietnicami lepszej przyszłości.
Pocałowała ją w czoło.
Elisabeth pamiętała doskonale. Nie została samotną żeglarka przypadkowo.
Ona także uciekała przed ciemnościami dnia, by wyruszyć ku światłom nocy.
Przez głowę przewijały się powracające obrazki z dzieciństwa.
Wspomnienie pijanego ojca bijącego matkę. „Nie, nie przy małej, chodźmy do sypialni, żeby nas nie widziała!” – wołała matka.
„Myśli są w stanie wymazać przeszłość, wystarczy sobie wyobrazić, że przeszłość to taśma magnetyczna, którą się kasuje”
– nauczył ją jej partner.
Żeglarka zamknęła oczy i wymazała. Musiała powtarzać ten zabieg wielokrotnie, pocierając wyimaginowaną gąbką nasączoną octem.
„To się już stało. Nie mogę wrócić w przeszłość, ale mogę uśmierzyć ból związany z tymi wspomnieniami” – powiedziała sobie.
Yves zapewnił ją, że kiedy wymazuje jakąś chwilę z dawnego życia, to tak jakby wszechświat znał i urzeczywistniał na nowo jej historię.
„Gwiazdy są oczami wszechświata, wszechświat zaś przygląda się nam z zaciekawieniem”.
Wkrótce pojawiły się kolejne obrazy. Jej pogrążona w depresji, zapłakana matka.
– Proszę wziąć te pigułki, to pani pomoże zasnąć. I na razie proszę nie wychodzić, lepiej zostać w domu – radził lekarz. Wymazanie.
Obrazy pierwszych kar w szkole.
– Elisabeth, dostałaś trzy punkty na dwadzieścia możliwych, za mało pracujesz, w ten sposób do niczego nie dojdziesz – powtarzał jej nauczyciel w gimnazjum.
Obrazy martwego ciała ojca, które układają w trumnie.
– Nie cierpiał, w każdym razie pod koniec nie powiedział ani słowa, siedział bez ruchu ze wzrokiem zapatrzonym w pustkę: nawet kiedy robiono mu zastrzyki, wyglądał, jakby nic nie czuł – zapewniała pielęgniarka, która towarzyszyła mu w ostatnich chwilach.
Obrazy kochanki ojca, która szeptała mu do ucha, żeby jej nikt nie usłyszał:
– Moim zdaniem twoja córka za często jest z nami. Nie uważasz, że moglibyśmy kazać twojej byłej, aby ją brała częściej, żebyśmy mogli pojechać gdzieś w spokoju na weekend?
Elisabeth pojęła aluzję. Skoro jej nie chcą, nie będzie się narzucać, popłynie gdzieś daleko. Na ocean, gdzie nie słychać słów, które ranią.
A potem kolejne obrazy…
Własnej przemocy. Zaznała jej i stosowała ją wobec innych. Mężczyzn, których porzuciła i którzy błagali ją, żeby wróciła.
– Przykro mi, musisz zrozumieć, że cię kocham, ale nie jestem w tobie zakochana.
Albo matki, którą odepchnęła.
– Mamo, mogę ci powiedzieć, że widząc, jak ci się „udało” w życiu, mam tylko jedno pragnienie: żeby mi się „nie udało”. Twój przykład mi pomógł. Zrozumiałam, że aby być szczęśliwą, wystarczy postępować dokładnie odwrotnie niż ty.
Oczyma duszy widziała żebraków, którzy prosili ją o pieniądze na ulicy, w metrze, na klatce schodowej.
– Litości, proszę pani, to na jedzenie, niechże pani wykona jeden gest.
– OK, oto pieniądze, ale wcale nie na jedzenie, tylko na picie. Na pańskim miejscu też bym piła – odparła.
Wymazywanie gąbką, potem strumieniem wody, następnie pumeksem, papierem ściernym, na koniec zaś dłutem albo młotkiem.
Kiedy Yves Kramer wszedł do kabiny pilota, jak zwykle pocałował ją w usta, ściszył muzykę i zaczął jej masować ramiona.
– O czym myślisz? – zapytał. – Masz nietęgą minę.
– O ziemskich żebrakach. Przynajmniej w cylindrze nie ma biedaków, nikogo, kto umierałby z głodu, nikogo, kto by się narkotyzował. Nie ma klasy bogaczy, którzy żyją w luksusie, ani klasy tych, którzy pozwalają się wyzyskiwać.
– Wszystkie bogactwa zostały rozdzielone po równo nie według zasług, tylko według potrzeb. To pomysł Jocelyne. Z powodu mrówek. Podobno wśród mrówek nie istnieje pojęcie wartości indywidualnej – każda dostaje to, co jest jej niezbędne do uczestnictwa we wspólnym wysiłku. Posiadają nawet specjalny drugi żołądek służący do karmienia tych, które są głodne. Jocelyne bez przerwy opowiada o swoim mrowisku. Mówi, że natura sama pokazuje nam drogę za pośrednictwem swoich najuniżeńszych przedstawicieli.
– Mrówek? Często im się przyglądałam u dziadków w ogrodzie – rzekła w zamyśleniu Elisabeth.
– Im się udało zbudować miasta bez policji.
– Dzięki motywacji wszystkich.
– Właśnie na tym należy się skupić. Na początkowym zapale. Żadne ustawy nie będą tak mocne jak on. Możemy sobie wymyślać wszelkie możliwe kary i nagrody, ale żadna z nich nie będzie równie skuteczna jak zbiorowe pragnienie, żeby projekt „Gwiezdny Motyl” odniósł sukces.
Nagle jeden z ekranów zaczął mrugać. W strefie analizowanej przez radioteleskopy pojawił się jakiś punkt oznaczony liczbą. Oboje wiedzieli, co to znaczy.
Asteroida.
– Hm… ta jest bardzo duża i bardzo szybka – zauważył Yves. Żeglarka zaczęła obracać ster, śledząc wskaźniki na ekranie.
Natychmiast też Motyl zaczął się huśtać.
– Jest naprawdę szybki – przyznała Elisabeth. – Nigdy jeszcze nie widziałam nic równie prędkiego. Mimo to jeszcze przyspieszyliśmy, robimy dwa i pół miliona kilometrów na godzinę.
– Myślisz, że nam się uda?
Elisabeth włączyła silniki pomocnicze żagli, żeby wzmocnić manewr.
Motyl posuwał się jednak zbyt wolno, by zmienić kurs, asteroida zaś pędziła zbyt szybko. Skała otarła się o błonę z mylaru i przebiła ją niczym pocisk z karabinu wystrzelony w prześcieradło.
Ponieważ żagiel był przytwierdzony do skorupy przez giętki system wiązań, korpus i głowa motyla nie poczuły nawet uderzenia. Jednakże dzięki kamerom kontrolnym w złotym żaglu było widać dziurę.
– Czy co bardzo przeszkadza? – zapytała.
Spojrzawszy na ekrany, stwierdził, że właściwie nie utracili prędkości.
– Posiadanie skrzydeł wielkich jak kontynenty to zaleta, byle skała praktycznie nie ma żadnego wpływu na lot. Możemy ich zaliczyć jeszcze mnóstwo, zanim coś złego zacznie się dziać ze skrzydłami.
Nie zastanawiając się dłużej, Elisabeth obrała z powrotem kurs na trzy światełka. Olbrzymi statek zachwiał się, mając napięte żagle, podczas gdy prawe skrzydło przepuszczało promień słońca przez dziurę.
Oboje potraktowali to wydarzenie jako przesłanie: przeszkody da się pokonać, o ile człowiek trzyma kurs.
Tworzyli koliste rzędy niczym świece na torcie urodzinowym. Pierwsze wybory sześćdziesięciu czterech członków zgromadzenia wyłoniły lewicę, prawicę i centrum.
Prawica domagała się licznej policji, aby mieć pewność, że nie będzie więcej zbrodni.
Lewica domagała się całkowitej ufności w powszechną dobrą wolę, a co za tym idzie brak policji.
Centrum proponowało rozwiązanie pośrednie.
W wyniku pierwszych wyborów głosy zostały rozdzielone mniej więcej po równo.
W tym wypadku również potwierdziła się reguła trzech części. Lewica dysponowała słabą przewagą, co dowiodło, że większość ciągle jeszcze miała nadzieję, że wszystko ułoży się samo dzięki dobrej woli.
Większość stanowiły kobiety, tak jakby głosując na nie, Motylanie chcieli pokazać, że pragną się odciąć od ziemskich rządów, sprawowanych głównie przez mężczyzn. Albo że wierzą, że kobiety, które z woli natury noszą w sobie życie, są mniej skłonne do przemocy.
System rządzący dzielił się na trzy głowy.
Pierwszą z nich stanowili Założyciele.
Była to piątka twórców projektu: Yves, Gabriel, Adrien, Caroline i Elisabeth. To oni mieli być strażnikami ducha, jaki towarzyszył im podczas startu, i to zarówno w kwestii zarządzania statkiem, jak i w kwestii nawigacji.
Drugą głowę stanowiła władza wykonawcza, ucieleśniona przez Jocelyne, którą wkrótce zaczęła wspierać policja.
I wreszcie trzecią głowę stanowiła władza ustawodawcza, która miała uchwalać ogólne reguły życia.
Zgromadzenie sześćdziesięciu czterech uznało za swój obowiązek nakreślenie pierwszych zarysów konstytucji. Wydarzenie to transmitowała telewizja wewnętrzna, za którą odpowiadał Gilles, aby wszyscy mogli uczestniczyć w jej narodzinach.
Mędrcy zaczęli od najprostszych praw.
1. Zakaz zabijania.
2. Zakaz ranienia.
3. Zakaz gwałcenia.
4. Zakaz niszczenia cudzego dobra.
5. Zakaz kradzieży cudzego dobra.
Ponieważ istniały różnice poglądów na tematy takie, jak eutanazja, aborcja, karanie przestępców, postanowili zająć się nimi nazajutrz rano.
Tylko że właśnie nazajutrz rano wybuchł pierwszy bunt.
Tuż po starcie nastąpił pewien mały problem: tęsknota za rodzinną Ziemią.
Kiedy dopadało ich zmęczenie, niektórzy wypowiadali szeptem złowróżbne słowa: „Dawniej, na Ziemi, było jednak lepiej”.
W rzeczywistości każdemu przynajmniej raz przemknęło przez myśl coś takiego. Brakowało im wakacji nad morzem, wyjazdów na narty w wysokie góry albo obecności bliskiej osoby, która była teraz daleko. U jednych kryzysy objawiały się ostrzej niż u innych, Adrien wynalazł zaś termin na określenie tej nowej choroby.
„Ziemianica”. Zdaniem psychobiologa, był to rodzaj nerwicy.
Z chwilą gdy problem otrzymuje swoją nazwę, wydaje się mniej poważny.
Wspominanie skoków na spadochronie, wiatru przyjemnie owiewającego twarz czy deszczu na policzkach to była ziemianica. Pragnienie, by pędzić samochodem dwieście kilometrów na godzinę, strzelać z broni palnej albo nawet żal za metrem czy smrodem spalin to była ziemianica.
Nikomu jednak nie przyszło do głowy, że może to stanowić prawdziwy problem, aż do momentu, kiedy setka osób opanowała siłą siedzibę telewizji wewnętrznej.
Rankiem spiskowcy zaczęli siać propagandę na prywatnych monitorach i na wielkim ekranie ściennym umieszczonym w centrum Miasta Raju. Młoda kobieta wyglądająca na ich przywódczynię wzywała całą ludność cylindra do obalenia rządu i zawrócenia ku Ziemi.
Adrien Weiss pognał do stojącego na palach domu Elisabeth i Yves’a.
– Rozpoznaliście ją? – zapytał z przejęciem.
– Kogo?
– Tę dziewczynę, która przemawia w telewizji.
Yves przyjrzał się dokładniej. Zdążył wypowiedzieć jej imię przed Elisabeth:
– Satine Vanderbild.
Przywódczyni spiskowców mówiła właśnie przed kamerą, że ona i grupa „oswobodzicieli” postanowili przerwać tę „ucieczkę przed siebie w próżnię” i wrócić na Ziemię. Wzywała do powszechnego powstania.
– Co ona tu robi? Jak udało się jej wsiąść na pokład niezauważenie? – zdziwił się Yves.
– Ufarbowała włosy, włożyła okulary i zmieniła nazwisko. Przemknęła się niepostrzeżenie w tłumie stu czterdziestu czterech tysięcy osób – odparła Elisabeth.
– Adrienie, nigdy nam nie powiedziałeś, dlaczego się rozstaliście.
– W tej chwili naszym największym zmartwieniem jest pytanie nie o to, „dlaczego”, ale „jak”. Jak nie dopuścić do tego, żeby „Ostatnią Nadzieję” trafił szlag.
Tłum w cylindrze zaczynał wrzeć. Ludzie zdążyli się już zgromadzić na rynku i rozprawiali na temat tego wydarzenia. Wkrótce nastąpiły pierwsze kłótnie. W ciągu zaledwie kilku minut, podczas gdy z ekranów telewizyjnych wylewała się propaganda Satine, wywiązała się bójka między dwoma przeciwstawnymi obozami: lojalistów i buntowników. Ponieważ nie ustanowiono jeszcze policji, nikt nie rozdzielał walczących.
Na progu domu pojawiła się Jocelyne.
– Chodźcie prędko, utworzyliśmy mały oddział uzbrojony w kije, spróbujemy odbić telewizję.
– Przykro mi, ale zostaję z małą – odrzekła Elisabeth.
– Ja idę – oświadczył Yves, chwytając za trzonek od miotły. Tymczasem na dole zebrali się już członkowie zgromadzenia wyposażeni w kije. Adrien stanął na czele pochodu, jakby zamierzał uregulować osobiste porachunki z szefową spiskowców.
W miarę jak zbliżali się do budynku telewizji, stojącego na wzniesieniu na północy miasta, zdali sobie sprawę z istnienia pola bitwy, które zdążyło powstać samoistnie.
Linię obrony telewizji tworzył dobry tysiąc ludzi. Rzucali w siebie kamieniami. Wtem między napastników i obrońców wdarła się jakaś grupa. W ruch poszły nogi, pięści, kije, młotki i wreszcie noże. Rozległy się okrzyki wściekłości. Okrzyki bólu.
Walczący wili się po podłożu albo zamierali bez ruchu. Yves spoglądał na ten widok w osłupieniu.
„A więc to, co zbudowaliśmy, jest takie kruche.
Oni właśnie wszystko niszczą z tęsknoty za starym światem”.
Tocząca się wokół wielka walka stawała się coraz bardziej zaciekła. Buntownicy zyskali przewagę. Zewsząd jednak przybywali ludzie na rowerach, można było zatem mieć nadzieję, że większość z nich będą stanowili lojaliści.
Nagle jeden ze spiskowców zawołał, wskazując palcem wynalazcę:
– Tam są!
Jocelyne, Adrien i Yves zostali natychmiast otoczeni przez wrogą grupę celującą w nich taką bronią, jaka wpadła im w ręce. Zacieśniali groźne koło.
Yves’a ogarnął strach. Chwyciwszy kij w obie dłonie, uniósł go nad głowę, gotów uderzyć. Jego przeciwnicy posuwali się naprzód powoli, w milczeniu, patrząc z determinacją. Wtem coś odwróciło ich uwagę. Oto przybywali właśnie z posiłkami Gabriel Mac Namarra i Gilles. Przemysłowiec wywijał drewnianym nunchakiem z zaskakującą zręcznością. Podążający obok Gilles trzymał przed sobą długą tyczkę.
Ciosom nunchaka często towarzyszył suchy świst i wrzask bólu.
Zrobiwszy wyłom w murze spiskowców, Gilles i Gabriel uwolnili przyjaciół.
– Trzeba przejąć kontrolę nad telewizją – oznajmił Gilles.
Wdrapali się na wzgórze, gdzie znajdował się budynek stacji.
Był to niewielki, raczej solidny dom z cegły.
– Z tyłu są drzwi – oświadczył komik – możemy wejść tamtędy i ich zaskoczyć.
Jocelyne dała znak członkom zgromadzenia, że nadszedł czas, żeby uprawomocnili swoją funkcję w rządzie, biorąc udział w obronie budynku.
Wkroczyło ich zatem do środka około pięćdziesięciu, uzbrojonych w kije, a niektórzy nawet w noże. Jednakże spiskowcy, których ktoś zdążył powiadomić, zdołali się już wymknąć po odłączeniu aparatury.
Gilles natychmiast uruchomił nadawanie, Jocelyne zaś stanęła twarzą do obiektywu i chwyciła za mikrofon.
– Posłuchajcie mnie wszyscy. To nie jest rewolucja. To tylko epidemiczna reakcja na zbiorową ziemianicę. Grupa spiskowców przypuściła atak na Motyla prawdopodobnie ze strachu przed nieznanym. To są „reakcjoniści”.
Zdawała sobie sprawę, że słowo „rewolucja” posiada zabarwienie pozytywne. Należało zatem je zatrzeć, używając określenia „reakcjonista”, które ma zabarwienie negatywne. Zastosował je już wcześniej Mac Namarra, nazywając w ten sposób ich przeciwników z przeszłości.
– Zachowajcie spokój, wkrótce wszędzie powinien zapanować porządek.
Yves, który zdążył już otworzyć okno, spostrzegł grupę spiskowców, liczącą co najmniej ze stu ludzi, pędzącą ku głowie Motyla. Po drodze dołączali do nich niezdecydowani, gdyż tłum zawsze chce się opowiedzieć po stronie zwycięzców.
– Będą próbowali się wedrzeć do kokpitu! Prędko!
Zanim jednak lojaliści zdołali uformować oddział i ruszyć za nimi, spiskowcy zdążyli dotrzeć niemal do tarasu. Właśnie tam zatem, na dwóch rzędach ogromnych schodów wiodących na górę i tych prowadzących na dół, odbyła się wielka bitwa, podczas której starło się między sobą kilkaset osób. Dziwnie było przyglądać się walce, w której przeciwnicy znajdowali się na górze i na dole. Niektórzy rzucali kamieniami, te jednak przekroczywszy oś grawitacji, zamiast spadać, leciały dalej, trafiając w tych, co byli tuż nad nimi. Ciosy zadawane kijami bądź białą bronią powodowały poważne rany. Niektórzy padali i nie podnosili się więcej. Na białych stopniach widniała krew.
Gilles został na miejscu, żeby zagrzewać oddziały za pośrednictwem telewizji.
– Nie ma litości dla reakcjonistów!
W końcu spiskowcom udało się sforsować drzwi łączące kadłub z głową. Gabriel Mac Namarra oraz Yves zdołali się przedrzeć przez pierwszą linię obrony, wywijając jeden kijem, drugi nunchakiem. Obaj stanęli na wprost Satine i około setki uzbrojonych osób w korytarzu prowadzącym ku głowie Motyla.
– Dlaczego to robisz, Satine? Dlaczego sabotujesz projekt, przy którego narodzinach kiedyś’ pracowałaś? – zapytał Yves.
– Już za późno. Jesteście tu sami, a nas jest setka! Zwyciężyliśmy! Zawrócimy maszynę i polecimy na naszą planetę.
– Nie rozumiem.
– Odeszłam, ponieważ nie układało nam się z Adrienem. To straszny egoista, a życie z nim było piekłem. Nie mogłam go dłużej znieść. A potem przemyślałam wszystko. Chciałam wrócić incognito. Z ciekawości. Żeby się przekonać, czy ten projekt może się udać. Przez długie miesiące byłam rozdarta między pragnieniem, żeby się udało, a pragnieniem, żeby się nie powiodło. Codziennie rozważałam wszelkie „za” i „przeciw”. Kiedy zaś zobaczyłam narodziny konstytucji, wszystko stało się jasne. Każde zjawisko powoduje reakcję w formie swojego przeciwieństwa. Tak, myślę, że jesteśmy „reakcjonistami”. Ale wszystko działa właśnie w ten sposób. Lekarstwo stwarza chorobę. Prawo stwarza zbrodnię. Więzienie stwarza przestępców. Konstytucja stwarza rewolucję.
Yves opuścił kij i dał Gabrielowi znak, żeby zrobił to samo.
– Chyba nie zepsujesz teraz wszystkiego.
Satine roześmiała się nerwowo.
– Zbyt daleko zaszłam, wątpię więc, żebyś dał radę mnie pokonać. Wiesz, Yves, zawsze myślałam, że samoloty potrafią oderwać się od ziemi za sprawą jakichś „mistycznych” zjawisk. Fakt, że wielki stos blachy utrzymuje się w powietrzu z ludźmi w środku, jest całkowicie sprzeczny z logiką. Moim zdaniem to działa dlatego, że wszyscy pasażerowie są pełni wiary. Uważają za normalne, że góra żelastwa jest lżejsza od chmur. Ale wystarczy, żeby jedna osoba powiedziała sobie: „Przecież to nie jest normalne, ten samolot powinien spaść”, a… spadnie. Tak samo jest z Gwiezdnym Motylem. To się trzyma kupy tylko dzięki wierze wszystkich pasażerów. Teraz to ja doszłam do wniosku, że to wszystko jest sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Człowiek został stworzony, żeby żyć na ziemi, a nie w blaszanej puszcze, która będzie rdzewieć i gnić w kosmosie przez tysiąc lat. Okrzyki aprobaty ze strony spiskowców.
– Nigdy nie jest za późno, żeby przyznać się do własnych błędów. A więc zawracajmy, a wszystko będzie dobrze.
Yves zrobił niezadowoloną minę, po czym się uśmiechnął.
– Nie możesz pilotować Motyla. Tylko Elisabeth to potrafi.
– A niby dlaczego? – zapytała Satine Vanderbild.
– Kontrola sterów jest skomputeryzowana. Trzeba znać kody, żeby mieć dostęp do systemu pilotażu.
Twarz młodej kobiety zmieniła się w jednej chwili.
– Kłamiesz! To zwykły blef!
– Sama sprawdź.
– Trudno, w takim razie zrobimy inaczej. Chodźcie tu wszyscy, wrócimy na Muszce.
– Co to jest? – zdziwił się jeden ze spiskowców.
– Prom wyładowczy – odrzekł drugi.
– Wiem dokładnie, gdzie on się znajduje, bo uczestniczyłam w opracowaniu planów – stwierdziła Satine Vanderbild.
– I tym razem nie sądzę, żeby była tam klawiatura z kodem.
Po czym ruszyła ku ładowni promu.
Właśnie wtedy Mac Namarra odważył się na desperacki krok. Rzucił nunchako w kierunku podbródka buntowniczki, ona jednak zrobiła unik i wbiła mu w brzuch nóż kuchenny.
Miliarder cofnął się osłupiały. Yves zdążył go podtrzymać, zanim zwalił się na ziemię.
– Przykro mi, nie trzeba było mnie atakować – powiedziała.
– Nic do pana nie mam. Chcę tylko wrócić do domu. Na moją planetę. Nie zbliżaj się, Yves, bo tobie też zadam cios. Zegnaj.
Satine Vanderbild wsiadła czym prędzej na prom, a wraz z nią setka pozostałych spiskowców.
Nietrudno było uruchomić ten mały stateczek, wyposażony w uproszczony pulpit sterowniczy i zaprojektowany do przyszłego lądowania.
Śluza ładowni otworzyła się na przestrzeń kosmiczną, dysze Muszki zaś umożliwiły jej start i nikt nie zdołał jej powstrzymać.
Kiedy pojazd znalazł się dostatecznie daleko, rozwinął słoneczne żagle i pomknął w kierunku, w którym, zdaniem Satine, znajdowała się ukochana rodzinna Ziemia.
Bijatyka trwała zaledwie kilka godzin.
Adrien kazał opatrzyć rannych i policzyć zabitych. Rezultat: dwadzieścia trupów, setka rannych z obu obozów.
W czasie bitwy niektórzy przeszli zresztą z jednego obozu do drugiego.
Na Gwiezdnym Motylu powracał stopniowo spokój.
Gabriel Mac Namarra miał bardzo głęboką ranę. Zawieziono go do szpitala, gdzie został natychmiast operowany. Lekarze nie żywili jednak zbytnich nadziei co do jego powrotu do zdrowia. Obudziwszy się, Gabriel zaczął grymasić.
– Wszystko w porządku – szepnął. – To tak jak z piorunem, trzeba było rozładować napięcie. Istniało zaś rzeczywiste napięcie, którego nie zauważyliśmy. Zawsze znajdą się jacyś malkontenci. Satine przydała się przynajmniej do jednego: wyłowienia tych niezadowolonych. A więc wszyscy ci, którzy zostali, są bardziej lub mniej… zadowoleni.
Uśmiechnął się, następnie zaś roześmiał, lecz jego śmiech przeszedł w kaszel. Zażądał cygara.
– Przynajmniej nie umrę na raka – zażartował. – A teraz pieprzyć to wszystko, sprawcie mi tę ostatnią przyjemność. Cygaro. Mam je w domu. Czy ktoś może po nie pójść?
Przyniósł je Yves. Przemysłowiec zapalił mocny tytoń i łapczywie się zaciągnął.
– Nie doceniliśmy zdolności człowieka do wiecznego niezadowolenia z tego, co ma. Kiedy jest na Ziemi, chce lecieć w kosmos. Kiedy jest w kosmosie, chce wracać na Ziemię. – Ponownie parsknął śmiechem, jakby uznał swój żart za wyśmienity. – Zawsze trzeba mieć jakiś system rozładowania napięć. Tak samo szybkowar musi być wyposażony w zawór, żeby wypuszczać parę, inaczej wybuchnie. Sami musimy włączać ten zawór. Sami musimy zorganizować jakiś środek do wyżywania się, który będziemy kontrolować.
Wypuścił z lubością niebieskawy dym.
– Dobra, pozostaje jeszcze jeden problem – oznajmił Gabriel. – Prom Muszka. Mieliśmy tylko jeden i nie bez przyczyny: to duża rzecz…
– Nie damy rady wylądować bez tego dodatku – przyznał Yves.
– Trzeba zbudować następny – zaproponował Gabriel.
– W Mieście Raju nie mamy aż tak wysokiej technologii, żeby wyprodukować pojazd kosmiczny.
– Jasne, że nie macie technologii, ale macie czas.
To „wy” sugerowało, że już czuje się wykluczony z projektu.
– W ciągu tysiąca lat byle szczur laboratoryjny znajdzie w końcu sposób, żeby uciec. Znajdziecie jakieś wyjście. Na przestrzeni milenium da się rozwiązać wszystkie problemy.
Ponownie się roześmiał, natychmiast jednak skrzywił się i złapał za brzuch.
– Dlaczego oni to zrobili?! – zapytał przez zęby Yves, powstrzymując gniew na widok swojego przyjaciela, który był w takim stanie.
– Małpa – odrzekł Gabriel. – W człowieku nadal kryje się strachliwa i agresywna małpa. Tak niewiele trzeba, żeby zobaczyć w nim przerażonego drapieżnika… A poza tym projekt „Ostatnia Nadzieja” jest taki delikatny…
– Nie – zaprzeczył Yves. – „Ostatnia Nadzieja” jest silniejsza niż kiedykolwiek.
Gabriel Mac Namarra wypuścił kłąb dymu.
– Miło jest tak myśleć, ale ostatnie wydarzenia wyraźnie pokazują, że jeszcze nikt nie jest gotowy do zwycięstwa w ostatniej walce, walce z naszą własną głupotą.
Chwycił wynalazcę za rękę.
– Dziękuję, że pozwolił mi pan marzyć, panie Kramer. Dziękuję, że nadał pan sens ostatnim dniom mojego życia. Nie wiem, czy istnieje reinkarnacja, ale gdybym miał wcielić się w czyjąś postać, chciałbym, żeby to był ktoś, kto mieszka tutaj, na Gwiezdnym Motylu, i kto poprowadzi ten projekt dalej. Chciałbym wcielić się w wasze dzieci…
Yves ścisnął jego dłoń.
Spojrzawszy mu w oczy, przemysłowiec mruknął:
– W porządku, gotowe. – Po czym jego wzrok znieruchomiał. Yves zamknął mu powieki gestem pełnym czułości.
Nazajutrz ciało miliardera zostało pochowane na cmentarzu, obok ofiar pierwszej wojny w Mieście Raju. Na prośbę Yves’a posadzono na jego grobie największe drzewo w cylindrze, drzewo oliwne.
Na cmentarzu, na szerokim płaskowyżu, gdzie zgromadzili się wszyscy Motylanie, Jocelyne wygłosiła mowę, w której wyjaśniła, że uświadomiła sobie, że każda akcja wywołuje reakcję, każdy popęd życia pociąga za sobą popęd śmierci. Narodziła się Elodie. Zmarł Mac Namarra. Stworzyli zjednoczoną wspólnotę, reakcjonistyczna rewolucja zaś usiłowała ją rozbić. Gwiezdny Motyl opuścił Ziemię. Prom Muszka zaś właśnie na nią wracał.
– Co zrobić, żeby to się nigdy więcej nie powtórzyło? – zapytała Jocelyne. – Wiem, że zawsze będą was ogarniać wątpliwości. Wiem, że zawsze będzie wam towarzyszyła tęsknota za rodzinną planetą, ale teraz żałoba po Mac Namarrze powinna stać się symbolem ostatecznej żałoby po ziemskiej przeszłości. Nie możemy już zawrócić. Pozostaje nam „iść dalej albo umrzeć”.
Jeśli są wśród was jeszcze tacy, którzy uważają, że lepiej byłoby zawrócić, niech powiedzą to teraz albo zamilkną na zawsze.
– A jeśli to powiedzą, co się wtedy stanie? – zapytał jakiś młodzieniec w oddali.
– Jeżeli będą stanowić większość, cały statek powróci na Ziemię. Daję wam słowo.
Yves i Elisabeth nie spodziewali się takiego zagrania ze strony pani burmistrz. Adrien zdawał sobie jednak sprawę, że trzeba było postawić wszystko na jedną kartę, aby zyskać powszechne poparcie na najbliższe lata. Gra była warta świeczki.
Nastąpiła chwila wahania. Spośród stu czterdziestu trzech tysięcy ośmiuset osiemdziesięciu jeden pasażerów, którzy pozostali, nikt nie podniósł ręki.
– W takim razie lecimy dalej zgodnie z planem, ja zaś życzę sobie, żeby wszyscy niezadowoleni przychodzili do mnie, zamiast robić rewolucję.
Wówczas o głos poprosił Adrien Weiss.
– Przed śmiercią Gabriel powiedział, że należy znaleźć sposób na pozbycie się napięcia bez rewolucji. Po raz kolejny okazał się prekursorem.
Psycholog mówił dalej z flegmą, mimo że pozornie nie był to najlepszy czas i miejsce:
– Ja też jestem zdania, że w buncie Satine wystąpiła potrzeba zburzenia istniejącego porządku, dopuszczenia do głosu instynktów śmierci i zniszczenia. Pozbycia się napięcia. Te instynkty tkwią w nas samych, toteż negowanie ich nie ma sensu. Wobec tego proponuję dzień… karnawału. To znaczy dzień, w którym bawimy się w wojnę za pomocą petard, w którym wszyscy się wygłupiają przez całą dobę. W ciągu tych dwudziestu czterech godzin dozwolone będą wszelkie wykroczenia, ale oczywiście pod warunkiem, że nie wyrządzą nikomu krzywdy. Nie będzie morderstw, gwałtów, kradzieży ani niszczenia mienia. Za to będą dozwolone, powiedzmy, alkohol, zabawa oraz wszelkie nieniszczycielskie przejawy żywiołowej radości.
Oklaski, jakimi nagrodzono pomysł, świadczyły o tym, że panująca od chwili startu atmosfera cnotliwości ciążyła wszystkim.
– Myślę, że Gabriel by tego pragnął… – dodał na koniec. Adrien Weiss odwrócił głowę ku zaskoczonym Yves’owi i Caroline.
– Trzeba wywołać kolejny wstrząs, który pozwoli zapomnieć o poprzednim. Pomożecie mi?
Przytaknęli.
– Nie pozostaje nam nic innego, jak urządzić to w przyszłym tygodniu – zaproponował, jak zwykle skłonny do prokrastynacji, Yves.
– Nie, trzeba kuć żelazo, póki gorące. Jutro będzie wielki dzień Karnawału. Jeśli mamy zachować tylko jedno ziemskie święto, to będzie właśnie to.
Następnie glos przez megaton zabrał Yves Kramer:
– Co do mnie, sugeruję, żebyśmy powołali komórkę badawczą, której zadaniem będzie wyprodukowanie z materiałów rezerwowych Motyla promu mającego zastąpić Muszkę. Osoby, które chcą nad tym ze mną pracować, mogą dołączyć do mnie za godzinę w centrum wioski. Myślę, że na początek należy zbudować większą kuźnię.
Wszystkim chodziło jednak po głowie to dziwne słowo, które pojawiło się po tak wielu tygodniach. Karnawał.
Na ulicy: radosny tłum, donośna muzyka, sztuczne ognie, sprośne piosenki, odgłos rozbijanych butelek.
W domach: śmiechy, zapach mięsiwa i wina, rzężenie, krzyki rozkoszy.
Pierwszy karnawał w cylindrze okazał się czasem totalnej rozpusty. Wszędzie na ulicach Miasta Raju, w ogrodach, w lasach, na placach, w warsztatach, w amfiteatrze, na pływających po jeziorze łodziach widać było obściskujące się, tańczące, kopulujące bez żadnego wstydu we dwójkę albo w kilkoro pary. W jednej chwili wszystkie zmory rej, jak ją teraz nazywano, „rewolucji reakcjonistów” poszły w zapomnienie.
Od wylewającej się z głośników rytmicznej muzyki drżały ściany cylindra, jakby był on jedynie gigantycznym pulsującym nocnym klubem. Adrien wpadł nawet na pomysł, żeby nastawić sztuczne słońce na mruganie.
Udało mu się uzyskać globalny efekt stroboskopowy, który wzmógł ogólną ekscytację.
Święto nie skończyło się po jednym dniu – libacje, orgie i rozpusta trwały trzy dni i trzy noce. Każdy bawił się dopóty, dopóki nie zesztywniały mu mięśnie, nie wysiadło serce, nie ogarnęła go senność.
Po tym gigantycznym rozładowaniu napięcia nastąpił tydzień odpoczynku, aby wszyscy mogli dojść do siebie po orgiastycznym święcie.
Według późniejszych obliczeń okazało się, że tamtego dnia zaprogramowano blisko tysiąc narodzin, poczęte wówczas niemowlęta postanowiono zaś nazwać „Dziećmi Karnawału”.
Yves Kramer uznał, że został przekroczony pewien próg: skończył się okres żałoby po określonej przeszłości, należy zatem zacząć wszystko na nowych podstawach.
Jego zdaniem najlepszą cezurę stanowiłby symboliczny akt, który uważał za najbardziej wyrazisty: stworzenie nowego kalendarza.
Pewnego pięknego, otrzymanego sztucznie wieczoru odsłonił ogromny zegar, który wydobyli z magazynu przedmiotów ręcznie robionych.
– Oświadczam, że za dziesięć sekund rozpocznie się pierwsza era nowego czasu – powiedziała do mikrofonu stojąca na marmurowym tarasie Jocelyne Perez, nad której głową znajdował się olbrzymi ekran ukazujący obraz zegara.
Adrien przebiegł palcami po klawiaturze komputera i zgasił światło.
Pani burmistrz zaczęła odliczać w ciemnościach:
– Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, zero!
Natychmiast Adrien urządził powolny wschód słońca.
Yves wcisnął włącznik uruchamiający zegar. Wskazówki znajdujące się na dwunastce zadrżały. Wskazówka sekundnika ruszyła pierwsza, zrywami, jakby była nieśmiała.
– Niniejszym oświadczam, że oto rozpoczęła się pierwsza sekunda pierwszej minuty, pierwszej godziny, pierwszego dnia, pierwszego miesiąca, pierwszego roku nowej ery! – obwieściła Jocelyne Perez. – Mamy dziś rok zerowy.
Adrien Weiss przystąpił do drobnej regulacji, aby jarzeniowe słońce zalśniło wyjątkowym blaskiem. Caroline wykorzystała ten moment, żeby puścić przez głośniki dostojną, majestatyczną muzykę symfoniczną.
Nikt nie klaskał – wszyscy byli wzruszeni, przeniknięci świadomością, że rozpoczęli właśnie życie jako istoty ludzkie od samego źródła, pozbywszy się ostatnich reliktów zwierzęcości.
Motylanie zaczęli się ściskać i całować. Nie zdawali sobie dotąd w pełni sprawy z historycznego znaczenia własnego czynu.
Wznoszący się na cyplu wielki zegar stał się nagle istotnym symbolem.
Elisabeth Malory miała nadzieję, że nie tylko zapoczątkowali nową erę, ale że rzeczywiście zapoczątkują nową ludzkość: człowieka gwiazd, homo stellaris.
Pogładziła wystającą z nosidełka główkę Elodie, która uśmiechała się spokojnie, tak jakby wiedziała, że to wszystko jest normalne.
Wówczas zabrał głos Adrien:
– Moim zdaniem powinniśmy odciąć się od przeszłości. Zapomnijmy o historii. Zapomnijmy o Ziemianach, którzy są teraz dla nas jedynie ludźmi z dawnego świata. Proponuję, żebyśmy wszyscy porzucili nasze stare imiona. Niosą bowiem ze sobą przykre wspomnienia i ukryte więzy. Od tej pory nie będziemy już mieli nazwisk, tylko imiona.
Ktoś podniósł rękę.
– A co z tymi, którzy mają takie same imiona?
– Będą się wpisywać na listę – odparła Jocelyne, przychodząc z odsieczą psychologowi. – Przydzielimy im numery. Michel jeden, Michel dwa itd. Dostaną numery według kolejności zgłoszeń w centrum spisu ludności.
Wszyscy mieli świadomość, że decyzja ta wynika z chęci odcięcia się od przeszłości.
– I wreszcie – dodał na koniec Adrien – proponuję zrezygnować z pokazywania obrazów z Ziemi, które wywierają na nas duży wpływ, łącznie z ich potwornościami. Budzą drzemiące w nas strachliwe małpy. Tymczasem musimy o nich zapomnieć. Od tej chwili będziemy mieli tylko dwa kanały. Jeden będzie pokazywał to, co widać przed Gwiezdnym Motylem, a drugi wewnętrzne przedstawienia z Miasta Raju.
Wśród zebranych rozległ się pomruk. Część z nich uświadomiła sobie nagle, że ziemskie aktualności, które tak ich oburzały, ziemscy politycy, z których kpili, mieli na nich zły wpływ.
Uznano, że pierwszy dzień nowej ery powinien być wolny. Nikt nie pracował. Motylanie rozprawiali między sobą grupkami, komentując własną wizję nowej ludzkości, której mieli być głównymi aktorami.
Wieczorem zaś sto czterdzieści trzy tysiące ośmiuset osiemdziesięciu jeden pasażerów zasnęło, śniąc już nie o przeszłości, lecz o przyszłości.
Byli homo stellaris roku zerowego Nowej Ery. Słowa mają jednak ogromną władzę.
Rozpoczął się cykl życia.
Owady spulchniały ziemię. Rośliny filtrowały powietrze.
Ssaki przerabiały białko. Bakterie pożerały odchody i ciała ssaków.
W końcu w gigantycznej trzydziestodwukilometrowej probówce zapanowała równowaga ekologiczna.
Ze względu na ograniczone możliwości i materiały, jakimi dysponowano na pokładzie Gwiezdnego Motyla, ekipa inżynierów zdołała zbudować jedynie maleńki prom kosmiczny, w którym mieściłyby się najwyżej dwie osoby. Yves-1 z Dominem – I na ramieniu podszedł do siedzącej za sterem Elisabeth-1 ze śpiącą obok córeczką.
– Muszka 2 powinna być gotowa za dwa lata. Właśnie wtedy będziemy mijać ostatnią planetę Układu Słonecznego. Dzięki promowi będziemy mogli wylądować i poszukać innych metali, żeby dokończyć budowę Muszki 3, która pomieści wszystkich.
– Nie okłamuj mnie – powiedziała. – Nie teraz. Ja też rozmawiałam z konstruktorami Muszki 2. Rzeczywiście będą nam potrzebne inne metale, ale na ostatniej plancie naszego Układu Słonecznego ich nie ma. To tylko planeta gazowa.
Wynalazca udał, że jego uwagę przyciągnął kot.
– Z czasem człowiek znajduje w końcu jakieś rozwiązanie i nie będziemy się upierać, że jest inaczej. Nasze dzieci na pewno znajdą rozwiązanie.
– Przypomnij sobie nazwę naszego projektu: „Ostatnia Nadzieja”. Szczęście nie może nam sprzyjać bez końca. Dobrze zrozumiałam twoje przesłanie: mamy prom dla dwóch osób i to wszystko. Oto cała prawda.
Yves-1 przyznał, że istotnie tak wygląda sytuacja. W oddali przed nimi migotały gwiazdy i właśnie w tej chwili żeglarka znów doznała wrażenia, że to mnóstwo małych oczek wszechświata, który będąc globalną żywą istotą, śledzi ich.
– A jeśli mamy zapisany w genach program samozniszczenia? – odezwał się Yves-1.
– Nie rozumiem.
– Natura charakteryzuje się logiką. Skoro pozwoliła nam szybko się rozwijać i stać się bardzo potężnymi zwierzętami, to być może dlatego, że jesteśmy „zaprogramowani” na samoograniczenie. Wydaje nam się, że ujarzmiliśmy przyrodę, ale w rzeczywistości nie dokonaliśmy tego w większym stopniu niż wszystkie te gatunki, które wymarły przed nami. W stosunku do jednych posłużyła się chorobami, asteroidami, zmianami klimatycznymi, a dla nas koniec został zapisany w naszych własnych genach.
Przerażający sens tej myśli zaczął wreszcie docierać do żeglarki.
– Chcesz powiedzieć, że kiedy rodzi się jakiś gatunek, Natura z góry przewiduje jego kres?
– A przynajmniej jego „ograniczniki”. Dla jednych jest to drapieżnik. Dla człowieka to pęd do samozniszczenia.
– Ależ skąd, popatrz na nas: nie przejawiamy takiego popędu.
– To my nie jesteśmy normalni. Przyjrzyj się tylko dzieciom: chociaż nikt im nic nie mówi, ich pierwszą zabawą jest zabawa w wojnę.
– To dotyczy chłopców. Nie dziewczynek.
– A właśnie nawet dziewczynek: rzucają się na siebie z pazurami albo niszczą się wzajemnie za pomocą słowa czy potwarzy. W ostatecznym rozrachunku istoty ludzkie pragną się nawzajem jedynie krzywdzić. Gdybyśmy mogli bezkarnie zabić kogoś, kogo nie znamy, tylko po to, żeby pozbyć się napięcia… zrobilibyśmy to. Wyłącznym hamulcem dla naszych indywidualnych upodobań niszczycielskich są policja i wojsko, czyli przemoc zbiorowa.
– Jak możesz głosić takie potworności?
– Patrzę trzeźwo. Wszyscy jesteśmy źli. To zabezpieczenie, jakie wymyśliła Natura, żeby ograniczyć nam nieustanny rozwój i zapobiec naszej inwazji wszechświata.
– Nie czuję się taka. Nie jestem „zła”.
– A jednak, jeśli dobrze poszukać, też musisz taka być. Każdy z nas ma swoją ciemną stronę. Nie jesteśmy w stanie oczyścić naszych genów z tego pierwotnego piętna. Właśnie stąd biorą się wszystkie cierpienia, lęki, agresja i to, że wszystkie pozytywne plany są z góry skazane na niepowodzenie.
– Ależ przecież my zdołaliśmy oderwać od ziemi Gwiezdnego Motyla z ponad stu tysiącami ludzi na pokładzie i jak na razie zażegnaliśmy wszelkie konflikty.
– Owszem, potrafimy uciekać, ale czy będziemy umieli przeprogramować całe to zło, które nosimy w sobie z natury?
Elisabeth-1 skrzywiła się.
Domino-1 zeskoczył z jej ramienia, żeby powąchać łóżeczko FJodie-1.
– Wiesz, jaką ten kot ma nad nami przewagę? – zapytał Yves-1.
Pogłaskała zwierzę.
– On nie wie, że umrze. Może u źródła całego tego lęku tkwi strach przed śmiercią – przyznał.
Elisabeth-1 potrząsnęła długimi rudymi włosami, pojąwszy jednak aż zbyt dobrze sens tego zdania, wolała zmienić temat.
– Jak się toczy życie w Raju? – zapytała.
Yves-1 miał świadomość, że jego towarzyszka coraz rzadziej opuszcza stanowisko pilota, ponieważ uznała, że w cylindrze rządzi w tej chwili już nie ekologia, ale polityka.
– Rośliny zdobywają trochę lepszą pozycję w strefie południowej. Wszystko opanowują liany, paprocie i bluszcz. Mam pewną szczególną teorię na temat roślin: myślę, że one się mszczą na ludziach. Podporządkowały ich już sobie na starej Ziemi za pomocą kawy, tytoniu, winorośli, marihuany, herbaty, opium, maku, kokainy. Moim zdaniem, zrobiły to specjalnie, z pełną świadomością gatunku, aby się zemścić za to, że ujarzmiamy je, umieszczając je w uprawach i ogrodach. Roślina nie lubi porządku, tylko dżunglę, las i chaos. Tutaj też próbują przejąć władzę…
Elisabeth-1 obdarzyła go uśmiechem. Zdążyła się już przyzwyczaić do filozoficznych dywagacji swojego towarzysza życia. Nie pozwoliła mu jednak rozwinąć teorii na temat roślin.
– A co z pasażerami?
– Gilles-1 tchnął w telewizję wewnętrzną naprawdę dużo świeżości. Sądzę, że nie da się przecenić jego roli błazna. Pozwala rozładować drobne napięcia.
– A co z tymi poważnymi?
– Jocelyne-1 stała się trochę władcza, ale według mnie zapewnia w ten sposób wszystkim poczucie bezpieczeństwa i przekonanie, że na czele miasta stoi charyzmatyczna przywódczyni. Osoba wyznająca swobodne zasady moralne nie dałaby sobie rady. Wszyscy ciągle jeszcze mają w pamięci bunt reakcjonistów.
– Nie możemy sobie pozwolić na kolejne zamieszki.
– Jocelyne-1 zakazała spożywania alkoholu po dwudziestej drugiej. Zakazała rodzicom bić dzieci. Zakazała ludziom wyrzucania śmieci byle gdzie. W mieście nie wolno nawet splunąć na ziemię.
– Czy ustawy zostały przegłosowane przez zgromadzenie?
– Drży przed nią nawet sześćdziesięciu czterech członków zgromadzenia. Ona ma niesamowite napady gniewu.
– Władza uderzyła jej do głowy?
– Pilnuję jej. Moim zdaniem, jak na razie postępuje słusznie. Oni lubią, jak ktoś „trzyma ich silną ręką”.
– Słyszałam, że kazała powiększyć więzienie.
– Mamy w tej chwili piętnastu aresztantów – powiedział Yves-1.
– Za jakie przestępstwa?
– Za zabójstwa. W większości zbrodnie w afekcie. Z miłości, zazdrości, przekonania o zdradzie.
– Niełatwo jest walczyć z instynktem zaborczości.
– Są jeszcze trzy zbrodnie z powodu… gier – dodał Yves-1.
– Gier? Jakich gier?
– Mamy obecnie kółka graczy w karty i graczy w kości. Dobrze wiem, że kusi ich, aby stawiać pieniądze. Zaczynają grać o śruby i podejrzewam, że nadają im wartość pieniężną.
– Należało się tego spodziewać. Można na jakiś czas zapanować nad pociągiem do narkotyków czy alkoholu oraz nad instynktem zabijania bliźniego, trudno jednak zapanować nad upodobaniem do hazardu i popędem seksualnym, tym bardziej że obie te rzeczy niekiedy łączą się ze sobą…
Patrząc na nią, Yves-1 ciągle nie mógł się nadziwić, że po tylu latach nadal jest w niej tak mocno zakochany. Nie potrafiłby sobie wyobrazić życia z kimś innym. Uważał wręcz, że nawet gdyby jedyną zasługą projektu „Ostatnia Nadzieja” okazało się uczynienie z nich pary, byłoby to wystarczające usprawiedliwienie dla całego wysiłku.
– Byłbym zdolny zabić dla ciebie albo dla Elodie – stwierdził.
– Lepiej dla nas żyj. Zwłaszcza że mam dla ciebie dobrą nowinę. A właściwie dwie dobre nowiny.
Puściła do niego oko, pokazując na swój brzuch.
Pół roku później Elisabeth-1 powiła bliźnięta.
Poród był bardzo ciężki. Lekarz nie potrafił zatamować krwotoku, który po nim nastąpił. Według niego, wychodząc na zewnątrz, noworodki spowodowały otwarcie złamania miednicy wywołanego przez wypadek samochodowy sprzed lat.
Agonia Elisabeth-1 trwała cały dzień.
W ciągu ostatnich minut życia trzymała swojego towarzysza za rękę.
– Zrobiliśmy kawał dobrej roboty – zapewniała, przezwyciężając ból.
Do pokoju właśnie wszedł Domino-1, po czym położył się tam, gdzie wyczuwał istnienie cierpienia.
Po chwili zmienił pozycję, przywierając mocniej do istoty ludzkiej, która jak pamiętał, tak często go karmiła.
– Dla mnie to już koniec, teraz ty musisz się zatroszczyć o nasze dzieci i wnuki. Zdradź im tajemnicę twojej zagadki, żeby wiedziały, gdzie wylądować.
Yves-1 ze wzruszenia nie był w stanie wykrztusić słowa.
– I daj im swoją książkę Obca planeta: instrukcja obsługi. Obawiam się, że nie będą wiedziały, co robić, kiedy dotrą na miejsce.
Otarł spływającą po policzku łzę.
– W gruncie rzeczy masz rację: należy przekazywać wiedzę tylko tym, którzy potrafią ją wykorzystywać.
– Już nic nie mów. Odpocznij – powiedział z trudem.
– Wiem, Yves, umieram szczęśliwa. Każdemu życzę takiego życia jak moje. Dziękuję, że przyszedłeś mnie obudzić. Mimo że zrobiłeś to w nieco brutalny sposób.
Mocniej ścisnął ją za rękę.
– Ty też bądź szczęśliwy. Masz do tego prawo. Udało nam się. Udało się…
Wypuściła dłoń Yves’a-1.
On zaś czuł w głowie gonitwę myśli.
„Umrzeć, żeby dołączyć do Elisabeth? Odejść razem w pięknym stylu?… Nie. Nie potrafię tak jak tata, nie popełnię samobójstwa z miłości. Następowanie po sobie kolejnych pokoleń niczemu nie służy, jeśli potrafią one wyłącznie powtarzać schematy zapoczątkowane przez rodziców. Nie zabiję się. Będę wychowywał własne dzieci. Samobójstwo Jules’a było aktem egoizmu. Porzucił mnie. Ja ich nie porzucę”.
Przez pamięć o Elisabeth-1 Yves-1 postanowił nadać swoim dzieciom imiona zawierające sylabę „El”.
Eli-1 i Ela-1.
Tak czy inaczej, Elodie-2 od dawna nazywano Elo-2.
Yves-1 kazał posadzić na grobie Elisabeth-1 jabłoń, gdyż jabłko było jej ulubionym owocem. Zażądał również, by nikt nie zbliżał się do tego drzewa, chciał bowiem modlić się do swojej żony w samotności.
Następnie przystąpiono do wyboru nowego sternika, który poprowadziłby Gwiezdnego Motyla.
Po śmierci Elisabeth-1 Yves-1 przestał wychodzić z domu. Przez całe dnie siedział w swoim gabinecie i pisał dwie książki: Nowa Planeta: instrukcja obsługi oraz Dziennik pokładowy. Kot Domino urósł i roztył się.
Teraz Yves-1 puszczał go wolno po cylindrze. Kiedy na świat przyszła spora liczba czarnych, białych i rudych kociąt, okazało się, że Domino jest kotką.
Nie żyła jednak z ojcem maleństw. Za bardzo pochłaniało ją bowiem osobiste wyzwanie: skakać jak najwyżej. Nabrała zatem zwyczaju zeskakiwania z coraz wyższych miejsc, aby sprawdzić wytrzymałość własnych łap.
Rzuciwszy się pewnego dnia z wysokości marmurowego tarasu, źle upadła i złamała sobie kręgosłup. Yves-1 pochował kotkę na cmentarzu i posiał nad nią jej ulubioną roślinę – kocimiętkę.
W tym samym okresie Gwiezdny Motyl dotarł do ostatniej planety Układu Słonecznego. Zgromadzeni w lewym oku ci spośród założycieli, którzy jeszcze żyli, stwierdzili, że istotnie składa się ona wyłącznie z gazów i pary. Znalezienie metali do produkcji promu zastępczego okazało się zatem niemożliwe.
Wszyscy zdawali sobie sprawę, że czeka ich teraz co najmniej dziewięćset lat podróży po gwiezdnej próżni bez natykania się na jakiekolwiek słońca czy planety.
Pożegnawszy się z Ziemią, zorganizowali uroczystość, aby pożegnać Układ Słoneczny. Tym razem Motyl, przy całkowicie rozwiniętych skrzydłach, osiągnął prędkość dwóch milionów sześciuset tysięcy kilometrów na godzinę. Nie mógł już bardziej przyspieszyć – pozostało mu jedynie zachować uzyskaną szybkość.
Tydzień. Miesiąc. Rok. Dziesięć lat. Dwadzieścia lat. Trzydzieści lat.
Drzewko zasadzone na grobie Elisabeth-1 dało wiele plonów, stając się piękną jabłonią, wznosząc swoje gałęzie ku sztucznemu słońcu cylindra.
Lemiesze pługów ciągnionych po polach przez woły wabiły chmary ptaków spragnionych gąsienic. W ogrodach zaś motyle o osobliwych barwach przysiadały na kwiatach.
Na rynku zgarbieni starcy opowiadali o życiu na Ziemi, porównując wspomnienia. W oknach wisiało pranie. Na kobyłkach leżały przeznaczone do wędzenia ryby wydzielające silny zapach. W Mieście Raju rozlegał się rytmiczny stukot młotów kowalskich, podczas gdy na znajdujących się na osi centralnej lampach jarzeniowych gromadziła się skroplona woda, która spadała następnie we wszystkich kierunkach naraz.
Grawitacja miała stały poziom. Strefa lasów tworzyła masę pięknej roślinności. Jezioro aż pękało w szwach od wszelkich wodnych stworzeń: żab, ropuch, szczupaków, salamander. Wszędzie – w powietrzu, na ziemi i w wodzie – kwitło życie.
Yves-1 miał siwe włosy i pooraną bruzdami twarz, jego oczy nadal jednak lśniły pełnym wigoru blaskiem. Po śmierci ukochanej zaczął coraz bardziej zapadać na zdrowiu. Lekarze nie potrafili postawić innej diagnozy niż ta, że „życie stopniowo go opuszcza”.
Tuż przed śmiercią z powodu choroby, która wywoływała kaszel, lecz której żaden medyk nie był w stanie wyraźnie rozpoznać, twórca projektu „Ostatnia Nadzieja” wyjawił Elo-2 istnienie sejfu ukrytego w sterze.
– Żeby odnaleźć słowo, które go otwiera, należy rozwiązać zagadkę – wyjaśnił córce.
To jest na końcu poranka.
To jest w samym środku nocki.
I można to zobaczyć, spoglądając na księżyc.
Dziewczyna była bardzo podobna do matki. Słuchała jego słów z uwagą. Kiedy atak kaszlu minął, Yves zaczął mówić dalej:
– Jest jeszcze Dziennik pokładowy, to dzieje powstania projektu, oraz Nowa planeta: instrukcja obsługi, czyli podręcznik, który przyda się, kiedy projekt dobiegnie do prawdopodobnego końca.
Pokazał jej obie księgi.
– I wreszcie trzecia książka, która nosi tytuł Encyklopedia starego świata. Jest to książka historyczna i zarazem prawdziwa encyklopedia wiedzy, zawierająca dokładne informacje z wielu dziedzin. Pracowałem nad tym dziełem przez ostatnie dwadzieścia lat, korzystając z własnych wspomnień, a także z pomocy wszystkich specjalistów na statku, którzy opowiadali mi to, co zapamiętali na temat rozmaitych technologii i minionych zdarzeń.
– Co to jest ten „stary świat”?
Yves-1 pogładził Elo-2 po twarzy.
– Moje dziecko… To się nazywało Ziemia…
Przerwał, chcąc wzmóc napięcie, wyczuwał jednak przemożny głód wiedzy u swojej córki. „Jak opowiedzieć całe dzieje ludzkości tuż przed śmiercią?” – Powiedzmy, że kiedyś ludzie mieszkali na pewnej planecie, ale ulegli małpiemu instynktowi agresji i żądzy posiadania. Zbudowali cywilizację, którą ogarnął jednak zastój i która w końcu upadła.
– Chcę, żebyśmy tam wrócili – oznajmiła Elo-2.
Yves-1 nie spodziewał się takiej reakcji.
Musiał znaleźć jakiś argument.
– Spadło na nich siedem plag.
– Jakie?
– A więc, nie po kolei:
Trzęsienia ziemi, od których waliły się domy. Fanatycy religijni, którzy chcieli narzucić swoje poglądy innym, siejąc strach.
Komary, które przez ukąszenie wywoływały śpiączkę. Bomby atomowe, które uwalniały trujące chmury. Ptaki przenoszące gorączkę, od której ludzie się dusili. Gigantyczne fale, które zalewały kontynenty. I wreszcie szczury.
– Szczury?
– Mentalność szczurów. To znaczy egoizm i prawo silniejszego. Każdy myśli tylko o sobie i pozwala zdechnąć tym najsłabszym. Właśnie takie poglądy wyznawali ludzie ze starej Ziemi.
– Jak to się skończyło?
– Prawdopodobnie… Apokalipsą.
– Apokalipsą? A co to takiego?
– Dosłownie to znaczy „podniesienie zasłony”. Objawienie prawdy. Jest ona tak trudna do zniesienia, że dla każdego oznacza koniec świata.
– Czy ludzie ze starej Ziemi umarli?
– Nie mam pojęcia, w każdym razie my „podnieśliśmy żagle” jeszcze przed Apokalipsą, żeby odejść. Ostatnią nadzieją jest ucieczka.
– Właśnie o tym opowiada ta księga? – zapytała, pokazując na Encyklopedię starego świata.
Yves-1 pogładził dziewczynę po włosach.
– Owszem, mówi trochę o polityce, zawiera jednak także fizyczny i techniczny opis starego świata. Jak się nazywają zwierzęta żyjące w cylindrze. Objaśnia dokładnie słowa ze starego języka, którym zresztą nadal się posługujemy. Opisuje też wiele umiejętności: uprawę roślin, hodowlę zwierząt, garncarstwo, tkactwo.
– Produkcję rowerów?
– Tak, pewnego dnia ludzie zapomną i odkryją to wszystko na nowo dzięki tej książce albo dzięki tym, którzy ją przeczytali. Chodzi o to, żeby zachować jak najwięcej wiedzy, mając świadomość, że ona się wyklaruje.
Spojrzenie wynalazcy pobiegło za okno, przez które było widać przelatujące ptaki.
– Zapomną, ale dzięki tej ukrytej wiedzy mimo wszystko sobie przypomną i przekażą ją dalej. We własnym rytmie. Stopniowo. Zniekształcając, ale przynajmniej nie wszystko będzie stracone.
– Jakże ogromną moc kryje w sobie ta księga… – szepnęła dziewczyna.
– Tak. I jakże ogromną moc posiadają ci kretyni, którzy puszczają zawartą w książkach wiedzę w niepamięć. Właśnie dlatego nie wolno ich przekazywać byle jak i byle komu. I właśnie dlatego będziesz musiała je ukryć.
– Niby gdzie?
– Będziesz musiała ukryć wszystkie trzy księgi: Instrukcje obsługi, Dziennik pokładowy i Encyklopedię w dziupli w jabłoni, która rośnie nad ciałem twojej matki. W ten sposób przez energię, którą przekazuje temu drzewu, nadal będzie ich strzec.
– Ale za tysiąc lat ludzie ich nie znajdą.
– Nie martw się, włożyłem do sejfu kartkę ze wskazówką, że należy ich tam szukać.
Spojrzał na Elo-2, chwytając ją za rękę takim samym ruchem, jakim robiła to Elisabeth trzydzieści lat wcześniej.
– Musisz wiedzieć… Nie mamy wyboru. Naszą ostatnią nadzieją była ucieczka. Nigdy, powtarzam: nigdy nie pozwól, żeby dopadła cię tęsknota za Ziemią. Trzeba iść naprzód bez oglądania się za siebie. Przyrzekasz?
– Będę żyła przyszłością, ojcze, nie przeszłością. Przyrzekam.
Z twarzy wynalazcy odpłynęło napięcie.
– To dobrze, Elo. Przez pamięć o Elisabeth nadawaj swoim dzieciom imiona, które mają „El” na początku albo na końcu. Chcę, żeby nikt jej nigdy nie zapomniał.
Elo-2 pochowała ojca obok matki. Na jego grobie posadziła morelę. W mowie pogrzebowej powiedziała tylko, że był dobrym ojcem, ponieważ do samego końca opowiadał jej historie, które pozwalały snuć marzenia, i że gdyby umiała podać definicję Yves’a-1, brzmiałaby ona tak: „Człowiek, który potrafił swoimi opowieściami pobudzać innych do marzeń i który umiał przemienić jedno ze swoich marzeń w czyn”.
Elo-2 nie miała dzieci, pociągały ją bowiem raczej kobiety. Wnuki Yves’owi i Elisabeth zapewnili jej brat Eli-1 i siostra Ela-1. W cylindrze, który obracał się przy grawitacji 1,01G, można było teraz spotkać coraz więcej młodych z nowego pokolenia. Byli niżsi od swoich rodziców, a także nieco delikatniejsi ze względu na życie w środowisku zamkniętym.
Brak wiatru, deszczu, zimna, gorąca przekształcił ich w istoty wrażliwe.
Właśnie w tamtym okresie Jocelyne-1, która również była już bardzo stara, na pamiątkę ziemskiego świata ustanowiła cztery wyraźne pory roku.
Łagodną wiosnę.
Gorące lato.
Łagodną jesień.
Mroźną zimę.
Jocelyne-1 zaproponowała nie tylko zmianę temperatury, ale także zmianę koloru sztucznego słońca. Zimą dawało ono bardziej niebieskawe światło. Latem z kolei bardziej żółte.
Z jej inicjatywy rozpoczęto kampanię rozrywek, sportów i gier, które przez rywalizację miały na celu rozwijanie inteligencji i zręczności.
Jocelyne-1 zaproponowała stworzenie jeszcze większej biblioteki, której każdy powierzyłby to, co zapamiętał ze starej Ziemi, na wypadek gdyby pewnego dnia te wspomnienia okazały się przydatne.
Było to jej ostatnie wielkie przedsięwzięcie.
Po czym Jocelyne-1 umarła, podobnie jak Caroline-1 i Adrien-1.
Nikt już nie pozostał z pierwszej ekipy rządzącej. Tylko zakątek na cmentarzu, gdzie rosły obok siebie drzewko oliwne, jabłoń, morela, do których dołączyły następnie figowiec, orzech i kasztanowiec.
Gwiezdny Motyl suną! zaś ciągle przez otchłań kosmosu, obojętny na to, co działo się z małymi pasożytami, które poruszały się w jego długim kadłubie w kształcie cylindra.
Zasadzona nad ciałem żeglarki jabłoń wyrosła na wysokie majestatyczne drzewo o szerokim grubym pniu i szeleszczących liściach.
Umieszczony na fontannie ratusza kalendarz wskazywał trzynasty dzień piątego miesiąca sześćdziesiątego roku. Było to królestwo czegoś, co określano mianem trzeciej generacji.
Pierwsze pokolenie wylansowało modę na stroje w jaskrawych kolorach w motywy roślinne lub w motyle, drugie natomiast, prawdopodobnie na przekór, wybrało pastelowe barwy oraz paski i kwadraty. Co do trzeciego zaś, postawiło celowo na czerń i biel, jako jedyną ozdobę stosując jasne gwiazdki na czarnych ubraniach oraz ciemne planety na jasnych rzeczach.
Płaskowyż cmentarza został przekształcony w sad, na sąsiednim zaś urządzono następny.
Miasto Raj wzbogaciło się stopniowo o przedmieście, składające się z małych willi otoczonych wąskimi ogródkami. Ludzie coraz mniej chętnie mieszkali po kilkanaścioro w jednym domu, drzwi zaś wyposażono w zamki, co stanowiło sygnał, że po życiu we wspólnocie nastąpił powrót do życia w pojedynkę.
Dopiero wieczorem Motylanie spotykali się w ścisku w modnych lokalach, żeby potańczyć przy rytmicznej, ogłuszającej muzyce.
Nazywano to „zbiorowym transem”.
Wszyscy podrygiwali wtedy jednocześnie.
Telewizja, która transmitowała z początku przedstawienia na żywo odgrywane w amfiteatrze, zaczęła produkować własne spektakle. Było w nich sporo przemocy, tak jakby ludzie odczuwali naturalną potrzebę, żeby wyrzucić ukryty w nich jad.
W gastronomii zapanowała moda na pikantne przyprawy, toteż można było spotkać liczne pola papryki, gorczycy i pieprzu.
Tymczasem Zoe-27, młoda następczyni Jocelyne-1 na stanowisku burmistrza, nie miała ani jej autorytetu, ani charyzmy. Jako zwolenniczka szybkich przyjemności, często opuszczała ratusz i pod pretekstem walki z nudą bez przerwy urządzała orgie i przyjęcia.
Z obserwacji mrówek wyciągnęła tylko jeden wniosek, a mianowicie, że „każdy robi to, co mu się podoba”. Po okresie porządku, jaki zapanował za rządów ekipy założycielskiej, nastąpił okres rozprzężenia. Żeby nie komplikować wszystkim życia, sądy przestały karać za przestępstwa, zadowalając się publicznymi przeprosinami. Więzienia otwarto, skazańców zaś wypuszczono w imię ogólnego porozumienia.
Tylko Eli-1, Elo-2 i Ela-1, trójka dzieci Yves’a i Elisabeth, usiłowali bić na alarm, szybko jednak zostali uznani za „smutasów”. W czasach niemal przymusowej zabawy zaś stało się to straszną obelgą. Zgromadzenie Mędrców nie reagowało.
Ponieważ nikt nie chciał wykonywać ciężkiej pracy, w myśl zasady „każdy robi to, co mu się podoba”, zbiory okazały się bardzo marne i zaczęło brakować żywności.
Właśnie wtedy pojawił się niejaki Luc-66, który skrzyknął bandę młodych ludzi i wyszkolił ich w okradaniu domów przez wyłamywanie zamków za pomocą drągów albo wślizgiwanie się przez otwarte okna.
Został aresztowany przez to, co pozostało z policji, ledwie jednak wygłosił publiczne przeprosiny, wypuszczono go.
Od tej chwili Luc-66 pojął, że powinien się posunąć dalej. Założywszy uzbrojoną bandę, splądrował Miasto Raj. Porwał jako zakładników panią burmistrz i kilku mędrców ze zgromadzenia, po czym zabił kilku innych, aby mieć pewność, że będzie potraktowany poważnie. Akcja ta wywołała wstrząs. Wielu było już gotowych podporządkować się jego prawu. O mało nie przejął władzy, jednakże Elo-2, mająca już sześćdziesiąt lat, zdołała szybko zwołać armię, która stawiła mu czoło.
Od tej pory obie bandy jednocześnie rosły w siłę.
Zwolennicy Luca-66 przeciw zwolennikom Elo-2.
Wojna między obiema grupami trwała wiele tygodni.
Ku własnemu ogromnemu zdziwieniu członkowie obu armii lubowali się w zabijaniu bliźnich. To było dużo lepsze niż Karnawał. Zadawanie śmierci sprawiało tym większą radość, że pozwalało łamać najbardziej kategoryczny zakaz ich społeczeństwa. Od tej chwili obrona porządku stała się równie dobrym pretekstem do wyżywania się jak obrona chaosu.
Zabijali się nawzajem przy użyciu strzał, dzid, proc, niekiedy również pięści. Burmistrzowie przybrali wkrótce stary ziemski tytuł, którego dokładne znaczenie odeszło w niepamięć: króla.
W cylindrze pojawili się zatem Elo-2, stara królowa Raju, oraz Luc-66, młody król Piekła.
Ku własnemu zdumieniu Elo-2 zaczęła przejawiać talent stratega i wojowniczki, o których istnieniu nigdy by się nie przekonała, gdyby nie zmusiły jej do tego okoliczności.
Od tej pory to było niczym partia szachów.
Ten, kto pierwszy wpadł na pomysł, żeby atakować w nocy, zdobył punkt.
Ten, kto pierwszy wpadł na pomysł, żeby posłużyć się oddziałami na rowerach, a co za tym idzie – atakować szybciej, zdobył kolejny punkt.
Wydawało im się, że wszystko wynajdują na nowo: misje komandosów, jeńców, zakładników, szpiegów, tortury, zdradę.
Można było zobaczyć szarżę setek mężczyzn na rowerach, swego rodzaju lekkiej kawalerii zmechanizowanej, na szeregi łuczników. Oddziały uzbrojonych rowerzystów atakowały inne oddziały uzbrojonych rowerzystów. Były także okopy. Walczono niekiedy na liniach frontu, które sięgały aż do nieba, a nawet tworzyły pełne pierścienie stojące naprzeciwko innych pełnych pierścieni.
Ten pierwszy powszechny konflikt spowodował dobre dziesięć tysięcy ofiar. Znak czasu: dla wygody nie pochowano ich w osobnych grobach, lecz w wielkich zbiorowych mogiłach oddzielnych dla każdego obozu.
W końcu wyczerpani monarchowie zawarli pokój, po czym zbudowano palisadę, która stanowiła linię demarkacyjną oddzielającą strefę ze stolicą w Mieście Raju od tej ze stolicą w Mieście Piekle.
Na szczęście zawsze znalazł się sternik, który pilotował Gwiezdnego Motyla, ten ostatni zaś nadal sunął naprzód, a jego długie złote skrzydła napęczniałe od światła mimo wszystko utrzymywały kurs na trzy światełka.
Światło pierwotnego słońca osłabło wraz z odległością, a dwie czy trzy asteroidy, których nie zdołali wyminąć, przedziurawiły wielkie żagle z mylaru.
Motyl zaczai niedostrzegalnie tracić prędkość – najpierw do dwóch i pół miliona, później do dwóch milionów dwustu tysięcy kilometrów na godzinę.
Po wojnie pokój.
Po pokoju znów wojna.
W przerwie zaś zaledwie kilkadziesiąt lat, akurat tyle, żeby zapomnieć o zgubnych skutkach wojny i racjach przemawiających za pokojem.
W modzie odzieżowej zapanował styl zielonego kamuflażu w liście, i to zarówno dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Malowano się w tym samym duchu.
Hodowlę zwierząt porzucono, plony spadały, ludność zaś zaczęły nękać głód i niedożywienie.
Organizmy stawały się mniej odporne.
Paradoksalnie – żeby dostarczyć mięso armatnie, zachęcano kobiety do rodzenia jak największej liczby potomstwa w imię świętej sprawy wojennej. Więcej dzieci, mniej żywności, więcej żołnierzy, mniej rolników – tak właśnie wyglądała logiczna spirala historii w cylindrze.
Tych, którzy nawoływali do zgody i powrotu do pracy w polu, wyszydzano.
Żądza wojny ogarnęła wszystkie umysły, istoty rozumne zaś, które dążyły do ustanowienia pokoju, wieszano u bram prowadzących do obu miast i umieszczano im na szyjach tabliczki z napisem ZDRAJCA.
Trzeba było interwencji z zewnątrz, aby powstrzymać te jakże niszczycielskie wojny.
Epidemia grypy, której nikt nie był w stanie powstrzymać, spowodowała takie spustoszenie, że oba miasta postanowiły chwilowo zapomnieć o sporach i zjednoczyć się w walce z wirusem. Po długotrwałych dysputach na granicy między swoimi terytoriami założyły duży szpital i zaprzęgły biologów do wspólnej pracy mającej na celu znalezienie lekarstwa na tę plagę. Ofiar śmiertelnych było coraz więcej.
Pod koniec trzeciego pokolenia jakiś znachor odkrył na nowo zapomnianą szczepionkę. W jednej z książek w bibliotece odnalazł pomysł wszczepienia unieszkodliwionych mikrobów.
Populację cylindra dotknęła jednak także inna choroba, nazwana powściągliwie „chorobą kosmosu”.
Pewien znachor stwierdził, że jej przyczyną jest zbyt wielkie zagęszczenie w przeludnionych miastach. Pociąga ono bowiem za sobą rozmnażanie się szczurów, karaluchów i much. Trzeba przyznać, że po pierwszej wojnie w cylindrze ogólna higiena ludności wyraźnie spadła.
Dwie wielkie stolice, Miasto Raj i Miasto Piekło, podzieliły się na dziesiątki wiosek połączonych siecią dróg i ścieżek.
Nastąpiła odnowa rolnictwa i rzemiosła.
Niektóre wioski przynosiły więcej dochodów niż inne i mimo ustanowionego przez założycieli zakazu pojawiły się pieniądze w formie bitych metalowych krążków.
Jednocześnie gangi rabusiów okradały domy, a nawet napadały na wioski całymi hordami.
Powróciły walki na miecze i tarcze.
Niektóre osady postawiły palisady, aby bronić się przed atakami band na rowerach. Na szczęście roślinność zdążyła wyrosnąć tak bujnie, że lasy zapewniały wszystkim spore zapasy drewna.
Kiedy miecze i łuki okazały się niewystarczające, mimo zakazu rabusie również zaczęli szperać w bibliotece i odkryli tajemnicę katapulty. Zaczęli więc produkować machiny, które były w stanie wyrzucać pociski bardzo daleko i bardzo wysoko.
Niestety, kula wystrzelona przez jakiegoś niezdarę stłukła krawędź sztucznego słońca. Całe szczęście, że centralny neon składał się ze stu dwudziestu lamp umieszczonych obok siebie, inaczej Motylanie zostaliby skazani na wieczny mrok. Wypadek ten wystarczył jednakże do tego, aby wydano zakaz produkcji broni dalekiego zasięgu. Obowiązywał on przynajmniej dopóty, dopóki pamiętano o zniszczeniach, jakie może ona spowodować… czyli do narodzin kolejnego pokolenia.
Był rok pięćset sześćdziesiąty Nowej Ery i właśnie wtedy pojawił się pewien wyjątkowy przywódca hordy, Nicolas-52, który pierwszy wpadł na pomysł wydrążenia tuneli pod palisadami, żeby rabować wioski. Kiedy udało mu się zaskoczyć pięć osad na czele uzbrojonej armii, którą zwano „kretami”, postanowił zwołać na naradę wszystkich wodzów.
Nicolas-52 zaproponował powszechne zawieszenie broni.
Nie przypadło to do gustu wodzom hord i wiosek, którzy nie zamierzali poniechać ani kłótni, ani osobistej zemsty. A poza tym nie widzieli powodu, dla którego rozejm miałby zapaść pod przewodnictwem Nicolasa-52. Ten ostatni doprowadził jednak do zgody, zapraszając wszystkich na ucztę. Zatrute jedzenie. Wszyscy zmarli. Nie pozostał ani jeden wódz hordy, ani jeden burmistrz, nie było żadnej siły zdolnej powstrzymać królestwo Nicolasa-52.
Jego pierwsza przemowa dotyczyła kóz i owiec. Oświadczył w niej, że najlepszym sposobem na pogodzenie skłóconych ze sobą kóz i owiec jest wypuszczenie wilka.
Jako wilk rozpoczął od zmiany imienia na Ele-1.
Sam też dorzucił do niego przydomek „Wielki”. Ele-1 Wielki.
Uważał się za potomka w prostej linii Yves’a-1 i Elisabeth-1, legendarnej pary założycielskiej.
Ci, którzy usiłowali mu się przeciwstawić albo podawali w wątpliwość jego pochodzenie, znikali w tajemniczych okolicznościach.
Zgromadzenie Mędrców obrało Ele-1 jedynym królem.
Od tej pory w cylindrze, wreszcie na powrót zjednoczonym pod terrorem jego rządów, zapanowała tym większa stabilność, że monarcha nie znosił najmniejszego sprzeciwu. Otwarto mury, Miasto Raj zaś ogłoszono jedyną prawdziwą stolicą.
Ele-1 narzucił zasadę „trzech kroków w przód i jednego kroku w tył”. Zdawał sobie bowiem sprawę, że każdy krok na drodze postępu wywołuje fazę reakcji i regresu, ale że należy ją ograniczyć. Jeden krok w tył i kolejne trzy w przód.
Ele-1 Wielki zmarł ze starości w wieku stu jedenastu lat, tytuł „Ele” zaś stał się synonimem „króla Cylindra”.
Jego syn Ele-2 nie miał już takiej charyzmy jak on. Naród ochrzcił go ironicznie Ele-2 „Mniej Wielkim”. Opierając się na wspomnieniach terroru, jaki siał jego ojciec, zdołał osiągnąć tyle, że pokolenie od roku sześćsetnego do sześćset pięćdziesiątego zaznało jedynie drobnych lokalnych konfliktów.
W roku siedemset trzydziestym wybuchła kolejna epidemia grypy. Tuż po niej powstała zaś nowa religia, „Religia Prawdy”, którą zapoczątkował człowiek uważający się za proroka. Jakby na przekór jego brat stworzył inną religię – „Prawdziwą Wiarę”.
W roku siedemset pięćdziesiątym rozpoczęła się wielka wojna między wyznawcami religii obu proroków.
Zasadę „trzech kroków w przód i jednego kroku w tył” zastąpiła zasada „trzech kroków w przód i dwóch kroków w tył”.
W roku siedemset osiemdziesiątym pojawiła się trzecia grupa, określająca się jako ateistyczna i antyreligijna.
Tak zwana „Wojna Trzech Wiar” trwała dziewiętnaście lat i spowodowała całkowity pożar największego lasu w cylindrze, co zakłóciło równowagę ekologiczną i sprawiło, że powietrze z trudem nadawało się do oddychania. Wojownicy walczyli bez tchu. Wszyscy pocili się nieustannie.
W roku siedemset dziewięćdziesiątym dziewiątym bitwa na rowerach, w której wzięło udział trzy tysiące uzbrojonych rowerzystów, doprowadziła do absolutnego zwycięstwa frakcji antyreligijnej. Przywódcę ateistów obwołano nowym Ele, Ele-3. Ele-3 „Bezbożny”. Ogłosił on zakaz wszelkich religii.
W roku osiemset trzynastym nastąpił bunt nastolatków, którzy nawoływali do zabicia wszystkich starców.
Tak zwana „Wojna Pokoleń” trwała czterdzieści jeden lat. Sprawiła, że znów użyto katapult i zniszczono dwadzieścia neonów sztucznego słońca. Pozostało ich tylko dziewięćdziesiąt dziewięć, toteż wiele regionów pogrążyło się w ciemnościach.
Zasadę „trzech kroków w przód i dwóch kroków w tył” zastąpiono zasadą „dwóch kroków w przód i dwóch kroków w tył”.
W roku osiemset pięćdziesiątym czwartym, korzystając z zamieszek wywołanych przez chłopów, nowy król Ele-4 wprowadził niezwykle twarde rządy. Uchwalono bardzo rygorystyczne prawa.
Ludzie musieli zrezygnować z kolorowych strojów na rzecz czarnych mundurów. Nadawano tylko jedną oficjalną muzykę. Była tylko jedna książka: mała Czarna Książeczka. Zakazano dowcipów i tańca. Donosicielstwo stało się obowiązkowe. Miłość, uznaną za antyrządową, zastąpiono „dążeniem do prokreacji w celu zwiększenia liczby poddanych państwa”, uważanym za jedyne szlachetne uczucie.
Jeden król, jedna myśl, jeden rozkaz. Każdy na swoim miejscu i nikt się nie rusza.
Ele-4, zwany Niezmiennym, wprowadził regułę Stałości.
Według niego, nieszczęście człowieka wynika z chęci zmiany własnego statusu. Szczęście zaś polega na bezruchu. W imię reguły Stałości Ele-4 zakazał wszelkich oryginalnych pomysłów. Zakazał wszelkich wynalazków. Zakazał proponowania odmiennych rozwiązań zamiast reguł ustanowionych przez rząd.
Osoby sprzeciwiające się Stałości karano śmiercią w męczarniach, aby odstraszyć pozostałych.
Słowa, takie jak „ewolucja”, „nowość”, „propozycja”, „sugestia”, „ambicja”, „oryginalność”, zostały zabronione jako nośniki idei destabilizacyjnych. „Jutro musi być kolejnym wczoraj” – brzmiała dewiza nowego króla. Stałość traktowano jako jedyną ochronę przed Chaosem. Zgodnie z filozofią stałości, szczęście polega na trwałości. Celem każdej szlachetnej jednostki powinien być bezruch. Według „oficjalnych” filozofów wszelkie nieszczęścia człowieka biorą się stąd, że nie jest on nigdy zadowolony ze swojego losu. Nie potrafi cieszyć się w spokoju tym, co ma, tylko chce tego, czego nie ma. Zużyto wiele energii, aby broń Boże nic nie drgnęło.
Po zasadzie „dwóch kroków w przód i dwóch kroków w tył” nowy wódz wymyślił nowy program, a mianowicie „ani kroku w przód, ani kroku w tył”.
Plan pięcioletni przewidywał, jak będzie wyglądało jutro, z tym większą dokładnością, że bardzo liczna policja i tajne służby istniały właściwie po to, żeby to zagwarantować.
W celu rozładowania napięć Ele-4 Niezmienny wprowadził kolejne trzy dni Karnawału oraz mecze piłkarskie na obszarze zamkniętym, które traktowano jako zapobieganie wojnie.
Stałość wymyślona przez Ele-4 trwała czterdzieści lat, podczas których nie wydarzyło się nic godnego uwagi.
Trzeba było poczekać, aż tyran się zestarzeje, żeby bunt, wzniecony przez jego ministra do spraw bezpieczeństwa, który nazwał się później Ele-5, położył wreszcie kres Wielkiej Stałości.
Za sprawą innych zazdrosnych ministrów nastąpiły liczne zamachy stanu, podział na rywalizujące ze sobą małe baronie i wreszcie na koniec okres totalnej anarchii.
Po pokoju wojna.
Po centralizacji rozproszenie.
Po wielkich miastach wioski.
Po rządach demokratycznych rządy autorytarne.
Po spokoju szaleństwo.
Po anarchii totalitaryzm.
Po rzeziach narodziny.
Po pstrej modzie moda zasadnicza.
Tłum pasażerów zaznał czegoś, co zostanie z czasem nazwane „historycznym oddechem ludzkiego stada”.
Po wdechu wydech.
Pewna kobieta, Elisabeth-5, wpadła nawet na pomysł opracowania naukowego systemu, który obliczał prawdopodobieństwo następowania po sobie cyklów wojennych, gospodarczych, epidemiologicznych, rolnych, ubraniowych czy żywieniowych. Napisała dzieło zatytułowane Sezonowe cykle Głupoty. Nikt jednak nie chciał jej słuchać i nikt nie chciał poznać przyszłości.
W roku dziewięćset piątym dwóm szefom band udało się zorganizować dwa wyraźne obozy. Przejąwszy Miasto Raj i Miasto Piekło, rozegrali między sobą wojnę dokładnie jak ich przodkowie kilka wieków wcześniej, posługując się katapultami i „rowerową kawalerią”.
Po cylindrze nie sposób się było poruszać bez zbrojnej eskorty. Drobny handel, który rozkwitł między miastami, zakłócały napady rabusiów.
Zasadę „trzech kroków w przód i jednego kroku w tył” zastąpiono zasadą „jednego kroku w przód i trzech kroków w tył”.
Następujące kolejno po sobie pokolenia powielały błędy ojców, szukając właściwych rozwiązań, wypróbowując nowe style życia, nowe religie, nowe filozofie, nowe prawa, nowych tyranów, nowych przywódców, nowe mody. Za każdym razem upadek okazywał się jeszcze bardziej bolesny. Epidemie zbierały jeszcze potężniejsze żniwo śmierci. Tyrani stali się jeszcze bardziej krwawi. Okresy anarchii zaś powodowały jeszcze więcej zniszczeń.
Po zasadzie „jednego kroku w przód i trzech kroków w tył” przyszła kolej na „jeden krok w przód i cztery kroki w tył”. Teraz zbita była połowa lamp słonecznych, lecz nikt nie potrafił ich naprawić ani wyprodukować nowych.
Zawsze jednak istniał jeden krok w przód.
Nastąpiły okresy pokoju i nadziei. Cudowni królowie, którzy wprowadzili nowatorskie pomysły.
Zwłaszcza Ele-12, zwanym Bystrym, a potem jego równie natchniony syn, Ele-13, zwany Wspaniałym. Nastała era Zgromadzeń Mędrców, które przyczyniły się do rozwoju nauki i podniesienia poziomu wiedzy. Egalitarnych społeczeństw, w których panowała powszechna solidarność, szczęście jednostki zaś nie mogło istnieć bez powodzenia ogółu.
Stworzono wielkie symfonie, freski, zadziwiające rzeźby, finezyjne wynalazki, nowatorskie budowle.
Po czym znów dała o sobie znać strachliwa, żądna przemocy małpa drzemiąca w ludzkim umyśle. Pokój okazał się czymś kruchym. Wystarczył morderca szaleniec, grupa terrorystów, przebiegły dyktator i pozostający na jego usługach spiskowcy, żeby cała budowla społeczna legła w gruzach.
Po Ele-13 Wspaniałym nastał Ele-14 Fanatyk.
Po Ele-15 Tolerancyjnym nastał Ele-16 Krwawy.
Po mędrcach nastali tyrani.
Ci zaś, odwołując się do najniższych instynktów, mieli jednak większy posłuch niż ci, którzy dążyli do wzniesienia umysłów na wyższy poziom. Po kroku w przód przyszła kolej na pięć kroków w tył. Stare teksty nie uległy jednak zapomnieniu, ciągle więc w Wielkiej Bibliotece Miasta Raju można było znaleźć księgi opisujące dzieje Gwiezdnego Motyla. Była to nić przewodnia, która chociaż napięta, nie została zerwana, nawet najwięksi despoci i najdziksi rabusie chcieli bowiem wiedzieć, dlaczego tu są i dokąd zmierza statek.
W roku tysięcznym Gwiezdny Motyl znajdował się jeszcze daleko od gwiazdy JW103683. Za sprawą najczystszego przypadku wśród ludzkości cylindra tego roku panował pokój.
Trzy światełka znajdowały się nadal naprzeciwko, jednak teleskopy i radioteleskopy na statku ciągle nie były w stanie wychwycić gwiazdy, która zgodnie z opowieścią Yves’a-1 powinna się pojawić pośrodku.
W roku tysiąc piątym przyszedł czas na kolejną epidemię, kolejną wojnę, kolejną dyktaturę, kolejną rewolucję, kolejny pokój.
Potem już nikt nie zwracał na to uwagi. Tak jak nie zwraca się uwagi na następujące po sobie pory roku.
W roku tysiąc dwieście pięćdziesiątym pierwszym niejaki Jocelyn-84, który pełnił wtedy funkcję sternika, namierzył wreszcie jakąś gwiazdę pośrodku trójkąta utworzonego przez trzy światełka.
W tym momencie z powodu chorób i wojen z początkowej liczby stu czterdziestu czterech tysięcy pasażerów pozostało… sześciu osobników.
W kadłubie Gwiezdnego Motyla było ciemno.
Ze stu dwudziestu fragmentów sztucznego słońca nad marmurowym tarasem działał tylko jeden. Im głębiej człowiek wchodził do kilsonu, tym gęstszy ogarniał go mrok, zdziczałe rośliny zaś zagradzały drogę.
Jocelyn-84, stojący na szczycie tarasu opanowanego przez kolczaste pnącza, podłączył przewody i właśnie wypróbowywał mikrofon.
– Udało się! Mamy jakiś układ słoneczny w polu widzenia. Jego głos popłynął ze wszystkich działających nadal głośników.
Reszta ocalałych nadbiegła dolnymi i górnymi schodami. Kiedy ustawili się rzędem na tarasie, mógł im się przyjrzeć. Było to pięciu pasażerów Motyla.
Sześcioro ostatnich pasażerów Motyla (sześcioro razem z nim) pokrywały strupy, ich ubrania zaś były całe w strzępach.
Wszyscy byli młodzi. W wieku od szesnastu do dziewiętnastu lat. Mieli długi zarost, zniszczoną skórę i wydzielali silny zwierzęcy zapach.
Znajdowała się wśród nich tylko jedna dziewczyna, którą można było poznać po długich włosach i braku brody.
Cofnąwszy się do stadium myśliwych-zbieraczy, ostatni przedstawiciele gatunku ludzkiego z Gwiezdnego Motyla mieszkali w ruinach Miasta Raju, nie uprawiając niczego, żywiąc się jagodami i grzybami. Strzelali z łuku do zielonych fosforyzujących królików, które rozmnażały się bezustannie, odkąd ludzie przestali nad nimi panować. W ciemnościach cylindra świecące króliki były niczym łatwe do ucelowania błędne ogniki. Podobnie jak ryby z otchłani, przystosowały się one do mroku, tak zmieniając kod genetyczny, żeby wytwarzać własne światło.
Poza królikami na dużą skalę rozmnażały się takie gatunki, jak mrówki, muchy, szczury i zmutowane koty, ostatni potomkowie Domina-1. Przypominały małe rysie, fosforyzujące na niebiesko z powodu przystosowania do ciemności. Mimo że pozbawione ostrych kłów i pazurów, te zmutowane koty mogły się okazać groźne dla ludzi, jeśli polowały całą zgrają.
Jezioro zamieniło się w obrzydliwe błotniste bagno, jego brzegi zaś stały się strefą ruchomych piasków, gdzie niebezpiecznie było się zapuszczać. Salamandry rozwinęły w sobie zdolność świecenia na czerwono, żaby z kolei na niebiesko.
Ogromny las przekształcił się w gęstwinę kolczastych, pozlepianych sieciami zmutowanych pająków zarośli, nad którymi latały kruki. Jedynie położony na płaskowyżu cmentarz dawał jeszcze słodkie owoce. Było to miejsce, w którym znajdowało się najmniej komarów, prawdopodobnie dlatego, że owoce przyciągały nietoperze, które polowały na owady.
Szóstka ostatnich ocalałych z projektu „Ostatnia Nadzieja” rzuciła się razem do prawego oka Motyla.
– Mówisz poważnie: to układ słoneczny, Joss? – zapytał najwyższy z nich, drapiąc strupy pod zarostem.
– Co robimy? – chciała wiedzieć jedyna dziewczyna w grupie, nosząca imię Elisabeth-15.
– Cóż, lecimy tam… – odparł blondyn nazywany Gabrielem-54.
Przerwawszy drapanie, najwyższy z nich, długobrody Nicolas-55, wziął lornetkę i zaczął się wpatrywać w układ słoneczny.
– Ale wokół tej gwiazdy jest mnóstwo planet!
– Która jest dobra? – zapytał Ele-19, najgrubszy z nich.
– Nie mówiąc już o satelitach. Nasz statek jest za duży i za mało zwrotny, żebyśmy dali radę je wszystkie zwiedzić. Musimy wybrać jedną z nich – stwierdził Adrien-18, niski brunet o kręconych włosach i brodzie.
Wówczas dziewczyna oznajmiła, że jej matka znała pewną tajemnicę, którą przekazała jej babka, która z kolei usłyszała ją od swojej babki.
– Dokładne wskazówki na temat planety są schowane w schowku zaznaczonym rzeźbionym motylem. Tutaj!
Mówiąc to pokazała na ster. Gabriel-54 z miejsca spróbował podważyć płytkę długimi, brudnymi paznokciami. Kiedy mu się nie powiodło, wyciągnął nóż i zaczął skrobać metal.
– Ale powiedziała mi też, że aby go otworzyć, trzeba znaleźć rozwiązanie pewnej zagadki.
Wysiliwszy pamięć, wyrecytowała:
To jest na końcu poranka.
To jest w samym środku nocki.
I można to zobaczyć, spoglądając na księżyc.
Na ich twarzach malowało się powątpiewanie.
– To musi być zagadka z dawnych czasów, skoro mowa w niej o księżycu starej Ziemi.
„Starej Ziemi”.
Słowa te wprawiły ich w zamyślenie. Żaden z nich nie miał pojęcia, skąd pochodzą. Jako jedyne wspomnienia pozostały im mgliste opowieści rodziców, którzy z kolei usłyszeli je od własnych przodków.
Istniało wiele legend na temat Ziemi.
Dla wszystkich planeta, z której pochodzili, była miejscem mitycznym, gdzie działy się niezwykłe rzeczy. Poza tym krążyło mnóstwo rozmaitych „podobno”.
Podobno były tam jeziora tak wielkie, że kiedy człowiek znajdował się pośrodku, nie mógł dojrzeć brzegów.
Podobno ludzie posiadali tam dwa imiona. Jedno dla siebie, a drugie po to, żeby przypominało im krainę, z której pochodzą, i historię ich rodziny.
Podobno wyprodukowali broń, która pozwalała zabić tysiące ludzi w ciągu jednej sekundy.
Żadne z nich nie wierzyło jednak w te legendy.
Dla szóstki ocalonych ci ze starej Ziemi to byli ludzie, którzy „sporo wiedzieli, ale się pomylili”.
– Powinniśmy poszperać w bibliotece – zaproponowała dziewczyna.
– Ależ skąd. Dobrze wiesz, Elith, że bibliotekę splądrowano i spalono podczas ostatniej wielkiej wojny.
– Może zachowały się jakieś książki w nienaruszonym stanie.
– Mimo wszystko spróbujmy – zgodził się Adrien-18.
Wszyscy zabrali się do szukania.
– Na końcu poranka jest południe. Słońce powinno wtedy stać wysoko. To musi mieć związek ze słońcem.
– W środku nocy słońce jest schowane.
Rozwiązanie znalazł Adrien-18.
– Litera „K” – obwieścił.
– Dalej, mów jaśniej!
– To jest na końcu poranka, bo to ostatnia litera tego słowa.
– Zgadza się.
– To jest w środku nocki, czyli wewnątrz tego wyrazu.
– Nieźle.
– A kiedy się patrzy na słowo „księżyc”, na początku widać literę „K”.
Nacisnęli więc po prostu na literę „K” znajdującą się w słynnej dewizie OSTATNIĄ NADZIEJĄ JEST UCIECZKA, wyrytej na sejfie.
Natychmiast otworzyło się skrzypiąc małe wieko.
W środku znajdowała się złożona mapa.
– Więc która to planeta? – zapytała dziewczyna, drapiąc swędzącą owłosioną skórę.
Ten, który kazał na siebie wołać Ele-19 i który twierdził, że jest potomkiem ostatnich królów, rozłożył mapę, odkrywając planetę oznaczoną strzałką.
– Według mapy to czwarta, począwszy od ich słońca – oświadczył, spluwając nerwowo na podłogę.
Czym prędzej spojrzeli przez lornetkę we wskazanym kierunku. Dostrzegli małą, szarą planetę ze śladami po uderzeniach meteorytów.
– Nie, to nie czwarta – sprostowała Elisabeth-15. – Popatrz dokładnie na mapę, o tu, obok, to nie jest planeta. Jest za mała i za blisko innej, większej.
– Więc co to takiego?
– Po prostu jej satelita. Prawdopodobnie dlatego, że w czasach, kiedy Yves-1 ją obserwował, aktualna koniunkcja sprawiła, że satelita, obracając się, znajdował się na trzeciej pozycji, a planeta na czwartej. Ale przy obrocie położenie się zmienia. Ta właściwa to obecna trzecia, czyli większa.
Gwiezdny Motyl zmienił kurs, kierując się dokładnie ku tej właśnie planecie.
Dziewczyna zaś odniosła wrażenie, że wszechświat od dawna spiskuje po to, aby nie kto inny, tylko ich szóstka dotarła do tego miejsca.
Tu i teraz.